VI. Drugi zwiad

Zbudziłem się wypoczęty i natychmiast przypomniałem sobie zajścia poprzedniego dnia. Po uczciwym prysznicu myśli się zawsze najlepiej, nastawałem więc na to, żeby mieć na pokładzie łazienkę z bieżącą wodą, a nie te wilgotne ręczniki, które nędznie zastępują wannę. O wannie nie mogło być mowy; łazienką był pojemnik wielki jak beczka, woda biła strumieniami z jednej strony, a z przeciwnej wsysał ją silny prąd powietrza. Żeby się nie udusić, bo woda przy nieważkości rozlewa się grubnącą warstwą po całym ciele i twarzy, musiałem przed ablucjami nałożyć maseczkę tlenową. Było to porządnie kłopotliwe, ale wolałem taki prysznic od żadnego. Jak wiadomo, kiedy już inżynierowie mieli budowanie rakiet w małym palcu, astronautów nękały awarie klozetów i myśl techniczna długo musiała się wysilać, zanim znalazła rozwiązanie tej szarady. Anatomia człowieka fatalnie przystaje do kosmicznych warunków. Ten tak twardy do zgryzienia orzech spędzał sen z oczu astrotechników, ale nie kłopotał autorów Science Fiction, bo jako wyniosłe duchy po prostu go omijali. Z mniejszą potrzebą pół biedy, chociaż tylko u mężczyzn. Większą natomiast dało się szczęśliwie rozwiązać dopiero dzięki odpowiednio zaprogramowanym komputerom, tak zwanym defekatorom, które mają tylko jedną słabą stronę, mianowicie kiedy się psują, powstaje dramatyczna sytuacja i wtedy każdy musi sobie radzić, jak umie. W moim księżycowym module był to wszakże omal jedyny komputer, który do końca działał jak zegarek szwajcarski, jeśli wolno użyć takiej pochwalnej metafory. Umyty i odświeżony wypiłem kawęz plastykowej gruszki, przekąszając ją babką z rodzynkami pod lejem silnego ekshaustora, nastawionego na pełny ciąg, bo wolałem, żeby mi prąd powietrza wyrwał okruszki z palców, aniżeli udławić się czy zakrztusić rodzynkiem. Nie jestem z tych, którzy rezygnują z przyzwyczajeń dla byle powodu. Posiliwszy się jak należy, zasiadłem w fotelu przed selenografem, i patrząc na globus symulowanego Księżyca, nuż rozmyślać z miłym poczuciem, że nikt nie będzie mi się narzucał z radami, bo nie zawiadomiłem bazy o przebudzeniu, więc sądziła, że jeszcze śpię. Zwierciadlany fenomen oraz gołe dziewczę stanowiły niechybnie dwie kolejne fazy rozpoznania, KTO wylądował i bodaj zadowoliły tego albo to, co zgotowało mi owo przyjęcie, skoro mogłem potem łazić po Flamsteedzie nie mamiony ani nie atakowany. Potrzask, który okazał się miną, tkwił jednak w tym obrazie jak Piłat w kredo. Z jednej strony zadają sobie tyle trudu, żeby wywołać miraże na ziemi niczyjej, działając z dystansu, bo tego wymaga jej nietykalność, a z drugiej zakopują tam miny pułapki, co razem wyglądało, jakbym stał wobec armii wyposażonej w radary dalekiego ostrzeżenia i w maczugi. Mina mogła wszakże pochodzić z dawniejszych czasów, toż nie miałem pojęcia, jak zresztą nikt, co działo się na Księżycu przez tyle lat hermetycznej izolacji. Nie rozwiązawszy zagadki wziąłem się do przygotowań następnego zwiadu. LEM 2, w pełni sprawny, był dziełem firmy General Teletronics, modelem odmiennym od biedaka, którego tak niespodziewanie utraciłem, więc zlazłem do ładowni, żeby go obejrzeć, zanim się nim stanę. Musiał to być siłacz nad siłacze, takie grube miał nogi i ramiona, odpowiednio szerokie bary, potrójny pancerz, który zadudnił głucho, kiedy postukałem weń palcem, a prócz wizjerów w hełmie miał sześcioro dodatkowych oczu, na plecach, na biodrach i na kolanach. Żeby dać bobu konkurencji, która zaprojektowała pierwszego LEMa, General Teletronics wyposażyła swój model w dwa systemy osobistych układów rakietowych: oprócz hamowniczych, odrzucanych po lądowaniu, miał pancerny atleta zamocowane na stałe dysze w piętach, w podkolanach, a nawet jedną w siedzeniu, co winno — jakem wyczytał w instrukcji, pełnej samochwalstwa — wspomagać utrzymanie równowagi i umożliwiało ponadto wykonywanie skoków osiemdziesięcio— lub stusześćdziesięciometrowych. Do tego wszystkiego pancerz lśnił jak czysta rtęć: żeby się promień każdego świetlnego lasera po nim ześlizgnął. Pamiętałem z grubsza, jaki wspaniały jest ten LEM, ale nie powiem, żeby mnie zachwyciła lustracja, boż im więcej wizjerów, oczu, indykatorów, dysz, urządzeń pomocniczych, tym bardziej zajmują uwagę, a będąc standardowym człowiekiem, miałem tyle samo kończyn i zmysłów co każdy. Wróciwszy do kabiny, włączyłem się próbnie w tego zdalnika i stanąwszy nim, a właściwie już sobą, na równych nogach, zapoznałem się z jego sterowaniem paskudnie skomplikowanym. Przycisk umożliwiający dawanie wielkich susów miał postać małego ciasteczka, z którego biegły odpowiednie przewody, a wziąć go należało w zęby. Jakże więc miałem ro^mawiać z bazą z takim przyciskiem w gębie? Otóż to elastyczne ciasteczko można było urobić w palcach jak plastelinę i włożyć sobie do wewnętrznej kieszonki policzka, a wydobyć i nagryźć trzonowymi zębami w razie potrzeby. Jeżeli jednak sytuacja była szczególnie napięta, mogłem, tłumaczyła instrukcja obsługi, trzymać przycisk cały czas między zębami, zważając tylko na to, żeby ich zbyt mocno nie zacisnąć. O szczękaniu zębami, wskutek nagłego podniecenia, nie było tam ani słowa. Polizałem ów przycisk, a smak miał taki, żem go od razu wypluł. Zdaje mi się, chociaż nie przysięgnę, że na poligonie ziemskim c^ymś go smarowano, bodajże pastą pomarańczową albo miętową. Wyłączywszy na powrót zdalnika, wzbiłem si? na wyższą orbitę i pomknąłem wokół Księżyca, aby nasterować cel numer zero zero dwa, między Marę Spumans a Marę Smythii, już w miarę grzecznie gwarząc z ziemską bazą. Leciałem spokojnie jak nakarmione dziecko w kołysce, aż tu coś dziwnego poczęło się dziać w selenografie. Jest to urządzenie znakomite, dopóki działa bez zarzutu. Nie ma sensu wozić się z rzeczywistym globusem Księżyca, toteż zastępuje go trójwymiarowy obraz, tworzony holograficznie, a efekt jest taki, jakby cały duży Księżyc wirował ci pomału przed oczami, wisząc w powietrzu o metr, przy czym widać doskonale zarówno całą rzeźbę powierzchni, jak granice sektorów i nazwy ich posiadaczy, więc kolejno przepływały przede mną te międzynarodowo przyjęte skróty, jakimi oznacza się auta: US, G, I, F, SU, S, N, i tak dalej. Coś się jednak w pewnej chwili popsuło, bo sektory zaczęły się najpierw mienić wszystkimi barwami tęczy, potem ospa większych i mniejszych kraterów zmętniała, obraz zadygotał, a gdy rzuciłem się do regulatorów, powrócił jako biała, gładka, niczym nie tknięta kula. Zmieniałem ostrość fokalizacji, zwiększałem i zmniejszałem kontrast, z takim skutkiem, że przez krótką chwilę pojawił się Księżyc do góry nogami, a potem znikł na dobre i żadna siła nie mogła już zmusić selenografu do normalnego działania. Powiedziałem więc o tym Wivitchowi, i naturalnie usłyszałem, żem coś pokręcił. Po mym sakramentalnym, powtórzonym dobrych dziesięć razy oświadczeniu, że „mam tu poważny problem”, bo tak się mówi od czasów Armstronga, fachowcy zajęli się moim holografem, co trwało pół dnia. Najpierw kazano mi powiększyć orbitę tak, abym wyszedł nad Strefę Milczenia, a to, by wykluczyć