X. Kontakt

Był już koniec sierpnia i zapalając wieczorem lampę na biurku, zamykałem okno przed ćmami. Mój stosunek do owadów jest raczej nieprzychylny, z wyjątkiem bożych krówek. Nie przepadam za motylami, lecz mogę je znosić, natomiast ćmy, nie mam pojęcia czemu, wprawiają mnie w popłoch. A właśnie w tym sierpniu wyroiło się ich mnóstwo i bezustannie migotały za szybami mego pokoju. Niektóre były tak wielkie, że słyszałem, jak uderzają miękko w szkło. Ponieważ sam ich widok sprawia mi przykrość, chciałem zaciągnąć firanki, gdy usłyszałem stukanie. Było wyraźne i ostre, jakby ktoś metalowym pręcikiem uderzał z zewnątrz w szybę. Podszedłem do okna z lampą w ręku. Wśród bezładnie trzepocących ciem ujrzałem zupełnie czarną, większą od wszystkich, połyskującą odbitym światłem. Odlatywała od okna i uderzała w nie z taką siłą, że czułem drganie okiennej ramy. Co więcej, owa ćma miała coś na kształt małego dzióbka zamiast głowy. Stałem patrząc na nią jak urzeczony, bo nie uderzała w szybę bezładnie, lecz w miarowych odstępach, po trzy razy, odlatywała na dobrą chwilę i znów wracała, by wystukiwać swoje. Trzy kropki, przerwa, trzy kropki, przerwa, powtarzało się to wciąż, aż zrozumiałem, że to litera S w alfabecie Morse'a. Wyznaję, że wahałem się przez chwilę, czy mam otworzyć okno, chociaż już niejasno domyślałem się, że to nie jest żywe stworzenie, lecz myśl o wpuszczeniu do pokoju zwykłych ciem utrudniała mi decyzję. Na koniec jednak przemogłem się. Uchyliłem okno. Natychmiast wleciała przez szparę. Zamknąłem je i poszukałem jej wzrokiem. Usiadła na papierach zaścielających blat biurka. Nie miała skrzydeł i teraz w ogóle nie przypominała ćmy czy innego owada. Wyglądała raczej jak czarna, błyszcząca oliwka. Wyznaję, że odruchowo cofnąłem się, gdy nie wiem jak wzleciała i wisząc jakieś pół metra nad biurkiem zabrzęczała. Skoro nie wykluła się z poczwarki, nie budziła już mego obrzydzenia. Wciąż z lampą w lewej ręce sięgnąłem po tę oliwkę prawą. Dała się wziąć w palce. Była twarda, z metalu czy plastyku. Usłyszałem znów to brzęczenie, trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki. Przyłożyłem ją do ucha i doszedł mnie słaby, daleki, lecz wyraźny głos ludzki.

— Tu sowa. Tu sowa. Czy słyszysz mnie? Wetknąłem ją do ucha i sam nie wiem, jak od razu wpadłem na właściwą odpowiedź.

— Tu mysz. Tu mysz. Tak, słyszę cię, sowo.

— Dobry wieczór.

— Witam — odparłem, a pojmując, że zanosi się na dłuższą pogawędkę, zasłoniłem okno i przekręciłem jeszcze raz klucz w zamku. Tymczasem doskonale już słyszałem Laxa. Poznałem jego głos.

— Możemy się swobodnie porozumiewać — powiedział i zachichotał cichutko.

— Nikt nas nie rozumie, bo zastosowałem scrambling własnego wyrobu. Będzie jednak lepiej, jeśli zostanę sową, a pan myszą, OK?

— OK — odparłem i zgasiłem jednocześnie lampę.

— To nie było zbyt trudne — oświadczył mój rozmówca. — Postąpiłeś całkiem roztropnie. Zorientowałem się od razu.

— Ale jak…?

