Niania poprawiła cztery poduszki, kopnęła w kąt ciepłe bambosze i naciągnęła na głowę pierzynę, tworząc niedużą, ciepłą i lekko cuchnącą jaskinię. Ssała cukierka. Niania Ogg miała już tylko jeden ząb, który od wielu lat znosił wszystko, czego od niego żądała. Na pewno nie przejmie się jakimś cukierkiem przed snem.

Po kilku sekundach uczucie nacisku na stopy poinformowało ją, że kot Greebo zajął swoje zwyczajowe miejsce w nogach. Greebo zawsze spał w łóżku niani; co rano przyjaźnie usiłował wydrapać jej oczy, co działało jak najlepszy budzik. Zawsze jednak zostawiała otwarte okno, na wypadek gdyby w nocy chciał wyjść i wypruć czemuś flaki. Bogowie z nim.

Tak, tak… Elfy (nie słyszały, jeśli wypowiadało się to słowo w myślach, przynajmniej dopóki nie znalazły się naprawdę blisko). Szczerze mówiąc, sądziła, że już ich więcej nie zobaczy. Ile to już? Pewnie setki lat, może i tysiące. Czarownice nie lubiły o tym wspominać, ponieważ popełniły wielki błąd w sprawie elfów. Owszem, w końcu przejrzały drani, ale niewiele brakowało. A było w tamtych czasach wiele czarownic. Powstrzymywały elfy na każdym kroku, sprawiły, że świat stał się dla nich zbyt gorący. Walczyły z nimi żelazem. Nic elfickiego nie zniesie żelaza. Ono je oślepia albo coś w tym rodzaju. Oślepia je całe.

Teraz czarownic pozostało już niewiele. Prawdziwych czarownic. Ale co gorsza, ludzie chyba jakoś zapomnieli, co to znaczy mieć wokół siebie elfy. Życie było wtedy o wiele ciekawsze, ale zwykle dlatego, że było krótsze. I barwne, jeśli ktoś lubił barwę krwi. Doszło do tego, że ludzie bali się nawet otwarcie wspominać tych drani.

Mówiło się: Promienni. Mówiło się: Piękny Lud. A potem się spluwało i dotykało żelaza. Ale po kilku pokoleniach wszyscy zapomnieli o pluciu i żelazie, zapomnieli, dlaczego tak nazywali te istoty. Pamiętali tylko, że były piękne.

Tak, za tamtych czasów żyło wiele czarownic. Zbyt wiele kobiet znajdowało pustą kołyskę, zbyt wielu mężów nie wracało z polowania… na którym to oni byli zwierzyną.

Elfy! Te dranie! A jednak…jednak… robiły jakieś sztuczki z pamięcią.

Niania Ogg przewróciła się na drugi bok. Greebo zamruczał z oburzeniem.

Weźmy na przykład takie krasnoludy i trolle. Ludzie mówią: Nie można wierzyć tym trollom. Są w porządku, jeśli widzi się je przed sobą. Niektóre, owszem, są w miarę przyzwoite na swój sposób, ale i tak tchórzliwe i głupie. A co do krasnoludów, to chciwe i chytre z nich pokraki. Fakt, trzeba przyznać, że czasem spotyka się któregoś z tych małych łobuzów, który nie jest taki zły, ale ogólnie nie są lepsze od trolli, a właściwie to…

…są takie jak my.

Ale nie wyglądają pięknie i brakuje im stylu. A my jesteśmy głupi i pamięć płata nam figle, więc pamiętamy urodę elfów, pamiętamy, jak się poruszały, ale zapominamy, kim były. Jesteśmy jak myszy, które powtarzają: „Mówcie co chcecie, ale koty naprawdę mają styl”.

Ludzie nigdy nie trzęśli się w łóżkach ze strachu przed krasnoludami. Nie przed trollami chowali się w komórkach pod schodami. Czasem rzeczywiście przeganiali je z kurników, ale krasnoludy i trolle nie były niczym więcej niż piekielnym utrapieniem. Nie były grozą wśród nocy.

Pamiętamy tylko, że elfy śpiewały. Zapominamy, o czym były te pieśni.

Niania Ogg odwróciła się znowu. Z końca łóżka dobiegł cichy szelest i stłumiony jęk, gdy Greebo spadł na podłogę.

Niania usiadła.

— Zakładaj mocne łapy, mój mały — powiedziała. — Wychodzimy.

W kuchni zatrzymała się, zdjęła jedno z żelazek grzejących się na piecu i przywiązała do niego kawał sznura do bielizny.

Przez całe życie chodziła nocą po Lancre i nigdy nie przyszło jej do głowy, by nosić ze sobą jakąś broń. Owszem, na ogół była rozpoznawalna jako czarownica i natrętny intruz pewnie uciekłby po chwili, niosąc swoje kluczowe elementy w papierowej torbie. Ale poczucie bezpieczeństwa dotyczyło wszystkich kobiet w Lancre. Zresztą mężczyzn także.

Teraz wyczuwała własny strach.

Elfy rzeczywiście wracały, rzucając przed sobą długie cienie.


* * *

Diamanda dotarła na szczyt wzgórza. Zatrzymała się. Jej zdaniem ta stara wiedźma, Esme Weatherwax, zdolna była do tego, by ją śledzić. Na pewno ktoś szedł za nią przez las. Nikogo wokół nie było. Odwróciła się.

— Dobry wieczór, panienko.

— Ty! Więc jednak mnie śledziłaś!

Babcia wstała z cienia Dudziarza, gdzie siedziała dotąd całkiem niewidoczna w ciemności.

— Nauczyłam się tego od ojca — wyjaśniła. — Kiedy szedł na polowanie, mawiał: Zły myśliwy ściga, dobry myśliwy czeka.

— Tak? A więc polujesz na mnie?

— Nie. Tylko czekałam. Wiedziałam, że się tu zjawisz. Nie miałaś dokąd pójść. Przyszłaś, żeby ją wezwać, prawda? Pokaż ręce.

To nie była prośba, ale rozkaz. Diamanda poczuła, że ręce przesuwają się do przodu bez jej woli. Nie zdążyła ich cofnąć. Starucha chwyciła dziewczynę za przeguby i ścisnęła mocno. Jej skóra przypominała w dotyku szorstki worek.

— Nigdy w życiu ciężko nie pracowałaś, co? — stwierdziła uprzejmie. — Nie ścinałaś kapusty pokrytej lodem, nie kopałaś grobu, nie doiłaś krowy ani nie układałaś zwłok.

— Nie trzeba tego robić, żeby być czarownicą — burknęła Diamanda.

— Czy mówiłam coś takiego? Ale coś ci opowiem. O pięknej kobiecie w czerwieni, z gwiazdami we włosach. I pewnie z księżycami także. I głosem w twojej głowie, gdy zasypiasz. I mocy, kiedy tu przychodzisz. Przypuszczam, że zaproponowała ci wielką moc. Wszystko co zechcesz. Całkiem za darmo.

Diamanda milczała.

— Bo widzisz, to zdarzało się już wcześniej. Zawsze jest ktoś, kto posłucha. — Oczy babci Weatherwax przesłoniła mgiełka wspomnień. — Kiedy jesteś samotna, ludzie dookoła wydają się tak głupi, że nie da się opisać, a świat wokół pełen jest sekretów, których nikt nie chce ci zdradzić…

— Czytasz w moich myślach?

— Twoich? — Babcia ocknęła się jakby; głos stracił ton rozmarzenia. — Hm… Kwiaty i różne takie. Tańce bez majtek… Zabawy z kartami i kawałkami sznurka… To pewnie działało. Na pewien czas dała ci moc. Och, musiała się śmiać. Potem jest mniejsza moc za wyższą cenę. A jeszcze później moc znika, ale płacisz codziennie. One zawsze biorą więcej, niż dają. I w końcu zabierają wszystko. To, co chcą od nas dostać, to nasz strach. To, czego pragną najbardziej, to nasza wiara. Jeśli je wezwiesz, przyjdą. Otworzysz im tunel, jeśli zawołasz je tutaj, w czasie kręgu, kiedy świat jest tak cienki, że usłyszą. Moc Tancerzy i tak już osłabła. A ja nie pozwolę, żeby… Panowie i Damy… wrócili.

Diamanda otworzyła usta.

— Jeszcze nie skończyłam. Jesteś mądrą dziewczyną. Czeka na ciebie wiele zajęć. Ale nie chcesz być czarownicą. To nie jest lekkie życie.

— Obłąkana starucho, wszystko pokręciłaś! Elfy nie są takie…

— Nie wymawiaj tego słowa. Przychodzą, gdy je zawołać.

— To dobrze. Elf, elf, elf! Elf… Babcia uderzyła ją w twarz. Mocno.

— Nawet ty sama wiesz, że to głupie i dziecinne — powiedziała. — A teraz mnie posłuchaj. Jeśli chcesz tu zostać, musisz skończyć z tym raz na zawsze. Możesz też wyjechać gdzieś, poszukać lepszej przyszłości, zostać wielką damą… Stać cię na to. Może za dziesięć lat wrócisz tu obładowana klejnotami, będziesz patrzeć z góry na nas, którzy zostaliśmy w domu. Bardzo dobrze. Ale jeśli zostaniesz i nadal będziesz próbowała wzywać… Panów i Damy, to znowu staniemy naprzeciw siebie. Ale nie będzie już głupich zabaw ze światłem, tylko prawdziwe czarownictwo. Nie sztuczki z księżycami i kręgami, ale śmiertelna sztuka z kości i z krwi, i z głowy. A o tym nie masz pojęcia. I nie ma tam miejsca na litość.

Diamanda podniosła głowę. Na policzku miała czerwoną plamę w miejscu, gdzie uderzyła ją babcia.

— Odejść stąd? — spytała.

Babcia zareagowała o sekundę za późno. Diamanda skoczyła między kamienie.

— Głupi dzieciaku! Nie tędy!

Postać dziewczyny stawała się już coraz mniejsza, choć wydawało się, że wciąż dzieli je ledwie kilka stóp.

— A niech to!

Babcia rzuciła się za nią. Usłyszała trzask rozdzieranej kieszeni. Pogrzebacz, który ze sobą zabrała, zakręcił się w powietrzu i zadzwonił o któregoś z Tancerzy. Poczuła serię szarpnięć i brzęknięć, gdy gwoździe wyrywały się z podeszew jej butów i frunęły ku kamieniom.

Żelazo nie może przekroczyć kamiennego kręgu. Żadne żelazo.

Babcia pędziła już po darni, gdy uświadomiła sobie, co to znaczy. Ale trudno. Dokonała wyboru.

Ogarnęło ją wrażenie przemieszczenia; kierunki tańczyły i kręciły się wokół niej. A potem śnieg pod nogami… Był biały — musiał być biały, bo to przecież śnieg. Ale sunęły po nim fale kolorów, odbijając dzikie korowody wiecznej zorzy na niebie.

Diamanda potykała się. Buciki miała odpowiednie na lato w mieście, z pewnością nie na warstwę śniegu powyżej kostek. Za to buty babci Weatherwax, nawet bez gwoździ, przetrwałyby spacer po gorącej lawie.

Mimo to mięśnie, które tymi butami poruszały, czyniły to już zbyt długo. Diamanda zwiększała dystans.

Płatki śniegu padały z nocnego nieba. Niedaleko kamieni czekał krąg jeźdźców. Królowa stała nieco z przodu. Każda czarownica znała ją, a przynajmniej jej kształt.

Diamanda potknęła się i upadła. Po chwili zdołała się podnieść do pozycji na klęczkach.

Babcia znieruchomiała.

Koń Królowej zarżał.

— Klęknij przed swoją Królową — rozkazał elf.

Miała czerwoną suknię, a we włosach miedzianą koronę.

— Nie. Nie klęknę — odparła babcia Weatherwax.

— Jesteś w mojej krainie, kobieto — odezwała się Królowa. — Nie wkraczasz tutaj ani nie odchodzisz bez mojej zgody. Uklękniesz!

— Przychodzę i odchodzę, nikogo nie prosząc o zgodę — oświadczyła babcia. — Nigdy tego nie robiłam i nie mani zamiaru teraz zaczynać.

Położyła dłoń na ramieniu Diamandy.

— Masz te swoje elfy — powiedziała. — Piękne są, prawda?

Wojownicy mieli prawie siedem stóp wzrostu. Nie nosili ubrań, raczej strzępy związane razem: kawałki futra, spiżowe płytki, sznury jaskrawych piór. Niebieskie i zielone tatuaże pokrywały im prawie całą odsłoniętą skórę. Kilku trzymało naciągnięte łuki, a groty strzał podążały za każdym ruchem babci.

Głowy otaczały im jak aureole sztywne od tłuszczu włosy. I chociaż twarze mieli rzeczywiście najpiękniejsze, jakie Diamanda wżyciu widziała, zaczęła ją dręczyć niejasna myśl, że jest w nich coś subtelnie niewłaściwego, jakiś element, który nie całkiem pasuje do reszty.

— Jedyny powód, że jeszcze żyjemy — mówiła babcia za jej plecami — to ten, że żywe jesteśmy zabawniejsze niż martwe.

— Wiesz przecież, że nie powinnaś słuchać tej pokracznej staruszki — rzekła Królowa. — Co może ci ofiarować?

— Coś więcej niż tylko śnieg w środku lata — odparła babcia. — Spójrz na ich oczy. Przyjrzyj się oczom. Królowa zeskoczyła z konia.

— Podaj mi dłoń, dziecko.

Diamanda ostrożnie wyciągnęła rękę.

Rzeczywiście, mieli coś w oczach… Ale nie kształt czy kolor. Nie zauważyła złośliwych błysków. Ale było…

…spojrzenie. Takie, jakie widziałby mikrob, gdyby mógł od dołu popatrzeć w mikroskop. To spojrzenie mówiło: Jesteś niczym. Mówiło: Jesteś skażona, nie masz żadnej wartości. Mówiło: Jesteś zwierzęciem. Mówiło: Możesz być zwierzaczkiem pokojowym, a możesz być zwierzyną; i nie do ciebie należy wybór.

Spróbowała cofnąć dłoń.

— Wynoś się z jej umysłu, starucho!

Twarz babci zlana była potem.

— Nie siedzę w jej umyśle, elfie. To ciebie tam nie wpuszczam. Królowa uśmiechnęła się. Był to najcudowniejszy uśmiech, jaki widziała Diamanda.

— Ty też masz pewną moc. Zadziwiające. Nie sądziłam, że do czegoś dojdziesz, Esmeraldo Weatherwax. Ale tutaj na nic ci się to nie przyda. Zabijcie je obie. Ale nie równocześnie. Niech ta druga patrzy.

Wspięła się na siodło, zawróciła wierzchowca i pogalopowała przed siebie.

Dwa elfy zsiadły i wyjęły zza pasów wąskie spiżowe sztylety.

— No, to by było na tyle — stwierdziła babcia Weatherwax, gdy wojownicy podeszli bliżej. Ściszyła głos. — Kiedy nadejdzie chwila, uciekaj.

— Jaka chwila?

— Sama zobaczysz.

Po czym padła na kolana przed nadchodzącymi elfami.

— O ja nieszczęsna, darujcie mi życie, jestem tylko biedną staruszką, a w dodatku chudą! — jęczała. — Oszczędź mnie, szlachetny panie! Olaboga!

Skuliła się i szlochała. Diamanda przyglądała jej się zdumiona — także tym, jak ktokolwiek mógł sądzić, że poskutkują takie lamenty.

Elfy dawno już nie spotykały się z ludźmi. Jeden schylił się i szarpnął babcię za ramię, tylko po to, by dostać solidny, oburęczny cios w takie miejsce, iż niania Ogg byłaby zaskoczona, że Esme Weatherwax w ogóle wie o jego istnieniu.

Diamanda już biegła. Babcia łokciem trafiła drugiego elfa w pierś i rzuciła się w pogoń.

Za sobą słyszała wesoły śmiech wojowników.

Diamanda była zaskoczona babcią Weatherwax udającą bezbronną staruszkę. Zdziwiła się jeszcze bardziej widząc, że babcia ją dogania. Ale babcia miała więcej powodów do ucieczki niż dziewczyna.

— Mają konie!

Babcia przytaknęła. To prawda, że konie biegają szybciej od ludzi, choć nie każdy się orientuje, że twierdzenie to jest prawdziwe tylko dla średnich dystansów. Na krótkim dystansie zdeterminowany człowiek może wyprzedzić konia, ponieważ ma dwa razy mniej nóg do kierowania.

Babcia chwyciła Diamandę za ramię.

— Kieruj się do szczeliny między Dudziarzem a Doboszem!

— Które to?

— Nawet tego nie wiesz?

Człowiek może wyprzedzić konia, to prawda. Ale babcię dręczyła świadomość, że nikt nie zdoła wyprzedzić strzały.

Coś świsnęło jej koło ucha.

Kamienny krąg wydawał się wcale nie zbliżać.

Nic z tego. To nie powinno być możliwe. Próbowała takich rzeczy, tylko kiedy leżała spokojnie, a przynajmniej kiedy miała się o co oprzeć.

Spróbowała teraz…

Ścigały je cztery elfy. Nawet nie pomyślała, żeby zajrzeć w ich umysły. Ale konie… Tak, konie…

Były drapieżnikami, z umysłami niczym groty strzał.

Zasada Pożyczania brzmi: nie ranisz, dosiadasz tylko ich umysłów; w żaden sposób nie mieszasz obiektu do swoich celów…

Właściwie nie tyle zasada, ile raczej ogólna wskazówka.

Strzała z kamiennym grotem przebiła babci kapelusz.

A tak naprawdę to nawet nie wskazówka.

Ani…

Do licha!

Wcisnęła się w umysł pierwszego konia poprzez warstwy ledwie kontrolowanego szaleństwa, które tkwi nawet w mózgu zwykłego konia. Przez moment patrzyła jego przekrwionymi oczami na własną postać zataczającą się na śniegu. Przez moment usiłowała zapanować nad sześcioma nogami jednocześnie, z czego dwoma w osobnym ciele.

Pod względem trudności granie jakiejś melodii na instrumencie muzycznym i równoczesne śpiewanie całkiem innej[16] jest niczym niespieszny spacer po łące w porównaniu z tym, czego usiłowała dokonać.

Wiedziała, że wytrzyma najwyżej kilka sekund, a potem całkowity chaos ogarnie jej umysł i ciało. Ale potrzebowała nie więcej niż sekundy. Pozwoliła, by powstał zamęt, po czym zrzuciła go w całości do końskiego umysłu. Wycofała się gwałtownie i przejęła kontrolę nad własnym ciałem w chwili, gdy zaczynało upadek.

Koń przeżywał straszne chwile. Nie był pewien, czym jest ani jak się tu znalazł. Co ważniejsze, nie wiedział, ile ma nóg. Mógł wybierać między dwoma a czterema, możliwe nawet, że sześcioma. Zdecydował się na trzy.

Babcia usłyszała, jak rży szaleńczo i pada. Sądząc po odgłosach, powalił jeszcze parę innych.

Zaryzykowała spojrzenie w stronę Diamandy…

…której obok nie było.

Leżała w śniegu trochę z tyłu i z wysiłkiem próbowała się podnieść. Twarz miała białą jak śnieg.

Z jej ramienia sterczała strzała.

Babcia zawróciła, chwyciła dziewczynę i szarpnięciem postawiła na nogi.

— Chodź! Już niedaleko!

— Ni mogę biec… zimno…

Diamanda runęła na twarz. Babcia, stękając z wysiłku, przerzuciła ją sobie przez ramię.

Jeszcze parę kroków i wystarczy, że przewróci się do przo…

Szponiasta dłoń chwyciła ją za spódnicę…

Trzy postacie upadły i potoczyły się w zielone paprocie.

Elf poderwał się pierwszy i rozejrzał tryumfalnie. Trzymał już długi miedziany nóż. Patrzył teraz na babcię, która wylądowała na plecach. Czuła jego ostry zapach, kiedy podniósł broń. Rozpaczliwie szukała przejścia do jego umysłu…

Coś przeleciało przed nią.

Sznur zaczepił o szyję elfa i zacisnął się; coś ciężkiego świsnęło w powietrzu. Wojownik spojrzał ze zgrozą na żelazko, które przeleciało kilka stóp przed jego twarzą, potem koło ucha, zwiększając prędkość w coraz ciaśniejszej spirali. Wreszcie trafiło go ciężko w tył głowy, uniosło w powietrze i rzuciło bezwładnego na ziemię.

W polu widzenia babci pojawiła się niania Ogg.

— Ależ ten elf cuchnie — powiedziała. — Można go wyczuć o milę.

Babcia wstała niezgrabnie. W kręgu była tylko trawa. Żadnego śniegu, żadnych elfów.

Obejrzała się na Diamandę. Niania także. Dziewczyna leżała nieprzytomna.

— Strzała elfów — wyjaśniła babcia.

— Niech to licho!

— Grot wciąż tkwi w ranie. Niania podrapała się po głowie.

— Chyba dam radę go wyciągnąć, żaden kłopot — stwierdziła. — Nie wiem tylko, co z trucizną. Mogłybyśmy założyć jej opaskę uciskową wokół zranionej części ciała.

— Świetnie. Najlepiej na szyi.

Babcia usiadła ciężko, opierając brodę o kolana. Bolały ją ramiona.

— Czekaj, muszę złapać oddech — powiedziała.

Obrazy przepływały w umyśle. Znowu się zaczynało. Wiedziała, że istnieje coś takiego jak alternatywne przyszłości, w końcu to właśnie oznacza przyszłość. Nigdy jednak nie słyszała o alternatywnych przeszłościach. Jeśli się skupiła, przypominała sobie, że właśnie przeszła przez kamienie. Niestety, pamiętała też inne rzeczy. Pamiętała, jak leżała w łóżku we własnym domu, ale to był prawdziwy dom, nie chatka, lecz przecież była sobą, miała swoje wspomnienia… A w tej chwili dręczyło ją niepokojące uczucie, że właśnie śpi.

Usiłowała skupić chmurne spojrzenie na niani. W Gycie Ogg było coś uspokajająco solidnego.

Niania W)jęła scyzoryk.

— Co ty wyprawiasz?

— Chcę ulżyć jego cierpieniom, Esme.

— Nie wygląda mi na cierpiącego. Oczy niani błysnęły chytrze.

— Mogę to zaraz naprawić, Esme.

— Nie będziesz go chyba torturować tylko dlatego, że leży bezbronny, Gytho.

— Do licha, Esme, nie mam zamiaru czekać, aż wstanie.

— Gytho!

— Sama wiesz, że porywały dzieci. Nie pozwolę, żeby znowu zaczęły. Na samą myśl, że ktoś mógłby porwać naszego Pewseya…

— Nawet elfy nie są takie głupie. Nigdy w życiu nie widziałam takiego lepkiego dziecka.

Babcia pochyliła się nad Diamanda i delikatnie uniosła jej powiekę.

— Jak trup — stwierdziła. — Poszła się bawić z duszkami.

Podniosła dziewczynę.

— Zbierajmy się. Ja poniosę ją, ty weźmiesz pana Blaszanego Dzwoneczka.

— Bardzo odważnie się zachowałaś, niosąc ją na ramieniu — pochwaliła ją niania Ogg. — A jeszcze te elfy strzelały z łuków…

— Dzięki temu trudniej im było trafić we mnie — wyjaśniła babcia. Niania Ogg była wstrząśnięta.

— Co? Nie wierzę, że tak pomyślałaś.

— Widzisz, ona już została trafiona. Gdyby trafili i mnie, żadna z nas by się nie wydostała — odparła z prostotą babcia.

— Ale to… to… objaw braku serca, Esme.

— Braku serca może, ale na pewno nie braku głowy. Nigdy nie twierdziłam, że jestem miła, tylko że rozsądna. I nie patrz tak na mnie. Idziemy, czy masz zamiar stać tu z otwartym ustami przez całą noc?

Niania zamknęła usta, po czym otworzyła je z powrotem, by zapytać:

— Ale co chcesz zrobić?

— Wiesz, jak ją wyleczyć?

— Ja? Nie.

— Właśnie. Ja też nie. Ale znam kogoś, kto wie. A elfa możemy wrzucić do lochu. Jest tam mnóstwo żelaznych prętów. To powinno go uciszyć.

— Jak w ogóle się przedostał?

— Trzymał mnie. Nie wiem, jak to działa. Może kamienie… moc kamieni otwiera się, żeby przepuścić ludzi albo co. Dopóki jego przyjaciele tkwią wewnątrz, nie interesuje mnie to szczególnie.

Niania bez specjalnego wysiłku zarzuciła sobie nieprzytomnego elfa na ramiona[17].

— Cuchnie gorzej niż ściółka w koziej zagrodzie. — Skrzywiła się. — Trzeba będzie wziąć w domu kąpiel.

— Oj — mruknęła babcia. — Jest coraz gorzej.


* * *

Czym jest magia?

Istnieje tłumaczenie czarownic, dostępne w dwóch wersjach, zależnie od wieku czarownicy. Starsze czarownice rzadko kiedy ubierają to w słowa, ale w głębi serca mogą podejrzewać, że wszechświat tak naprawdę w ogóle nie wie, co się, u licha, dzieje, i składa się z zylionów trylionów bilionów możliwości. Może stać się każdą z nich, jeśli umysł wyćwiczony i silny kwantową oznaczonością wsunie się w szczelinę i przekręci. I jeśli naprawdę chcemy, żeby czyjś kapelusz eksplodował, trzeba tylko przekręcić się do takiego wszechświata, gdzie duża liczba molekuł kapelusza postanowi równocześnie rozbiec się w różne strony.

Młode czarownice za to mówią o tym przez cały czas. Wierzą, że magia łączy się z kryształami, mistycznymi siłami i tańcami bez majtek.

Wszystkie mogą mieć rację jednocześnie. Tak to już jest z kwantami.


* * *

Był wczesny ranek. Shawn Ogg trzymał wartę na murach zamku Lancre — jedynej przeszkodzie stojącej pomiędzy mieszkańcami a potężnymi hordami barbarzyńców, które mogły akurat trafić w te okolice.

Podobało mu się wojskowe życie. Czasami chciałby nawet, by zaatakowała jakaś nieduża horda, a on mógłby wtedy zostać bohaterem. Marzył, że poprowadzi armię do bitwy, i żałował, że król jej nie ma.