zakłócające działanie jakichś niewiadomych sił czy fal skierowanych we mnie z Księżyca. Gdy to nic nie dało, wzięli się do sprawdzania wszystkich obwodów scalonych i niescalonych w holografie, bezpośrednio z Ziemi, a ja w tym czasie przyrządziłem sobie drugie śniadanie, a potem i obiad. Ponieważ dobre zrobienie omletu w nieważkości jest trudne, zdjąłem hełm i słuchawki, aby kłótnie informatyków z teletronikami i specjalnie wezwanym sztabem profesorskim nie rozpraszały mej uwagi. Po wszystkich debatach okazało się, że holograf JEST zepsuty i że wiadomo wprawdzie, który mikrozespół wysiadł, ale właśnie tego jednego nie mam w rezerwie, więc nic się nie da zrobić. Pouczono mnie, abym poszukał zwyczajnych, drukowanych na papierze map księżycowych, które miałem przykleić lepką taśmą do ekranów i tak wyjść z opresji. Otóż mapy znalazłem, ale nie wszystkie. Miałem cztery egzemplarze pierwszej ćwiartki Księżyca, tej właśnie, na której zażyłem już niejakich przygód, ale pozostałych ani śladu. Konsternacja była spora. Zachęcano mnie, żebym szukał dokładniej. Przewróciłem rakietę do góry nogami, ale prócz małego pornokomiksu, porzuconego przez techników obsługi podczas ostatnich przygotowań przed startem, znalazłem tylko słownik slangu używanego przez amerykańskich gangsterów piątej generacji. Wówczas baza podzieliła się na dwa obozy. Jeden uznał, że nie mogę w tych warunkach kontynuować misji i mam wracać, drugi natomiast chciał poddać decyzję mojej woli. Opowiedziałem się przy drugim i postanowiłem wylądować tam, gdzie to było przewidziane. W końcu mogli mi przekazywać obraz Księżyca wizją. Nie był najgorszy, ale nie mogli jakoś zsynchronizować z moją prędkością orbitalną i pokazywali mi raz powierzchnię Księżyca gnającą na łeb na szyję albo prawie znieruchomiałą. Co gorsza, lądować miałem na samym brzegu tarczy, widocznym z Ziemi, ale ruszyć potem na drugą stronę, i tu pojawił się nowy problem. Nie mogli mi przekazać obrazu telewizyjnego wprost, kiedy statek wisiał nad odwrotną półkulą, lecz miała to być fraszka, bo przekazać obraz winny mi były satelity wewnętrznego układu kontroli, ale nie chciały. Nie chciały zaś dlatego, ponieważ o takiej ewentualności jakoś nikt przedtem nie pomyślał, a owe satelity były zaprogramowane zgodnie z dyrektywą ignorancji, tak że nie wolno im było niczego przekazywać ani z Ziemi, ani na Ziemię. Niczego. Mając na uwadze utrzymanie łączności ze mną i moimi mikropami, wprowadzono wprawdzie na wysoką równikową orbitę Księżyca tak zwane trojańskie satelity, ale nie były przystosowane do przekazywania obrazów telewizyjnych. To znaczy były, lecz tylko do wysyłanych przez mikropy. Strasznie dużo się o tym mówiło, aż w sytuacji bez wyjścia ktoś rzucił myśl, żeby urządzić w bazie brain storming. Mówiąc uczenie, brain storming to improwizowane obrady, kiedy każdy może wygłaszać najśmielsze, najbardziej zuchwałe hipotezy i koncepcje, a inni go w tym przelicytowują. Bardziej przyziemnie chodzi o to, by pleść, co komu ślina na język przyniesie. Jakoż ów brain storming trwał cztery godziny. Nagadali się uczeni do upadłego i okropnie mnie wynudzili, aż jakoś ześlizgnęli się po trosze z tematu i już nie o to im szło, jak mi pomóc, lecz o to, kto zawinił, nie pomyślawszy o porządnym zdublowaniu symulacji holograficznej. Jak zwykle, gdy działa się zbiorowo ramię w ramię, winnego nie było, zarzuty przerzucali sobie jak piłkę i w końcu wtrąciłem swoje trzy grosze, oświadczając, że będę sobie radził sam. Nie widziałem w tym wcale zbytniego ryzyka, boż było już tak wielkie, że jeszcze jedna drobinka nie robiła jako dodatek różnicy, a ponadto rozeznanie, czy będę lądował w sektorze US, SU, F, G, E, I, C, CH, czy pod inną literą alfabetu, miało wysoce akademicki charakter. Samo pojęcie narodowej czy i państwowej przynależności robotów, niewiadomym pokoleniem zaludniających Księżyc, stanowiło pusty dźwięk. Jak wiecie, albo nie, najtrudniejszym zadaniem militarnej automatyzacji okazało się takie programowanie samobroni, żeby atakowała wyłącznie przeciwnika. Na Ziemi nie było z tym nigdy chyba kłopotów; po to są mundury, barwne znaki na skrzydłach samolotów, flagi, krój hełmów, a zresztą nie trudno ustalić, czy żołnierz wzięty do niewoli mówi po holendersku, czy po chińsku. Z automatami co innego. Powstały więc dwie doktryny, pod różnicowym hasłem FORF, czyli Friend Or Foe. Pierwsza zalecała użycia mnóstwa czujników, filtrów analitycznych, selektorów różnicowych i podobnych urządzeń diagnostycznych, druga natomiast odznaczała się korzystną prostotą: wrogiem miał być Ktoś Inny, i tym samym wszystko, co na rzucone hasło nie umiało odpowiedzieć właściwym odzewem, należało atakować. Nikt jednak nie wiedział, jaki bieg wzięła samoczynna ewolucja broni na Księżycu, a tym samym, co czynią tam taktyczno-strategiczne programy, żeby odróżnić sojusznika od wroga. Zresztą są to jak wiadomo z historii pojęcia nader względne. Jeżeli komuś na tym szczególnie zależy, może grzebiąc w księgach metrykalnych i innych dokumentach ustalić, czy pewna osoba miała aryjską babkę, ale nie może już stwierdzić, czyjej przodkiem z eocenu był sinantrop, czy raczej paleopitek. Automatyzacja wszystkich armii zlikwidowała ponadto kwestie ideologiczne. Robot usiłuje zniszczyć to, w co go wycelował program, i robi to zgodnie z metodą fokalizacyjnej optymizacji, dyferencjalnego diagnozowania oraz matematycznych reguł teorii gier i konfliktów, a nie z patriotyzmu. Tak zwana militarna matematyka, powstała w związku z automatyzacją wszystkich rodzajów broni, ma swych wybitnych twórców i rzeczników, ale ma też heretyków i kacerzy. Pierwsi twierdzili, że są programy, zapewniające stuprocentową lojalność bitewnych robotów i nie ma takiej siły, która mogłaby ich przekabacić, aby popadli w stan zdrady głównej, drudzy natomiast zapewniali, że gwarancji takich nie ma. Jak zwykle wobec przerastających mnie problemów kierowałem się i tu zdrowym rozsądkiem. Nie ma szyfru, którego nie można rozgryźć, ani kodu aż tak tajnego, żeby nikt nie zdołał go obrócić na własną korzyść, jak o tym świadczą dzieje zbrodni komputerowej. Stu czternastu programistów zabezpieczyło Manhattan Chase Bank przed wtargnięciem w jego obliczeniowe ośrodki niepowołanych, a potem bystry młodzieniec z ręcznym kalkulatorkiem w ręku, posługując się zwyczajnym telefonem dla czystej igraszki wdarł się w głąb najsekretniej szych programów i poprzestawiał bilanse na trzecią stronę. Jak wytrawny kasiarz, który zostawia w pewien nader drastyczny sposób na miejscu występku ślad swej identyczności, aby rozwścieczyć organa śledcze, tak ów student wstawił do supertajnego programu bankowego jako wizytówkę rozkaz, że kiedy audytorzy poczną sprawdzać bilans, przed każdym MA i WINIEN komputer ma najpierw wystukać A KU KU. Teoretycy programowania nie dali się oczywiście zakukać, lecz wymyślili od razu inny jeszcze lepszy, jeszcze bardziej skomplikowany program nie do rozłamania. Nie pomnę już, kto dał mu radę. Nie ma to zresztą znaczenia dla drugiego etapu mej straceńczej misji.