— Lepiej myszy tego nie wiedzieć. Porozumiewamy się w pewien złodziejski sposób. Niech mysz przekona się, że to nie fałszywy partner. Mamy przed sobą rozmaite części łamigłówki. Sowa zacznie pierwsza. Pył nie jest wcale pyłem. Są to bardzo ciekawie zbudowane mikropolimery o własnościach nadprzewodnictwa elektrycznego w pokojowej temperaturze. Niektóre połączyły się z resztkami tego biedaka, który został na Księżycu.

— Co to znaczy?

— Za wcześnie na szukanie pewnej odpowiedzi. Na razie dysponuję tylko kilkoma domysłami. Udało mi się dostać szczyptę proszku przez znajomości. Mamy około pół godziny czasu, ponieważ to, przez co zyskaliśmy łączność, zajdzie potem za horyzont myszy. Nie mogłem odezwać się za dnia, bo wprawdzie mielibyśmy wtedy więcej czasu, ale ryzyko byłoby większe.

Okropnie byłem ciekaw, w jaki sposób Lax zdołał przysłać mi tego metalowego owada, rozumiałem jednak, że nie powinienem go pytać.

— Niech sowa mówi dalej — słucham.

— Moje obawy potwierdziły się, lecz z odwrotnym znakiem. Przypuszczałem, że coś się na Księżycu zrodzi z powstałej kotłowaniny, ale nie przypuszczałem, że TAM powstanie coś, co będzie mogło skorzystać z naszego posłańca.

— Czy nie można wyraźniej?

— Wszedłbym niepotrzebnie w żargon techniczny. Powiem, co uważam za podobne do prawdy, tak prosto, jak się da. Zaszła reakcja immunologiczna. Nie na całej powierzchni Księżyca, oczywiście, ale co najmniej w jednym miejscu i stamtąd poszła ekspansja nekrocytów. Tak sobie prowizorycznie nazwałem pył.

— Skąd się wzięły i co robią te nekrocyty?

— Z logicznobitycznych rumowisk. Niektóre potrafią czerpać energię słoneczną. To zresztą nie jest nazbyt dziwne, bo systemów z fotoelementami było tam bardzo wiele. Oceniam ich ilość na wiele miliardów. Sęk w tym, że — jak by to powiedzieć — Księżyc zyskał stopniowo odporność na wszelki rodzaj inwazji. Tylko proszę nie myśleć, że tam powstała jakaś inteligencja. Jak wiadomo, pokonaliśmy grawitację, pokonaliśmy atom, lecz nie pokonaliśmy ani kataru, ani grypy. Ponieważ na Ziemi powstały biocenozy, można rzec, że na Księżycu powstała nekrocenoza. Z tego całego bałaganu, wzajemnych podkopów i ataków. Jednym słowem system tarczy i miecza ubocznie, bez woli i wiedzy programistów, urodził, konając, nekrocyty.

— Ale co one właściwie robią?

— Cóż, najpierw, jak sądzę, pełniły rolę najstarszych bakterii ziemskich, więc się po prostu rozmnażały, a było ich zapewne wiele rodzajów i większość zginęła, jak to w ewolucji. Po jakimś czasie poczęły wyłaniać się gatunki symbiotyczne. Takie, które współpracują, bo im to wychodzi na wspólną korzyść. Ale powtarzam: żadnej inteligencji, nic podobnego. Są tylko zdolne do ogromnej liczby przekształceń, jak wirusy grypy, powiedzmy. W przeciwieństwie do ziemskich bakterii nie są jednak pasożytami, bo nie miały na kim pasożytować, jeśli nie brać pod uwagę tych ruin obliczeniowych, z których się wykluły. Ale to była tylko ich wstępna pożywka. Sprawa jednakowoż skomplikowała się przez to, że tymczasem doszło do rozdwojenia wszystkich broni, które tam powstawały, dopóki programy jeszcze jako tako mogły działać zgodnie z założeniami.

— Domyślam się. Na bronie skierowane przeciw temu, co żywe, i na skierowane przeciw martwym broniom?

