Teraz czytajcie dalej…

Kiedy to się zaczyna?

Jest bardzo niewiele początków. Oczywiście, czasem wydaje się, że coś się zaczyna właśnie w tej chwili: kurtyna idzie w górę, przesuwa się pierwszy pionek, pada pierwszy strzał[1] — ale to nie są początki. Przedstawienie, gra czy wojna to tylko niewielka dziurka w taśmie wydarzeń, która może sięgać tysiące lat w przeszłość. Chodzi o to, że zawsze coś było „przedtem”. I zawsze występuje jakieś „Teraz czytajcie dalej”.

Wiele ludzkiej pomysłowości i energii poświęcono na poszukiwanie ostatecznego Przedtem.

Obecny stan wiedzy można podsumować następująco:

Na początku było nic, które wybuchło.

Inne teorie ostatecznego początku mówią o bogach stwarzających wszechświat z żeber, wnętrzności i jąder swego ojca[2]. Tych teorii jest sporo. Są interesujące nie z powodu tego, co mówią o kosmologii, ale tego, co mówią o ludziach. Jak myślicie, z której części ciała zrobili wasze miasto?

Ale ta opowieść zaczyna się na świecie Dysku, który sunie przez kosmos na grzbietach olbrzymich słoni stojących na skorupie gigantycznego żółwia. I nie jest zbudowany z żadnych kawałków niczyjego ciała.

Ale od czego zacząć?

Tysiące lat temu? Kiedy wielka kaskada gorących kamieni z hukiem runęła z nieba, wybiła dziurę w górze Miedziance i powaliła las na dziesięć mil dookoła?

Krasnoludy odkopały te kamienie, ponieważ były zbudowane z jakiegoś rodzaju żelaza, a krasnoludy — wbrew powszechnej opinii — kochają żelazo bardziej od złota. Tyle że żelaza jest więcej niż złota, więc trudniej śpiewać o nim pieśni. Ale krasnoludy kochają żelazo.

I to właśnie zawierały kamienie: miłość żelaza. Miłość tak silną, że przyciągała do siebie wszystko co żelazne. Trzy krasnoludy, które znalazły pierwszy kamień, uwolniły się dopiero wtedy, kiedy zdołały jakoś zdjąć kolczugowe portki.

Wiele światów — a przynajmniej ich jąder — zbudowanych jest z żelaza. Ale Dysk, niczym naleśnik, jest pozbawiony jądra.

Na Dysku, jeśli zaczarować igłę, będzie wskazywała Oś, gdzie pole magiczne jest najsilniejsze. To oczywiste.

Gdzie indziej, na światach budowanych z mniej bujną wyobraźnią, igła obraca się z powodu miłości żelaza.

W owym czasie krasnoludy i ludzie odczuwali bardzo naglącą potrzebę miłości żelaza.

A teraz przesuńmy czas naprzód o tysiąclecia, do punktu o jakieś pięćdziesiąt lat wyprzedzającego wiecznie ruchome „teraz”, na wzgórze, do młodej kobiety, która biegnie. Nie biegnie uciekając przed czymś, ściśle mówiąc, ani nie biegnie dokładnie ku czemuś, ale biegnie akurat tak prędko, żeby utrzymać dystans od młodego mężczyzny — choć oczywiście dystans nie tak wielki, żeby zrezygnował z pogoni. Spomiędzy drzew… w porośniętą wrzosem kotlinkę… gdzie na niewielkim wzniesieniu stoją kamienie.

Są mniej więcej wysokości człowieka i niewiele grubsze niż gruby człowiek.

Jakoś nie wydają się warte zachodu. Jeżeli jest gdzieś kamienny krąg, do którego nie należy się zbliżać, powinny się tam wznosić wielkie, posępne trylity i pradawne kamienne ołtarze, krzyczące mrocznymi wspomnieniami krwawych ofiar, a nie te nieciekawe, grube bryły.

Okaże się potem, że tym razem biegła jednak trochę za szybko, przez co młody człowiek w żartobliwym pościgu zgubi się, zrezygnuje i w końcu powlecze się sam do miasteczka. W tej chwili ona jeszcze o tym nie wie. Stoi więc i z roztargnieniem poprawia kwiaty wplecione we włosy — to był ten rodzaj popołudnia.

Oczywiście wie o kamieniach. Nikomu nigdy się o nich nie mówi. I nikomu nie zakazuje się tu przychodzić, bo ci, którzy powstrzymują się od opowiadania, wiedzą też, jak potężna jest kusicielska siła zakazu. Po prostu chodzenie do kamieni to… to coś, czego się nie robi. Zwłaszcza jeśli jest się miłą dziewczyną.

Ale osoba, którą tutaj widzimy, nie jest miłą dziewczyną w powszechnie przyjętym sensie tego słowa. Przede wszystkim nie jest piękna. Pewien układ szczęki czy łuk nosa mogłyby — przy sprzyjającym wietrze i odpowiednim oświetleniu — być nazwane ładnymi przez uprzejmego kłamcę. Ma też pewien błysk w oczach, zwykle spotykany u osób, które odkryły, że są bardziej inteligentne niż większość ludzi. Choć nie odkryły jeszcze, że jedną z bardziej inteligentnych rzeczy, jakie mogą zrobić, to nie dopuścić, by wzmiankowani ludzie się o tym dowiedzieli. W połączeniu z nosem, nadaje to jej twarzy wyraz koncentracji, silnie wprawiający w zakłopotanie. To nie jest twarz osoby, z którą można by pogadać. Wystarczy otworzyć usta, by znaleźć się w ognisku przenikliwego spojrzenia, które zdaje się mówić: cokolwiek masz do powiedzenia, lepiej, żeby to było interesujące.

W tej chwili owo przenikliwe spojrzenie pada na osiem niedużych głazów na małym wzgórku.

Hmm…

Po chwili dziewczyna zbliża się ostrożnie. Ale nie jest to ostrożność królika gotowego do ucieczki. Tak porusza się łowca.

Dziewczyna opiera ręce na biodrach — nieważne, czy krągłych.

Skowronek śpiewa na gorącym letnim niebie; poza tym nie dobiega tu żaden dźwięk. Kawałek dalej w dolince i wyżej w górach ćwierkają koniki polne, brzęczą pszczoły, a trawa cała żyje mikroszumem. Ale wokół kamieni zawsze panuje cisza.

— Jestem — mówi dziewczyna. — Pokaż mi.

Wewnątrz kręgu pojawia się postać ciemnowłosej kobiety w czerwonej sukni. Krąg można przerzucić kamieniem, ale postaci udaje się jakoś zbliżać z wielkiej odległości.

Inni pewnie próbowaliby uciec. Ale dziewczyna nie ucieka, co natychmiast budzi zainteresowanie kobiety w kręgu.

— A więc jesteś prawdziwa?

— Oczywiście. Jak ci na imię, dziewczyno?

— Esmeralda.

— A czego chcesz?

— Niczego nie chcę.

— Każdy czegoś chce. W przeciwnym razie po co byś tu przyszła?

— Chciałam się tylko przekonać, czy jesteś prawdziwa.

— Dla ciebie z pewnością. Masz dobry wzrok.

Dziewczyna prostuje się. Jej dumą można by kruszyć kamienie.

— A teraz, kiedy się już się przekonałaś — mówi dalej kobieta w kręgu — czego tak naprawdę chcesz?

— Niczego.

— Doprawdy? W zeszłym tygodniu poszłaś wysoko w góry, wyżej jeszcze niż Miedzianka, żeby rozmawiać z trollami. Czego od nich chciałaś?

Dziewczyna przechyla głowę.

— Skąd wiesz, że tam byłam?

— Masz to na samym wierzchu umysłu, dziewczyno. Każdy może zobaczyć. Każdy, kto ma… dobry wzrok.

— Ja też kiedyś będę to umiała — oświadcza dumnie dziewczyna.

— Kto wie? Możliwe. Czego chciałaś od trolli?

— Ja… Chciałam tylko z nimi porozmawiać. Wiesz, one myślą, że czas płynie do tyłu. Bo przecież widzi się przeszłość, mówią, a… Kobieta w kręgu parska śmiechem.

— Ale one są głupie jak krasnoludy! Interesują je tylko kamyki. W kamykach nie ma nic ciekawego.

Dziewczyna wykonuje nieokreślony gest, jakby wzruszała jednym ramieniem — może sugeruje, że kamyki też mogą budzić rodzaj zaciekawienia.

— Dlaczego nie możesz wyjść poza krąg głazów? — pyta. Odnosi silne wrażenie, że nie jest to właściwe pytanie. Kobieta starannie je ignoruje.

— Mogę ci pomóc odkryć o wiele więcej niż tylko kamyki — mówi.

— Nie możesz wyjść z kręgu, prawda?

— Pozwól mi dać sobie to, czego pragniesz.

— Ja mogę chodzić, gdzie zechcę, ale ty jesteś uwięziona w kręgu.

— Możesz chodzić, gdzie zechcesz?

— Kiedy zostanę czarownicą, będę mogła. Wszędzie.

— Ale nigdy nie zostaniesz czarownicą.

— Co?

— Mówią, że nie chcesz słuchać. Mówią, że nie potrafisz nad sobą panować. Mówią, że nie masz samodyscypliny. Dziewczyna potrząsa włosami.

— Czyli o tym też wiesz? Pewnie, że mówią takie rzeczy. A ja i tak zostanę czarownicą, choćby nie wiem co. Zawsze można samemu się czegoś dowiedzieć. Nie trzeba słuchać całymi dniami niemądrych staruszek, który nie wiedzą, co to życie. I wiedz, damo z kręgu, że będę najlepszą czarownicą, jaka kiedykolwiek istniała.

— Z moją pomocą może ci się udać — przyznaje kobieta w kręgu. — Ten młody człowiek chyba cię szuka — dodaje łagodnie.

Kolejne jednostronne wzruszenie ramieniem sugeruje, że młody człowiek może sobie szukać przez cały dzień.

— Uda mi się, prawda?

— Możesz być wielką czarownicą. Możesz zostać, kim tylko zechcesz. Czym tylko zechcesz. Wejdź do kręgu. Pokażę ci.

Dziewczyna robi pół kroku w stronę głazów, się ale waha. W tej kobiecie jest coś dziwnego. Uśmiech ma miły i przyjazny, ale głos… zbyt rozpaczliwy, zbyt naglący, zbyt zachłanny.

— Ja i tak dużo się uczę.

— Przejdź do środka. Już! Dziewczyna wciąż się waha.

— Skąd mogę wiedzieć…

— Czas kręgu dobiega końca! Pomyśl, czego możesz się nauczyć! Już!

— Ale…

— Przejdź!

To było wiele lat temu, w przeszłości[3]. A poza tym dziewczyna… jest starsza.


* * *

Kraina lodu…

Nie zima, ponieważ zima sugeruje jesień, a może nawet jeden dzień wiosny. To jest kraina lodu, a nie po prostu czas lodu. I trzy postacie na koniach spoglądające nad pokrytym śniegiem zboczem ku kręgowi ośmiu głazów. Z tej strony wydają się o wiele większe.

Trzeba przyglądać się jeźdźcom przez dłuższą chwilę, by zrozumieć, co takiego jest w nich niezwykłego — to znaczy bardziej niezwykłego niż ich ubrania. Gorący oddech wierzchowców wisi w lodowatym powietrzu obłokami pary. Ale oddechy jeźdźców nie.

— Teraz nie będzie porażki — mówi postać w środku, kobieta w czerwonej sukni. — Po takim czasie kraina powita nas z radością. Musi już nienawidzić ludzi.

— Ale tam były czarownice — wtrąca jeden z jej towarzyszy. — Pamiętam czarownice.

— Kiedyś tak — zgadza się kobieta. — Ale teraz… biedactwa, prawdziwe biedactwa. Prawie nie mają już mocy. I ulegają sugestiom. Podatne umysły. Zakradałam się nocami. Wiem, jakie dzisiaj mają czarownice. Zostawcie je mnie.

Królowa uśmiecha się życzliwie w stronę kamiennego kręgu.

— A potem możecie je sobie wziąć — mówi. — Co do mnie, mam ochotę na śmiertelnego małżonka. Na jakiegoś wyjątkowego śmiertelnika. Unia światów… To im pokaże, że tym razem zamierzamy tam zostać.

— Królowi się to nie spodoba.

— A czy kiedykolwiek miało to jakieś znaczenie?

— Nigdy, pani.

— Czas jest właściwy, Lankin. Kręgi się otwierają. Wkrótce zdołamy powrócić.

Drugi jeździec pochyla się nad końskim grzbietem.

— I będę mógł znowu polować? — pyta. — Kiedy? Kiedy?!

— Wkrótce — odpowiada Królowa. — Już wkrótce.


* * *

Noc była ciemna tą ciemnością, której nie da się wytłumaczyć zwykłą nieobecnością księżyca i gwiazd, ale ciemnością, która zdaje się napływać skądinąd — tak gęstą i dotykalną, że dałoby się niemal chwycić w rękę garść powietrza i wycisnąć z niego noc.

Taka ciemność skłania owce do przeskakiwania ogrodzeń, a psy do chowania się w budach.

Mimo to wiatr dmuchał ciepły, nie tyle silny, ile raczej głośny — wył po lasach i jęczał w kominach.

W taką noc zwykli ludzie naciągają kołdry na głowę, wyczuwając, że zdarzają się chwile, kiedy świat należy do kogoś innego. Rankiem znowu będzie ludzki. Owszem, zostaną połamane gałęzie, parę zerwanych dachówek… Ale ludzki. A teraz… lepiej się opatulić.

Jeden człowiek nie spał.

Jason Ogg, mistrz kowalski, raz czy dwa wcisnął miechy przy palenisku, raczej dla zasady niż z potrzeby, i usiadł na kowadle. W kuźni zawsze było ciepło, nawet jeśli wiatr świszczał pod okapami.

Jason Ogg potrafił podkuć wszystko. Kiedyś dla żartu przynieśli mu mrówkę, a on całą noc ze szkłem powiększającym przesiedział nad kowadłem zrobionym z główki szpilki. Mrówka wciąż gdzieś tu była — słyszał ją czasem, jak z tupotem przebiega po podłodze.

Ale dzisiaj… Dzisiaj miał w jakiś sposób zapłacić czynsz. Oczywiście, był właścicielem kuźni — przechodziła z ojca na syna od pokoleń. Ale kuźnia to coś więcej niż tylko cegły, zaprawa i żelazo. Nie wiedział, jak to nazwać, ale to istniało. Było jak różnica między mistrzem kowalskim a kimś, kto po prostu zarabia na życie, wyginając w skomplikowany sposób żelazo. I miało wiele wspólnego właśnie z żelazem. I jeszcze z tym, że ktoś może być bardzo dobry w swoim fachu. Tak jakby opłata.

Kiedyś, dawno temu, ojciec wziął go na stronę i wytłumaczył, co powinien robić w podobne noce.

Zdarzą się takie chwile, powiedział, takie chwile — a będziesz wiedział, kiedy się zdarzą, choć nikt cię nie uprzedzi — no więc zdarzą się takie chwile, kiedy ktoś przyjdzie podkuć konia. Przyjmij go uprzejmie. Podkuj konia. Nie pozwól myślom błądzić. I nawet nie próbuj myśleć o niczym oprócz podków.

