Jakiś kształt, złudzenie w słabym świetle, jakiś wyraz na mijanej twarzy przebił się przez pokrywę zgrozy i zwrócił uwagę Magrat.

Tego portretu nigdy jeszcze nie widziała. Nigdy jeszcze nie dotarła tak daleko. Idiotycznie znudzone miny zebranych tu królowych wpędzały ją w depresję. Ale ta…

Ta jedna w jakiś sposób do niej przemówiła.

Magrat zatrzymała się.

Ten portret nie mógł być namalowany z żywego modelu. Za czasów tej królowej jedyną lokalnie znaną farbą był rodzaj błękitu, używany właściwie wyłącznie na ciele. Ale kilka pokoleń temu król Lully I okazał się w pewnej mierze historykiem i romantykiem. Przestudiował wszystko, co było wiadomo o przeszłości Lancre, a gdzie materialne zapisy były zbyt skąpe, w najlepszych tradycjach historyków etnicznych wnioskował z ujawnionych, oczywistych zjawisk[29] i ekstrapolował ze źródeł związanych z badaną tematyką[30]. Zamówił też portret królowej Ynci Gwałtownej, jednej z założycielek królestwa.

Miała na głowie hełm ze skrzydełkami i kolcem, i masę czarnych włosów zaplecionych w cienkie warkoczyki, z krwią zamiast pomady. Stosowała ostry makijaż w popularnym barbarzyńskim stylu kosmetycznym: urzet, krew i spirale. Miała też półpancerz z miseczkami rozmiar D-105 i naramienniki z kolcami, a także kolczaste nakolanniki, sandały z kolcami i krótką spódniczkę w modny deseń tartanu i krwi. Jedna jej dłoń spoczywała nonszalancko na podwójnym toporze z kolcem, druga gładziła rękę pojmanego wrogiego wojownika. Reszta pojmanego wrogiego wojownika zwisała z gałęzi kilku sosen w tle. Na obrazie przestawiono też Kolca, jej ulubionego kucyka bojowego z wymarłej już całkiem odmiany górskich lancrańskich, charakteryzujących się wyglądem i ogólnym charakterem beczki prochu, oraz jej wojenny rydwan, też wykończony zgodnie z dominującym deseniem kolców. Miał koła, którymi można by się golić.

Magrat patrzyła nieruchomo.

O tym nikt jej nie powiedział.

Mówili o gobelinach, o haftach, o krynolinach i jak podawać rękę książętom. Nikt ani słowem nie wspomniał o kolcach.

Na końcu galerii rozległy się jakieś głosy — z kierunku, skąd przyszła. Uniosła suknię i pobiegła.

Za sobą słyszała kroki i śmiech.

W lewo, krużgankiem, potem ciemnym korytarzem ponad kuchnią, obok…

Jakiś kształt przesunął się w mroku. Błysnęły zęby. Magrat uniosła nogę od krzesła, zamachnęła się i znieruchomiała.

— Greebo?

Kot niani Ogg otarł się ojej nogi. Uszy położył po sobie, co wystraszyło Magrat jeszcze bardziej. Przecież to Greebo, bezsporny władca całej kociej populacji Lancre i ojciec większej jej części. Greebo, w którego obecności wilki chodziły na paluszkach, a niedźwiedzie uciekały na drzewa. Był przerażony.

— Chodź tu, ty nieszczęsny wariacie!

Chwyciła go za skórę na karku i pobiegła dalej. Greebo z wdzięcznością wbił jej w rękę pazury[31] aż do kości i wdrapał się na ramię.

Musiała dotrzeć w okolice kuchni, gdyż tam właśnie leżały tereny Greeba — nieznane, mroczne terytoria, gdzie znikały tkanki dywanów i gipsowych kolumn, odsłaniając kamienny kościec zamku.

Była pewna, że słyszy za sobą kroki — bardzo szybkie i lekkie.

Jeśli zaraz skręci za róg…

Greebo na jej ramieniu napiął się jak sprężyna. Magrat znieruchomiała.

Za następnym rogiem…

Jakby bez jej woli, ręka trzymająca kawał drewna uniosła się i cofnęła z wolna.

Magrat przesunęła się do rogu i pchnęła jednocześnie. Rozległ się tryumfalny syk, zastąpiony bolesnym wrzaskiem, kiedy drewno przejechało po szyi przyczajonego elfa. Zatoczył się do tyłu. Szlochając niemal z przerażenia, Magrat skoczyła do najbliższych drzwi i szarpnęła za klamkę. Otworzyły się. Wskoczyła do wnętrza, zatrzasnęła je za sobą, w ciemności wymacała sztaby. Usłyszała, jak ze szczękiem opadają na miejsca. Wtedy dopiero osunęła się na kolana.

Coś uderzyło w drzwi od zewnątrz.

Po chwili Magrat otworzyła oczy, niepewna, czy rzeczywiście otworzyła oczy, ponieważ ciemność pozostała tak samo ciemna jak przedtem. Przed sobą wyczuwała przestrzeń. W zamku były różne pomieszczenia, dawne ukryte cele… Przed nią mogła czaić się przepaść, mur, cokolwiek… Wymacała futrynę, podniosła się ostrożnie i wyciągnęła rękę mniej więcej w kierunku ściany.

Była tam półka. Na półce świeca. I pęczek zapałek.

Czyli, przekonywała samą siebie do wtóru bijącego głośno serca, ktoś niedawno był w tym pokoju. Większość mieszkańców Lancre wciąż używała hubki i krzesiwa; tylko król mógł sobie pozwolić na sprowadzanie zapałek aż z Ankh-Morpork. Babcia Weatherwax i niania Ogg też je miały, ale one nie musiały kupować. Dostawały je. Łatwo jest dostawać różne rzeczy, kiedy się jest czarownicą.

Magrat zapaliła ogarek świecy i odwróciła się, by sprawdzić, w jakim pomieszczeniu się schroniła.

No nie…


* * *

— Coś podobnego — odezwał się Ridcully. — Znajome drzewo.

— Cicho bądź!

— Miałem wrażenie, jakby ktoś tu mówił, że mamy tylko podejść kawałek w górę.

— Cicho bądź!

— Pamiętam, kiedy byliśmy w tym lesie, pozwoliłaś… Babcia Weatherwax usiadła na pniu.

— Ktoś plącze drogi — stwierdziła. — Bawi się sztuczkami.

— Pamiętam taką bajkę o dwójce dzieci, które zabłądziły w lesie. Przyleciało do nich mnóstwo ptaków i przykryło je liśćmi. — Nadzieja pojawiła się w jego głosie niczym duży palec sterczący spod krynoliny.

— Bo rzeczywiście tylko durne ptaki mogły wpaść na taki pomysł. — Babcia drapała się w głowę. — Ona to robi — orzekła. — To elfia sztuczka: prowadzić wędrowców na manowce. Ona miesza mi w głowie. W mojej własnej głowie! Przyznaję, dobra jest. Idziemy tam, gdzie ona chce. Chodzimy w kółko. I robi to mnie!

— Może zajęta jesteś myślami o czymś innym — podpowiedział Ridcully, nie całkiem jeszcze rezygnując z nadziei.

— Oczywiście, że myślę o czymś innym, skoro ty wiecznie się przewracasz i gadasz bez sensu. Gdyby pewnego sprytnego maga nie naszła ochota, żeby odgrzebywać sprawy, które w ogóle nigdy nie istniały, nie byłoby mnie tutaj. Byłabym w samym centrum zdarzeń i wiedziałabym, co się dzieje. — Zacisnęła pięści.

— Przecież wcale nie musisz. Jest piękna noc. Możemy tu posiedzieć i…

— Na ciebie też to działa — zauważyła babcia. — Całe te marzenia-wspomnienia, spojrzenie przez zatłoczoną salę i w ogóle. Nie mam pojęcia, jak udaje ci się zachować stanowisko szefa magów.

— Głównie sprawdzając wieczorem łóżko i pilnując, żeby ktoś inny spróbował wcześniej trochę tego, co mam zamiar zjeść — wyjaśnił z rozbrajającą szczerością Ridcully. — To naprawdę nie takie trudne. Polega przede wszystkim na podpisywaniu różnych papierów. I trzeba mieć mocny głos…

Poddał się w końcu.

— Ale naprawdę byłaś zaskoczona, kiedy mnie zobaczyłaś — stwierdził. — Całkiem zbladłaś na twarzy.

— Każdy by zbladł, gdyby zobaczył dorosłego mężczyznę wyglądającego jak owca, która właśnie ma się udławić.

— Nie ustąpisz, co? Zadziwiające. Nie popuścisz ani trochę. Liść spłynął w dół. Ridcully nawet nie drgnął.

— A wiesz — powiedział całkiem spokojnym głosem. — Albo jesień w tych stronach przychodzi wcześniej, albo tutejsze ptaki to właśnie te z bajki, o której mówiłem, albo ktoś siedzi na drzewie nad nami.

— Wiem.

— Wiesz?

— Tak, ponieważ uważałam, kiedy ty pędziłeś na złamanie karku szlakiem wspomnień. Jest ich co najmniej pięciu, i to dokładnie nad nami. Jak tam te twoje magiczne palce?

— Myślę, że dałbym radę wystrzelić kulę ognistą.

— Nie podziała. Możesz nas stąd zabrać?

— Nie oboje.

— Tylko siebie?

— Prawdopodobnie, ale nie zostawię cię samej. Babcia przewróciła oczami.

— Wiesz, to prawda — powiedziała. — Wszyscy mężczyźni są jak łabędzie. Uciekaj stąd, ckliwy mięczaku. Oni nie chcą mnie zabijać. Przynajmniej na razie. Ale przecież nic nie wiedzą o magach, więc załatwią cię bez namysłu.

— I kto tu jest ckliwy?

— Nie chcę widzieć, jak umierasz, kiedy mógłbyś zrobić coś pożytecznego.

— Ucieczka nie jest pożyteczna.

— O wiele bardziej niż pozostawanie tutaj.

— Gdybym odszedł, nigdy bym sobie tego nie wybaczył.

— A ja nigdy ci nie wybaczę, jeśli zostaniesz, a jestem bardziej pamiętliwa od ciebie — ostrzegła babcia. — Kiedy już będzie po wszystkim, spróbuj odszukać Gythę Ogg. Powiedz, żeby zajrzała do mojego pudełka. Będzie wiedziała, co tam jest. A jeśli zaraz nie znikniesz…

Strzała wbiła się w pień obok Ridcully’ego.

— Ci dranie do mnie strzelają! — zawołał. — Gdybym tu miał swoją kuszę…

— Na twoim miejscu poszłabym po nią — poradziła babcia.

— Słusznie! Za moment będę z powrotem! Ridcully zniknął. Po chwili kilka wyrwanych z zamkowych murów brył opadło na ziemię z przestrzeni, którą przed chwilą zajmował.

— Przynajmniej o niego nie muszę się martwić — rzekła babcia, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Wstała i rozejrzała się dookoła.

— W porządku — powiedziała. — Jestem tutaj. Nie uciekam. Przyjdźcie po mnie. Jestem. Jestem tu cała.


* * *

Magrat uspokoiła się trochę. Oczywiście, że istniała. Musiała być w każdym zamku. I oczywiście, że była używana. Wydeptana w kurzu ścieżka prowadziła do wieszaka o kilka stóp od drzwi, gdzie na kołkach wisiały nadprute kolczugi. Obok stały piki.

Shawn bywał tu pewnie co dzień.

Greebo zeskoczył z ramienia Magrat i ruszył przesłoniętymi pajęczyną zaułkami w nieustającym poszukiwaniu czegoś małego i piszczącego.

Magrat szła za nim oszołomiona.

Królowie Lancre nigdy niczego nie wyrzucali. A przynajmniej nie wyrzucali nic, czym dało się kogoś zabić.

Były tu zbroje dla ludzi. Były zbroje dla koni. Były zbroje dla psów bojowych. Były nawet zbroje dla kruków, choć plan króla Gurnta Głupkowatego, by stworzyć powietrzną grupę uderzeniową, nigdy tak naprawdę nie wystartował. Dalej znalazła następne piki, a także miecze, jatagany, rapiery, szpady, szable, cepy, morgensterny, maczugi, buławy i wielkie kule z kolcami. Wszystkie leżały na stosach, a w miejscach, gdzie przeciekał dach, rdza zmieniła je w bryły żelaza. Były też długie łuki, krótkie łuki, kusze ciężkie, ręczne i pistoletowe, rzucone z lekceważeniem niczym drewno na opał. Rozmaite kawałki pancerzy także leżały bezładnie, czerwone teraz od rdzy. Właściwie rdza pokrywała tu wszystko. Całe wielkie pomieszczenie wypełniała śmierć żelaza.

Magrat szła niczym nakręcana zabawka, która nie zmieni kierunku, dopóki nie wpadnie na przeszkodę.

Świeca odbijała się mgliście w hełmach i napierśnikach. Najstraszniej wyglądały zbroje dla koni na gnijących drewnianych ramach — stały niczym zewnętrzne szkielety i jak szkielety skłaniały umysł do myśli o śmiertelności. Puste oczodoły nieruchomo obserwowały drobną postać w kręgu światła.

— Pani?

Głos dobiegał zza drzwi, daleko za plecami Magrat. Ale echa odezwały się wokół niej, odbijane od stuleci gnijącej broni.

Nie mogą tu wejść, pomyślała. Za dużo żelaza. Tutaj jestem bezpieczna.

— Jeśli piękna pani ma ochotę na zabawę, przyprowadzimy jej przyjaciół.

Magrat odwróciła się. Światło padło na coś błyszczącego. Odsunęła na bok wielką tarczę.

— Pani? Wyciągnęła rękę.

— Pani?

Dłoń natrafiła na zardzewiały hełm ze skrzydełkami.

— Chodź, pani, zatańcz na weselu.

Jej palce mocno chwyciły obficie wyposażony napierśnik z kolcami.

Greebo, który ścigał myszy przez leżącą na brzuchu zbroję, wystawił głowę z pancernej nogawki.

Nadeszła przemiana, dostrzegalna w oddechu Magrat, która do tej chwili dyszała szybko, ze strachu i ze zmęczenia. Teraz, przez kilka sekund, jej oddechu nie było w ogóle słychać. Potem wrócił: powolny, głęboki, równy.

Greebo zobaczył, że Magrat — którą zawsze uważał za coś w rodzaju myszy w ludzkiej postaci — podnosi kapelusz ze skrzydełkami i wkłada go sobie na głowę.

Magrat wiedziała o mocy nakryć głowy. W myślach słyszała już turkot rydwanów bojowych.

— Pani? Przyprowadzimy twoich przyjaciół, żeby dla ciebie zaśpiewali.

Odwróciła się. Odbicie płomyka świecy zaiskrzyło jej w oku.

Greebo wycofał się do bezpiecznej zbroi. Pamiętał, jak kiedyś wyskoczył znienacka na lisicę. Zwykle rozprawiał się z lisami bez szczególnego wysiłku, ale ta samica miała młode. Odkrył to, dopiero kiedy pogonił za nią do nory. Stracił kawałek ucha i sporo sierści, zanim udało mu się wyrwać.

Lisica miała wyraz mordki bardzo podobny do tego, jaki zobaczył u Magrat.

— Greebo! Chodź tu, kotku!

Kot odwrócił się i zaczął szukać bezpiecznego miejsca pod napierśnikiem zbroi. Wątpił, czy uda mu się przetrwać.


* * *

Elfy grasowały po ogrodach. Pozabijały ryby w ozdobnej sadzawce — nie od razu.

Pan Brooks stał na kuchennym stołku i pracował przy szczelinie w ścianie stajni. Zdawał sobie sprawę z pewnego poruszenia w zamku, ale dotyczyło ono ludzi, zatem nie było szczególnie ważne. Zauważył jednak zmianę tonu uli i trzaski łamanego drewna.

Ul leżał już przewrócony. Rozgniewane pszczoły krążyły wokół trzech intruzów rozdeptujących plastry, miód i młode.

Śmiech elfów urwał się nagle, gdy wyrosła przed nimi postać w białym płaszczu i masce. Uniosła długą metalową rurę.

Nikt nie wiedział, co pan Brooks wlewa do swojej szprycy. Był tam stary tytoń, wygotowane korzenie, ścinki kory i zioła, o których nawet Magrat nie słyszała. Z rury wystrzeliła nad żywopłotem lśniąca struga, która trafiła środkowego elfa między oczy i rozprysnęła się na dwa pozostałe.

Pan Brooks patrzył obojętnie, dopóki nie ustały ich drgawki. — Osy — mruknął.

Potem znalazł pudło z narzędziami i z wielką troską, nie dbając o użądlenia, zaczął naprawiać połamane ramki.


* * *

Shawn nie miał już właściwie czucia w ręce — tylko ten tępy, gorący ból, który sugerował, że ma złamaną przynajmniej jedną kość. Wiedział też, że jego dwa palce nie powinny tak wyglądać. Pocił się, choć został jedynie w koszuli i kalesonach. Nie należało zdejmować kolczugi, ale trudno odmówić, kiedy elf mierzy do człowieka z łuku. Shawn wiedział coś, z czego wielu ludzi szczęśliwie nie zdaje sobie sprawy — że kolczuga nie stanowi zbyt trudnej przeszkody dla strzały. Zwłaszcza jeśli ta strzała celuje prosto między oczy.

Pociągnęli go korytarzami aż do zbrojowni. Elfów było co najmniej cztery, choć z trudem rozpoznawał ich twarze. Pamiętał, jak kiedyś przybyła do Lancre wędrowna Laterna Magiczna. Oglądał wtedy oczarowany różne obrazki rzucane na jedno z prześcieradeł niani Ogg. Twarze elfów przypominały mu tamto doświadczenie: gdzieś tkwiły oczy i usta, ale wszystko inne zdawało się chwilowe; rysy i wygląd przepływały po nich jak tamte obrazki po prześcieradle.

Niewiele mówiły. Za to często się śmiały. Były wesołym ludem, zwłaszcza kiedy wykręcały człowiekowi rękę, żeby sprawdzić, jak daleko się wygnie.

Przez chwilę rozmawiały we własnym języku. W końcu jeden z nich zwrócił się do Shawna, wskazując drzwi zbrojowni.

— Chcemy, żeby piękna pani wyszła do nas — wyjaśnił. — Musisz jej powiedzieć, że jeżeli nie wyjdzie, pobawimy się z tobą jeszcze trochę.

— A co z nami zrobicie, jeśli wyjdzie? — zapytał Shawn.

— Och, i tak się z tobą pobawimy. Dlatego to jest takie śmieszne. Ale ona musi mieć nadzieję, prawda? Pomów z nią. Teraz.

Pchnęli go do drzwi. Zastukał w sposób — miał nadzieję — pełen szacunku.

— Ehm… Panno królowo?

— Słucham — odpowiedział mu stłumiony głos Magrat.

— To ja, Shawn.

— Wiem.

— Stoję przed drzwiami. Hm. Myślę, że oni zranili pannę Tockley. Hm. Powiedzieli, że mnie zranią bardziej, jeśli panna królowa nie wyjdzie. Ale niech panna królowa nie wychodzi, oni nie mogą tam wejść przez to całe żelazo. Dlatego na miejscu panny królowej bym ich nie słuchał.

Usłyszał dalekie szczęknięcia i cichy brzęk, jakby struny.

— Panno Magrat!

— Zapytaj ją — polecił elf — czy ma tam wodę i jedzenie.

— Panno królowo, oni mówią…

Jeden z elfów odsunął go szarpnięciem. Dwa stanęły po obu stronach drzwi, a trzeci przyłożył do drewna swe szpiczaste ucho. Po chwili uklęknął i zajrzał przez dziurkę od klucza. Cały czas pilnował, żeby nie dotknąć żelaza zamka.

Zabrzmiał dźwięk — nie głośniejszy niż trzask klucza. Elf przez chwilę trwał nieruchomo, po czym przewrócił się wolno, nie wydając z siebie głosu.

Shawn zamrugał.

Z oka elfa sterczał jakiś cal bełtu z kuszy. Pióra były ścięte po przelocie przez dziurkę od klucza.

— Łoj — powiedział Shawn.

Drzwi zbrojowni się otworzyły. Za nimi była tylko ciemność.

Jeden z elfów wybuchnął śmiechem.

— I już po nim — stwierdził. — Jaki głupi… Pani! Czy posłuchasz swojego wojownika?

Chwycił Shawna za złamaną rękę i wykręcił.

Shawn próbował nie krzyczeć. Fioletowe gwiazdki zapalały mu się przed oczami. Zastanawiał się, co będzie, jeśli straci przytomność.

Żałował, że nie ma przy nim mamy.

— Pani — odezwał się elf. — Jeśli…

— Dobrze — przerwał mu głos Magrat z ciemności. — Wyjdę. Ale musicie obiecać, że nie zrobicie mi krzywdy.

— Ależ oczywiście, pani.

— I puścicie Shawna.

— Tak.

Elfy po obu stronach drzwi skinęły sobie głowami.

— Proszę…

— Tak.

Shawn jęknął. Gdyby tu była mama albo pani Weatherwax, walczyłyby do końca. Mama miała rację — Magrat to taka miła, czuła osoba, która…

…która przed chwilą wystrzeliła z kuszy przez dziurkę od klucza.

Jakiś ósmy zmysł kazał mu przesunąć ciężar ciała. Jeśli tylko elf choć na sekundę osłabi uchwyt, Shawn będzie gotów się zatoczyć.

Magrat stanęła w progu. Trzymała w rękach stare drewniane pudełko z wymalowanym łuszczącą się farbą słowem „Świece”.

Shawn rozejrzał się z nadzieją po korytarzu.

Magrat uśmiechnęła się promiennie do stojącego obok elfa.

— To dla ciebie — powiedziała i wręczyła mu pudełko. Elf wziął je odruchowo. — Ale nie możesz go otwierać. I pamiętaj, obiecałeś, że nie zrobicie mi krzywdy.

Dwa elfy zbliżyły się od tyłu do Magrat. Jeden z nich uniósł rękę z kamiennym nożem.

— Pani… — odezwał się elf trzymający pudełko. Poruszało się lekko w jego rękach.

— Słucham? — spytała potulnie Magrat.

— Okłamałem cię.

Nóż uderzył ją w plecy.

I pękł.

Elf spojrzał na niewinną twarz Magrat, po czym otworzył pudełko.

Greebo spędził we wnętrzu irytujące dwie minuty. Technicznie rzecz biorąc, kot zamknięty w pudle może być żywy albo martwy. Nigdy nie wiadomo, dopóki nie zajrzy się do środka. W istocie sam fakt otwarcia pudła określa stan kota, chociaż w tym przypadku były trzy stany deterministyczne, w jakich kot mógł się znaleźć: Żywy, Martwy i Piekielnie Wściekły.

Shawn odskoczył na bok — Greebo eksplodował jak mina claymore.

— Nie przejmuj się nim — powiedziała w zadumie Magrat, gdy elf próbował się opędzać od rozwścieczonego zwierza. — To tylko duży pieszczoch.

Z fałd sukni wyjęła nóż, odwróciła się i wbiła go w elfa za sobą. Nie było to precyzyjne pchnięcie, ale nie musiało — nóż miał żelazne ostrze.

Dokończyła obrotu, zalotnie unosząc skraj sukni i kopiąc trzeciego elfa tuż pod kolanem.

Shawn dostrzegł błysk metalu, gdy jej stopa cofała się pod jedwab.

Uderzeniem łokcia odepchnęła na bok wrzeszczącego elfa, pobiegła do zbrojowni i wróciła z kuszą.

— Shawn, który cię skrzywdził?

— Wszyscy — odparł słabym głosem. — Ale ten walczący teraz z Greebem pchnął nożem pannę Diamandę.

Elf zdarł sobie Greeba z twarzy. Zielononiebieska krew spływała z kilku ran, a kot wbił się pazurami w rękę, gdy elf uderzał nim o ścianę.

— Przestań! — rozkazała Magrat. Elf spojrzał na kuszę i zamarł.

— Nie będę błagał o litość — oświadczył.

— To dobrze — pochwaliła go Magrat i wystrzeliła.

Pozostał już tylko jeden. Przetaczał się po kamiennej posadzce i oburącz ściskał kolano.

Magrat z gracją przestąpiła nad ciałem innego elfa, wyszła do zbrojowni i wróciła z toporem.