Krótki krzyk był znakiem, że Hodgesaargh częstuje swoich podopiecznych porannym palcem.

Shawn nie zwrócił na to uwagi; podobne krzyki należały do tła akustycznego zamku. Zabijał właśnie czas sprawdzając, jak długo potrafi wstrzymywać oddech.

Znał mnóstwo sposobów zabijania czasu, ponieważ służba wartownicza w Lancre tego właśnie przede wszystkim wymagała. Znał na przykład Porządne Czyszczenie Dziurek w Nosie — bardzo dobre. Albo Puszczanie Wiatrów do Rytmu. Albo Stanie na Jednej Nodze. Ze Wstrzymywania Oddechu i Liczenia korzystał, kiedy nie mógł wymyślić niczego lepszego, a ostatnie posiłki nie były zbyt bogate w węglowodany.

Usłyszał kilka głośnych zgrzytów kołatki w dole. Kołatka tak zardzewiała, że aby jakoś wydobyć z niej dźwięk, trzeba było podnieść pierścień do góry — wtedy zgrzytała, po czym z całej siły ściągnąć go w dół — wtedy zgrzytała po raz drugi. Jeśli gość miał szczęście, uzyskiwał też cichy stuk.

Shawn nabrał tchu i wychylił się za blanki.

— Stój! Kto idzie? — zawołał. Z dołu dobiegł dźwięczny głos:

— To ja. Twoja mama.

— Dzień dobry, mamo. Dzień dobry, pani Weatherwax.

— Wpuść nas, synku.

— Przyjaciel czy wróg?

— Co?

— Muszę zapytać, mamo. Jestem na służbie. A ty masz wtedy odpowiedzieć: przyjaciel.

— Jestem twoją matką!

— Trzeba to robić jak należy, mamo — wyjaśnił Shawn ponurym tonem człowieka, który wie, że przegra niezależnie od tego, co się za chwilę stanie. — Inaczej służba nie ma sensu.

— Chłopcze, lada chwila to będzie wróg!

— Oj, mamo…

— No dobrze. Przyjaciel.

— Owszem, ale może tylko tak mówisz…

— Wpuść nas natychmiast, Shawnie Ogg!

Shawn zasalutował, uderzając się w głowę drzewcem piki.

— Tak jest, pani Weatherwax.

Jego okrągła, szczera twarz zniknęła znad muru. Po minucie czy dwóch usłyszały zgrzyt podnoszonej brony.

— Jak to zrobiłaś? — zdziwiła się niania Ogg.

— To proste — odparła babcia. — On wie, że nie doprowadzisz tej jego durnej łepetyny do eksplozji.

— No tak… Ale ja wiem, że ty też nie.

— Nie, wcale nie wiesz. Wiesz tylko, że dotąd tego nie zrobiłam.


* * *

Magrat sądziła, że takie rzeczy zdarzają się tylko w anegdotach, ale okazało się, że to prawda. W głównym holu zamku w Lancre był tylko jeden długi, bardzo długi stół, a ona i Verence siedzieli na jego końcach.

Wynikało to z etykiety.

Król musiał zajmować miejsce u szczytu stołu. To oczywiste. Ale gdy ona siadała obok, oboje czuli się zakłopotani, bo musieli się odwracać, żeby porozmawiać. Przeciwne końce i krzyki były jedynym rozwiązaniem.

Kłopot sprawiała też logistyka kredensu. I znowu, najprostsza możliwość — że oboje wstają i sami się częstują, czym zechcą — nie wchodziła w grę. Gdyby królowie mieli sami nakładać sobie jedzenie na własne talerze, cały system monarchii runąłby z hukiem.

Niestety, oznaczało to, że obsługiwać ich musi pan Spriggins, kamerdyner. Miał słabą pamięć, tik nerwowy i chore kolano. Dysponował rodzajem średniowiecznej windy, łączącej hol z kuchnią i zgrzytającej jak wóz drabiniasty. Szyb windy działał jak pochłaniacz termiczny: gorące posiłki docierały zimne, zimne docierały jeszcze zimniejsze. Nikt nie wiedział, co by się stało z lodami; prawdopodobnie wymagałyby przeformułowania praw termodynamiki.

Poza tym kucharka nie mogła jakoś przyswoić idei wegetarianizmu. Tradycyjna zamkowa kuchnia była aż ciężka od blokujących arterie dań, tak pełnych tłuszczów nasyconych, że wydzielały je w postaci wielkich, trzęsących się kropli. Warzywa istniały tylko po to, by zetrzeć nimi nadmiar sosu, a poza tym i tak podawano je rozgotowane do jednolitej żółtej barwy. Magrat usiłowała wytłumaczyć coś pani Scorbic, kucharce, ale trzy podbródki kobiety tak groźnie się zakołysały na sam dźwięk słowa „witaminy”, że Magrat przeprosiła i wycofała się z kuchni.

W tej chwili zadowalała się jabłkiem. Kucharka wiedziała o istnieniu jabłek: były to duże, opieczone w cieście przedmioty z usuniętym miąższem, napełnione rodzynkami i śmietaną. Magrat musiała więc wykradać surowe ze stryszku. Planowała też, że wykryje, gdzie kucharka trzyma marchewki.

Verence był ledwie widoczny za srebrnymi lichtarzami i stosem ksiąg obrachunkowych.

Od czasu do czasu podnosili głowy i uśmiechali się do siebie. Przynajmniej wyglądało to na uśmiech, bo z tej odległości trudno mieć pewność.

Chyba właśnie coś powiedział…

Magrat uniosła do ust złożone dłonie.

— Słucham?

— Potrzebujemy…

— Nie rozumiem!

— Co?

— Co?

W końcu Magrat wstała i zaczekała, aż Spriggins, czerwony na twarzy z wysiłku, przysunie jej krzesło do Verence’a. Mogłaby przenieść je sama, ale królowym to nie uchodzi.

— Powinniśmy mieć nadwornego poetę — wyjaśnił Verence, wsuwając zakładkę do książki. — Każde królestwo powinno ich mieć. Piszą wiersze na specjalne okazje.

— Tak?

— Pomyślałem, że może pani Ogg? Słyszałem, że zna sporo zabawnych piosenek.

Magrat zachowała powagę.

— Ja… hm… przypuszczam, że zna wiele rymów do pewnych słów — przyznała.

— Jak się zdaje, obecnie średnia pensja to cztery pensy rocznie i comber worka. — Verence sprawdził w książce. — A może worek combru?

— Co właściwie miałaby robić? — zainteresowała się Magrat.

— Tu piszą, że rolą nadwornego poety jest recytowanie wierszy podczas ceremonii państwowych.

Magrat widziała już kilka zabawnych recytacji niani Ogg, zwłaszcza połączonych z gestykulacją. Z powagą skinęła głową.

— Pod warunkiem — rzekła — i chcę być absolutnie pewna, że dobrze mnie zrozumiałeś, pod warunkiem że obejmie to stanowisko po ślubie.

— Ojej… Naprawdę?

— Po ślubie.

— Och.

— Zaufaj mi.

— Ależ oczywiście, jeśli to ma ci sprawić przyjemność…

Jakieś hałasy rozległy się za podwójnymi drzwiami, po chwili otworzonymi gwałtownie. Wkroczyły niania Ogg i babcia Weatherwax z Shawnem, który usiłował je wyprzedzić.

— Ależ mamo! Powinienem wejść pierwszy i powiedzieć, kto to jest!

— Same powiemy, kim jesteśmy. Witam wasze wysokoście — rzuciła niania.

— Pokój temu zamkowi — dodała babcia. — Magrat, potrzebne jest leczenie. Tutaj.

Dramatycznym gestem zrzuciła na podłogę lichtarz i trochę zastawy, po czym ułożyła na stole Diamandę. Co prawda kilka akrów stołu było całkiem pustych i pozbawionych nakryć, ale co za sens starać się o odpowiednie wejście, jeśli człowiek nie jest gotów narobić bałaganu.

— Przecież walczyłyście wczoraj! — zawołała Magrat.

— To bez różnicy — odparła babcia. — Dzień dobry, wasza wysokość.

Król Verence skinął głową. Inni królowie pewnie wołaliby straże, ale Verence nie, ponieważ sam był człowiekiem rozsądnym, to była babcia Weatherwax, a zresztą i tak jedynym strażnikiem był Shawn Ogg, który usiłował wyprostować swoją trąbkę.

Niania Ogg ruszyła w stronę kredensu. Nie dlatego że należała do osób bezdusznych, ale od kilku godzin była na nogach, a tu pozostało sporo śniadania, którym nikt się jakoś nie interesował.

— Co się jej stało? — spytała Magrat, dokładnie oglądając ranną. Babcia rozejrzała się po sali. Rycerskie zbroje, tarcze na ścianach, pordzewiałe miecze i piki… Chyba dość żelaza.

— Postrzelił ją elf.

— Ale… — zawołali równocześnie Magrat i Verence.

— Nie ma teraz czasu na pytania. Postrzelił ją elf. Tą ich okropną strzałą. Od tego umysł zaczyna wędrować całkiem sam. Możesz coś poradzić?

Mimo swego łagodnego charakteru Magrat poczuła, że rozpala się w niej iskra słusznego gniewu.

— Aha! Więc nagle znów jestem czarownicą, kiedy… Babcia Weatherwax westchnęła ciężko.

— Na to też nie ma czasu — powiedziała. — Ja tylko pytani. Wystarczy, że powiesz „nie”. Wtedy ją zabiorę i nie będę ci już sprawiać kłopotów.

Jej spokojny głos tak zaskoczył Magrat, że zapomniała o gniewie.

— Nie powiedziałam nie. Ja tylko…

— To dobrze.

Seria głośnych brzęknięć była znakiem, że niania Ogg zagląda pod srebrne pokrywy tac.

— Hej, są tu jajka na trzy sposoby!

— Nie ma gorączki — stwierdziła Magrat. — Tętno powolne. Źrenice nie reagują. Shawn!

— Tak, panno królowo?

— Gotowane, jajecznica i sadzone! To jest prawdziwa elegancja.

— Biegnij do mojej chatki i przynieś wszystkie książki, jakie znajdziesz. Jestem pewna, babciu, że gdzieś już o tym czytałam. Shawn! Shawn zatrzymał się w pół drogi do drzwi.

— Tak, panno królowo?

— Po drodze zajrzyj do kuchni i poproś, żeby zagotowali dużo wody. Możemy przynajmniej zacząć od oczyszczenia rany. Ale przecież elfy…

— W takim razie cię z nią zostawię. — Babcia odwróciła się. — Wasza wysokość, czy moglibyśmy zamienić kilka słów? Na dole jest coś, co wasza wysokość powinien zobaczyć.

— Będę potrzebowała kogoś do pomocy — uprzedziła Magrat.

— Niania się tym zajmie.

— To ja — wybełkotała niewyraźnie niania w fontannie okruchów.

— Coś ty zjadła?

— Kanapkę z jajecznicą i keczupem — odparła z zachwytem niania.

— Lepiej poproś kucharkę, żeby też ci coś ugotowała. — Magrat podwinęła rękawy. — Idź do niej i przy okazji spytaj, czy nie ma spleśniałego chleba.


* * *

Podstawową jednostką organizacyjną magów jest Obrządek albo Collegium. Albo, oczywiście, Uniwersytet. Podstawową jednostką organizacyjną czarownic jest czarownica, ale podstawową ciągłą jednostką, jak to już powiedziano, jest chatka.

Chatka czarownicy to dość specyficzny obiekt architektoniczny. Nie jest właściwie zbudowany, ale raczej składany przez lata, kiedy naprawiane obszary nakładają się na siebie niczym skarpeta zrobiona z samych cer. Komin skręca się jak korkociąg. Dach kryje strzecha tak stara, że rosną w niej małe, ale zdrowe drzewa, podłogi to serpentyny skrzypiące jak kliper herbaciany w czasie sztormu. Jeśli przynajmniej dwie ściany nie są podparte drewnianymi belkami, nie mamy do czynienia z chatką czarownicy, ale ze zwykłym domkiem jakiejś głupiej staruchy, która czyta z fusów i gada do swojego kota.

Chatki mają tendencję do przyciągania podobnych typów czarownic. To naturalne. Każda czarownica w ciągu swego życia szkoli jedną lub dwie młode, a kiedy z natury śmiertelnego czasu chatka opustoszeje, jedna z nich się tam wprowadza, co jest jedynym sensownym rozwiązaniem. W chatce Magrat mieszkały zwykle czarownice skłonne do rozmyślań, które dostrzegały różne rzeczy i notowały, jakie zioła lepiej od innych pomagają na bóle głowy, spisywały urywki starych legend i temu podobne drobiazgi.

W chatce leżało kilkanaście książek wypełnionych drobnym pismem i rysunkami. Czasem między stronicami leżał zasuszony starannie jakiś interesujący kwiatek albo niezwykła żaba.

To była chatka czarownic dociekliwych, czarownic badawczych. Oko jakiej jaszczurki? Jaki gatunek morskiego rekina pręgowanego? Przepis na magiczny napój może wymagać miłości bezczynnej, ale o którą konkretnie chodziło z trzydziestu siedmiu pospolitych roślin, nazywanych tak w różnych regionach kontynentu?

Babcia Weatherwax była lepszą czarownicą od Magrat, gdyż wiedziała, że w czarownictwie zupełnie nie ma znaczenia, która konkretnie. Można spokojnie użyć nawet zwykłej trawy.

Magrat była lepszym lekarzem niż babcia, ponieważ sądziła, że to ma znaczenie.


* * *

Dyliżans zahamował i zatrzymał się przed barykadą na drodze.

Herszt bandytów poprawił opaskę. Miał dwoje zdrowych oczu, ale ludzie zwykle czują szacunek dla munduru. Wolnym krokiem zbliżył się do powozu.

— Dzień dobry, Jim. Co tam dzisiaj mamy?

— Ehm… Mogą być kłopoty — odparł woźnica. — Jedzie paru magów. I krasnolud. I małpa. — Poskrobał czuprynę i skrzywił się. — Tak. Stanowczo małpa. A nie żadne inne ze stworzeń podobnych z grubsza do ludzi, ale porośniętych sierścią.

— Dobrze się czujesz, Jim?

— Wiozę ich od samego Ankh-Morpork. Tylko mi nie opowiadaj o pigułkach z suszonej żaby. Herszt uniósł brew.

— Dobrze. Nie będę.

Zastukał w drzwiczki. Okno zsunęło się w dół.

— Nie chciałbym, żebyście myśleli, że to rabunek — powiedział herszt. — Myślcie raczej o tym zdarzeniu jak o barwnej anegdocie, którą z przyjemnością będziecie opowiadali wnukom.

— To on! — zawołał jakoś głos z wnętrza. — Ukradł mi konia! Przez okno wysunęła się laska maga. Herszt wyraźnie zobaczył gałkę na jej czubku.

— Po co te nerwy? — odezwał się spokojnie. — Znam zasady. Magom nie wolno używać czarów przeciwko ludności cywilnej, chyba że w sytuacji bezpośredniego zagrożenia ży…

Błysnęło oktarynowe światło.

— Właściwie to nie jest zasada — wyjaśnił Ridcully. — Raczej ogólna wskazówka. — Zwrócił się do Myślaka Stibbonsa. — Interesujące wykorzystanie Morficznego Rezonatora Stacklady’ego, zauważył pan, mam nadzieję.

Myślak wyjrzał z powozu.

Wódz bandytów zmienił się w dynię, choć — zgodnie z regułami uniwersalnego humoru — wciąż miał kapelusz.

— A teraz — rzekł Ridcully głośniej — byłbym zobowiązany, gdyby wszyscy, którzy chowają się za kamieniami i różnymi takimi, wyszli teraz na drogę, żebym mógł ich zobaczyć. Bardzo dobrze. Panie Stibbons, niech pan i bibliotekarz przejdą się z kapeluszem.

— Ale to przecież rozbój! — zaprotestował woźnica. — I zmieniliście go w owoc!

— W warzywo — sprostował Ridcully. — Zresztą przejdzie mu za parę godzin.

— A mnie są winni konia — przypomniał Casanunda.

Bandyci płacili, niechętnie przekazując pieniądze Stibbonsowi i niechętnie, ale bardzo szybko, przekazując pieniądze bibliotekarzowi.

— Zebrałem prawie trzysta dolarów, nadrektorze — poinformował Myślak.

— I jeszcze koń. Nie zapomnijcie. A właściwie to dwa konie. Właśnie sobie przypomniałem o tym drugim.

— Doskonale. Podróż nam się zwróciła. Gdyby więc ci panowie zechcieli usunąć blokadę, moglibyśmy ruszać dalej.

— Tak naprawdę to były trzy konie! Zupełnie zapomniałem o tym trzecim!

— Nie tak powinniście się zachowywać! — protestował woźnica. — Mieliście być obrabowani!

Ridcully zepchnął go z kozła.

— Jesteśmy na wakacjach — wyjaśnił.

Dyliżans potoczył się dalej. Bandyci usłyszeli jeszcze cichnący krzyk:

— I cztery konie, pamiętajcie!

Po chwili powóz zniknął za zakrętem.

W dyni uformowały się usta.

— Pojechali?

— Tak, szefie.

— Przetoczcie mnie do cienia, dobrze? I żeby nikt nigdy nie wspominał o tej historii. Może ktoś ma pigułki z suszonej żaby?


* * *

Verence II szanował czarownice. To one oddały mu tron. Był tego właściwie pewien, choć nie całkiem rozumiał, jak to się stało. A wobec babci Weatherwax żywił lęk. Podążał za nią pokornie w stronę lochów, podbiegając co chwilę, by dotrzymać jej kroku.

— Co się dzieje, pani Weatherwax?

— Muszę ci coś pokazać.

— Wspominała pani o elfach.

— Zgadza się.

— Myślałem, że elfy występują w baśniach.

— Tak?

— Znaczy… no wie pani… w bajaniach starych kobiet.

— I co?

Babcia Weatherwax zdawała się generować pole żyroskopowe — jeśli człowiek zaczął być wytrącony z równowagi, pilnowała, żeby w tym stanie pozostał.

Spróbował jeszcze raz.

— Nie istnieją. To właśnie chciałem powiedzieć.

Babcia dotarła do drzwi lochu. Były zbudowane głównie z poczerniałego od starości dębu, ale sporą część górnej połowy stanowiła żelazna krata.

— Tam.

Verence zajrzał do środka.

— Wielcy bogowie!

— Kazałam Shawnowi otworzyć nam te drzwi. Nie sądzę, żeby ktoś zauważył, jak wchodzimy. Nikomu nie mów. Gdyby krasnoludy i trolle coś odkryły, wyrywałyby kamienie z murów, żeby go wyciągnąć.

— Po co? Żeby go zabić?

— Oczywiście. Mają lepszą pamięć niż ludzie.

— A co niby ja mam z nim robić?

— Na razie trzymaj go tutaj pod kluczem. Skąd mam wiedzieć? Muszę pomyśleć.

Verence raz jeszcze spojrzał na elfa, który leżał zwinięty w kłębek na środku celi.

— To ma być elf? Przecież… Przecież to tylko wysoki, chudy człowiek z lisią twarzą. Mniej więcej. Myślałem, że one powinny być… piękne.

— Są piękne, jeśli są przytomne. — Babcia machnęła ręką. — Promieniują tym… no… Kiedy ludzie na nich patrzą, widzą piękno, widzą coś, czemu chcieliby sprawić przyjemność. One mogą wyglądać dokładnie tak, jak chciałbyś je widzieć. To się nazywa urok. Od razu można poznać, kiedy w pobliżu zjawią się elfy. Ludzie dziwacznie się zachowują. Przestają jasno myśleć. Czy ty o niczym nie wiesz?

— Myślałem… że elfy to tylko bajka. Jak Zębowa Wróżka.

— Nie ma co lekceważyć Zębowej Wróżki. To ciężko pracująca kobieta. Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak sobie daje radę z drabiną i w ogóle. Nie. Elfy są rzeczywiste. Jak by to… Posłuchaj.

Odwróciła się i wystawiła palec.

— System feudalny. Jasne?

— Co?

— System feudalny! Uważaj, co mówię. Król na szczycie, potem baronowie i kto tam jeszcze, a niżej cała reszta… Czarownice trochę z boku — dodała dyplomatycznie. Złożyła dłonie. — System feudalny. Jak te szpiczaste budowle, w których kazali się chować pogańscy królowie. Rozumiesz?

— Tak.

— No właśnie. Tak widzą to elfy. Kiedy przedostaną się do świata, wszyscy znajdują się na samym dole. Niewolnicy. Gorzej niż niewolnicy. Gorzej nawet niż zwierzęta. Elfy biorą, co chcą, a chcą wszystkiego. Ale najgorsze, zupełnie najgorsze jest… że czytają w myślach. Słyszą, co myślisz, więc w samoobronie myślisz to, czego by chciały. Urok. A to oznacza okratowane nocą okna, jedzenie dla elfów, trzy obroty, zanim zacznie się o nich mówić, i podkowy nad drzwiami.

— Myślałem, że to wszystko to takie, no, wie pani… — Król uśmiechnął się niepewnie. — Zwyczaje ludowe.

— A jak myślisz, dlaczego ludzie się do nich przyzwyczaili? Oczywiście, że zwyczaje ludowe, głupku jeden.

— Tak się składa, że jestem królem — przypomniał z wyrzutem Verence.

— Ty głupi królu, wasza wysokość.

— Dziękuję.

— Chciałam powiedzieć, że to jeszcze nie znaczy, że to nieprawda. Może z latami historia zaczyna się plątać, ludzie zapominają szczegóły, zapominają, dlaczego coś robią. Tak jak z tymi podkowami.

— Pamiętam, że u babci wisiała taka nad drzwiami.

— No właśnie. To nie ma nic wspólnego z kształtem. Ale kiedy się mieszka w starej chacie i jest się biedakiem, to właśnie najłatwiejszy sposób zdobycia kawał żelaza z dziurkami.

— Aha.

— Z elfami chodzi o to, że brak im… no… — Babcia z irytacją pstryknęła palcami. — Zaczyna się na M.

— Manier?

— Hm… To prawda, ale nie.

— Muskułów? Mięsa? Mistyki?

— Nie. Nie. Nie. To jakby… rozumieć punkt widzenia kogoś innego.

Verence spróbował spojrzeć na świat z perspektywy babci Weatherwax. Zaświtało mu pewne podejrzenie.

— Empatii?

— O właśnie. Wcale. Nawet myśliwy, dobry myśliwy, współczuje zwierzynie. Dlatego jest dobrym myśliwym. Elfy to co innego. Są okrutne dla zabawy, nie potrafią zrozumieć czegoś takiego jak litość. Nie pojmują, że coś poza nimi samymi może mieć jakieś uczucia. Często się śmieją, zwłaszcza kiedy przyłapią samotnego człowieka, krasnoluda albo trolla. Trolle mogą być zbudowane z kamienia, wasza wysokość, ale zapewniam cię, że w porównaniu z elfami troll jest twoim bratem. W głowie, znaczy się.

— Dlaczego ja nic o tym nie wiedziałem?

— Urok. Elfy są piękne. Mają… styl. — Wypluła to słowo. — Urodę. Grację. Tylko to się liczy. Gdyby koty wyglądały jak żaby, zdawalibyśmy sobie sprawę, jakie to paskudne, okrutne małe dranie. Styl. To pamiętają ludzie. Pamiętają urok. A cała reszta, cała prawda zmienia się… w opowieści starych bab.

— Magrat nigdy o elfach nie wspominała. Babcia wahała się przez chwilę.

— Magrat nie wie o nich dużo — przyznała w końcu. — Zresztą nie jest jeszcze nawet młodą babą. W tych czasach rzadko mówi się o elfach. Niedobrze jest o nich mówić. Lepiej żeby wszyscy zapomnieli. One… przychodzą na wołanie. Nie takie wołanie jak „cip, cip”. Chodzi o wołanie w ludzkich myślach. Wystarczy, że ludzie po prostu zechcą, by tu były.

Verence zamachał rękami.

— Wciąż jeszcze uczę się monarchii — oświadczył. — Nie rozumiem tego wszystkiego.

— Nie musisz rozumieć. Jesteś królem. Posłuchaj. Wiesz o słabszych miejscach świata? Tych, gdzie styka się z innymi światami?

— Nie.

— Jedno takie jest na wrzosowiskach. Dlatego właśnie ustawiono wokół Tancerzy. Tworzą coś w rodzaju muru.

— Aha.

— Ale czasem bariera między światami jest słabsza, rozumiesz? Jak przypływ. W czasie kręgu.

— Aha.

— I jeżeli wtedy ludzie zaczną postępować głupio, Tancerze mogą nie utrzymać zamkniętego przejścia. Bo tam, gdzie świat jest cienki, nawet niewłaściwa myśl może stworzyć połączenie.

— Aha.

Verence uznał, że rozmowa zatoczyła krąg i znowu dotarła do obszarów, gdzie mógłby zaznaczyć swój w niej udział.

— Głupio? — zapytał.

— Wołając je. Przyciągając je.

— Aha. No to co mam zrobić?

— Króluj sobie dalej. Myślę, że nic nam nie grozi. Powstrzymałam dziewczęta, więc kanały nie powinny się otwierać. Trzymaj to tutaj pod kluczem i nic nie mów Magrat. Po co ma się martwić? Coś się przedostało, ale mam to na oku. — Babcia z posępną satysfakcją zatarła ręce. — Chyba wszystko załatwiłam — rzekła.

Zamrugała. Uszczypnęła się w nos.

— Co przed chwilą powiedziałam? — spytała.

— Uhm… Powiedziała pani, że wszystko pani załatwiła — przypomniał jej król.

Babcia Weatherwax zamrugała znowu.

— Rzeczywiście — przyznała. — Tak mówiłam. Zgadza się. I jestem w zamku, prawda? Tak.

— Dobrze się pani czuje, pani Weatherwax? — Głos króla pełen był troski.

— Świetnie. Doskonale. W zamku. Dzieci zdrowe?

— Słucham? Zamrugała jeszcze raz.

— Co?

— Nie wygląda pani dobrze…

Babcia skrzywiła się i potrząsnęła głową.

— Tak. Zamek. Ja to ja, ty to ty. Gytha jest na górze z Magrat. Zgadza się. — Skupiła wzrok na królu. — To tylko… przemęczenie. Nie ma się czym martwić. Zupełnie nie ma się czym martwić.