— Mysz jest chytra. Tak musiało być. Ale z pierwotnych nekrocytów, które powstały pewno wiele lat temu, już chyba nic nie zostało. Z nekrocytów powstały selenocyty. Zaczęły, inaczej mówiąc, zespalać się, aby trwać, aby zdobywać wszechstronność, jak — powiedzmy — zwykłe zarazki, które pod wpływem antybiotyków potęgują zjadliwość przez to, że staną się odporne na antybiotyki.

— Ale co pełniło rolę antybiotyków na Księżycu?

— Dużo by o tym mówić. Przede wszystkim, oczywiście, groźne okazały się dla selenocytów te produkty militarnej autoewolucji, które miały za zadanie niszczyć wszelką „siłę wroga”.

— Nie bardzo rozumiem?

— No jakże? Przecież agonalna faza księżycowego projektu trwa o b e c n i e, ale prze długie lata postępowała tam specjalizacja i progresja broni, najpierw symulowanych a potem produkowanych, i niektóre z nich wzięły się do selenocytów.

— Aha, traktowały je jako „wroga”, którego należy zniszczyć?

— Oczywiście. To był znakomity doping. To był odpowiednik armat, z których przemysł farmaceutyczny strzela do bakterii. To doprowadziło do akceleracji rozwojowej. Selenocyty wzięły górę, ponieważ okazały się sprawniejsze. Człowiek może mieć katar, ale katar nie może mieć człowieka. To chyba jasne, nieprawdaż? Wielkie, skomplikowane systemy grały tam rolę ludzi.

— A co dalej?

— Bardzo ciekawy i zupełnie nieoczekiwany zwrot. Odporność z biernej stała się czynna.

— Nie rozumiem.

— Z obrony przeszły do ataku. Przyspieszyły, i to gwałtownie, ruinę księżycowego wyścigu zbrojeń…

— Ten pył?

— Ten pył. A kiedy pozostały tam już tylko dogorywające szczątki wspaniałego projektu genewskiego, selenocyty otrzymały nieoczekiwane posiłki.

— Mianowicie?

— Dyspersanta. Skorzystały z niego. Nie tyle go zniszczyły, ile go wchłonęły, albo lepiej rzec, że zaszła logiczno-elektroniczna wymiana informacji. Nastąpiła hybrydyzacja. Krzyżówka.

— Jak to mogło być?

— To nie takie znów niesamowite, ponieważ ja też wyszedłem od silikonowych polimerów z półprzewodnikową charakterystyką. Inną oczywiście, ale adaptacyjność moich drobinek była z grubsza podobna do adaptacyjności księżycowych. Pokrewieństwo dalekie, lecz jednak pokrewieństwo. W końcu gdy wychodzi się z określonego budulca, uzyskuje się jakoś podobne rezultaty.

— I co teraz?

— Tego właśnie jeszcze do końca nie rozgryzłem. Kluczem może być twoje lądowanie. Dlaczego wylądowałeś na Marę Ignium?

— W japońskim sektorze? Nie wiem. Nie pamiętam.

— Nic?

— Właściwie nic.

— A twoja prawa połówka?

— Też nie. Mogę się już z nią całkiem dobrze porozumiewać. Ale proszę to zatrzymać przy sobie. Dobrze?

— Zachowam to dla siebie. Dla pewności nie spytam, JAK to robisz. Co ona wie?

— Że kiedy wróciłem na statek, miałem kieszeń skafandra pełną tego pyłu. Ale skąd się tam wziął — nie wie.

— Mogłeś sam go zebrać na miejscu. Pytanie tylko, dlaczego?

— Sądząc z tego, co usłyszałem teraz, chyba to zrobiłem, bo przecież te selenocyty nie wtargnęłyby mi same do kieszeni. Ale nic nie pamiętam. Co wiadomo Agencji?

— Pył wzbudził sensację i panikę. Zwłaszcza że szedł twoim tropem. Wiesz o tym?