Przez te lata Jason zdążył się przyzwyczaić.

Wiatr wzmógł się i gdzieś z zewnątrz dobiegł trzask przewracanego drzewa.

Zagrzechotał skobel.

Ktoś zapukał do drzwi — raz, drugi.

Jason Ogg sięgnął po opaskę i zawiązał sobie oczy. To bardzo ważne, tłumaczył mu ojciec. Pomaga się skupić. Otworzył drzwi.

— Dobry wieczór szanownemu panu — powiedział.

BURZLIWA NOC.

Zapach wilgotnej końskiej sierści. Stukot kopyta o kamienie.

— Herbata parzy się na palenisku, a nasza Dreen upiekła ciasteczka. Są w puszce z napisem „Pamiontka z Ankh-Morpork”.

DZIĘKUJĘ. U PANA, MAM NADZIEJĘ, WSZYSTKO DOBRZE, PANIE OGG?

— Tak, proszę szanownego pana. Przygotowałem już podkowy. Nie zatrzymam szanownego pana długo. Wiem, że szanowny pan jest… no, zajęty.

Usłyszał kroki zmierzające do starego kuchennego stołka zarezerwowanego dla klientów, a raczej dla właścicieli klientów.

Podkowy, narzędzia i hufnale ułożył na ławie przy kowadle. Wytarł ręce o fartuch. Nie lubił podkuwać na zimno, ale zajmował się kowalstwem, odkąd skończył dziesięć lat. Mógł to robić na ślepo. Sięgnął po raszplę i zabrał się do roboty.

Musiał zresztą przyznać, że był to najposłuszniejszy ze wszystkich koni, jakie w życiu spotkał. Szkoda, że nie mógł go obejrzeć. To na pewno piękny koń, taki koń…

Ojciec uprzedzał go: nie próbuj nawet rzucić okiem.

Usłyszał bulgotanie czajniczka, potem ciche stuknięcia przy mieszaniu i brzęk odkładanej łyżeczki.

Żadnego dźwięku, powiedział tato. Oprócz tych chwil, kiedy chodzi albo mówi, nie usłyszysz od niego żadnego dźwięku. Żadnego cmokania wargami ani niczego w tym rodzaju.

Ani oddechu.

Aha, i jeszcze jedno. Kiedy zdejmiesz stare podkowy, nie rzucaj ich w kąt, żeby potem przetopić z innymi resztkami. Przechowuj je osobno. Roztapiaj osobno. Trzymaj dla nich osobny tygiel i nowe podkowy wykuwaj z tego metalu. Cokolwiek zrobisz, nigdy nie kładź tego żelaza na innej żywej istocie.

Prawdę mówiąc, Jason zachował jeden komplet starych podków na zawody w rzucaniu do celu na różnych wiejskich jarmarkach. Nigdy nie przegrywał, kiedy nimi rzucał. Zwyciężał tak często, że aż się trochę wystraszył i teraz podkowy zwykle wisiały na gwoździu za drzwiami.

Czasami wiatr zaklekotał okiennicą albo trzaskały węgle. Seria uderzeń i pisków niedaleko sugerowała, że kurnik na końcu podwórza właśnie rozstał się z gruntem.

Właściciel klienta nalał sobie jeszcze herbaty.

Jason skończył z kolejną podkową i wypuścił końską nogę. Potem wyciągnął rękę. Koń przesunął ciężar ciała i podniósł ostatnie kopyto.

Jeden taki koń na milion. Albo i tego nie…

Wreszcie skończył. Zabawne, lecz nigdy jakoś nie trwało to długo. Jason nie potrzebował zegara, ale podejrzewał, że praca, zajmujące prawie godzinę, była wykonana po paru minutach.

— No już — powiedział. — Gotowe.

DZIĘKUJĘ. MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE TO DOSKONAŁE CIASTECZKA. JAK WSADZAJĄ DO ŚRODKA TE KAWAŁKI CZEKOLADY?

— Nie wiem, szanowny panie. — Jason wpatrywał się nieruchomo w wewnętrzną stronę swojej opaski.

PRZECIEŻ CZEKOLADA POWINNA SIĘ ROZPUŚCIĆ PRZY PIECZENIU. JAK TO ROBIĄ, JAK PAN MYŚLI?

— To pewno sekret fachu — odparł Jason. — Nigdy nie pytam o takie rzeczy.

BARDZO SŁUSZNIE. BARDZO ROZSĄDNIE. TERAZ…

Musiał zapytać, choćby po to, by potem zawsze pamiętać, że zapytał.

— Szanowny panie… SŁUCHAM, PANIE OGG.

— Mam jedno pytanie…

TAK, PANIE OGG?

Jason przesunął językiem po wargach.

— Gdybym tak… Gdybym zdjął opaskę, co bym zobaczył?

Już. Stało się.

Coś zastukało po kamieniach podłogi, nastąpiło lekkie zawirowanie w ruchu powietrza — co podpowiedziało Jasonowi, że mówiący stoi teraz przed nim.

CZYJEST PAN CZŁOWIEKIEM WIERZĄCYM, PANIE OGG?

Jason zastanowił się szybko. Lancre nie było państwem religijnym. Zdarzali się Zdziwieni Dnia Dziewiątego i Ściśli Offlianie, ołtarze licznych pomniejszych bóstw stały w okolicy na tej czy innej polance. Jednak on sam nigdy nie odczuwał potrzeby wiary — całkiem jak krasnoludy. Żelazo to żelazo, a ogień to ogień. Jak człowiek zacznie kombinować o problemach metafizycznych, ani się obejrzy, a będzie musiał zeskrobywać z młota własny kciuk.

A W TEJ CHWILI W CO PAN TAK NAPRAWDĘ SZCZERZE WIERZY?

Stoi o parę cali ode mnie, myślał Jason. Mógłbym wyciągnąć rękę i dotknąć…

Poczuł zapach — wcale nie przykry. Właściwie to ledwie go wyczuwał. To był zapach powietrza w starych, zapomnianych pokojach. Gdyby stulecia pachniały, te najstarsze pachniałyby właśnie tak.

PANIE OGG?

Jason przełknął ślinę.

— No więc, szanowny panie… W tej chwili… Tak naprawdę to wierzę w swoją opaskę.

BARDZO DOBRZE. ROZSĄDNY CZŁOWIEK A TERAZ… MUSZĘ JUŻ IŚĆ.

Jason usłyszał, jak podnosi się skobel. Pchnięte wiatrem drzwi odsunęły się ze zgrzytem, potem zastukały na kamieniach nowe podkowy.

JAK ZAWSZE WYKONAŁ PAN DOSKONAŁĄ ROBOTĘ.

— Dziękuję szanownemu panu.

MÓWIĘ TO JAK JEDEN FACHOWIEC DRUGIEMU.

— Dziękuję szanownemu panu.

SPOTKAMY SIĘ ZNOWU.

— Tak, szanowny panie.

KIEDY MÓJ KOŃ ZNÓW BĘDZIE POTRZEBOWAŁ NOWYCH PODKÓW.

— Tak, szanowny panie.

Jason zamknął drzwi i zasunął sztabę, chociaż kiedy się nad tym zastanowić, prawdopodobnie nie miało to znaczenia.

Ale taki był układ — podkuwał wszystko, co mu sprowadzili, wszystko, a w zamian za to mógł podkuć wszystko. W Lancre zawsze żył kowal i wszyscy wiedzieli, że kowal z Lancre to kowal bardzo potężny.

To starożytny układ i miał coś wspólnego z żelazem.

Wiatr osłabł. Teraz szeptał tylko gdzieś na horyzoncie. Wschodziło słońce.

To była kraina oktarynowych traw. Dobra, rolnicza ziemia — zwłaszcza dla kukurydzy.

A tutaj rozciągało się pole kukurydzy, falującej delikatnie za żywopłotem. Niezbyt duże pole. Właściwie całkiem zwyczajne. Zwykłe pole z kukurydzą, oczywiście jeśli nie panowała zima, kiedy było na nim widać tylko gołębie i wrony.


* * *

Wiatr zamarł.

Kukurydza wciąż falowała. Nie były to zwykłe fale — rozbiegały się od środka pola, jak gdyby ktoś wrzucił kamień do stawu. Powietrze zaskwierczało i wypełniło się głośnym brzęczeniem.

Potem, w samym środku pola, szeleszcząc głośno, młoda, kukurydza przygięła się i legła na ziemi.

W kręgu.

A na niebie roiły się brzęczące gniewnie pszczoły.


* * *

Zostało jeszcze kilka tygodni do pełni lata. Królestwo Lancre drzemało w upale, nagrzane powietrze falowało nad lasami i polami.

Trzy punkty pojawiły się na niebie.

Po chwili dało się już w nich rozpoznać trzy kobiety na miotłach. Leciały w sposób, który przywodził na myśl słynne trzy lecące gipsowe kaczki.

Przyjrzyjmy się im uważnie.

Ta pierwsza — nazwijmy ją prowadzącą — siedzi sztywno wyprostowana, nie zważając na opór powietrza, z którym chyba wygrywa. Jej twarz można ogólnie opisać jako uderzającą, nawet przystojną, choć nikt nie nazwałby jej piękną — chyba że chciałby, żeby nos urósł mu na trzy stopy.

Druga jest pulchna, krzywonoga, z twarzą podobną do jabłka, które leżało zbyt długo, promieniejąca niemal nieuleczalnym dobrym humorem. Gra na banjo i — póki nie przyjdzie komuś do głowy lepsze określenie — śpiewa. Piosenka mówi o jeżu.

W przeciwieństwie do miotły pierwszej z kobiet — praktycznie pustej, jeśli nie liczyć tej czy innej sakwy — miotła drugiej wyładowana jest fioletowymi pluszowymi osiołkami, korkociągami w kształcie siusiających chłopców, butelkami wina w słomianych koszach i innymi międzynarodowymi obiektami kulturowymi. Wśród nich leży najbardziej cuchnący i najbardziej złośliwy kot na świecie, w tej chwili uśpiony.

Trzecia i zdecydowanie ostatnia lecąca na miotle jest najmłodsza. Inaczej niż dwie pozostałe, które ubierają się jak kruki, ta ma na sobie jaskrawą, wesołą suknię, która do niej nie pasuje i prawdopodobnie nie pasowałaby już dziesięć lat temu. Leci w nastroju niejasnej, łagodnej nadziei. Ma we włosach kwiaty, ale więdną powoli — tak jak ona.

Trzy czarownice przelatują nad granicami królestwa Lancre, a po chwili także nad miastem Lancre. Zniżają lot nad mokradłami i w końcu lądują w pobliżu stojącego głazu, który przypadkiem wyznacza granice ich terytoriów.

Wróciły.

I wszystko znów jest jak należy.

Przez jakieś pięć minut.


* * *

W wygódce zamieszkał borsuk.

Babcia Weatherwax szturchała go miotłą, dopóki nie zrozumiał aluzji i sobie nie poszedł. Potem zdjęła klucz wiszący na gwoździu obok zeszłorocznego egzemplarza Almanachu i Xięgi Dni, i ruszyła ścieżką w stronę chatki.

Nie było jej całą zimę. Miała mnóstwo pracy. Trzeba odebrać kozy od pana Skindle, przepędzić z komina pająki, wyłowić żaby ze studni i ogólnie wrócić do interesu pilnowania cudzych interesów, bo aż strach pomyśleć, do czego mogliby dojść ludzie interesu, gdyby nie mieli w pobliżu czarownicy…

Ale przecież mogła najpierw wyciągnąć się na godzinkę.

W czajniku uwił sobie gniazdo drozd — dostał się do kuchni przez wybitą szybę w oknie. Babcia ostrożnie wyniosła czajnik przed dom i wcisnęła go mocno pod okap nad drzwiami, żeby nie dostały się tam łasice. Wodę zagotowała w rondelku.

Potem nakręciła zegar. Czarownice nie korzystają z zegarów, ale trzymała go dla tykania… No, przede wszystkim dla tykania. Dzięki temu dom wydawał się zamieszkany. Zegar należał do jej matki, która nakręcała go codziennie.

Śmierć matki wcale jej nie zaskoczyła. Po pierwsze dlatego, że Esme Weatherwax była czarownicą, a czarownice potrafią zajrzeć w przyszłość. Po drugie, znała się już nieźle na medycynie i umiała rozpoznać objawy. Dlatego mogła się przygotować i wcale nie płakała. Dopiero na drugi dzień, kiedy zegar stanął nagle w samym środku stypy. Upuściła wtedy tacę z kanapkami, a potem musiała wyjść i siedzieć długo sama w wygódce, żeby nikt nie widział.

Akurat znalazła sobie czas, żeby o tym myśleć. Po co wracać do przeszłości?

Zegar tykał. Woda zaczęła bulgotać. Babcia Weatherwax ze skromnego bagażu na miotle wyjęła torbę herbaty i wypłukała imbryk.

Ogień nieco przygasł. Stopniowo ustępowała lepka wilgoć pokoju, w którym od miesięcy nikt nie mieszkał. Wydłużały się cienie.

Nie pora myśleć o przeszłości. Czarownice umieją zajrzeć w przyszłość. Babcia wiedziała, że już niedługo będzie musiała przypilnować własnych spraw…

I wtedy wyjrzała przez okno.


* * *

Niania Ogg ostrożnie stanęła na stołku i przejechała palcem nad szafą. Potem obejrzała palec — był nieskazitelnie czysty. — Hmm — mruknęła. — Wydaje się, że jest w miarę czysto.

Synowe aż zadrżały z ulgi.

— Jak dotąd — dodała niania.

Trzy młode kobiety skuliły się w milczącej grozie.

Jej stosunki z synowymi były jedyną skazą na przyjaznym poza tym charakterze niani. Zięciowie to co innego — pamiętała ich imiona, a nawet dni urodzin. Dołączali do rodziny niczym przerośnięte kurczaki wciskające się pod skrzydła starej kwoki. A wnuki były prawdziwym skarbem, co do jednego. Ale każda kobieta tak nieostrożna, by poślubić Ogga, mogła od razu pogodzić się z życiem pełnym psychicznych tortur i nieskończonej domowej służby.

Niania Ogg nigdy sama nie wykonywała robót domowych, ale była źródłem robót domowych dla innych.

Zeszła ze stołka i uśmiechnęła się promiennie.

— Utrzymałyście dom w przyzwoitym porządku — pochwaliła. — Dobra robota.

I nagle jej uśmiech przybladł.

— Pod łóżkiem w gościnnej sypialni — powiedziała. — Tam chyba jeszcze nie sprawdzałam.

Inkwizytorzy usunęliby nianię Ogg ze swych szeregów za nadmierną złośliwość.

Odwróciła się, gdyż do domu weszli inni członkowie rodziny. Jej twarz wykrzywiła się we łzawym uśmiechu, jakim zawsze witała ukochane wnuki.

Jason Ogg wypchnął do przodu swego najmłodszego syna. Był nim Pewsey Ogg, lat cztery. Trzymał coś w rączkach.

— No, co tam masz? — zapytała niania Ogg. — Pokaż nianiusi. Pewsey wyciągnął ręce.