* * *

Niania Ogg z powątpiewaniem obserwowała przygotowania Magrat.

— Okład ze spleśniałego chleba nie wydaje mi się specjalnie magiczny — stwierdziła.

— Mateczka Whemper zaklinała się na taki chleb. Ale nie wiem, co możemy poradzić na śpiączkę.

Magrat z nadzieją przeglądała stare, kruche stronice. Jej poprzedniczki w chacie zapisywały wszystko, co im przyszło do głowy, więc całkiem ważne zaklęcia mieszały się z komentarzami na temat stanu ich stóp.

— Tutaj stoi tak: „Te małe i szpiczaste kamienie czasem znajdywane, znane są jako Elfie Strzały, jako że są grotami strzał Elfów z Czasów Minionych”. Tyle tylko znalazłam. I jeszcze rysunek. Ale widziałam te kamienie w okolicy.

— Jest ich mnóstwo — zgodziła się niania Ogg, bandażując ramię Diamandy. — Bez przerwy wykopuję je w ogródku.

— Ale przecież elfy nie strzelają do ludzi. Elfy są dobre!

— Pewnie strzelały do Esme i tej dziewczyny dla zabawy, co?

— Ale…

— Posłuchaj, moja droga. Masz być królową, tak? To poważne zajęcie. Więc ty pilnuj króla, a my z Esme przypilnujemy… innych spraw.

— Być królową? To tylko gobeliny i spacery po zamku w niewygodnych sukniach! Znam babcię! Ona nie lubi niczego, co… co ma styl i grację. Jest taka cierpka.

— Śmiem twierdzić, że ma swoje powody — odparła uprzejmie niania. — No to dziewczyna jest już połatana. Co teraz z nią zrobimy?

— Mamy dziesiątki sypialni. I wszystkie są przygotowane dla gości. Możemy ją gdzieś położyć. Ehm… Nianiu?

— Słucham?

— Czy chciałabyś być druhną?

— Nie bardzo, moja kochana. Trochę już jestem za stara na takie rzeczy. — Niania zawahała się. — A czy nie chciałabyś mnie o coś zapytać?

— Nie rozumiem.

— No bo jeśli twoja mama nie żyje, a nie masz innych krewniaczek…

Magrat była wyraźnie zdziwiona.

— Po ślubie — podpowiedziała niania. — Chodzi o to, co nastąpi po ślubie.

— Ach, to… Nie, większość załatwi kucharz. Verence sprowadzi go specjalnie na wesele. Nasza kucharka nie radzi sobie z kanapkami i przekąskami.

Niania w skupieniu wpatrywała się w sufit.

— A potem? — spytała. — Jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

— Zamówiłam dużo dziewcząt do sprzątania. Nie martw się. Pomyślałam o wszystkim. Naprawdę chciałabym, żebyście z babcią nie traktowały mnie, jakbym o niczym nie miała pojęcia.

Niania odkaszlnęła.

— Twój narzeczony… Bywał trochę w świecie, jak sądzę? Na pewno spotykał się z dziesiątkami młodych kobiet.

— Dlaczego tak mówisz? Nie, nie wydaje mi się. Błazny niewiele mają z prywatnego życia, a odkąd został królem, ma mnóstwo pracy. Jest trochę nieśmiały wobec kobiet.

Niania zrezygnowała.

— Co tam — mruknęła. — Na pewno jakoś to rozwiążecie, gdy już… Wrócił król z babcią Weatherwax.

— Jak dziewczyna? — spytała babcia.

— Wyjęłyśmy strzałę i oczyściłyśmy ranę — odpowiedziała Magrat. — Ale nie chce się zbudzić. Lepiej niech zostanie tutaj.

— Jesteś pewna? — Babcia wahała się. — Trzeba na nią uważać. Mam wolny pokój.

— Nie powinno się jej ruszać — oświadczyła stanowczo Magrat.

— One ją naznaczyły. Jesteś pewna, że sobie z tym poradzisz?

— Jestem pewna, że to bardzo brzydka rana.

— Właściwie nie myślałam o ranie — rzekła babcia. — Została przez nich dotknięta. To miałam na myśli. Jest…

— Na pewno poradzę sobie z chorą osobą. Wiesz, nie jestem taka całkiem głupia.

— Nie powinna zostawać sama — upierała się babcia.

— Będzie tu mnóstwo ludzi — uspokoił ją Verence. — Jutro zaczną się zjeżdżać goście.

— Być sama to nie to samo, co nie mieć wokół ludzi.

— To jest zamek, babciu.

— Rzeczywiście. No tak. W takim razie nie będziemy dłużej przeszkadzać. Idziemy, Gytho.

Niania Ogg poczęstowała się jeszcze wystygłym jagnięcym kotletem spod jednej ze srebrnych pokryw i pomachała nim królewskiej parze.

— Wesołej zabawy — rzuciła. — Na ile to możliwe.

— Gytho!

— Już idę.


* * *

Elfy są przedziwne. Budzą zadziwienie.

Elfy są cudowne. Sprawiają cuda.

Elfy są fantastyczne. Tworzą fantazje. Elfy są urocze. Rzucają urok. Elfy są czarowne. Splatają czary. Ich uroda powala. Strzałą.

Kłopot ze słowami polega na tym, że ich znaczenie może się wić jak wąż. A jeśli ktoś chce znaleźć węże, powinien ich szukać za słowami, które zmieniły swój sens.

Nikt nigdy nie powiedział, że elfy są miłe. Elfy są złe.


* * *

— To by było wszystko — powiedziała niania Ogg, gdy obie czarownice przeszły przez zwodzony most zamku. — Dobra robota, Esme.

— Jeszcze nie koniec — odparła babcia Weatherwax.

— Sama mówiłaś, że teraz nie mogą się przedostać. Nikt już nie będzie przy kamieniach próbował żadnej magii, to pewne.

— Tak, ale czas kręgu potrwa jeszcze dzień albo dwa. Wszystko może się zdarzyć.

— Ta Diamanda nic nie zrobi, a wszystkie inne porządnie wystraszyłaś. — Niania Ogg cisnęła jagnięcą kość do suchej fosy. — I nikt więcej już ich nie zawoła.

— Wciąż pozostał ten jeden w lochu.

— Chcesz się go pozbyć? Mogę posłać naszego Shawna po króla Żelaznywładssona na Miedziance. Albo sama wskoczę na miotłę i rzucę słówko Królowi Gór. Zanim się obejrzysz, krasnoludy i trolle załatwią sprawę. Koniec kłopotów.

Babcia nie zwracała na nią uwagi.

— Jest coś jeszcze — powiedziała. — Coś, o czym nie pomyślałyśmy. Ona wciąż będzie szukała drogi.

Dotarły na rynek. Babcia Weatherwax rozejrzała się dookoła. Oczywiście, Verence został królem, co jest właściwe i słuszne, a to jego państwo, co też jest właściwe i słuszne. Ale w głębszym sensie królestwo należało do niej. I do Gythy Ogg, naturalnie. Władza Verence’a dotyczyła tylko dzieł ludzkich; nawet krasnoludy i trolle nie uznawały w nim króla, choć wyrażały to niezwykle uprzejmie. Ale gdy chodzi o drzewa, skały i glebę, babcia uważała, że są jej. I była wyczulona na nastroje krainy.

Kraina wciąż była pod obserwacją. Babcia wyczuwała czujność. Dostatecznie dokładne badanie zmienia obiekt badania, a tutaj obserwacji podlegało całe królestwo. Całe państwo było atakowane, a ona sama z rozplatającym się umysłem…

— Zabawne — rzuciła niania Ogg, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Kiedy tak siedziałam rano przy Tancerzach, przypomniałam sobie coś dziwnego…

— O czym ty mówisz?

— Pamiętam, kiedy byłam młoda, żyła taka dziewczyna podobna do Diamandy. Gniewna, niecierpliwa, utalentowana, prawdziwy wrzód na siedzeniu dla starszych czarownic. Może ją przypadkiem pamiętasz?

Minęły kuźnię Jasona rozbrzmiewającą uderzeniami młota.

— Nigdy nie zapomniałam — odpowiedziała cicho babcia.

— Zabawne, jak wszystko zatacza kręgi…

— Nie zatacza. Nie byłam taka jak ona. Sama wiesz, jakie czarownice tu mieszkały. Niczego nie chciały zmieniać. Zwykłe zaklinaczki kurzajek i tyle. A ja nie byłam wobec nich niegrzeczna. Byłam tylko… stanowcza. Szczera. Broniłam swojego zdania. Być czarownicą oznacza między innymi trzymać się swojego zdania… Śmiejesz się…

— To tylko wiatr. Słowo.

— Ona to całkiem inna sprawa. Nikt nie może mi przecież zarzucić, że nie jestem otwarta na nowe idee.

— Jesteś powszechnie znana z otwartości na nowe idee — zapewniła niania Ogg. — Zawsze powtarzam: Ech, ta Esme Weatherwax, zawsze otwarta na nowe idee.

— Właśnie. — Babcia Weatherwax spojrzała na porośnięte lasem góry wokół miasta i zmarszczyła czoło. — Kłopot w tym, że dzisiejsze dziewczęta nie potrafią skupić myśli i nie dać się rozproszyć. Popatrz na Magrat: zawsze roztrzepana. To przeszkadza w robieniu tego, co należy. — Przystanęła nagle. — Czuję ją, Gytho. Czuję Królową Wróżek. Potrafi sięgnąć umysłem poza kamienie. Niech licho porwie tę dziewuchę! Znalazła wejście. Jest teraz wszędzie. Gdziekolwiek skieruję myśli, wszędzie ją czuję.

— Wszystko będzie dobrze. — Niania poklepała ją po ramieniu. — Zobaczysz.

— Ona szuka drogi — powtórzyła babcia.


* * *

— Miłego dnia, bracia. I gdzież ów radosny dzionek spędzimy? — powitał kolegów piekarz Woźnica. Reszta zespołu tańca morris z Lancre spojrzała na niego ogromnie zdziwiona.

— Brałeś jakieś leki czy co? — spytał dekarz Tkacz.

— Staram się tylko zrozumieć ducha gry — wyjaśnił Woźnica. — Tak właśnie mówią prości rzemieślnicy.

— Kto to są prości rzemieślnicy? — zdziwił się tkacz Piekarz.

— To chyba ci sami co Komiczni Rękodzielnicy — odparł piekarz Woźnica.

— Pytałem mamę, co to za rękodzielnicy — wtrącił Jason.

— I co?

— To my.

— I prostymi rzemieślnikami też jesteśmy?

— Chyba tak.

— O w tyłek…

— Na pewno nie gadamy tak jak te łobuzy w sztuce — zapewnił kolegów Woźnica. — Nigdy w życiu nie powiedziałem niczego podobnego do „fol-de-rol”. I nie rozumiem żadnego z tych tutaj żartów.

— Nie musisz rozumieć żartów. To przedstawienie — przypomniał mu Jason.

— O w majtki! — zaklął tkacz Piekarz.

— Bądźcie cicho. I pchajcie wózek.

— Nie rozumiem, dlaczego nie możemy pokazać tańca kijów i wiader… — burczał Krawiec, drugi tkacz.

— Nie będzie żadnych kijów i wiader! Nie chcę w ogóle słuchać o tańcu kijów i wiader. Wciąż mnie strzyka w kolanie! Więc przestańcie nawet mówić o kijach i wiadrach.

— Niech to w brzucho! — zawołał Piekarz, który niełatwo rezygnował ze swoich pomysłów.

Wózek z rekwizytami podskakiwał i ślizgał się po zarośniętej ścieżce.

Jason musiał przyznać, że taniec morris jest o wiele łatwiejszy od teatru. Ludzie nie przyłażą cały czas na próby, nie gapią się i nie chichoczą. Małe dzieci nie dogadują. Tkacz i Dekarz prawie otwarcie zaczęli się już buntować i mylili słowa. Wieczory wypełniały im bezustanne poszukiwania miejsca odpowiedniego na próby.

Nawet w lesie nie mogli zostać sami. Zadziwiające, ile osób akurat przypadkiem przechodziło w pobliżu.

Tkacz puścił wózek i otarł czoło.

— Można by sądzić, że Porażony Dąb będzie bezpieczny — powiedział. — Pięć mil od najbliższej ścieżki. I co? Już po paru minutach nie można się przecisnąć przez smolarzy, pustelników, traperów, zbieraczy żywicy, myśliwych, trolli, łapaczy ptaków, budowniczych płotów, świniopasów, zbieraczy trufli, krasnoludy, włóczęgów i podejrzanych drani w szerokich płaszczach. Dziwne, że w lesie zostało jeszcze miejsce dla drzew.

Dotarli do skrzyżowania, jeśli można tak je określić.

— Nie pamiętam tej dróżki — zdziwił się Cieśla, kłusownik. — A myślałem, że znam wszystkie.

— To dlatego że oglądasz je tylko po ciemku — wyjaśnił Jason.

— Tak, wszyscy wiedzą, że radość przeżywasz czystą, wychodząc w noc gwiaździstą — zaśmiał się Dekarz, woźnica.

— Radości doznaję w każdą noc — mruknął Jason.

— Chłopaki — ucieszył się Piekarz, tkacz. — Coraz lepiej nam wychodzi to proste rzemieślnictwo.

— Jedźmy w prawo — zdecydował Jason.

— Nie, tam są same ciernie i rzepy.

— No to w lewo.

— Strasznie kręta ścieżka — zauważył Tkacz.

— No to może prosto? — zaproponował Woźnica.

Jason spojrzał przed siebie.

Środkowa droga, właściwie niewiele szersza od zwierzęcej ścieżki, wiła się w cieniu pod drzewami. Wokół gęsto rosły paprocie. Budziła wrażenie głębokiej, żywej zieloności, sugerującej użycie słowa „gęstwa”[18].

Jego kowalskie zmysły stanęły dęba i wrzasnęły chórem.

— Tam nie — rzekł krótko.

— Daj spokój — odparł lekceważąco Tkacz. — Co ci się nie podoba?

— Bo ta ścieżka prowadzi do Tancerzy — wyjaśnił Jason. — Mama mówiła, że nikt nie powinien chodzić do Tancerzy, bo młode kobiety tam tańczą goło.

— Tak, ale to już się skończyło — uspokoił go Dekarz. — Wkroczyła babcia Weatherwax i kazała im wszystkim włożyć majtki.

— Zresztą one już tam nie tańczą — dodał Woźnica. — Dlatego jest tam cicho i spokojnie. Dobre miejsce na próby.

— Mama powiedziała, że nikomu nie wolno tam chodzić — upierał się Jason, choć już nie tak stanowczo.

— No tak, ale jej pewnie chodziło o… no wiesz… z magicznymi zamiarami. A nie ma nic magicznego w bieganiu dookoła w perukach i całej reszcie.

— Właśnie — zgodził się Dekarz. — A nikt nam nie będzie przeszkadzał.

— I jeszcze coś — dodał Tkacz. — Gdyby jakieś młode kobiety miały ochotę zakraść się tam i potańczyć bez majtek, na pewno je zobaczymy.

Nastąpiła chwila pełnego zadumy milczenia.

— Uważam — rzekł z mocą Dekarz, wyrażając pogląd prawie całego zespołu — że jesteśmy to winni społeczeństwu.

— Niby tak… — Jason wahał się. — Ale mama mówiła…

— Twoja mama zawsze potrafiła mówić — stwierdził Tkacz. — Ojciec opowiadał, że kiedy był młody, twoja mama rzadko w ogóle…

— No dobrze — zgodził się Jason, ustępując przed większością. — Chyba nic złego nie robimy. My tylko udajemy. Takie… przedstawienie. Przecież to nic prawdziwego. Ale pamiętajcie, żadnych tańców. A zwłaszcza, i chcę, żeby wszyscy to sobie zapamiętali, zwłaszcza Kijów i Wiader.

— Oczywiście, będziemy udawać — zgodził się Tkacz. — I pilnować przy okazji.

— To nasz obowiązek wobec społeczeństwa — powtórzył Dekarz.

— Udawanie na pewno nie zaszkodzi — mruknął niepewnie Jason.


* * *

Brzdęk, bing, klang, dzyń… Dźwięki odbijały się echem po całym Lancre. Dorośli mężczyźni, okopujący grządki w ogródkach, ciskali szpadle i pędem biegli do domów…

Brzdęk, bing, klang, dzyń…

Kobiety stawały w drzwiach i rozpaczliwie wołały dzieci, by natychmiast wracały…

BANG — niech to licho — dzyń, bing…

Trzaskały zamykane okiennice. Niektórzy mężczyźni pod okiem przerażonych rodzin zalewali ogień i próbowali wcisnąć do komina worki z dobytkiem…

Niania Ogg mieszkała sama, ponieważ twierdziła, że starzy ludzie też mają swoją dumę i lubią niezależność. Poza tym z jednej strony mieszkał Jason i jego żona, jakjejtambyło, i łatwo można było ich sprowadzić metodą uderzenia butem o ścianę. A z drugiej strony mieszkał Shawn i niania kazała mu umocować długi sznurek z żelaznymi pojemnikami na końcu, na wypadek gdyby jego obecność była pożądana. Ale stosowała te środki tylko w sytuacjach alarmowych, na przykład kiedy chciała napić się herbaty albo gdy się jej nudziło.

Brzdęk — do demona — klang…

Niania Ogg nie miała łazienki, ale miała blaszaną balię, wiszącą zwykle na gwoździu na tylnej ściance wygódki. Teraz wciągała ją do domu. Po odbiciu od kilku drzew i ogrodowych krasnali dotarła prawie do granicy ogródka.

Przy piecu czekały już trzy wielkie czarne kotły pełne wrzątku. Obok leżało pół tuzina ręczników, gąbka, pumeks, mydło, drugie mydło, gdyby pierwsze gdzieś się zapodziało, chochla do wyławiania pająków, pełna wody gumowa kaczka z zalaną świstawką, nożyk do odcisków, duża szczotka, mała szczotka, szczotka na patyku, żeby sięgnąć do trudno dostępnych miejsc, banjo, takie coś z rurkami i kranikami, co to nikt nie wiedział, do czego służy, oraz flakon płynu do kąpieli Klatchiańskie Noce, którego jedna kropla łuszczyła farbę.

Brzęk, klang, bum…

Wszyscy w Lancre, wiedzeni instynktem samozachowawczym, i nauczyli się rozpoznawać przedkąpielowe działania niani.

— Przecież to nie kwiecień — dziwili się sąsiedzi, zaciągając zasłony.

W domku na wzgórzu, powyżej chatki niani, pani Skindle chwyciła męża za ramię.

— Koza została na dworze!

— Zwariowałaś? Nie wyjdę z domu! Nie teraz!

— Przecież wiesz, jak to się skończyło poprzednio. Sparaliżowało ją z jednej strony i nie mogliśmy jej ściągnąć z dachu!

Pan Skindle wysunął głowę za drzwi. Na dworze było spokojnie. Zbyt spokojnie.

— Chyba nalewa już wodę — powiedział.

— Masz jeszcze minutę, może dwie — ponaglała go żona. — Biegnij, bo przez całe tygodnie będziemy pili tylko jogurt.

Pan Skindle zdjął z gwoździa rzemień i przekradł się do kozy uwiązanej do żywopłotu. Ona także poznawała kąpielowy rytuał i aż zesztywniała z strachu.

Nie warto było jej ciągnąć. Po kilku próbach chwycił ją na ręce.

Rozległ się daleki, ale natrętny chlupot i brzdęk pumeksu obijającego się o ścianki balii.

Pan Skindle ruszył biegiem.

Wtedy zadźwięczało dostrajane banjo.

Świat wstrzymał oddech.

I wreszcie, niczym tornado sunące przez prerię, napłynął dźwięk.

— AAAaaaeeeeee…

Trzy doniczki przed drzwiami pękły jedna po drugiej. Odłamek świsnął panu Skindle koło ucha.

— …laaassskaaa maaagaaa maaa naczubkugałkę, naczubkugałkę…

Wrzucił kozę do środka i skoczył za nią. Żona czekała w gotowości i natychmiast zatrzasnęła drzwi.

Cała rodzina, nie wyłączając kozy, schowała się pod stołem.

Nie chodzi o to, że niania Ogg śpiewała źle, ale potrafiła zaśpiewać takie nuty, które, wzmocnione przez blaszaną balię i wodę, przestawały być dźwiękiem, a zmieniały się w rodzaj natrętnej obecności.

Wielu było śpiewaków, którzy wysokimi nutami potrafili rozbijać szkło, ale górne C niani Ogg mogło je wyczyścić do połysku.


* * *

Członkowie zespołu tańca morris z Lancre siedzieli ponuro na trawie, podając sobie z rąk do rąk gliniany dzban. Próba nie była udana.

— Nie wychodzi — stwierdził krótko Dekarz.

— Wcale nie jest śmieszne, ot co — dodał Tkacz. — Jakoś nie widzę, żeby król umarł ze śmiechu, jak zaczniemy odgrywać bandę ręcznych rzemieślników, którym granie całkiem nie idzie.

— Po prostu nie radzicie sobie z rolami — orzekł Jason.

— Bo mamy sobie nie radzić — przypomniał mu Tkacz.

— Tak, ale wam nie wychodzi granie kogoś, komu nie wychodzi granie — ocenił Druciarz. — Nie wiem jak, ale nie wychodzi. Trudno się spodziewać, żeby wszyscy możni panowie i damy…

Nad wrzosowiskiem przemknął podmuch pachnący latem i śniegiem.

— …śmiali się, bo nie umiemy grać takich, co nie umieją grać.

— Nie wiem, co niby jest takiego śmiesznego w bandzie prostych rękodzielników próbujących wystawić sztukę — mruknął Tkacz. Jason wzruszył ramionami.

— Tu pisze, że wszyscy szlachetni…

Ostry powiew, metaliczny posmak śniegu…

— …państwo w Ankh-Morpork śmiali się całymi tygodniami. Trzy miesiące wystawiali tę sztukę na Broad-Wayu.

— A co to jest Broad-Way?

— To takie miejsce, gdzie są wszystkie teatry. Disk, Słudzy Lorda Wynkina, Niedźwiedzia Nora…

— Oni tam śmieją się z byle czego — uznał Tkacz. — Zresztą wszystkich nas tutaj uważają za prostaków. Myślą, że stale powtarzamy „łojeju”, śpiewamy durne ludowe piosenki i mamy w mózgu po trzy komórki, tulące się do siebie z zimna, bo bez przerwy pijemy jabłkownik.

— Właśnie. Podaj dzban.

— Zarozumiałe miastowe dranie.

— Czy oni wiedzą, jak to jest, tkwić po pachę w krowim tyłku w zimową noc? No?

— Czy chociaż jeden… Zaraz, o czym ty gadasz? Przecież nie masz krowy!

— Nie, ale wiem, jak to jest.

— Nie mają pojęcia, jakie to uczucie, kiedy człowiekowi zassa jeden gumiak na podwórzu pełnym łajna? Czy znają ten przerażający moment, kiedy przesuwa się nogę dookoła i wie, że gdziekolwiek postawi się stopę, wierzchnia warstwa na pewno się załamie? Gliniany dzban chlupotał cicho, przekazywany z ręki do niepewnej ręki.

— Prawda. Szczera prawda. A widział kto, jak tańczą morrisa? Wystarczy popatrzeć, żeby człowiek miał ochotę odwiesić chustkę.

— Co, morris w mieście?

— No, w każdym razie w Sto Helit. Banda podstarzałych magów i kupców. Oglądałem ich przez godzinę i nikt nawet nie zajęczał.

— Zarozumiałe miastowe dranie. Przejeżdżają tutaj, odbierają nam pracę…

— Nie bądź głupi. Oni nawet nie wiedzą, co to znaczy uczciwa praca.

Dzban zabulgotał, ale głębszym tonem, sugerującym, że zawiera już sporo pustej przestrzeni.

— Założę się, że nigdy nie tkwili po pachę…

— Chodzi o to. Chodzi o to. Chodzi. O to chodzi. Ha! Wszyscy się wyśmiewają z uczciwych prostych rękodzielników, tak? Znaczy się. Znaczy. Znaczy. O czym niby jest ta sztuka? Znaczy się. Znaczy. Się. No. To jest o paru rękami dzielnych prostaczkach, znaczy prostakach takich, którzy nie umieją nawet zagrać sztuki o panach i damach…

Chłód w powietrzu, ostry jak sople lodu…

— Trzeba czegoś więcej.

— No właśnie. No właśnie.

— Elementu mitycznego.

— I o to chodzi, i o to chodzi. Tak jest. Tak właśnie jest. Właśnie. Trzeba takiej akcji, żeby mogli ją sobie gwizdać wracając do domów. Otóż to.

— Dlatego trzeba to zrobić tutaj, na świeżym powietrzu. Z widokiem na niebo i góry.

Jason Ogg zmarszczył czoło. I tak było zwykle zmarszczone, kiedy starał się rozstrzygnąć złożone sprawy tego świata — tylko z żelazem zawsze wiedział, jak postępować. Z wysiłkiem wystawił drżący palec i spróbował policzyć swych kolegów aktorów. Dzban był już prawie pusty, więc czynność wymagała znacznej koncentracji. Wydawało się, że przeciętnie siedzi tu — oprócz niego — siedem osób. Miał jednak niejasne, choć silne wrażenie, że coś się nie zgadza.

— Tutaj — powiedział niepewnie.

— Świetny pomysł — pochwalił Tkacz.

— A to nie ty wymyśliłeś?

— Myślałem, że ty.

— A ja, że ty.

— Czy to ważne, kto co powiedział? — wtrącił Dekarz. — To całkiem dobry pomysł. Jakiś taki… akuratny.

— O co chodziło z tym mitycznym czymś tam?

— A co to znaczy?

— To coś, co musi wystąpić — wyjaśnił Tkacz, ekspert teatralny. — Bardzo ważne jest to coś mityczne.

— Mama mówiła, że nikomu nie wolno… — zaczął Jason.

— Nie będzie tańców ani nic — zapewnił Woźnica. — Rozumiem, że nie życzysz sobie żadnych ludzi, którzy włóczą się po okolicy i robią jakieś czary. Ale nic chyba nie zaszkodzi, jak wszyscy tu przyjdą. Znaczy się król i cała reszta. Twoja mama też. Ha, chciałbym zobaczyć, jak któraś dziewczyna bez majtek spróbuje się przemknąć!