Nie wiem, jak się zwał krater, w którym wylądowałem. Był od północy trochę podobny do Helwecjusza, ale od południa jakby inny. Obejrzałem sobie to drugie lądowisko z orbity, a wybrałem je na chybił trafił. Może była to kiedyś ziemia niczyja, a może nie. Mogłem ustalić koordynaty, zabawiając się astrografem i namierzając gwiazdy, różne inklinacje i tak dalej, ale wolałem to zostawić sobie na deser, i dobrze zrobiłem. LEM numer dwa był o wiele sprawniejszy, niż przypuszczałem z właściwą sobie podjerzliwością, szukającą dziur w całym, ale miał jeden niewątpliwy minus. Oto klimatyzację można w nim było nastawić albo całą naprzód, albo całą wstecz. Dałbym sobie pewno radę z ciągłym przeskakiwaniem z piekarnika do lodówki i na odwrót, gdyby szło o samą klimatyzację skafandra, ale defekt nie miał z nią nic wspólnego. Siedziałem przecież dalej na statku i powinienem był pławić się w jego umiarkowanej temperaturze, lecz w sensorach tego LEMa było coś nie w porządku i raz drażnił moją skórę udawanym ciepłem, a raz chłodem. Nie widząc innej rady, przestawiałem co parę chwil przełącznik. Gdyby nie to, że statek wysterylizowano mi przed startem, na pewno dostałbym grypy. Dostałem tylko kataru, jego wirusy każdy bowiem ma w nosie przez całe życie. Sam nie wiedziałem zrazu, czemu tak długo marudziłem z lądowaniem, bo nie przez strach, ażem pojął naraz prawdziwą przyczynę. Nie znałem mianowicie nazwy mojego lądowiska. Jak gdyby ta nazwa mogła mieć jakiekolwiek znaczenie, ale tak już jest. Stąd poszła niechybnie gorliwość, z jaką astronomowie chrzcili każdy krater Księżyca i Marsa i popadli w rozterkę, kiedy odkryli na innych planetach tyle gór i wądołów, że już, im dobrze brzmiących nazw nie stało.