— Tak. Powiedział mi to profesor S. Był u mnie przed tygodniem.

— Żebyś dał się zbadać? Odmówiłeś?

— Nie odmówiłem wprost, ale grałem na zwłokę. Tu jest co najmniej jeszcze jeden facet. Odradzał mi to. Nie wiem, w czyim imieniu. Udaje pacjenta.

— Takich masz koło siebie więcej.

— Co to znaczy, że „szły moim tropem”? Szpiegowały mnie?

— Niekoniecznie. Można stać się nosicielem zarazków, nic o tym nie wiedząc.

— Ale historia ze skafandrem?

— Tak, trudny orzech. Ktoś ci to wsypał do skafandra albo sam to zrobiłeś. Pytanie tylko, po co.

— Pan nie wie?

— Nie jestem jasnowidzem. Sytuacja raczej skomplikowana. Po c o ś wylądowałeś. Coś znalazłeś. Ktoś usiłował pozbawić cię pamięci w obu tamtych kwestiach. Stąd kallotomia.

— Więc co najmniej trzy antagonistyczne strony?

— Nie to ważne, ile ich jest, lecz jak je zidentyfikować.

— Ale właściwie czemu to aż takie ważne? Prędzej czy później fiasko całego księżycowego projektu wyjdzie na jaw. A jeśli nawet te selenocyty stały się „odpornościowym systemem” Księżyca, jaki to może mieć wpływ na Ziemię?

— Podwójny. Najpierw, co było zresztą od dawna do przewidzenia, powrót wyścigu zbrojeń. A po wtóre, i to jest główna niespodzianka — selenocyty zaczęły się interesować nami.

— Ludźmi? Ziemią? Nie tylko mną?

— Otóż właśnie.

— Co one robią?

— Na razie tylko się rozmnażają.

— W laboratoriach?

— Nim się nasi chłopcy zorientowali, co i jak, zdążyły już roznieść się na wszystkie strony świata. Z tobą poszła tylko drobna część.

— Rozmnażają się? I co?

— Powiadam przecież: na razie nic. Są wielkości ultrawirusów.

— Czym się żywią?

— Energią słoneczną. Słyszałem oceny. Jest ich już parę trylionów, w powietrzu, w oceanach, wszędzie.

— Zupełnie nieszkodliwe?

— Jak dotąd zupełnie. Ale to właśnie wywołało szczególne zaniepokojenie.

— Dlaczego?

— Toż to całkiem proste: nie tylko ze znacznej wysokości, ale i brane w rękę wyglądają jak miałki piasek. Więc skoro wylądowałeś, widać był po temu powód, ale jaki? To chcą zrozumieć.

— Ale jeśli nic nie pamiętam — ani ja, ani moja reszta…?

— Oni nie wiedzą o waszym porozumieniu. A ponadto różne bywają typy amnezji. Pod hipnozą, albo w innych szczególnych warunkach, można wydobyć z człowieka to, czego sam żadną miarą sobie nie przypomni. A biorą się do ciebie tak ostrożnie i łagodnie z obawy, że szok, wstrząs mózgu czy inny uraz uszkodzą albo zatrą do reszty to, co może wiesz, chociaż sobie tego nie przypominasz. Poza tym nasi ludzie są skłóceni. Chodzi o właściwą metodę badań… To zresztą wyszło ci jak dotychczas na zdrowie.

— Chyba już wiem, gdzie jestem w tej historii… ale dlaczego następne zwiady nie dały żadnych rezultatów?

— Kto ci to mówił?

— Mój pierwszy gość. Ten neurolog.

— Co powiedział konkretnie?

— Że zwiadowcy wprawdzie wrócili, ale urządzono dla nich teatr. Tak się wyraził.

— To nieprawda. O ile wiem, były trzy kolejne zwiady. Dwa teleferyczne, przy czym wszystkie zdalniki uległy zniszczeniu. Mojego już nie używano, tylko konwencjonalnych. Miały co prawda specjalne rakietki, żeby wystrzelić pobrane próbki gruntu na statek, ale nic z tego nie wyszło.