— Kiedy to chyba nie zwykłe…

— I ta druga też tu będzie — dodał Tkacz.

Przez chwilę rozważali kwestię babci Weatherwax.

— O żeż, ona to umie człowieka nastraszyć, nie ma co — mruknął Dekarz. — Kiedy tak spojrzy przez człowieka na wylot… Oczywiście, słowa nie dam na nią powiedzieć — dodał głośno. — Wspaniała kobieta. — Po czym dokończył szeptem: — Ale mówią, że skrada się po nocach jako zając albo i nietoperz. Zmienia postać i w ogóle. Co prawda ja tam nie wierzę w takie bzdury. — Podniósł głos i zaraz zniżył go znowu. — Star Weezen z Kromki opowiadał kiedyś, że postrzelił w nogę zająca, a na drugi dzień ona mijała go na drodze, powiedziała „Au” i tak mu przyłożyła po łbie…

— A mnie mówił ojciec — dodał Tkacz — że kiedyś prowadził naszą starą krowę na targ, a ona zachorowała i zaległa na drodze niedaleko jej chaty, i nie mógł jej ruszyć. No to poszedł do chaty, zastukał do drzwi, a ona otworzyła i zanim zdążył gębę rozewrzeć, mówi: „Twoja krowa jest chora, Tkacz”. Ot, tak sobie. A potem…

— To ta stara łaciata krowa, co ją miał twój ojciec?

— Nie. To mój stryj miał łaciatą krowę, myśmy mieli taką z ukruszonym rogiem. W każdym razie…

— Przysiągłbym, że była łaciata. Pamiętam, tato popatrzył na nią kiedyś zza żywopłotu i powiada: piękne łaty na tej krowie, dzisiaj już takich nie robią. To było jeszcze wtedy, kiedy mieliście to pole przy Cabbowej Studni.

— Nigdy nie mieliśmy tam pola. To mój kuzyn miał pole — wyjaśnił Tkacz. — W każdym razie…

— Jesteś pewien?

— W każdym razie! — rzekł z naciskiem Tkacz. — Powiada: „Zaczekaj tu, dam ci jakieś lekarstwo”. Poszła do kuchni i wróciła z takim dwoma czerwonymi pigułami. I…

— A jak jej się ukruszył? — spytał Woźnica.

— I dała mu jedną. I mówi: „Zrobisz tak, że podniesiesz krowie ogon i wciśniesz tę pigułę tam, gdzie słońce nie dochodzi, a za pól minuty poderwie się i pobiegnie szybko jak nigdy”. Tata podziękował i już wychodził, ale zapytał jeszcze: „A po co ta druga piguła?”. Ona popatrzyła tylko i mówi: „Chyba chcesz ją dogonić, prawda?”.

— To będzie w tej głębokiej dolinie niedaleko Kromki — stwierdził Woźnica.

Spojrzeli na niego wszyscy.

— O czym ty właściwie mówisz? — zdziwił się Tkacz.

— Jest schowana za górą. — Woźnica z przekonaniem kiwnął głową. — Stale w cieniu. Pewnie o to jej chodziło. To miejsce, gdzie słońce nie dochodzi. Kawał drogi trzeba przejść z tą pigułą, ale tak chyba już jest z czarownicami.

Tkacz mrugnął porozumiewawczo do kolegów.

— Posłuchaj — rzekł spokojnie. — Jej chodziło o… no, o to miejsce, gdzie małpa schowała orzech. Woźnica pokręcił głową.

— W Kromce nie ma małp — stwierdził. I nagle rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. — Ach, rozumiem. Ona była głupia!

— Ci, co piszą sztuki w Ankh — uznał Piekarz — chłopie, dużo o nas wiedzą, nie ma co. Dajcie dzbanek.

Jason rozejrzał się jeszcze raz. Był coraz bardziej niespokojny. Ręce, które codziennie stykały się z żelazem, świerzbiały.

— Chyba powinniśmy wracać do domu, chłopcy — wybełkotał.

— To ładna noc — odparł Piekarz, nie ruszając się z miejsca. — Patrz, jak mrugają gwiazdy.

— Ale zrobiło się trochę zimno — zauważył Jason.

— Pachnie jakby śniegiem — dodał Woźnica.

— Rzeczywiście — zgodził się Piekarz. — Śnieg w środku lata. Tak to jest w miejscach, gdzie słońce nie dochodzi.

— Cicho bądź, cicho bądź, cicho — uciszał go Jason.

— Co z tobą?

— Coś tu jest nie takie. Nie powinniśmy tu być. Nie czujecie tego?

— Nie marudź, chłopie — uspokoił go Tkacz. — Ładnie jest. Czuję tylko powietrze. A w dzbanku zostało jeszcze trochę jabłkownika. Piekarz oparł się wygodnie.

— Pamiętam taką starą historię o tym miejscu — powiedział. — Jakiś człowiek zasnął tu kiedyś, jak był na polowaniu. Dzban zabulgotał w półmroku.

— Co z tego? — zdziwił się Woźnica. — Ja też tak potrafię. Zasypiam każdej nocy, regularnie.

— Ale ten człowiek, jak wrócił do domu, to jego żona mieszkała z kimś innym, a dzieci dorosły i w ogóle go nie poznawały.

— Mnie to się zdarza prawie codziennie — oznajmił posępnie Tkacz.

Piekarz pociągnął nosem.

— Wiecie, tu rzeczywiście pachnie tak jakby śniegiem. No wiecie… Taki ostry zapach.

Dekarz wyciągnął się, opierając głowę na ramieniu.

— Coś wam powiem — oświadczył. — Gdyby moja stara wyszła za kogoś innego, a moje wielkie bachory poszły sobie i przestały wyjadać wszystko ze spiżarni, to raz-dwa zjawiłbym się tutaj z kocem. Kto ma dzbanek?

Jason pociągnął solidnie leku na nerwy i odkrył, że czuje się lepiej, kiedy alkohol rozpuszcza mu synapsy.

Podjął jednak próbę.

— Chłopaki — wybełkotał. — Mamy drugi zzzbanek, co to się ssstudzi w wodopoju koło kuzzz… kuźni, so wy na to? Może byśmy tam posssli? Chłopaki? Chłopaki?

Odpowiedziało mu ciche pochrapywanie.

— No, chopcy… Jason wstał. Gwiazdy zawirowały.

Jason upadł powoli. Dzbanek wyśliznął mu się z rąk i potoczył po trawie.

Gwiazdy migotały. Wiatr był zimny i pachniał śniegiem.


* * *

Król jadł samotnie, to znaczy, że siedział na jednym końcu stołu, a Magrat na drugim. Na ogół jednak spotykali się na ostatni kieliszek wina przy kominku. W takich chwilach trudno im było rozmawiać. Żadne z nich nie przywykło do spędzania — powiedzmy — miłych chwil w towarzystwie innej osoby. Konwersacje stawały się więc nieco wymuszone. I najczęściej dotyczyły ślubu. W królewskich rodach jest to naprawdę trudna sprawa. Na przykład, młoda para zwykle wszystko już ma. Tradycyjna lista prezentów z kompletem garnków i serwisem na dwanaście osób wydaje się trochę nie na miejscu u kogoś, kto ma zamek, a w nim mnóstwo umeblowanych pokoi, zamkniętych od tak dawna, że pająki stworzyły już odrębne gatunki, zgodnie ze ścisłymi zasadami ewolucji. Nie można też po prostu zmienić skali i poprosić o Armię w Czerwonych Mundurach z Białymi Aplikacjami, żeby pasowała do tapet w kuchni. Pary królewskie dostają na ogół w prezencie albo rzeczy bardzo małe, jak precyzyjnie skonstruowane nakręcane jajka, albo bardzo duże i nieporęczne, jak księstwa.

Istnieje też poważny problem z listą gości. Nawet na zwykłym ślubie bywa ciężko z krewnymi, którzy ślinią się i przeklinają; z braćmi, którzy po jednym drinku robią się agresywni; i z ludźmi, którzy Nie Rozmawiają z innymi ludźmi z powodu tego, Co Kiedyś Powiedzieli o Naszej Sharon. Królewskie pary mają do czynienia z całymi państwami, które Zerwały Stosunki Dyplomatyczne po tym, co Książę Krwi Powiedział o Naszej Sharon. Verence jakoś sobie z tym poradził, ale musiał jeszcze zmierzyć się z problemem różnych ras. Trolle i krasnoludy w Lancre żyły w zgodzie z prostej przyczyny: nie miały ze sobą do czynienia. Ale gdy zbyt wiele ich się zbierze pod jednym dachem, zwłaszcza kiedy wino płynie szeroką strugą, a już szczególnie kiedy płynie w stronę krasnoludów, zaraz niektórzy zaczynają Łamać Komuś Ręce z powodu — mniej więcej — tego, co Jego Przodkowie Powiedzieli o Naszej Sharon. Były też inne sprawy…

— Co z tą dziewczyną, którą tu przyniosły?

— Kazałam Millie na nią uważać. A one co robią?

— Nie wiem.

— Przecież jesteś królem, prawda?

— Ale one są czarownicami. Nie lubię zadawać im pytań.

— Czemu nie?

— Bo mogłyby mi odpowiedzieć. I co bym wtedy zrobił?

— O czym babcia chciała z tobą porozmawiać?

— E… no wiesz… o różnych sprawach.

— Ale chyba nie o… o seksie?

Verence zrobił minę człowieka, który spodziewa się frontalnego ataku i nagle odkrywa, że paskudne rzeczy dzieją się za jego plecami.

— Nie! Czemu tak sądzisz?

— Niania próbowała udzielić mi matczynej rady. Ledwie mi się udało zachować powagę. Słowo daję, traktują mnie jak duże dziecko.

— Nie. Nic w tym rodzaju.

Siedzieli po bokach wielkiego kominka, oboje purpurowi z zakłopotania.

Po chwili odezwała się Magrat.

— Ehm… Posłałeś po tę książkę, prawda? No wiesz… tę z rycinami.

— A tak. Oczywiście, posłałem.

— Powinna już dotrzeć.

— Poczta przychodzi raz na tydzień. Myślę, że przywiozą ją jutro. Mam już dość biegania tam co tydzień, żeby Shawn nie odebrał jej pierwszy.

— Jesteś królem. Mógłbyś mu zakazać.

— Nie chcę. Jest taki gorliwy.

Wielki kloc pękł na dwoje na parze żelaznych stojaków.

— Naprawdę można dostać książki o… o tym?

— Książki można dostać o wszystkim.

Spoglądali w ogień. Verence myślał: Nie chce zostać królową, od razu widać, ale zostaje się królową, kiedy się wychodzi za króla, wszystkie książki o tym piszą…

A Magrat myślała: Był o wiele milszy, kiedy jeszcze nosił dzwoneczki na czapce i sypiał na podłodze przed drzwiami swego pana; wtedy umiałam z nim rozmawiać…

Verence klasnął w dłonie.

— No, to na dzisiaj już wszystko. Jutro czeka nas pracowity dzień. Przyjeżdżają goście i w ogóle.

— Tak. To będzie długi dzień.

— Prawie najdłuższy. Cha, cha.

— Tak.

— Chyba włożyli nam już do łóżek grzałki.

— Czy Shawn nauczył się wreszcie, jak się to robi?

— Mam nadzieję. Nie stać nas już na kolejne materace. Hol był wielki. Cienie zbierały się w kątach i tłoczyły z obu końców.

— Przypuszczam — powiedziała wolno Magrat, wpatrując się w ogień — że nie mieli tu w Lancre zbyt wielu książek. Aż do teraz.

— Czytelnictwo to wspaniała rzecz.

— Jakoś radzili sobie bez nich.

— Tak, ale nie w sposób właściwy. Gospodarstwa były tu naprawdę prymitywne.

Magrat spoglądała na płomienie. Gospodyństwa też nie wyglądały najlepiej, myślała.

— Pójdziemy już chyba do łóżek, jak uważasz?

— Tak sądzę.

Verence zdjął dwa srebrne lichtarze i zapalił świece. Jedną wręczył Magrat.

— No to dobranoc.

— Dobranoc.

Pocałowali się i odeszli do swoich pokojów.

Prześcieradło w łóżku Magrat właśnie zaczynało brązowieć. Wyjęła spod kołdry grzałkę i wyrzuciła przez okno.

Spojrzała niechętnie w stronę garderoby.

Magrat była prawdopodobnie jedyną osobą w całym królestwie, która martwiła się o to, czy rzeczy ulegają biodegradacji. Wszyscy inni mieli po prostu nadzieję, że rzeczy wytrzymają możliwie długo, wiedzieli też, że i tak prawie wszystko zgnije, jeśli zostawi się to na dostatecznie długi czas.

W domu… poprawka: w chatce, w której kiedyś mieszkała, na końcu ogrodu stała wygódka. Magrat aprobowała takie rozwiązanie. Wraz z wiadrem popiołu, egzemplarzem zeszłorocznego Almanachu na gwoździu i wycięciem w kształcie winnego grona na drzwiach, wygódka skutecznie spełniała swoje zadania. Raz na parę miesięcy Magrat musiała tylko wykopać duży dół i sprowadzić kogoś, żeby pomógł jej przesunąć samą konstrukcję.

Garderoba wyglądała jak niewielkie zadaszone pomieszczenie wewnątrz muru, z drewnianym siedzeniem umieszczonym nad dużą kwadratową dziurą, prowadzącą głęboko, na sam dół zamkowych murów. Był tam otwór, przez który raz w tygodniu działała biodegradacja — metodą procesu organodynamicznego, znanego także jako Shawn Ogg i jego taczki. Tyle Magrat rozumiała. Jakoś to wszystko pasowało do jej wyobrażenia arystokracji i pospólstwa. Szokowały ją za to kołki.

Służyły do wieszania w garderobie ubrań. Millie wyjaśniła jej, że tu właśnie przechowywano kosztowne futra i okrycia. Mole płoszył przeciąg z dziury oraz… zapach[19].

Z tym przynajmniej Magrat skończyła.

Teraz leżała w łóżku i patrzyła w sufit.

Oczywiście, chciała wyjść za Verence’a, mimo jego cofniętego podbródka i lekko załzawionych oczu. W ciemności nocy wiedziała, że nie może być zbyt wybredna; w jej sytuacji zdobycie uczuć króla to prawdziwie szczęśliwy los.

Tyle że naprawdę wolała go, kiedy był jeszcze błaznem. Naprawdę jest coś atrakcyjnego w mężczyźnie, który dzwoni lekko przy każdym ruchu.

Tyle że widziała przed sobą przyszłość pełną marnych haftów i tęsknego spoglądania przez okno.

Tyle że miała już po dziurki w nosie wszystkich książek o etykiecie, genealogii i Herbarza rodów Piętnastu Gór i równin StoNiemózgiego.

Żeby być królową, trzeba wiedzieć o takich rzeczach. W Długiej Galerii zebrano masę książek na te tematy, a Magrat nie zbadała jeszcze dalszego końca. Jak się zwracać do kuzyna trzeciego stopnia hrabiego? Co oznaczają obrazki na tarczach, wszystkie te lwy passanti regardanfi Ubrania też nie były lepsze. Magrat ustaliła granicę na kornecie, ale nie była też zachwycona wysokim, szpiczastym kapeluszem z wiszącą na czubku chustką. Pewnie wyglądał pięknie na lady Szalotce, ale na Magrat sprawiał wrażenie, jakby ktoś upuścił jej na głowę wielki rożek z lodami.


* * *

Niania Ogg siedziała w szlafroku przy kominku, pykała z fajki i zamyślona obcinała paznokcie u nóg. Od czasu do czasu rozlegał się cichy brzęk i stuk rykoszetów z dalszych zakątków izby; raz zadzwoniła rozbita lampa naftowa.


* * *

Babcia Weatherwax leżała w łóżku, nieruchoma i zimna. W dłoniach pokrytych siatką niebieskich żyłek trzymała kartkę ze słowami: NIE JESTEM MARTFA… Jej umysł sunął przez las i szukał, szukał… Kłopot polegał na tym, że nie mogła dotrzeć tam, gdzie nie było oczu do patrzenia ani uszu do słuchania.

Dlatego nie zobaczyła zagłębienia w pobliżu kamieni, gdzie spało ośmiu mężczyzn. I śniło…


* * *

Lancre oddzielone jest od reszty ludzkich krain mostem nad wąwozem Lancre, ponad płytką, lecz morderczo bystrą i zdradziecką rzeką Lancre[20]. Dyliżans zatrzymał się na dalszym końcu mostu. Drogę zagradzał szlaban nierówno pomalowany w czerwono-czarno-białe pasy.

Woźnica zadął w róg.

— Co jest? — Ridcully wychylił się przez okno.

— Trollowy most.

— O żeż…

Po chwili spod mostu dobiegły grzmiące dźwięki i przez balustradę wgramolił się troll. Jak na trolla, miał na sobie nadmiar odzieży: oprócz ustawowej przepaski biodrowej, nosił też hełm. Co prawda hełm był przeznaczony dla ludzkiej głowy, a na o wiele większej głowie trolla utrzymywał się z pomocą sznurka, ale określenie „nosił” mniej więcej oddaje sytuację.

— Co się dzieje? — Kwestor obudził się nagle.

— Na moście stoi troll — wyjaśnił Ridcully. — Ale stoi pod hełmem, więc chyba występuje oficjalnie. Na pewno będzie miał poważne kłopoty, jeśli kogoś zje[21]. Raczej nie ma się czym martwić.

Kwestor zachichotał, bo dotarł właśnie do krzywej wznoszącej tej kolejki górskiej, jaką podróżował obecnie jego umysł.

Głowa trolla pojawiła się w okienku dyliżansu.

— Dzień dobry waszym miłościom — powiedział. — Kontrola celna.

— Dawno już nie ćwiczyłem — paplał radośnie kwestor. — Owszem, w dzień Duchowego Ciasta kulaliśmy do celu gotowane jajka, ale…

— Chodzi o to — przerwał mu troll — czy wieziecie jakieś piwo, wódki, wina, inne napoje alkoholowe, zioła halucynogenne albo książki o treści lubieżnej bądź rozwiązłej.

Ridcully odciągnął kwestora od okienka.

— Nie — zapewnił.

— Nie?

— Nie.

— Na pewno?

— Tak.

— A chcecie trochę?

— Nie mamy nawet — zawołał kwestor, mimo wysiłków nadrektora, żeby usiąść mu na głowie — żadnych koziołków.

Są ludzie, którzy zagwiżdżą YankeeDoodle w zatłoczonym barze w Atlancie. Ale nawet tacy ludzie uznaliby za nietaktowne wspominanie o koziołkach w obecności trolla.

Wyraz jego twarzy zmienił się powoli, jakby połowa góry ulegała lodowcowej erozji. Myślak usiłował schować się pod siedzenie.

— Więc może pobrykamy sobie dalej, dobrze? — Głos kwestora dobiegał teraz nieco przytłumiony.

— On nie chciał — zapewnił szybko nadrektor. — Suszona żaba przez niego przemawia.

— Nie chcesz mnie zjeść — oświadczył kwestor. — Wolisz mojego brata, który jest o wiele mfmfph mfmfph…

— No tak — rzekł grzmiąco troll. — Wydaje mi się… — W tym momencie zauważył Casanundę. — Och nie! — zawołał. — Przemyt krasnoludów, co?

— Nie bądź śmieszny — uspokajał go Ridcully. — Nie ma czegoś takiego jak przemyt krasnoludów.

— Nie? To niby co tam macie?

— Jestem olbrzymem — wyjaśnił Casanunda.

— Olbrzymy są o wiele większe.

— Chorowałem.

Troll był zakłopotany. Dla jego gatunku takie procesy myślowe wymagały zwykle doktoratu. Ale wyraźnie szukał kłopotów. I znalazł je na dachu powozu, gdzie opalał się bibliotekarz.

— Co jest w tym worku na górze?

— To nie jest worek. To bibliotekarz. Troll dźgnął paluchem masę rudej sierści.

— Uuk…

— Co? Jakiś małpiszon?

— Uuuk?

Kilka minut później podróżni wychylili się przez balustradę, spoglądając w zadumie na płynącą daleko w dole rzekę.

— Często się to zdarza? — spytał Casanunda.

— Ostatnio coraz rzadziej — odparł Ridcully. — To tak jak… Jakie to słowo, Stibbons? Takie rozmnażanie się i przekazywanie różnych rzeczy dzieciakom?

— Ewolucja — wyjaśnił Myślak. Fale wciąż chlupotały o brzegi.

— Właśnie. Na przykład mój ojciec miał kamizelkę haftowaną w pawie, zostawił mija i teraz jest moja. Nazywają to dziedziczeniem…

— Nie, wcale nie… — zaczął Myślak bez nadziei, że Ridcully go wysłucha.

— W każdym razie u nas w domu już prawie wszyscy wiedzą, jaka jest różnica między małpą a małpiszonem. Ewolucja, tak jest. Trudno się rozmnażać, kiedy człowieka boli głowa, bo stuka nią o chodnik.

Fale się wygładziły.

— Myślicie, że trolle umieją pływać? — zainteresował się Casanunda.

— Nie. Idą na dno i ruszają do brzegu pieszo. — Ridcully odwrócił się i oparł łokcie o balustradę. — Wiecie, to miejsce budzi wspomnienia. Rzeka Lancre… Żyją tu pstrągi, które mogą odgryźć rękę.

— Nie tylko pstrągi — zauważył Myślak, obserwując wynurzający się z wody hełm.

— A wyżej w górach są przejrzyste jeziorka — mówił dalej Ridcully. — Pełne… pełne… przejrzystości i różnych innych. Można się kąpać nago i nikt nie zobaczy. I podmokłe łąki pełne… wody, rozumiecie, i kwiatów, i takich tam. — Westchnął. — Właśnie na tym moście powiedziała mi, że…

— Wydostał się na brzeg — oznajmił Myślak. Troll nie poruszał się zbyt szybko, ponieważ bibliotekarz nonszalancko wyważał z balustrady duży kamień.

— Na tym moście spytałem…

— Wielką ma tę maczugę — rzekł Casanunda.

— Ten most, można powiedzieć, to miejsce, gdzie niewiele brakowało…

— Mógłbyś przestać trzymać ten kamień tak prowokująco? — spytał Myślak.

— Uuk.

— Tak by było lepiej.

— Na tym właśnie moście, jeśli to kogoś interesuje, całe moje życie potoczyło się ina…

— Może po prostu jedźmy dalej — zaproponował Myślak. — Przed nim strome zbocze.

— Ma szczęście, że tu nie dotarł, co? — rzucił Casanunda. Myślak odwrócił bibliotekarza i pchnął go w stronę dyliżansu.

— To ten most, gdzie… Ridcully obejrzał się.

— Jedzie pan czy nie? — zapytał Casanunda, trzymając w rękach lejce.

— Szczerze powiem, że właśnie przeżyłem cudowną chwilę romantycznych, nostalgicznych wspomnień — oznajmił Ridcully. — Ale nikt z was nawet nie zauważył.

Myślak przytrzymał mu drzwiczki.

— Wie pan, co o tym mówią, nadrektorze. Nie można dwa razy przekroczyć tej samej rzeki.

Ridcully spojrzał na niego zdumiony.

— Dlaczego nie? Przecież to jest most!


* * *

Na dachu dyliżansu bibliotekarz sięgnął po trąbkę pocztową, odruchowo odgryzł czubek — nigdy nie wiadomo, co się trafi — i dmuchnął tak mocno, że się wyprostowała. Trwał wczesny ranek i ulice miasteczka Lancre były jeszcze prawie puste. Farmerzy wstali już kilka godzin wcześniej, żeby pokląć, ponarzekać, podsypać czegoś krowom i wrócić do łóżek. Głos trąbki odbijał się od ścian domów. Ridcully wyskoczył z powozu i odetchnął głęboko.

— Czujecie to? — zapytał. — Prawdziwe świeże, górskie powietrze. — Uderzył się pięścią w pierś.

— Właśnie wdepnąłem w coś wiejskiego — mruknął Myślak. — Gdzie jest zamek?

— Chyba tam, to wielkie, czarne i wysokie, wyrastające nad miastem — domyślił się Casanunda.

Nadrektor stanął na środku rynku, rozłożył ramiona i obrócił się powoli dookoła.

— Widzicie tę tawernę? — powiedział. — Gdybym dostawał pensa za każdym razem, kiedy mnie stąd wyrzucali, byłbym teraz bogaty… no, bogatszy o pięć dolarów i trzydzieści osiem pensów. Tam jest stara kuźnia, a dalej dom pani Parsifleur, gdzie mieliśmy kwaterę. Widzicie ten szczyt? To Miedzianka. Wspiąłem się tam kiedyś ze starym Kredowcem, trollem. Wspaniałe dni. A widzicie ten las, o tam, na wzgórzu? Tam właśnie powiedziała… — Przycichł nagle. — Słowo daję, wszystko teraz powraca. Cóż to było za lato. Dzisiaj już takich nie robią. — Westchnął. — Wiecie, dużo bym oddał, żeby jeszcze raz przespacerować się z nią przez ten las. O tylu sprawach nie… Mniejsza z tym. Chodźmy.

Myślak rozejrzał się uważnie. On sam urodził się i wychował w Ankh-Morpork. Jeśli o niego chodziło, wieś to coś, co przytrafia się tylko innym, z których większość ma po cztery nogi. W jego opinii wieś była niczym pierwotny chaos, zanim jeszcze stworzony został wszechświat, to znaczy coś cywilizowanego, coś z murami i brukiem.

— To jest stolica? — upewnił się.

— Mniej więcej — potwierdził Casanunda, który wobec miejsc niewybrukowanych żywił podobne uczucia.

— Założę się, że nie mają tu ani jednych delikatesów — stwierdził Myślak.

— A piwo… — mówił Ridcully. — Tutejsze piwo… Musicie spróbować tutejszego piwa. I jeszcze takie coś, co nazywają jabłkownikiem. Robią to z jabłek i… niech mnie licho, jeśli wiem, co jeszcze dodają, ale nie należy tego nalewać do metalowych kubków. Powinien pan skosztować, panie Stibbons. Od tego włosy panu wyrosną na piersi. A panu… — Zwrócił się do następnego pasażera dyliżansu, którym okazał się bibliotekarz.

— Uuk?

— No, ja, tego… Myślę, że w twoim przypadku można pić, na co tylko przyjdzie ochota.