Okolica leżała płaska, tylko na horyzoncie od północy odcinały się od czarnego nieba zręby obłych skał bladopopielatej barwy. Piachu było tam co niemiara i szedłem brnąc w nim ciężko, od czasu do czasu sprawdzając, czy mikropy mi towarzyszą. Unosiły się nade mną tak wysoko, że tylko niekiedy pobłyskiwały jak iskry, żwawym ruchem odróżniające się od gwiazd. Znajdowałem się blisko terminatora, granicy dnia i nocy, ale ciemną połowę tarczy księżycowej miałem przed sobą, gdzieś za horyzontem, odległym tu o jakieś dwie mile. Słońce bardzo niskie, dotykając ogromną tarczą widnokręgu za moimi plecami, cięło ten płaskowyż długimi równoległymi cieniami. Każde zagłębienie gruntu, nawet niewielkie, wypełniał taki mrok, że wchodziłem weń jak w wodę. Na przemian oblewany chłodem i gorącem szedłem uparcie przed siebie, prosto na własny, olbrzymi cień, który czynił ze mnie istnego olbrzyma. Mogłem rozmawiać z bazą, ale nie było o czym. Wivitch pytał mnie co parę chwil, jak się mam i co widzę, a ja odpowiadałem, że w porządku i że nic. Na szczycie połogiej wydmy spoczywały stertą płaskie, dość duże kamienie, a skierowałem się w ich stronę, bo błysnęło tam coś metalicznego. Była to masywna, pusta łuska jakiejś starej rakiety, ani chybi jeszcze z epoki pierwszych strzałów w Księżyc. Podniosłem ją i obejrzawszy, porzuciłem. Poszedłem dalej. Na samym szczycie wzniesienia, gdzie nie było prawie tego miałkiego piasku, który tak czepia się butów, leżał osobno kamień podobny do płaskiego, źle wypieczonego bochenka chleba i nie wiem czemu zachciało mi się go trącić nogą. Może z nudów, a może dlatego, bo tak osobno leżał. Kopnąłem go wiec, zamiast potoczyć się z pochyłości, pękł, ale tak, że tylko kawałek rozmiaru pięści odskoczył i powierzchnia rozłamu zalśniła jak czysty kwarc. Włożono mi wprawdzie do głowy masę wiadomości o chemicznym składzie księżycowej skorupy, ale nie mogłem sobie przypomnieć, czy występuje w niej krystaliczny kwarc, więc schyliłem się po ten odłamek. Jak na Księżyc był porządnie ciężki. Potrzymałem go w ręku przed oczami, aż nie wiedząc, co z nim zrobić, cisnąłem, żeby iść dalej, ale nie ruszyłem z miejsca, bo w ostatnim momencie, kiedy wypuszczałem go już z garści, jakoś tak dziwnie zabłysnął w Słońcu, zamrowił, jakby we wklęsłej powierzchni, tej odpękłej, coś mikroskopijnego zadrgało. Nie podniosłem go jednak powtórnie, a tylko schyliwszy się patrzałem nań dość długo, mrugając oczami, w przekonaniu, że to chyba złudzenie wzroku, bo z tym kamieniem doprawdy działo się coś dziwnego. Szczerby, wywołane pęknięciem, traciły blask, i to tak szybko, że bo kilkunastu sekundach zmatowiały, a potem zaczęły się wypełniać, jakby z wnętrza kamienia dobywało się coś, i nie rozumiałem, jak to może być; ten kamień zdawał się broczyć półpłynną mazią jak nacięte drzewo żywicą. Ostrożnie dotknąłem go palcem, ale to nie było lepkie, raczej mułowate, jak gips, nim zakrzepnie. Popatrzyłem więc na tę drugą, większą część kamienia i zdziwiłem się jeszcze bardziej. Nie tylko zmatowiała, ale jakby wybrzuszyła się trochę w miejscu rozłamania, nic jednak nie powiedziałem Wivitchowi, tylko stałem w rozkroku, czując obecność Słońca za plecami jako gorący ucisk, kilka metrów nad łagodnie pofałdowaną równiną, całą w białych pasmach i plamach cienia, nie spuszczając wzroku z tego, co działo się z kamieniem. Rósł, a właściwie zarastał. Po prostu zarastał, tak że po paru minutach obie części, ta wielka i mała, którą miałem w ręku, przestały do siebie pasować, bo obie się wypukliły, aż każda z nich stała się nieregularną bryłą bez płaszczyzn pęknięcia. Czekałem, co będzie dalej, ale już nic więcej się nie działo, jakby tu i tam powstałe blizny zasklepiły jakąś ranę. Było to niemożliwe i wyzbyte wszelkiego sensu, ale było. Uzmysłowiwszy sobie naraz, jak lekko pękł ten kamień, chociaż wcale mocno go nie kopnąłem, rozejrzałem się za innymi. Kilka mniejszych leżało na podsłonecznym stoku, więc wziąwszy saperkę, zeszedłem i jej ostrzem jak siekierą uderzyłem każdy po kolei. Każdy pękł jak przejrzały owoc kasztana, łyskając rozłamem wnętrza, aż trafiłem na kamień zwyczajniejszy, bo saperka odskoczyła od niego zostawiając na powierzchni tylko białawą rysę. Wróciłem więc do tych rozpadłych na dwoje. Zabliźniały się, nie mogłem już w to wątpić. Miałem w workowatej kieszeni na prawym udzie mały licznik Geigera. Ani drgnął zbliżony do tych kamieni. Odkrycie mogło być ważne, bo kamienie tak się nie zachowują, więc nie były naturalne, stanowiły bodaj produkt miejscowej technologii i powinienem był je pozbierać. Już sięgałem po jeden, aż przypomniałem sobie, że przecież nie mogę wrócić na pokład, bo tego projekt nie przewidywał. Chemicznych analiz też nie mogłem zrobić na miejscu, nie mając żadnych odczynników. Gdybym zawiadomił o tym fenomenie Wivitcha, zaczęłyby się sążniste rozmowy, konsultacje, podekscytowani lunologowie kazaliby mi sterczeć na tej wydmie, tłuc, ile się da, inne kamienie jak jaja, obserwować, co się z nimi dzieje, wysuwać coraz śmielsze domniemania, ale czułem we wszystkich kościach, że nic z tego nie będzie, bo pierwej wypada zrozumieć, po co takie zjawisko występuje, co się za nim kryje, aż usłyszałem Wivitcha, który widział, że coś tłukę saperką, ale nie widział dobrze co. Obraz przekazywany przez mikropy nie był widać dostatecznie ostry. Powiedziałem, że nic takiego i poszedłem prędko dalej z głową pełną myśli.