Elf znieruchomiał i obserwował ją czujnie.

— Wiesz — powiedziała tonem pogawędki — nie zamierzam cię okłamywać co do twoich szans, bo nie masz żadnych. Chcę zadać ci kilka pytań. Ale przede wszystkim muszę cię skłonić do koncentracji.

Elf oczekiwał ataku, więc zdołał się jakoś odtoczyć, a topór skruszył kamienie.

— Panno królowo — odezwał się słabo Shawn, gdy Magrat zamachnęła się po raz drugi.

— Tak?

— Mama mówiła, że one nie czują bólu, panno królowo.

— Nie? Ale z pewnością bywa im niewygodnie. — Opuściła topór. — Są na przykład zbroje. Moglibyśmy wsadzić go w zbroję. Co ty na to?

— Nie! — Elf próbował odczołgać się pod ścianę.

— Dlaczego nie? — zdziwiła się Magrat. — To chyba lepsze niż topór.

— Nie!

— Dlaczego?

— To jak być pogrzebanym w ziemi — syknął elf. — Nie ma oczu, nie ma uszu, nie ma ust.

— No to kolczuga.

— Nie!

— Gdzie jest król? Gdzie są wszyscy?

— Nie powiem.

— Jak chcesz.

Magrat znowu zniknęła w zbrojowni i wróciła, ciągnąc za sobą kolczugę.

Elf usiłował odsunąć się jak najdalej.

— Nie włożysz mu tego, panno królowo — ostrzegł Shawn z miejsca, gdzie leżał. — Nie przeciągniesz mu tego przez ręce. Magrat podniosła topór.

— Och, nie — jęknął Shawn. — Panno królowo!

— Nigdy go nie odzyskasz — oznajmił elf. — Ona go ma.

— Zobaczymy — odparła Magrat. — No dobrze, Shawn… Co z tym czymś zrobimy?

W końcu zawlekli elfa do składu obok zbrojowni i przykuli do kraty w oknie. Ciągle jeszcze skamlał od dotyku żelaza., gdy Magrat zatrzasnęła drzwi.

Shawn zachowywał pełen szacunku dystans, bo Magrat wciąż się uśmiechała.

— Powinniśmy opatrzyć twoją rękę — stwierdziła.

— Nic mi nie jest. Ale w kuchni pchnęli nożem Diamandę.

— To jej krzyk słyszałam?

— Uhm. Częściowo. Hm. — Patrzył zafascynowany na martwe elfy. Magrat przestąpiła nad nimi.

— Zabiłaś je, panno królowo — stwierdził.

— Czy postąpiłam źle?

— Eee… nie — zapewnił ostrożnie Shawn. — Bardzo… bardzo dzielnie panna królowa się zachowała.

— Jest jeszcze jeden w dziurze. No wiesz, w tej w garderobie… Jaki dziś dzień?

— Wtorek.

— A czyścisz tam kiedy?

— W środy. Tylko w ostatnią środę nie zdążyłem, bo musiałem…

— W takim razie chyba nie musimy się o niego martwić. Zostały jeszcze jakieś?

— Ja, tego… nie, chyba nie. Ale… panno królowo…

— Słucham, Shawn.

— Czy mogłaby panna królowa odłożyć ten topór? Czułbym się o wiele lepiej, gdyby panna królowa go zostawiła. Topór, panno królowo. Ciągle panna królowa nim wymachuje. A przecież w każdej chwili może polecieć.

— Jaki topór?

— Ten, który panna królowa trzyma.

— Ach, ten… — Magrat chyba dopiero teraz zauważyła broń. — Twoja ręka marnie wygląda. Chodźmy do kuchni, wezmę ci ją w łubki. I z palcami też nie jest najlepiej. Zabiły Diamandę?

— Nie wiem. I nie wiem dlaczego. Przecież ona im pomagała.

— Tak. Zaczekaj chwilkę. — Magrat po raz kolejny zniknęła we wnętrzu zbrojowni. Wróciła po chwili, niosąc worek. — Chodź tu, Greebo.

W chwilę później schodzili już na dół.

— Wiesz, jaki w Lancre mamy zabawny zwyczaj? — zapytała Magrat.

— Co takiego, panno królowo?

— Nigdy niczego nie wyrzucamy. A wiesz jeszcze coś?

— Nie, panno królowo.

— Nie mogli jej namalować z żywego modelu. Ludzie wtedy nie malowali portretów. Ale zbroja… Ha! Musieli tylko dobrze poszukać. Wiesz co?

Shawn poczuł nagle lęk. Bywał już przestraszony, lecz zawsze chodziło o coś fizycznego, bezpośredniego. Ale Magrat, taka jak w tej chwili, budziła w nim lęk większy nawet niż elfy. To tak jakby człowieka zaatakowała owca.

— Nie, panno królowo.

— Nikt mi o niej nie wspominał. Można by pomyśleć, że to wyłącznie gobeliny i spacerowanie dookoła w długich sukniach.

— Co takiego, panno królowo?

Magrat wymownie zatoczyła ramieniem krąg.

— To wszystko!

— Panno królowo! — odezwał się Shawn z poziomu kolan. Magrat spojrzała w dół.

— Co?

— Proszę uważać z tym toporem.

— A tak. Przepraszam.


* * *

Hodgesaargh spędzał noce w niewielkiej szopie przylegającej do stajni. On także dostał zaproszenie na ślub, ale zostało mu wyrwane z ręki i zjedzone, gdyż Lady Jane, stary i złośliwy sokół białozór, omyłkowo wzięła je za jego palec. Dlatego wieczorem zachowywał się jak zawsze — obmył rany, zjadł kolację złożoną z suchego chleba i starożytnego sera, po czym położył się wcześnie do łóżka, żeby krwawić spokojnie przy świecy nad egzemplarzem Dziobów i szponów.

Podniósł głowę, słysząc jakieś odgłosy z ptaszarni. Wstał, sięgnął po lichtarz i wyszedł.

Elf oglądał ptaki. Lady Jane siedziała mu na dłoni.

Hodgesaargh, podobnie jak pan Brooks, nie interesował się zbytnio wydarzeniami, które nie miały związku z jego pasją. Zdawał sobie sprawę, że w zamku jest mnóstwo gości. Jeśli o niego chodziło, każdy, kto oglądał sokoły, był współentuzjastą.

— To mój najlepszy ptak — oznajmił z dumą. — Już prawie ją wyszkoliłem. Jest świetna. Ćwiczę ją. Bardzo inteligentna. Zna jedenaście rozkazów.

Elf z powagą kiwnął głową. Potem zdjął sokołowi kapturek i skinął na Hodgesaargha.

— Zabij — polecił.

Oczka Lady Jane błysnęły w świetle pochodni. Potem skoczyła. Dwoma kompletami pazurów i dziobem trafiła elfa w krtań.

— Mnie też tak robi — rzekł pocieszającym tonem Hodgesaargh. — Bardzo mi przykro. Jest bardzo inteligentna.


* * *

Diamanda leżała na kuchennej podłodze w kałuży krwi.

Magrat przyklęknęła obok.

— Jeszcze żyje. Ale ledwie, ledwie… — Chwyciła kraj sukni ślubnej i spróbowała go oderwać. — A niech to licho! Pomóż mi, Shawn.

— Panno królowo…

— Potrzebujemy bandaża.

— Ale…

— Przestań się gapić.

Materiał ustąpił. Rozwinęło się kilkanaście koronkowych róż.

Shawn nie wiedział, co królowe noszą pod ubraniem. Ale nawet rozpoczynając od pewnych obserwacji Millie Chillum i wnioskując na tej podstawie, nigdy nie wpadłby na pomysł metalowej bielizny.

Magrat stuknęła o napierśnik.

— Nieźle pasuje — stwierdziła, jakby wyzywając Shawna, by zauważył, że w pewnych obszarach między metalem a Magrat pozostało całkiem sporo pustej przestrzeni. — Parę zakładek, jakiś nit tu czy tam, a będzie idealny. Dobrze wygląda, prawda?

— O tak — zgodził się Shawn. — Ehm. To żelazo naprawdę dobrze leży na pannie królowej.

— Szczerze mówisz?

— Oczywiście. — Shawn zmyślał jak szalony. — Ma panna królowa odpowiednią figurę.

Nastawiła i usztywniła mu rękę i palce. Pracowała metodycznie, używając jako bandaży pasów ślubnej sukni. Z Diamanda sprawa była trudniejsza. Magrat czyściła, szyła i bandażowała, a Shawn siedział i patrzył, starając się ignorować natrętny, ostry ból w ręce.

— One tylko się śmiały i ją kłuły — powtarzał. — Nawet nie próbowała uciekać. Całkiem jakby się bawiły.

Z jakiegoś powodu Magrat spojrzała z ukosa na Greeba, który zachował dość przyzwoitości, by zrobić zakłopotaną minę.

— Szpiczaste uszy i włosy, które chce się pogłaskać — rzuciła niezbyt zrozumiale. — A kiedy są zadowolone, wydają miły dźwięk.

— Co?

— Tylko głośno myślałam. — Magrat wstała. — No dobrze. Rozpalę teraz ogień i przyniosę parę kusz. Naładuję ci je. A ty zamknij drzwi i nikogo tu nie wpuszczaj. Słyszałeś? Gdybym nie wróciła… Uciekaj gdzieś, gdzie są ludzie. Spróbuj dotrzeć do krasnoludów na Miedziance. Albo do trolli.

— Dokąd idziesz, panno królowo?

— Muszę sprawdzić, gdzie się wszyscy podziali.

Magrat otworzyła worek, który przyniosła ze zbrojowni. Wyjęła hełm. Hełm miał małe skrzydełka i — według Shawna — był całkiem niepraktyczny[32]. Potem znalazła jeszcze parę pancernych rękawic i spory zestaw pordzewiałych elementów uzbrojenia.

— Ale tam na pewno jest więcej tych drani!

— Lepiej tam niż tutaj.

— Potrafi panna królowa walczyć?

— Nie wiem — przyznała Magrat. — Nigdy nie próbowałam.

— Jeżeli zaczekamy, na pewno ktoś tu przyjdzie.

— Owszem. Tego się właśnie obawiam.

— Chodzi mi o to, że nie musi panna królowa tego robić.

— Muszę. Jutro wychodzę za mąż. Tak czy inaczej.

— Ale…

— Zamknij się.

Zabijają, myślał Shawn. Nie wystarczy, że ktoś umie złapać miecz. Trzeba jeszcze wiedzieć, którym końcem kłuje się przeciwnika. Niby ja tu jestem strażnikiem, a to ją zabiją.

Ale…

Ale…

Jednego z nich trafiła w oko przez dziurkę od klucza. Ja bym tak nie potrafił. Krzyknąłbym najpierw jakieś „ręce do góry”. Lecz one stanęły jej na drodze, więc po prostu… usunęła je z drogi.

Ale i tak zginie. Tyle że prawdopodobnie zginie bohatersko.

Chciałbym, żeby była tu mama.

Magrat zwinęła i wcisnęła do worka poplamione krwią resztki ślubnej sukni.

— Mamy jakieś konie?

— Są… konie elfów na dziedzińcu, panno królowo. Ale chyba panna królowa nie zdoła na nich jeździć.

Shawn natychmiast uświadomił sobie, że nie była to właściwa odpowiedź.


* * *

Był czarny i większy niż wszystko, co Magrat mogłaby uznać za ludzkiego konia. Toczył przekrwionymi oczami i usiłował zająć odpowiednią pozycję do kopnięcia. Magrat zdołała go dosiąść dopiero wtedy, kiedy praktycznie uwiązała każdą z jego nóg do pierścieni w ścianie stajni. Gdy jednak znalazła się już w siodle, koń nagle się zmienił. Był potulny jak zwierzę okrutnie chłostane; zdawało się, że nie ma własnego umysłu.

— To żelazo — wyjaśnił Shawn.

— Co ono z nimi robi? Przecież nic ich nie boli.

— Nie wiem, panno królowo. Wydaje się, że tak jakby zastygają albo co.

— Opuść bronę, kiedy wyjadę.

— Panno królowo…

— Znów chcesz mnie powstrzymywać?

— Ale…

— No to sobie daruj.

— Ale…

— Pamiętam ludową piosenkę o takiej właśnie sytuacji. Królowa elfów porwała narzeczonego pewnej dziewczyny, ale ta nie jęczała, tylko raźnie dosiadła konia, pojechała i go uratowała. No więc ja mam zamiar zrobić to samo.

Shawn spróbował się uśmiechnąć.

— Będziesz śpiewać, panno królowo? — zapytał.

— Będę walczyć. Mam wszelkie powody, aby walczyć, prawda? I spróbowałam wszystkich innych możliwości.

Shawn miał ochotę jej powiedzieć: przecież to nie to samo! Jechać tam i walczyć, kiedy jest się prawdziwą osobą, to co innego niż w piosenkach! W prawdziwym życiu się umiera! W piosence trzeba tylko pamiętać, żeby trzymać palec w uchu i jak dotrzeć do kolejnego refrenu. W prawdziwym życiu nikt nie woła la-la-fol-a-didle-di-tra-la-ra-li-la!

Ale powiedział tylko:

— Jeżeli nie wrócisz, panno królowo… Magrat obejrzała się w siodle.

— Wrócę.

Shawn patrzył, jak pogania ociężałego wierzchowca do truchtu i znika za zwodzonym mostem.

— Powodzenia! — zawołał jeszcze.

Potem opuścił bronę i wrócił do zamku, gdzie na kuchennym stole czekały trzy naciągnięte kusze. Była też książka o sztukach militarnych, którą król sprowadził specjalnie dla niego.

Dołożył do ognia, odwrócił krzesło tak, by siedzieć przodem do drzwi, i poszukał rozdziału dla zaawansowanych.


* * *

Magrat była już w połowie drogi do rynku, kiedy adrenalina wyczerpała się i nagle doścignęło ją dawne życie. Spojrzała na swoją zbroję, spojrzała na konia i pomyślała: Chyba zwariowałam.

To przez ten przeklęty list. I jeszcze byłam wystraszona. Pomyślałam, że pokażę im, z czego jestem zrobiona. A teraz pewnie zobaczą: z masy rurek i takich sinofioletowych, galaretowatych kawałków.

Z tymi elfami po prostu miałam szczęście. I nie myślałam. Kiedy tylko zaczynam myśleć, wszystko psuję. I nie myślę, żeby szczęście nadal mi sprzyjało.

Szczęście?

Z żalem przypomniała sobie torbę talizmanów i amuletów na dnie rzeki. Nigdy właściwie nie działały, jeśli chodzi o poprawienie jej życia, ale może… to straszliwa myśl… może sprawiały, że nie stawało się gorsze…

W miasteczku nie paliły się żadne światła, a wiele domów miało zamknięte okiennice.

Kopyta głośno stukały o bruk. Magrat wpatrywała się pilnie w mrok. Kiedyś był to zwyczajny mrok, dzisiaj mógł się zmienić w bramę — do czegokolwiek.

Chmury nadpływały od Osi. Magrat zadrżała. Czegoś takiego nie widziała jeszcze nigdy.

Nadeszła prawdziwa noc.

Pradawna noc zapadła nad Lancre. To nie był zwykły brak słońca, patrolowany przez księżyc i gwiazdy. To było rozszerzenie czegoś, co istniało o wiele wcześniej, niż pojawiło się światło, by definiować cokolwiek swoją nieobecnością. To coś pełzło przez krainę, wyłaniając się spod korzeni drzew i z wnętrza kamieni.

Worek z tym, co Magrat uważała kiedyś za niezbędne rekwizyty swego fachu, mógł sobie leżeć na dnie rzeki, ale ona sama była czarownicą przez ponad dziesięć lat. Wyczuwała grozę w powietrzu.

Ludzie mają słabą pamięć. Ale społeczności pamiętają dobrze — rój pamięta, kodując informację tak, by prześliznęła się przez cenzorów umysłu. Historia przechodzi z babci na wnuki w drobnych nonsensownych fragmentach, których nie chce im się nawet zapominać. Czasami prawda utrzymuje się przy życiu chytrymi sposobami, mimo wszelkich wysiłków oficjalnych strażników informacji.

Urywki starych bajań rozbrzmiewały równocześnie w głowie Magrat:

Na szczyt, gdzie wiatry wieją, w dolinę porosłą wrzosami…

Od duchów i strachów, i długonogich bestii…

Mama mówiła, że grzeczne dziecię…

Na łowy nie ruszaliśmy ze strachu przed…

I stworów, co stukają…

Nie bawi się z elfami w lesie…

Magrat siedziała na koniu, któremu nie ufała, ściskała miecz, którego nie potrafiła używać, a szyfry wypływały z jej pamięci i układały się w informacje.

Porywają bydło i dzieci…

Wykradają mleko…

Kochają muzykę i porywają grajków…

Właściwie to kradną wszystko.

Nigdy nie będziemy tak swobodni jak oni, tak piękni jak oni, tak mądrzy jak oni, tak świetliści jak oni: jesteśmy zwierzętami.

Chłodny wiatr poruszał gałęziami w lesie za miastem. Zawsze był to miły las, w którym przyjemnie jest spacerować nocą. Dziś jednak wiedziała, że to się skończyło. Drzewa będą miały oczy. Wśród wiatru będzie słychać dalekie śmiechy.

W końcu zabierają wszystko.

Magrat uderzyła konia piętami. Ruszył kłusem. Gdzieś w mieście trzasnęły drzwi.

A to, co nam dają, to strach.

Z drugiej strony ulicy dobiegło głośne stukanie — jakiś mężczyzna przybijał coś nad wejściem. Obejrzał się przerażony, zauważył Magrat i skoczył do wnętrza.

To, co przybijał, okazało się podkową.

Magrat mocno przywiązała konia i zsunęła się z siodła. Nikt nie odpowiedział na jej pukanie.

Zaraz, kto tu mieszka? Chyba Woźnica, ten tkacz… A może Tkacz, piekarz?

— Otwieraj, człowieku! To ja, Magrat Garlick!

U progu stało coś białego. Okazało się, że to miseczka z mlekiem.

I znowu Magrat przyszedł na myśl Greebo. Cuchnący, niesolidny, okrutny i mściwy — ale za to mruczał miło, więc co wieczór miał swoją miseczkę mleka.

— No już! Otwierać!

Po chwili szczęknęły rygle i w bardzo wąskiej szczelinie ukazało się oko.

— Kto tam?

— Jesteś Woźnica, piekarz. Tak?

— Jestem Tkacz, dekarz.

— Wiesz, kim jestem?

— Panną Garlick?

— Tak. Wpuść mnie.

— Jesteś sama, panienko?

— Tak!

Szczelina poszerzyła się do rozmiaru Magrat.

W izbie paliła się świeca. Tkacz ustępował przed Magrat, aż oparł się niezgrabnie o blat. Magrat zajrzała za niego.

Reszta rodziny Tkaczów chowała się pod stołem. W mroku błyszczały cztery pary przerażonych oczu.

— Co się dzieje? — spytała.

— Tego… — zająknął się Tkacz. — Nie poznałem panienki w tym latającym kapeluszu…

— Myślałam, że występujesz w Rozrywce? Co się stało? Gdzie są wszyscy? I gdzie jest mój przyszły mąż?!

— Tego…

Tak, to chyba rzeczywiście był hełm. Do takiego wniosku doszła Magrat już po wszystkim. Istnieją pewne obiekty, takie jak miecze, kapelusze magów, korony i pierścienie, które przejmują w pewnym stopniu naturę swych właścicieli. Królowa Ynci pewnie nigdy w życiu nie haftowała makatki i na pewno wybuchała gniewem szybciej, niż spadał krowi placek[33]. Lepiej wierzyć, że coś z jej charakteru przeszło na hełm i teraz działało na Magrat. Lepiej pozwolić Ynci przejąć ster.

Chwyciła Tkacza za kołnierz.

— Jeżeli jeszcze raz powiesz „tego” — ostrzegła — obetnę ci uszy.

— Te… aaargh… znaczy się, panienko… to Panowie i Damy, panienko.

— Naprawdę elfy?

— Panienko — jęknął błagalnie Tkacz. — Nie mów tego głośno. Słyszałem, jak idą ulicą. Dziesiątki. Porwały starą krowę Dekarza, kozę Skindle’a, wyłamały drzwi do…

— Dlaczego wystawiłeś miseczkę mleka? — przerwała mu Magrat.

Tkacz kilka razy otworzył i zamknął usta.

— Widzisz, panienko — wydusił z siebie w końcu. — Moja Ewa powiedziała, że jej babcia zawsze wystawiała im miseczkę mleka, żeby były zado…

— Rozumiem — rzekła lodowatym tonem Magrat. — A król?

— Król, panienko? — Tkacz usiłował zyskać na czasie.

— Król — powtórzyła Magrat. — Niewysoki, załzawione oczy, uszy trochę odstające, w przeciwieństwie do innych uszu w pobliżu, i to już niedługo.

Palce Tkacza splatały się wokół siebie nawzajem niczym udręczone węże.

— No więc… no… no…

Dostrzegł wyraz twarzy Magrat i zgarbił się lekko.

— Przedstawiliśmy tę sztukę — wyjaśnił. — Mówiłem im, pokażmy zamiast tego taniec kijów i wiader, ale oni uparli się na sztukę. Wszystko zaczęło się dobrze, a potem… potem… Nagle byli tam Oni, całe setki, wszyscy zaczęli uciekać, ktoś wpadł na mnie, a ja potoczyłem się do strumienia, zrobił się straszny hałas, zobaczyłem Jasona Ogga, jak trafia cztery elfy pierwszą rzeczą, jaka mu wpadła w rękę…

— Piątym elfem?

— Właśnie, a potem znalazłem Ewę i dzieciaki, mnóstwo ludzi uciekało do domów, jakby się paliło, ale były te… te… te Szlachetne na koniach, słyszałem, jak się śmieją. Jakoś wróciliśmy do domu i Ewa kazała mi przybić nad drzwiami podkowę, i…

— Co z królem?

— Nie wiem, panienko. Ostatnie, co pamiętam, to jak się śmiał z Dekarza w słomianej peruce.

— A niania Ogg i babcia Weatherwax? Co się z nimi stało?

— Nie wiem, panienko. Nie pamiętam, żebym je tam widział, ale ludzie biegali we wszystkie strony…

— Gdzie to było?

— Panienko?

— Gdzie to się stało? — Magrat starała się mówić powoli i wyraźnie.

— Przy Tancerzach, panienko. No wie panienka. Te stare kamienie.

Magrat wypuściła go.

— No tak — mruknęła. — Nie mówcie Magrat. Magrat nie powinna wiedzieć o takich sprawach. Tancerze, tak?

— To nie myśmy zrobili, panienko! To było tylko takie udawanie!

— Ha! Odsunęła rygiel.

— Gdzie idziesz, panienko? — spytał Tkacz, który nie miałby szans w Lancrańskich Mistrzostwach Refleksu.

— A jak myślisz?

— Ale panienko, nie możesz przenosić żelaza… Magrat zatrzasnęła drzwi. Potem kopnęła miseczkę tak mocno, że mleko rozprysnęło się aż na ulicę.


* * *

Jason Ogg czołgał się ostrożnie przez mokre paprocie. O kilka stóp od siebie zauważył jakąś postać. Mocniej chwycił kamień…

— Jason?

— To ty, Tkacz?

— Nie, to ja, Krawiec.

— Gdzie są wszyscy?

— Przed chwilą Druciarz i Piekarz znaleźli Cieślę. Nie widziałeś Tkacza?

— Nie, ale widziałem Woźnicę i Dekarza.

Mgła się kłębiła, a deszcz bębnił o ciepłą ziemię. Siedmiu ocalałych członków Zespołu Tańca Morris zebrało się pod ociekającym wodą krzakiem.

— Rano nam się dostanie, na demony! — jęczał Woźnica. — Kiedy się dowie, już po nas!

— Nic nam nie grozi, byle tylko znaleźć jakieś żelazo — uspokajał go Jason.

— Żelazo na nią nie działa. Wygarbuje nam skóry! Woźnica skulił się ze zgrozy, obejmując rękami kolana.

— Kto?

— Pani Weatherwax!

Dekarz szturchnął go pod żebro. Kaskada wody spłynęła z liści nad nimi i pociekła za kołnierze.