Ściągnął z dachu worek z pocztą.

— Co powinniśmy z tym zrobić?

Usłyszał za sobą powolne kroki. Obejrzał się i zobaczył niskiego, rumianego młodego człowieka w niedopasowanej workowatej kolczudze. Wyglądał w niej jak jaszczurka, która niedawno bardzo szybko straciła dużo na wadze.

— Gdzie woźnica? — zdziwił się Shawn Ogg.

— Zachorował — wyjaśnił Ridcully. — Miał ostry atak bandytów. Co tu się robi z pocztą?

— Ja zabieram wszystko dla pałacu. Worek z resztą wieszamy zwykle na gwoździu koło tawerny, żeby ludzie sami mogli się obsłużyć.

— To chyba niezbyt bezpieczne — zauważył Myślak.

— Nie, dlaczego? To solidny gwóźdź. — Shawn grzebał w worku.

— Chodzi o to, że ludzie mogą kraść listy.

— Nie, tego by nie zrobili, nigdy w życiu. Któraś z czarownic przyszłaby wtedy i popatrzyła na nich znacząco.

Shawn wcisnął pod pachę kilka przesyłek, po czym zawiesił worek na wspomnianym już gwoździu.

— Tak, to kolejna rzecz, którą tu mieli — przypomniał sobie Ridcully. — Czarownice! Opowiem wam o tutejszych czarownicach…

— Nasza mama jest czarownicą — rzucił konwersacyjnym tonem Shawn, przeglądając pocztę.

— To rzeczywiście wyjątkowe kobiety. Trudno spotkać wspanialsze — rzekł Ridcully, z minimalnym zaledwie zgrzytem myślowej skrzyni biegów. — Wcale nie banda wścibskich, opętanych władzą staruch, jak zapewne obiło się wam o uszy.

— Przyjechaliście na ślub?

— Oczywiście. Jestem nadrektorem Niewidocznego Uniwersytetu. To pan Stibbons, mag, a to… Gdzie się podział? A, tutaj jesteś… To jest pan Casanunda.

— Hrabia — poprawił go Casanunda. — Jestem hrabią.

— Naprawdę? Nic nie wspominałeś.

— Tak jakoś wyszło. To nie jest pierwsza rzecz, o której się mówi po poznaniu.

Ridcully zmrużył oczy.

— Myślałem, że krasnoludy nie używają tytułów — powiedział.

— Wyświadczyłem małą przysługę królowej Agantii ze Skundu.

— Naprawdę? A niech mnie. Jak małą?

— Nie aż tak małą.

— Coś takiego… To jest kwestor, a to bibliotekarz. — Ridcully cofnął się o krok, pomachał rękami i bezgłośnie uformował wargami słowa: Nie mów małpiszon.

— Miło mi panów poznać — powiedział grzecznie Shawn. Ridcully uznał, że coś się tu nie zgadza.

— Bibliotekarz — powtórzył.

— Tak. Mówił pan. — Shawn skinął orangutanowi głową. — Jak się pan miewa?

— Uuk.

— Pewnie się zastanawiasz, dlaczego tak wygląda.

— Nie, proszę pana.

— Nie?

— Mama zawsze powtarza, że nikt nie poradzi na to, jak został stworzony.

— Niezwykła kobieta. A jak się nazywa?

— Gytha Ogg.

— Ogg? Ogg? Nazwisko nie jest mi obce. Jakaś krewna Trzeźwości Ogga?

— To mój ojciec, proszę pana.

— Na bogów! Syn starego Trzeźwości! Jak się czuje ten łobuz?

— Nie wiem, proszę pana, bo nie żyje.

— Przykro mi. Jak dawno?

— Będzie ze trzydzieści lat — ocenił Shawn.

— Zaraz… nie wyglądasz mi na starszego niż dwa… — zaczął Myślak, ale Ridcully dźgnął go mocno łokciem pod żebro.

— To wieś — syknął. — Pewne rzeczy ludzie robią tu inaczej. I częściej.

Znów spojrzał na uprzejmą, rumianą twarz Shawna.

— Miasto zaczyna się chyba budzić — zauważył. Rzeczywiście, wokół rynku otwierały się okiennice. — Zjemy śniadanie w tawernie. Zawsze podawali cudowne śniadania. — Raz jeszcze odetchnął głęboko i rozpromienił się. — To właśnie nazywam świeżym powietrzem — rzekł.

Shawn rozejrzał się uważnie.

— Rzeczywiście, proszę pana — zgodził się. — My też je tak nazywamy.

Nagle usłyszeli tupot stóp kogoś biegnącego co tchu, potem nastąpił moment ciszy i zza rogu wynurzył się król Verence II. Szedł powoli i z godnością, a twarz miał bardzo zaczerwienioną.

— Daje tutejszym ten zdrowy rumieniec — stwierdził wesoło Ridcully.

— To król! — syknął Shawn. — A ja nie wziąłem trąbki!

— Ehem… — odezwał się Verence. — Poczta już dotarła, Shawn?

— Tak jest, sire — odparł Shawn, zakłopotany prawie tak samo jak król. — Mam ją tutaj. Proszę się nie martwić. Otworzę przesyłki i wasza wysokość za chwilę znajdzie je na swoim biurku.

— Hm…

— Coś się stało, sire?

— Hm… Myślę, że może… Shawn rozrywał już opakowania.

— Tu jest książka o etykiecie, na którą wasza wysokość czekał, ta o hodowli świń, a ta… Co to może być?

Verence spróbował wyrwać paczkę, Shawn odruchowo ją przytrzymał, papier pękł i gruby tom opadł na bruk. Wiatr przewracał stronice, ukazując ryciny.

Spojrzeli w dół.

— Łaa… — powiedział Shawn.

— Niech mnie licho — dodał Ridcully.

— Ehem… — wtrącił król.

— Uuk?

Shawn bardzo, ale to bardzo ostrożnie podniósł książkę i przerzucił kilka stron.

— Hej, popatrzcie tutaj! On to robi stopami! Nie miałem pojęcia, że tak można. — Szturchnął Myślaka Stibbonsa. — Niech pan zobaczy.

Ridcully zerknął na króla.

— Dobrze się pan czuje, wasza królewska mość? Verence przestępował z nogi na nogę.

— Em…

— A tutaj, spójrzcie, jest taki, że obaj robią to kijami…

— Co? — zdziwił się Verence.

— Ojej… — westchnął Shawn. — Dziękuję waszej wysokości. Naprawdę mi się przyda. Znaczy, nauczyłem się paru rzeczy tu i tam, ale… Verence wyrwał mu książkę i zajrzał na stronę tytułową.

— Sztuka militarna! Militarna? Jestem pewien, że zamawiałem Sztukę miło…

— Wasza wysokość?

Przez jedną krótką chwilę Verence walczył o odzyskanie równowagi psychicznej. Zwyciężył.

— A tak. Rzeczywiście. Uhm. No cóż, ma się rozumieć… Widzicie, panowie, dobrze przeszkolona armia jest… jest kluczowa dla bezpieczeństwa państwa. Otóż to. Świetnie. Magrat i ja uznaliśmy… Tak. To dla ciebie, Shawn.

— Natychmiast zaczynam ćwiczyć, sire.

— To dobrze. Hm.


* * *

Jason Ogg przebudził się i natychmiast tego pożałował. Postawmy sprawę jasno. Wielu próbowało opisać uczucie kaca. W tym celu często wykorzystywany jest motyw tańczących słoni i podobne elementy. Jednak takie opisy nigdy nie skutkują. Zawsze trącą jakimś ho, ho, posłuchajcie tylko, chłopcy, ho, ho, prawdziwy kacowy macho, ho, ho, gospodarzu, jeszcze dziewiętnaście kufli piwa, wiecie chłopaki, wczoraj przyrządziliśmy taką mieszankę, że ho, ho…

W każdym razie nie da się opisać kaca po jabłkowniku. Najlepszy fragment to uczucie, że zęby rozpuściły się i rozsmarowały po języku.

Po długiej chwili kowal usiadł i otworzył oczy[22].

Ubranie miał mokre od rosy, a głowę pełną smug cienia i szeptów.

Popatrzył na kamienie.

Dojrzał dzban po jabłkowniku leżący wśród wrzosów. Po chwili sięgnął po niego i potrząsnął na próbę. Dzban był pusty.

Jason butem trącił Woźnicę w żebra.

— Zbudź się, ofermo. Leżeliśmy tu całą noc. Jeden po drugim tancerze morrisa dokonywali krótkiej, ale bolesnej podróży do świadomości.

— Jak dziś wrócę do domu, oberwę kijem od naszej Evy — jęknął Woźnica.

— Może nie — pocieszył go Dekarz, który na czworakach szukał swojego kapelusza. — Może kiedy trafisz do domu, okaże się, że wyszła za kogoś innego.

— Może minęło już sto lat — westchnął z nadzieją Woźnica.

— Niech to licho; mam nadzieję, że tak. — Tkacz rozpromienił się nagle. — Zainwestowałem siedem pennów w Banku Oszczędnościowym w Ohulan. Zostanę milionerem na procencie skomplikowanym. Będę bogaty jak Kreozot.

— Co to za Kreozot? — zdziwił się Dekarz.

— Sławny bogaty gnojek — wyjaśnił Piekarz, wyławiając z kałuży swój but. — Zagraniczny.

— Czy to nie ten, co to zmieniał w złoto wszystko, czego się dotknął? — zapytał Woźnica.

— Nie, tamten to ktoś inny. Jakiś król czy ktoś taki. Takie rzeczy przytrafiają się w obcych stronach. W jednej chwili jesteś zdrów jak rydz, w następnej wszystko, czego dotkniesz, zmienia się w złoto. Jego to wręcz prześladowało.

Woźnica zdziwił się bardzo.

— Jak sobie radził, kiedy musiał…

— Niech to będzie dla ciebie lekcją, młody Woźnico — rzekł Piekarz. — Zostań tutaj, gdzie ludzie są rozsądni, a nie włócz się po zagranicach, gdzie nagle może wpaść ci w ręce wielka fortuna i nie będziesz miał jej na co wydać.

— Przespaliśmy tu całą noc — przypomniał niepewnie Jason. — To niebezpieczne, nie ma co.

— Szczera prawda, Ogg — przyznał Woźnica. — Mam wrażenie, że coś poszło do toalety w moim uchu.

— Mówiłem o tym, że dziwne rzeczy mogą przyjść człowiekowi do głowy.

— Właśnie o to mi chodzi.

Jason zamrugał. Był pewien, że śnił. Pamiętał sny. Nie pamiętał tylko, o czym były. Ale wciąż pozostało wrażenie głosów przemawiających mu w głowie, zbyt odległych, by je zrozumieć.

— Co tam — mruknął, wstając przy trzeciej próbie. — Pewnie nic złego się nie stało. Wracajmy do domu, sprawdzimy, które mamy stulecie.

— A właściwie które mamy stulecie? — zapytał Dekarz.

— Wiek Nietoperza, tak? — upewnił się Piekarz.

— Może już nie — mruknął Woźnica z nadzieją.

Okazało się, że istotnie trwa Wiek Nietoperza. W Lancre rzadko przydawały się jednostki czasu krótsze niż godzina albo dłuższe niż rok, ale ludzie wieszali wokół rynku sznury chorągiewek, a spora grupa wznosiła słup. Ktoś przybijał bardzo marnie odmalowane podobizny Verence’a i Magrat z podpisem: „Nieh Bogowie Bogosławią Ich Wysokości”.

Nie zamieniając ani słowa więcej, tancerze morrisa rozdzielili się i podążyli swoimi drogami.


* * *

Zając kicał wśród porannej mgły, aż dotarł do chwiejnej starej chatki na łące między drzewami. Stanął przy pieńku między wygódką a Ziołami. Większość leśnych zwierząt unikała Ziół, bo zwierzęta, które w ostatnich pięćdziesięciu latach nie unikały Ziół, przejawiały skłonność do nieposiadania potomstwa. Kilka kosmyków mgły falowało na wietrze, co mogło dziwić, ponieważ nie było żadnego wiatru.

Zając usiadł na pniu.

Wtedy nastąpiło wrażenie ruchu. Coś opuściło zająca i popłynęło w powietrzu w kierunku okna na piętrze. Było niewidzialne, przynajmniej dla normalnego wzroku.

Zając się zmienił. Do tej pory poruszał się celowo. Teraz zeskoczył z pieńka i zaczął czyścić sobie uszy.

Po chwili otworzyły się drzwi kuchenne i sztywnym krokiem wyszła babcia Weatherwax, niosąc misę mleka z rozmoczonym chlebem. Postawiła ją na stopniu i wróciła, nie oglądając się nawet. Zamknęła za sobą drzwi.

Zając podbiegł bliżej.

Trudno powiedzieć, czy zwierzęta pojmują zobowiązania lub naturę transakcji. Ale to bez znaczenia. Zobowiązania wbudowane są w czarownictwo. Jeśli człowiek chce naprawdę zirytować czarownicę, powinien wyświadczyć jej przysługę, za którą nie można się odwdzięczyć. Niedopełnione zobowiązanie będzie ją dręczyć jak złamany paznokieć.

Babcia Weatherwax dosiadała umysłu zająca przez cala noc. Teraz była mu coś winna — przez kilka dni przed drzwiami będzie czekało mleko i chleb.

Trzeba odpłacać dobro i zło. Istnieje więcej niż jeden rodzaj zobowiązań. Tego właśnie ludzie nigdy nie potrafią zrozumieć, mówiła sobie, wracając do kuchni. Magrat nie rozumiała, ta nowa dziewczyna też nie. Rzeczy muszą się równoważyć. Nie można postanowić, że będzie się dobrą czarownicą albo złą czarownicą. W dłuższym okresie nigdy nic z tego nie wychodzi. Można tylko starać się być czarownicą, ze wszystkich sił.

Usiadła przy wygasłym piecu i z trudem opanowała odruch, by przyczesać uszy.

One gdzieś się przebiły. Wyczuwała to w drzewach, w umysłach małych zwierzątek. Ona coś planowała. I to wkrótce. Oczywiście, środek lata nie był specjalnie istotny w sensie okultystycznym, ale był ważny w ludzkich umysłach. A właśnie w ludzkich umysłach elfy miały moc.

Babcia wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała zmierzyć się z Królową. Nie z Magrat, ale z prawdziwą Królową.

I że przegra.

Przez całe życie panowała nad tym, co działo się wewnątrz jej umysłu. Była dumna, że jest najlepsza w tej dziedzinie.

Ale już nie. Akurat kiedy najbardziej tego potrzebowała, nie mogła ufać własnemu umysłowi. Wyczuwała sondowania Królowej — pamiętała wrażenie jej myśli, choć minęły dziesiątki lat. Zachowała też umiejętność Pożyczania. Ale ona sama… Gdyby nie zostawiała małych liścików do siebie, zupełnie by się zagubiła. Być czarownicą to dokładnie wiedzieć, kim się jest i gdzie się jest, a ona traciła świadomość jednego i drugiego. Wczoraj zauważyła nagle, że zastawiła stół na dwie osoby. Próbowała wejść do pokoju, którego nie było. A przecież już niedługo miała walczyć z elfem.

Jeśli człowiek walczył z elfem i przegrywał… to ginął. Jeśli miał szczęście.


* * *

Rozchichotana Millie Chillum przyniosła Magrat śniadanie do łóżka.

— Goście zaczynają już zjeżdżać, psze pani. Na rynku wszędzie wiszą flagi i takie różne. A Shawn znalazł powóz koronacyjny!

— Jak można zgubić powóz?

— Był zamknięty w jakichś nieużywanych stajniach. W tej chwili Shawn maluje go na złoto.

— Przecież ślub odbędzie się tutaj — przypomniała Magrat. — Nigdzie nie musimy jechać.

— Król powiedział, że może oboje przejedziecie się kawałek. Może aż do Głupiego Osła, z Shawnem jako eskortą wojskową. Żeby ludzie mogli machać i krzyczeć „hurra”. A potem wrócicie do zamku.

Magrat wciągnęła szlafrok i podeszła do okna. Mogła stąd wyjrzeć za mury, aż na rynek, już teraz pełen ludzi. I tak wypadał dzisiaj dzień targowy, ale ludzie ustawiali ławy, a z boku stał już ozdobiony wstążkami słup. Zauważyła nawet kilka krasnoludów i trolli, uprzejmie trzymających się z dala od siebie.

— Jakaś małpa przeszła właśnie przez rynek… — zdziwiła się Magrat.

— Cały świat przybywa do Lancre — oświadczyła Millie, która raz w życiu wyprawiła się aż do Kromki.

Magrat spostrzegła w oddali portret swój i swego narzeczonego.

— To głupie — mruknęła do siebie, ale Millie usłyszała ją i była zaszokowana.

— O co może pani chodzić, psze pani? Magrat odwróciła się.

— O to wszystko! To dla mnie! Millie cofnęła się, nagle wystraszona.

— Jestem przecież zwykłą Magrat Garlick! Królowie powinni się żenić z księżniczkami, hrabiankami! Z takimi, które są przyzwyczajone! Nie chcę, żeby ludzie wiwatowali tylko dlatego, że przejeżdżam w karocy! A już zwłaszcza nie ci, których znam przez całe życie! To wszystko… — Nerwowym gestem objęła znienawidzoną garderobę, wielkie łoże z baldachimem, przebieralnię pełną sztywnych i kosztownych sukien. — To wszystko się dla mnie nie nadaje! To dobre dla… dla jakiegoś symbolu! Kiedy byłaś mała, bawiłaś się wycinankami? No wiesz, tymi figurkami. Wycinało się lalkę i zakładało na nią wycinane ubrania. Mogła się stać, kim tylko zechciałaś. To właśnie ja! Całkiem jak… jak u pszczół! Zmieniają mnie w królową, czy mi się to podoba, czy nie! To właśnie się ze mną teraz dzieje!

— Jestem pewna, że król kupił pani te wszystkie śliczne suknie, ponieważ…

— Nie chodzi tylko o suknie. Chodzi o ludzi, którzy będą krzyczeli „hurra”, kiedy… kiedy ktokolwiek przejedzie w karocy.

— Ale to pani pokochała króla, psze pani — przypomniała mężnie Millie.

Magrat zawahała się. Właściwie nigdy nie analizowała swoich uczuć.

— Nie — rzekła w końcu. — Wtedy nie był jeszcze królem. Nikt nie wiedział, że zostanie królem. Był tylko smutnym, miłym człowiekiem w czapce z dzwonkami. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Millie cofnęła się jeszcze o krok.

— To na pewno nerwy, psze pani — wykrztusiła. — Wszyscy się denerwują przed własnym ślubem. Czy mam… czy mam przynieść ziołowej…

— Nie jestem nerwowa! I sama mogę sobie zaparzyć ziołową herbatę, jeśli akurat przyjdzie mi na nią ochota!

— Kucharki są bardzo czułe na punkcie tego, kto zagląda do ich ogródków ziołowych, psze pani.

— Widziałam te zioła! Tylko przywiędła szałwia i pożółkła pietruszka! Jeśli nie można czegoś wetknąć kurczakowi w tyłek, ona nie uważa tego za zioło! Poza tym… kto niby jest królową w tej okolicy?

— Myślałam, że nie chce pani być, psze pani — odparła Millie.

Magrat spojrzała na nią. Przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby sprzeczała się sama ze sobą.

Millie nie była zapewne najlepiej poinformowaną dziewczyną na świecie, ale z pewnością nie była głupia. Rzuciła się do drzwi i zamknęła je za sobą akurat w chwili, kiedy taca ze śniadaniem uderzyła o ścianę.


* * *

Magrat usiadła mną łóżku, kryjąc twarz w dłoniach. Nie chciała zostać królową. Być królową to jak być aktorką, a udawanie kogoś innego nigdy Magrat nie wychodziło. Skoro już o tym mowa, zawsze uważała, że nawet bycie Magrat jej nie wychodzi.

Z miasta dobiegał gwar przedślubnych przygotowań. Będą ludowe tańce — chyba nie ma sposobu, żeby do tego nie dopuścić; prawdopodobnie zostaną też popełnione śpiewy ludowe. Wystąpią tańczące niedźwiedzie i żonglerzy, a miejscowi rozegrają zawody we wspinaczce na natłuszczony słup, które z niewiadomych przyczyn zawsze wygrywała niania Ogg. I jeszcze świńskie kręgle. I Szczęśliwy Połów, który zwykle prowadziła niania Ogg; wielkiego męstwa wymagało zanurzenie ręki w balii z otrębami, gdzie wygrane ukryła czarownica obdarzona specyficznym poczuciem humoru. Magrat zawsze lubiła takie festyny.

Aż do dzisiaj.

No cóż, wciąż jeszcze mogła zrobić to i owo.

Ubrała się w swą zwyczajną sukienkę — po raz ostatni. Wyszła i przebiegła kuchennymi schodami do opacznej wieży, gdzie w komnacie leżała chora Diamanda.

Magrat przykazała Shawnowi, żeby rozpalił porządny ogień na kominku. Diamanda wciąż spała spokojnym, nieprzespanym snem.

Magrat nie mogła nie zauważyć, że dziewczyna jest niezwykle piękna i — jak słyszała — tak odważna, że sprzeciwiła się samej babci Weatherwax. Nie mogła się doczekać, aż chora wróci do sił. Wtedy będzie mogła zazdrościć jej należycie.

Rana goiła się całkiem dobrze, chociaż…

Magrat podeszła do dzwonka w kącie i szarpnęła mocno. Po minucie czy dwóch zjawił się zasapany Shawn. Miał na rękach złotą farbę.

— Co to jest? — spytała groźnie Magrat.

— Um… Wolałbym nie mówić, psze pani.

— Tak się składa, że jesteśmy… już prawie… królową.

— Tak, ale król powiedział… Właściwie to babcia powiedziała…

— Babcia Weatherwax przypadkiem nie rządzi w tym królestwie. — Magrat nienawidziła siebie, kiedy mówiła tym tonem, ale jakoś skutkował. — A zresztą nie ma jej tutaj. My za to jesteśmy. I jeśli nie wyjaśnisz nam, o co tu chodzi, dopilnuję, żebyś wykonywał wszystkie brudne prace w zamku.

— I tak wykonuję wszystkie brudne prace — zauważył Shawn.

— Dopilnuję, żeby znalazły się brudniejsze. Magrat chwyciła pierwsze zawiniątko. Były to pasy płótna owinięte wokół czegoś, co okazało się żelazną sztabą.

— Leżą dookoła łóżka — rzekła, — Po co?

Shawn spuścił głowę. Na butach też miał złotą farbę.

— No więc… mama powiedziała…

— Tak?

— Mama kazała mi przypilnować, żeby dookoła tej dziewczyny leżało żelazo. Więc ja i Millie przynieśliśmy z kuźni parę sztab i owinęliśmy je, a Millie ułożyła wszystko na miejscach.

— Po co?

— Żeby nie dopuścić… Panów i Dam, psze pani.

— Co? To przecież głupie przesądy! Zresztą wszyscy wiedzą, że elfy są dobre, niezależnie od tego, co opowiada babcia Weatherwax.

Shawn skrzywił się nerwowo. Magrat wyciągnęła z łóżka opakowane bryły żelaza i cisnęła je do kąta.

— Nie życzę sobie w tym zamku żadnych bajek. Czy jest coś jeszcze, o czym przypadkiem nikt mi nie powiedział?

Shawn pokręcił głową, choć sumienie przypomniało mu o zamkniętym w lochu stworze.

— Aha! No to możesz odejść. Verence życzy sobie, żeby królestwo było nowoczesne i wydajne, a to oznacza, że nie będzie tu żadnych podków ani innego śmiecia. No, już cię nie ma.

— Tak, panno królowo.

Przynajmniej mogę wprowadzić tu kilka zmian na lepsze, pomyślała Magrat.

Tak jest. Bądź rozsądna. Idź do niego. Porozmawiajcie.

Magrat wierzyła, że praktycznie wszystko da się rozwiązać, jeśli tylko ludzie spokojnie ze sobą porozmawiają.

— Shawn!

Strażnik zatrzymał się w progu.

— Słucham?

— Czy król poszedł już do głównego holu?

— Chyba się jeszcze ubiera, panno królowo. Nie dzwonił na mnie, żebym przyszedł z trąbką, to wiem na pewno.

W rzeczywistości Verence, które nie lubił być poprzedzany przez to, co Shawn uważał za fanfarę, zszedł już na dół incognito.

Magrat przebiegła do jego pokoju i zastukała.

Czego się wstydzić? Przecież od jutra będzie to także jej pokój… Nacisnęła klamkę i nie całkiem pewna, czy postępuje słusznie, weszła do środka.

Trudno powiedzieć, żeby komnaty na zamku należały do kogokolwiek. Miały zbyt wielu mieszkańców w ciągu minionych wieków. Sama ich atmosfera przypominała ściany z rojami dziurek po pinezkach, gdzie studenci ostatnich lat przyczepiali plakaty dawno nieistniejących zespołów. Na takich murach można wycisnąć własną osobowość — one wyciskały mocniej.

Dla Magrat wejście do męskiej sypialni było wyczynem godnym podróżnika, który wkracza na obszar mapy podpisany „Tu żyją Smoki[23] „. Pokój okazał się nie całkiem taki, jaki być powinien. Verence poznał koncepcję sypialni w dość późnym okresie życia. Kiedy był mały, cała jego rodzina sypiała na sianie na strychu. Jako uczeń w Gildii Trefnisiów sypiał na pryczy w długiej sali, wspólnie z innymi smutnymi, załamanymi młodymi ludźmi. Kiedy już został pełnoprawnym błaznem, sypiał — zgodnie z tradycją — zwinięty w kłębek przed drzwiami sypialni swego pana. I nagle — o wiele później niż zwykle się to ludziom zdarza — miał szansę odkryć zalety miękkiego materaca.

A teraz Magrat poznała jego wielką tajemnicę: odkrycie się nie sprawdziło.

W pokoju stało Wielkie Łoże Lancre, gdzie podobno mogło się wyspać tuzin osób, choć w jakich okolicznościach i dlaczego miałoby się to okazać konieczne, historia nie wspominała. Było wielkie i zrobione z dębowego drewna.

Było też całkiem wyraźnie nieużywane.