Zdolność zabliźniania odniesionych w walce uszkodzeń mogła być nader potrzebna jakimś bitewnym robotom, gdyby tu były, ale przecież nie kamieniom. Cóż, miałyżby się miejscowe zbrojenia pod komputerowym zarządem rozpocząć od fazy procy i pocisku? A gdyby nawet tak, po kiego licha potrzebne kamiennym pociskom zarastanie? Naraz, nie wiem skąd mi się to wzięło, pomyślałem, że przecież nie jestem tu jako człowiek, lecz jako zdalnik, więc nie w żywej, ale w martwej postaci. Czy nie mogło być tak, że rozwój księżycowych zbrojeń szedł w dwu niezależnych od siebie kierunkach: jako tworzenie broni, atakujących to, co wrogie i martwe oraz, oddzielnie, to, co wrogie a żywe? Powiedzmy, że tak było. Powiedzimy — fantazjowałem już — że środki rażące martwą broń nie mogą jednocześnie czy z taką samą skutecznością razić żywych nieprzyjaciół, a ja natrafiłem akurat na te drugie, przygotowane na wypadek lądowania człowieka. Ponieważ nim nie byłem, te jakieś miny — dajmy na to, że były to miny — nie wyczuwając żywego ciała wewnątrz skafandra, nie zrobiły mi nic złego, i cała ich aktywność ograniczyła się do zasklepienia szczerby. Gdyby jakiś ziemski robot zwiadowczy trącił je nogą, nie zwróciłby najmniejszej uwagi na ich bliznowacenie, bo na pewno nie mógł być tak zaprogramowany, żeby uwzględnić równie zaskakujące i nieprzewidziane zjawisko. Ja natomiast nie byłem ani robotem, ani człowiekiem i dlatego je zauważyłem. Co dalej? Tego już nie wiedziałem, ale jeśli w moim domyśle tkwił chociaż atom prawdy, należało się spodziewać innych min, czatujących już nie na ludzi, lecz na automaty. Szedłem więc trochę wolniej i bardzo ostrożnie stawiałem każdy krok, mijając wydmę po wydmie, z nieruchomym Słońcem za plecami, od czasu do czasu napotykając większe i mniejsze kamienie, których już nie rozłupywałem saperkę i nie kopałem, bo gdyby rzeczywiście były dwu rodzajów, mogło się to źle skończyć. Przeszedłem tak dobre trzy mile, może trochę więcej, ale nie chciało mi się wyciągać krokomierza, bo tkwił głęboko w zewnętrznej kieszeni podudzia, a była tak wąska, że tylko z największym trudem mogłem wepchnąć w nią rękawicę, aż patrząc ku południowi dostrzegłem jakieś ruiny. Nie zrobiło to na mnie zbytniego wrażenia, bo na Księżycu jest wiele rumowisk z tak spiętrzonymi przypadkiem skalnymi okruchami, że wyglądają z daleka na ruiny zabudowań, ale podchodząc do nich bliżej człowiek konstatuje, że uległ złudzeniu. Mimo to zmieniłem kierunek i brnąc przez coraz głębszy piach czekałem, kiedy ta grupa skał objawi swój rzeczywisty, chaotyczny wygląd, ale nie chciała. Przeciwnie, im bardziej tam się zbliżałem, tym wyraźniej ukazywały się częściowo potrzaskane i osmalone fasady niskich zabudowań, czarne plamy nie były zwykłymi cieniami, lecz ziały, co prawda nie tak regularne, jak otwory okienne, ale równie wielkich dziur w żadnych księżycowych skałach, i to jeszcze tworzących niemal regularny szereg, nikt dotychczas nie odkrył. Piasek przestał mi się naraz zapadać pod nogami. Buty uderzały w chropawe, grube szkliwo, jakby w zakrzepłą lawę, ale nie była to lawa, lecz bodaj stopiony i zastygły piach, poddany działaniu bardzo wysokiej temperatury. Nie myliłem się, skoro ta skorupa błyszczała mocno w Słońcu i pokrywała całe łagodne zbocze, po którym wznosiłem się w stronę ruin. Dzieliła mnie od nich dość wysoka wydma, górująca nad całą okolicą, tak że znalazłszy się na jej szczycie, mogłem objąć dziwne ruiny spojrzeniem i pojąłem wtedy, czemu nie można ich było dostrzec z orbity. Tkwiły głęboko w gruzie. Gdyby to naprawdę były ostatki rozpękłych domów, powiedziałbym, że gruz podchodził aż po okna. Z odległości jakichś trzystu metrów przypominały znany dobrze z fotografii widok: osady zbudowanej z kamienia i rozpadłej przy trzęsieniu ziemi. Bodajże w Persji są takie osady. Z orbitalnego lotu można by je rozpoznać tylko w pobliżu terminatora, kiedy bardzo niskie Słońce świeciło na wylot przez te ich przestrzelone czy na wpół zapadłe i jakby eksplozją zniekształcone otwory okienne. Wciąż nie byłem jednak pewny, czy to nie jest tylko szczególna formacja skał, więc poszedłem ku nim, ale już tak mi się nie podobały, że wziąłem w rękę licznik Geigera i popatrywałem na jego tarczkę. Było to niewygodne. Schodząc ze stoku wywróciłem się nawet jak długi, więc włączyłem przewód Geigera do wtyczki w skafandrze, przez co mogłem słyszeć jego tykot, gdyby teren okazał się radioaktywny. Był, a jakże, ale dopiero od połowy przeciwstoku. Ledwie wstąpiłem na gruzowiska, okalające te przysadkowate domy bez dachów, ze szczerbatymi murami (teraz już pewny, że to nie jest twór naturalnych sił Księżyca), usłyszałem gęsty, drobny tykot. Co więcej, gruz nie rozjechał mi się pod stąpnięciami, jakby to uczynił zwykły gruz, gdyż był spojony w nieruchomy masyw. Było to tak, jakby tę dziwaczną osadę trafił w sam środek wybuch, który promieniował żarem dość długo, żeby rumowisko, w jakie się obróciła, uległo nadtopieniu i utworzyło zeskaloną całość. Znajdowałem się już u pierwszych ruin, ale nie przyglądałem się im jak należy, bo musiałem zważać na każdy krok, stawiając ostrożnie ciężkie buty na kończastych występach tej wielkiej hałdy, żeby się nie obśliznąć między głazy, o co nie było trudno. Dopiero wyżej, już na wprost bliskiej ruiny, dość stromy gruz przeszedł w szklistą polewę, pokrytą czarniawymi smugami niby sadzą. Iść stało się łatwiej, przyspieszyłem więc, aż stanąłem u pierwszego okna. Był to nieregularny otwór, wgnieciony od góry nawisłymi kamieniami. Zajrzałem do środka i nie od razu, bo panował tam gęsty mrok, dostrzegłem jakieś podłużne przedmioty leżące w bezładzie. Nie chciało mi się wczołgiwać przez rozwalone okno, bo mogłem w nim łatwo uwięznąć, zważywszy masywność mego zdalnika, szukałem więc drzwi. Skoro były tu okna, to i drzwi też powinny gdzieś się przecie znajdować. Nie znalazłem jednak żadnych, obszedłem więc to domostwo, wgniecione taką olbrzymią siłą w grunt, aż całe wykoślawiło się i rozpłaszczyło, by odkryć w bocznej ścianie dość szeroką wyrwę, przez którą mogłem schylając się wejść do środka. Tam, gdzie światło słoneczne sąsiaduje na Księżycu bezpośrednio z cieniem, kontrasty jasności są tak ogromne, że oko nie może im podołać; musiałem więc zajść w kąt tego wnętrza, sunąc rozłożonymi rękami po ścianie, i przycisnąwszy do tęgiego muru plecy, zacisnąłem powieki, aby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Policzywszy w duchu do stu, rozejrzałem się.