— Ależ ty durny! Widziałeś te stwory? I teraz jeszcze się martwisz tym starym tobołem?

— Zobaczysz, wygarbuje nam skóry jak nic. To nasza wina, powie.

— Chciałbym tylko, żeby miała okazję — burknął Druciarz.

— Jesteśmy między młotem i kowadłem — ocenił Dekarz.

— Nie, wcale nie — szlochał Woźnica. — Młot stoi pod ścianą, a między nim a kowadłem jest przecież u Jasona taki kawałek wolnego miejsca, gdzie czasem siadamy, żeby pogadać. Nie jesteśmy tam. A chciałbym, żebyśmy byli. Siedzimy pod krzakiem! A one będą nas szukać! I ona też!

— Ale co się stało, kiedy wystawialiśmy Roz… — zaczął Cieśla.

— Nie pytałbym o to w tej chwili — przerwał mu Jason Ogg. — Teraz należy pytać, jak wrócimy dzisiaj do domu.

— Ona będzie tam na nas czekać! — skamlał Woźnica. W ciemności rozległy się ciche brzęknięcia.

— Co tam masz? — zdziwił się Jason.

— Worek z naszymi rzeczami — odparł Woźnica. — Powiedziałeś, że to moja robota, żeby pilnować rekwizytów!

— I ciągnąłeś to wszystko za sobą?

— Nie chcę mieć jeszcze większych kłopotów z powodu tego, że zgubiłem worek.

Woźnica zaczął dygotać.

— Kiedy wrócimy do domu — stwierdził Jason — pogadam z naszą mamą. Niech ci da trochę tych nowych pigułek z suszonej żaby. Przyciągnął do siebie worek i rozwiązał go.

— Tu są nasze dzwonki — oznajmił. — I kije. A po co zapakowałeś akordeon?

— Pomyślałem, że może pokażemy taniec kijów i…

— Nikt nie będzie tu…

Daleko na mokrym zboczu zabrzmiał śmiech i trzask łamanych paproci. Jason poczuł nagle, że znalazł się w centrum uwagi.

— Tam są! — wystraszył się Woźnica.

— A my nie mamy broni — dodał Druciarz.

Ciężki zestaw mosiężnych dzwonków trafił go w pierś.

— Przymknij się — rzucił Jason. — I zakładaj dzwonki. Woźnica!

— Czekają na nas!

— Tylko raz to powiem — ostrzegł Jason. — Po dzisiejszej nocy nikt już nigdy nie wspomni o tańcu kijów i wiader. Zgoda?


* * *

Członkowie Lancrańskiego Zespołu Tańca Morris stanęli twarzami do siebie. Mokre od deszczu ubrania kleiły im się do skóry.

Woźnica, któremu łzy przerażenia mieszały się z charakteryzacją i deszczem, ścisnął akordeon. Rozległa się długa nuta, która zgodnie z prawem musi poprzedzać wszelką muzykę ludową, żeby przypadkowi przechodnie mieli czas na ucieczkę. Jason podniósł rękę i zaczął liczyć mną palcach.

— Raz, dwa… — Zmarszczył czoło. — Raz, dwa, trzy…

— …cztery — szepnął Druciarz.

— …cztery — powtórzył Jason — Tańczymy, chłopcy.

Sześć ciężkich jesionowych kijów zderzyło się w powietrzu.

— …raz, dwa, naprzód, raz, w tył, obrót…

Powoli, w rytm płynących przez mgłę trochę fałszywych nut Lokatora pani Widgery, tancerze podskakiwali i chlupali w drodze przez noc…

— …dwa, w tył, podskok… Kije znów uderzyły o siebie.

— Patrzą na nas! — wysapał Krawiec, kiedy przeskakiwał obok Jasona. — Widzę ich!

— …raz… dwa… nic nie zrobią, dopóki nie ucichnie muzyka… w tył, dwa, obrót… kochają muzykę… naprzód, skok, obrót… pierwszy i szósty, deptacz chrząszczy… skok, w tył, obrót…

— Wychodzą spod paproci! — wrzasnął Cieśla, gdy kije znów o siebie stuknęły.

— Widzę ich… dwa, trzy, naprzód, obrót… Woźnica… w tył, obrót… zrób podwójnego… dwa, w tył… wędrującego kozła przez środek…

— Gubię się, Jason!

— Graj! Dwa, trzy, obrót…

— Otaczają nas!

— Tańczyć!

— Patrzą! Zbliżają się!

— Obrót, w tył… podskok… Jesteśmy już prawie na drodze.

— Jason!

— Pamiętacie jak… trzy, obrót… wygraliśmy puchar z Ormiańskimi Amatorami? Obrót…

Kije zderzyły się z głośnym trzaskiem. Grudy mokrej ziemi wylatywały w ciemność.

— Jason, chyba nie chcesz…

— Powrót, dwa… Zróbcie to…

— Woźnica traci… raz, dwa… siły…

— Dwa, obrót…

— Jason, akordeon mi się topi! — jęknął Woźnica.

— Raz, dwa, naprzód… wbijanie tyczek!

Akordeon zazgrzytał. Elfy zacieśniły krąg. Kątem oka Jason widział kilkanaście uśmiechniętych, zafascynowanych twarzy.

— Jason!

— Raz, dwa… Woźnica w środek… raz, dwa, obrót… Siedem par butów tupnęło o ziemię.

— Jason!

— Raz, dwa… obrót… Gotowi? Raz, dwa… w tył… w tył… raz, …dwa… obrót… ZABIĆ… i powrót, raz, dwa…


* * *

Gospoda była zrujnowana. Elfy wyniosły wszystko, co nadawało się do jedzenia, i wytoczyły wszystkie beczki, choć parę twardych serów w piwniczce stawiło mężny opór. Stół leżał złamany. Szczypce homara i niedopalone świece walały się pośród rozrzuconych potraw. Panowała martwa cisza.

Potem ktoś kichnął i trochę sadzy posypało się na wygasłe palenisko. Po sadzy wysunęła się niania Ogg, a po niej mała, czarna i rozgniewana figura Casanundy.

— Łoj… — Niania Ogg rozejrzała się wśród zniszczeń. — To była niezła awantura.

— Powinna pani pozwolić, bym stanął z nimi do walki.

— Było ich zbyt wiele, mój chłopcze.

Casanunda z niechęcią cisnął szpadę na podłogę.

— Ledwie zaczynamy się jako tako poznawać, a tu nagle wpada pięćdziesiąt elfów! Nich to licho! Wiecznie spotyka mnie coś takiego.

— Najlepsze w czarnym jest to, że całkiem nie widać plam z sadzy — odparła niezbyt jasno niania Ogg. — Czyli jednak im się udało. Esme miała rację. Ciekawe, gdzie się podziewa… Mniejsza z tym. Idziemy.

— Ale dokąd? — chciał wiedzieć krasnolud.

— Do mojej chatki.

— Aha!

— Żeby zabrać miotłę — wyjaśniła stanowczym tonem niania. — Nie pozwolę, żeby Królowa Elfów władała moimi dziećmi. Musimy sprowadzić pomoc. To wszystko zaszło już za daleko.

— Możemy wyruszyć w góry — zaproponował Casanunda, kiedy ostrożnie zsuwali się po schodach. — Tam żyją tysiące krasnoludów.

— Nie — odparła niania Ogg. — Esme mi za to nie podziękuje, ale to właśnie ja muszę pomachać torbą cukierków, kiedy ona przeliczy się z siłami. Myślę o kimś, kto naprawdę nienawidzi Królowej.

— Nie znajdziesz nikogo, kto jej nienawidzi bardziej niż krasno-ludy.

— Ależ znajdziesz. Jeśli tylko wiesz, gdzie szukać.


* * *

Elfy odwiedziły też chatkę niani Ogg. Chyba ani jeden mebel nie pozostał cały.

— Czego nie zabierają, muszą rozbić — stwierdziła niania. Zamieszała nogą w odłamkach. Brzęknęło szkło.

— Ta waza to prezent od Esme — wyjaśniła, zwracając się do świata w ogólności. — Nigdy jej nie lubiłam.

— Dlaczego to zrobiły?

— Och, rozbiłyby cały świat, gdyby sądziły, że wyda ładny dźwięk. Wyszła na dwór, pomacała ręką pod niskim okapem strzechy i z tryumfalnym pomrukiem wyciągnęła swoją miotłę.

— Zawsze tu ją chowam — wyjaśniła. — Inaczej dzieciaki mi ją podkradają i robią sobie przejażdżki. Polecisz za mną i mówię to, choć wiem, że to bardzo nierozsądne.

Casanunda zadrżał lekko. Krasnoludy zwykle boją się wysokości, przede wszystkim dlatego, że rzadko mają okazję się do niej przyzwyczaić.

Niania pogładziła się po brodzie, z odgłosem, jakby to był papier ścierny.

— Potrzebny będzie łom — stwierdziła. — Jason na pewno ma taki w kuźni. Wskakuj, chłopcze.

— Nie na to liczyłem — mruczał Casanunda, wsiadając na miotłę po omacku, z zaciśniętymi powiekami. — Spodziewałem się miłego wieczoru we dwoje, pani i ja.

— Przecież jesteśmy we dwoje.

— Tak, ale nie sądziłem, że zjawi się też miotła. Miotła oderwała się od ziemi powoli. Casanunda rozpaczliwie ściskał witki.

— Dokąd lecimy? — zapytał żałośnie.

— W takie jedno miejsce, które znam na wzgórzach — odparła niania. — Nie byłam tam od wieków. Esme nawet się do niego nie zbliży, a Magrat jest jeszcze za młoda, żeby jej mówić. Aleja kiedyś bywałam tam często. Kiedy byłam dziewczyną. Dziewczęta chodziły tam, gdy chciały… A niech to!

— Co?

— Zdawało mi się, że coś przeleciało na tle księżyca i jestem wściekle pewna, że to nie Esme.

Casanunda spróbował się rozejrzeć, nie otwierając oczu.

— Elfy nie potrafią latać — wymamrotał.

— To ty tak myślisz. Dosiadają pędów krwawnika.

— Pędów krwawnika?

— Tak. Sama też kiedyś próbowałam. Można wyciągnąć z nich jakąś siłę nośną, ale przy podmuchach całkiem wariują. Nie ma to jak porządna wiązka witek. Zresztą — szturchnęła Casanundę znacząco — powinieneś czuć się tu jak w domu. Magrat twierdzi, że miotła to jedna z tych, no, metyfor seksualnych[34].

Casanunda otworzył jedno oko akurat na czas, by zobaczyć, jak w dole wolno przepływa dach. Zrobiło mu się niedobrze.

— Różnica polega na tym — mówiła dalej niania — że miotłę można podnieść na dłużej. I można jej też użyć do sprzątania, a to więcej, niż… Dobrze się czujesz?

— Naprawdę wcale mi się to nie podoba, pani Ogg.

— Próbowałam tylko podnieść pana na duchu, panie Casanunda.

— Na duchu może być, pani Ogg. Ale czy moglibyśmy darować sobie podnoszenie?

— Niedługo lądujemy.

— To mi się podoba.

Buty niani Ogg zaszurały po ubitej ziemi na podwórzu kuźni.

— Zostawię magię włączoną. Zaraz wracam — rzuciła.

Nie zwracając uwagi na błaganie krasnoluda o litość, zeskoczyła z miotły i pobiegła do tylnych drzwi.

Przynajmniej tutaj elfy nie zajrzały — za dużo żelaza. Niania porwała z warsztatu łom i szybko wyszła.

— Możesz to trzymać. — Wręczyła łom Casanundzie. Zawahała się. — Trudno wciąż liczyć na szczęście — stwierdziła i wróciła do kuźni. Tym razem zjawiła się o wiele szybciej. Wsunęła coś do kieszeni. — Gotów? — spytała.

— Nie.

— No to lecimy. I uważaj, co się dzieje. Z otwartymi oczami.

— Mam szukać elfów? — spytał Casanunda, kiedy miotła wzniosła się ku księżycowi.

— Możliwe. To nie była Esme, a jedynym, który oprócz niej tu lata, jest pan Ixolite, banshee. On zawsze pamięta, by wsunąć nam liścik, że zamierza się zjawić w okolicy. Dla kontroli ruchu powietrznego.

Większa część miasteczka była pogrążona w ciemności. Księżyc rzucał na ziemię szachownicę srebrno-czarnych prostokątów. Po chwili Casanunda poczuł się lepiej. Łagodne poruszenia miotły wręcz uspokajały.

— Woziła pani już sporo pasażerów, co? — zapytał.

— Zdarzało się, nie powiem — przyznała niania Ogg. Casanunda zastanowił się nad czymś. Po czym odezwał się głosem wyrażającym czysto naukowe zaciekawienie:

— Niech pani powie, pani Ogg, czy ktoś próbował uprą…

— Nie — odparła stanowczo niania. — Wtedy by spadł.

— Przecież nie wie pani, o co chciałem zapytać.

— Założymy się o pół dolara?

Przez kilka minut lecieli w ciszy. Potem Casanunda klepnął nianię po ramieniu.

— Elfy na godzinie trzeciej!

— No to nie ma zmartwienia. Mnóstwo czasu.

— Chciałem powiedzieć, że są tam!

Mrużąc oczy, niania spojrzała w gwiazdy. Coś poszarpanego przesuwało się wśród nocy.

— A niech to!

— Możemy im uciec?

— Nie. W czterdzieści minut potrafią zamknąć pętlę wokół świata.

— Czemu? Nie jest aż taki gruby. — Casanunda czuł, że chętnie połknąłby garść pigułek z suszonej żaby.

— Chciałam powiedzieć, że są szybkie. Nie wyprzedzimy ich, nawet jeśli stracimy trochę na wadze.

— Mam wrażenie, że ja już tracę — stwierdził Casanunda, gdy miotła zanurkowała w stronę drzew.

Liście zaszeleściły na butach niani Ogg. Księżyc zabłysnął przez moment na popielatoblond włosach po lewej stronie.

— Niech to licho, stwory i demony!

Trzy elfy otaczały miotłę. Tak zwykle postępowały. Ścigały człowieka, aż opadł z sił, aż krew zakrzepła mu ze zgrozy. Jeśli na przykład krasnolud chciał kogoś zabić, ciął go toporem przy pierwszej okazji. Ale krasnoludy są o wiele bardziej dobroduszne od elfów.

— Doganiają nas! — poinformował Casanunda.

— Masz ten łom?

— Tak.

— To dobrze.

Miotła zniżyła się, zygzakując nad milczącym lasem. Jeden z elfów dobył miecza i zanurkował. Zepchnij ich między drzewa, zachowaj przy życiu, póki to możliwe…

Miotła przeskoczyła na wsteczny bieg. Głowa i nogi niani Ogg wysunęły się do przodu tak, że częściowo siedziała na własnych rękach, ale głównie na pustce. Elf pikował na nią ze śmiechem…

Casanunda wysunął łom.

Rozległo się głośnie „doioinng!”.

Miotła znów skoczyła naprzód, a niania Ogg wylądowała w objęciach Casanundy.

— Przepraszam.

— Nie ma o czym mówić, pani Ogg. Właściwie nawet może to pani zrobić jeszcze raz.

— Trafiłeś go?

— Aż mu dech odebrało.

— Dobrze. Gdzie są pozostałe?

— Nie widzę ich.

Casanunda uśmiechnął się tryumfalnie.

— Pokazaliśmy im, co?

Coś świsnęło w powietrzu i trafiło w kapelusz niani.

— Wiedzą, że mamy żelazo — powiedziała. — Teraz już nie podlecą blisko. Nie potrzebują — dodała z goryczą.

Miotła skręciła obok drzewa i wryła się w paprocie. Potem skręciła znowu nad porośniętą dróżką.

— Już nas nie ścigają — zauważył po chwili Casanunda. — Odstraszyliśmy je, prawda?

— Nie my. Denerwują się, kiedy są blisko Długiego. To nie ich teren. Ale popatrz tylko, w jakim stanie jest ta dróżka. Drzewa na niej rosną. Kiedy byłam młoda, nie znalazłbyś tu ani źdźbła trawy. — Uśmiechnęła się do wspomnień. — Długi był bardzo popularny w letnie noce.

Zmieniła się faktura lasu. Był teraz stary, nawet według norm lasów w Lancre. Zasłony mchu zwisały z poskręcanych niskich gałęzi. Coś usłyszało ich i pobiegło, hałasując w poszyciu. Sądząc po odgłosach, było to coś z rogami.

Niania wyhamowała miotłę.

— Jesteśmy — oznajmiła, odgarniając liście paproci. — To jest Długi.

Casanunda wyjrzał spod jej łokcia.

— To wszystko? Przecież to tylko kopiec pogrzebowy.

— Trzy kopce pogrzebowe — poprawiła go niania. Casanunda rozejrzał się po porośniętej drzewami okolicy.

— Rzeczywiście, widzę — przyznał. — Dwa okrągłe i jeden podłużny. I co?

— Kiedy pierwszy raz zobaczyłam je z powietrza, myślałam, że z miotły spadnę ze śmiechu.

Nastąpiła chwila milczenia, określana czasem mianem opóźnionego zapłonu. Krasnolud układał sobie w głowie topografię okolicy.

W końcu…

— A niech mnie! — powiedział. — Myślałem, że ludzie, którzy wznoszą grobowe kopce, kurhany i różne takie, to poważni druidzi i tego typu osobnicy, a nie… Nie tacy, którzy piszą po ścianach wygódki dwustu tysiącami ton ziemi, że tak powiem.

— Jakoś do ciebie nie pasuje to zdziwienie. Niania mogłaby przysiąc, że krasnolud zarumienił się pod peruką.

— Istnieje coś takiego jak styl — wyjaśnił. — Coś takiego jak subtelność. Nie można wrzeszczeć na całe gardło: Mam strasznie wielkiego stukacza.

— To trochę bardziej skomplikowane. — Niania Ogg przeciskała się przez krzaki. — Tutaj sama okolica krzyczy: Mam strasznie wielkiego stukacza. To krasnoludzie słowo?

— Tak.

— Bardzo dobre.

Casanunda spróbował wyplątać się z krzaka malin.

— Esme nigdy tu nie przychodzi — odezwała się niania Ogg gdzieś z przodu. — Mówi, że wystarczą jej piosenki ludowe, gaiki i różne takie, nawet bez całej scenerii, która robi aluzje. Oczywiście — mówiła dalej — dawniej to nie było miejsce dla kobiet. Moja prababka opowiadała, że za dawnych, ale naprawdę dawnych dni przychodzili tu mężczyźni i dokonywali dziwnych rytuałów, których nikt nigdy nie oglądał.

— Z wyjątkiem pani prababki, która chowała się w krzakach — dokończył Casanunda.

Niania zatrzymała się jak wryta.

— Skąd wiesz?

— Powiedzmy tylko, że zaczynam nieco pojmować kobiecość rodu Oggów — odparł krasnolud. Malinowy krzew rozerwał mu płaszcz.

— Opowiadała, że budowali szałasy, cuchnęli jak u kowala pod pachą, pili jabłkownik i tańczyli przy ognisku z rogami na głowach. I sikali pod drzewami jak nie wiem co. Mówiła, że byli trochę jak dzieci. Ale moim zdaniem mężczyzna musi być mężczyzną, nawet jeśli to trochę dziecinne. Co się stało z twoją peruką?

— Jest chyba na tym drzewie za nami.

— Ale masz łom?

— Tak, pani Ogg.

— No to jesteśmy na miejscu.

Stanęli u stóp podłużnego kopca. Trzy duże, nieregularne kamienie tworzyły tam niewielką grotę. Niania Ogg schyliła się i pod poziomym głazem weszła w wilgotną, pachnącą amoniakiem ciemność.

— Tyle powinno wystarczyć — stwierdziła. — Masz zapałki?

Siarkowy blask odsłonił płaską powierzchnię kamienia z wykreślonym na niej rysunkiem. W rysy ktoś wtarł ochrę. Malowidło przedstawiało człowieka z wielkimi jak sowa oczami, noszącego zwierzęcą skórę i rogi.

W migotliwym świetle zdawał się tańczyć.

Pod malowidłem biegły znaki runicznej inskrypcji.

— Ktoś odczytał, co tu jest napisane? — zainteresował się Casanunda.

Niania Ogg przytaknęła.

— To wariant ogghamu — wyjaśniła. — W największym skrócie napis głosi „Mam bardzo wielkiego stukacza”.

— Oggham? — zdziwił się krasnolud.

— Moja rodzina żyje w tych częściach… częściach Ramtopów, oczywiście, już od bardzo dawna.

— Poznać panią to prawdziwa edukacja, pani Ogg — zapewnił dwornie Casanunda.

— Wszyscy tak mówią. A teraz wciśnij ten łom z boku kamienia, dobrze? Zawsze chciałam mieć jakiś pretekst, żeby tam wejść.

— A co tam jest?

— To wejście do Lancrańskich Jaskiń. Podobno sięgają wszędzie. Nawet pod szczyt Miedzianki. Słyszałam, że jest też przejście do zamku, ale nigdy go nie znalazłam. Przede wszystkim jednak prowadzą do świata elfów.

— Myślałem, że Tancerze prowadzą do świata elfów.

— To jest inny świat elfów.

— Myślałem, że mają tylko jeden.

— O tym wolą nie rozmawiać.

— A pani chce tani wejść?

— Tak.

— Chce pani szukać elfów?

— Zgadza się. Masz zamiar stać tu całą noc, czy jednak podważysz ten kamień? — Szturchnęła go porozumiewawczo. — Wiesz, tam na dole jest złoto.

— A tak, dziękuję pani uprzejmie — odparł sarkastycznie Casanunda. — To gatunkizm w czystej postaci. Tylko dlatego, że jestem pionowo upośledzony, próbuje pani skusić mnie na złoto, tak? Krasnoludy to taka chciwość na nogach, co?

Niania westchnęła.

— No dobrze — powiedziała. — Mam inny pomysł. Kiedy wrócimy do domu, upiekę ci prawdziwy chleb krasnoludów. Co ty na to? Twarz Casanundy rozciągnęła się w pełnym niedowierzania uśmiechu.

— Prawdziwy chleb krasnoludów?

— Tak. Chyba mam jeszcze gdzieś przepis, a zresztą już od paru tygodni nie zmieniałam piasku w kociej skrzynce[35].

— No… No dobrze.

Casanunda wbił jeden koniec łomu pod kamień i pociągnął z całą swą krasnoludzką siłą. Głaz przez chwilę stawiał opór, po czym uniósł się wolno.

Za nim były stopnie przysypane ziemią i suchymi korzeniami.

Niania ruszyła w dół, nie oglądając się za siebie. Po kilku krokach uświadomiła sobie, że idzie sama.

— O co chodzi?

— Nigdy nie lubiłem zamkniętych przestrzeni.

— Co? Przecież jesteś krasnoludem!

— Z pochodzenia. Urodziłem się krasnoludem. Ale robię się nerwowy nawet wtedy, kiedy muszę się ukrywać w szafie. To pewne utrudnienie przy moim trybie życia.

— Nie żartuj. Ja się nie boję.

— Ale pani nie jest mną.

— Wiesz co? Upiekę go z dodatkowym żwirem.

— Jest pani kusicielką, pani Ogg.

— I zabierz pochodnie.

Jaskinie były suche i ciepłe. Casanunda dreptał koło niani, starając się nie wychodzić z kręgu światła.

— Jeszcze tu pani nie była?

— Nie, ale znam drogę.

Po chwili Casanunda poczuł się lepiej. Jaskinie okazały się przestronniejsze od szaf. Przede wszystkim nie potykał się bez przerwy o jakieś buty i raczej trudno było oczekiwać, że mąż z mieczem w dłoni otworzy nagle drzwi.

Właściwie zaczynał nawet czuć się całkiem szczęśliwy.

Słowa wezbrały niewzywane gdzieś z tylnych zakamarków genów.

— Hej ho, hej ho…

Niania Ogg uśmiechnęła się w ciemności. Tunel doprowadził ich do wielkiej podziemnej komory. Blask pochodni odsłaniał sugestię dalekich ścian.

— To tutaj? — Casanunda mocniej ścisnął łom.

— Nie. To gdzie indziej. Ale… wiemy o tym miejscu. Jest mityczne.

— Nierzeczywiste?