Magrat podniosła kołdrę i wyczuła zapach krochmalonego płótna — zapach niczym niezakłócony, jakby nikt nie ruszał pościeli. Rozejrzała się. Oczy jej błysnęły, gdy dostrzegła niewielką martwą naturę przy drzwiach: złożoną nocną koszulę, lichtarz i małą poduszeczkę.

W opinii Verence’a korona zmieniała tylko jedno: po której stronie drzwi się sypia.

Bogowie!… Zawsze spał przed drzwiami swego pana. A teraz, jako król, sypia przed drzwiami do swego królestwa.

Magrat poczuła, że łzy stają jej w oczach.

Jak można nie kochać kogoś tak cudownego…

Zafascynowana i świadoma, że znalazła się w miejscu, gdzie formalnie rzecz biorąc być jej nie powinno, wyczyściła nos i podjęła dalsze badania. Stos odzieży przy łóżku sugerował, że Verence perfekcyjnie opanował sztukę wieszania ubrań w formie praktykowanej przez połowę populacji świata, i że miał podobne kłopoty ze złożonymi manewrami topologicznymi, niezbędnymi do wywracania skarpet na właściwą stronę.

Przy ścianie stała malutka toaletka i lustro. Wciśnięty pod ramę tkwił zasuszony, wyblakły kwiatek, który Magrat wydał się całkiem podobny do tych, jakie zwykle nosiła we włosach.

Nie powinna szukać dalej. Potem sama to przyznawała. Ale w tej chwili nie umiała się powstrzymać.

Pośrodku blatu stała nieduża drewniana misa wypełniona drobnymi monetami, kawałkami sznurka i zwykłą zawartością opróżnianych wieczorem kieszeni.

I złożona kartka papieru. Mocno poskładana, jakby leżała w kieszeni przez dłuższy czas.

Magrat sięgnęła po nią i rozwinęła.


* * *

Na wszystkich osiowych zboczach Ramtopów leżały małe królestwa. Każda wąska dolina, każda skalna półka, na której mogło stanąć coś więcej niż kozica, miała własne. Były w Ramtopach królestwa tak małe, że gdyby pustoszył je smok, gdyby tego smoka zabił młody bohater i gdyby król ofiarował mu pół królestwa — zgodnie z paragrafem 3 Kodeksu Bohaterów — to nie zostałby mu ani kawałek. Wojny o aneksje trwały często latami tylko dlatego, że ktoś potrzebował miejsca, żeby trzymać tam węgiel.

Lancre było jednym z większych królestw. Mogło sobie nawet pozwolić na taki luksus jak stalą armia[24].

Królowie i królowe oraz rozmaite podzbiory arystokracji już teraz ciągnęły przez most na Lancre, obserwowane przez ponurego i przemoczonego trolla, który na jeden dzień dal sobie wolne.

Drzwi głównego holu stały otworem. Żonglerzy i połykacze ognia popisywali się w tłumie. Na galerii muzycy grali na lancrańskich jednostrunowych skrzypkach i słynnych ramtopowych dudach, na szczęście zagłuszał ich gwar rozmów.

Niania Ogg i babcia Weatherwax szły przez wymieniony wyżej dum. Aby uczcić wyjątkową okazję, niania zmieniła swój czarny szpiczasty kapelusz na inny, tego samego kształtu, ale czerwony, ozdobiony woskowymi wisienkami.

— Zjechał się cały hout mond — zauważyła, biorąc drinka z mijanej tacy. — Nawet jacyś magowie z Ankh-Morpork. Nasz Shawn mi mówił. Jeden z nich powiedział, że jestem wyjątkowa i wspaniała. Cały ranek próbuje sobie przypomnieć, który to mógł być.

— Rozpuszczony i znudzony — odparła babcia.

Była to odruchowa złośliwość, w którą wcale nie wkładała serca. Nianię Ogg bardzo to martwiło. Jej przyjaciółka wyraźnie myślała o czymś innym.

— Są tu różni szlachetni, których wolelibyśmy nie oglądać — stwierdziła babcia. — Nie uspokoję się, dopóki to wszystko się nie zakończy.

Niania Ogg wyciągnęła szyję, by spojrzeć ponad głową małego cesarza.

— Nigdzie nie widzę Magrat — powiedziała. — Tam stoi Verence i rozmawia z innymi królami, ale Magrat ani śladu. Nasz Shawn mówił, że Millie Chillum mówiła, że dziś rano był z niej istny kłębek nerwów.

— Wszyscy ci wysoko urodzeni… — mruczała babcia. — Czuję się jak ryba wyjęta z wody.

— Moim zdaniem do ciebie należy zrobienie sobie własnej wody — stwierdziła niania. Wzięła z bufetu zimne udko kurczęcia i wcisnęła sobie do rękawa.

— Nie pij za dużo. Musimy zachować czujność, Gytho. Pamiętaj, co ci mówiłam. Uważaj na wszystko…

— Czyżby to była powabna pani Ogg? Niania obejrzała się. Za nią nikogo nie było.

— Na dole — podpowiedział głos. Spojrzała niżej, prosto na szeroki uśmiech.

— A niech to — mruknęła.

— To ja, Casanunda — oznajmił Casanunda, który wydawał się jeszcze niższy pod ogromną[25] upudrowaną peruką. — Pamięta mnie pani? Przetańczyliśmy noc w Genoi.

— Wcale nie.

— Owszem, ale mogliśmy przetańczyć.

— Zabawne, że akurat się tutaj zjawiłeś — powiedziała słabym głosem niania.

Kłopot z krasnoludem, o ile dobrze pamiętała, polegał na tym, że im mocniej człowiek strącał go w dół, tym szybciej Casanunda odbijał się w górę, często w nieoczekiwanym kierunku.

— Nasze gwiazdy są połączone — oświadczył Casanunda. — Jesteśmy sobie przeznaczeni. Pragnę twego ciała, pani Ogg.

— Wciąż jeszcze go używam.

I chociaż podejrzewała, całkiem słusznie, że takie podejście drugi największy kochanek świata stosuje do wszystkiego, co jest choćby w przybliżeniu żeńskiej natury, musiała przyznać, że jej to pochlebia. Za dawnych dni miała wielu admiratorów, ale czas pozostawił ją z ciałem, które można określić tylko jako wygodne, i twarzą jak u zadowolonej rodzynki. Dawno wygasłe ognie prawie już nie dymiły.

Poza tym dosyć lubiła Casanundę. Większość mężczyzn próbowała skrywać swoje zamiary, a jego bezpośredni atak wydawał się krzepiąco szczery.

— Nic z tego nie będzie — rzekła. — Nie pasujemy do siebie. Mam co prawda zaledwie pięć stóp i cztery cale wzrostu, ale ty masz tylko trzy stopy dziewięć cali. Zresztą jestem już stara i mogłabym być twoją matką.

— Nie, nie mogłaby pani. Moja matka ma prawie trzysta lat i o wiele gęściejszą brodę.

To oczywiście kolejna sprawa: według norm krasnoludów, niania Ogg była zaledwie nastolatką.

— La, sir — powiedziała więc i klepnęła go przyjaźnie, od czego zadzwoniło mu w uszach. — Wiesz, jak zawrócić w głowie prostej wiejskiej dziewczynie, nie ma co!

Casanunda podniósł się i z zadowoleniem poprawił perukę.

— Lubię dziewczęta z temperamentem — oświadczył. — A może byśmy urządzili małe tete-a-tete, kiedy to wszystko się skończy?

Niania Ogg znieruchomiała na moment. Jej kosmopolityczne opanowanie języków nagle ją opuściło.

— Przepraszam na chwilę — rzuciła.

Odstawiła kieliszek na głowę Casanundy i ruszyła przez tłum, aż dostrzegła odpowiednio wyglądającą księżną. Szturchnęła ją w okolice turniury.

— Hej, wasza miłość, co to jest tate tat?

— Słucham?

— Tate tat? To się robi w ubraniu czy jak?

— To oznacza intymne spotkanie, moja dobra kobieto.

— I to wszystko? Aha. Tak.

Niania przecisnęła się z powrotem do wibrującego niecierpliwością krasnoluda.

— Wchodzę w to — oznajmiła.

— Pomyślałem, że moglibyśmy zjeść razem kolację, tylko pani i ja — zaproponował Casanunda. — Może w którejś tawernie?

Nigdy jeszcze w długiej historii niani Ogg romansów nikt nie zabrał jej na kolację. Zaloty pamiętała raczej z powodu ilości niż jakości.

— Dobra. — Tyle tylko zdołała wykrztusić.

— Wymknij się swojej opiekunce i spotkajmy się o szóstej. Niania zerknęła na babcię Weatherwax, która obserwowała ich z dezaprobatą.

— Ona nie jest moją… — zaczęła.

I wtedy przyszło jej do głowy, że Casanunda nie mógł naprawdę wziąć babci za jej przyzwoitkę. Komplementy i pochlebstwa także stanowiły bardzo niewielką składową zalotów u niani Ogg.

— Dobrze — zgodziła się zatem.

— A teraz przejdę się wśród gości, żeby ludzie nie zaczęli plotkować i nie zaszkodzili twej reputacji — dodał jeszcze Casanunda, pochylił się i ucałował dłoń niani.

Otworzyła usta. Nikt dotąd nie całował jej w rękę i nikt nie przejmował się jej reputacją — a już najmniej ze wszystkich sama niania.

Kiedy drugi największy kochanek świata oddalił się, by zaczepić jakąś hrabinę, babcia Weatherwax — która obserwowała ich z dyskretnej odległości[26] — teraz się zbliżyła.

— Nie masz nawet moralności kota, Gytho — powiedziała przyjaznym tonem.

— Przestań, Esme. Wiesz, że to nieprawda.

— No dobrze. Masz więc moralność kota.

— Tak już lepiej.

Niania Ogg przygładziła swą masę siwych loków. Zastanawiała się, czy zdąży zajrzeć do domu i włożyć gorset.

— Musimy być czujne, Gytho.

— Tak, tak.

— Nie można pozwolić, żeby inne sprawy zawróciły nam w głowach.

— Nie, nie.

— Nie słuchasz, co mówię, prawda?

— Co?

— Mogłabyś przynajmniej sprawdzić, dlaczego nie ma tu Magrat.

— Dobrze.

Rozmarzona niania Ogg odeszła.

Babcia Weatherwax odwróciła się…

…Powinna zabrzmieć muzyka skrzypiec. Gwar rozmów powinien przycichnąć, a tłum rozstąpić się całkiem naturalnie i otworzyć ścieżkę pomiędzy nią a Ridcullym.

Powinny zabrzmieć skrzypce. W każdym razie coś powinno się stać.

Za to nie powinno być bibliotekarza, który w drodze do bufetu przypadkiem nadepnął jej dłonią na nogę, ale tak właśnie się zdarzyło.

Właściwie go nie zauważyła.

— Esme? — powiedział Ridcully.

— Mustrum? — powiedziała babcia Weatherwax. Podbiegła niania Ogg.

— Esme, spotkałam Millie Chillumi. Ona mówi… Ostry łokieć babci odebrał jej oddech. Niania dopiero teraz zauważyła całą scenę.

— Oj — powiedziała. — Jak tylko… Ja tylko… Ja lepiej sobie pójdę…

Spojrzenia spotkały się…

Bibliotekarz przeszedł znowu, niosąc całą tacę owoców. Babcia Weatherwax nie zwróciła na niego uwagi.

Kwestor, obecnie w punkcie pośrednim swego cyklu, stuknął Ridcully’ego w ramię.

— Muszę powiedzieć, nadrektorze, że te przepiórcze jaja są wręcz…

— ZNIKAJ! Panie Stibbons, niech pan znajdzie pigułki z żaby i proszę trzymać noże z dala od niego. Spojrzenia spotkały się znowu.

— Coś podobnego — odezwała się babcia, mniej więcej po roku.

— To czarodziejski wieczór — powiedział Ridcully.

— Tak. Tego się właśnie obawiam.

— To naprawdę ty?

— To naprawdę ja — przyznała babcia.

— Nic się nie zmieniłaś, Esme.

— W takim razie ty też nie. Nadal jesteś obrzydliwym kłamcą, Mustrumie Ridcully.

Ruszyli ku sobie. Bibliotekarz przemaszerował między nimi z tacą wypełnioną bezami. Z tyłu Myślak Stibbons pełzał po podłodze, zbierając rozsypane pigułki z suszonej żaby.

— Coś podobnego — westchnął Ridcully.

— Nie do wiary.

— Świat jest mały.

— Rzeczywiście.

— Ty jesteś tobą, a ja jestem mną. Zadziwiające. I trwa tu i teraz.

— Tak, ale wtedy było wtedy.

— Wysłałem ci mnóstwo listów — przypomniał Ridcully.

— Nie dostałam ich.

W oczach nadrektora pojawił się dziwny błysk.

— To dziwne. A ja rzucałem na nie wszystkie zaklęcia celu… — Przyjrzał się jej krytycznie. — Ile ważysz, Esme? Założę się, że nie masz jednej zbędnej uncji.

— Po co chcesz to wiedzieć?

— Zrób przyjemność staremu człowiekowi.

— No dobrze. Sto dwadzieścia pięć funtów.

— Hmm… Powinno się mniej więcej zgadzać… Trzy mile do Osi… Poczujesz lekkie pchnięcie w lewo, ale nie ma powodu do obaw…

Błyskawicznym ruchem chwycił jej dłoń. Znów czuł się młody i beztroski. Magowie z Niewidocznego Uniwersytetu byliby zdumieni.

— Pozwól, że zabiorę cię stąd.

Pstryknął palcami.

Trzeba zadbać o chociaż przybliżone zachowanie masy. To fundamentalna zasada magii. Jeśli coś przemieszcza się z punktu A do punktu B, to coś, co dotąd było w B, musi się znaleźć w A.

Ważny jest też moment obrotowy. Choć Dysk obraca się wolno, jednak różne punkty na jego promieniu poruszają się z różnymi prędkościami względem Osi, a mag przenoszący się na większą odległość w stronę Krawędzi powinien być gotów na krótki bieg.

Trzy mile do mostu nad Lancre poskutkowały jedynie lekkim szarpnięciem, na które Ridcully był przygotowany. Wylądował oparty o balustradę, z Esme Weatherwax w ramionach.

Troll ze służby celnej, który siedział tam jeszcze ułamek sekundy wcześniej, znalazł się na podłodze w głównym holu, przypadkiem wyciągnięty jak długi na kwestorze.

Babcia Weatherwax spojrzała na rzekę w dole, a potem na Ridcully’ego.

— Natychmiast zabierz mnie z powrotem — nakazała. — Nie masz prawa tak się zachowywać.

— Och, nie! Chyba wyczerpałem swoją moc! Nie rozumiem tego… Co za wstyd! Palce mam całkiem bezwładne — oświadczył Ridcully. — Oczywiście, możemy się przespacerować. Taki piękny wieczór. Tutaj zawsze były piękne wieczory.

— To było pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat temu! — przypomniała mu babcia. — Nie możesz wracać tak nagle i udawać, że te lata nie minęły.

— Oczywiście, wiem, że minęły. Jestem teraz głównym magiem. Wystarczy, że wydam rozkaz, a tysiące magów… hm… nie posłucha, o ile mogę to sobie wyobrazić, albo zapyta „co?”, albo zacznie się kłócić. Ale na pewno zwrócą uwagę.

— Byłam parę razy na Niewidocznym Uniwersytecie. Banda grubych staruchów z brodami.

— Zgadza się! To właśnie oni!

— Wielu pochodzi z Ramtopów — zauważyła babcia. — Znałam w Lancre kilku chłopców, którzy zostali magami.

— To bardzo magiczny region — zgodził się Ridcully. — Pewnie coś jest w powietrzu.

W dole mknęły ciemne wody, zawsze tańczące w rytm grawitacji i nigdy nie płynące pod górę.

— Dawno temu jakiś Weatherwax był nawet nadrektorem — dodał Ridcully.

— Słyszałam. Daleki kuzyn. Nie znałam go. Przez chwilę oboje patrzyli na rzekę. Od czasu do czasu w nurcie wirowała jakaś gałąź czy konar.

— Pamiętasz…

— Mam… bardzo dobrą pamięć, nie narzekam.

— Zastanawiałaś się kiedyś, jakie byłoby życie, gdybyś powiedziała „tak”? — spytał Ridcully.

— Nie.

— Przypuszczam, że byśmy się ustatkowali, mieli dzieci, potem wnuki i w ogóle…

Babcia wzruszyła ramionami. Romantyczni idioci zawsze mówią takie rzeczy. Ale rzeczywiście, tego wieczoru coś unosiło się w powietrzu…

— A co z pożarem? — spytała.

— Jakim pożarem?

— Tym, co wybuchł w naszym domu krótko po ślubie. I zabił nas oboje.

— Jaki pożar? Nic nie wiem o żadnym pożarze! Babcia odwróciła się do niego.

— Oczywiście, że nie wiesz. Bo on się nie wydarzył. Ale chodzi o to, że mógł. Nie wolno mówić: Gdyby to się nie stało, to tamto by się spełniło, bo przecież nie wiesz wszystkiego, co mogło się stać. Może ci się wydawać, że coś było dobre, ale to dobre może się przecież obrócić na gorsze. Nie mów „Gdybym tylko…”, bo nie wiadomo, do czego by to doprowadziło. Chodzi o to, że nigdy nie wiesz na pewno. Chwila przeminęła. Nie warto już o tym myśleć. Więc nie myśl.

— Spodnie Czasu — westchnął smętnie Ridcully. Podniósł ukruszony odłamek balustrady i rzucił go w dół. Zabrzmiało ciche „chlup”, jak to często się dzieje.

— Co?

— O takich rzeczach ciągle gadają ci z budynku Magii Wysokich Energii. I ośmielają się nazywać siebie magami! Powinnaś usłyszeć te ich wywody. Żółtodzioby, nie poznaliby magicznego miecza, choćby ich ugryzł w kolano. Tacy są dzisiaj ci młodzi magowie. Wydaje im się, że to oni wymyślili magię.

— Tak? No to powinieneś sobie obejrzeć te dziewczyny, które ostatnio próbują zostać czarownicami — odparła babcia Weatherwax. — Aksamitne kapelusze, czarna szminka i koronkowe rękawiczki bez palców. A jakie bezczelne…

Stali teraz obok siebie, zapatrzeni w wodę.

— Spodnie Czasu — powtórzył Ridcully. — Jedna ty idziesz jedną nogawką, a druga ty drugą. Wszędzie tam są continuinuinuumy. Kiedy byłem młody, mieliśmy tylko jeden przyzwoity wszechświat i na tym koniec. Człowiek martwił się o Stwory przebijające się z Piekielnych Wymiarów, ale przynajmniej Wymiary leżały w tym samym wszechświecie i wiadomo było, na czym się stoi. Teraz się okazuje, że są całe miliony tych łobuzów. I jeszcze taki kot, którego odkryli: można go wsadzić do pudełka, a on będzie żywy i martwy równocześnie. Albo coś w tym rodzaju. A oni ciągle biegają w kółko i powtarzają: „Wspaniale, wspaniale, hurra, leci następny kwant”. Poprosisz, żeby rzucili jakieś porządne zaklęcie lewitacji, to patrzą, jakbyś zaczęła się nagle ślinić. Masz szczęście, że nie słyszałaś, co opowiada młody Stibbons. Cały czas gadał, jak to nie zaprosiłem siebie na własny ślub. Ja!

Z bocznej ściany wąwozu sfrunął zimorodek, zanurkował nad wodą i wzleciał, niosąc w dziobie coś srebrzystego i ruchliwego.

— Ciągle tłumaczy, że wszystko dzieje się równocześnie — mówił posępnie Ridcully. — Że niby nie ma czegoś takiego jak wybór. Decydujesz tylko, w którą nogawkę chcesz skręcić. I tłumaczy, że naprawdę się pobraliśmy. Uważa, że wszystko, co mogło się stać, musiało się stać. Więc gdzieś tam są tysiące mnie, którzy nigdy nie zostali magami, i są tysiące ciebie, które… no, odpowiadały na listy. Ha! Dla nich jesteśmy czymś, co mogło nastąpić. I co, czy dorastający chłopak powinien myśleć o takich rzeczach? Kiedy ja zaczynałem, nadrektorem był stary „Tęgus” Spold. Gdyby któryś z młodych magów choćby wspomniał o czymś takim, zaraz by poczuł jego laskę na grzbiecie. Ot co!

Gdzieś w dole żaba zeskoczyła z kamienia.

— Chociaż przyznaję, że oboje od tego czasu przelaliśmy wiele wody.

Ridcully zaczął sobie nagle uświadamiać, że dialog zmienił się jakoś w monolog. Zerknął na babcię. Patrzyła na rzekę szeroko otwartymi oczami, jakby nigdy w życiu nie widziała wody.

— Głupia, głupia, głupia — szepnęła.

— Słucham? Ja tylko…

— Nie ty! Nie mówiłam do ciebie. To ja byłam głupia! Głupia, ale nie ślepa! To jasne. A bałam się, że pamięć mnie opuszcza. To prawda: opuszczała mnie i wracała, niosąc coś nowego.

— Co?

— Zaczynałam się bać. Ja! I nie myślałam jasno. Tyle że właśnie myślałam.

— Co?

— Mniejsza z tym. Cóż, nie powiem, że to nie było… hm… miłe, ale teraz muszę wracać. Zrób znowu tę sztuczkę z palcami. Tylko szybko.

Ridcully przygarbił się trochę.

— Nie mogę — wyznał.

— Przecież zrobiłeś przed chwilą.

— O to właśnie chodzi. Nie żartowałem, kiedy mówiłem, że nie dam rady tego powtórzyć. Transmigracja kosztuje sporo energii.

— O ile, pamiętam, kiedyś mogłeś to robić bez przerwy. — Babcia zaryzykowała uśmiech. — Prawie nie dotykaliśmy stopami ziemi.

— Wtedy byłem młody. Teraz wystarczy mi jeden raz. Buty babci zaskrzypiały, gdy odwróciła się na pięcie i ruszyła szybkim krokiem w stronę miasta. Ridcully pobiegł za nią.

— Skąd ten pośpiech?

— Mam ważne sprawy do załatwienia — odparła, nie oglądając się nawet. — Zostawiłam tam wszystkich.

— Niektórzy powiedzieliby, że to też było ważne.

— Nie. Tylko osobiste. Osobiste to nie to samo co ważne. Ludziom tylko się tak wydaje.

— Znowu zaczynasz?

— Co?

— Nie wiem, jaka byłaby ta inna przyszłość — oświadczył Ridcully. — Ale na przykład ja chętnie bym jej spróbował.

Babcia przystanęła. Jej myśli aż szalały z ulgi. Czy powinna mu opowiedzieć o tych dziwnych wspomnieniach? Już otworzyła usta, ale natychmiast je zamknęła. Nie warto. Zacznie się roztkliwiać.

— Byłabym złośliwa i robiła ci awantury — stwierdziła tylko.

— To się rozumie samo przez się.

— Tak? A co z tobą? Musiałabym jakoś żyć z tym twoim pijaństwem i uganianiem się za spódniczkami, tak? Ridcully zdumiał się wyraźnie.

— Jakimi spódniczkami?

— Mówimy o tym, co mogłoby być.

— Ale jestem magiem! Praktycznie w ogóle nie oglądamy się za kobietami. Są specjalne prawa, które o tym mówią. No… zasady. W każdym razie wskazówki.

— Ale wtedy przecież nie byłbyś magiem.

— I prawie nigdy się nie upijam.

— Ale byś zaczął, gdybyś się ze mną ożenił. Dogonił ją.

— Nawet młody Myślak nie rozumuje w ten sposób — rzekł z wyrzutem. — Z góry uznałaś, że byłoby nam okropnie. Prawda?

— Tak.

— Dlaczego?

— A jak myślisz?

— To ja pierwszy spytałem.

— Nie mam czasu na takie rzeczy — wyjaśniła babcia. — Jak już mówiłam, osobiste to nie to samo co ważne. Przydaj się na coś, panie magu. Wiesz chyba, co to jest czas kręgu?

Ridcully odruchowo dotknął kapelusza.

— O tak.

— I wiesz, co to oznacza?

— Tłumaczyli mi, że wtedy mury między rzeczywistościami są słabsze. Kręgi to… Jak to nazywa Stibbons? Izoresony. Łączą poziomy, no, czegoś głupiego… podobne poziomy rzeczywistości. Co jest zupełną bzdurą. Przecież wtedy można by przejść z jednego wszechświata do drugiego.

— Próbowałeś kiedyś?

— Nie.

— Krąg to drzwi na wpół otwarte. Nie trzeba wiele, żeby otworzyć je do końca. Wystarczy nawet wiara. Dlatego przed laty ustawiono Tancerzy. Krasnoludy się tym zajęły. Te kamienie są z gromowego żelaza, rozumiesz. Jest w nim coś niezwykłego. Mają miłość żelaza. Nie pytaj mnie, jak to działa, ale elfy nienawidzą go jeszcze bardziej niż zwykłego żelaza. Ono… zakłóca ich zmysły albo coś w tym rodzaju. Ale myśli mogą się przedostać…

— Elfy? Wszyscy wiedzą, że elfów już nie ma. W każdym razie prawdziwych elfów. Owszem, spotyka się takich, którzy twierdzą, że są elfami…

— A tak. Elfie pochodzenie. Elfy i ludzie mogą się krzyżować bez kłopotów… Jakby to był powód do dumy. Ale powstaje tylko rasa chudych typów ze szpiczastymi uszami, skłonnością do śmiechu i łatwego opalania się na słońcu. Nie o nich mówię. Oni nikomu nie szkodzą. Chodzi mi o prawdziwe, dzikie elfy, cośmy ich tu nie widzieli od…

Droga od mostu do miasta wiła się między wysokimi skarpami. Drzewa rosły gęsto po obu stronach, a gdzieniegdzie nawet stykały się gałęziami w górze. Gęste paprocie, zwijające się już przed wieczorem niby zielone fale przyboju, porastały gliniane zbocza.

Zaszeleściły nagle.

Na drogę wyskoczył jednorożec.


* * *

Tysiące wszechświatów, skręcających się razem niczym lina splatana z włókien…

Muszą nastąpić przecieki, rodzaj psychicznego odpowiednika nakładania się kanałów w tanim radiu, kiedy w czasie chwilowego ściszenia muzyki słychać wiadomości po szwedzku. Zwłaszcza jeśli ktoś przez całe życie używał mózgu jako odbiornika.