Wnętrze przypominało jaskinię bez sklepienia, co zresztą nie rozjaśniało go z góry ani trochę, boż niebo Księżyca jest czarne jak noc. Także światło słoneczne nie daje się tam dostrzec jako jasny słup, gdy pada przez jakiś otwór, bo nic go nie rozprasza jak powietrze i pył na Ziemi. Słońce zostało na zewnątrz i oświetlało tylko biało pałającą plamą ścianę naprzeciw kąta, w którym stałem. W jej odblasku spoczywały u moich stóp trzy trupy. Tak pomyślałem w pierwszym momencie, bo choć sczerniałe i zniekształcone, miały przecież nogi, ręce, korpusy, a jeden miał nawet głowę. Mrużąc oczy i osłaniając się od słonecznej plamy, żeby mnie nie oślepiała, przykucnąłem nad najbliższym. Nie były to zwłoki ludzkie, co więcej, nie były to niczyje szczątki śmiertelne, bo to, co od powstania martwe, nie może umrzeć. Nawet nie dotknąwszy jeszcze zewłoku na wznak rozkraczonego u moich stóp, poznałem, że to rodzaj manekina, ale chyba nie robota, bo jego rozpruty szeroko kadłub był całkiem pusty. Tkwiło tam tylko trochę odłamków gruzu i piasku. Ostrożnie pociągnąłem go za ramię. Był niezwykle lekki, jak ze styropianu, czarny jak węgiel, bez głowy, ale dostrzegłem ją u ściany. Stała na odszarpniętym karku i patrzała na mnie trzema pustymi oczodołami. Oczywiście zdziwiłem się, czemu właściwie trzema, a nie dwoma. Trzecie oko jako okrągła jamka ziało poniżej czoła, tam gdzie u człowieka znajduje się nasada kości nosowej, ale ten dziwny manekin nigdy chyba nie miał nosa, co zrozumiałe, bo na Księżycu nie może się na nic przydać. Pozostałe manekiny też były tylko z grubsza człekokształtne. Choć zagłada tych zabudowań mocno je zniekształciła, widziało się na pierwszy rzut oka, że ich człekokształtność i przedtem była tylko przybliżeniem, a nie dokładną kopią ludzkiej anatomii. Miały zbyt długie nogi, bodaj półtora rażą dłuższe od tułowi, zbyt cienkie ręce i do tego wychodziły im nie z barków, lecz dziwacznie, jedna z piersi, a druga z pleców. Tak musiało być, bo eksplozja, fala uderzeniowa i obwał mogłyby powykręcać kończyny jednemu, ale nie wszystkim w ten sam sposób. Mieć jedną rękę z przodu a drugą z tyłu może być, kto wie, w pewnych okolicznościach wygodnie. Przykucnięty naprzeciw ostrej słonecznej plamy w mroku pośród trzech strupieszalców uświadomiłem sobie, że oprócz prędkiego tykotania licznika radioaktywności nie słyszę nic, a przecież już od dobrych paru minut, jeśli nie dłużej, przestał mnie dochodzić głos Wivitcha. Ostatni raz odpowiedziałem mu ze szczytu wydmy górującej nad ruiną, nie mówiąc nic o moim odkryciu, bo chciałem się najpierw upewnić, że to nie omyłka. Wezwałem bazę, ale wciąż tylko szybko, alarmowo terkotał mój Geiger. Radioaktywne skażenie było spore, nie traciłem jednak czasu na jego pomiar, bo i tak jako zdalnikowi nie mogło mi zaszkodzić, aż pomyślałem, że łączność radiową odciął mi jakiś zjonizowany gaz, niewidzialnie wciąż wydzielany przez zgruchotane kamienne osiedle, w każdej chwili mogę też stracić łączność z moim statkiem. Przelękło mnie to porządnie i głupio, bo wydało mi się, że wówczas zostanę tu na zawsze, a przecież gdyby łączność się zerwała, zostałby wśród gruzów i ruin tylko zdalnik, ja natomiast odzyskałbym przytomność na pokładzie. Na razie jednak nie odczuwałem najsłabszych oznak utraty panowania nad zdalnikiem. Mój statek musiał wisieć chyba dokładnie nad osiedlem, bo wędrował na stacjonarnej orbicie, tak żeby znajdować się nade mną zawsze w zenicie.Nikt wprawdzie nie przewidział ani takiego odkrycia, ani takiej sytuacji, ale zenitowa pozycja jest optymalna przy manewrowaniu zdalnikami, ponieważ odległość od sterującego człowieka jest wtedy najmniejsza, toteż najmniejsze jest opóźnienie wszystkich reakcji. Księżyc nie ma atmosfery, a stężenie zjonizowanego gazu, może efektów parowania minerałów po wybuchu, nie było zbyt duże. Czy uszkodziło też łączność bazy z mikropami, nie wiedziałem i nie troszczyłem się o to w tej chwili; chciałem raczej dowiedzieć się, co tu zaszło, a przez to wejść w domysły, po co i dlaczego.

Wywlokłem idąc tyłem przez wyrwę w murze największe zwłoki, te z całą głową. Nazywam je zwłokami, choć nimi nie były, ale to wrażenie samo mi się narzucało.

Łączności radiowej nie odzyskałem i na zewnątrz, pragnąłem jednak przede wszystkim zbadać biedaka, który nigdy wprawdzie nie żył, lecz robił tyleż okropne co żałosne wrażenie swoim wyglądem. Miał chyba ze trzy metry wzrostu, może nieco mniej, był smukły, głowę miał bardzo silnie wydłużoną, trój oka, ani śladu nosa czy ust, szyję długą, chwytne ręce, ale palców nie policzyłbym, bo materiał, z którego został utworzony, stopił się najmocniej tam, gdzie, jak u rąk, członki były cienkie. Całego pokrywał smolisty żużel. Porządna tu musiała panować temperatura, pomyślałem, i wtedy dopiero błysnęło mi, że mogło to być osiedle z rodzaju tych, jakie budowało się ongiś na Ziemi, żeby badać skutki wybuchów jądrowych, w Nevadzie i gdzie indziej, z domami, ogródkami, sklepami, ulicami, i tylko ludzi zastępowały tam różne zwierzęta, bodajże owce i kozy, a też świnie, bo mają skórę nie owłosioną jak my a przez to podobnie reagują oparzeniami na udar termiczny. Czy nie mogło tu zdarzyć się coś podobnego? Gdybym znał pierwotną moc ładunku nuklearnego, który zmiażdżył to osiedle i wbił je w gruz, mógłbym na podstawie aktualnej promieniotwórczości ustalić, jak dawno nastąpiła eksplozja, a może nawet ze składu izotopów i teraz jeszcze fizycy potrafiliby to stwierdzić, więc na wszelki wypadek włożyłem do nakolanowej kieszeni skafandra trochę miałkiego gruzu i znów już ze złością wspomniałem, że przecież nie wrócę na pokład. Ustalenie daty tego wybuchu było jednak konieczne choćby w przybliżeniu. Postanowiłem wycofać się ze skażonej strefy, odzyskać łączność z bazą i przekazać wiadomości, a potem zostawić zadanie fizykom. Niech się sami domyśla, jak przeprowadzić analizę próbek, które zebrałem. Nie całkiem wiedząc po co, podniosłem żałosnego nieboszczyka, bez trudu zarzuciłem go sobie na plecy, bo nie ważył tu więcej niż osiem czy dziesięć kilogramów, i rozpocząłem dość kłopotliwy taktyczny odwrót. Długie nogi niesionego wlokły się po gruncie, zaczepiały o kamienie, więc musiałem iść bardzo powoli, żeby nie runąć razem z nim. Zbocze nie odznaczało się zbytnią stromizną, ale sam nie wiedziałem, czy poręczniej stąpać po miejscach śliskich, skały zakrzepłej w glazurę, czy po gruzie, który rozsuwał się i poczynał płynąć razem ze mną przy każdym kroku. Przez tę mordownię zmyliłem obrany kierunek i zamiast na wydmę, z której przyszedłem, dostałem się jakieś ćwierć mili bardziej ku zachodowi między duże, obłe głazy, podobne do kamieni-monolitów, zwanych „świadkami” przez ziemskich geologów. Złożyłem niesionego na płaskim gruncie i sam usiadłem, żeby odsapnąć, nim wezmę się do wzywania Wivitcha. Rozglądałem się za mikropami, ale nigdzie nie było ani śladu ich roziskrzonej chmurki, głosów żadnych też nie słyszałem, choć właściwie powinny by już mnie dochodzić. Tykot czujnika w hełmie stał się tak rzadki, jakby na membranę padały pojedyncze ziarnka piasku. Usłyszawszy niewyraźny głos, pomyślałem, że to baza i wsłuchawszy się weń zdrętwiałem. Z chrypliwego bełkotania doszły mnie najpierw dwa słowa: „Bracie rodzony… rodzony bracie…” Chwila ciszy i znów: „Bracie rodzony… rodzony bracie…”

„Kto mówi?” — chciałem krzyknąć, ale nie ważyłem się. Siedziałem skurczony, czując jak pot występuje mi na czoło, a ten obcy głos znów wypełnił mi hełm. „Chodź, bracie rodzony. Rodzony bracie, chodź do mnie. Zbliż się bez obawy. Nie chcę nic złego, bracie rodzony. Chodź do mnie. Nie będziemy z sobą walczyli. Rodzony bracie, zbliż się. Nie bój się. Nie chcę walczyć. Musimy się zbratać. Tak, bracie rodzony. Pomóż mi. Ja też tobie pomogę, bracie rodzony”. Coś trzasło i ten sam głos, ale całkiem innym tonem, krótko, warkliwie, ostro rzucił: „Złóż broń! Złóż broń! Złóż broń! Rzuć broń, bo cię spalę. Nie próbuj uciekać! Odwróć się tyłem! Podnieś ręce! Obie ręce! Tak! Obie ręce na kark! Stój i nie ruszaj się! Nie ruszaj się! Nie ruszaj się!”