— Ależ jest rzeczywiste. I mityczne.

Pochodnia zapłonęła jaśniej. Wokół groty tkwiły setki zakurzonych kamiennych płyt ustawionych w spiralę; nad jej środkiem ogromny dzwon zwisał na linie, której koniec ginął w mroku pod sklepieniem. Tuż pod dzwonem leżał stos srebrnych i stos złotych monet.

— Nie dotykaj pieniędzy — ostrzegła niania. — A teraz popatrz. Ojciec mi o tym mówił. Niezła sztuczka.

Wyciągnęła rękę i bardzo delikatnie stuknęła w wielki dzwon. Rozległo się ciche „ting!”.

Kurz spłynął kaskadą z najbliższej płyty. To, co Casanunda uważał za rzeźbę, usiadło powoli i niepewnie. Był to uzbrojony wojownik. Ponieważ usiadł, prawie na pewno był żywy, choć wyglądał, jakby przeszedł od życia do stężenia pośmiertnego, omijając po drodze zgon.

Skupił na niani spojrzenie swych głęboko osadzonych oczu.

— Co to za czas pyekielny, co?

— Jeszcze nie pora — odparła.

— Po cóż więc przychodzisz i we dzwon walisz? Od dwustu lat nawet oka zmrużyć nie mogłem, bo wciąż żartowniś yakiś zyawia się i we dzwon uderza. Idź sobye.

Wojownik położył się znowu.

— To jakiś dawny król i jego żołnierze — szepnęła niania, kiedy oddalali się szybko. — Słyszałam, że śpią magicznym snem. Jakiś mag ich tak urządził. Podobno mają się obudzić na ostateczną bitwę, kiedy wilk pożre słońce.

— Ci magowie zawsze palą coś dziwnego — mruknął Casanunda.

— Możliwe. Tutaj skręć w prawo. Zawsze w prawo.

— Krążymy w koło?

— Po spirali. Jesteśmy dokładnie pod Długim.

— Nie, to się nie zgadza — zaprotestował krasnolud. — Zeszliśmy do dziury pod Długim… Chwileczkę. Chce pani powiedzieć, że jesteśmy w miejscu, gdzie zaczęliśmy, ale to inne miejsce?

— Widzę, że zaczynasz rozumieć.

Podążali spiralą…

…która, po pewnym czasie, doprowadziła ich do wrót — w pewnym sensie.

Było tu bardziej gorąco. Czerwony blask gorzał w bocznych korytarzach.

Dwa masywne głazy ustawiono pod skalnymi ścianami, a trzeci ułożono na nich. Powstałe w ten sposób prymitywne przejście zasłaniały zwierzęce skóry. Wokół nich wirowały smużki pary.

— Ustawili je w tym samym czasie co Tancerzy — wyjaśniła swobodnym tonem niania. — Ale dziura tutaj jest pionowa, więc wystarczyły trzy. Możesz zostawić łom. I zdejmij buty, jeśli są podkute gwoździami.

— Te buty zszywał najlepszy szewc w Ankh-Morpork — zapewnił Casanunda. — Pewnego dnia mu zapłacę.

Niania odsunęła skóry. Para buchnęła na zewnątrz.

Wewnątrz panował mrok, gęsty i gorący jak melasa, pachnący szatnią dla lisów. Idąc za nianią, Casanunda wyczuwał w cuchnącym powietrzu niewidoczne postacie, słyszał ciszę przerwanych nagle, prowadzonych półgłosem rozmów. W pewnym momencie miał wrażenie, że dostrzega misę rozgrzanych do czerwoności kamieni; zaraz jednak niewyraźna ręka przesunęła się nad nimi, przechyliła chochlę i wszystko zniknęło w kłębach pary.

To niemożliwe, żebyśmy byli pod Długim. To przecież nie grota, tylko długi namiot ze skór.

Nie może być jednym i drugim naraz.

Uświadomił sobie, że ocieka potem.

W wirujących kłębach pary pojawiły się dwie żagwie; ich światło było zaledwie czerwonym poblaskiem w ciemności. Ale wystarczyło, by ukazać ogromną postać wyciągniętą przy następnej misie gorących kamieni.

Podniosła głowę. Jelenie rogi poruszyły się w wilgotnym, lepkim upale.

— Aha. To pani Ogg.

Głos brzmiał jak czekolada.

— Wasza wysokość — powiedziała niania Ogg.

— Przypuszczam, że oczekiwałbym zbyt wiele, chcąc, by pani uklękła?

— W samej rzeczy, wasza miłość. — Niania uśmiechnęła się.

— Pani Ogg, zna pani sposoby okazywania szacunku swemu bogowi, na widok których przeciętny ateista zzieleniałby z zazdrości — stwierdziła mroczna postać. Ziewnęła.

— Dziękuję, wasza łaskawość.

— Dzisiaj nikt nawet dla mnie nie tańczy. Czy o zbyt wiele proszę?

— Sam powiedziałeś, wasza wysokość.

— Wy, czarownice, już we mnie nie wierzycie.

— I znowu się zgadza, wasza rogowatość.

— Ale, ale, mała pani Ogg, skoro pani już tu dotarła, jakim sposobem może pani sądzić, że się stąd wydostanie?

— Bo mam żelazo — odparła niania ostrym nagle tonem.

— Oczywiście, że pani nie ma, mała pani Ogg. Żadne żelazo nie może się dostać do tej dziedziny.

— Mam żelazo, które dotrze wszędzie.

Niania sięgnęła do kieszeni i wyjęła podkowę.

Casanunda usłyszał ruch wokół siebie — to niewidoczne elfy usiłowały odsunąć się jak najdalej. Zasyczała para, gdy któryś z nich przewrócił naczynie z gorącymi kamieniami.

— Zabierz to!

— Zabiorę odchodząc — obiecała niania. — A teraz mnie wysłuchaj. Ona znowu zaczyna. Musisz z tym skończyć. Trzeba grać uczciwie. Nie chcemy znowu Dawnych Kłopotów.

— Dlaczego miałbym to zrobić?

— A więc chcesz, żeby stała się potężna? Rozległo się głośne parsknięcie.

— Nie możesz znowu władać w świecie — powiedziała niania. — Zbyt wiele jest muzyki. Zbyt wiele jest żelaza.

— Żelazo rdzewieje.

— Ale nie to w głowie. Król parsknął znowu.

— Mimo wszystko… nawet ono… pewnego dnia…

— Pewnego dnia. — Niania kiwnęła głową. — Tak, za to mogę wypić. Pewnego dnia. Kto wie? Pewnego dnia. Każdy potrzebuje pewnego dnia. Ale jeszcze nie dzisiaj. Rozumiesz chyba? Dlatego musisz wyjść i wszystko ustawić jak należy. A jeśli nie, powiem ci, co zrobię. Każę im rozkopać Długiego żelaznymi łopatami, rozumiesz, a oni powiedzą: Przecież to tylko stare kopce. Emerytowani magowie i kapłani, którzy nie mają nic lepszego do roboty, będą grzebać w ziemi i pisać nudne, grube księgi o tradycjach pogrzebowych i takich różnych, a to będzie kolejny żelazny gwóźdź do twojej trumny. Będzie mi trochę żal, bo wiesz, że zawsze cię lubiłam. Ale mam dzieci, rozumiesz, i one nie chowają się pod schodami ze strachu przed burzą, nie wystawiają mleka dla elfów i nie uciekają do domu przed nocą. I zanim powrócą te mroczne, dawne dni, dopilnuję, żeby cię przygwoździć.

Słowa rozcinały powietrze.

Rogaty mężczyzna wstał. I wyprostował się. Końce rogów dotknęły stropu.

Casanunda rozdziawił usta.

— Sam widzisz — ciągnęła już spokojnie niania. — To jeszcze nie dzisiaj. Pewnego dnia… może. Więc siedź tu pod ziemią i oblewaj się potem aż do Pewnego Dnia. Nie dzisiaj.

— Ja… zdecyduję.

— Bardzo dobrze. Decyduj. A ja już pójdę. Rogaty mężczyzna spojrzał na Casanundę.

— Czemu się tak przyglądasz, krasnoludzie? Niania szturchnęła towarzysza.

— No, odpowiedz temu miłemu panu. Casanunda przełknął ślinę.

— Niech mnie licho — powiedział. — Zupełnie nie jesteś podobny do swojego portretu.


* * *

O kilka mil dalej, w wąskiej dolince, grupa elfów znalazła gniazdo z małymi króliczkami, co w połączeniu z pobliskim mrowiskiem dało im chwilę rozrywki.

Nawet pokorni, ślepi i pozbawieni głosu mają swoich bogów.

Herne Ścigany przeczołgał się pod plątaniną kolczastych gałęzi, napiął mięśnie i skoczył.

Zatopił zęby w łydce elfa i zaciskał szczęki, aż zęby się spotkały, a on sam odleciał na bok, gdy elf wrzasnął i odwrócił się szybko.

Herne opadł na ziemię i rzucił się do ucieczki.

Na tym polegał problem. Nie był zbudowany do walki, nie miał w sobie nawet uncji drapieżcy. Atak i ucieczka — to jego jedyna szansa. A elfy biegały szybciej.

Przeskakiwał nad wykrotami, ślizgał się na opadłych liściach… Choć mgła przesłaniała mu oczy, dostrzegał, że elfy wyprzedzają go z obu stron, zaganiają, czekają…

Liście eksplodowały. Pomniejsze bóstwo przez moment widziało zębatą postać, długie ramiona i wściekłość. Potem zjawiło się dwóch ludzi w poszarpanych strojach; jeden z nich wywijał nad głową żelaznym prętem.

Herne nie czekał, co się stanie. Skoczył między nogami groźnej zjawy i biegł dalej. Tylko odległy krzyk bojowy odbijał się echem w jego długich uszach:

— Ależ oczywiście, że skorzystam z pańskiego skorupiaka! Jak to robimy? Głośniej!


* * *

Niania Ogg i Casanunda w milczeniu wrócili do wyjścia z jaskini i wspięli się na stopnie. Wreszcie wyszli na otwartą przestrzeń.

— Niech to… — powiedział krasnolud.

— To się sączy nawet tutaj — stwierdziła niania. — Bardzo maczowa okolica, nie ma co.

— Ale chodzi mi o to, na bogów…

— Jest mądrzejszy niż ona. Albo bardziej leniwy. Chce to przeczekać.

— Przecież to był…

— Dla nas mogą wyglądać, jak tylko zechcą. Widzimy kształt, jaki sami im nadaliśmy. — Niania opuściła głaz na miejsce i otrzepała ręce.

— Ale dlaczego miałby ją powstrzymywać?

— No, w końcu jest przecież jej mężem. I nie może z nią wytrzymać. To coś, co można by określić małżeństwem otwartym.

— Ale co przeczekać? — dopytywał się Casanunda. Rozglądał się, czy nie zauważy jakichś elfów.

— No wiesz… — Niania Ogg machnęła ręką. — Całe to żelazo, książki, uniwersytety, czytanie i całą resztę. Uważa, rozumiesz, że to wszystko minie. I pewnego dnia, kiedy się skończy, ludzie spojrzą na linię horyzontu o zachodzie słońca i on tam będzie.

Casanunda mimowolnie zerknął w stronę słońca zachodzącego za kopcem. Niemal wyobrażał sobie ogromną sylwetkę widoczną w gasnącym blasku.

— Pewnego dnia on powróci — powiedziała cicho niania. — Kiedy nawet żelazo w umysłach zardzewieje.

Casanunda przechylił głowę. Nie można przez całe życie obracać się wśród różnych gatunków, żeby nie nauczyć się przy tym nieźle odczytywać mowy ich ciał, zwłaszcza jeśli wiadomość wypisana jest takimi wielkimi literami.

— Nie będzie pani tak całkiem tego żałować, co? — zapytał.

— Ja? Nie chcę, żeby wróciły. Nie można im ufać, są okrutnymi, aroganckimi pasożytami i wcale ich nam nie potrzeba.

— Założymy się o pół dolara? Niania zirytowała się nagle.

— Nie patrz tak na mnie! Esme ma rację. Oczywiście, że ma rację. Nie chcemy tu elfów. To rozsądne.

— Esme to ta niska?

— A skąd! Esme to ta wysoka z nosem. Znasz ją.

— Rzeczywiście, znam.

— Niska to Magrat. Ma dobre serce i jest trochę za miękka. Nosi kwiaty we włosach, wierzy w pieśni… Moim zdaniem nie zdążymy się nawet obejrzeć, a już będzie tańczyła z elfami. Taka jest.


* * *

W myślach Magrat pojawiało się coraz więcej wątpliwości. Dotyczyły na przykład kusz. Kusza to bardzo użyteczna i wygodna broń, zaprojektowana dla szybkości i wygody użytkowania oraz śmiertelnej skuteczności w rękach niedoświadczonego strzelca. Ale jest też skonstruowana do użytku jednorazowego — dla kogoś, kto ma się gdzie schować i załadować ją. Inaczej staje się tylko kawałkiem metalu i drewna z przyczepionym sznurkiem.

Albo taki miecz. Mimo obaw Shawna, Magrat teoretycznie wiedziała, co się robi z mieczem. Człowiek próbuje gwałtownym ruchem ramienia wetknąć go w przeciwnika, a przeciwnik stara się do tego nie dopuścić. Nie była całkiem pewna, co się dzieje potem. Miała nadzieję, że przysługuje prawo do kolejnej próby.

Dręczyło ją także zwątpienie co do zbroi. Hełm i napierśnik były w porządku, ale cała reszta to kolczuga. A z punktu widzenia strzały — jak to wiedział Shawn Ogg — kolczugę można uznać za zbiór luźno połączonych otworów.

Wciąż gorzała w niej wściekłość, czysta furia zaciskająca się w samym sercu. Trudno jednak nie dostrzec, że to ściśnięte serce obudowane jest resztą Magrat Garlick, starej panny w parafii, z wszelkimi szansami na zachowanie tego stanu.

W mieście nie spotkała żadnych elfów, ale widziała, gdzie były wcześniej. Drzwi wisiały na zawiasach, a cała okolica wyglądała jak splądrowana przez Dżyngisa Cohena.

Znalazła się na szlaku do kamieni. Ścieżka była teraz szersza niż kiedyś; konie i powozy zryły ją po drodze w górę, a uciekający ludzie po drodze na dół zmienili w trzęsawisko.

Wiedziała, że jest obserwowana. Dlatego niemal z ulgą powitała trzy elfy, które wyszły spod drzew, zanim jeszcze zdążyła stracić z oczu zamek.

Środkowy uśmiechnął się szeroko.

— Dobry wieczór, dziewczyno — rzekł. — Nazywam się Lankin, pan Lankin, i będziesz dygać, kiedy się do mnie zwracasz.

Ton głosu sugerował, że nieposłuszeństwo absolutnie nie wchodzi w rachubę. Magrat poczuła, że jej mięśnie napinają się, by wykonać polecenie.

Królowa Ynci na pewno by nie posłuchała…

— Tak się składa, że jestem praktycznie królową — oznajmiła.

Po raz pierwszy patrzyła w twarz elfa w chwili, gdy była w stanie dostrzegać szczegóły. Ten przed nią miał wysokie kości policzkowe i włosy związane w kucyk; ubrany był w kawałki tkaniny, koronek i futra, absolutnie pewien, że na elfie wszystko wygląda dobrze.

Zmarszczył swój doskonały nos.

— W Lancre włada tylko jedna Królowa — powiedział. — A ty z całą pewnością nią nie jesteś.

Magrat starała się skoncentrować.

— Gdzie więc ją znajdę? — spytała. Dwa pozostałe elfy uniosły łuki.

— Szukasz Królowej? W takim razie zaprowadzimy cię — postanowił Lankin. — Jeszcze jedno, pani. Gdybyś czuła ochotę skorzystania z tego brzydkiego żelaznego łuku, to wiedz, że w drzewach kryją się inni łucznicy.

Rzeczywiście, szelest liści dobiegł spośród drzew obok ścieżki, po nim jednak nastąpiło głuche uderzenie. Elfy zaniepokoiły się trochę.

— Zejdźcie mi z drogi — rzuciła Magrat.

— Mam wrażenie, pani, że nie całkiem rozumiesz sytuację — ostrzegł elf. Uśmiechnął się szerzej, ale spoważniał nagle, gdy kolejny trzask rozległ się po drugiej stronie szlaku.

— Czuliśmy, że nadjeżdżasz od samego początku ścieżki — oświadczył elf. — Dzielna dziewczyna wyrusza, by ocalić swego ukochanego. Jakież to romantyczne! Bierzcie ją.

Cień wyrósł nagle za plecami dwójki uzbrojonych elfów, chwycił je za głowy i zderzył razem. Potem przestąpił nad ciałami i gdy Lankin odwrócił się, trafił go w szczękę szerokim ciosem, który uniósł elfa w powietrze i cisnął o drzewo.

Magrat dobyła miecza.

Czymkolwiek był ów przybysz, wyglądał jeszcze gorzej od elfów. Zabłocony, owłosiony, podobny budową do trolla, sięgnął po uzdę ręką, która zdawała się nie mieć końca. Magrat uniosła miecz…

— Uuk?

— Proszę odłożyć miecz, pani! Proszę!

Głos dobiegał gdzieś z tyłu, ale brzmiał jak ludzki i zatroskany. Elfy nie bywają zatroskane.

— Kim jesteś? — spytała, nie odwracając się.

Potwór przed nią uśmiechnął się szeroko, szczerząc żółte zęby.

— Ja… jestem Myślak Stibbons. Mag. I on też jest magiem.

— Nie ma żadnego ubrania.

— Mogę spróbować go namówić, żeby się wykąpał — powiedział Myślak nieco histerycznym tonem. — Zawsze po kąpieli wkłada taki stary zielony szlafrok.

Magrat uspokoiła się trochę. Ktoś, kto tak mówi, nie może być poważnym zagrożeniem — chyba że dla siebie.

— Po której stronie pan stoi, panie magu?

— A ile ich jest?

— Uuk?

— Kiedy zsiądę z tego konia — ostrzegła Magrat — poniesie. Niech więc poprosi pan tego… kolegę, żeby puścił uzdę. Inaczej może doznać szkody.

— Uuk?

— Hm… Raczej nie.

Magrat zsunęła się z siodła. Koń, uwolniony od obecności żelaza, rzeczywiście poniósł. Na jakieś cztery łokcie.

— Uuk.

Koń usiłował wstać na nogi.

Magrat zamrugała.

— Ehm… W tej chwili jest trochę zirytowany — wyjaśnił Myślak. — Jeden z tych… elfów… postrzelił go z łuku.

— Ale one to robią, żeby zawładnąć daną osobą!

— Hm… On nie jest osobą.

— Uuk!

— Znaczy, nie w sensie genetycznym.

Magrat spotykała już kiedyś magów. Od czasu do czasu któryś z nich przybywał do Lancre, chociaż nigdy nie zostawał na długo. W babci Weatherwax było coś takiego, że sama jej obecność skłaniała ich do wyjazdu.

I nie byli podobni do Myślaka Stibbonsa. Stracił już duży kawał szaty, z kapelusza pozostało mu tylko rondo, większą część twarzy miał zasmarowaną błotem, a pod okiem wielobarwnego siniaka.

— Czy one to panu zrobiły?

— No, błoto i podarte ubranie to skutek, wiesz, pani, lasu. Kilka razy wbiegliśmy też…

— Uuk.

— Przebiegliśmy się po elfach. A to tutaj, to kiedy uderzył mnie bibliotekarz.

— Uuk.

— I całe szczęście. Zwalił mnie z nóg. Gdyby nie to, byłbym teraz jak inni.

Złe przeczucie ogarnęło Magrat.

— Jacy inni? — spytała z naciskiem.

— Jesteś sama, pani?

— Jacy inni?

— Czy domyślasz się, pani, co się dzieje? Magrat przypomniała sobie zamek i miasteczko.

— Chyba potrafiłabym zgadnąć. Myślak pokręcił głową.

— Jest o wiele gorzej — stwierdził.

— Jacy inni? — powtórzyła Magrat.

— Jestem pewien, że nastąpiło przebicie intercontinuumalne. Pojawiła się wyraźna różnica w poziomach energetycznych.

— Ale jacy inni? — nie ustępowała Magrat. Myślak Stibbons rozejrzał się nerwowo, badając spojrzeniem las.

— Zejdźmy ze ścieżki — zaproponował. — Tu się kręci o wiele więcej elfów.

Po czym zniknął w krzakach. Magrat ruszyła za nim i zobaczyła drugiego maga, opartego o drzewo jak drabina. Miał na twarzy szeroki uśmiech.

— To kwestor — przedstawił kolegę Myślak. — Obawiam się, że trochę przesadziliśmy z pigułkami z suszonej żaby. — Podniósł głos. — Jak… się… pan… czuje?

— Może zjem trochę tej pieczonej łasicy, skoro pan taki miły — odparł kwestor, uśmiechając się promiennie do pustki.

— Dlaczego jest taki sztywny? — zdziwiła się Magrat.

— Sądzimy, że to skutek uboczny.

— Nie możecie jakoś temu zaradzić?

— Jak to? A po czym byśmy przekraczali strumienie?

— Zgłoście się jutro, piekarzu. Wezmę te chrupiące! — rzekł kwestor.

— Poza tym jest chyba całkiem zadowolony — dodał Myślak. — Czy jesteś wojowniczką, pani?

— Co? — nie zrozumiała Magrat.

— No, w tej zbroi i w ogóle…

Magrat spojrzała na siebie. Wciąż trzymała miecz. Hełm zsuwał się jej na oczy, ale wypchała go trochę strzępami ślubnej sukni.

— Ja, tego… Tak. Tak jest, zgadł pan. Właśnie nią jestem — oznajmiła. — Stanowczo.

— I przyjechałaś pani na ślub, jak sądzę? Tak jak my?

— Rzeczywiście. Zdecydowanie na ślub. To prawda. — Mocniej ścisnęła miecz. — A teraz proszę mi opowiedzieć, co zaszło. Zwracając szczególną uwagę na to, co się stało z innymi.

— No więc… — Myślak z roztargnieniem ujął skraj swej podartej szaty i zaczął nawijać go na palec. — Wszyscy pojechaliśmy, żeby obejrzeć tę Rozrywkę. Sztukę. Rozumiesz, pani? Aktorstwo. I… była bardzo zabawna. Występowali wieśniacy w ciężkich butach i słomianych perukach, i łazili dookoła udając, że są panami i damami, i w ogóle. Wszystko mylili. Bardzo zabawne. Kwestor śmiał się do rozpuku. Chociaż muszę zaznaczyć, że śmiał się też z drzew i kamieni. Ale wszyscy się dobrze bawili… I wtedy…

— Chcę wiedzieć wszystko — wtrąciła Magrat.

— No więc… więc… zdarzyło się coś, czego tak naprawdę nie pamiętam. Chyba miało to coś wspólnego ze sztuką. Znaczy… nagle wszystko stało się całkiem rzeczywiste. Rozumiesz mnie, pani?

— Nie.

— No, był tam taki jeden z czerwonym nosem i krzywymi nogami, grał Królową Elfów czy coś takiego, i nagle nadal był sobą, ale… wszystko zdawało się… wszystko dookoła zniknęło, zostali tylko aktorzy… i ten wzgórek… Znaczy się, musieli być rzeczywiście dobrzy, bo naprawdę uwierzyłem… Pamiętam chyba, że w pewnej chwili ktoś poprosił, żebyśmy klasnęli w ręce… Wszyscy wyglądali bardzo dziwnie, słychać było ten śpiew, i był cudowny… i…

— Uuk.

— I wtedy bibliotekarz mnie uderzył — dokończył Myślak.

— Dlaczego?

— Lepiej żeby sam opowiedział.

— Uuk uk ik. Uk! Uuk!

— Odkaszlnij, Julio! Napij się czegoś! — wtrącił kwestor.

— Nie zrozumiałam, co mówił bibliotekarz — powiedziała Magrat.

— Uhm… Byliśmy wszyscy obecni przy rozdarciu międzywymiarowym — wyjaśnił Myślak. — Wywołanym wiarą. Sztuka była ostatnim czynnikiem, który doprowadził do otwarcia. Gdzieś w pobliżu musiał leżeć niezwykle delikatny obszar niestabilności. Trudno to opisać, ale gdybyś pani miała gumową membranę i kilka ołowianych ciężarków, mógłbym zademonstrować…

— Chce pan mi wmówić, że te… te stwory istnieją, ponieważ ludzie w nie wierzą?