— Kto je zniszczył?

— Nie wiadomo, bo łączność rwała się bardzo szybko. Już kiedy lądowały, teren w promieniu kilku mil okrywał rodzaj mgły czy chmury, nieprzenikliwej dla radarów.

— To dla mnie nowość. A trzeci zwiadowca?

— Był na miejscu, wylądował i wrócił. W pełnej amnezji. Ocknął się dopiero na pokładzie. Tak słyszałem. Czy to prawda, nie jestem całkiem pewny. Nie widziałem go. Im ciemniejsza staje się sytuacja, tym bardziej zwiększają tajność. Nie wiem przez to, czy też przywiózł ten pył. Przypuszczam, że badają biedaka, ale raczej bez skutku, skoro wciąż tak troszczą się o ciebie.

— Co mam robić?

— W moich oczach rzecz wygląda kiepsko, ale nie beznadziejnie. Selenocyty sparaliżują w raczej krótkim czasie ostatki księ/ycowych zbrojeń. Działają metodą krótkich zwarć. W pierwszej kolejności niszczą to, co im zagraża. Projekt księżycowy został już wprawdzie po cichu spisany na straty, ale nie w tym rzecz. Mamy tu kilku pierwszorzędnych informatyków, którzy uważają, że Księżyc zaczyna się interesować Ziemią. Hasło brzmi: „selenosfera wkroczy w biosferę”.

— Jednak inwazja?

— Nie. Zdania są podzielone, ale raczej nie. Nic w jakimkolwiek tradycyjnym pojęciu. Posłało się wiele różnych dżinnów, w porządnie zamkniętych flaszkach, wyrwały się z nich, zaczęły się ze sobą zmagać, aż jako uboczny efekt powstały martwe, pełne wigoru mikroorganizmy. Nie wygląda to na szykowaną inwazję. Raczej na pandemię.

— Nie pojmuję różnicy?

— Tylko obrazowo mogę to przedstawić. Selenosfera zachowuje się wobec wszelkich intruzów jak system immunologiczny wobec obcych ciał. Antygenów. Jeśli nawet nie całkiem tak jest, brak nam innych pojęć, żeby to zrozumieć. Dwaj zwiadowcy, którzy byli tam po tobie, dysponowali najnowszym typem uzbrojenia. Nie znam szczegółów, ale to nie była ani broń konwencjonalna, ani nuklearna. Agencja utrzymuje w tajności, co zaszło na Księżycu, ale chmury pyłowe były tak wielkie, że dały się dostrzec i fotografować we wielu obserwatoriach astronomicznych. Co więcej — po opadnięciu tych chmur teren uległ zmianom. Powstały tam wyrwy, rodzaj kraterów, w niczym nie przypominających typowych kraterów Księżyca. Tego Agencja nie mogła oczywiście zataić, więc milczy. Sztab zaczai się dopiero wtedy brać za głowę. Dopiero wtedy uznali za możliwe, że im gwałtowniejszych środków użyje się dla zwiadu, tym gwałtowniejsza może być kontrofensywa.

— A więc jednak?

— Nie, nie „jednak”, bo to nie jest przeciwnik czy wróg, tylko rodzaj gigantycznego mrowiska. Doszły mnie przypuszczenia tak dziwaczne, że nie chcę ich powtarzać. Już musimy kończyć. Siedź, gdzie siedzisz. Dopóki nie stracą ostatka rozumu, nic ci nie zrobią. Wyjeżdżam teraz na trzy dni, w sobotę o tej samej porze odezwę się, jeśli będę mógł. Bywaj zdrów, dzielny misjonarzu.