— Słowo daję, jesteś bardzo…

To zdarzyło się właśnie tam, właśnie wtedy, przed samym jej nosem.


* * *

No i jeszcze Magrat.

Nie było jej w domu od ośmiu miesięcy.

Teraz ogarniała ją panika. Formalnie rzecz biorąc, była zaręczona z królem, z Verence’em II. Chociaż… właściwie nie zaręczona w ścisłym sensie. Nastąpiło, była tego pewna, ogólne i niewypowiedziane porozumienie, że zaręczyny są określoną możliwością. Fakt, powtarzała mu stale, że jest swobodnym duchem, że absolutnie nie chce się w żaden sposób wiązać, i rzeczywiście tak było, ale… ale…

Ale… jak by to… osiem miesięcy. W ciągu ośmiu miesięcy może się wiele zdarzyć. Powinna wracać tu wprost z Genoi, ale tamte dwie wyraźnie dobrze się bawiły.

Starła kurz z lustra i przyjrzała się sobie krytycznie. Krytycyzm nie wymagał zresztą specjalnego wysiłku. Nieważne, co robiła z włosami, po trzech minutach znowu były splątane, jak ten gumowy wąż ogrodowy zostawiony w szopie[4]. Kupiła sobie nową zieloną suknię, ale to, co tak ładnie wyglądało na gipsowym manekinie, na niej przypominało złożony parasol.

Tymczasem Verence panował już od ośmiu miesięcy. Owszem, Lancre jest małym królestwem i trudno się choćby przeciągnąć bez paszportu, ale Verence był prawdziwym królem. A prawdziwi królowie mają tendencję do budzenia zainteresowania młodych kobiet planujących karierę w zawodzie królowej.

Zrobiła z suknią, co mogła, i ze złością przesunęła po włosach szczotką.

Po czym ruszyła do zamku.

Służbę wartowniczą na zamku w Lancre obejmował zwykle ten, kto akurat nie miał nic innego do roboty. Dzisiaj pełnił ją najmłodszy syn niani Ogg, Shawn w niedopasowanej kolczudze. Kiedy Magrat go mijała, przyjął postawę, którą zapewne uważał za zasadniczą, po czyni odrzucił pikę i pobiegł za nią.

— Może panienka trochę zwolnić? Proszę!

Wyprzedził ją, wbiegł po stopniach do drzwi, chwycił trąbkę wiszącą tam na gwoździu i zatrąbił amatorską fanfarę. Potem zrobił przerażoną minę.

— Proszę tu zaczekać, panienko, o tutaj… Policzyć do pięciu i zapukać — rzucił, wskoczył do środka i zatrzasnął za sobą drzwi.

Magrat odczekała chwilę, po czym sięgnęła do kołatki.

Po kilku sekundach Shawn otworzył drzwi. Był czerwony na twarzy, a na głowie miał włożoną tyłem do przodu pudrowaną perukę.

— Tuaak? — zaciągnął, próbując wyglądać jak kamerdyner.

— Ciągle masz hełm pod peruką — zauważyła uprzejmie Magrat. Shawn zgarbił się. Przewrócił oczami.

— Wszyscy na sianokosach? — domyśliła się Magrat. Shawn zdjął perukę, zdjął hełm i wcisnął perukę z powrotem. Potem z roztargnieniem włożył na nią hełm.

— Tak. A pan Spriggins, kamerdyner, znowu leży. Ma kłopoty ze zdrowiem — wyjaśnił. — Tylko ja zostałem, panienko. I jeszcze mam przed wyjściem podawać przy kolacji, bo pani Scorbic źle się czuje.

— Nie musisz mnie wprowadzać — uspokoiła go Magrat. — Znam drogę.

— Nie, to trzeba zrobić jak należy. Niech panienka idzie powoli i mnie zostawi resztę.

Pobiegł przodem i otworzył podwójne drzwi…

— Paaannaaa Magraaaaa Garrrliick!

Po czym pognał do następnych.

Przy trzecich brakowało mu już tchu, ale się nie poddawał.

— Paaannaaa… Magraaaaa… Garrrliick… Jegooo Wysoookość… króó… O rany, gdzie on się podział?

Sala tronowa była pusta.

W końcu znaleźli Verence’a II, króla Lancre, w wozowni.

Niektórzy ludzie rodzą się królami. Niektórzy zdobywają królestwo, a przynajmniej arcy-generalissimus-ojciec-narodu-stwo. Ale Verence’owi królestwo zwyczajnie wepchnięto. Nie był wychowany na władcę i zasiadł na tronie dzięki skomplikowanym kombinacjom braterstwa i ojcostwa, które aż nazbyt często zdarzają się w królewskich rodach.

W rzeczywistości wychowano go na błazna — człowieka, którego praca polega na figlach, opowiadaniu dowcipów i na wlewaniu sobie budyniu do spodni. Naturalnie, zyskał w ten sposób poważny, rozsądny stosunek do życia i pewność, że nigdy już z niczego nie będzie się śmiał, zwłaszcza w obecności budyniu.

Pracę władcy podjął więc, mając przewagę ignorancji. Nikt mu nigdy nie mówił, jak być królem, musiał więc sam do tego dojść. Posłał po książki traktujące o tych kwestiach. Verence głęboko wierzył w użyteczność wiedzy pochodzącej z książek.

Teraz oglądał jakieś skomplikowane urządzenie. Miało dwa dyszle, by zaprząc konia, a reszta wyglądała jak bryczka wyładowana wiatrakami.

Podniósł głowę i uśmiechnął się z roztargnieniem.

— O, witaj — powiedział. — A zatem wróciłyście bezpiecznie?

— Um… — zaczęła Magrat.

— To patentowy rotator zasiewów — wyjaśnił Verence. Klepnął machinę. — Właśnie przyjechał z Ankh-Morpork. Wiesz, trzeba iść z duchem czasu. Coraz bardziej interesuje mnie rozwój rolnictwa i wydajność gleby. Musimy szybko zabrać się za ten nowy system trójpolowy.

Magrat trochę się pogubiła.

— Ale przecież w Lancre są tylko trzy pola — przypomniała. — I nie ma na nich dużo gleby.

— Najważniejsze to zachowywać właściwe proporcje między zbożami, strączkowymi i bulwowymi — oznajmił Verence, podnosząc nieco głos. — Poza tym poważnie się zastanawiam nad koniczyną. Chciałbym wiedzieć, co o tym myślisz!

— Um…

— Uważam też, że trzeba coś zrobić ze świniami! — krzyknął Verence. — Pasiaste lancrańskie! Są bardzo wytrzymałe! Ale można by zwiększyć ich wagę! Przez staranne krzyżowanie! Powiedzmy, z siodłatą stoańską! Kazałem przysłać knura… Shawn, możesz przestać dmuchać w tę przeklętą trąbkę?

Shawn opuścił instrument.

— Ja tylko gram fanfarę, wasza wysokość.

— Tak, tak. Ale nie powinieneś tego ciągnąć. Kilka taktów zupełnie wystarczy. — Verence pociągnął nosem. — Coś się pali.

— A niech to… Marchewka! Shawn odbiegł.

— Teraz lepiej. — Verence odetchnął z ulgą. — O czym mówiliśmy?

— Chyba o świniach — odparła Magrat. — Ale tak naprawdę to przyszłam, żeby…

— Najważniejsza jest gleba — oświadczył Verence. — Jeśli gleba jest dobra, cała reszta idzie już łatwo. A przy okazji, zaplanowałem ślub na Letni Dzień, dzień letniego przesilenia. Myślę, że będziesz zadowolona.

Wargi Magrat uformowały wielkie O.

— Oczywiście, możemy go trochę przesunąć, ale nie za dużo, ze względu na zbiory — powiedział Verence.

— Wysłałem już część zaproszeń do bardziej oczywistych gości — powiedział Verence.

— I pomyślałem, że dobrze byłoby wcześniej zorganizować jakiś jarmark czy festiwal — powiedział Verence.

— Poprosiłem Boggiego z Ankh-Morpork, żeby przysłał najlepszego krawca i wybór materiałów. Jedna z pokojówek ma mniej więcej twoje wymiary i sądzę, że będziesz zadowolona z rezultatu — powiedział Verence.

— Pan Żelaznywładsson, krasnolud, przybył z gór specjalnie po to, żeby zrobić koronę — powiedział Verence.

— A mój brat i Słudzy Pana Vitollera nie mogli przyjechać, bo, jak zrozumiałem, objeżdżają teraz Klatch. Ale Hwel, kowal sztuki, napisał specjalne przedstawienie na uroczystość weselną. Coś, czego nawet wieśniacy nie zepsują, jak się wyraził — powiedział Verence.

— Czyli wszystko ustalone? — powiedział Verence. Wreszcie glos Magrat powrócił z jakiejś dalekiej wyprawy, lekko zachrypnięty.

— Czy nie powinieneś mnie najpierw poprosić? — spytała gniewnie.

— Co? Tego… Właściwie nie. Nie. Królowie nie proszą. Sprawdziłem w książce. Ja jestem królem, rozumiesz, a ty, bez urazy, poddaną. Nie muszę pytać.

Magrat otworzyła już usta, żeby wrzasnąć z wściekłości, ale w końcu jej mózg zaczął funkcjonować. Owszem, stwierdził, oczywiście że możesz nakrzyczeć na niego i odejść dumnie. On prawdopodobnie pobiegnie za tobą.

Bardzo prawdopodobnie.

Hm…

Może jednak nie aż tak prawdopodobnie. Bo chociaż jest miłym człowiekiem o łagodnych, załzawionych oczach, jest też królem i sprawdził różne rzeczy w książkach. Ale bardzo prawdopodobnie całkiem prawdopodobnie.

Ale czy postawisz na to resztę swojego życia? Zresztą czy nie tego właśnie chciałaś? Nie na to liczyłaś? Szczerze?

Verence przyglądał się jej z troską.

— Chodzi o czarownictwo? — zapytał. — Nie musisz całkiem rezygnować, naturalnie. Żywię wielki szacunek dla czarownic. Możesz być czarodziejską królową, chociaż to znaczy, że będziesz musiała nosić takie suknie, co to prawie nic nie zakrywają, trzymać koty i częstować ludzi zatrutymi jabłkami. Gdzieś o tym czytałem. Boisz się o czarownictwo, tak?

— Nie — wymamrotała Magrat. — To nie to, że… no… wspominałeś o koronie?

— Musisz nosić koronę — oświadczył Verence. — Wszystkie królowe je noszą. Sprawdziłem w książce.

Mózg wtrącił się znowu. Królowa Magrat, szepnął. I podsunął jej zwierciadło wyobraźni…

— Nie jesteś zła, prawda? — upewnił się Verence.

— Co? Och. Nie. Ja? Skąd.

— To dobrze. Czyli załatwione. Myślę, że omówiliśmy już wszystko.

— Urn…

Verence zatarł ręce.

— Robimy kapitalne rzeczy ze strączkowymi — oznajmił, jak gdyby właśnie nie przewrócił do góry nogami całego jej życia, nawet nie pytając o zgodę. — Fasola, groch… No wiesz. Oraz margiel i wapno, oczywiście. Naukowe gospodarstwo. Chodź, obejrzysz sobie.

Odszedł, podskakując lekko z entuzjazmu.

— Może sprawimy, że to królestwo zacznie wreszcie funkcjonować — rzekł.

Magrat powlokła się za nim.

Czyli wszystko już ustalone. Nie oświadczyny, ale oświadczenie. Nawet w ciemnościach nocy nie próbowała sobie wyobrazić, jak powinna wyglądać ta chwila, ale miała wrażenie, że róże, zachody słońca i słowiki mogłyby mieć w niej swój udział. Koniczyna raczej nie grała zasadniczej roli. Fasola i inne wiążące azot uprawy nie były specjalnie istotne.

Z drugiej strony Magrat była w głębi duszy osobą o wiele bardziej praktyczną, niż się to wydawało tym, którzy dostrzegali tylko jej ckliwy uśmiech i zbiór ponad trzystu elementów okultystycznej biżuterii, z których żaden nie działał.

Czyli tak właśnie wychodzi się za króla… Wszystko jest załatwione. Nie ma białych koni. Przeszłość przeskakuje od razu w przyszłość i niesie człowieka ze sobą.

Może to jest normalne. Królowie mają dużo pracy. Doświadczenia Magrat w poślubianiu ich były mocno ograniczone.

— Dokąd idziemy? — zapytała.

— Do starego ogrodu różanego.

Aha… No, to już lepsze.

Tyle że nie było tam żadnych róż. Otoczony murem ogród został pozbawiony alejek i altanek; porastały go wysokie do piersi zielone łodygi z białymi kwiatami. Wśród płatków wściekle pracowały pszczoły.

— Fasola? — domyśliła się Magrat.

— Tak! Pole doświadczalne. Sprowadzam tu farmerów, żeby im pokazać. — Verence westchnął. — Kiwają głowami, mruczą coś pod nosem i uśmiechają się. Ale podejrzewam, że potem wracają do siebie i robią wszystko jak dawniej.

— Wiem — zgodziła się Magrat. — To samo się działo, kiedy próbowałam dawać wykłady o porodach naturalnych.

Verence uniósł brew. Nawet dla niego myśl o Magrat, uczącej porodów te smagłe, płodne kobiety z Lancre, wydawała się odrobinę nierzeczywista.

— Naprawdę? A jak wcześniej rodziły dzieci?

— Byle jak. Po staremu. Spojrzeli na brzęczące zagony.

— Naturalnie, kiedy już będziesz królową, nie zechcesz… — zaczął Verence.

To przyszło delikatne jak pocałunek, lekkie jak muśnięcie słonecznego promienia.

Nie było wiatru, tylko nagły, ciężki bezruch, od którego zatykały się uszy.

Łodygi ugięły się, złamały i legły w kręgu.

Pszczoły zabzyczały głośno i uciekły.


* * *

Trzy czarownice jednocześnie dotarły do głazu.

Nie traciły czasu na wyjaśnienia. Pewne rzeczy zwyczajnie się wie.

— W samym środku moich nieszczęsnych ziół! — oznajmiła babcia Weatherwax.

— W pałacowym ogrodzie! — zawołała Magrat.

— Biedny maluch! A trzymał to, żeby mi pokazać! — dodała mania Ogg.

Babcia Weatherwax znieruchomiała.

— O czym ty mówisz, Gytho Ogg?

— Nasz Pewsey hodował dla swojej niani rzeżuchę na flaneli — wyjaśniła cierpliwie niania Ogg. — Pokazuje mi, rozumiecie, i akurat kiedy się schylam, żeby popatrzyć, płask! Krąg zbożowy.

— To poważna sprawa — uznała babcia Weatherwax. — Już od lat nie było tak źle jak teraz. Wszystkie wiemy, co to oznacza, prawda? Musimy…

— Ehm… — przerwała jej Magrat.

— …teraz zrobić…

— Przepraszam…

Są takie rzeczy, o których jednak muszą człowiekowi powiedzieć.

— Słucham?

— Ja nie wiem, co to oznacza. Wiecie, stara mateczka Whemper…

— …niechodpoczywawpokoju… — wtrąciły chórem starsze czarownice.