Znów coś chrupnęło i wrócił pierwszy głos, ten sam, ale zająkliwy, słaby: „Bracie rodzony! Zbliż się. Musimy się zbratać! Pomóż mi. Nie będziemy walczyć”. Nie mogłem już wątpić, że gadał ten zewłok. Leżał, jak go rzuciłem, podobny do przetrąconego pająka z rozdartym odwłokiem i splątanymi kończynami, szczerzył puste oczodoły do Słońca, nie poruszał się, ale coś z niego wciąż gadało do mnie w kółko. Piosenka na dwa takty. Na dwie melodie. Najpierw o bracie rodzonym, potem chrapliwe rozkazy. To jego program, pomyślałem. Nic innego. Manekin czy robot, najpierw miał przywabić człowieka, żołnierza, a potem wziąć doniewoli albo zabić. Ruszyć się już nie mógł, i tylko chrobotał w nim ten nie dopalony ostatek programu, wciąż w kółko. Dlaczego jednak przez radio? Gdyby był przeznaczony do walki na Ziemi, mówiłby chyba zwykłym głosem wprost. Nie rozumiałem, do czego było mu radio. Przecież na Księżycu nie mogło być żadnych żywych żołnierzy, a robota by tak nie przywabił. Chyba nie? Jakieś mi to było bez sensu i ładu. Patrzałem na jego poczerniałą czaszkę, na wykręcone i osmalone ręce, ze stopionymi w sople palcami, na rozwarty kadłub, już bez odruchowego współczucia, jak przed chwilą. Raczej nieprzyjaźnie, powiedziałbym, a nie tylko ze wstrętem, chociaż był Bogu ducha winien. Tak został przecież zaprogramowany. Czy można oburzać się moralnie na program odciśnięty w elektrycznych obwodach? Kiedy zaczai znów pleść swoje „bracie rodzony”, odezwałem się do niego, ale nie słyszał mnie. W każdym razie niczym tego nie objawił. Wstałem, a kiedy mój cień padł na jego głowę, urwał w pół słowa. Odstąpiłem na krok, znów się odezwał. A zatem pobudziło go Słońce. Przekonawszy się o tym, rozważyłem, co robić dalej. Z tego manekina-pułapki nie mogło być wiele pociechy. Już nazbyt prymitywne było takie „urządzenie bojowe”. Bodaj i księżycowi zbrojmistrze mieli te długonogie stwory za bezwartościową staroć, jeśli użyli ich dla wypróbowania skutków jądrowego ciosu. Żeby nie mącił mi w głowie wciąż swą trupią śpiewką, a zresztą mówiąc prawdę sam dobrze nie wiem, czy tylko dlatego, zacząłem zbierać z otoczenia co większe kawały gruzu i obrzuciłem nimi najpierw jego czaszkę, a potem i korpus, zupełnie jakbym go chciał pogrzebać. Zrobiło się cicho i usłyszałem cieniutkie popiskiwanie. Sądziłem zrazu, że to wciąż jeszcze on i rozejrzałem się nawet za dalszymi kamieniami, ale poznałem znaki Morse'a. -T-I–C-H-Y — U-w-a-g-a — ti-c-h-y — t-u b-a-z-a — a-w-a-r-i-a — s-a-t-e-1-i-t-y — a-w-a-r-i-a — f-o-n-i-a — z-a-r-a-z — w-r-ó-c-i — c-z-e-k-a-j — t-i-c-h-y.

Wysiadł więc satelita z tych trojańskich, które utrzymywały między nami łączność. Zaraz go naprawią, a jakże, pomyślałem z przekąsem. Odpowiedzieć nie mogłem, nie mając jak. Po raz ostatni spojrzałem na popalone szczątki, na białe w Słońcu ruiny zabudowań po przeciwnej stronie zagłębienia między wydmami, powiodłem oczami po czarnym niebie, szukając w nim na próżno mikropów i na chybił trafił ruszyłem ku ogromnej, wypukłej fałdzie skalnej, która wynurzała się z piasków niby szare cielsko gigantycznego wieloryba. Szedłem prosto na czarne od cienia jak smoła pęknięcie tej skały, podobne do wylotu jaskini. Zmrużyłem oczy. Ktoś w nim stał. Postać prawie ludzka. Niska, pleczysta, w szarozielonkawym skafandrze. Podniosłem od razu rękę, myśląc, że to znów moje odbicie, a barwę skafandra zmienia tylko smuga cienia, ale tamten ani drgnął. Zawahałem się. Może i strach mnie obleciał, a może jakieś przeczucie. Ale przecież byłem tu nie po to, żeby teraz uciekać, a zresztą dokąd właściwie? Poszedłem prosto dalej. Wyglądał zupełnie jak przysadko waty człowiek.

— Halo — usłyszałem jego głos. — Halo… słyszysz mnie?

— Słyszę — odpowiedziałem bez szczególnej ochoty.

— Chodź tu, chodź… ja też mam radio!

Dość idiotycznie to zabrzmiało, ale szedłem ku niemu. Coś wojskowego było w kroju jego skafandra. Na piersi krzyżowały mu się połyskujące matalicznie pasy. Ręce miał puste. Dobre i to, pomyślałem, idąc, ale wciąż wolniej. Wyszedł mi naprzeciw i podniósł ramiona bezpośrednim, serdecznym gestem, jakby ujrzał starego znajomego.

— Witaj, witaj! Daj ci Bóg zdrowia… Jak to dobrze, że przyszedłeś nareszcie! Pogwarzymy sobie… ja z tobą, ty ze mną… pogadamy — jak pokój na świecie zaprowadzić… jak tobie się żyje i mnie…

Mówił to wylewnym, rozedrganym głosem, dziwnie przejmującym, śpiewnym, przeciągając sylaby i szedł ku mnie wytrwale przez ciężki piasek, wciąż trzymając szeroko rozwarte ręce jak do uścisku, a w całej jego postawie, w każdym ruchu było tyle serdeczności, że już sam nie wiedziałem, co mam myśleć o tym spotkaniu. Był już o kilka kroków, ale ciemne szkło jego hełmu błyskało tylko słońcem. Objął mnie, uścisnął i takeśmy stali u szarego stoku wielkiej skały. Usiłowałem zajrzeć mu w twarz. Nawet z odległości dłoni nic nie zobaczyłem, bo szkliwo jego przyłbicy było nieprzezroczyste. Nie żadne szkliwo nawet, raczej maska, pokryta warstewką szkła. Jakże mnie zatem widział?