— Do usłyszenia — powiedziałem, ale nie byłem pewny, czy doszły go moje słowa, bo zapadła martwa cisza. Wyjąłem z ucha tę lśniącą oliwkę i po namyśle schowałem ją w bombonierce z pomadkami, zawinąwszy jak cukierek w staniol. Miałem sporo czasu i materiału do rozmyślań, lecz nic więcej. Przed zaśnięciem odsłoniłem okno. Ćmy odleciały już, zwabione pewno blaskiem bijącym z okien innych pawilonów w ogrodzie. Księżyc płynął przez białawe, pierzaste chmurki. A tośmy się urządzili, rzekłem sobie w duchu, naciągając kołdrę na głowę.

Nazajutrz Gramer zapukał do mnie, kiedy leżałem jeszcze w łóżku. Powiedział mi, że Padderhorn połknął wczoraj widelec. Już parę razy łykał sztućce w samobójczym celu. Bardzo go pilnują, przed tygodniem połknął łyżkę do butów. Zrobiono mu ezofagoskopię — łyżkę dostał półmetrową, ale ściągnął komuś ten widelec w jadalni.

— Czy chodzi tylko o zastawę stołową? — spytałem w miarę uprzejmie. Gramer westchnął ciężko, dopiął sobie piżamę i usiadł przy mnie na fotelu.

— Nie, nie tylko… rzekł dziwnie słabym głosem. — Nie jest dobrze, Jonatanie.

— Jak komu, Adelajdo — odparłem — ja w każdym razie nie zamierzam niczego łykać.

— Jest naprawdę niedobrze — powtórzył Gramer. Splótł ręce na brzuchu i młynkował palcami. — Boję się o ciebie, Jonatanie.

— Spokojna głowa — odparłem, poprawiając sobie poduszkę i podkładając pod plecy Jasiek. — Jestem pod murowaną opieką. Słyszałeś może o nekrocytach?

Tak go zaskoczyłem, że zamarł z wpółotwartymi ustami, a jego twarz bez szczególnego wysiłku przybrała ów głupkowaty wyraz, z jakim obnosił się jako milioner nienasycony w marzeniach.

— Widzę, że słyszałeś. I o selenosferze pewno też? Co? A może nie zdobyłeś rangi takiego wtajemniczenia? A o marnym losie tak zwanej kollaptycznej broni, z ostatnich zwiadów, wiesz coś może? I o tych chmurach na Marę Ignium? Nie, tego już na pewno ci nie powiedzieli.

Siedział i patrzał na mnie rybimi oczami, trochę sapiąc.

— Bądź łaskaw podać mi tę bombonierkę z biurka, Adelajdo — zaproponowałem z uśmiechem. — Lubię przed śniadaniem zjeść coś słodkiego…

Ponieważ nie ruszał się, wylazłem z łóżka po czekoladki i wróciwszy pod kołdrę, podsunąłem mu pudełko, ale tak, że kciukiem przykryłem róg.

— Proszę cię…

— Skąd ty to wiesz? — ozwał się na koniec ochryple. — Kto… przecież…

— Niepotrzebnie się denerwujesz — rzekłem trochę niewyraźnie, bo marcepan przykleił mi się do podniebienia. — Co wiem, to wiem. I nie tylko o moich przygodach na Księżycu, ale i o przykrościach kolegów.

Zatkało go znów. Rozglądał się po pokoju, jakby był w nim pierwszy raz w życiu.

— Radiostacje, przekaźniki, tajne przewody, anteny i modulatory, co? — spytałem. — Nie ma tu nic, tylko woda cieknie trochę z tuszu. Widać uszczelka się popsuła. Czemu się dziwisz? Czy doprawdy nie wiesz, że o n e znajdują się we m n i e?

Milczał zbaraniały. Potarł sobie spocony nos. Wziął się za płatek ucha. Te objawy desperacji śledziłem z jawnym współczuciem.

— Może zaśpiewamy coś na dwa głosy? — podsunąłem mu. Czekoladki były rzeczywiście smaczne, ale musiałem się pilnować, żeby ich nie zostało zbyt mało. Oblizawszy usta, popatrzyłem na Gramera.