— …mówiła mi kiedyś, że kręgi są niebezpieczne. Ale nigdy nie wytłumaczyła czemu.

Starsze czarownice porozumiały się wzrokiem.

— Nie mówiła ci o Tancerzach? — spytała babcia Weatherwax.

— Nie mówiła ci o Długim? — spytała niania Ogg.

— Jacy Tancerze? Chodzi o te kamienie na wrzosowisku?

— Teraz musisz wiedzieć tylko tyle — rzekła babcia Weatherwax — że trzeba Je powstrzymać.

— Jakie Je?

Babcia wręcz promieniała niewinnością.

— Kręgi zbożowe, oczywiście.

— O nie — odparła Magrat. — Poznaję po tym, jak to mówisz. Powiedziałaś Je, jakby to było przekleństwo. To nie było zwykłe je, ale Je przez dużej.

Starsze czarownice były wyraźnie zakłopotane.

— I kto to jest Długi? — spytała Magrat.

— Nigdy nie rozmawiamy o Długim — oświadczyła babcia.

— Nie zaszkodzi powiedzieć jej o Tancerzach — wymruczała niania Ogg.

— Tak, ale… no wiesz… znaczy… To przecież Magrat.

— Co to niby ma znaczyć? — zapytała gniewnie Magrat.

— Ty pewnie nie będziesz myślała o Nich tak samo — wyjaśniła babcia. — To tylko chciałam powiedzieć.

— Mówimy o… — zaczęła niania.

— Nie wymieniaj ich nazwy!

— Tak, masz rację. Przepraszam.

— Pomyśl, przecież krąg wcale nie musi trafić na Tancerzy — powiedziała już spokojniej babcia. — Mogą być całkiem przypadkowe.

— Ale jeśli któryś otworzy się wewnątrz… Magrat nie wytrzymała.

— Robicie to specjalnie! Cały czas mówicie szyfrem! Zawsze mnie tak traktujecie! Ale to się skończy, kiedy już zostanę królową! To je uciszyło. Niania Ogg przekrzywiła głowę.

— Doprawdy? A więc młody Verence zadał w końcu to pytanie?

— Tak!

— A kiedy nastąpi radosne wydarzenie? — zapytała lodowatym tonem babcia Weatherwax.

— Za dwa tygodnie — odparła Magrat. — W Letni Dzień.

— Zły wybór. Bardzo zły wybór — mruknęła niania Ogg. — Najkrótsza noc w roku…

— Gytho Ogg!

— Wtedy będziecie moimi poddanymi — oznajmiła Magrat, nie zwracając uwagi na tę wymianę zdań. — Będziecie musiały dygać i w ogóle.

Gdy tylko to powiedziała, uświadomiła sobie, że postępuje niemądrze. Gniew jednak pchał ją dalej.

Babcia Weatherwax zmrużyła oczy.

— Hmm — powiedziała. — Będziemy musiały, tak?

— Tak. A jeśli nie zechcecie, możecie trafić do więzienia!

— Coś podobnego. Ojej, co za nieszczęście. To by mi się wcale a wcale nie podobało.

Wszystkie trzy wiedziały, że lochy na zamku — które zresztą nigdy nie były jego najbardziej godnym uwagi elementem — są teraz całkiem nieużywane. Verence II był monarchą najbardziej dobrotliwym w całej historii Lancre. Poddani traktowali go z czymś w rodzaju łagodnej pogardy, na jaką są skazani wszyscy, którzy cicho i sumiennie trudzą się dla wspólnego dobra. Poza tym Verence raczej sam by sobie odrąbał nogę, niż uwięził czarownicę, ponieważ na dłuższą metę byłoby to mniej kłopotliwe i pewnie nie tak bolesne.

— Królowa Magrat, co? — odezwała się niania Ogg, próbując nieco poprawić atmosferę. — Niech mnie. Cóż, przyda się trochę rozjaśnić stary zamek.

— Rozjaśni się, to pewne — burknęła babcia.

— A poza tym nie muszę się już przejmować niczym takim — oświadczyła Magrat. — Cokolwiek by to było. To wasza sprawa. Jestem pewna, że nie będę miała czasu.

— Jestem pewna, że wasza już wkrótce wysokość może robić, co tylko zechce.

— Tak jest! Mogę! A wy, do li… wy możecie sobie znaleźć nową czarownicę dla Lancre! Jasne? Inną ckliwą dziewczynę, żeby harowała za was i nigdy się niczego nie dowiedziała. I możecie sobie rozmawiać tak, żeby to ona niczego nie rozumiała. Ja mam ważniejsze sprawy.

— Ważniejsze niż być czarownicą? — spytała groźnie babcia. Magrat weszła w pułapkę.

— Tak!

— Oj! — mruknęła niania.

— Aha. No cóż, zechcesz chyba nas zostawić, jak sądzę — powiedziała babcia tonem ostrym jak nóż. — Wracasz do pałacu zapewne.

— Tak!

Magrat chwyciła miotłę.

Babcia błyskawicznie wyciągnęła rękę i złapała kij.

— O nie — powiedziała. — Nie w ten sposób. Królowe jeżdżą w złotych karocach i takich różnych. Każdemu co mu się należy. Miotły są dla czarownic.

— Dajcie spokój obie — zaczęła niania Ogg, urodzony mediator. — Zresztą można przecież być i królową, i cza…

— A komu na tym zależy? — Magrat puściła miotłę. — Nie muszę się już więcej przejmować.

Odwróciła się, uniosła suknię i odbiegła. Wkrótce stała się tylko ciemną sylwetką na tle zachodzącego słońca.

— Jesteś głupią babą, Esme — stwierdziła niania. — I tylko dlatego, że wychodzi za mąż…

— Sama wiesz, co by było, gdybyśmy jej powiedziały — odparła babcia Weatherwax. — Wszystko by pomieszała. Szlachetnych, kręgi… Mówiłaby, że to… ładne. Lepiej dla niej, jeśli pozostanie z boku.

— Nie były aktywne przez lata — przypomniała niania. — Będziemy potrzebowały pomocy. Znaczy… Kiedy ostatni raz byłaś koło Tancerzy?

— Wiesz, jak to jest… Kiedy panuje spokój, to się o nich nie myśli.

— Powinnyśmy je czyścić.

— To prawda.

— Polećmy tam zaraz rano — zaproponowała niania.

— Zgoda.

— I lepiej zabierz ze sobą sierp.


* * *

W królestwie Lancre nie ma zbyt wielu miejsc, gdzie człowiek mógłby upuścić piłkę tak, żeby się od niego nie odtoczyła. Większa część powierzchni kraju to podmokłe wrzosowiska i gęsto porośnięte lasem zbocza, otoczone przez ostre, poszarpane góry, gdzie nawet trolle się nie zapuszczają, i doliny tak głębokie, że światło słoneczne trzeba dostarczać rurociągami.

Ścieżka prowadząca na wrzosowisko, gdzie stali kręgiem Tancerze, zarosła mocno, choć od miasta dzieliło je ledwie kilka mil. Myśliwi zapuszczali się tam niekiedy, jedynie przypadkiem. Nie o to chodzi, że brakowało zwierzyny, ale — jak by to…

…stały tam kamienie.

Kamienne kręgi w górach spotykało się często. Druidowie budowali je jako komputery meteorologiczne, a że zwykle taniej jest zbudować nowy 33-MegaLitowy krąg, niż przerobić stary, wszędzie można spotkać mnóstwo porzuconych.

Żaden druid nie zbliżył się nigdy do Tancerzy.

Kamienie nie były specjalnie ukształtowane. Nie były też ustawione w jakiś szczególnie znaczący sposób. Nie chodziło o żadne promienie słońca padające pewnego konkretnego dnia na konkretny kamień. Ktoś zwyczajnie przywlókł tu osiem głazów i ustawił je mniej więcej w okrąg.

Ale wewnątrz panowała inna pogoda. Ludzie mówili, że kiedy zaczyna padać deszcz, w kręgu pierwsze krople spadają kilka sekund później niż na zewnątrz — jak gdyby miały dalszą drogę do pokonania. Kiedy chmura przesłaniała słońce, mijała chwila czy dwie, nim wewnątrz kręgu przygasło światło.

William Scrope miał umrzeć za kilka minut. Trzeba zauważyć, że nie powinien polować na jelenie o tej porze roku, a już szczególnie nie na tego pięknego samca, którego tropił. Tym bardziej że był to piękny samiec z gatunku czerwonych ramtopiańskich, oficjalnie uznanego za zagrożony. Chociaż w tej chwili nie aż tak jak William Scrope.

Jeleń biegł teraz przed nim i przeciskał się przez paprocie tak głośno, że nawet ślepy mógłby go tropić.

Scrope szedł za zwierzyną.

Mgła wciąż wisiała wokół kamieni — nie grubą pokrywą, ale w długich, poszarpanych pasmach.

Jeleń dotarł do kręgu i zatrzymał się. Zrobił kilka kroków w tył, do przodu, znowu w tył. Obejrzał się na Scrope’a.

Scrope uniósł kuszę.

Jeleń odwrócił się i skoczył między głazy.

Od tego momentu wrażenia Scrope’a stały się niejasne. Pierwszym była…

…odległość. Krąg miał parę sążni średnicy i nie powinien nagle mieścić takich odległości.

Potem nadeszła…

…szybkość. Coś wybiegało z kręgu: biały punkcik, coraz większy i większy.

Scrope wiedział, że uniósł kuszę. Ale wyfrunęła mu z rąk, jakby czymś mocno uderzona, i nagle pozostało tylko wrażenie…

…spokoju.

I krótkie wspomnienie bólu.

William Scrope umarł.

William Scrope spojrzał przez swoje dłonie na zgniecione paprocie. Były zgniecione, ponieważ leżało na nich jego ciało.

Jego właśnie zmarłe oczy zbadały wzrokiem otoczenie.

Dla umarłych nie istnieją złudzenia. Umrzeć to jak obudzić się po naprawdę udanej imprezie, kiedy człowiek ma jeszcze sekundę czy dwie niewinnej swobody, nim zacznie sobie przypominać, co robił wczoraj w nocy, a co wydawało się takie logiczne i takie śmieszne. Jeszcze później pamięć podsuwa wspomnienie tego naprawdę rewelacyjnego numeru z kloszem od lampy i dwoma balonami, wszyscy boki zrywali ze śmiechu… Po czym uświadamia sobie, że dzisiaj wielu osobom będzie musiał spojrzeć w oczy, a jest już trzeźwy, i oni też, ale wszyscy pamiętają…

— Oj — powiedział Scrope.

Pejzaż płynął wokół kamieni. Teraz, kiedy Scrope patrzył z zewnątrz, wszystko stało się takie oczywiste…

Oczywiste. Żadnych murów, jedynie drzwi. Żadnych krawędzi, jedynie rogi.

WILLIAMIE SCROPE.

— Tak?

JEŚLI MOŻNA, PRZEJDŹ TĘDY.

— Jesteś myśliwym?

WOLĘ MYŚLEĆ O SOBIE JAKO O PODNOSZĄCYM PORZUCONE OKRUCHY.

Śmierć uśmiechnął się z nadzieją. Scrope zmarszczył swe postfizyczne czoło.

— Znaczy co? Z ciasta?

Śmierć westchnął. Szkoda marnować metafory dla ludzi.

ZABIERAM LUDZKIE ŻYCIA. TO CHCIAŁEM POWIEDZIEĆ, oznajmił kwaśnym tonem.

— A dokąd?

O TYM SIĘ PRZEKONAMY PRAWDA?

William Scrope rozpływał się już we mgle.

— To coś, co mnie załatwiło…

TAK?

— Myślałem, że one wymarły.

NIE. TYLKO ODESZŁY.

— A dokąd?

Śmierć wyciągnął kościsty palec.

O TAM.


* * *

Początkowo Magrat nie zamierzała przeprowadzać się do zamku przed ślubem, bo przecież ludzie zaczną gadać. Owszem, w zamku mieszkało kilkanaście osób, a komnat było mnóstwo, ale przebywałaby pod tym samym dachem, a to zupełnie wystarczy. A raczej nie wystarczy.

To było przedtem. Teraz krew jej zawrzała. Niech sobie gadają. Domyślała się zresztą, kto konkretnie będzie gadał. Które to czarujące osoby. Ha! Niech sobie plotkują do woli.

Wstała wcześnie i spakowała swój majątek. Nie był wielki. Chatka właściwie nie należała do niej, a meble stanowiły element wyposażenia. Czarownice się zmieniały, ale chatki czarownic trwały w nieskończoność, zwykle pod tą samą strzechą, pod którą zaczynały.

Ale do niej przecież należał zestaw magicznych noży, mistyczne kolorowe sznurki, rozmaite puchary i kielichy, a także puzderko pełne bransolet, pierścieni i naszyjników, ciężkich od hermetycznych symboli kilkunastu różnych religii. Wysypała je wszystkie do worka.

Były też książki. Inne czarownice uważały mateczkę Whemper za mola książkowego — nazbierała ich prawie tuzin. Magrat zawahała się chwilę i w końcu pozwoliła im zostać na półkach.

Potem przyszła kolej na oficjalny szpiczasty kapelusz. I tak nigdy go nie lubiła i starała wkładać jak najrzadziej. Do worka z nim!

Rozglądała się w popłochu, aż zauważyła mały kociołek obok paleniska. To wystarczy. Do worka… Potem starannie zawiązała wylot sznurkiem.

W drodze do pałacu, kiedy przechodziła po moście nad Wąwozem Lancre, wrzuciła worek do rzeki.

Kołysał się chwilę w porywistym nurcie, po czym zatonął. Magrat w sekrecie liczyła na sznur wielobarwnych bąbelków, a może nawet syk. Ale worek zwyczajnie poszedł na dno. Całkiem jakby nie zawierał niczego ważnego.


* * *

Inny świat, inny zamek…

Elf przemknął galopem po zamarzniętym mokradle. Para buchała z sierści jego czarnego wierzchowca i z czegoś, co niósł na grzbiecie.

Wjechał na stopnie, a potem do samego holu, gdzie siedziała zatopiona w marzeniach Królowa.

— Panie Lankin?

— Jeleń!

Ciągle jeszcze żył. Elfy doskonale potrafią zachowywać różne stworzenia przy życiu, często całymi tygodniami.

— Spoza kręgu?

— Tak, pani.

— Budzi się. Nie mówiłam?

— Jak długo jeszcze? Kiedy?

— Wkrótce. Wkrótce. Co przeszło na drugą stronę? Elf starał się unikać jej wzroku.

— To był… pani pupilek, Królowo.

— Na pewno nie odbiegnie daleko. — Królowa zaśmiała się. — Na pewno będzie miał dobrą zabawę.


* * *

O świcie spadł przelotny deszcz.

Nie ma nic gorszego, niż przedzierać się przez wysokie do ramion mokre paprocie. Chociaż nie, jest. Istnieje ogromna liczba rzeczy, przez które gorzej jest się przedzierać, zwłaszcza jeśli sięgają do ramion. Ale tutaj i teraz, myślała niania Ogg, trudno jest podać więcej niż jeden czy dwa przykłady.