— Ależ nie. Podejrzewam, że istnieją niezależnie. Ale są tutaj, bo ludzie wierzą w nie tutaj.

— Uk.

— On pobiegł z nami. Wystrzeliły do niego z łuku.

— Iik.

— Ale to go tylko zaswędziało.

— Uk.

— Normalnie jest łagodny jak baranek. Naprawdę.

— Uk.

— Ale nie może znieść elfów. Uważa, że nieodpowiednio pachną.

Bibliotekarz rozszerzył nozdrza.

Magrat niewiele wiedziała o dżunglach, ale wyobraziła sobie drzewa, a na nich małpy, które wyczuwają ostrą woń tygrysa. Małpy nigdy nie podziwiają lśniącego futra ani błysku w oku, bo zbyt dobrze wiedzą o zębach w paszczy.

— Tak — zgodziła się. — Wcale mnie to nie dziwi. Krasnoludy i trolle też ich nienawidzą. Choć nie przypuszczam, żeby nienawidziły tak bardzo jak ja.

— Nie możesz walczyć z nimi wszystkimi, pani — ostrzegł ją Myślak. — Tam na wzgórzu roją się jak pszczoły. Są też między nimi latające. Bibliotekarz mówił, że każą ludziom przyciągać powalone pnie i różne takie, żeby przewracać te, no wiesz, pani, kamienie. Na wzgórzu stało kilka kamieni. Elfy je atakują. Nie wiem dlaczego.

— Widzieliście jakieś czarownice na Rozrywce? — spytała Magrat.

— Czarownice, czarownice… — mruczał Myślak.

— Nie można ich przeoczyć. Jedna chuda, patrząca na wszystkich surowo, druga niska i gruba, łupie orzechy i często się śmieje. Na pewno rozmawiały ze sobą bardzo głośno. I obie noszą wysokie, szpiczaste kapelusze.

— Nikogo takiego nie zauważyłem.

— Czyli ich nie było. Być zauważaną to właśnie to, o co chodzi w czarownictwie.

Magrat chciała jeszcze dodać, że jej samej nigdy to za dobrze nie wychodziło, ale zrezygnowała.

— Jadę tam na górę — oznajmiła tylko.

— Potrzebowałabyś całej armii, pani. Przecież i tak już miałabyś przed chwilą poważne kłopoty, gdyby bibliotekarz nie schował się na drzewie.

— Ale nie mam armii. Dlatego muszę spróbować sama, prawda? Tym razem udało jej się zmusić konia do galopu. Myślak spoglądał za nią w zadumie.

— Szczerze mówiąc, ludowe pieśni zrobiły wiele złego — zwrócił się do nocnego powietrza.

— Uuk.

— Przecież ją tam całkiem zabiją.

— Uuk.

— Witam, panie Donico. Dwa kufle węgorzy, jeśli można.

— Oczywiście, to może być jej przeznaczenie albo coś w tym rodzaju.

— Uuk.

— Tysiącletnia wskazówka i krewetki. Myślak Stibbons zrobił zakłopotaną minę.

— Ktoś chce ruszać za nią?

— Uuk.

— Hej, tam idzie, z tym wielkim zegarem.

— To znaczy „tak”?

— Uuk.

— Nie twoje. Jego.

— Husiu-husiu, idzie nasza galaretka.

— Sądzę, że można to uznać za „tak” — stwierdził z wahaniem Myślak.

— Uuk?

— Mam piękną nową kamizelkę.

— Chociaż z drugiej strony — mówił dalej Myślak — cmentarze pełne są ludzi, którzy rzucali się do ataku mężnie, ale nierozsądnie.

— Uuk.

— Co on powiedział? — zapytał kwestor, który w drodze do innych miejsc mijał właśnie rzeczywistość.

— Myślę, że powiedział: „Prędzej czy później cmentarze są pełne wszystkich” — odparł Myślak. — A co tam! Ruszamy.

— Tak, w istocie — zgodził się kwestor. — Ręce w rękawice, bosmanie!

— Zamknij się, co?

Magrat zsunęła się z siodła i puściła konia. Wiedziała, że jest już niedaleko Tancerzy. Na niebie migotały kolorowe światełka. Chciałaby wrócić do domu.

Było wyraźnie chłodniej — za zimno jak na letnią noc. Kiedy ruszyła naprzód, płatki śniegu zawirowały na wietrze i zmieniły się w deszcz.


* * *

Ridcully zmaterializował się wewnątrz zamku. Oparł się o kolumnę, czekając, aż odzyska oddech. Po transmigracji zawsze przed oczami krążyły mu niebieskie plamki.

Nikt go nie zauważył. W zamku panowało zamieszanie.

Nie wszyscy pochowali się po domach. W ciągu ostatnich kilku tysiącleci wrogie armie niejeden raz maszerowały przez Lancre, więc świadomość grubych, bezpiecznych murów zamku praktycznie wryła się w zbiorową pamięć. Uciekać do zamku… A teraz zebrała się tu prawie cała ludność małego królestwa.

Ridcully zamrugał niepewnie. Ludzie krążyli dookoła, wypytywani przez niewysokiego młodego człowieka w za luźnej kolczudze i z ręką na temblaku. Wydawało się, że tylko on zachował rozsądek.

Kiedy Ridcully był już pewien, że zdoła chodzić prosto, podszedł do niego.

— Co się tu dzieje, młody… — zaczął i urwał nagle. Shawn Ogg obejrzał się.

— O, podstępna lisico! — zawołał Ridcully, zwracając się ogólnie do powietrza. — „Na twoim miejscu poszłabym po nią”, mówi, a ja słucham jak dureń! Gdybym nawet potrafił znowu się przenieść, przecież nie wiem, gdzie byliśmy!

— Proszę pana… — odezwał się Shawn.

Ridcully otrząsnął się.

— Co się dzieje? — powtórzył.

— Nie wiem! — odparł Shawn, niemal we łzach. — Myślę, że zaatakowały nas elfy! To, co opowiadają, zupełnie nie ma sensu! Pojawiły się chyba w czasie Rozrywki! Albo jakoś tak!

Ridcully spojrzał na przerażonych, oszołomionych ludzi.

— A panienka Magrat pojechała z nimi walczyć. Sama! Ridcully zdziwił się wyraźnie.

— Kto to jest panienka Magrat?

— Ma zostać królową! To panna młoda! Słyszał pan? Magrat Garlick.

Umysł Ridcully’ego potrafił przetrawić jeden fakt naraz.

— A po co pojechała?

— One schwytały króla!

— Wiedziałeś, że schwytały też Esme Weatherwax?

— Jak to? Babcię Weatherwax?

— Wróciłem, żeby ją ratować — dodał Ridcully i uświadomił sobie, że brzmi to albo bzdurnie, albo tchórzliwie.

Shawn był zbyt poruszony, żeby cokolwiek zauważyć.

— Mam tylko nadzieję, że nie zaczęły zbierać czarownic. — Westchnął. — Potrzebna im jeszcze nasza mama, a będą miały komplet.

— Mnie nie złapały — odezwała się niania Ogg za jego plecami.

— Mamo! Jak się tu dostałaś?

— Na miotle. Lepiej wyślij na dach paru ludzi z łukami. Ja tamtędy weszłam, więc inni też mogą próbować.

— Co teraz zrobimy, mamo?

— Bandy elfów włóczą się po okolicy — poinformowała niania. — A nad Tancerzami widać łunę…

— Musimy ich zaatakować! — krzyknął Casanunda. — Niech pokosztują zimnej stali!

— Mężny człowiek z tego krasnoluda — pochwalił go Ridcully. — Ma rację. Idę po kuszę.

— Jest ich zbyt wiele — wtrąciła spokojnie niania.

— Tam są babcia i panienka Magrat, mamo — wtrącił Shawn. — Na panienkę Magrat naszło coś dziwnego. Włożyła zbroję i pojechała walczyć ze wszystkimi!

— Ale na wzgórzach aż się roi od elfów. Mamy tu podwójną porcję piekła z paroma demonami na dodatek. Pewna śmierć.

— Śmierć i tak jest pewna — zauważył Ridcully. — To właśnie podstawowa cecha Śmierci: pewność.

— Nie mamy żadnych szans.

— Owszem, mamy jedną. Nie bardzo rozumiem tych wszystkich continuinuinuumów, ale z tego, co tłumaczył młody Stibbons, pojąłem tyle, że wszystko może się gdzieś przydarzyć. To znaczy, że może się przydarzyć tutaj. Nawet, droga pani, jeśli to szansa jedna na milion.

— Doskonale — mruknęła ironicznie niania Ogg. — To znaczy, że na każdego Mustruma Ridcully’ego, który przeżyje dzisiejszą noc, 999 999 zginie?

— Tak, ale te ofermy mnie nie obchodzą. Niech sami się o siebie troszczą. Będą mieli nauczkę za to, że nie zaprosili mnie na swoje śluby.

— Co?

— Nic.

Shawn przeskakiwał z nogi na nogę.

— Musimy z nimi walczyć, mamo!

— Popatrz na tych ludzi — uspokajała go niania. — Są przemoknięci, zmęczeni i wystraszeni. To żadna armia!

— Mamo… mamo… mamo…

— Co?

— Rozgrzeję ich, mamo! To właśnie trzeba zrobić, mamo, zanim żołnierze ruszą do bitwy! Czytałem o tym! Można wziąć zwykły motłoch z czegoś tam, wygłosić odpowiednią mowę, rozgrzać ich i zmienić w straszną siłę bojową!

— I tak już strasznie wyglądają.

— Chodziło mi o „straszną” w sensie „waleczną”.

Niania Ogg spojrzała na mniej więcej setkę obywateli Lancre. Sama myśl o tym, że będą zdolni do walki z kimkolwiek, wymagała długiego przyzwyczajania.

— Studiowałeś te sprawy, Shawn? — spytała.

— Mam z pięć roczników Łuków i amunicji, mamo — odparł Shawn z wyrzutem.

— No to próbuj. Jeśli sądzisz, że to poskutkuje. Drżąc z podniecenia, Shawn wdrapał się na stół, zdrową ręką wydobył miecz i kilka razy uderzył nim o deski. Ludzie umilkli. Wygłosił mowę.

Uświadomił im, że ich król został uwięziony, a przyszła królowa wyruszyła mu na ratunek. Przypomniał im o odpowiedzialności lojalnych poddanych. Zapewnił, że ludzie w tej chwili nieobecni tutaj, ale w domach chowający się pod łóżkami, po wspaniałym zwycięstwie będą żałować, że także nie zjawili się tutaj, zamiast pod wspomnianymi uprzednio łóżkami, pod którymi się chowają, no wiecie, tymi łóżkami, co o nich przed chwilą mówił. Właściwie to nawet lepiej, że tak nieliczni staną do bitwy, bo większa porcja honoru przypadnie na głowę ocalałego. Trzy razy użył słowa „chwała”. Powiedział, że kiedyś ludzie będą wspominać ten dzień i z dumą pokazywać swoje blizny, a przynajmniej ci, co przeżyją, będą pokazywać blizny, i pewnie inni będą im stawiać drinki. Poradził wszystkim, żeby naśladowali działanie lancrańskiego lisa posuwisto-zwrotnego i natężyli mięśnie, pozostawiając je jednak dostatecznie elastycznymi, żeby mogli poruszać rękami i nogami; właściwie lepiej nawet, żeby teraz je rozluźnić dla odpoczynku, a natężyć potem, kiedy nadejdzie czas. Zasugerował także, iż Lancre od każdego oczekuje, że wypełni swój obowiązek. I um. I tego. Pytania?

Ciszę, która nastąpiła, przerwała dopiero niania Ogg.

— Ludzie muszą to sobie przemyśleć, Shawn. Może zaprowadzisz tymczasem pana maga do zbrojowni i pomożesz mu przy kuszach?

Znacząco skinęła głową w kierunku schodów.

Shawn wahał się chwilę, ale niedługo. Dostrzegł błysk w oku matki.

Kiedy zniknął, niania Ogg wspięła się na ten sam stół.

— No więc — zaczęła — sprawa wygląda tak. Jeśli pójdziecie, możecie spotkać elfy. Ale jeśli zostaniecie tutaj, na pewno spotkacie mnie. Owszem, elfy są gorsze ode mnie. Przyznaję. Ale ja jestem bardziej uparta.

Tkacz ostrożnie podniósł rękę.

— Przepraszam, pani Ogg.

— Słucham cię, Tkacz.

— Co właściwie robi ten lancrański lis posuwisto-zwrotny? Niania podrapała się za uchem.

— O ile pamiętam — wyjaśniła — tylnymi nogami robi o tak, ale przednimi tak.

— To nie jest ruch posuwisto-zwrotny, tylko oscylujący — zaprotestował ktoś z tłumu. — Pani myśli o pierścieniogonnym ocelocie. Niania skinęła głową.

— Czyli wszystko jasne — stwierdziła.

— Chwileczkę! Nie jestem pewien…

— Tak, panie Quarney?

— No… właściwie…

— Dobrze, dobrze — powiedziała niania, gdy Shawn pojawił się znowu. — Właśnie mi mówili, Shawn, jak porwała ich twoja mowa. Naprawdę są rozgrzani.

— O rany!

— Jak sądzę, są gotowi pójść za tobą w same wrota piekieł. Ktoś podniósł rękę.

— Czy pani też pójdzie, pani Ogg?

— Przespaceruję się tylko za wami.

— Aha. No tak. W takim razie może… pod wrota piekieł.

— Zadziwiające — mruknął Casanunda, kiedy tłum niechętnie ruszył w kierunku zbrojowni.

— Po prostu trzeba wiedzieć, jak trafić do ludzi — odparła niania.

— Pójdą tam, gdzie zaprowadzi ich Ogg?

— Niezupełnie. Ale jeśli wiedzą, co dla nich dobre, pójdą tam, gdzie Ogg idzie za nimi.


* * *

Magrat wyszła spomiędzy drzew i przed sobą zobaczyła wrzosowisko.

Lej chmur wirował nad Tancerzami, a przynajmniej nad miejscem, gdzie dawniej stali Tancerze. W migotliwym blasku zauważyła jeden czy dwa kamienie leżące na boku albo odtoczone w dół po zboczu.

Samo wzgórze lśniło. Coś się nie zgadzało z pejzażem — zaginał się tam, gdzie nie powinien, odległości się nie zgadzały. Magrat przypomniała sobie drzeworyt wciśnięty jako zakładka do którejś ze starych książek. Ukazywał twarz staruchy, ale kiedy człowiek dłużej mu się przyglądał, widział, że jest to również głowa młodej kobiety: nos stawał się szyją, brew zmieniała się w naszyjnik. Obrazy przeskakiwały jeden w drugi i — jak wszyscy — Magrat zezowała zabawnie, usiłując zobaczyć oba równocześnie.

Pejzaż zachowywał się podobnie. Wzgórze było jednocześnie śnieżną równiną. Lancre i kraina elfów próbowały zająć tę samą przestrzeń.

Atakująca kraina nie wkraczała łatwo. Lancre się broniło.

Na styku walczących pejzaży, niczym przyczółek na obcym brzegu, stał krąg namiotów w jaskrawych kolorach — wszystko pochodzące od elfów było piękne, dopóki obraz nie przekrzywiał się nagle i człowiek nie patrzył z innej strony.

Coś się działo. Kilka elfów siedziało już w siodłach, a między namiotami prowadzono konie.

Wyglądało, jakby zwijały obóz.


* * *

Królowa siedziała na zaimprowizowanym tronie w swoim namiocie. Oparła łokieć o poręcz, a palcami w zadumie gładziła podbródek. Inne elfy siedziały wokół niej w półokręgu… tyle że „siedziały” nie jest odpowiednim słowem. Rozpierały się — elfy potrafią ułożyć się wygodnie nawet na drucie. Te tutaj miały na sobie więcej koronek i aksamitu, a mniej piór, choć trudno powiedzieć, czy to sugerowało elfią arystokrację — elfy noszą to, na co im tylko przyjdzie ochota, przekonane, że i tak wyglądają oszałamiająco[36].

Każdy z nich wpatrywał się w Królową i był zwierciadłem jej nastrojów. Kiedy się uśmiechała, one też się uśmiechały. Kiedy powiedziała coś, co uważała za zabawne, śmiały się.

W tej chwili obiektem jej uwagi była babcia Weatherwax.

— Co się dzieje, stara kobieto? — zapytała.

— To nie takie proste — odparła babcia. — Myślałaś, że pójdzie ci łatwo, co?

— Rzuciłaś jakiś czar, prawda? Coś z nami walczy.

— Nie czar. Żadnych czarów. Po prostu zbyt długo was tu nie było. Wszystko się zmienia. Kraina należy teraz do ludzi.

— To nie może być prawda — orzekła Królowa. — Ludzie biorą. Orzą żelazem. Pustoszą krainę.

— Niektórzy rzeczywiście, muszę ci to przyznać. Inni oddają więcej, niż zabrali. Oddają miłość. Mają ziemię w kościach. Pokazują krainie, czym jest. Do tego służą ludzie. Bez ludzi Lancre byłoby tylko kawałkiem gruntu z rosnącymi na nim zielonymi kawałkami. Nie wiedziałyby nawet, że są drzewami. Żyjemy tu razem, madame; my i kraina. To już nie jest ziemia, to państwo. Jest jak koń ujeżdżony i podkuty, jak oswojony pies. Za każdym razem, kiedy ludzie tną pługiem ziemię, kiedy sieją ziarno, odsuwają krainę dalej od ciebie. Wszystko się zmienia.

Verence siedział obok Królowej. Źrenice miał małe niczym główki szpilek i uśmiechał się słabo, ale bezustannie, w sposób przywodzący na myśl kwestora.

— Aha. Kiedy jednak się pobierzemy, kraina musi mnie uznać — stwierdziła Królowa. — Według twoich reguł. Wiem, jak to działa. Być królem to coś więcej niż tylko nosić koronę. Król i kraina są jednym. Król i królowa są jednym. A ja będę królową.

Uśmiechnęła się do babci.

Elfy stały po bokach babci i przynajmniej jeden za jej plecami, wiedziała o tym. Nie były skłonne do wahań — jeśli poruszy się bez pozwolenia, zginie.

— A czym ty będziesz, jeszcze nie zdecydowałam — mówiła dalej Królowa.

Uniosła przepięknie szczupłą dłoń. Kciuk i palec wskazujący ułożyła w pierścień, który przyłożyła do oka.

— A teraz ktoś nadchodzi — powiedziała. — W zbroi, która nie pasuje, z mieczem, którego nie potrafi użyć, i toporem, który ledwie może podnieść. Nadchodzi, bo to takie romantyczne, prawda? Jak się nazywa?

— Magrat Garlick — poinformowała babcia.

— Jest potężną czarodziejką?

— Nieźle sobie radzi z ziołami. Królowa zaśmiała się.

— Mogłabym ją zabić z tego miejsca.

— To prawda — przyznała babcia. — Ale to nie byłoby zabawne. Najważniejsze jest upokorzenie. Królowa przytaknęła.

— Wiesz, myślisz zupełnie jak elf.

— Sądzę, że wkrótce nadejdzie świt — powiedziała babcia. — Piękny dzień. Jasne słońce.

— Nie dość szybko.

Królowa wstała. Jej suknia zmieniła się z czerwonej w srebrzystą, odbijając światło żagwi niczym błyszczące rybie łuski. Włosy rozwinęły się, przeformowały, stały jasne jak słoma. Delikatne fale zmian popłynęły po twarzy.

— Co o tym myślisz? — spytała.

Wyglądała jak Magrat. A raczej tak jak Magrat chciałaby wyglądać, może tak jak myślał o niej Verence. Babcia kiwnęła głową — jak prawdziwa specjalistka, poznawała u innej doskonałą złośliwość.

— Chcesz się z nią spotkać w tej postaci?

— Oczywiście. Ostatecznie. Na końcu. Ale nie żałuj jej. Ona tylko umrze. Czy chcesz, żebym ci pokazała, kim mogłaś się stać?

— Nie.

— Mogę to zrobić bez trudu. Istnieją czasy inne niż ten. Mogę ci pokazać prababkę Weatherwax.

— Nie.

— To musi być straszne: wiedzieć, że nie masz przyjaciół. Że nikt się nie przejmie, kiedy umrzesz. Że nigdy nie poruszyłaś niczyjego serca.

— Tak.

— Jestem pewna, że o tym myślisz… w te długie wieczory, kiedy jedynym towarzystwem jest tykający zegar i chłód pokoju, a ty otwierasz pudełko i patrzysz na…

Królowa machnęła łaskawie ręką, kiedy babcia spróbowała się wyrwać.

— Nie zabijajcie jej — powiedziała. — Żywa jest dużo zabawniejsza.


* * *

Magrat wbiła miecz w błoto i sięgnęła po topór.

Las napierał z obu stron. Elfy na pewno przejdą tą drogą.

Wydawało się, że są ich setki, a tylko jedna Magrat Garlick.

Wiedziała, że istnieje coś takiego jak heroiczna walka. Pieśni, ballady, baśnie i poematy pełne były opowieści o samotnym bohaterze, który w pojedynkę atakował i pokonywał wielką liczbę wrogów. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że to jednak tylko pieśni, ballady, baśnie i poematy; mówiły o rzeczach, które są — wyrażając się oględnie — nieprawdziwe.

Teraz, kiedy się nad tym zastanowiła, nie mogła sobie przypomnieć ani jednego przykładu z historii.

Elf ukryty między drzewami uniósł łuk i wymierzył starannie.

Jakaś gałązka trzasnęła za jego plecami. Odwrócił się.

Kwestor uśmiechnął się promiennie.

— Siup-stokrotka, stary portku. Fasola mi przecieka.

Elf przesunął łuk.

Para chwytnych stóp opadła spośród listowia, chwyciła go za ramiona i mocno szarpnęła w górę. Coś trzasnęło, kiedy głowa uderzyła od dołu o konar.

— Uuk!

— Ruszaj dalej!

Po drugiej stronie ścieżki celował inny elf. A nagle świat od niego odpłynął…

Oto wnętrze umysłu elfa:

Są tu normalne zmysły w liczbie pięciu, ale wszystkie podlegają szóstemu zmysłowi. Na Dysku nie ma on oficjalnej nazwy, ponieważ sita jest tak słaba, że widzą ją tylko spostrzegawczy kowale — i nazywają miłością żelaza. Żeglarze mogliby ją odkryć, gdyby nie o wiele bardziej niezawodne, stojące pole magiczne Dysku. Ale pszczoły ją wyczuwają, ponieważ pszczoły wyczuwają wszystko. Gołębie kierują się według niej. I wszędzie w multiwersum elfy zawsze dokładnie wiedzą, gdzie się znajdują.

To trudne dla istot ludzkich, wiecznie przedzierających się przez niewygodną geografię. Ludzie zawsze są odrobinę zagubieni. To ich podstawowa cecha. I wiele wyjaśnia na ich temat.

Elfy nigdy się nie gubią. To ich podstawowa cecha. I wiele wyjaśnia na ich temat.

Elfy z absolutną dokładnością znają swoje położenie. Przepływ srebrzystych linii siły mgliście obrysowuje świat. Istoty żywe same generują niewielkie jej ilości i są dostrzegalne w zawirowaniach. Ich mięśnie iskrzą od tej siły, umysły brzęczą od niej. Dla tych, którzy się tego nauczyli, nawet myśli są czytelne dzięki minimalnym, lokalnym zmianom przepływu.

Dla elfa szmat jest czymś, co można chwycić i wziąć. Z wyjątkiem strasznego metalu, który wypija tę siłę, deformuje wszechświat przepływu niczym ołowiany ciężar na gumowej membranie. Oślepia elfy, ogłusza je, pozostawia zagubione i bardziej samotne, niż człowiek to mógłby pojąć…

Elf runął na twarz.

Myślak Stibbons opuścił miecz.

Właściwie nikt by się dłużej nad tym nie zastanawiał. Ale los skazał nieszczęsnego Myślaka na poszukiwanie wzorców w obojętnym świecie.

— Przecież tylko go dotknąłem — wymruczał do nikogo prócz siebie.