— No rusz się, powiedz coś, bo mnie martwisz. Bałeś się o mnie, a teraz ja boję się o ciebie. Myślisz, że będziesz miał przykrości? Jeżeli zachowasz się przyzwoicie, mogę ci służyć protekcją, wiesz, gdzie.

Blefowałem. Ale właściwie dlaczego nie miałem blefować? Już to, że tych kilka słów tak kompletnie zbiło go z pantałyku, świadczyło o bezradności jego mocodawców, kimkolwiek byli.

— Obiecuję ci, że nie będę wymieniał żadnych nazwisk ani instytucji, bo nie chcę wprawić cię w dodatkowe kłopoty.

— Tichy… — stęknął wreszcie — dlaboga — nie. To nie może być. One wcale tak nie działają.

— A czyż ja mówiłem, jak? Miałem sen, z natury rzeczy jestem zresztą jasnowidzem.

Gramer nagle się zdecydował. Przyłożył palec do ust i prędko wyszedł. Przekonany, że wróci, schowałem bombonierkę pod koszulami w szafie i zdążyłem wziąć tusz oraz ogolić się, nim lekko zapukał. Zmienił szlafrok na swój biały garnitur, w ręku miał spore zawiniątko, okręcone kąpielowym ręcznikiem. Zaciągnął portiery na firankach i nuż wymotywać z tłumoka aparaciki, które poustawiał czarnymi tulejkami w stronę wszystkich ścian. Zwisający z czarnego pudełka kabelek włączył do kontaktu, coś tam jeszcze robił, sapiąc, bo gruby naprawdę był porządnie, brzuch zupełnie autentyczny, miał chyba pod sześćdziesiątkę, odstające uszy o ogromnych małżowinach, klęcząc porał się ze swoją elektroniką, wreszcie wyprostował się na kolanach, z przekrwioną twarzą.

— No to pogadajmy — westchnął — jak już, to już…

— O czym? — zdziwiłem się, wciągając przez głowę moją najładniejszą koszulę z niesłychanie praktycznym, ciemnoniebieskim kołnierzykiem. — To ty mów, jeśli cię tak sparło. Mów mi o tych lękach, które przeżywasz w związku z moim losem. O tym facecie, co cię zapewniał, że jestem tu lepiej zakorkowany niż mucha w butelce. Zresztą mów, co chcesz, wyspowiadaj mi się, pofolguj sobie. Zobaczysz, jak ci to ulży.

I nagle, ni stąd ni z owad, jak pokerzysta, który przebija pulę, nie mając nic w kartach, rzuciłem:

— Z którego jesteś wydziału — z czwórki?

— Nie, z jedyn… Urwał.

— Co wiesz o mnie?

— Już dość tego — usiadłem na krześle tak, że miałem oparcie przed sobą. — Nie przypuszczasz chyba, że powiem ci coś za nic?

— Co chcesz, żebym powiedział?

— Możemy zacząć od Shapiry — rzekłem pogodnie.

— On jest z LA. To fakt.

— Ale nie jest tylko neurologiem?

— Nie. To znaczy jest, ale ma i drugi fach.

— Mów dalej.

— Co wiesz o nekrosferze?

— A co ty wiesz?

Sprawa zaczęła się robić niejasna. Być może przesoliłem.

Jeżeli był agentem wywiadu, wszystko jedno jakiego, nie mógł zbyt wiele wiedzieć. Wybitnym ekspertom nie zleca się na ogół takiej roli. Ale sprawa była wyjątkowa, więc mogłem się mylić.

— Dosyć ciuciubabki — powiedział Gramer. Był zdesperowany. Biały surdut przepocił mu się pod pachami na wylot.

— Siądź lepiej koło mnie — mruknął, opuszczając się na dywanik. Usiedliśmy więc jak dla wypalenia fajki pokoju, w środku kręgu utworzonego przez te jego aparaciki i druty.

Загрузка...