Oczywiście nie lądowały wewnątrz kręgu Tancerzy. Nawet ptaki wolały zmieniać kurs, niż naruszać ich przestrzeń powietrzną. Wędrujące pajączki babiego lata, unoszące się na cieniutkich niciach pół mili nad ziemią, skręcały dookoła. Chmury rozdzielały się na części i płynęły bokami.

Mgła wisiała wokół kamieni; lepka, wilgotna mgła. Niania cięła paprocie sierpem.

— Jesteś tam, Esme? — mruknęła.

Babcia Weatherwax wysunęła głowę z kępy paproci o kilka stóp dalej.

— Różne rzeczy się tu działy — oznajmiła chłodnym, rzeczowym tonem.

— Na przykład jakie?

— Paprocie i zielsko przy kamieniach są podeptane. Wydaje mi się, że ktoś tu tańczył.

Niania Ogg rozważyła tę kwestię tak skupiona, jak fizyk jądrowy, który się właśnie dowiedział, że ktoś dla rozgrzewki uderzał o siebie dwoma subkrytycznymi kawałkami uranu.

— Przecież nigdy… — zaczęła.

— A jednak. I jeszcze coś.

Trudno było sobie wyobrazić, o co może chodzić w tym przypadku, ale niania mimo to zapytała:

— Tak?

— Ktoś tu zginął.

— No nie… Chyba nie wewnątrz kręgu?

— Nie. Nie bądź głupia. To było na zewnątrz. Wysoki mężczyzna. Miał jedną nogę dłuższą od drugiej. I brodę. Prawdopodobnie myśliwy.

— Skąd to wszystko wiesz?

— Właśnie na niego nadepnęłam. Promienie słońca przebiły się przez mgłę.


* * *

Poranne słońce pieściło już starożytne mury Niewidocznego Uniwersytetu, najwyższej uczelni magicznej, pięćset mil dalej.

Niewielu magów zdawało sobie z tego sprawę.

Dla większości magów z Niewidocznego Uniwersytetu pierwszym posiłkiem był lunch. Ogólnie rzecz biorąc, nie należeli do entuzjastów śniadań. Nadrektor i bibliotekarz byli jedynymi, którzy wiedzieli, jak wygląda świt oglądany z przodu. Zwykle na parę godzin mieli miasteczko akademickie tylko dla siebie.

Bibliotekarz zawsze wstawał wcześnie, ponieważ był orangutanem, a te są z natury rannymi ptaszkami. Tyle że nie wydawał kilku groźnych ryków, żeby inne samce trzymały się z daleka od jego terytorium. Otwierał tylko bibliotekę i karmił książki.

A Mustrum Ridcully, aktualny nadrektor, lubił wędrować po uśpionych korytarzach, czasem skinąć głową komuś ze służby i zostawiać krótkie liściki do podwładnych. Zwykle służyły jedynie temu, by uświadomić im z całą wyrazistością, że on już wstał i pilnuje spraw uniwersytetu, a oni wciąż jeszcze mocno śpią[5].

Dziś jednak miał co innego na głowie. Mniej więcej dosłownie.

To coś było okrągłe. Wokół otaczał je bujny gąszcz. I mógłby przysiąc, że jeszcze wczoraj tego nie było.

Odwracał głowę w tę i w tamtą stronę, zezując w lustrzane odbicie drugiego lustra, które trzymał z tyłu.

Kolejnym pracownikiem naukowym Niewidocznego Uniwersytetu, który wstawał krótko po nadrektorze i bibliotekarzu, był kwestor. Nie dlatego że budził się o świcie, ale już około dziesiątej bardzo ograniczone rezerwy cierpliwości nadrektora ulegały wyczerpaniu, więc stawał u stóp schodów i krzyczał:

— Kwestooor!

…dopóki kwestor się nie zjawił.

Zdarzało się to tak często, że kwestor, urodzony neurożerca[6], niejednokrotnie odkrywał, iż wstał i ubrał się przez sen kilka minut przed pierwszym krzykiem. W tym przypadku był ubrany i w połowie drogi do schodów, zanim uniósł powieki.

Ridcully nie tracił czasu na drobiazgi. Zawsze od razu przechodził do spraw poważnych.

— Słucham, nadrektorze — odezwał się smętnie kwestor. Nadrektor zdjął kapelusz.

— Co na to powiesz? — zapytał.

— Hm… hm… Na co, nadrektorze?

— Na to, człowieku! To!

Bliski paniki kwestor wpatrywał się rozpaczliwie w czubek głowy Ridcully’ego.

— Co? Aha… ta łysinka?

— Nie mam żadnej łysinki!

— Hm… w takim razie…

— Chcę powiedzieć, że jeszcze wczoraj jej tam nie było!

— Aha. No tak. Tego… — W pewnym momencie zawsze coś w kwestorze pękało i nie mógł nad sobą zapanować. — Oczywiście, takie rzeczy się zdarzają. Mój dziadek zawsze używał mikstury z miodu i końskiego nawozu, wcierał ją codziennie…

— Ja nie łysieję!

Tik wykrzywił twarz kwestora. Słowa wylewały się z niego same z siebie, jak gdyby bez żadnego uczestnictwa mózgu.

— …a potem dostał taki aparat ze szklanym prętem i, i, i pocierał go jedwabiem, i…

— Przecież to śmieszne! W mojej rodzinie nikt jeszcze nie wyłysiał, jeśli nie liczyć którejś z ciotek!

— …i, i, i zaczął zbierać poranną rosę i mył w niej głowę, i, i, i… Ridcully zrezygnował. Nie był człowiekiem okrutnym.

— Co pan na to bierze aktualnie? — zapytał cicho.

— Suszoną, suszoną, suszoną… — jąkał się kwestor.

— Te pigułki z suszonej żaby, tak?

— T-t-t-t.

— W lewej kieszeni?

— T-t-t-t.

— W porządku. Już dobrze. Przełknąć.

Przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem.

Kwestor odetchnął.

— J-j-już mi lepiej. Dziękuję, nadrektorze.

— Wyraźnie dzieje się coś niezwykłego, kwestorze. Czuję to w wodzie.

— Na pewno ma pan rację, nadrektorze.

— Kwestorze…

— Słucham, nadrektorze.

— Jest pan członkiem jakiegoś tajnego stowarzyszenia albo czegoś w tym rodzaju?

— Ja? Ależ skąd, nadrektorze.

— W takim razie postąpiłby pan wściekle rozsądnie, zdejmując z głowy kalesony.


* * *

— Znasz go? — spytała babcia Weatherwax. Niania Ogg znała w Lancre każdego. Nawet ten nieszczęsny obiekt w paprociach.

— To William Scrope, spod Kromki — odparła. — Jeden z trzech braci. Ożenił się z dziewczyną Palliardów, pamiętasz? Tą, co miała zęby chłodzone powietrzem.

— Mam nadzieję, że biedna kobieta ma odpowiednią czarną suknię.

— Wygląda, jakby ktoś go zakłuł — stwierdziła niania.

Stanowczo, choć delikatnie przewróciła ciało. Zwłoki nie budziły w niej niepokoju. Czarownice zwykle pełnią nie tylko funkcje akuszerek, ale też odprowadzają ludzi do grobu, więc dla wielu mieszkańców Lancre twarz niani Ogg była pierwszym i ostatnim widokiem w życiu. W porównaniu z tym, cała reszta pośrodku wydawała się całkiem nieciekawa.

— Przebity na wylot — oświadczyła. — Na drugą stronę. Niech mnie… Kto mógł zrobić coś takiego?

Obie czarownice spojrzały na kamienny krąg.

— Nie wiem, co to było — odpowiedziała babcia Weatherwax. — Ale wiem, skąd przyszło.

Teraz i niania zauważyła, że paprocie wokół kamieni były mocno podeptane i już całkiem zbrązowiały.

— Mam zamiar zbadać tę sprawę — oznajmiła babcia.

— Lepiej nie wchodź do…

— Doskonale wiem, gdzie powinnam pójść. Dziękuję ci uprzejmie.

Grupa Tancerzy składała się z ośmiu głazów. Trzy z nich miały własne imiona. Babcia ruszyła wokół kręgu, aż stanęła przy tym, którego nazywano Dudziarzem.

Wyjęła szpilkę — jedną z wielu mocujących do włosów jej szpiczasty kapelusz — i przysunęła ją na sześć cali do powierzchni kamienia. Potem wypuściła i patrzyła, co się stanie.

Po chwili wróciła do niani.

— Wciąż jest w nich moc — powiedziała. — Niewiele, ale krąg jeszcze trzyma.

— Ale kto może być taki głupi, żeby przychodzić tu i tańczyć dookoła? — zastanowiła się niania Ogg. Zdradziecka myśl przemknęła jej przez głowę. — Magrat przez cały czas była przecież z nami w obcych stronach.

— Musimy się tego dowiedzieć. — Babcia uśmiechnęła się groźnie. — A teraz pomóż mi z tym biedakiem. Niania Ogg się schyliła.

— Do licha, ciężki jest. Przydałaby się nam tu młoda Magrat.

— Nie. Jest lekkomyślna. Byle co zawróci jej w głowie.

— Ale miła z niej dziewczyna.

— Ckliwa. Uważa, że można żyć, jakby bajki działy się rzeczywiście, a piosenki mówiły prawdę. Co nie znaczy, że nie życzę jej szczęścia.

— Mam nadzieję, że poradzi sobie jako królowa.

— Nauczyłyśmy ją wszystkiego, co wie.

— To fakt — przyznała niania Ogg, kiedy znikały już w paprociach. — Nie sądzisz… może…

— Co?

— Może powinnyśmy ją nauczyć wszystkiego, co same wiemy?

— To by za długo trwało.

— Rzeczywiście.


* * *

Długo trwało, zanim listy dotarły aż do nadrektora. Pocztę zabierał spod bramy Niewidocznego Uniwersytetu każdy, kto akurat tamtędy przechodził, po czym zostawiał na półce, używał do zapalania fajki, jako zakładki czy też — w przypadku bibliotekarza — jako legowiska.

Temu listowi wystarczyły dwa dni i był prawie nie zniszczony, jeśli nie liczyć kilku śladów po kubkach i bananowego odcisku palca. Pojawił się na stole razem z resztą poczty, kiedy grono profesorskie spożywało posiłek. Dziekan otworzył go łyżką.

— Ktoś wie, gdzie leży Lancre? — zapytał.

— A co? — Ridcully gwałtownie podniósł głowę.

— Jakiś król się żeni i chce, żebyśmy przyjechali.

— Coś podobnego! — oburzył się wykładowca run współczesnych. — Jakiś marny królik bierze sobie żonę i mamy tam jechać?

— To w górach — odezwał się cicho Ridcully. — Pstrągi dobrze tam biorą, o ile pamiętam. Słowo daję. Lancre. Nie do wiary. Nie myślałem o nim od lat. Wiecie, są tam polodowcowe jeziora, gdzie ryby nigdy nie widziały wędki. Lancre. Tak…

— I to o wiele za daleko — dodał wykładowca run współczesnych. Ridcully nie słuchał.

— Są jelenie. Tysiące sztuk jeleni. I łosie. A wszędzie pełno wilków. Nie zdziwiłbym się, gdyby żyły lwy górskie. Słyszałem, że pojawiły się też lodowe orły. — Oczy mu błyszczały. — Zostało ich tylko pół tuzina — dodał.

Mustrum Ridcully wiele robił dla zagrożonych gatunków. Na przykład dbał, żeby pozostawały zagrożone.

— To gdzieś na końcu świata — zauważył dziekan. — Akurat na brzegu mapy.

— Kiedyś jeździliśmy tam z wujem na wakacje — powiedział Ridcully. Oczy zaszły mu mgiełką wzruszenia. — Przeżyłem tam wspaniałe chwile. Piękne dni. Jakie tam są lata… i niebo bardziej błękitne niż gdziekolwiek indziej, takie bardzo… i trawa…

Nagle porzucił pejzaże swych wspomnień.

— W takim razie trzeba jechać — stwierdził. — Obowiązek wzywa. To ślub głowy państwa. Ważna ceremonia. Musimy tam posłać kilku magów. Inaczej nie wypada. Nobblyess obliże.

— W każdym razie ja nie jadę — zapewnił dziekan. — Takie wsie są wbrew naturze. Za dużo drzew. Nigdy tego nie znosiłem.

— Kwestorowi przydałaby się wycieczka — uznał Ridcully. — Ostatnio zrobił się jakiś nerwowy, nie mam pojęcia dlaczego. — Pochylił się, by spojrzeć wzdłuż stołu. — Kwestooor!

Kwestor upuścił łyżkę do talerza owsianki.

— Widzicie, co mam na myśli? Prawdziwy kłębek nerwów.

MÓWIŁEM, ŻE DOBRZE PANU ZROBI TROCHĘ ŚWIEŻEGO POWIETRZA, KWESTORZE! — Solidnie szturchnął dziekana. — Mam nadzieję, że mu się w głowie nie pomiesza, biedakowi — powiedział głosem, który pewnie uważał za szept. — Za dużo czasu spędza w czterech ścianach, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.

Dziekan, który wychodził na dwór mniej więcej raz w miesiącu, wzruszył tylko ramionami.

— PEWNIE CHCIAŁBY PAN WYJECHAĆ NA PARĘ DNI Z UNIWERSYTETU, CO?! — zawołał nadrektor, kiwając głową i wykrzywiając się obłąkańczo. — Cisza i spokój? Zdrowe życie na wsi?

— Ja, ja, ja, ja bardzo bym chciał, nadrektorze — zapewnił kwestor. Nadzieja rosła na jego twarzy niczym grzyby jesienią.

— Zuch. Odważny człowiek. Pojedzie pan ze mną. — Ridcully uśmiechnął się promiennie.

Twarz kwestora znieruchomiała.

— Musimy zabrać jeszcze kogoś — uznał Ridcully. — Są ochotnicy?

Magowie, co do jednego mieszczuchy, pracowicie pochylili się nad talerzami. Zawsze zresztą pochylali się nad nimi pracowicie, ale tym razem próbowali unikać spojrzenia nadrektora.

— A może bibliotekarz? — zaproponował wykładowca run współczesnych, rzucając wilkom przypadkową ofiarę. Zabrzmiał pełen ulgi gwar poparcia.

— Dobry wybór — pochwalił dziekan. — Akurat coś dla niego. Otwarty teren. Drzewa. I jeszcze te… no… drzewa.

— Górskie powietrze — podsunął wykładowca run współczesnych.

— Bibliotekarz ostatnio jakoś słabo wygląda — dodał czytelnik niewidzialnych tekstów.

— Tam poczuje się jak w domu — przekonywał wykładowca run współczesnych. — Wszędzie pełno drzew.

Wszyscy spojrzeli wyczekująco na nadrektora.

— Nie nosi ubrania. — Ridcully wahał się. — I cały czas powtarza „uuk”.

— Czasem nosi taki stary zielony szlafrok — przypomniał dziekan.

— Ale tylko po kąpieli.

Ridcully poskrobał się w brodę. Tak naprawdę to dosyć lubił bibliotekarza, który nigdy się z nim nie kłócił i zawsze dbał o sylwetkę, nawet jeśli ta sylwetka przypominała gruszkę. Dla orangutana była odpowiednia.