Wychwytywanie myśli innych ludzkich istot jest bardzo trudne, ponieważ żadne dwa umysły nie pracują, no… na tej samej fali.

Ale gdzieś tam, w punkcie, gdzie splatają się równoległe wszechświaty, istnieją miliony umysłów dokładnie takich samych — z całkiem oczywistych powodów.

Babcia Weatherwax uśmiechnęła się.


* * *

Millie Chillum, król i jeden czy dwóch służących stali przy drzwiach do komnaty Magrat, kiedy zjawiła się niania Ogg. — Co się dzieje?

— Wiem, że ona tam jest — rzekł Verence, trzymając w rękach koronę w słynnej pozie „Ai, senor, meksykańscy bandyci ograbili naszą wioskę”. — Millie słyszała, jak krzyczy, żeby ją zostawić. I chyba rzuciła czymś w drzwi.

Niania Ogg z powagą kiwnęła głową.

— Przedślubne nerwy — stwierdziła. — To musiało się stać.

— Ale przecież wszyscy mieliśmy uczestniczyć w Rozrywce — przypomniał Verence. — Naprawdę powinna iść na Rozrywkę.

— No, nie wiem… — zastanowiła się niania. — Patrzeć na Jasona i całą resztę, jak paradują w słomianych perukach… Znaczy się, mają dobre chęci, ale naprawdę nie wiem, czy młoda… stosunkowo młoda dziewczyna powinna oglądać przed ślubem takie rzeczy. Poprosiłeś, żeby otworzyła drzwi?

— Nawet lepiej. Poleciłem jej otworzyć. Dobrze zrobiłem, prawda? Jeśli nawet Magrat nie chce mnie słuchać, to marnie się zapowiadani jako król.

— Aha — rzekła niania po chwili namysłu. — Niewiele chyba czasu spędzałeś w damskim towarzystwie, co? W sensie ogólnym…

— No, tego…

Verence nerwowo obracał koronę w palcach. Nie tylko bandyci ograbili wioskę, ale siedmiu wspaniałych postanowiło wybrać się na kręgle.

— Coś ci powiem. — Niania poklepała go po ramieniu. — Idź, zasiadaj na Rozrywce, rozmawiaj z innymi królami. Ja się zajmę Magrat. Nic się nie martw. Trzy razy byłam panną młodą, a to i tak tylko oficjalne wyniki.

— Tak, ale powinna…

— Myślę, że jeśli chcemy jakoś dociągnąć do ślubu, musimy na razie dać sobie spokój z powinnościami. A teraz zmykajcie stąd.

— Ktoś powinien zostać — zatroskał się Verence. — Shawn będzie stal na straży, ale…

— Nikt nas nie zaatakuje, prawda? — uspokoiła go niania. — Pozwól, że sama załatwię tę sprawę.

— No… Jeśli jest pani pewna…

— Uciekajcie stąd.

Niania Ogg odczekała chwilę. Usłyszała, jak schodzą po głównych schodach. Po chwili turkot kół poinformował ją, że orszak weselny, minus przyszła panna młoda, opuścił zamek.

Policzyła cicho do stu. Potem…

— Magrat?

— Idź sobie!

— Wiem, jak to jest — mówiła niania. — Sama trochę się martwiłam przed ślubem.

Nie dodała: Bo istniała spora szansa, że Jason pojawi się jako nieprzewidziany gość.

— Nie martwię się! Jestem wściekła!

— Dlaczego?

— Wiesz dobrze!

Niania zdjęła kapelusz i podrapała się w głowę.

— Tu mnie masz — przyznała.

— On wiedział. Wiem, że wiedział, i wiem, kto mu doniósł — odezwał się stłumiony głos zza drzwi. — Wszystko było przygotowane. Wszyscy musieliście się ze mnie naśmiewać!

Niania zmarszczyła czoło, wpatrzona w obojętne drewno.

— Nie — stwierdziła. — Wciąż ciemno.

— Nic już więcej nie powiem.

— Wszyscy pojechali na Rozrywkę — oznajmiła niania. Żadnej odpowiedzi.

— A potem wrócą. Dalszy brak dialogu.

— Będą hulanki, żonglerzy i tacy różni, co sobie wkładają do portek łasice. Milczenie.

— A potem będzie jutro i co wtedy zrobisz? Cisza.

— Zawsze możesz wrócić do swojej chatki. Nikt się tam nie wprowadził. Albo zatrzymaj się u mnie, jeśli wolisz. Ale musisz coś postanowić, rozumiesz, bo przecież nie będziesz tak siedzieć zamknięta w pokoju.

Niania oparła się o ścianę.

— Pamiętam, jak lata temu babcia opowiadała mi o królowej Amonii, właściwie to mówię „królowa”, ale wcale nią nie była, najwyżej jakieś trzy godziny, z powodu tego, co zaraz ci zdradzę. Otóż oni zaczęli się na przyjęciu bawić w chowanego, a ona schowała się do takiego starego, ciężkiego kufra na jakimś strychu, wieko się zatrzasnęło i nikt jej nie znalazł przez siedem miesięcy. Wtedy już można stanowczo uznać, że weselny kołacz trochę wysechł.

Cisza.

— Jeśli i tak nie odpowiadasz, nie mam zamiaru tkwić tu całą noc — oświadczyła niania. — Rano wszystko będzie wyglądało lepiej. Zobaczysz.

Cisza.

— Może połóż się wcześnie — zaproponowała niania. — Nasz Shawn przyniesie ci coś gorącego do picia; wystarczy zadzwonić. Trochę tu chłodno, szczerze mówiąc. Dziwne, jak chłód trzyma się takich kamiennych murów.

Cisza.

— No to idę, dobrze? — rzuciła niania w stronę nieustępliwego milczenia. — Widzę, że niewiele tu poradzę. Na pewno nie chcesz porozmawiać?

Cisza.

— Stań przed swoim bogiem, skłoń się przed swoim królem i klęknij przed swoim mężczyzną. To recepta na szczęśliwe życie — poinformowała niania, zwracając się do świata jako całości. — No, chyba już pójdę. Wiesz co? Wrócę jutro rano, pomogę ci się przygotować i takie różne. Co ty na to?

Cisza.

— Czyli załatwione. Bywaj.

Niania odczekała pełną minutę. Zgodnie z mechaniką takich sytuacji, po tym czasie rygle powinny już zostać odsunięte, a Magrat wyglądać na korytarz. Może nawet zawołać nianię? Nic z tego.

Niania pokręciła głową. Przychodziły jej do głowy co najmniej trzy sposoby dostania się do pokoju i tylko jeden z nich łączył się z przejściem przez drzwi. Ale są chwile i miejsca nieodpowiednie dla czarownictwa — a właśnie to nie było. Niania Ogg przeżyła wiele na ogół szczęśliwych lat, gdyż zawsze wiedziała, kiedy nie być czarownicą. To był jeden z takich momentów.

Zeszła po schodach i wymaszerowała z zamku. Shawn stał na straży przy bramie, potajemnie ćwicząc ciosy karate. Znieruchomiał i spojrzał z zakłopotaniem na zbliżającą się nianię.

— Szkoda, że nie mogłem pójść na Rozrywkę, mamo — poskarżył się.

— Mam nadzieję, że król będzie bardzo dla ciebie łaskawy przy wypłacie, ze względu na twoją służbę — odparła. — Przypomnij mi, żebym mu przypomniała.

— A ty nie idziesz?

— Wiesz, ja… przespaceruję się po mieście — odparła niania. — Esme poszła chyba z nimi, co?

— Nie wiem, mamo.

— Mam parę spraw do załatwienia.

Nie zdążyła się za bardzo oddalić, gdy usłyszała za sobą znajomy głos.

— Witaj, księżycu mej rozkoszy.

— Skradasz się za ludźmi, Casanundo.

— Zamówiłem dla nas kolację Pod Kozłem i Krzakiem — poinformował krasnoludzki hrabia.

— Ooo… To strasznie droga gospoda. Nigdy tam nie jadłam.

— Sprowadzili specjalne potrawy z powodu ślubu i wszystkich szlachetnych gości — wyjaśnił Casanunda. — Ustaliłem specjalne menu.


* * *

Nie było to łatwe.

Jedzenie jako afrodyzjak było koncepcją, która w Lancre nigdy się nie przyjęła — z wyjątkiem słynnej zapiekanki z ostryg i marchewek niani Ogg[27]. W opinii kucharza Pod Kozłem i Krzakiem, jedzenie i seks łączyły się ze sobą wyłącznie w pewnych zabawnych gestach z użyciem takich obiektów jak ogórki. Nigdy nie słyszał o czekoladzie, bananach, awokado, imbirze, prawoślazie i tysiącu innych potraw, które ludzie czasem wykorzystywali, by — mijając kręte ścieżki romansu — przejechać autostradą od A do B. Casanunda poświęcił pracowite dziesięć minut, szczegółowo opisując kolejne dania. Spore sumy pieniędzy przeszły z rąk do rąk.

Zamówił romantyczną kolację przy świecach. Wierzył, że uwodzenie jest sztuką.

W rasie krasnoludów wspomniana wyżej sztuka uwodzenia polega głównie na taktownym sprawdzeniu, jakiej płci jest drugi krasnolud pod całą tą skórą i kolczugami. Wiele wysokich, dostępnych dzięki drabinie kobiet na całym kontynencie zastanawiało się często, w jaki sposób taka rasa wydała kogoś takiego jak Casanunda. To tak jakby Eskimosi wydali na świat eksperta od opieki i hodowli rzadkich roślin tropikalnych. Wielkie, spiętrzone wody seksualności krasnoludów znalazły przeciek u stóp tamy — niewielki, ale dość mocny, by napędzać dynamo.

Wszystko, co jego rodacy krasnoludy robiły od czasu do czasu, gdy wymagała tego natura, on robił przez cały czas, niekiedy nawet w lektyce, a raz głową w dół na drzewie. Jednak — i to jest ważne — zawsze z uwagą i troską, które charakteryzują jego rasę. Krasnoludy często przez długie miesiące pracują nad wyjątkowym szlachetnym kamieniem — i z podobnych powodów Casanunda był popularnym gościem na wielu dworach i w pałacach, zwykle wtedy, kiedy pan domu wyjeżdżał. Miał też krasnoludzki talent do zamków i kłódek, zawsze użyteczny w tych kłopotliwych chwilach sur la boudoir.

Niania Ogg natomiast była atrakcyjną damą — co nie oznacza „piękną”. Fascynowała Casanundę. Wydała mu się osobą, w towarzystwie której niezwykle wręcz przyjemnie jest przebywać. Może z powodu umysłu tak otwartego, że mógłby pomieścić trzy boiska i tor do kręgli.


* * *

— Szkoda, że nie mam kuszy — szepnął Ridcully. — Taki łeb na ścianie… Zawsze miałbym gdzie wieszać kapelusz. Jednorożec rzucał głową w dół i w górę, darł kopytami ziemię. Para unosiła się z jego boków.

— Nie jestem pewna, czyby ci się udało — odparła babcia. — Na pewno nie została ci żadna moc w palcach?

— Mógłbym stworzyć iluzję — zaproponował mag. — To nietrudne.

— Iluzja tu na nic. Jednorożce to zwierzęta elfie. Nie działa na nie magia. Potrafią przejrzeć iluzje. Powinny, w końcu same je tworzą. Dasz radę się wdrapać na skarpę?

Oboje spojrzeli na boki. Zbocza pokrywała czerwona glina, śliska jak kapłani.

— Cofajmy się tyłem — zdecydowała babcia. — Tylko powoli.

— Co z jego umysłem? Nie możesz tam wejść?

— Tam już ktoś jest. Ten biedny zwierzak jest jej pupilkiem. Tylko jej słucha.

Jednorożec szedł za nimi, próbując obserwować oboje równocześnie.

— Co zrobimy, kiedy dojdziemy do mostu?

— Umiesz jeszcze pływać, co?

— Rzeka jest daleko w dole…

— Ale jest tam taka głęboka zatoczka. Nie pamiętasz? Nurkowałeś tam kiedyś. Pewnej księżycowej nocy…

— Byłem wtedy młody i głupi.

— No to co? A teraz jesteś stary i głupi.

— Myślałem, że jednorożce są bardziej… puszyste.

— Patrz uważnie. Nie pozwól, żeby ogarnął cię urok. Musisz widzieć to, co masz przed oczami! To tylko wściekle wielki koń z rogiem na głowie! — rzuciła gniewnie babcia.

Jednorożec uderzył kopytem o ziemię.

Buty babci zgrzytnęły o powierzchnię mostu.

— Znalazł się tutaj przypadkiem i nie może wrócić — powiedziała. — Gdyby tu było tylko jedno z nas, już by atakował. Jesteśmy mniej więcej na środku mostu…

— Sporo śniegu spływa tą rzeką — mruknął z powątpiewaniem Ridcully.

— Rzeczywiście — zgodziła się babcia. — Spotkamy się przy jazie.

I zniknęła. Jednorożec, który usiłował dokonać wyboru między dwoma celami, został sam na sam z Ridcullym. Umiał liczyć do jednego.

Opuścił łeb.

Ridcully nigdy nie lubił koni; te zwierzęta, jego zdaniem, ledwie zachowywały normalność.

Gdy jednorożec zaatakował, mag przeskoczył balustradę i runął — bez szczególnej aerodynamicznej gracji — w lodowate wody Lancre.


* * *

Bibliotekarz lubił scenę. Zawsze siedział w pierwszym rzędzie na premierze każdego nowego przedstawienia w teatrach Ankh. Chwytne stopy pozwalały mu bić brawo dwa razy głośniej od innych, albo też — w razie potrzeby — skuteczniej ciskać łupinami orzeszków.

A teraz czuł się rozczarowany. W zamku prawie nie było książek, jeśli nie liczyć poważnych tomów o etykiecie, hodowli zwierząt i zarządzaniu nieruchomościami. Członkowie rodów królewskich zwykle nie czytali wiele.

Nie oczekiwał, że Rozrywka dostarczy niezwykłych wrażeń. Zajrzał za płachtę służącą za garderobę i zobaczył kilku potężnie zbudowanych, kłócących się mężczyzn. Nie wróżyło to najlepiej wieczorowi teatralnych rozkoszy, choć zawsze istniała szansa, że jeden z nich trafi innego tortem w twarz[28].

Udało mu się zająć trzy fotele w pierwszym rzędzie. Nie całkiem było to zgodne z prawami pierwszeństwa, ale aż dziwne, jak wszyscy się odsuwali, żeby zrobić mu miejsce. Znalazł też orzeszki. Nikt nie wiedział, jak mu się to udaje.

— Uuk?

— Nie, dziękuję — odparł Myślak Stibbons. — Mani po nich wzdęcia.

— Uuk?

— Lubię posłuchać takiego, co lubi mówić! Hopsa! Trociny i melasa! Wsadź to w swojego śledzia, zanim go uwędzisz!

— Myślę, że on też nie chce orzeszka — zauważył Myślak.

Kurtyna poszła w górę, a w każdym razie została ściągnięta na bok przez piekarza Woźnicę.

Rozrywka się rozpoczęła.

Bibliotekarz patrzył w zapadającym zmierzchu. Niesamowite… Na ogół lubił źle wystawione sztuki, pod warunkiem że w powietrzu pozostawała dostateczna liczba tortów, ale ci ludzie nie potrafili nawet dobrze zagrać złej gry. W dodatku nikt jakoś nie zabierał się do rzucania czymkolwiek.

Wyłowił z torby fistaszka i przetoczył go między palcami, patrząc znacząco na lewe ucho Krawca, drugiego tkacza. I nagle poczuł, że włosy mu się jeżą. Gdy się jest orangutanem, trudno tego nie zauważyć.

Spojrzał na wzgórze za niewprawnymi aktorami i warknął pod nosem.

— Uuk? — zapytał.

Myślak szturchnął go łokciem.

— Cicho bądź! — syknął. — Zaczynają się wczuwać… Głos tego w słomianej peruce brzmiał jakby z echem.

— Co on powiedział? — szepnął Myślak.

— Uuk!

— Jak to zrobiła? Niezła charakteryzacja, trzeba…

Umilkł.

Bibliotekarz poczuł się nagle całkiem samotny. Wszyscy widzowie wpatrywali się nieruchomo w trawiastą scenę. Bibliotekarz zamachał ręką przed twarzą Stibbonsa.

Powietrze nad pagórkiem falowało, a trawa po tej stronie poruszała się tak, że małpę bolały oczy.

— Uuk?

Nad wzgórzem, między niewielkimi głazami, zaczął padać śnieg.

— Uuk?!


* * *

Sama w komnacie, Magrat odpakowała ślubną suknię.

Jeszcze i to… Powinna jakoś uczestniczyć w szyciu ślubnej sukni. Przecież to ona miała… no, jeszcze niedawno miała ją nosić. Powinna przez całe tygodnie dobierać odpowiedni materiał, dodatki, potem zmienić zdanie, zmienić materiał, zmienić krój i znowu dodatki…

…chociaż oczywiście była kobietą niezależną i wcale nie potrzebowała takich głupstw…

…ale powinna mieć w tej sprawie wybór.

Suknia była z białego jedwabiu, ozdobiona gustowną ilością koronki. Magrat nie opanowała języka krawiectwa; wiedziała, co jest czym, nie miała tylko pojęcia, jak się co nazywa. Wszystkie te krezy, plisy, kliny i różne takie…

Przycisnęła suknię do ciała i obejrzała się krytycznie w niedużym zwierciadle na ścianie.

Po krótkiej chwili wewnętrznej walki poddała się i przymierzyła suknię. Przecież jutro jej nie włoży. Jeśli nie sprawdzi teraz, do końca życia będzie się zastanawiać, czy pasowała.

Pasowała. A raczej nie pasowała, ale w bardzo pochlebny sposób. Nieważne, jak dużo Verence za nią zapłacił — była tego warta. Szwaczka dokonała chytrych sztuczek z materiałem, tak że wcinał się tam, gdzie Magrat biegła całkiem prosto w górę i w dół, i wybrzuszał się tam, gdzie Magrat nie.

Welon miał na opasce jedwabne kwiatki.

Nie rozpłaczę się znowu, powiedziała sobie Magrat. Będę zagniewana. Rozpalę ten gniew, aż będzie tak gorący, że zmieni się we wściekłość, i kiedy tu wrócą…

…to co?

Może spróbować lodowatej obojętności. Może przejść majestatycznie między nimi — ta suknia się do tego nadaje. To ich nauczy.

Ale co potem? Nie może tu zostać, przecież wszyscy wiedzą. I odkryją, co z tym listem. Plotki biegły po Lancre szybciej niż terpentyna przez chorego osła.

Musi wyjechać. Może znajdzie jakieś miejsce, gdzie nie ma czarownic, i zacznie od początku… Chociaż w tej chwili jej opinia o czarownicach była taka, że Magrat wolałaby dowolne inne zajęcie — o ile w ogóle istnieją inne zajęcia dla eksczarownic.

Wyprostowała się z godnością. W takim stanie, jak w tej chwili, z goryczą wzbierającą w gardle niczym gejzer, stworzy nową profesję. Przy odrobinie szczęścia nie będzie mieć nic wspólnego z mężczyznami ani wścibskimi staruchami.

I zachowa ten nieszczęsny list, żeby nie zapomnieć.

Przez cały czas zastanawiała się, jak Verence zdołał przygotować wszystko na wiele tygodni przed jej powrotem — a to było takie proste. Wszyscy musieli się z niej naśmiewać…


* * *

Niani Ogg przyszło do głowy, że tak naprawdę powinna być teraz gdzie indziej, ale w jej wieku zaproszenia na romantyczną kolację przy świecach nie zdarzają się codziennie. Musi nastąpić taka chwila, kiedy człowiek przestaje się martwić resztą świata i dba trochę o siebie. Musi nadejść czas na spokojne życie wewnętrzne.

— Wściekle dobre to wino — stwierdziła, sięgając po następną butelkę. — Mówiłeś, że jak się nazywa? — Spojrzała na etykietę. — Chateau Maison? Chat-eau… to po zagranicznemu kocia woda, chociaż oni tylko tak mówią. Wiem, że to nie jest prawdziwa kocia woda. Prawdziwa kocia woda jest ostrzejsza.

Czubkiem noża wbiła korek do butelki, potem zatkała wylot palcem i potrząsnęła solidnie, żeby „smak się wymieszał”.

— Chociaż nie podoba mi się picie z bucików dam — rzekła. — Słyszałam, że podobno tak się robi, ale nie rozumiem, co niby jest takiego wspaniałego, kiedy człowiek wraca do domu w butach pełnych wina. Nie jesteś głodny? Jeżeli nie chcesz tej chrząstki, ja ją zjem. Są jeszcze homary? Nigdy wżyciu nie jadłam homara. I tego majonezu. I tych małych jajeczek nadzianych różnymi rzeczami. Chociaż powiem szczerze, że dżem jeżynowy smakował rybą.

— To kawior — mruknął Casanunda.

Siedział z głową opartą na dłoni i obserwował nianię Ogg oczarowany. Ze zdumieniem odkrywał, że świetnie się czuje, choć nie jest w pozycji horyzontalnej.

Wiedział, jak powinna przebiegać taka kolacja. Należała do podstawowej broni w arsenale uwodziciela. Amoratrix była zmiękczana dobrym winem i kosztownymi, lecz lekkimi potrawami. Ważny był kontakt wzrokowy nad stołem i splatanie stóp pod nim. A także znaczące zjadanie gruszek, bananów i tak dalej. W ten sposób okręt pożądania kierował się wolno, lecz nieuchronnie do wygodnego doku.

Ale to była niania Ogg.

Niania Ogg doceniała dobre wino na swój własny sposób. Casanundzie nie przyszłoby do głowy, że ktoś może białe wino popijać porto tylko dlatego, że skończyła się butelka.

Co do jedzenia… cóż, także je doceniała. Casanunda nigdy dotąd nie widział takiej pracy łokci. Niani Ogg wystarczyło pokazać dobrą kolację, by ruszyła na nią z nożem, widelcem i młotem. Obserwowanie, jak je homara, było przeżyciem trudnym do zapomnienia. Obsługa przez parę tygodni będzie wydłubywać z desek kawałki szczypiec.

A szparagi… Mógłby zapewne próbować zapomnieć nianię Ogg rozprawiającą się ze szparagami, ale podejrzewał, że wspomnienia i tak powrócą.

To pewnie chodzi o czarownictwo, powiedział sobie. Czarownice zawsze bardzo dobrze wiedzą, czego chcą. Gdyby tak ktoś wspiął się na urwiska, pokonał rzeki, zjechał z gór, by Gycie Ogg przynieść pudełko czekoladek, wyjadłaby nugatowe z dolnej warstwy, zanimby zdążył zdjąć z butów raki. To jest to… Cokolwiek robi czarownica, robi to w stu procentach. Hubba-hubba!

— Będziesz jeszcze jadł krewetki? No to przesuń tutaj talerz.

Spróbował dotknięcia stopą, żeby zachować kontrolę nad sytuacją, ale przypadkowe kopnięcie w kostkę jednym z podkutych butów niani przerwało te odruchowe zaloty.

Potem nastąpiła sprawa z cygańskim skrzypkiem. Z początku niania narzekała, że ktoś jej gra nad uchem, kiedy próbuje się skupić najedzeniu, ale między kolejnymi daniami wyrwała biedakowi instrument, rzuciła smyczek do doniczki z kamelią, przestroiła skrzypki na coś przypominającego banjo i odśpiewała Casanundzie trzy dziarskie strofy pieśni, którą — ponieważ był cudzoziemcem — nazwała Il porcupino nil sodomy est.

Potem wypiła jeszcze wina.

Podziw Casanundy budziła też jej twarz. Kiedy niania Ogg się śmiała, twarz zmieniała się w masę zabawnych poziomych linii — a śmiała się często.

Prawdę mówiąc, Casanunda odkrywał właśnie, przez delikatną mgiełkę wina, że czuje się doskonale.

— Jak sądzę, nie ma pana Ogga? — zapytał w końcu.

— Ależ jest pan Ogg. Pochowaliśmy go cale lata temu. Nie było wyjścia, bo umarł.

— Życie samotnej kobiety musi być trudne…

— Okropne — przyznała niania, która nigdy nie ugotowała jedzenia ani nie chwyciła miotełki od dnia, gdy jej najstarsza córka była dość duża, by się tym zająć, i której przynoszono dziennie co najmniej cztery posiłki, przygotowane przez zastraszone synowe.

— Szczególnie nocą musi doskwierać samotność — powiedział Casanunda, głównie z przyzwyczajenia.

— Jest przecież Greebo. Rozgrzewa mi stopy.

— Greebo?

— Kot. Czy podadzą jeszcze jakiś deser?

Później poprosiła o pustą butelkę, żeby zabrać trochę wina do domu.


* * *

Pan Brooks, pszczelarz, nalał do szprycy trochę zielonej, cuchnącej cieczy z rondla, zawsze bulgocącego w jego tajemnej szopie. Na ogrodowym murze pojawiły się gniazda os. Rankiem będą już kostnicami.

Zabawna rzecz z tymi pszczołami. Zawsze pilnują wejścia do ula i nawet zginą, by go bronić. Lecz osy potrafią znaleźć jakąś szczelinę w deskach od tyłu i ani się człowiek obejrzy, jak te smukłe dranie siedzą w środku i kradną. A pszczoły im pozwalają. Pilnują wejścia, ale kiedy już osy znajdą drogę do wnętrza, pszczoły nie wiedzą, co robić.

Na próbę wcisnął tłok. Strumień cieczy wystrzelił, zabulgotał i zostawił dymiącą plamę na podłodze.

Osy pięknie wyglądają, to prawda. Ale jeśli człowiek hoduje pszczoły, musi być wrogiem os.

W zamku trwało chyba jakieś przyjęcie. Niejasno sobie przypominał, że dostał nawet zaproszenie, ale takie imprezy nigdy go specjalnie nie interesowały. Zwłaszcza teraz. Działo się coś niedobrego: żaden z uli nie zdradzał oznak wyrojenia. Ani jeden.

Kiedy mijał ule, usłyszał głośne buczenie. Takie rzeczy zdarzały się w gorące noce: bataliony pszczół unosiły się przy wejściach i skrzydełkami zagarniały powietrze, żeby ochłodzić jajeczka. Teraz jednak słyszał też bzykanie pszczół latających wokół ula. Były zagniewane. I czujne.