* * *

— „I całowałem ją pod krzakami, gdzie słowiki”… No, śpiewać mi tu! Dwa, trzy!

Nie wiedzieli, gdzie się znaleźli. Nie wiedzieli, gdzie byli wcześniej. Nie byli całkiem pewni, kim są. Ale członkowie Lancrańskiego Zespołu Tańca Morris osiągnęli taki stan, w którym łatwiej było kontynuować, niż przerwać. Śpiew przyciągał elfy, ale też je fascynował…

Tancerze wirowali, skakali, kołysali się i przebiegali po ścieżkach. Tańczyli przez odosobnione sioła, gdzie elfy pozostawiły tych, których dręczyły. Skupiali się razem w świetle płonących domów…

— „Śpiewają… WAL… lala-di-do-la, śpiewają to-ra-lilaj!”. Sześć kijów dokonało dzieła, idealnie w rytmie.

— Gdzie idziemy, Jason?

— Chyba minęliśmy już Oślizłą Kotlinę i skręcamy w stronę miasta — odparł Jason, przebiegając obok Piekarza. — Nie przerywaj, Woźnica!

— Deszcz zmoczył zapadki!

— Nieważne! I tak nie zauważą różnicy! Jak na muzykę ludową, całkiem wystarczy!

— Jason, na tym ostatnim złamałem kij!

— Bylebyś tańczył, Druciarz! A teraz, chłopaki… Spróbujmy Zbierania strąków. Możemy trochę poćwiczyć, skoro i tak…

— Jacyś ludzie przed nami — oznajmił Tkacz, przesuwając się obok. — Widzę pochodnie i w ogóle.

— Prawdziwi ludzie, dwa, trzy, czy znowu elfy?

— Nie wiem!

Jason okręcił się i zatańczył tyłem.

— To ty, Jason? — usłyszał.

Wybuchnął śmiechem, aż echo poniosło między mokrymi drzewami.

— To nasza mama! I nasz Shawn! I… i mnóstwo ludzi! Udało się, chłopaki!

— Jason — odezwał się Woźnica.

— Co?

— Nie jestem pewien, czy potrafię przerwać!


* * *

Królowa obejrzała swą twarz w zwierciadle umocowanym do masztu namiotu.

— Po co? — zdziwiła się babcia. — Co takiego widzisz? — To, co chcę zobaczyć — odparła Królowa. — Wiesz dobrze. A teraz… Jedźmy do zamku. Zwiążcie jej ręce, ale nogi zostawcie wolne.


* * *

Znów padał deszcz, niezbyt gęsty; w pobliżu kamieni zmieniał się w deszcz ze śniegiem. Woda ściekała Magrat po włosach i chwilowo rozplątywała supły.

Mgła kłębiła się wokół drzew, gdzie walczyły ze sobą zima i lato.

Magrat patrzyła, jak elfi dwór dosiada wierzchowców. Zauważyła Verence’a poruszającego się jak marionetka. I babcię Weatherwax przywiązaną na długim sznurze za koniem Królowej.

Końskie kopyta rozpryskiwały błoto. Zwierzęta miały na uprzężach srebrne dzwonki — całe mnóstwo.

Elfy w zamku, noc duchów i cieni — wszystko to było tylko twardym guzem w jej pamięci. Ale brzęk dzwonków był niczym pilnik przeciągnięty po zębach.

Kilkanaście stóp od niej Królowa zatrzymała orszak.

— Ach, nasza dzielna dziewczynka — powiedziała. — Przybyłaś całkiem sama, żeby ratować narzeczonego? Jakież to słodkie. Niech ktoś ją zabije.

Elf spiął konia i ruszył do przodu, wznosząc miecz. Magrat ścisnęła topór.

Gdzieś za jej plecami brzęknęła o drewno cięciwa. Coś szarpnęło elfem. I tym, który był za nim. Bełt leciał nadal, skręcając odrobinę, gdy mijał powalonego Tancerza.

Naprędce sformowana armia Shawna Ogga ruszyła do szturmu spod drzew — cała z wyjątkiem Ridcully’ego, który gorączkowo usiłował napiąć kuszę.

Królowa nie wydawała się zdziwiona.

— Jest ich tylko setka — powiedziała. — Co o tym myślisz, Esme Weatherwax? Ostatnia reduta? To piękne. Uwielbiam ludzki sposób myślenia. Oni myślą jak w pieśniach.

— Złaź z tego konia! — krzyknęła Magrat.

Królowa uśmiechnęła się do niej.

Shawn to poczuł. Ridcully także. I Myślak. Urok ogarnął ich jak fala.

Elfy boją się żelaza, ale wcale nie muszą się do niego zbliżać.

Nie można walczyć z elfami, ponieważ człowiek jest o wiele mniej wartościowy niż one. To słuszne, że jest wobec nich bez wartości. Są takie piękne. A człowiek nie. Człowiek zawsze jest tym, którego — metaforycznie — ostatniego biorą do drużyny, nawet po tym grubym chłopaku ze stale zapchanym, cieknącym nosem; zawsze jest tym, któremu nikt nie wyjaśnił reguł, dopóki nie przegrał, a potem nie wyjaśnił mu nowych reguł; tym, który wie, że wszystko, co ciekawe, zdarza się innym. Wszystkie te zabójcze uczucia mieszały się razem. Nie można walczyć z elfem. Ktoś tak bezużyteczny, tak tępy, tak… ludzki nie może zwyciężyć. Wszechświat nie działa w ten sposób.

Myśliwi opowiadają, że czasami zwierzę samo wychodzi z gęstwiny i stoi nieruchomo, czekając na cios.

Magrat zdołała na wpół unieść topór, ale zaraz opuściła bezwładnie ręce. Zwiesiła głowę. Właściwą postawą człowieka wobec elfa jest wstyd. Tak szorstko krzyknęła na coś tak cudownego jak elf…

Królowa zeskoczyła z siodła.

— Nie dotykaj jej — ostrzegła babcia. Królowa skinęła głową.

— Potrafisz się oprzeć — przyznała. — Ale widzisz, to nie ma znaczenia. Możemy wziąć Lancre bez walki. Nic na to nie poradzisz.

Spójrz na tę dzielną małą armię stojącą jak stado owiec. Ludzie są tacy… entuzjastyczni…

Babcia spojrzała na czubki swych butów.

— Nie możesz tu rządzić, dopóki ja żyję.

— Teraz nie będzie żadnych sztuczek. Żadnych głupich kobiet z torbami cukierków.

— Zauważyłaś to? Myślę, że Gytha miała dobre chęci. Głupia kwoka. Pozwolisz, że usiądę?

— Ależ oczywiście — zgodziła się łaskawie Królowa. — Przecież jesteś teraz starą kobietą.

Skinęła elfom. Babcia z westchnieniem usiadła na kamieniu; ręce wciąż miała związane za plecami.

— Na tym polega kłopot z czarownictwem — powiedziała. — Nie pozwala zachować młodości, za to starość trwa o wiele dłużej. Podczas gdy ty, oczywiście, wcale się nie starzejesz.

— Istotnie, nie starzejemy się.

— Ale podejrzewam, że możesz być… zredukowana.

Uśmiech Królowej nie zniknął, ale zastygł, jak często się zdarza uśmiechom, których właściciel nie jest pewien, co właśnie zostało powiedziane, i nie wie, jak powinien zareagować.

— Mieszałaś w sztuce — mówiła dalej babcia. — Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, co zrobiłaś. Sztuki i książki… Trzeba je mieć na oku, łobuzy, bo zwrócą się przeciwko tobie. Dopilnuję, żeby tak się stało. — Skinęła przyjaźnie głową elfowi okrytemu barwnikiem i źle wyprawioną skórą. — Co ty na to, elfie Dobry Druhu?

Królowa zmarszczyła brwi.

— On się tak nie nazywa — zauważyła.

Babcia Weatherwax rzuciła jej kolejny promienny uśmiech.

— Zobaczymy — rzekła. — Jest teraz dużo więcej ludzi, a wielu mieszka w miastach i nie ma pojęcia o elfach. Żelazo mają w głowach. Spóźniłaś się.

— Nie — odparła Królowa. — Ludzie zawsze nas potrzebują.

— Wcale nie. Czasami was pragną. To co innego. Ale wy możecie im dać tylko złoto, które znika o świcie.

— Niektórzy powiedzieliby, że złoto na jedną noc to i tak dużo.

— Nie.

— Jest lepsze od żelaza, ty durna starucho, głupi dzieciaku, który zestarzał się i nie dokonał niczego, jest nikim.

— Nie. Złoto jest tylko miękkie i błyszczące. Ładnie wygląda, ale nie ma z niego pożytku. — Głos babci wciąż był spokojny, obojętny. — To jest prawdziwy świat, madame. Tego musiałam się nauczyć. I żyją tu prawdziwi ludzie. Nie masz do nich prawa. Ludzie mają dość roboty z byciem ludźmi. Nie potrzebują was, puszących się dookoła z waszymi błyszczącymi włosami, błyszczącymi oczami i błyszczącym złotem, idących na ukos przez życie, wiecznie młodych, wiecznie rozśpiewanych i niezdolnych niczego się nauczyć.

— Nie zawsze tak uważałaś.

— To było dawno temu. I wiedz, moja pani, że mogę być staruchą, mogę być wiedźmą, ale nie jestem głupia. A ty nie jesteś żadną boginią. Nic nie mam przeciwko bogom i boginiom, byle znali swoje miejsce. To muszą być te bóstwa, które stwarzamy sami. Możemy rozebrać je na części, kiedy już nie są potrzebne. Rozumiesz? Elfy daleko stąd, w krainie czarów… Możliwe, że ludzie potrzebują ich, by przetrwać czas żelaza… Ale nie pozwolę na elfy tutaj. Budzicie w nas pragnienie tego, czego nie możemy zdobyć; to, co nam dajecie, jest nic niewarte, to, co bierzecie, jest wszystkim, a nam pozostaje tylko zimne zbocze, pustka i śmiech elfów.

Nabrała tchu.

— Więc wynoście się!

— Spróbuj nas zmusić, stara kobieto.

— Miałam nadzieję, że to powiesz.

— Nie chcemy całego świata. To małe królestwo wystarczy. I weźmiemy je, czy nas zechce, czy nie.

— Po moim trupie.

— Jeśli taki jest warunek…

Królowa uderzyła mentalnie, jak kot.

Babcia Weatherwax skrzywiła się i odchyliła głowę.

— Madame?

— Słucham? — rzuciła Królowa.

— Nie obowiązują żadne reguły, prawda?

— Reguły? A co to są reguły?

— Tak myślałam — stwierdziła babcia. — Gytho Ogg! Niania zdołała jakoś odwrócić głowę.

— Tak, Esme?

— Moje pudełko. Wiesz które. To w komodzie. Będziesz wiedziała, co robić.

Babcia uśmiechnęła się. Królowa zatoczyła się w bok, jakby ktoś ją uderzył.

— Czegoś się nauczyłaś — syknęła.

— Tak. Wiesz, że nigdy nie wkroczyłam do kręgu. Domyślałam się, dokąd to prowadzi. Dlatego musiałam się uczyć. Przez całe życie. Trudniejszym sposobem. A trudniejszy sposób rzeczywiście jest trudny, ale nie tak jak ten łatwy. Nauczyłam się. Od trolli, od krasnoludów i od ludzi. Nawet od kamieni.

Królowa zniżyła głos.

— Nie zostaniesz zabita — szepnęła. — To ci obiecuję. Będziesz żyła. Będziesz się ślinić, bełkotać i robić pod siebie, będziesz chodzić od drzwi do drzwi i błagać o resztki. A wszyscy powiedzą: oto idzie stara wariatka.

— Już teraz to mówią — mruknęła babcia Weatherwax. — Myślą, że nie słyszę.

— Ale wewnątrz… — Królowa nie zwracała uwagi na jej słowa. — Wewnątrz zatrzymam cząstkę ciebie, która będzie wyglądać przez twoje oczy i widzieć, czym się stałaś. Nikt ci nie pomoże. — Jej oczy stały się dwoma punktami gorejącej nienawiści. — Żadnej litości dla starej wariatki. Zobaczysz, co musisz jeść, żeby przeżyć. A my będziemy z tobą przez cały czas, w twoim umyśle, tylko po to, żeby ci przypominać. Mogłaś być wielka, mogłaś tak wiele dokonać. Gdzieś w głębi będziesz o tym pamiętać i w ciemne noce będziesz błagała elfy o milczenie.

Królowa nie spodziewała się tego — babcia Weatherwax błyskawicznie wyciągnęła rękę z wiszącymi kawałkami sznurka i uderzyła ją w twarz.

— Ty chcesz mi grozić? — zapytała. — Mnie, która się starzeje? Królowa wolno uniosła dłoń do czerwonych śladów na policzku. Elfy naciągnęły łuki, czekając na rozkaz.

— Wracaj — powiedziała babcia. — Możesz uważać się za boginię, ale nie wiesz niczego, madame, niczego! Co nie umiera, nie żyje. Co nie żyje, to się nie zmienia. Co się nie zmienia, to się nie uczy. Najmniejsze stworzenie ginące wśród trawy wie więcej od ciebie. Masz rację. Jestem starsza. Ty żyłaś dłużej ode mnie, ale ja jestem starsza od ciebie. I lepsza od ciebie. Ale wiesz, madame, to wcale nietrudne.

Królowa zaatakowała wściekle.

Odbita moc psychicznego ciosu powaliła nianię Ogg na kolana. Babcia Weatherwax zamrugała.

— To było niezłe — wychrypiała. — Ale nadal stoję, nadal nie uklękłam. I wciąż mam dość siły…

Elf przewrócił się bezwładnie. Tym razem nawet Królowa się zachwiała.

— Nie mam czasu na te zabawy — rzekła i pstryknęła palcami. Przez chwilę nic się nie działo. Królowa obejrzała się na swoje elfy.

— Nie mogą wystrzelić — wyjaśniła babcia. — Zresztą nie chcesz tego, prawda? Taki zwykły koniec?

— Nie możesz powstrzymywać ich wszystkich! Nie masz takiej mocy!

— Chcesz się przekonać, madame, jaką mam moc? Tutaj, na trawie Lancre?

Zrobiła krok do przodu. Moc iskrzyła w powietrzu. Królowa musiała się cofnąć.

— Na moim gruncie? — spytała babcia.

Znów uderzyła Królową w twarz, niemal delikatnie.

— Co się dzieje? — zdziwiła się. — Nie potrafisz mi się oprzeć? Gdzie jest twoja moc, madame? Zbierz siły, madame!

— Ty durna starucho!

Poczuły to wszystkie żywe istoty w promieniu mili. Małe stworzonka zginęły. Ptaki po spiralach spadały z nieba. Elfy i ludzie tak samo runęli na ziemię, chwytając się za głowy.

A w ogrodzie babci Weatherwax pszczoły wyfrunęły z uli.

Wylatywały jak dym, zderzając się ze sobą w pośpiechu, by jak najszybciej znaleźć się w powietrzu. Na tle głębokiego brzęczenia trutni słychać było gorączkowe bzykanie robotnic.

Ale głośniejsze od trutni były cienkie piski królowych.

Roje wzniosły się nad polaną, okrążyły ją i poleciały dalej. Dołączały do nich inne, z uli na podwórzach i barci w dziuplach drzew. Niebo pociemniało.

Po chwili w wirującej chmurze objawił się porządek. Trutnie frunęły na skrzydłach, bucząc jak bombowce. Robotnice tworzyły klin zbudowany z tysięcy drobnych ciałek. A na jego ostrzu leciała setka królowych.

Pola leżały ciche, kiedy przefrunął nad nimi rój rojów w kształcie strzały.

Kwiaty stały samotne, zapomniane. Nektar płynął niewypity. Słupki i pręciki mogły teraz same się zapylać. Pszczoły leciały ku Tancerzom.


* * *

Babcia Weatherwax osunęła się na kolana, ściskając rękami głowę. — Nie…

— Ależ tak — powiedziała Królowa.

Esme Weatherwax wyciągnęła ręce przed siebie. Palce miała zakrzywione z wysiłku i z bólu.

Magrat odkryła, że może poruszać oczami. Cała reszta czuła się słaba i bezużyteczna, nawet w kolczudze i pancerzu. Więc to jest to… Słyszała wzgardliwy śmiech ducha królowej Ynci z otchłani tysięcy minionych lat. Ona by się nie poddała. Magrat okazała się kolejną z dziesiątków niemądrych, słabych kobiet, które tylko snuły się w długich sukniach i dbały o przedłużenie dynastii.

Pszczoły spłynęły z nieba…

Babcia Weatherwax spojrzała w stronę Magrat. A Magrat usłyszała w głowie jej wyraźny głos.

— Chcesz być królową?

I nagle była wolna.

Poczuła, że opada z niej znużenie. Poczuła się też tak, jakby z hełmu wylewała się czysta królowa Ynci.

Coraz więcej pszczół opadało z góry, pokrywając zgarbioną postać starej czarownicy.

Królowa odwróciła się, a jej uśmiech zamarł, kiedy Magrat wyprostowała się, ruszyła do przodu, niemal bez udziału świadomości zamachnęła się toporem i cięła szeroko.

Królowa była szybsza. Błyskawicznie wyciągnęła rękę i chwyciła Magrat za przegub.

— Ach tak — syknęła, uśmiechając się jej prosto w twarz. — Doprawdy? Tak sądzisz?

Skręciła dłoń. Topór wypadł z palców Magrat.

— I ty chciałaś być czarownicą?

Pszczoły były niczym brunatna mgła skrywająca elfy — za małe, by je trafić, nieczułe na urok, ale przybyłe, by zabijać.

Magrat poczuła, że zachrzęściły jej kości.

— Stara czarownica jest skończona — powiedziała Królowa, zmuszając Magrat do przyklęknięcia. — Nie powiem, że nie była dobra. Ale nie była dostatecznie dobra. A ty nie jesteś na pewno.

Magrat powoli i nieuchronnie opadała na kolana.

— Dlaczego nie spróbujesz jakiegoś czaru? — spytała Królowa.

Magrat kopnęła. Trafiła stopą w kolano i usłyszała trzask. Gdy Królowa zatoczyła się do tyłu, Magrat skoczyła, chwyciła ją w pasie i powaliła na ziemię.

Zdumiała się jej lekkością. Sama była dość chuda, ale zdawało się, że Królowa nic nie waży.

— I co? — powiedziała, podciągając się w górę, aż ich twarze znalazły się na naprzeciw siebie. — Jesteś niczym. Wszystko tkwi w myślach. Bez uroku jesteś…

…niemal trójkątna twarz, wąskie usta, ledwie zaznaczony nos, ale oczy większe niż ludzkie i teraz wpatrzone w Magrat z wyrazem skoncentrowanej grozy.

— Żelazo — szepnęła Królowa.

Chwyciła Magrat za ramiona, ale nie miała siły. Siła elfów polega na przekonywaniu innych, że są słabi.

Magrat czuła, że Królowa rozpaczliwie usiłuje wedrzeć się do jej umysłu, ale bez skutku. Hełm…

…leżał w błocie o kilka stóp dalej.

Miała akurat tyle czasu, by pożałować, że go zauważyła. Potem Królowa zaatakowała znowu i niepewność Magrat eksplodowała niczym supernowa.

Była nikim. Nie miała żadnego znaczenia. Była tak bezwartościowa i nieważna, że nawet coś absolutnie bezwartościowego i całkiem nieważnego uznałoby ją za niegodną wzgardy. Podnosząc rękę na Królową, zasłużyła sobie na całą wieczność bólu. Nie panowała nad swoim ciałem. Nie zasługiwała na to. Na nic nie zasługiwała.

Pogarda uderzała w Magrat, rozrywając na strzępy jej istotę.

Nigdy niczego nie osiągnie. Nigdy nie będzie piękna, inteligentna ani silna. Będzie nikim.

Wiara w siebie? Niby w co?

Widziała tylko oczy Królowej. Chciała w nich zatonąć…

Rozpad Magrat trwał nadal, atak zdzierał kolejne warstwy jej duszy…

Aż odsłonił samo jądro.

Zacisnęła pięść i trafiła Królową między oczy.

Nastąpił moment śmiertelnego zdumienia, nim Królowa krzyknęła, a Magrat uderzyła znowu.

Tylko jedna królowa w ulu. Tnij! Kłuj!

Potoczyły się w bok, lądując w błocie. Magrat poczuła, że coś użądliło ją w nogę, ale wcale się tym nie przejęła. Podobnie jak głosami dookoła. Zauważyła jednak, że gdy obie wtoczyły się do kałuży, trafiła ręką na topór. Królowa próbowała ją drapać, ale tym razem całkiem bez sił. Magrat powstała jakoś na kolana, zamachnęła się…

…i wtedy zdała sobie sprawę, że panuje cisza.

Cisza ogarniała elfy Królowej i zebraną naprędce armię Shawna Ogga. Zanikał urok.

Na tle zachodzącego księżyca rysowała się ciemna sylwetka. Wietrzyk przedświtu aż tutaj niósł jej zapach.

Pachniała klatkami lwów i gnijącymi liśćmi.

— On wrócił — szepnęła niania Ogg.

Zerknęła w bok i zobaczyła rozjaśnioną twarz Ridcully’ego. Nadrektor uniósł kuszę.

— Odłóż ją — powiedziała.

— Proszę spojrzeć na rogi tego stwora…

— Odłóż!

— Ale…

— Bełt przeleci na wylot. Niech pan popatrzy, widać przez niego drzewo. Jego naprawdę tu nie ma. Nie może przekroczyć bramy. Ale może przesłać swoje myśli.

— Przecież czuję…

— Gdyby naprawdę tu był, nie stalibyśmy na nogach.

Elfy rozstępowały się, gdy szedł Król. Jego tylne nogi nie zostały stworzone do takiego chodzenia: kolana zginały się w odwrotną stronę, a kopyta były za wielkie.

Nie zwracając uwagi na nikogo, zbliżył się wprost do powalonej Królowej. Magrat wstała i niepewnie ważyła w ręku topór.

Królowa wyprostowała się, skoczyła na nogi i podniosła ręce. Wargi formowały już pierwsze słowa jakiejś klątwy…

Król wyciągnął rękę i powiedział coś.

Tylko Magrat słyszała.

Coś o spotkaniu przy księżycu, mówiła później.


* * *

Potem się obudzili.

Słońce stało już wysoko ponad Krawędzią. Ludzie dźwigali się wolno na nogi i spoglądali na siebie nawzajem.

Nie było widać nawet jednego elfa.

Niania Ogg odezwała się pierwsza. Czarownice na ogół godzą się na to, co jest, zamiast się upierać przy tym, co być powinno.

Rozejrzała się po wrzosowiskach.

— Pierwsze, co zrobimy — rzekła — na samym początku, to ustawimy z powrotem kamienie.

— Drugie — poprawiła ją Magrat.

Obie spojrzały na nieruchome ciało babci Weatherwax. Kilka spóźnionych pszczół smętnie zataczało kręgi w trawie obok jej głowy. Niania Ogg mrugnęła do Magrat.

— Dobrze sobie poradziłaś, dziewczyno. Nie wierzyłam, że dasz radę przeżyć taki atak. Niewiele brakowało, a sama bym się zmoczyła.

— Miałam praktykę — odparła posępnie Magrat. Niania Ogg uniosła brwi, ale powstrzymała się od komentarzy. Zamiast tego trąciła babcię butem.

— Obudź się, Esme! — zawołała. — Wygraliśmy. Esme? Ridcully przyklęknął sztywno i ujął dłoń babci.

— Taki wysiłek musiał ją wykończyć — paplała niania. — Uwolniła Magrat i w ogóle…

Ridcully uniósł głowę.

— Ona nie żyje — oznajmił.

Wsunął ramiona pod ciało i wyprostował się chwiejnie.

— Nie, czegoś takiego by nie zrobiła — oświadczyła niania, ale głosem kogoś, kogo ustami porusza całkiem automatycznie, bo mózg się wyłączył.

— Nie oddycha i nie ma pulsu — powiedział mag.

— Na pewno tylko odpoczywa.

— Tak.

Pszczoły krążyły wysoko pod błękitnym niebem.


* * *

Myślak i bibliotekarz pomogli przeciągnąć kamienie na miejsce. Od czasu do czasu używali kwestora jako dźwigni — znowu wszedł w fazę zesztywnienia.