Właściwie nikt już nie dostrzegał, że bibliotekarz jest orangutanem, chyba że jakiś gość na Niewidocznym Uniwersytecie powiedział to głośno. Wtedy ktoś odpowiadał: „Ach tak. Chyba jakiś magiczny wypadek, prawda? Jestem pewien, że to coś w tym rodzaju. W jednej chwili człowiek, w następnej już małpa. Właściwie to zabawne… Zupełnie nie pamiętam, jak wyglądał przedtem. Znaczy, musiał chyba być człowiekiem. Zawsze myślę o nim jako o małpie. Jakoś bardziej pasuje”.

Istotnie, zdarzył się kiedyś wypadek wśród potężnych magicznych ksiąg w uniwersyteckiej bibliotece. Wypadek ów, jak się okazało, pchnął genotyp bibliotekarza w dół drzewa ewolucji, a potem z powrotem w górę, jednak po innej gałęzi. Istotna różnica polegała na tym, że teraz mógł wisieć głową dół, trzymając się stopami.

— No dobrze — zgodził się w końcu nadrektor. — Ale podczas ceremonii musi coś na siebie włożyć, choćby ze względu na biedną pannę młodą.

Od strony kwestora dobiegł cichy jęk. Wszyscy się obejrzeli.

Jego łyżka z cichym stukiem wylądowała na posadzce. Była drewniana. Od czasu tego, co teraz określano „nieszczęśliwym wypadkiem przy kolacji”, magowie delikatnie usuwali z jego zasięgu metalowe sztućce.

— A-a-a — bełkotał kwestor, usiłując odsunąć się od stołu.

— Pigułki z suszonej żaby — zarządził nadrektor. — Niech ktoś wyjmie mu je z kieszeni.

Nikt się nie spieszył. W kieszeni maga można trafić na wszystko — ziarnka grochu, jakieś dziwaczne obiekty z nogami, małe eksperymentalne wszechświaty… Wszystko.

Czytelnik niewidzialnych tekstów wyciągnął szyję, by sprawdzić, co poruszyło kolegę.

— Popatrzcie na jego talerz! — zawołał.

W owsiance pojawiło się idealnie koliste wgłębienie.

— Coś podobnego! — zdumiał się dziekan. — Znowu krąg zbożowy. Magowie uspokoili się wyraźnie.

— To draństwo wszędzie się pojawia tego roku — stwierdził nadrektor.

Nie zdjął kapelusza do posiłku, bo kapelusz przytrzymywał okład z miodu i końskiego nawozu oraz nieduży generator elektrostatyczny z mysim napędem. Zrobiły go te sprytne chłopaki z wydziału badań Magii Wysokich Energii. Sprytne chłopaki… Pewnego dnia może nawet zrozumie chociaż połowę tego, o czym stale paplają…

A tymczasem nie zdejmował kapelusza.

— W dodatku są wyjątkowo mocne — dodał dziekan. — Ogrodnik mówił mi wczoraj, że wyczyniają straszne rzeczy z kapustą.

— Myślałem, że takie rzeczy pojawiają się tylko na polach. — Ridcully zastanowił się chwilę. — Całkowicie normalne zjawisko naturalne.

— Jeśli skala zawirowań osiągnie odpowiednio wysoki poziom, ciśnienie intercontinualne może prawdopodobnie pokonać próg rzeczywistości podstawowej — wyjaśnił czytelnik niewidzialnych tekstów.

Rozmowa ucichła. Wszyscy spojrzeli na tego najbardziej lekceważonego i najmłodszego z grona starszych wykładowców.

Nadrektor popatrzył groźnie.

— Nie chcę, żeby zaczął pan choćby myśleć o wytłumaczeniu tego zjawiska — rzekł. — Znowu zacznie pan opowiadać, że wszechświat jest gumową membraną z ciężarkami, co?

— Właściwie nie…

— A słowo „kwant” znów ciśnie się panu na usta.

— Prawdę mówiąc…

— I pewnie jeszcze „continuinuinuum”, jak podejrzewam. Czytelnik niewidzialnych tekstów, młody mag Myślak Stibbons, westchnął ciężko.

— Nie, nadrektorze. Chciałem tylko zauważyć…

— Chyba nie tunele podprzestrzenne, co?

Stibbons zrezygnował. Użycie metafory działało na człowieka tak pozbawionego wyobraźni jak Ridcully niczym płachta na by… niczym umieszczenie czegoś bardzo irytującego przed kimś, kogo to bardzo irytuje.

— Nie mogę pozwolić, żeby włóczył się pan dookoła i wymyślał miliony innych wszechświatów, takich małych, że wcale ich nie widać, i całą resztę tego swojego continuinuinuum — oznajmił nadrektor. — Zresztą będę potrzebował kogoś do noszenia wędek i ku… Mojego bagażu — poprawił się szybko.

Niełatwo być czytelnikiem niewidzialnych tekstów[7].

Stibbons wpatrywał się w swój talerz. Nie warto było protestować.

Tak naprawdę chciał od życia tylko tego, żeby spędzić najbliższe sto lat na Niewidocznym Uniwersytecie, zjadać obfite posiłki i nie ruszać się zbyt wiele między nimi. Był pulchnym młodym człowiekiem o cerze barwy czegoś, co żyje pod kamieniem. Inni zawsze mu doradzali, żeby zrobił coś ze swoim życiem. Zgadzał się z tym: chciałby z niego zrobić łóżko.

— Ależ nadrektorze — wtrącił wykładowca run współczesnych. — To jednak wciąż strasznie daleko.

— Bzdura — uciął Ridcully. — Otworzyli nowy trakt aż do Sto Helit. Dyliżans co środę, punktualnie. Kwestooor! Och, dajcie mu pigułkę z suszonej żaby albo co… Panie Stibbons, jeśli przez pięć minut zdoła pan przebywać w naszym wszechświecie, to niech pan zarezerwuje bilety. No! Wszystko ustalone?


* * *

Magrat obudziła się.

I wiedziała, że nie jest już czarownicą. Uczucie ogarnęło ją w ramach normalnego remanentu, jaki każde ciało wykonuje w ciągu pierwszych sekund od wynurzenia się z otchłani snów. Ręce: 2, nogi: 2, lęk egzystencjalny: 58%, przypadkowe poczucie winy: 94%, poziom czarownictwa: 00,00.

Kłopot w tym, że nie pamiętała, by kiedyś była kimkolwiek innym. Zawsze była czarownicą. Magrat Garlick, trzecia czarownica — to była jej rola. Ta słabsza.

Zdawała sobie sprawę, że nigdy nie szło jej najlepiej. Oczywiście, znała pewne zaklęcia i wychodziły jej całkiem nieźle, znała się na ziołach… Ale nie była czarownicą do szpiku kości, jak tamte. Dopilnowały, żeby o tym pamiętała.

Cóż, musi teraz nauczyć się królowania. Przynajmniej w Lancre będzie jedyną królową. Nikt nie będzie zaglądał jej przez ramię, żeby powtarzać: „Złe trzymasz berło”.

Właśnie…

W nocy ktoś ukradł jej ubranie.

Wstała w nocnej koszuli i ruszyła do drzwi. Była już w połowie drogi, kiedy otworzyły się same.

Poznała drobną, ciemnowłosą dziewczynę, która stanęła w progu, ledwie widoczną zza stosu pościeli. Większość mieszkańców Lancre znała wszystkich innych mieszkańców.

— Millie Chillum?

Pościel zjechała niżej w grzecznym dygnięciu.

— Tak, psze pani.

Magrat uniosła część stosu.

— To ja, Magrat — powiedziała. — Dzień dobry.

— Tak, psze pani. — Znowu dyg.

— Co z tobą, Millie?

— Tak, psze pani. — Dyg, dyg.

— Przecież mówię, że to ja. Nie musisz tak na mnie patrzyć.

— Tak, psze pani.

Nerwowe dygania nie ustawały. Magrat poczuła, że także zaczyna odruchowo uginać kolana. A że nieco spóźniła tempo, w drodze na dół zrównała się z dziewczyną sunącą w górę.

— Jeśli jeszcze raz powiesz „tak, psze pani”, zrobię się bardzo surowa — ostrzegła, gdy się mijały.

— Tak, p… wasza wysokość. Coś zaczęło jej świtać.

— Nie jestem jeszcze królową, Millie. I znasz mnie od dwudziestu lat — wysapała po drodze w górę.

— Tak, psze pani. Ale będzie pani królową. Dlatego mama kazała mi okazywać szacunek.

— Aha. No tak. Trudno, niech będzie. Gdzie moje ubranie?

— Jest tutaj, wasza prewysokość.

— To nie moja suknia. I proszę, przestań tak dygać. Zbiera mi się na mdłości.

— Król zamówił ją aż w Sto Helit, psze pani.

— Zamówił, tak? Kiedy?

— Nie wiem, psze pani.

Wiedział, że wracamy do domu, zdziwiła się Magrat. Skąd? O co tutaj chodzi?

Suknia miała o wiele za dużo koronki, ale i tak okazało się, że to tylko dodatek. Magrat nosiła zwykle prostą suknię, a pod spodem niewiele oprócz samej Magrat. Damy z wyższych sfer nie mogły sobie pozwolić na coś takiego. Millie przyniosła coś w rodzaju rysunku z instrukcją obsługi, lecz nie pomagał wiele.

Przyglądały mu się przez chwilę.

— Więc to jest typowy kostium królowej?

— Nie wiem, psze pani. Wydaje mi się, że jego wysokość wysłał im po prostu dużo pieniędzy i kazał dostarczyć wszystko, co potrzebne. Rozłożyły poszczególne elementy na podłodze.

— Czy to są pantofle?

Na zewnątrz, na blankach, zmienił się strażnik. Ściślej mówiąc, włożył fartuch i zmienił się w ogrodnika. Zszedł z murów i ruszył pielić fasolę. Wewnątrz trwała dyskusja na temat elegancji.

— Wydaje mi się, że włożyła to pani na odwrót, psze pani. Która część to krynolina?

— Tu piszą: „Wsunąć płytkę A w szczelinę B”.

— Nie mogę znaleźć szczeliny B.

— Teraz wygląda jak juki dla konia. Nie założę tego. A to co?

— Kreza, psze pani. Mój brat mówi, że w Sto Helit to prawdziwy szał.

— Znaczy, ludzie dostają od tego obłędu? A to?

— Myślę, że to brokat.

— Przypomina tekturę. Czy muszę to wszystko nosić codziennie?

— Nie mam pojęcia, psze pani.

— Verence biega dookoła tylko w skórzanych spodniach i starej kurtce.

— Ale pani jest królową. Królowe nie mogą się tak zachowywać. Wszyscy o tym wiedzą, psze pani. Królom wolno biegać dookoła z tyłkiem wystającym z por… — Millie zakryła sobie dłonią usta.

— Nic nie szkodzi — uspokoiła ją Magrat. — Jestem pewna, że królowie mają… górę nóg, tak jak wszyscy ludzie. Dokończ, co chciałaś powiedzieć.

Millie poczerwieniała gwałtownie.

— Znaczy, chciałam, no… Królowa powinna się zachowywać jak dama — wykrztusiła w końcu. — Król ma o tym książki. Etykiety i różne takie.

Magrat przyjrzała się sobie krytycznie w zwierciadle.

— Do twarzy pani, wasza już niedługo wysokość — oceniła Millie. Magrat okręciła się tam i z powrotem.

— Włosy mam rozczochrane — oświadczyła po chwili.

— Nie szkodzi, psze pani. Król mówił, że sprowadzi fryzjera z samego Ankh-Morpork, psze pani. Na ślub.

Magrat przygładziła pukiel włosów. Zaczynała sobie uświadamiać, że bycie królową oznacza zupełnie nowe życie.

— Coś podobnego — powiedziała. — A teraz co mam robić?

— Nie wiem, psze pani.

— A co robi król?

— Zjadł wcześnie śniadanie i polazł do Kromki, żeby pokazać staremu Muckloe, jak ma hodować świnie z książki.

— A ja? Czym ja mam się zajmować?

Millie zrobiła zdziwioną minę, co zresztą nie wymagało specjalnej zmiany wyrazu twarzy.

— Nie wiem, psze pani. Chyba panowaniem. Spacerowaniem po ogrodzie. Dworem. Wyszywaniem gobelinów. To bardzo popularna rozrywka wśród królowych. No i jeszcze… tego… później jest też podtrzymywanie dynastii…

— Na razie spróbujemy z gobelinami — rzekła stanowczo Magrat.


* * *

Ridcully miał pewne kłopoty z bibliotekarzem.

— Tak się składa, że jestem tu nadrektorem!

— Uuk.

— Spodoba ci się tam! Świeże powietrze! Masa drzew! Więcej lasów, niż można pomyśleć!

— Uuk!

— Zejdź tu natychmiast!

— Uuk!

— Książkom nic nie grozi podczas wakacji. Wielcy bogowie, wystarczająco trudno jest zapędzić tu studentów nawet w czasie zajęć!

— Uuk!

Ridcully spojrzał gniewnie na bibliotekarza, który wisiał na palcach stóp z najwyższej półki regału Parazoologii, od Ba do Mn.

— No dobrze — rzekł głosem cichszym nagle i przebiegłym. — Ale w tych okolicznościach to naprawdę szkoda. Słyszałem, że w zamku Lancre mają całkiem niezłą bibliotekę. No, w każdym razie nazywają ją biblioteką. To po prostu kupa starych książek. O ile wiem, nigdy nawet nie widziały katalogu.

— Uuk?

— Tysiące książek. Ktoś mi mówił, że mają nawet inkunibuły. Naprawdę szkoda, że nie chcesz ich obejrzeć.

Głosem Ridcully’ego można by smarować osie.

— Uuk?

— Ale widzę, że twoja decyzja jest nieodwołalna. W takim razie pójdę już. Do zobaczenia.

Ridcully zatrzymał się za drzwiami biblioteki i zaczął liczyć pod nosem. Doszedł do trzech, kiedy bibliotekarz wybiegł prędko, skuszony inkunibułami.

— Czyli zamówić cztery bilety, tak? — upewnił się Ridcully.


* * *

Babcia Weatherwax postanowiła wykryć, co się dzieje wokół kamieni. I zabrała się do tego na własny sposób. Ludzie nie doceniają pszczół. Babcia Weatherwax doceniała. Miała w ogródku sześć uli i wiedziała na przykład, że nie ma czegoś takiego jak indywidualna pszczoła. Jest za to inna istota: rój, której pojedyncze komórki są trochę bardziej ruchliwe niż — powiedzmy — pospolity ślimak. Roje widzą wszystko, a wyczuwają jeszcze więcej i zachowują wspomnienie przez lata, choć pamięci używają zwykle zewnętrznej i zbudowanej z wosku. Plaster miodu to pamięć ula. Ułożenie komórek z jajeczkami, komórek z pyłkiem, komórek królowej, komórek z miodem, różne odmiany miodu — to wszystko tworzy rejestry pamięci.

Są także wielkie, tłuste trutnie. Ludzie uważają, że trutnie fruwają sobie tylko przez cały rok wokół ula, czekając na te kilka krótkich minut, kiedy królowa w ogóle zauważy ich istnienie. Ale to nie tłumaczy, dlaczego mają więcej organów zmysłów niż budynek dyrekcji CIA.