* * *

Na samej granicy Lancre zbudowano na rzece ciąg jazów. Babcia Weatherwax podciągnęła się na mokre deski i wdrapała na brzeg, gdzie wylała wodę z butów. Po chwili z prądem nadpłynął szpiczasty kapelusz maga; uniósł się, ujawniając pod sobą szpiczastego maga. Babcia wyciągnęła rękę, by pomóc Ridcully’emu wyjść z wody.

— Po wszystkim — rzekła. — Orzeźwiające, prawda? Tak mi się wydawało, że przyda ci się zimna kąpiel.

Ridcully próbował oczyścić ucho z mułu. Spojrzał na babcię ponuro.

— Dlaczego nie jesteś mokra?

— Jestem.

— Nie, nie jesteś. Jesteś wilgotna. A ja przemokłem do suchej nitki. Jak możesz płynąć z prądem i być tylko wilgotna?

— Szybko wysycham.

Babcia Weatherwax rozejrzała się dookoła. Niedaleko stąd stromy trakt prowadził do Lancre, ale babcia znała też inne, bardziej dyskretne dróżki wśród drzew.

— No tak — mruknęła mniej więcej do siebie. — Ona nie chce dopuścić, żebym tam dotarła, tak? No to zobaczymy.

— Dokąd dotarła? — zdziwił się Ridcully.

— Nie jestem pewna. Wiemy tyle, że skoro ona nie chce, żebym tam doszła, tam właśnie pójdę. Chociaż nie spodziewałam się, że pojawisz się nagle i krew ci napłynie do serca.

Ridcully wykręcił szatę — odpadła z niej duża część cekinów. Potem zdjął kapelusz i odkręcił czubek.

Nakrycie głowy przechwytuje wibracje morficzne. Swego czasu wiele problemów na Niewidocznym Uniwersytecie spowodował kapelusz byłego nadrektora, który wychwycił zbyt wiele magicznych wibracji, spędzając długie lata na magicznych głowach, i w końcu wykształcił własną osobowość. Ridcully zażegnał niebezpieczeństwo, zamawiając nowy kapelusz. Złożył szczegółową specyfikację w ankh-morporskiej firmie kompletnie obłąkanych kapeluszników.

Nie był to zwykły kapelusz maga. Niewielu magów w ogóle korzystało ze szpiczastego czubka — czasem tylko trzymali tam parę skarpet. Ale kapelusz Ridcully’ego mieścił w środku prawdziwe komody i krył liczne niespodzianki. Miał cztery teleskopowe nogi i zwój natłuszczonego jedwabiu tuż nad rondem, co pozwalało zmienić go w nieduży, ale wystarczający namiot. Miał wewnętrzne kieszenie z żelaznymi racjami na trzy dni. A czubek można było odkręcić, by nalać odpowiednią objętość napoju alkoholowego, do użytku w sytuacjach nadzwyczajnych — na przykład kiedy Ridcully poczuł pragnienie.

Wyciągnął mały, szpiczasty kieliszek w stronę babci.

— Brandy? — zaproponował.

— Co ty masz na głowie?

Ridcully delikatnie dotknął czaszki.

— Tego…

— Moim zdaniem pachnie to jak miód i końskie jabłka. A co to za dziwo?

Ridcully zdjął z głowy niewielką klatkę. Umocowano w niej nieduży pas transmisyjny i skomplikowaną kratownicę szklanych prętów. W klatce siedziała mała, włochata, a obecnie całkiem przemoczona mysz.

— Och, to taki aparat, który wymyślili młodzi magowie — tłumaczył się zawstydzony Ridcully. — Powiedziałem im, że… że to dla nich wypróbuję. Sierść myszy ociera się o szklane pręty, powstają iskry, rozumiesz, i… i…

Babcia Weatherwax spojrzała na trochę niechlujne włosy nad-rektora i uniosła brew.

— Coś podobnego — mruknęła. — Co oni jeszcze wymyślą?

— Właściwie sam nie wiem, jak to działa. Stibbons się na tym zna. Ja tylko pomyślałem, że mogę im pomóc…

— Mieli szczęście, że akurat zacząłeś łysieć, co?


* * *

W mroku swej komnaty Diamanda otworzyła oczy — jeśli to były jej oczy. Lśniły perłowo.

Pieśń brzmiała dotąd na samym progu słyszalności.

Świat był inny. Niewielki fragment umysłu Diamandy pozostał z nią i wyglądał na zewnątrz poprzez mgły oczarowania. Świat pokrył się wzorem cienkich srebrzystych linii, poruszających się bezustannie, jakby wszystko przesłonił filigran — oprócz miejsc gdzie leżało żelazo. Tam linie gięły się, łamały i plątały. Tam świat stawał się niewidzialny.

Trzymaj się z dala od żelaza!

Wyśliznęła się z łóżka, przez róg koca chwyciła klamkę i otworzyła drzwi.


* * *

Shawn Ogg stał prawie na baczność.

W tej chwili strzegł zamku Lancre i sprawdzał, jak długo potrafi Stać na Jednej Nodze.

Przyszło mu do głowy, że nie jest to właściwa rozrywka dla artysty sztuki walki, więc zmienił ją na numer 19 — Kopnięcie Latającej Chryzantemy z Podwójnym Zejściem.

Po chwili uświadomił sobie, że coś słyszy. To coś było w przybliżeniu rytmiczne i przywodziło na myśl ćwierkanie konika polnego. Dobiegało z wnętrza zamku.

Odwrócił się ostrożnie, zachowując czujność, na wypadek gdyby zmasowane armie Zagranicznych Krajów próbowały dokonać inwazji akurat w chwili, kiedy stoi do nich plecami.

Sprawa wymagała przemyślenia. Nie po to stał na straży, żeby pilnować zamku przed czymś w środku, prawda? „Na straży” oznaczało pilnować przed czymś rzeczy z zewnątrz. Do tego przecież służą te wszystkie mury i w ogóle. Miał wielki plakat, który dodawali za darmo do każdego egzemplarza Jane’s: Machiny oblężnicze świata. Wiedział, o czym mowa.

Nie należał do ludzi szybko myślących; jego myśli wolno, lecz nieuchronnie pobiegły do lochu. Ale przecież elf był zamknięty. Shawn przekręcił klucz w zamku. I pełno tam było żelaza, a marna przecież bardzo stanowczo mówiła o żelazie.

Mimo to…

Podszedł do sprawy metodycznie. Podciągnął zwodzony most i opuścił bronę. Na wszelki wypadek wyjrzał jeszcze za mur, ale był tam tylko zmierzch i nocny wiatr.

Teraz Shawn niemal wyczuwał ten dźwięk. Zdawało się, że dochodzi z kamieni; miał zgrzytliwe brzmienie, które drażniło nerwy.

Nie mógł przecież się wydostać. Nie, to niemożliwe. Ludzie w końcu nie budują lochów po to tylko, żeby można było się z nich wydostać.

Dźwięk przesunął się w górę i w dół po skali.

Shawn oparł o mur swoją zardzewiałą pikę i dobył miecza. Wiedział, jak go używać. Codziennie ćwiczył po dziesięć minut i marnie wyglądał worek siana, kiedy Shawn już z nim skończył.

Wsunął się do twierdzy tylną furtką i ostrożnie ruszył korytarzami do lochów. Nikogo nie zauważył. Oczywiście, wszyscy poszli na Rozrywkę. Wrócą lada chwila i zaczną kręcić się wszędzie.

Zamek wydawał się wielki, stary i zimny.

Lada chwila…

Na pewno wrócą…

Dźwięk ucichł.

Shawn wyjrzał zza rogu. Zobaczył stopnie i otwarte wejście do lochu.

— Stać! — krzyknął na wszelki wypadek.

Głos odbił się echem od kamiennych murów: …ać… ać… ać…

Zszedł po stopniach i zajrzał przez drzwi.

— Ostrzegam! Uczę się Drogi Szczęśliwego Nefrytowego Lotosu! Drzwi do celi stały otworem. A obok nich postać w bieli. Shawn mrugnął.

— Czy to… czy to panna Tockley?

Uśmiechnęła się do niego. Oczy jej lśniły w słabym świetle.

— Nosisz kolczugę, Shawn. Z kapturem — powiedziała.

— Tak, panienko. — Znowu popatrzył na otwarte drzwi.

— To straszne. Musisz ją zdjąć, Shawn. Jak możesz słyszeć cokolwiek z tym wszystkim na uszach?

Shawn był nieprzyjemnie świadom pustej przestrzeni za sobą. Ale nie odważył się obejrzeć.

— Bardzo dobrze słyszę, panienko — zapewnił, próbując obrócić się tak, żeby mieć za plecami mur.

— Ale nie słyszysz naprawdę. — Diamanda podeszła bliżej. — Żelazo czyni cię głuchym.

Shawn nie był przyzwyczajony do młodych kobiet w cienkich koszulach, które zbliżają się do niego z rozmarzonym wyrazem twarzy. Nagle pożałował, że nie kształcił się w Drodze Szybkiego Odwrotu.

Zerknął w bok.

Wysoka chuda sylwetka stanęła w drzwiach otwartej celi. Stała ostrożnie, jakby chciała trzymać się jak najdalej od przedmiotów dookoła.

Diamanda uśmiechała się dziwnie.

Shawn rzucił się do ucieczki.


* * *

Las zmienił się jakoś. Ridcully był pewien, że w czasach jego młodości rosło tu pełno dzwonków, pierwiosnków, tych, no… dzwonków i czegoś jeszcze. Nie było wielkich ciernistych krzaków porastających całą okolicę. Czepiały się jego szaty, a raz czy dwa jakaś odmiana pnąca strąciła mu kapelusz. A co gorsza, Esme Weatherwax jakoś unikała kolców.

— Jak ci się to udaje?

— Po prostu stale wiem, gdzie się znajduję — wyjaśniła babcia.

— Tak? Ja też wiem, gdzie się znajduję.

— Nie, wcale nie wiesz. Ty tylko jesteś akurat obecny, a to nie to samo.

— A czy przypadkiem wiesz, gdzie się znajduje właściwa ścieżka?

— To jest skrót.

— Znaczy się skrót między dwoma miejscami, gdzie nie jesteś zagubiona?

— Mówiłam ci przecież, że wcale nie jestem zagubiona. Jestem tylko… kierunkowo upośledzona.

— Aha.

Ale musiał przyznać, że Esme Weatherwax miała w sobie coś takiego. Może się czasem gubiła, co — jak nie bez powodów podejrzewał — właśnie się zdarzyło, chyba że w lesie rosły dwa drzewa z identycznym układem gałęzi i na dodatek oddartym skrawkiem jego szaty wiszącym na jednej z nich. Mimo to prezentowała coś, co u każdej innej osoby, nie noszącej wytartego szpiczastego kapelusza i wiekowej czarnej sukni, można by nazwać opanowaniem. Opanowaniem absolutnym. Trudno było sobie wyobrazić Esme, która wykonuje nieporadne gesty — chyba że tego chce.

Zauważył to już przed laty, choć wtedy, oczywiście, przede wszystkim podziwiał sposób, w jaki jej ciało dopasowane jest do otaczającej je przestrzeni. I…

Znów coś go złapało.

— Zaczekaj!

— Zupełnie nieodpowiednie ubranie do lasu.

— Nie spodziewałem się, że będziemy wędrować po lesie. To jest kostium ceremonialny!

— No to go zdejmij.

— Ale skąd ludzie będą wtedy wiedzieli, że jestem magiem?

— Spokojnie, ja im powiem.

Babcia Weatherwax denerwowała się. A także — wbrew temu, co mówiła — gubiła się coraz bardziej. Problem jednak w tym, że nie można się zgubić między jazem pod progami na Lancre a samym miastem Lancre. Wystarczyło iść cały czas w górę. Poza tym chodziła przecież po okolicznych lasach przez całe życie. To były jej lasy.

Miała właściwie pewność, że minęli dwa razy to samo drzewo. Na gałęzi wisiał kawałek szaty Mustruma.

To tak jak zgubić się we własnym ogródku.

Była także pewna, że parę razy dostrzegła jednorożca. Tropił ich. Próbowała dostać się do jego umysłu, ale równie dobrze mogłaby się wspinać na lodową ścianę.

Co prawda jej własny umysł też nie był spokojny. Ale przynajmniej wiedziała teraz, że nie traci rozumu.

Kiedy mury między wszechświatami są cieńsze, kiedy równoległe pasma „jeżeli” splatają się razem, by przepłynąć przez „teraz”, pewne rzeczy mogą przeciekać. Minimalne sygnały, owszem, ale słyszalne dla wyćwiczonego odbiorcy.

W jej głowie sunęły słabe, uparte myśli tysiąca Esm Weatherwax.


* * *

Magrat nie była pewna, co powinna zapakować. Odkąd zjawiła się w zamku, większość jej oryginalnych ubrań jakoś wyparowała. A chyba nie byłoby grzecznie zabierać te, które kupił dla niej Verence. To samo dotyczyło pierścionka zaręczynowego. Nie wiedziała, czy ma prawo go zatrzymać.

Gniewnie spojrzała na siebie w lustrze.

Musi przestać myśleć w ten sposób. Miała wrażenie, że przez całe życie starała się nie rzucać w oczy, być grzeczna, przepraszać, kiedy ktoś ją potrącił… Starała się być uprzejma. I co osiągnęła? Ludzie traktowali ją, jakby nie rzucała się w oczy, była grzeczna i uprzejma.

Wetknie ten przeklęty list za ramę lustra, żeby wszyscy wiedzieli, dlaczego odeszła.

Właśnie postanowiła, że wyjedzie do jednego z tych niezwykłych dużych miast i zostanie kurtyzaną. Cokolwiek to słowo oznacza.

I nagle usłyszała śpiew.

Z całą pewnością był to najpiękniejszy dźwięk, jaki słyszała w życiu. Przepływał przez uszy wprost do tyłomózgowia, do krwi, do kości…

Jedwabna koszulka spłynęła z jej palców na podłogę.

Magrat szarpnęła drzwi, a niewielki, wciąż zdolny do racjonalnych myśli fragment umysłu przypomniał sobie o kluczu.

Pieśń wypełniała korytarz. Magrat chwyciła fałdy ślubnej sukni, żeby nie przeszkadzała w biegu, i ruszyła ku schodom…

Coś wypadło z komnaty po drodze, uderzyło w nią i powaliło na ziemię.

Był to Shawn Ogg. Przez kolorową mgiełkę widziała jego zatroskaną twarz, obramowaną zardzewiałym…

…żelazem.

Pieśń zmieniła się, choć pozostała taka sama. Złożone harmonie i fascynujący rytm nie uległy zmianie, ale nagle zazgrzytały, jakby słuchała ich przez cudze uszy.

Została wciągnięta przez drzwi.

— Nic się panience nie stało, panno królowo?

— Co się dzieje?

— Nie wiem, panno królowo. Ale myślę, że mamy tu elfy.

— Elfy?

— Dostały pannę Tockley. Bo ten… No, kiedy panienka wyjęła z jej łóżka żelazo…

— O czym ty mówisz, Shawn? Shawn był blady.

— Ten w lochu zaczął śpiewać, a one ją naznaczyły, więc teraz robi wszystko, co chcą…

— Shawn!

— A mama powiedziała, że nie zabijają, jeśli nie muszą. Nie od razu. Mają więcej zabawy, kiedy człowiek jeszcze żyje. Magrat patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.

— Musiałem uciec! Ona próbowała zdjąć mi kaptur kolczugi! Musiałem ją zostawić, panienko! Rozumie mnie panienka?

— Elfy?

— Trzeba trzymać coś żelaznego, panienko! One nienawidzą żelaza!

Uderzyła go w twarz, raniąc sobie palce o kolczugę.

— Bredzisz, Shawn!

— One tam są, panienko! Słyszałem, jak opada zwodzony most! Są tam, my jesteśmy tutaj, a one nie zabijają, trzymają człowieka żywego…

— Baczność, żołnierzu!

Nic lepszego nie przyszło jej do głowy, ale chyba pomogło. Shawn wziął się w garść.

— Posłuchaj — rzekła Magrat. — Wszyscy wiedzą, że tak naprawdę elfów już nie… — Umilkła. Zmrużyła oczy. — Wszyscy oprócz Magrat Garlick wiedzą, że jest inaczej, tak?

Shawn dygotał. Magrat chwyciła go za ramiona.

— Moja mama i pani Weatherwax mówiły, że panience nie wolno się dowiedzieć! — jęknął. — Powiedziały, że to sprawa czarownic! Tylko ich i nikogo innego.

— A gdzie są teraz, kiedy powinny przypilnować sprawy czarownic? Nie widzę ich jakoś. Może ty widzisz? Może stoją za drzwiami? Nie! Może schowały się pod łóżkiem? Dziwne, nie ma ich… Jestem tylko ja, Shawnie Ogg. I jeśli natychmiast nie powiesz mi wszystkiego, pożałujesz dnia, kiedy się urodziłeś.

Shawnowi grdyka podskakiwała nerwowo, kiedy rozważał sytuację. Potem strząsnął z ramion ręce Magrat i przyłożył ucho do drzwi.

Pieśń ucichła. Przez moment Magrat zdawało się, że słyszy na korytarzu szybkie, oddalające się kroki.

— No więc, panno królowo, nasza mama i pani Weatherwax były przy Tancerzach… Magrat słuchała. Wreszcie Shawn skończył.

— Gdzie teraz są wszyscy? — spytała.

— Nie wiem, panienko. Poszli na Rozrywkę… Ale powinni już wrócić.

— Gdzie jest ta Rozrywka?

— Nie wiem, panienko. Panno królowo…

— Tak?

— Dlaczego panienka ma na sobie ślubną suknię?

— Co cię to obchodzi?

— To zła wróżba dla pana młodego, jeśli przed ślubem zobaczy narzeczoną w sukni — oświadczył Shawn, w tradycyjnie powtarzanych idiotyzmach szukając ucieczki przed grozą.

— Będzie zła, jeżeli ja zobaczę go pierwsza — warknęła gniewnie Magrat.

— Panno królowo…

— Tak?

— Boję się, co się z nimi stało. Nasz Jason mówił, że wrócą za jakąś godzinę, a to było już dobre parę godzin temu.

— Przecież poszła tani prawie setka gości i prawie wszyscy z miasta. Elfy nic im nie mogą zrobić.

— Nie będą musiały. — Shawn podszedł do okna bez szyb. — Proszę posłuchać, panienko. Mogę stąd zeskoczyć na spichlerz przy stajni. To strzecha, nic mi się nie stanie. Potem przekradnę się obok kuchni i z wojskową precyzją za mur, przez tę furtkę przy osiowej wieży.

— Po co?

— Żeby sprowadzić pomoc.

— Ale przecież nie wiesz, czy jest tam jakaś pomoc do sprowadzania.

— A czy panienka ma lepszy pomysł? Nie miała.

— To… to bardzo odważne, Shawn — powiedziała.

— Panienka zostanie tutaj, a ja wrócę pewnie jak deszcz — obiecał Shawn. — A może… może bym zamknął drzwi i zabrał ze sobą klucz? Wtedy nawet jakby zaczęły na panienkę śpiewać, nie zmuszą panienki do otwarcia drzwi.

Magrat pokiwała głową.

Shawn spróbował się uśmiechnąć.

— Szkoda, że nie mamy drugiej zbroi — powiedział. — Ale wszystkie są w zbrojowni.

— Nic mi nie będzie — uspokoiła go Magrat. — Idź już.

Shawn skinął głową. Odczekał chwilę na parapecie i skoczył w ciemność.

Magrat przysunęła łóżko do drzwi, usiadła na nim. Przyszło jej do głowy, że może też powinna iść. Ale to by znaczyło, że zamek zostanie pusty, co jakoś nie wydawało się właściwe.

Poza tym była wystraszona.

W komnacie miała jedną świecę, w dodatku do połowy wypaloną. Kiedy jej płomyk zgaśnie, zostanie tylko blask księżyca. Magrat zawsze lubiła blask księżyca — do teraz.

Na zewnątrz panowała cisza. A przecież powinien dochodzić tu gwar miasta.

Nagle wpadło jej do głowy, że może puszczenie Shawna z kluczem nie było najlepszym pomysłem. Bo przecież jeśli go złapią, mogą otworzyć…

Rozległ się krzyk i trwał długo…

A potem znowu opadła cisza nocy.

Po kilku minutach Magrat usłyszała jakieś skrobanie w okolicy zamka, jak gdyby ktoś usiłował wcisnąć klucz trzymany przez kilka warstw tkaniny, żeby przy tym nie dotknąć żelaza.

Drzwi zaczęły się otwierać, aż oparły się o łóżko.

— Czy wyjdziesz do nas, pani? Drzwi zatrzeszczały.

— Zatańczysz z nami, piękna pani?

W głosie brzmiały dziwne harmoniki, a przez kilka sekund po ostatnim słowie w umyśle wibrowało jeszcze echo.

Drzwi się otworzyły i trzy postacie wśliznęły się do komnaty. Jedna sprawdziła łóżko, a dwie pozostałe zajrzały we wszystkie ciemne kąty. Potem jedna z nich wychyliła się za okno.

Pokruszony mur opadał w dół aż do pokrytego strzechą dachu, całkiem pustego.

Postać machnęła do dwóch innych, stojących na dziedzińcu. Ich jasne włosy lśniły w blasku księżyca.

Jeden ze strażników na zewnątrz wskazał w górę, gdzie po murze twierdzy wspinała się inna postać w długiej, wydymanej wiatrem białej sukni.

Elf zaśmiał się głośno. Zapowiadała się jeszcze lepsza zabawa, niż się spodziewał.


* * *

Magrat przeciągnęła się przez parapet i zdyszana osunęła na podłogę. Dopiero po chwili wstała i chwiejnie podeszła do drzwi, w których nie tkwił klucz. Były za to dwie solidne drewniane sztaby, które wsunęła na miejsce.

Okno miało drewnianą okiennicę.

Drugi raz nie pozwolą jej na coś takiego. Oczekiwała strzały z łuku, ale nie — coś tak oczywistego nie byłoby zabawne.

Rozejrzała się w ciemności. A więc… trafiła do jakiegoś pokoju. Nie wiedziała nawet którego. Znalazła lichtarz ze świecą i pęczek zapałek. Po kilku próbach udało jej się zapalić świecę.

Obok łóżka leżało kilka pudeł i kufrów. Zatem — pokój gościnny.

Myśli ciekły jedna po drugiej przez milczący umysł.

Zastanawiała się, czy będą dla niej śpiewać i czy zdoła to wytrzymać za drugim razem. Może jeśli człowiek wie, czego ma się spodziewać…

Ktoś delikatnie zastukał do drzwi.

— Mamy na dole twoich przyjaciół, pani. Wyjdź, zatańcz ze mną.

Magrat rozejrzała się zrozpaczona.

Pokój był taki sam, jak pokoje gościnne wszędzie. Dzbanek i miska na stojaku, okropna wnęka garderoby, nie do końca zakryta zasłoną, łóżko, na które ktoś rzucił kilka toreb i tobołów, porysowane krzesło, z którego zszedł już cały lakier, i mały kwadrat dywanu, szarego ze starości i od wżartego we włókna kurzu.

Drzwi się poruszyły.

— Wpuść mnie, słodka pani.

Okno tym razem nie nadawało się do ucieczki. Mogła się schować pod łóżkiem, ale to pomoże na jakieś dwie sekundy…

Jakaś straszliwa magia ściągała jej wzrok ku ukrytej za zasłoną garderobie.

Magrat uniosła klapę. Szyb był wystarczająco szeroki, by zmieściło się tam ciało. Garderoby były z tego znane. Niejeden niepopularny władca kończył swój żywot właśnie w garderobie, z rąk skrytobójcy uzdolnionego we wspinaczce, z włócznią i fundamentalistycznym podejściem do polityki.

Coś mocno uderzyło w drzwi.

— Czy mam zaśpiewać dla ciebie, pani? Magrat podjęła decyzję.

W końcu ustąpiły zawiasy; skorodowane ćwieki przestały się trzymać kamienia.

Na wpół odsunięta zasłona wnęki kołysała się w przeciągu. Elf uśmiechnął się, podszedł i szarpnął ją na bok.

Dębowa klapa była podniesiona.

Elf zajrzał do szybu.

Magrat uniosła się za nim niczym białe widmo i mocno trafiła go w kark krzesłem, które złamało się od uderzenia.

Elf próbował odwrócić się i utrzymać równowagę, lecz w ręku Magrat pozostało dostatecznie dużo krzesła, żeby trafić go jeszcze solidnie z drugiej strony. Przewrócił się do tyłu i rozpaczliwie sięgnął po klapę, ale udało mu się tylko zatrzasnąć ją za sobą. Magrat usłyszała uderzenie i wrzask wściekłości, gdy leciał w cuchnącą ciemność. Trudno raczej liczyć, że upadek go zabije — w końcu wyląduje przecież na czymś miękkim.

— Nie tylko wysoko — powiedziała do siebie — ale jeszcze śmierdzi.

Kryjówka pod łóżkiem jest dobra na jakieś dwie sekundy, ale czasami te dwie sekundy wystarczają.

Wypuściła z dłoni resztki krzesła. Trzęsła się cała… ale nadal żyła i było to przyjemne uczucie. Tak już jest z życiem — człowiek żyje, żeby się nim cieszyć.

Wyjrzała na korytarz.

Nie powinna tkwić w jednym miejscu. Podniosła więc odłamaną nogę krzesła, dającą słabe poczucie pewności, i wyszła.

Od strony głównego holu znowu rozległ się krzyk.

Magrat spojrzała w przeciwnym kierunku, ku Długiej Galerii. Pobiegła. Gdzieś musi być przecież wyjście, niestrzeżona furtka czy okno…

Jakiś przedsiębiorczy monarcha już dawno nakazał oszklić wszystkie okna. Światło księżyca wpadało przez nie wielkimi srebrzystymi blokami poprzedzielanymi przez czarne prostokąty. Magrat biegła nieskończonym korytarzem przez światło, cień, światło, cień… Monarcha za monarchą przepływał obok, jak w przyspieszonym filmie. Król za królem, z bokobrodami, koronami i brodami. Królowa za królową, z kwiatkami, sztywnymi gorsetami, z kłapodziobymi jastrzębiami, pieskami i…

Загрузка...