— Tu u nas dobrze ci będzie, kochany… — powiedział i stuknął swoim hełmem w mój, jakby mnie chciał ucałować z dubeltówki.

— U nas bardzo jest dobrze… my wojny nie chcemy, my dobrotliwi, cisi, sam zobaczysz, kochany… — Mówiąc ostatnie słowa, równocześnie kopnął mnie tak mocno i gwałtownie w goleń, że upadłem jak długi, i runął mi obu kolanami na brzuch. Zobaczyłem wszystkie gwiazdy, całkiem dosłownie, gwiazdy czarnego księżycowego nieba, a mój niedoszły przyjaciel przycisnął mi lewą ręką głowę do ziemi, prawą zerwał z siebie te metalowe pasy, które zwinęły się same w podkowiaste kabłąki. Nie odzywałem się, raczej zdezorientowany, ponieważ, przytwierdzając po kolei moje ręce do gruntu tymi kabłąkami, które wbijał potężnym, niespiesznym ciosem kułaka, mówił jednocześnie dalej:

— Dobrze ci będzie, kochany… my prości, życzliwi, łagodnie nastrojeni, ja cię lubię i ty mnie polubisz, kochany…

— A nie „bracie rodzony?” — spytałem, czując, że nie jestem już w stanie ruszyć ręką ani nogą.

Moje odezwanie bynajmniej nie wytrąciło go z serdeczności.

— Bracie…? — rzekł z zastanowieniem, jakby na próbę smakował jakość tego wyrazu. — Niech ci będzie bracie! Ja dobry i ty dobry! Brat dla brata! Bo my bracia. Prawda?

Wstał ze mnie, szybko i rzeczowo obklepał mi boki uda, domacał się kieszeni, powyjmował z nich cały mój dobytek, płaski pojemnik z narzędziami, licznik Geigera, odpiął mi saperkę, jeszcze raz, już mocniej, pomacał mnie, zwłaszcza pod pachami, potem spróbował wetknąć palce za cholewki butów, a podczas tej starannej rewizji osobistej ani na chwilę nie przestał mówić.

— Bracie rodzony, powiedziałeś. Co? Może tak, a może nie. Czy nas jedna matka rodziła? Ech, matka, matka… Matka to święta istota, bracie. Taka dobra! I ty też dobry jesteś. Bardzo dobry! Broni nie nosisz żadnej. Chytrus, kochany chytrusek… tak sobie spaceruje, grzybki zbiera. Borowików ćma. Las stoi, tylko jakoś go nie widać. Tak, kochany bracie… zaraz ci ulżę, lepiej ci będzie, zobaczysz. My ludzie pokoju, prości, do nas świat należy.

Tymczasem zdjął już z barów rodzaj płaskiego tornistra i rozwarł go. Błysnęły jakieś kończyste instrumenty. Wziął jeden, zważył w garści, odłożył, wyjął drugi, rodzaj potężnych nożyc, podobnych do dźwigniowych, jakimi żołnierze podczas ataku rozcinają zwoje kolczastego drutu, zwrócił się w moją stronę, ostrza zaświeciły w Słońcu, okrakiem siadł mi na brzuchu, podniósł to narzędzie ze słowami „Daj Bóg zdrowia”, wbił w moją pierś jednym zamachem. Zabolało, chociaż nie bardzo. Widać mój zdalnik miał dławiki przykrych doznań. Nie wątpiłem już, że serdeczny księżycowy druh rozpruje mnie jak rybę, i właściwie winienem był już wrócić na pokład, pozostawiając mu truchło do rozszarpania, ale byłem tak zafascynowany kontrastem między słowami i czynami, że leżałem jak w znieczuleniu.

— Dlaczego nic nie mówisz? — spytał, tnąc już z ostrym, chrupkim odgłosem wierzchnią warstwę mego skafandra. Nożyce miał pierwszorzędne, z jakiejś niesamowicie twardej stali.

— Powiedzieć coś? — spytałem.

— Ano powiedz!

— Hiena.

— Co?

— Szakal.

— Obrazić mnie chcesz, druha? Nieładnie. Ty mój wróg! Ty zdradziecki. Ty umyślnie tu bez broni przyszedłeś, żeby mnie zatumanić. Ja tobie życzyłem dobrze, ale wroga należy zbadać. Obowiązek taki mam. Takie prawo. Zaatakowany zostałem. Bez wypowiedzenia wojny wdarłeś się na naszą ziemię świętą! Sameś sobie winien. „Bracie rodzony”. Psu jesteś brat! Ty gorszy od psa, a za hienę i szakala popamiętasz mnie, ale niedługo. Pamięć ci zaraz z życiem minie.

Jakoż ostatnie złącza piersiowych pokryw puściły i zaczai podważać i wyłamywać na boki. Zajrzał mi do środka i znieruchomiał.

— Ciekawe urządzeńka — rzekł wstając. — Fintifluszki rozmaite. Ja prostak, ale uczeni nasi pojmą. Ty poczekaj tu, gdzie będziesz się spieszył? Nie ma pośpiechu teraz. Już ty nasz, przyjacielu!

Grunt zadrgał. Przekręciwszy głowę w bok, ile się dało, zobaczyłem innych takich jak on. Szli równo, w czworoboku, paradnym krokiem, wyrzucając wysoko nogi jak na defiladzie. Łomotali tak w tym marszu paradnym, aż się kurz wzbijał.

Mój oprawca szykował się pewno do raportu, bo stanął na baczność.

— Tichy, odezwij się, gdzie jesteś? — zahuczało mi w uszach. — Fonia już w porządku. Tu Wivitch! Baza! Słyszysz mnie?

— Słyszę! — odparłem.

Strzępy tej rozmowy musiały dojść tamtych, bo z marszu przeszli w bieg.

— Czy wiesz, w jakim sektorze jesteś? — pytał Wivitch.

— Wiem, właśnie się przekonałem. Wzięto mnie do niewoli! Napoczęty jestem!

— Kto? kto! — zaczął Wivitch, ale mój kat zagłuszył dalsze słowa.

— Alarm! — krzyknął. — Ogłaszam alarm! Bierzcie go, zwijajcie się!

— Tichy! — krzyczał z dala Wivitch — nie daj się!!!

Zrozumiałem go. Przekazywanie najnowszej technologii ziemskiej robotom nie leżało w naszym interesie. Nie mogłem ruszyć nawet palcem, ale był na to sposób. Zacisnąłem ze wszech sił szczęki. Usłyszałem trzaśniecie jak przekręcanego kontaktu i zapadłem się w egipską ciemność. Zamiast piachu poczułem pod plecami miękką wyściółkę fotela. Byłem znów na pokładzie. Wskutek zawrotu głowy nie potrafiłem od razu znaleźć właściwego przycisku. Naraz sam wpadł mi w oczy. Rozbiłem ochronną kopułkę z plastyku i do oporu wbiłem pięść w czerwoną tarczkę, żeby zdalnik nie dostał im się w ręce. Funt ekrazytu rozniósł go tam na strzępy. Żal mi było tego LEMa, ale musiałem to zrobić. Tak zakończył się drugi zwiad.

Загрузка...