Właściwie babcia nie hodowała pszczół. Co roku podbierała im trochę starego wosku na świece, od czasu do czasu jakiś funt miodu, jeśli ule uznały, że mogą się nim podzielić. Głównie jednak służyły jej do tego, żeby miała z kim porozmawiać.

Dzisiaj, po raz pierwszy od powrotu do domu, poszła do uli. I spojrzała.

Pszczoły wylewały się na zewnątrz. Brzęczenie skrzydeł wypełniało spokojny zwykle kawałek ogrodu za krzakami malin. Brązowe ciała śmigały przez powietrze niczym poziomy grad.

Babcia chciałaby wiedzieć dlaczego.

Pszczoły były jej jedyną porażką. Nie istniał w Lancre umysł, którego nie umiałaby Pożyczyć. Mogła nawet spojrzeć na świat oczami dżdżownicy[8]. Ale rój — umysł zbudowany z tysięcy ruchomych części — przekraczał jej możliwości. Stanowił najtrudniejszą próbę. Raz po raz usiłowała dosiąść jednego z rojów, spojrzeć dziesięcioma tysiącami par fasetowych oczu jednocześnie… Uzyskiwała tyle, że męczyła ją migrena i miała potem ochotę kochać się z kwiatami.

Dużo jednak można odgadnąć z samej obserwacji pszczół. Ich loty, kierunki, zachowanie strażniczek ula…

Te pszczoły wydawały się bardzo zaniepokojone.

Dlatego poszła się położyć tak, jak tylko ona potrafiła.


* * *

Niania Ogg podeszła do problemu inaczej. Jej sposób nie miał wiele wspólnego z czarownictwem, ale bardzo wiele z ogólną oggowatością. Przez jakiś czas siedziała w swej nieskazitelnie czystej kuchni, popijała rum, paliła cuchnącą fajkę i wpatrywała się w obrazki na ścianie. Namalowały je najmłodsze wnuki w kilkunastu kolorach błota, a przedstawiały kleksowate cienkie figurki i słowo BABCIA kleksowato wykleksowane błotnistymi kleksowymi literami.

Zadowolony z powrotu do domu kot Greebo leżał przed nią z czterema łapami wyciągniętymi w górę i znakomicie udawał coś znalezionego w rynsztoku.

Wreszcie niania Ogg wstała i zamyślona ruszyła do kuźni Jasona.

Kuźnia na wsi zawsze pełni ważną funkcję. Służy za pokój spotkań, salę narad, a przede wszystkim punkt wymiany plotek. Wewnątrz siedziało kilku mężczyzn zabijających czas pomiędzy typowymi w Lancre zajęciami, takimi jak kłusownictwo i obserwacja, jak pracują kobiety.

— Jasonie, chcę z tobą zamienić słówko.

Kuźnia opustoszała jak za dotknięciem różdżki. Coś chyba wyczuli w jej głosie… Niania zdążyła jeszcze wyciągnąć rękę i złapać za ramię mężczyznę, który chyłkiem usiłował się wymknąć.

— Tak się cieszę, że pana spotykam, panie Quarney — powiedziała. — Niech się pan tak nie spieszy. W sklepie bez kłopotów, jak sądzę?

Jedyny sklepikarz w Lancre spojrzał na nią jak kulawa mysz na atletycznego kota. Mimo to próbował walczyć.

— Och, fatalnie, pani Ogg. Przerażająco. Interesy idą fatalnie.

— Czyli jak zwykle, co?

Pan Quarney zrobił błagalną minę. Wiedział, że nie wydostanie się stąd, nie dając czegoś w zamian, ale przynajmniej chciał wiedzieć, co to takiego.

— No dobrze — rzekła niania. — Znasz wdowę Scrope? Mieszka pod Kromką.

Quarney otworzył usta.

— Ona nie jest wdową — zaprotestował. — Ona przecież…

— Założymy się o pół dolara? — zaproponowała niania Ogg. Usta Quarneya pozostały otwarte, a twarz wokół nich ułożyła się w wyraz fascynacji i grozy.

— Dlatego ma dostać kredyt, dopóki nie postawi farmy na nogi — oznajmiła wśród ciszy niania.

Quarney bez słowa kiwnął głową.

— To samo odnosi się do całej reszty, która podsłuchuje za drzwiami! — zawołała głośniej niania. — Kawał mięsa dostarczony na próg raz w tygodniu na pewno jej nie urazi, prawda? Przyda się też jakaś pomoc w czasie zbiorów. Wiem, że mogę na was polegać. A teraz zmykajcie…

Odbiegli, pozostawiając nianię Ogg stojącą w drzwiach z tryumfalnym uśmiechem.

Jason Ogg spojrzał na nią bezradnie — dwustufuntowy mężczyzna zredukowany nagle do czteroletniego chłopca.

— Jason!

— Muszę dołożyć do ognia, bo…

— A więc? — Niania nie zwracała uwagi na jego słowa. — Co się działo w tej okolicy, mój chłopcze, kiedy mnie nie było?

Jason z roztargnieniem pogrzebał w ogniu żelazną sztabą.

— No… Mieliśmy huragan w Noc Strzeżenia Wiedźm, aż jedna kwoka matki Peason zniosła trzy razy to samo jajo, a krowa starego Poorchicka urodziła siedmiogłowego węża, i jeszcze w Kromce spadł deszcz żab…

— Czyli właściwie normalnie. — Niania Ogg bez emocji, choć znacząco nabiła fajkę.

— I całkiem spokojnie — dodał Jason.

Wyciągnął sztabę z ognia i położył na kowadle. Uniósł młot.

— Wiesz przecież, że prędzej czy później sama do tego dojdę — powiedziała niania.

Jason nie odwrócił głowy, ale młot znieruchomiał w powietrzu.

— Zawsze się dowiaduję — mówiła spokojnie niania.

Żelazo ostygło od barwy jasnej słomy do jaskrawej czerwieni.

— I wiesz, że jak powiesz mamusi, od razu się lepiej poczujesz.

Żelazo wystygło od czerwieni do całkowitej czerni. Ale Jason, choć przyzwyczajony do panującego w kuźni żaru, wyraźnie zlany był potem.

— Trzeba kuć żelazo póki gorące — zauważyła niania.

— To nie moja wina, mamo! Jak miałem im przeszkodzić? Niania usiadła na stołku i uśmiechnęła się z satysfakcją.

— O jakich „im” mówisz, drogi synu?

— Ta młoda Diamanda i Perdita, i jeszcze ta ruda dziewczyna z Głupiego Osła, i parę innych. Mówiłem staremu Peasonowi, mówiłem, że będziesz miała coś do powiedzenia, tłumaczyłem, że pani Weatherwax się w… będzie na pewno zdenerwowana, kiedy się dowie — tłumaczył Jason. — Ale one się tylko śmiały. I powiedziały, że same mogą się nauczyć czarownictwa.

Niania pokiwała głową. Właściwie to miały rację. Można samemu nauczyć się czarownictwa. Ale i nauczyciel, i uczeń muszą być odpowiednimi osobami.

— Diamanda? — zastanowiła się. — Nie pamiętam nikogo takiego.

— Tak naprawdę to jest Lucy Tockley — wyjaśnił Jason. — Twierdzi, że Diamanda jest bardziej… bardziej czarownicowa.

— Aha. To ta, która nosi taki duży, miękki filcowy kapelusz?

— Tak, mamo.

— I maluje paznokcie na czarno?

— Tak, mamo.

— Stary Tockley posyłał ją do szkół, zgadza się?

— Tak, mamo. Wróciła, jak was nie było.

— Aha.

Niania Ogg odpaliła fajkę od paleniska. Filcowy kapelusz, czarne paznokcie i edukacja. Ładne rzeczy.

— Ile jest tych dziewuch? — spytała.

— Jakieś pół tuzina. Ale one mają talent, mamo.

— Tak?

— I przecież nie robiły nic złego.

Niania Ogg wpatrzyła się z zadumą w żar paleniska.

Milczenie niani Ogg miało w sobie jakąś bezdenność, a także pewien element kierunkowy. Jason nie wątpił, że milczenie skierowane jest do niego.

Nie potrafił tego wytrzymać. Jak zwykle spróbował je czymś wypełnić.

— Ta Diamanda odebrała wykształcenie — zauważył. — Zna parę ślicznych słów. Milczenie.

— A sama mówiłaś, pamiętasz, że ostatnio brakuje młodych dziewcząt, które by chciały się uczyć czarownictwa — przypomniał Jason. Chwycił żelazną sztabę i dla zachowania pozorów kilka razy uderzył ją młotem.

W jego stronę popłynęła kolejna porcja milczenia.

— One chodzą i tańczą w górach przy każdej pełni. Niania Ogg wyjęła z ust fajkę i dokładnie przyjrzała się cybuchowi.

— Ludzie gadają… — Jason zniżył głos — że tańczą tam całkiem.

— Całkiem co? — zdziwiła się niania.

— No wiesz, mamo. Całkiem goło.

— Niech mnie. Coś podobnego. Ktoś widział, gdzie chodzą?

— Nie. Tkacz, ten dekarz, mówił, że zawsze jakoś mu znikają.

— Jason…

— Tak, mamo?

— One tańczyły wokół kamieni. Jason uderzył się w palec.


* * *

W górach i lasach w Lancre żyła pewna liczba bogów. Jeden z nich znany był jako Herne Łowiony. Był bogiem pogoni i łowów. Mniej więcej. Większość bóstw powstaje i trwa dzięki wierze i nadziei. Łowcy tańczą w zwierzęcych skórach i powołują bogów polowania, zwykle rubasznych, hałaśliwych i taktownych jak fala przypływu. Ale to nie jedyne bóstwa łowów. Ofiary także mają okultystyczne prawo głosu, gdy dudni krew i szczekają psy. Herne był bogiem ściganych, łowionych i wszystkich małych zwierzątek, których ostatecznym przeznaczeniem jest urywany, rozpaczliwy pisk.

Miał jakieś trzy stopy wzrostu, królicze uszy i bardzo małe rogi. Ale osiągał też znakomitą szybkość i w tej chwili w pełni tę umiejętność wykorzystywał, pędząc na ślepo przez las.

— Nadchodzą! Przybywają! Oni wracają!


* * *

— Kto? — zapytał Jason, trzymając palec w korycie z wodą. Niania Ogg westchnęła.

— Oni — wyjaśniła. — Przecież sam wiesz. No, Oni. Nie mamy pewności, ale…

— Jacy Oni?

Niania zawahała się. O pewnych rzeczach nie mówiło się przecież zwyczajnym ludziom. Z drugiej strony Jason był przecież kowalem, a to znaczy, że wcale nie był zwyczajny. Kowale muszą dochowywać sekretów. W dodatku należał do rodziny. Niania Ogg miała burzliwą młodość, a liczenie nie wychodziło jej najlepiej, ale była właściwie pewna, że to jej syn.

— Widzisz — zaczęła, gestykulując niezrozumiale — te kamienie… Tancerze… Rozumiesz, za dawnych czasów… No wiesz, dawno, dawno temu…

Przerwała i raz jeszcze spróbowała wyjaśnić fundamentalnie fraktalną naturę rzeczywistości.

— To tak… Niektóre miejsca są… cieńsze od innych. Tam kiedyś istniały bramy, chociaż właściwie nie bramy, sama nigdy nie mogłam tego zrozumieć, nie bramy jako takie, ale raczej miejsca, gdzie świat jest cieńszy… W każdym razie chodzi o to, że Tancerze… to coś w rodzaju ogrodzenia… Bo my, ale wiesz, kiedy mówię „my”, to znaczy ludzie tysiące lat temu… Znaczy, to nie są zwykłe kamienie, tylko jakieś żelazo z gromu, ale… Zdarzają się takie jakby przypływy, kiedy światy są bliżej siebie, a wtedy prawie że można przejść między nimi… Krótko mówiąc, jeśli ludzie będą się włóczyć koło kamieni i urządzać tam zabawy, to Oni wrócą. Dlatego trzeba uważać.

— Jacy Oni?

— Na tym polega problem — odparła smętnie niania. — Jeśli ci powiem, wszystko przekręcisz. Oni żyją po drugiej stronie Tancerzy.

Syn przyglądał się jej w skupieniu. Po chwili lekki uśmiech zrozumienia przemknął mu po twarzy.

— Aha. Już wiem. Słyszałem, że magowie w Ankh ciągle przypadkiem wyrywają dziury w materii rzeczywistości, co ją tam trzymają, a potem jakieś okropne stwory wyłażą z Piekielnych Wymiarów. Wielkie paskudy, mają po dziesięć oczu i więcej nóg niż zespół tańca morris. — Ścisnął swój młot nr 5. — Nie przejmuj się, mamo. Jak tylko wystawią tu głowy, zaraz je…

— Nie, to nie to. Tamte żyją na zewnątrz. Ale Oni żyją… zaraz obok.

Jason nie pojmował.

Niania wzruszyła ramionami. Prędzej czy później i tak musi komuś powiedzieć.

— Panowie i Damy — rzekła.

— A kto to jest?

Rozejrzała się. Była przecież w kuźni. Kuźnia stała tutaj, zanim jeszcze wzniesiono zamek, zanim w ogóle powstało królestwo. Wszędzie wisiały podkowy. Żelazo wniknęło w same ściany. Kuźnia nie była miejscem, gdzie żelazo po prostu leży, ale miejscem, gdzie umiera i odradza się na nowo. Jeśli tutaj nie można wymówić pewnych słów, to już nigdzie.

Mimo to wolała tego nie robić.

— No wiesz — powiedziała. — Piękny Lud. Szlachetni. Gwiaździści. Promieniści. Wiesz przecież.

— Co?

Niania na wszelki wypadek oparła dłoń o kowadło i wymówiła słowo.

Zmarszczone czoło Jasona wygładziło się z prędkością wschodu słońca.

— Oni? — upewnił się. — Ale przecież są dobrzy i…

— Widzisz? — przerwała mu niania. — Wiedziałam, że wszystko przekręcisz.


* * *

— Ile? — nie dowierzał Ridcully. Woźnica wzruszył ramionami.

— Bierzecie czy nie?

— Przykro mi, panie nadrektorze — wtrącił Stibbons. — To jedyny dyliżans.

— Pięćdziesiąt dolarów od osoby to rozbój w biały dzień!

— Nie — zaprzeczył woźnica cierpliwie i wyjaśnił autorytatywnym głosem człowieka doświadczonego: — Rozbój w biały dzień jest wtedy, kiedy ktoś wychodzi na drogę i mierzy do nas z łuku, a potem jego koledzy wyskakują zza drzew i skał, i zabierają wszystkie nasze pieniądze i bagaże. Istnieje też rozbój w ciemną noc, całkiem podobny do rozboju w biały dzień, tyle że podpalają dyliżans, żeby widzieć, co rabują. Rozbój w szary zmierzch za to, taki typowy rozbój w szary zmierzch, polega na…

— Chcesz powiedzieć — upewnił się Ridcully — że rabunek jest wliczony w cenę?

— Gildia Bandytów — wyjaśnił woźnica. — Czterdzieści dolarów od głowy. Stała stawka.