Myślak zauważył, że to niezwykłe kamienie — bardzo twarde i wyglądające tak, jakby kiedyś, bardzo dawno temu zostały roztopione i zastygły.

Jason Ogg znalazł go zamyślonego przy jednym z nich. Myślak trzymał gwóźdź na sznurku. Ale zamiast zwisać w dół, gwóźdź sterczał niemal pod kątem prostym, jakby rozpaczliwie próbował dosięgnąć kamienia. Sznurek brzęczał cicho. Myślak patrzył jak zahipnotyzowany.

Jason zawahał się. Rzadko spotykał magów i nie był pewien, jak powinno się ich traktować.

Usłyszał, że mag coś mówi.

— Ssie… Ale dlaczego ssie? Jason milczał.

— Może istnieje żelazo i… i żelazo, które kocha żelazo? — mówił Myślak. — Albo żelazo męskie i żelazo żeńskie? Albo zwykłe żelazo i żelazo królewskie? Jakieś żelazo, które zawiera coś innego? Żelazo, które tworzy ciężar w tym świecie, więc inne żelazo stacza się po gumowej membranie?

Kwestor i bibliotekarz podeszli do niego i razem obserwowali kołyszący się gwóźdź.

— Niech to licho! — zaklął Myślak i puścił sznurek. Gwóźdź uderzył o kamień z cichym „plink!”.

Myślak zwrócił się do kolegów z udręczonym wyrazem twarzy człowieka, który ma do rozmontowania całą ogromną, wirującą machinę wszechświata, a jako jedyne narzędzie wykrzywiony spinacz.

— Cześć, słoneczko! — zawołał kwestor, który czuł się prawie radośnie dzięki świeżemu powietrzu i braku krzyków.

— Głazy… Po co w ogóle zajmuję się tymi bryłami kamienia? Czy kiedykolwiek coś komuś powiedziały? — zapytał Myślak. — Wie pan, kwestorze, czasami mam uczucie, że przede mną rozpościera się wielki ocean prawdy, a ja siedzę na plaży i… i bawię się kamykami.

Kopnął kamień.

— Ale pewnego dnia nauczymy się po nim żeglować. — Westchnął. — Chodźcie. Powinniśmy już wracać do zamku.

Bibliotekarz patrzył, jak dołączają do procesji zmęczonych ludzi wlokących się wolno przez dolinę. Potem kilka razy odciągnął gwóźdź i obserwował, jak leci z powrotem do kamienia.

— Uuk.

Spojrzał prosto w oczy Jasona Ogga.

Ku zdumieniu Jasona, orangutan mrugnął porozumiewawczo. Czasami, kiedy naprawdę dobrze przyjrzymy się kamieniom, możemy odkryć coś na temat oceanu.


* * *

Zegar tykał.

W chłodnym mroku przedświtu, w chatce babci Weatherwax niania Ogg otworzyła pudełko.

Wszyscy w Lancre wiedzieli o tajemniczym pudełku Esme Weatherwax. Plotki na przemian głosiły, że zawiera księgi zaklęć, nieduży prywatny wszechświat, leki na wszystkie choroby, historie zaginionych lądów i kilka ton złota, co jest niezłym wynikiem jak na przedmiot o długości poniżej stopy. Nawet niania Ogg nie wiedziała nic o zawartości — z wyjątkiem testamentu.

Była trochę rozczarowana, choć wcale nie zaskoczona, kiedy w pudełku nie znalazła nic ciekawszego niż kilka dużych kopert, plik listów i zbiór całkiem zwyczajnych drobiazgów na dnie.

Wyjęła papiery. Pierwsza koperta była zaadresowana do niej i miała napis: „Dla Gythy Ogge, Przeczytay Zaraz”.

Druga była trochę mniejsza i podpisana: „Testament Esmeraldy Weatherwax, zmarłej w wigilię Nocy Letniej”.

Pod nimi leżał plik listów przewiązanych sznurkiem. Były bardzo stare; kiedy Magrat wzięła je do ręki, ukruszyło się kilka skrawków pożółkłego papieru.

— To listy do niej — powiedziała.

— Co w tym dziwnego? Każdy może dostawać listy.

— I jeszcze to wszystko pod spodem — dodała Magrat. — Wygląda jak kamyki.

Podniosła jeden.

— Ten ma taką skręconą skamielinę — zauważyła. — A ten… przypomina czerwoną skałę, z której zrobieni są Tancerze. Igła się do niego przyczepiła. Dziwne.

— Nasza Esme zawsze zwracała uwagę na szczegóły. Taka już była. Próbowała zajrzeć do wnętrza rzeczy.

Obie umilkły na chwilę; cisza oplatała je z wolna, a ciche tykanie zegara cięło ją delikatnie na fragmenty.

— Nie sądziłam, że kiedyś będę to robiła — odezwała się po chwili Magrat. — Nie myślałam, że będę czytała jej testament. Wierzyłam chyba, że będzie żyła wiecznie.

— Cóż, tak bywa — odparła niania Ogg. — Tempus fuggit.

— Nianiu…

— Słucham, kochanie?

— Czegoś nie rozumiem. Była twoją przyjaciółką, a nie wyglądasz na… na bardzo zmartwioną.

— Wiesz, pochowałam paru mężów i jedno czy dwoje dzieci. Człowiek się przyzwyczaja. Zresztą jeśli nawet nie trafiła do lepszego świata, to na pewno już próbuje go poprawić.

— Nianiu…

— Słucham, kochanie.

— Czy wiesz coś o liście?

— Jakim liście?

— Do Verence’a.

— Nic nie wiem o liście do Verence’a.

— Musiał go dostać całe tygodnie przed naszym powrotem. Musiała go wysłać, zanim jeszcze dotarłyśmy do Ankh-Morpork.

Niania Ogg wyglądała — o ile Magrat mogła to ocenić — na szczerze zdumioną.

— Do licha — powiedziała Magrat. — Chodzi mi o ten list. — Wyjęła go spod pancerza. — Widzisz? Niania Ogg zaczęła czytać.

„Drogi sire, chcę poinformować, iże Magrat Garlick do Lancre powraca w bądź około Wtorku Ślepego Prosięcia. Yest onaż Zmokłą Kurą, ale czysta yest i Zęby ma Zdrowe. Yeśli życzysz sobie poślubić yą, zacznij więc sprawy załatwiać beze zwłoki, bo gdy zwykle oświadczysz się i podobne, prawdziwy Taniec onaż zacznie, albowiem nikt lepiey od Magrat nie potrafi przeszkadzać sobie w życiu. Sama nie wie, czegóż by chciała. Tyś Królem yest i czynić możesz, co zechcesz. Musisz postawić yą przede Fate Accompli. PS. Słyszałam, iże mówi się o nałożeniu podatku na czarownice. Żaden Król Lancre nie próbował tego od wielu lat. Korzystay więc z ich przykładu. Oddanaż i w zdrowiu dobrem (chwilowo). ŻYCZLIWA.”

Tykanie zegara przeszywało koc ciszy.

Niania Ogg obejrzała się, by zerknąć na tarczę.

— Ona to zorganizowała — powiedziała Magrat. — Sama wiesz, jaki jest Verence. Przecież nawet nie próbowała specjalnie ukryć, kto pisze. Prawda? Wróciłam i wszystko już było załatwione…

— A co byś zrobiła, gdyby nic nie było załatwione? — spytała niania. Magrat zaniemówiła na moment.

— No więc… Ja… Przecież gdyby on… Ja bym…

— Wychodziłabyś dzisiaj za mąż, tak? — Niania mówiła teraz z roztargnieniem, jakby myślała o czymś innym.

— No, to zależy od…

— Ale chcesz tego?

— Hm… tak, oczywiście, ale…

— No to ślicznie — podsumowała niania głosem, jakiego używała w rozmowach z dziećmi.

— Tak, ale ona pchnęła mnie do tego, i zamknęła mnie w zamku, a ja miałam tego…

— Byłaś tak wściekła, że stanęłaś do walki z Królową. Uderzyłaś ją. Dobra robota. Dawna Magrat by się na to nie odważyła, prawda? Esme zawsze dostrzegała sedno spraw. A teraz wyjrzyj no za kuchenne drzwi, kochana, i zobacz, czy znajdziesz zapas drewna.

— Ale ja jej nienawidziłam, nienawidziłam, a teraz ona nie żyje!

— Tak, kochanie. Idź i sprawdź, ile jest opału.

Magrat otworzyła usta, by wyrzucić z siebie: „Tak się składa, że jestem tu prawie królową”, ale zrezygnowała. Zamiast tego wstała z godnością i wyszła na podwórze.

— Stos drewna jest całkiem wysoki — oznajmiła, kiedy wróciła i wytarła nos. — Wygląda, jakby niedawno go ułożyła.

— A wczoraj nakręciła zegar — dodała niania. — Puszka z herbatą też jest pełna, przed chwilą sprawdziłam.

— I co?

— Nie była pewna — mruknęła niania. — Hm.

Otworzyła zaadresowaną do siebie kopertę. Była większa i bardziej płaska od tej, która kryła testament. Zawierała pojedynczy arkusz kartonu.

Niania przeczytała i upuściła go na stół.

— Chodźmy! — powiedziała. — Nie ma wiele czasu.

— Co się stało?

— Zabierz cukiernicę! — Niania szarpnięciem otworzyła drzwi i pobiegła do miotły. — No chodź!

Magrat podniosła kartkę. Napis był znajomy, widziała go już wiele razy, kiedy niezapowiedziana odwiedzała chatkę babci. Brzmiał:


NIE JESTEM MARTFA.


* * *

— Stój! Kto idzie?

— Co robisz na straży z ręką na temblaku, Shawn?

— Obowiązek wzywa, mamo.

— W takim razie wpuść nas natychmiast.

— A jesteś Przyjacielem czy Wrogiem, mamo?

— Shawn, jest tu ze mną prawie królowa Magrat!

— Tak, ale musicie…

— Natychmiast!

— Ojej, mamo!


* * *

Magrat usiłowała dotrzymać kroku biegnącej po korytarzach niani.

— Mag miał rację. Ona była martwa. Nie dziwię się, że wciąż masz nadzieję, ale naprawdę potrafię odróżnić tych, którzy nie żyją.

— Nie, nie potrafisz. Pamiętam, parę lat temu przybiegłaś do mnie we łzach, a okazało się, że ona tylko Pożyczała. Wtedy zaczęła używać tej kartki.

— Ale…

— Nie była pewna, co się stanie — powiedziała niania. — To mi wystarczy.

— Nianiu…

— Nigdy nie wiesz, dopóki się nie przyjrzysz — rzekła niania Ogg, wykładając swą własną Zasadę Nieoznaczoności.

Kopniakiem otworzyła drzwi do wielkiego holu.

— Co się tu dzieje?

Ridcully poderwał się z fotela, wyraźnie zakłopotany.

— Pomyślałem, że może nie należy zostawiać jej teraz samej…

— Coś podobnego! — Niania objęła spojrzeniem żałobną scenę. — Świece i lilie… Założę się, że kwiaty sam pan pozrywał w ogrodzie. A potem zamknął ją pan w murach.

— No…

— I nikt nawet nie pomyślał, żeby zostawić otwarte choć jedno okno! Czy pan ich nie słyszy, panie magu?

— Czego nie słyszę?

Niania rozejrzała się szybko i chwyciła srebrny lichtarz.

— Nie!

Magrat wyrwała go z jej dłoni.

— Tak się składa… — wzięła zamach — …że to już prawie… — wymierzyła — …mój zamek.

Lichtarz pofrunął, wirując w powietrzu. Trafił w wielki witraż pośrodku ściany.

Jasne światło słońca sięgnęło stołu, poruszając się wyraźnie w powolnym polu magicznym Dysku. A w jego promieniach, niczym piasek przez lejek, kaskadą spłynęły pszczoły.

Rój osiadł na głowie babci Weatherwax niby bardzo niebezpieczna peruka.

— Co wy… — zaczął Ridcully.

— Będzie się przechwalać przez całe tygodnie — stwierdziła niania. — Nikt jeszcze nie dokonał tego z pszczołami. Ich umysł jest wszędzie, rozumie pan? Nie w jednej pszczole, ale w całym roju.

— Co pani…

Babcia Weatherwax poruszyła palcami. Drgnęły jej powieki. Bardzo powoli usiadła. Z pewnym wysiłkiem skupiła wzrok na Magrat i niani Ogg.

— Chzzzę buzzzzkiet kwiazzztów, garnek mzzzziodu i kogozzzś do uzzzżądlenia.

— Przyniosłam cukiernicę, Esme — poinformowała niania.

— Dodaj trochę wozzzzdy i wylej dla nich na zzzztół. Spojrzała tryumfalnie, gdy niania Ogg wybiegła.

— Zzzzrobiłam to zzzz pszzzczołami. Nikt nie potrafi zzzz pszzzczołami, a ja tak! Potem umyzzzł czzzłowiekowi fruwa na wszzzyzzztkie zzzztrony! Trzzzeba być naprawdę dobrym, żzzeby się udało zzz pszzzczołami.

Niania Ogg wróciła i rozlała na blacie cukrowy syrop. Rój wylądował.

— Ty żyjesz? — wykrztusił Ridcully.

— Oto zzzalety uniwerzzzyteckiego wykszzztałcenia — mruknęła babcia, masując sobie ramiona. — Wyzzztarczy, że się siedzzzzi i rozzzmawia przezzzz pięć minut, a już potrafią odgadnąć, żzze czzzłowiek żzzzzyje.

Niania Ogg podała jej kubek wody. Przez moment wisiał w powietrzu, po czym rozbił się o podłogę, ponieważ babcia próbowała go chwycić piątą nogą.

— Przzzepraszzzzam.

— Wiedziałam, że nie byłaś pewna — powiedziała niania.

— Pewna. Oczzzywiście, żzze byłam pewna. Nie miałam zzzupełnie żzzadnych wątpliwości.

Magrat przypomniała sobie testament.

— Nie wątpiłaś? Ani przez chwilę?

Babcia Weatherwax miała dość przyzwoitości, by nie patrzeć jej w oczy. Zamiast tego zatarła ręce.

— Co się dzzziało, kiedy mnie nie było?

— No wiesz — zaczęła niania. — Magrat walczyła z…

— Och, wiedziałam, że to zzzrobi. Zzzałatwiliście już ślub?

— Ślub? — Cała trójka wymieniła zdumione spojrzenia.

— Oczywiście, że nie! — zawołała Magrat. — Brat Perdore ze Zdziwionych Dnia Dziewiątego miał przeprowadzić ceremonię, ale jakiś elf go dopadł. Zresztą ludzie i tak…

— Żadnych usprawiedliwień — oświadczyła stanowczo babcia. — Zresztą starszy mag może bez żadnego kłopotu zająć się ceremonią. Mam rację?

— Ja… Ja… Chyba tak — przyznał Ridcully, który zaczynał nie nadążać za wydarzeniami na świecie.

— Słusznie. Mag to w końcu kapłan, tyle że bez boga i bez wilgotnych dłoni.

— Ale przecież połowa gości uciekła! — zawołała Magrat.

— Zagonimy nowych.

— Pani Scorbic nie zdąży z przyjęciem weselnym!

— Będziesz jej musiała nakazać.

— Nie ma druhen!

— Wystarczymy my dwie.

— Ani sukni!

— A co masz na sobie?

Magrat spojrzała na pordzewiałą kolczugę, oblepiony błotem pancerz i kilka wilgotnych strzępków białego jedwabiu, który wisiał na metalu jak podarty kasak.

— Jak dla mnie, wyglądasz całkiem dobrze — uznała babcia. — Niania zajmie się fryzurą.

Magrat odruchowo zdjęła z głowy skrzydlaty hełm i przygładziła włosy. Drobne gałązki i kawałki wrzosu wplątały się w nie z łamiącą grzebienie złożonością. Jej fryzura nigdy nie wyglądała dobrze nawet przez pięć minut, ale teraz przypominała raczej ptasie gniazdo.

— Myślę, że je tak zostawię — powiedziała. Babcia z aprobatą kiwnęła głową.

— Bardzo słusznie — stwierdziła. — Nieważne, co masz, ale jak to zdobyłaś. W takim razie jesteśmy właściwie gotowe. Niania szepnęła jej coś do ucha.

— Co? A tak. Gdzie pan młody?

— Jest trochę nieswój — poskarżyła się Magrat. — Nie wiem, co mu się stało.

— To całkiem normalne — zapewniła ją niania. — Po wieczorze kawalerskim.


* * *

Były też inne trudności.

— Potrzebny jest pierwszy drużba.

— Uuk. — Dobrze, ale przynajmniej włóż coś na siebie.


* * *

Pani Scorbic, kucharka, założyła swe potężne, różowe ramiona na piersi. — To niemożliwe — oznajmiła stanowczo.

— Myślałam, że może jakieś sałatki, tarty, jakieś lekkie… — zaczęła prosząco Magrat.

Pani Scorbic dumnie wysunęła pokryty szczeciną podbródek.

— Elfy wywróciły całą kuchnię do góry nogami — wyjaśniła. — Parę dni będę musiała tu robić porządek. Zresztą wszyscy wiedzą, że surowe jarzyny szkodzą, a ja nie chcę mieć nic wspólnego z tymi jajecznymi zapiekankami.

Magrat spojrzała błagalnie na nianię Ogg; babcia Weatherwax poszła do ogrodu, by usunąć z organizmu skłonność do wtykania nosa w kwiaty.

— Nic nie poradzę — zastrzegła się niania. — To nie moja kuchnia, kochana.

— Nie. Jest moja. Robię tu za kucharkę od lat — oświadczyła pani Scorbic. — Wiem, jak się co podaje i żadna koza nie będzie się rządzić w mojej własnej kuchni.

Magrat przygarbiła się, załamana. Niania Ogg stuknęła ją w ramię.

— Myślę, że teraz może ci się przydać — stwierdziła i wręczyła jej skrzydlaty hełm.

— Król zawsze był zadowolony z… — zaczęła pani Scorbic. Coś szczęknęło. Pani Scorbic spojrzała wzdłuż łożyska kuszy prosto w zimne oczy Magrat.

— Do roboty! — powiedziała cicho królowa Lancre. — Zrób mi tarte.


* * *

Verence siedział w nocnej koszuli, z głową opartą na dłoniach. Niewiele pamiętał z minionej nocy oprócz uczucia chłodu. I nikt jakoś nie chciał mu nic zdradzić.

Cicho zgrzytnęły otwierane drzwi.

Uniósł głowę.

— Cieszę się, że już wstałeś — powitała go babcia Weatherwax. — Przyszłam pomóc ci się ubrać.

— Przejrzałem garderobę — odparł Verence. — Elfy… to były elfy, prawda? Splądrowały tu wszystko. Nie mam co na siebie włożyć.

Babcia rozejrzała się, po czym sięgnęła do niskiego kufra i otworzyła wieko. Zabrzmiał cichy brzęk dzwoneczków, błysnęła czerwień i żółć.

— Podejrzewałam, że tego nie wyrzucisz — stwierdziła. — Nie przytyłeś, więc będzie pasować. Śmiej się, pajacu. Magrat będzie zachwycona.

— O nie — rzeki Verence. — W tej sprawie będę stanowczy. Jestem teraz królem. To by było poniżające dla Magrat, gdyby miała poślubić błazna. Muszę dbać o swoją reputację, dla dobra państwa. Poza tym jest jeszcze coś takiego jak duma.

Babcia przyglądała mu się nieruchomo, aż zaczął się kręcić.

— No, przecież jest…

Babcia kiwnęła głową i podeszła do drzwi.

— Dlaczego pani wychodzi? — zapytał nerwowo Verence.

— Nie wychodzę. Chciałam tylko zamknąć drzwi.


* * *

Potem zdarzył się jeszcze incydent z koroną. Ceremonie i protokoły królestwa Lancre zostały w końcu odnalezione po szybkim przeszukaniu pokoju Verence’a. Procedura była tam opisana całkiem wyraźnie: nową królową koronował sam król, w ramach uroczystości ślubnej. Czynność nie była technicznie trudna dla żadnego władcy, który wiedział, który koniec królowej jest którym. Nawet najmniej inteligentni dochodzili do tego najdalej w drugiej próbie.

Myślak Stibbons miał jednak wrażenie, że rytuał zaciął się trochę w tym punkcie.

Zdawało się, że kiedy król miał właśnie włożyć koronę na głowę małżonki, spojrzał poprzez salę w stronę starej, chudej czarownicy. I prawie wszyscy obecni też na nią spojrzeli, nie wyłączając panny młodej.

Stara czarownica ledwie dostrzegalnie skinęła głową.

Magrat została koronowana.

Tra la la, dzyń, dzyń i tak dalej.


* * *

Państwo młodzi stali obok siebie, ściskając ręce stojącym w długim rzędzie gościom. Byli trochę nieprzytomni, co jest normalne w tym punkcie ceremonii.

— Na pewno będziecie bardzo szczęśliwi…

— Dziękujemy.

— Uuk!

— Dziękujemy.

— Przybić to do kontuaru, lordzie Ferguson, i niech licho porwie mleczarzy!

— Dziękujemy.

— Czy mogę pocałować pannę młodą?

Z pewnym opóźnieniem Verence zdał sobie sprawę, że zwraca się do niego powietrze. Spojrzał w dół.

— Przepraszam bardzo — powiedział. — Pan…?

— Oto moja karta. — Casanunda podał mu wizytówkę. Verence przeczytał i uniósł brew.

— Aha — wymruczał. — Tego… niech mnie… no, no, no… numer drugi, tak?

— Ale się staram — zapewnił Casanunda.

Verence rozejrzał się niepewnie, po czym schylił się tak, że jego usta znalazły się przy uchu krasnoluda.

— Czy za chwilę moglibyśmy zamienić kilka słów?


* * *

Członkowie Lancrańskiego Zespołu Tańca Morris po raz pierwszy spotkali się wszyscy na przyjęciu. Trudno im było ze sobą rozmawiać. Niektórzy, mówiąc, odruchowo podskakiwali i przykucali.

— No dobra — zaczął Jason. — Ktoś pamięta?

— Pamiętam początek — odparł Krawiec, drugi tkacz. — Dokładnie pamiętam początek. I taniec w lesie. Ale Rozrywka…

— Były tam elfy — dodał Druciarz, druciarz.

— Właśnie dlatego wszystko się pomieszało — wyjaśnił Dekarz, woźnica. — I jeszcze wszyscy krzyczeli.

— Potem zjawił się jeszcze ktoś z rogami — dodał Woźnica. — I takim wielkim…

— To wszystko było jak sen — podsumował Jason.

— Hej, Woźnica! Spójrz tylko — zawołał Tkacz, mrugając do kolegów. — Tam stoi ten małpiszon. Chciałeś go o coś zapytać, prawda? Woźnica zamrugał niepewnie.

— O rany, rzeczywiście.

— Na twoim miejscu nie marnowałbym takiej okazji. — Tkacz zachęcał kolegę ze złośliwą radością, często okazywaną ludziom prostym przez ludzi bystrzejszych.

Bibliotekarz rozmawiał właśnie z Myślakiem i kwestorem. Obejrzał się, gdy szturchnął go Woźnica.

— Znaczy się, byłeś pod Kromką, tak? — zapytał Woźnica szczerym, bezpośrednim tonem.

Bibliotekarz spojrzał na niego z uprzejmym niezrozumieniem.

— Uuk?

Woźnica stropił się lekko.

— Tam schowałeś orzech, prawda?

Bibliotekarz przyjrzał mu się uważnie i pokręcił głową.

— Uuk.

— Tkacz! — krzyknął Woźnica. — Małpiszon mówi, że wcale nie chował orzecha tam, gdzie słońce nie dochodzi! A ty powiedziałeś, że tak! — Zwrócił się do bibliotekarza. — Nie chowałeś, prawda? A on mówił, że chowałeś. Widzisz, Tkacz? Wiedziałem, że musiałeś coś pokręcić. Tępak z ciebie. W Kromce nie ma żadnych małpiszonów.

Fala milczenia rozlewała się z wolna wokół nich.

Myślak Stibbons wstrzymał oddech.

— To wspaniale przyjęcie — powiedział kwestor do krzesła. — Żałuję, że mnie tu nie ma.

Bibliotekarz wziął ze stołu dużą butlę. Klepnął Woźnicę w ramię. Potem nalał mu solidnego drinka i pogłaskał po głowie.

Myślak odetchnął i wrócił do poprzedniego zajęcia. Przywiązał do sznurka nóż i patrzył smętnie, jak obraca się wkoło…

Kiedy Tkacz nocą wracał do domu, został porwany przez tajemniczego napastnika i wrzucony do Lancre. Nikt nigdy nie odgadł dlaczego. Nie należy wtrącać się w sprawy magów, zwłaszcza małpich. Nie są szczególnie subtelni.


* * *

Inni wrócili tej nocy do domu.

— Może jej się w głowie przewrócić od tego awansu — stwierdziła babcia Weatherwax, kiedy razem z nianią szły wolno wśród zapachu pól.

— Jest królową. To rzeczywiście wysokie stanowisko — zauważyła niania Ogg. — Prawie tak wysokie jak czarownica.

— No tak… właściwie… ale to nie powód, żeby zadzierać nosa. Owszem, mamy pewne przewagi, lecz jesteśmy skromne i nie wysuwamy się na czoło. Nikt nie mógłby mi zarzucić, że przez całe życie nie byłam doskonale skromna.

— Zawsze mówiłam, że jesteś wręcz nieśmiała — zgodziła się niania. — Wszystkim powtarzam, że jeśli chodzi o pokorę, nie znajdzie się osoby bardziej pokornej niż Esme Weatherwax.

— Nigdy się nie wtrącam i pilnuję własnego nosa…

— Czasami w ogóle trudno cię zauważyć.

— Ja teraz mówię, Gytho.

— Przepraszam.

Przez chwilę szły w milczeniu. Wieczór był ciepły i suchy. Ptaki śpiewały wśród drzew.

— Zabawne — odezwała się w końcu niania. — Pomyśleć, że nasza Magrat wyszła za mąż i w ogóle.

— Co masz na myśli, mówiąc „w ogóle”?

— No wiesz, tego… za mąż. Udzieliłam jej kilku wskazówek. Zawsze miej coś na sobie w łóżku. To wzbudza w mężczyźnie ciekawość.

— Ty zawsze miałaś kapelusz.

— Właśnie.

Niania machnęła kiełbaską na patyku. Uważała, że należy korzystać z dostępu do darmowego jedzenia.

— Bankiet weselny był bardzo udany, nie sądzisz? A Magrat wręcz promieniała.

— Moim zdaniem wydawała się zgrzana i podenerwowana.

— U panien młodych to właśnie znaczy „promieniała”.

— Ale masz rację — zgodziła się babcia, która szła nieco z przodu. — Bankiet się udał. Nigdy jeszcze nie jadłam tych wegetariańskich dziwactw.

— Kiedy ja wychodziłam za pana Ogga, mieliśmy na przyjęciu weselnym trzy tuziny ostryg. Chociaż nie wszystkie podziałały.

— I podobało mi się, że dali nam w torebkach po kawałku weselnego tortu — dodała babcia.

— Rzeczywiście. Wiesz, podobno jeśli włożysz taki tort pod poduszkę, przyśni ci się twój przyszły m… — Język niani potknął się nagle o ząb. Zatrzymała się zakłopotana, co u Oggów było rzeczą niezwykłą.

— Nic nie szkodzi — uspokoiła ją babcia. — Nie gniewam się.

— Przepraszam, Esme.

— Wszystko gdzieś się wydarza. Wiem o tym. Wiem dobrze… Wszystko gdzieś się wydarza. Więc w sumie wychodzi na to samo.

— Bardzo continuinuinuumalne myślenie, Esme.

— Tak, tort to miły gest. Ale… w tej chwili… sama nie wiem czemu… wiesz, Gytho, teraz naprawdę chętnie zjadłabym… cukierka.

Ostatnie słowo zawisło w wieczornym powietrzu niby echo wystrzału.

Niania przystanęła. Odruchowo sięgnęła do kieszeni, gdzie zwykle trzymała torbę lepkich cukierków. Spojrzała na tył głowy Esme Weatherwax, na ciasno zwinięty kok siwych włosów pod rondem szpiczastego kapelusza.

— Cukierka? — powtórzyła.

— Na pewno masz już następną torebkę — dodała babcia, nie oglądając się za siebie.

— Esme…

— Masz mi coś do powiedzenia, Gytho? Coś na temat toreb cukierków?

Babcia Weatherwax wciąż się nie odwracała. Niania zwiesiła głowę.

— Nie, Esme — powiedziała potulnie.

— Wiesz, domyślałam się, że pójdziesz do Długiego. Jak się dostałaś do środka?

— Zabrałam jedną z tych specjalnych podków. Babcia skinęła głową.

— Nie powinnaś go w to wciągać, Gytho.

— Tak, Esme.

— Jest równie przebiegły jak ona.

— Tak, Esme.

— Stosujesz potulność uprzedzającą, Gytho.

— Tak, Esme. Ruszyły dalej.

— Co to był za taniec, który tańczył Jason i jego ludzie, kiedy się upili? — spytała babcia.

— To stary lancrański taniec kijów i wiader, Esme.

— Jest legalny?

— Formalnie nie powinni go wykonywać w obecności kobiet. W przeciwnym razie jest to morrisowanie seksualne.

— Mam wrażenie, że Magrat była dość zaskoczona, kiedy na przyjęciu powiedziałaś ten wiersz.

— Jaki wiersz?

— Ten, przy którym wykonywałaś gesty.

— Ach, ten wiersz.

— Zauważyłam, że Verence notował coś na serwetce. Niania znów sięgnęła w bezkształtne głębiny swej sukni i wyjęła całą butelkę szampana, na którą — można by przysiąc — nie było tam miejsca.

— Wyglądała na szczęśliwą — rzekła. — Kiedy tak stała, ubrana mniej więcej w połowę podartej sukni i kolczugę pod spodem. A wiesz, co mi powiedziała?

— Co?

— Znasz ten stary portret królowej Ynci? Wiesz, tej w żelaznej bluzce? Z tymi wszystkimi kolcami i ostrzami na rydwanie? No więc Magrat była pewna, że… że duch Ynci jej pomagał. Powiedziała, że tylko dlatego włożyła zbroję i robiła takie rzeczy, na jakie normalnie nigdy by się nie ośmieliła.

— Coś podobnego — mruknęła obojętnie babcia.

— Dziwny ten świat — zgodziła się niania. Przez chwilę szły w milczeniu.

— Czyli nie powiedziałaś jej, że królowa Ynci nigdy nie istniała?

— Nie warto.

— Stary król Lilly ją wymyślił, bo uważał, że w historii potrzebne jest nieco romantyzmu. Trochę wariował na tym punkcie. Kazał nawet przygotować zbroję.

— Wiem. Mąż mojej prababki wyklepał ją z cynowej balii i dwóch rondli.

— Ale nie uznałaś, że należy jej to wyjaśnić?

— Nie.

Babcia kiwnęła głową.

— Zabawne — stwierdziła. — Nawet kiedy Magrat jest zupełnie inna, i tak jest taka sama.

Niania Ogg gdzieś spod fartucha wyjęła drewnianą łyżkę. Następnie zdjęła kapelusz i ostrożnie podniosła ukrytą tam salaterkę z bitą śmietaną, budyniem i galaretką[37].

— Naprawdę nie rozumiem, dlaczego ciągle podkradasz jedzenie — rzekła z wyrzutem babcia. — Gdybyś poprosiła, Verence przysłałby ci całą balię. Przecież wiesz, że nie tyka budyniu.

— Tak jest zabawniej — wyjaśniła niania. — Należy mi się trochę zabawy.

W gęstych krzakach rozległ się głośny szelest i na drogę wyskoczył jednorożec.

Był oszalały. Był wściekły. Był w świecie, do którego nie należał. I był sterowany.

O pięćdziesiąt sążni od czarownic uderzył kopytem o ziemię i potrząsnął rogiem.

— Oj! — Niania Ogg odrzuciła swój zasłużony deser. — Chodź! Tu jest drzewo, no chodź!

Babcia Weatherwax pokręciła głową.

— Nie. Tym razem nie mam zamiaru uciekać. Poprzednio jej się nie udało, więc teraz próbuje przez zwierzaka, tak?

— Popatrz tylko, jaki ma wielki róg!

— Widzę całkiem wyraźnie.

Jednorożec opuścił głowę i zaatakował. Niania Ogg podbiegła do najbliższego drzewa z nisko rosnącymi konarami i podskoczyła…

Babcia Weatherwax skrzyżowała ręce na piersi.

— Szybciej, Esme!

— Nie. Dotąd nie myślałam jasno, ale to się zmieniło. Są rzeczy, przed którymi nie muszę uciekać.

Biała sylwetka pędziła między drzewami: tysiąc funtów mięśni za dwunastoma calami lśniącego rogu. Za jednorożcem unosiła się para.

— Esme!

Czas kręgu dobiegał końca. Poza tym wiedziała już, dlaczego miała wrażenie, że umysł ją zawodzi. To pomagało. Przestała słyszeć widmowe myśli wszystkich innych Esm Weatherwax.

Być może, niektóre z nich żyły w światach rządzonych przez elfy. Albo umarły dawno temu. Albo wiodły to, co uważały za szczęśliwe życie. Babcia Weatherwax rzadko kiedy czegoś żałowała, bo żałować to roztkliwiać się nad sobą; teraz jednak pomyślała, że trochę szkoda, że nigdy nie będzie mogła się z nimi spotkać.

Być może, niektóre mają umrzeć teraz, na tej ścieżce. Cokolwiek robił człowiek, miliony jego kopii robiło inaczej. Niektóre zginą. Wyczuwała ich śmierć… śmierć Esme Weatherwax. Nie mogła ich ocalić, bo szansa nie działa w taki sposób.

Na milionie wzgórz uciekała dziewczyna; na milionie mostów dziewczyna dokonywała wyboru; na milionie dróg stała kobieta…

Każda inna, wszystkie takie same.

Jedyne, co mogła dla nich zrobić, to być sobą, tu i teraz, jak tylko potrafi najlepiej.

Wyciągnęła przed siebie rękę.

Kilkanaście stóp przed nią jednorożec trafił w niewidzialny mur. Zamachał nogami, próbując wyhamować; ciało skręciło się z bólu… Resztę drogi przejechał na grzbiecie.

— Gytho! — zawołała babcia, gdy zwierzę usiłowało się podnieść. — Zdejmij pończochy, zwiąż je w uzdę i podaj mi ostrożnie.

— Esme…

— Co?

— Nie mam na sobie pończoch, Esme.

— A co z tą śliczną parą czerwono-białych, które ci podarowałam na Noc Strzeżenia Wiedźm? Sama je zrobiłam, a wiesz, że nie znoszę robótek na drutach.

— To ciepła noc. Wolałam, no wiesz, zachować przepływ powietrza.

— Strasznie się namęczyłam przy piętach.

— Przepraszam, Esme.

— To może chociaż pobiegnij do mnie i przynieś wszystko, co znajdziesz na dnie szuflady.

— Tak, Esme.

— Ale przedtem zajrzyj jeszcze do waszego Jasona. Powiedz, żeby rozgrzał palenisko w kuźni.

Niania Ogg spojrzała z góry na wyrywającego się jednorożca. Zdawało się, że utknął — przerażony, ale niezdolny uciec od babci.

— Ależ Esme, chyba nie poprosisz naszego Jasona, żeby…

— O nic go nie poproszę. Tak jak ciebie nie proszę teraz.

Babcia Weatherwax zdjęła kapelusz i cisnęła go w krzaki. Potem, nie odrywając wzroku od zwierzęcia, sięgnęła do stalowosiwego koku i wyjęła kilka kluczowych spinek.

Kok wypuścił skręconego węża cienkich włosów; opadły jej do pasa, gdy kilka razy potrząsnęła mocno głową.

Niania obserwowała ją zafascynowana i nieruchoma. Babcia uniosła rękę i wyrwała pojedynczy włos. Jej dłonie wykonały niezwykły taniec, gdy zawiązała coś niemal zbyt cienkiego, by było widoczne. Nie zważając na groźny róg, założyła pętlę na szyję jednorożca i pociągnęła.

Szarpiąc się i wyrzucając kopytami bryły ziemi, zwierzę stanęło na nogach.

— To go nie utrzyma — ostrzegła niania Ogg, przesuwając się z drugiej strony drzewa.

— Mogłabym go utrzymać na pajęczynie, Gytho Ogg. Na pajęczej nici. No, teraz weźmie się do roboty.

— Tak, Esme.

Jednorożec uniósł głowę i zarżał.


* * *

Pół miasta patrzyło, jak babcia prowadziła jednorożca, jak kopyta ślizgały się po kamieniach. Bo kiedy mówi się coś niani Ogg, to jakby się powiedziało wszystkim. Zwierzę tańczyło na niemożliwie cienkiej uwięzi, próbowało kopać nieostrożnych, ale nie udawało mu się wyrwać.

Jason Ogg, ciągle jeszcze w swym najlepszym ubraniu, czekał nerwowo w otwartej bramie kuźni. Rozgrzane powietrze falowało nad kominem.

— Mistrzu kowalu — rzekła babcia. — Mam dla ciebie pracę.

— Tego… — odpowiedział Jason. — To przecież jednorożec, nie?

— Zgadza się.

Jednorożec zarżał znowu, łypiąc przekrwionymi oczami.

— Nikt jeszcze nigdy nie przybił podków jednorożcowi — oświadczył Jason.

— Myśl o tym jak o wielkiej chwili swego życia — odparła babcia Weatherwax.

Tłum zebrał się wkoło. Ludzie starali się wszystko widzieć i słyszeć, jednocześnie trzymając się z dala od kopyt.

Jason pogładził brodę młotem.

— Sam nie wiem…

— Posłuchaj mnie, Jasonie Ogg. — Babcia mocniej pociągnęła za włos, gdy zwierzę przebiegło dookoła niej. — Potrafisz podkuć wszystko, co ci się przyprowadzi. I jest za to cena, prawda?

Jason rzucił niani przerażone spojrzenie; łaskawie zrobiła zdumioną minę.

— Ona nic mi o tym nie mówiła — zapewniła babcia, demonstrując swą zwykłą umiejętność czytania wyrazu twarzy niani przez tył własnej głowy. Pochyliła się bliżej do Jasona. — Ceną za to, że umiesz podkuć wszystko, wszystko co ci przyprowadzą… jest to, że musisz podkuć wszystko, co ci przyprowadzą. Cena za bycie najlepszym to zawsze… zawsze to, że musisz być najlepszy. I płacisz ją, tak samo jak ja.

Jednorożec wykopał kilka cali drewna z framugi.

— Ale żelazo… — protestował Jason. — I gwoździe…

— Tak?

— Żelazo go zabije. Jeśli przybiję mu do kopyt żelazo, on umrze. Zabijanie nie należy do fachu. Nigdy niczego nie zabiłem. Całą noc męczyłem się z mrówką, ale niczego nie poczuła. Nie skrzywdzę żywego stworzenia, które nic mi nie zrobiło.

— Przyniosłaś to z mojej komody, Gytho?

— Tak, Esme.

— Podaj tutaj. A ty, Jasonie, rozgrzej ogień.

— Ale jeśli przybiję żelazo…

— Czy mówiłam coś o żelazie?

Róg wyrwał kamień z muru o stopę od głowy Jasona. Kowal zrezygnował.

— Ale musi pani go przytrzymać — ostrzegł. — Nigdy nie podkuwałem takiego rumaka bez dwóch mężczyzn i chłopca, którzy by na nim wisieli.

— Zrobi, co mu każę — obiecała babcia. — Nie może mi się sprzeciwić.

— Zamordował starego Scrope’a — przypomniała niania. — Wcale by mi nie przeszkadzało, gdyby Jason go zabił.

— Więc wstydź się, kobieto — rzuciła jej babcia. — To zwierzę. Zwierzęta nie mogą mordować. Tylko my, rasy wyższe, jesteśmy zdolni do mordu. To jedna z cech, które odróżniają nas od zwierząt. Daj mi worek.

Wciągnęła wyrywającego się jednorożca przed wrota, a kilku gapiów pospiesznie zatrzasnęło je za nimi. Po krótkiej chwili kopyto wybiło dziurę w deskach.

Ridcully pojawił się zdyszany, przez ramię miał przewieszoną wielką kuszę.

— Słyszałem, że jednorożec znów się pojawił!

Kolejna deska rozpadła się w drzazgi.

— Tam jest? Niania przytaknęła.

— Przyciągnęła go tutaj aż z lasu — dodała.

— Przecież ta bestia jest całkiem dzika! Niania potarła nos.

— Niby tak… Ale ona ma kwalifikacje, prawda? Jeśli chodzi o poskramianie jednorożców. Nie ma to nic wspólnego z czarownictwem.

— Nie rozumiem…

— Myślałam, że wszyscy wiedzą o pewnych sprawach dotyczących łapania jednorożców — rzekła z godnością niania. — Usiłuję delikatnie zasugerować, kto konkretnie może je łapać. Przecież nasza Esme zawsze umiała biec szybciej od pana. Potrafiła prześcignąć każdego mężczyznę.

Ridcully stał nieruchomo z otwartymi ustami.

— Bo ja, na ten przykład — mówiła dalej niania — zawsze się potykałam o pierwszy z brzegu korzeń. Czasami całe wieki musiałam jakiegoś szukać.

— Chce pani powiedzieć, że kiedy wyjechałem, ona nigdy…

— Niech się pan nie roztkliwia. Zresztą w naszym wieku to i tak wszystko jedno. Pewnie nigdy by jej to nie przyszło do głowy, gdyby się pan znów nie pojawił. — Nagle w jej umyśle pojawiło się inne skojarzenie. — Nie widział pan przypadkiem Casanundy?

— Witaj, mój pączku różany — odezwał się wesoły i pełen nadziei głos.

Niania nie obejrzała się nawet.

— Jak zawsze podchodzisz, kiedy się akurat nie patrzy — stwierdziła.

— Jestem z tego znany, pani Ogg.

W kuźni zapanowała cisza. Potem usłyszeli stukanie Jasonowego młotka.

— Co oni tam robią? — zdziwił się Ridcully.

— Cokolwiek to jest, zwierzak przestał kopać.

— A co było w worku, pani Ogg? — zapytał Casanunda.

— To, co kazała mi przynieść — odparła niania. — Jej srebrny serwis do herbaty. Rodzinna pamiątka. Widziałam go tylko dwa razy, z czego jeden przed chwilą, kiedy ładowałam go do worka. Nie sądzę, żeby go kiedyś używała. Był tam taki dzbanek do śmietanki w kształcie śmiesznej krowy.

Coraz więcej ludzi zjawiało się przy kuźni. Tłum zajmował już cały rynek.

Stukanie młotka ucichło. Całkiem blisko odezwał się głos Jasona.

— Teraz wychodzimy.

— Teraz wychodzą — powtórzyła niania.

— Co powiedziała?

— Powiedziała, że teraz wychodzą!

— Wychodzą!

Tłum rozstąpił się. Wrota stanęły otworem.

Pojawiła się babcia prowadząca jednorożca. Kroczył statecznie; mięśnie poruszały się pod białą sierścią niczym żaby w oleju. A kopyta stukały o bruk. Ridcully nie mógł nie zauważyć, jak błyszczą.

Jednorożec przeszedł grzecznie obok czarownicy aż na środek placu. Wtedy go puściła i klepnęła lekko po zadzie. Zarżał cicho, odwrócił się i pogalopował ulicą w stronę lasu…

Niania Ogg podeszła do babci Weatherwax obserwującej biegnące zwierzę.

— Srebrne podkowy? — spytała cicho. — Nie wytrzymają długo.

— I srebrne gwoździe. Wytrzymają dostatecznie długo — stwierdziła babcia. — A ona nigdy go już nie odzyska, choćby wolała przez tysiąc lat.

— Podkuć jednorożca… — Niania pokręciła głową. — Tylko ty mogłaś pomyśleć o podkuciu jednorożca…

— Robię to przez całe życie — odparła babcia. Jednorożec był już tylko białą plamką na wrzosowisku. Patrzyły, póki nie rozpłynął się w wieczornym mroku. Niania Ogg westchnęła i przełamała czar.

— I po wszystkim.

— Tak.

— Wracasz do zamku na tańce?

— A ty?

— Cóż… Pan Casanunda zapytał, czy mogłabym pokazać mu Długiego. No wiesz. Jak należy. Pewnie dlatego, że jest krasnoludem, bardzo interesują go takie kopce.

— Nigdy nie mamy ich dosyć — potwierdził Casanunda.

Babcia westchnęła ciężko.

— Pomyśl, ile masz lat, Gytho.

— Nie muszę o tym myśleć. To mi przychodzi samo z siebie. Myśleć, że mam o połowę mniej, tak, to by była trudna sztuka. Ale mi nie odpowiedziałaś.

Ku zdziwieniu niani, Ridcully’ego i może nawet samej babci Weatherwax, babcia wsunęła rękę pod ramię nadrektora.

— Pan Ridcully i ja wybieramy się na spacer do mostu.

— Wybieramy się? — powtórzył Ridcully.

— Och, jak to miło.

— Gytho Ogg, jeśli dalej będziesz mi się tak przyglądać, to przyłożę ci w ucho, aż zadzwoni.

— Przepraszam, Esme — powiedziała niania.

— Bardzo słusznie.

— Zapewne chcecie porozmawiać o starych czasach — dodała niania.

— Może o dawnych, a może o innych czasach. Jednorożec dobiegł do lasu i galopował dalej.


* * *

Wody Lancre płynęły w dole. Nikt dwa razy nie przekracza tej samej rzeki, nawet po moście. Ridcully zrzucił kamyk. Wpadł do wody z cichym „chlup!”.

— Wszystko jakoś się dzieje — rzekła babcia Weatherwax. — Gdzieś. Ten twój młody mag wie o tym, tylko ubiera to w głupie słowa. Byłby całkiem mądry, gdyby umiał patrzeć na to, co ma przed oczami.

— Chciałby tu zostać na jakiś czas — odparł smętnie Ridcully. — Fascynują go chyba te kamienie. Nie mogę mu przecież odmówić, prawda? Król też jest za tym. Mówi, że inni królowie zawsze mieli błaznów, więc on spróbuje mieć przy sobie dla odmiany kogoś mądrego. Może tak będzie lepiej.

Babcia zaśmiała się.

— A młoda Diamanda już lada dzień będzie zdrowa — zauważyła.

— O co ci chodzi?

— Och, nic. To jest właśnie najważniejsze w przyszłości. Może się w niej zdarzyć cokolwiek. I wszystko.

Podniosła kamyk. Trafił w wodę w tej samej chwili co kamyk Ridcully’ego, z podwójnym „chlup!”.

— Czy sądzisz — spytał Ridcully — że… gdzieś tam… wszystko ułożyło się dobrze?

— Tak. Tutaj.

Zlitowała się, widząc jego przygarbione ramiona.

— Ale tam również — dodała.

— Co?

— Chciałam powiedzieć, że gdzieś tam Mustrum Ridcully ożenił się z Esmeraldą Weatherwax i żyli… — Babcia zacisnęła zęby. — Żyli długo i szczęśliwie. Mniej więcej. Tyle, ile każdy.

— Skąd wiesz?

— Docierały do mnie strzępy jej wspomnień. Wydawała się dość szczęśliwa. A mnie nie tak łatwo zadowolić.

— Jak to możliwe?

— Staram się być dobra we wszystkim, co robię.

— Czy ona mówiła coś o…

— Ona nic nie mówiła! Ona nie wie, że istniejemy! Nie zadawaj pytań. Wystarczy wiedzieć, że wszystko gdzieś się wydarza. Prawda?

Ridcully spróbował się uśmiechnąć.

— To najlepsze, co możesz mi powiedzieć? — zapytał.

— To najlepsze, co możliwe. No, może drugie w kolejności.


* * *

Gdzie to się kończy[38]?

W letnią noc, kiedy pary odchodzą swoimi drogami, a jedwabisty, fiołkowy zmierzch wypływa spomiędzy drzew. Z zamku, długo po zakończeniu uroczystości, dobiega cichy śmiech i brzęk srebrnych dzwoneczków. A na pustym zboczu tylko milczenie elfów.

Загрузка...