— A co będzie, jeśli nie zapłacimy?

— To na stałe kończycie bez głowy. Magowie zebrali się w ciasną grupkę.

— Mam sto pięćdziesiąt dolarów — oznajmił Ridcully. — Nie możemy wyjąć z sejfu więcej, bo kwestor zjadł wczoraj klucz.

— Czy mogę wypróbować pewien sposób? — zapytał Myślak.

— Zgoda.

Myślak obdarzył woźnicę promiennym uśmiechem.

— Zwierzęta jadą za darmo? — zapytał.

— Uuk?


* * *

Niania Ogg sunęła kilka stóp nad leśną dróżką. Brała zakręty tak ostro, że butami zaczepiała o liście. Zeskoczyła przed chatką babci Weatherwax, zanim jeszcze wyłączyła miotłę, która przefrunęła kawałek i wbiła się w wygódkę.

Drzwi były otwarte. Niania Ogg zajrzała do spiżarni, po czym wbiegła na wąskie schody.

Babcia Weatherwax leżała wyciągnięta sztywno na łóżku. Twarz miała szarą, a skórę zimną.

Znajdowano ją już w takim stanie i wtedy robił się rwetes. Teraz więc uspokajała gości, choć kusiła los, zawsze trzymając w sztywnych palcach małą kartkę z ręcznie wykonanym napisem:


NIE JESTEM MARTFA.


Okno stało otworem, podparte kawałkiem drewna.

— Aha — powiedziała niania, głównie po to, żeby dodać sobie odwagi. — Widzę, że wyszłaś. No to, no to, no to postawię wodę, dobrze, i zaczekam, aż wrócisz.

Talent Esme do Pożyczania zawsze ją niepokoił. Dobrze jest przejmować umysły zwierząt i różnych innych, ale zbyt wiele czarownic nie wracało z takich wypraw. Przez kilka lat niania wykładała kawałki tłuszczu i skórki boczku dla pewnej sikorki, bo na pewno była to stara babcia Prostalute, która kiedyś wyruszyła na Pożyczanie i nigdy nie powróciła. O ile czarownica może cokolwiek uznać za nienaturalne, niania Ogg to właśnie za nienaturalne uznawała.

Wróciła do spiżarni i spuściła wiadro do studni. Tym razem pamiętała, że zanim postawi kociołek na ogniu, trzeba wyłowić kijanki.

Potem zaczęła obserwować ogród.

Po chwili coś małego przemknęło nad ziemią w stronę otwartego okna na pięterku.

Niania nalała herbaty. Starannie nabrała łyżeczkę cukru, wysypała resztę do swojego kubka, wsypała do cukiernicy łyżeczkę, postawiła kubki na tacy i wspięła się na schody.

Babcia Weatherwax siedziała na łóżku.

Niania rozejrzała się. Z belki pod sufitem zwisał duży nietoperz.

Babcia Weatherwax roztarta uszy.

— Ustaw pod nim nocnik, Gytho — poprosiła. — Te łobuzy lubią sobie ulżyć na dywan.

Niania sięgnęła po najbardziej dyskretny element zastawy sypialnej babci Weatherwax i pchnęła go nogą po dywanie.

— Przyniosłam ci herbatę.

— Bardzo dobrze. Ciągle czuję ćmy w ustach.

— Myślałam, że nocą wybierasz sowę.

— Tak, ale potem przez parę dni człowiek próbuje kręcić głową dookoła — wyjaśniła babcia. — Nietoperz przynajmniej zawsze patrzy w tę samą stronę. Próbowałam też królików, ale mają fatalną pamięć. Poza tym sama wiesz, o czym bez przerwy myślą. Są z tego znane.

— O trawie.

— Właśnie.

— Odkryłaś coś? — spytała niania.

— Chodzi tam z pół tuzina ludzi. Zawsze podczas pełni — odparła babcia. — Dziewczyny, sądząc po figurze. Z nietoperzami widzi się tylko sylwetki.

— Dobrze sobie poradziłaś — pochwaliła ją ostrożnie niania. — Dziewczyny z okolicy, jak przypuszczam?

— Pewnie tak. Nie używały mioteł. Niania Ogg westchnęła.

— To Agnes Nitt, córka starej Trzypensówki — powiedziała. — I dziewucha Tockleyów. I parę innych.

Babcia Weatherwax patrzyła na nią z otwartymi ustami.

— Spytałam naszego Jasona — wyjaśniła niania. — Przepraszam. Nietoperz beknął. Babcia elegancko zasłoniła usta dłonią.

— Jestem stara i głupia, prawda? — odezwała się po chwili.

— Nie, skąd — uspokoiła ją niania. — Pożyczanie to trudna sztuka, a ty jesteś w niej świetna.

— Zarozumiała jestem i tyle. Dawno temu też bym pomyślała, żeby kogoś spytać, zamiast włóczyć się jako nietoperz.

— Nasz Jason by ci nie powiedział. Zdradził wszystko mnie, bo wie, że zmieniłabym mu życie w piekło. Po to przecież są matki.

— Tracę rozeznanie, ot co. Starzeję się, Gytho.

— Jesteś tak stara, jak się czujesz. Zawsze to powtarzam.

— O to mi właśnie chodziło. Niania Ogg zmartwiła się wyraźnie.

— Pomyśl — ciągnęła babcia. — Gdyby tu była Magrat, zobaczyłaby, że postępuję niemądrze.

— Na razie siedzi bezpiecznie w zamku — uspokoiła ją niania. — Uczy się, jak być królową.

— Królowanie ma przynajmniej tę zaletę — zauważyła babcia — że nikt nic nie powie, jeśli zrobisz coś nie tak. To musi być słuszne, bo właśnie ty tak robisz.

— Zabawna rzecz z tym królowaniem — zgodziła się niania. — Działa jak magia. Bierzesz dziewuchę z tyłkiem jak dwa prosiaki w worku i powietrzem w głowie, a potem wychodzi za jakiegoś króla czy księcia albo kogoś i nagle staje się promienną księżniczką. Zabawna historia.

— Ale kłaniać się przed nią nie będę. To pewne.

— I tak się nikomu nie kłaniasz. Nie kłaniałaś się staremu królowi. Młodemu Verence’owi ledwie skiniesz głową. Nikomu i tyle.

— Zgadza się! — zawołała babcia. — Na tym polega bycie czarownicą.

Nastrój niani poprawił się trochę. Babcia jako stara kobieta budziła niepokój. W normalnym stanie ledwie powstrzymywanego gniewu przypominała dawną siebie.

Babcia wstała.

— Dziewucha starego Tockleya, tak?

— Tak jest.

— Jej matka była z Keeble’ów? Wspaniała kobieta, o ile dobrze pamiętam.

— Tak, ale kiedy umarła, Tockley wysłał córkę do szkół w Sto Lat.

— Nie pochwalam szkół. Przeszkadzają w edukacji. To przez te wszystkie książki. Książki? Po co komu one? Za dużo się ostatnio czyta. Kiedy byłyśmy młode, nikt nie miał czasu na czytanie.

— Byłyśmy zajęte, bo trzeba było sobie samemu szukać rozrywki.

— Właśnie. Idziemy. Nie ma wiele czasu.

— Nie rozumiem.

— To nie tylko dziewczęta. Jest tam jeszcze coś. Jakiś umysł kręci się w pobliżu.

Babcia zadrżała. Uświadamiała sobie tę obecność w taki sam sposób, w jaki skradający się przez góry łowca zgaduje, że w pobliżu jest inny łowca. Poznaje to po ciszy tam, gdzie powinien zabrzmieć dźwięk, po zdeptanym źdźble, po gniewie pszczół…

Niani Ogg nigdy nie podobało się Pożyczanie, a Magrat nie chciała nawet spróbować. Stare czarownice po drugiej stronie gór miały zbyt wiele kłopotów we własnym ciele, żeby szukać jeszcze w cudzych. Dlatego babcia przyzwyczaiła się, że przestrzeń mentalną ma tylko dla siebie.

Jakiś umysł krążył po królestwie, a babcia Weatherwax zupełnie go nie rozumiała.

Sama Pożyczała. Trzeba było zachowywać ostrożność — takie doznania są jak narkotyk. Można dosiadać umysłów zwierząt i ptaków, choć nigdy pszczół, kierować nimi delikatnie, widzieć ich oczami. Babcia Weatherwax wiele razy przeskakiwała po kanałach świadomości wokół siebie. To była część jej samej, element sedna czarownictwa. Widzieć oczami innych…

…oczami komarów, dostrzegając powolne rytmy czasu w szybkim rytmie jednego dnia, umysły mknące szybko jak błyskawice…

…nasłuchiwać ciałem żuka, kiedy świat stawał się trójwymiarowym systemem wibracji…

…widzieć nosem psa, każdy zapach jako kolor…

Wszystko jednak miało swoją cenę. Nikt nie żądał zapłaty, ale sam brak żądania był nakazem moralnym. Człowiek starał się nie oganiać zbyt gwałtownie, ostrożnie kopał ziemię, karmił psa. Płacił. Dbał o to nie dlatego, że to dobre albo miłosierne, ale dlatego że słuszne. Nie zostawiał niczego prócz wspomnień, nie brał niczego prócz przeżyć…

Ale ta inna wędrująca inteligencja… wchodziła i wychodziła z innego umysłu jak piła łańcuchowa, biorąc, biorąc, biorąc. Babcia wyczuwała jej kształt — kształt drapieżcy, czyste okrucieństwo i obojętna nieżyczliwość. Umysł pełen inteligencji, która wykorzystuje wszelkie żywe istoty i rani je, bo to zabawne.

Potrafiła nazwać taki umysł.

Elf.


* * *

Wysoko w koronach drzew trzeszczały gałęzie.

Babcia i niania kroczyły przez las. W każdym razie babcia kroczyła. Niania podbiegała.

— Panowie i Damy usiłują znaleźć przejście — mówiła babcia. — I jest coś jeszcze. Coś już się przedostało. Jakieś zwierzę z drugiej strony. Scrope ścigał jelenia, który wskoczył do kręgu, a to coś musiało tam czekać. Zawsze słyszałam, że coś może wyjść, jeśli coś przejdzie w drugą stronę…

— Jakie coś?

— Sama wiesz, jaki wzrok mają nietoperze. Widziałam tylko wielki cień. To coś zabiło starego Scrope’a. I wciąż tu jest. To nie… niejedno z Panów i Dam, ale jednak coś z Krainy El… z tamtego miejsca.

Niania rozejrzała się w mroku. W lesie nocą jest bardzo dużo cieni.

— Nie boisz się? — zapytała.

Babcia Weatherwax splotła palce dłoni.

— Nie. Ale mam nadzieję, że ono się boi.

— To prawda, co o tobie mówią. Zarozumiała jesteś, Esmeraldo Weatherwax.

— Kto to powiedział?

— Ty, na przykład. Całkiem niedawno.

— Nie czułam się najlepiej.

Ktoś inny mógłby powiedzieć: nie byłam wtedy sobą. Ale babcia Weatherwax nie miała nikogo, kim mogłaby być. Obie czarownice szły szybko, pokonując wiatr. Z kryjówki w ciernistym gąszczu obserwował je jednorożec.


* * *

Diamanda Tockley rzeczywiście nosiła miękki czarny kapelusz. Miała też woalkę.

Perdita Nitt, która, zanim popadła w czarownictwo, była zwykłą Agnes Nitt, także nosiła czarny kapelusz z woalką, ponieważ tak robiła Diamanda. Obie miały po siedemnaście lat. Żałowała, że nie jest naturalnie koścista jak Diamanda, ale skoro człowiek nie może być chudy, to może przynajmniej niezdrowo wyglądać. Aby więc ukryć swoją naturalnie różową cerę, Perdita używała białego pudru w takich ilościach, że gdyby nagle się odwróciła, jej twarz znalazłaby się pewnie z tylu głowy.

Zaliczyły już Wznoszenie Stożka Mocy, trochę czarów ze świecami i trochę wróżenia. Teraz Diamanda pokazywała im, co się robi z kartami.

Twierdziła, że zawierają esencję mądrości Starożytnych. Perdita odkryła, że zastanawia się zdradziecko, kim właściwie są ci Starożytni. Na pewno kimś innym niż starzy ludzie, którzy byli głupi, jak uważała Diamanda. Ale nie tłumaczyła, dlaczego ci Starożytni mieli być niby mądrzejsi niż, powiedzmy, ludzie dzisiejsi.

Perdita nie rozumiała też, na czym polega Zasada Kobiecości. Ani tej historii z Wewnętrzną Jaźnią. Zaczynała podejrzewać, że wcale tej Jaźni nie posiada.

I chciałaby umieć tak sobie malować oczy jak Diamanda.

I chciałaby nosić wysokie obcasy jak Diamanda.

Amanita DeVice powiedziała jej, że Diamanda sypia w prawdziwej trumnie.

Chciałaby też mieć dość odwagi, żeby wytatuować sobie na ramieniu czaszkę i sztylet, jak Amanita, nawet jeśli to zwykły atrament i Amanita musiała go zmywać codziennie wieczorem, żeby mama nie zobaczyła.

Cichy, złośliwy głosik wewnętrznej jaźni Perdity podpowiadał, że Amanita to nie najlepiej wybrane imię.

Zresztą Perdita też nie.

I mówił jeszcze, że może Perdita nie powinna mieszać się w sprawy, których nie rozumie.

Kłopot w tym, że oznaczało to praktycznie wszystko.

Chciałaby też nosić czarną koronkę jak Diamanda.

Diamanda miała wyniki.

Perdita nigdy by w to nie uwierzyła. Oczywiście, wiedziała o czarownicach: to stare kobiety, które ubierają się jak wrony, z wyjątkiem Magrat Garlick, która jest — szczerze mówiąc — psychiczna i stale wygląda, jakby miała wybuchnąć płaczem. Perdita pamiętała, jak to Magrat na przyjęcie w Noc Strzeżenia Wiedźm przyniosła kiedyś gitarę; śpiewała smętne ludowe piosenki i miała zamknięte oczy w taki sposób, jakby naprawdę w to wszystko wierzyła. Nie potrafiła grać, ale to nieważne, bo śpiewać też nie potrafiła. Ludzie klaskali, bo właściwie co jeszcze mogli zrobić?

Za to Diamanda czytała książki. Umiała różne rzeczy. Przywoływanie mocy z kamieni, na przykład — naprawdę działało.

W tej chwili pokazywała im karty.

Wiatr wzmógł się znowu, grzechotał okiennicami i wdmuchiwał sadze do komina. Perdita miała wrażenie, że rozrzucił wszystkie cienie w kąty pokoju…

— Uważasz, siostro? — spytała zimno Diamanda. I jeszcze coś. Trzeba było się zwracać do siebie „siostro”, w dowód braterstwa.

— Tak, Diamando — zapewniła pokornie.

— To jest Księżyc — powtórzyła Diamanda. — Dla tych, które nie uważały. — Podniosła kartę. — I co tu widzimy? Ty, Muscaro.

— Ee… Jest na niej obrazek księżyca? — odpowiedziała Muscara (née Susan) z nadzieją w głosie.

— Oczywiście, że to nie jest księżyc. To amimetyczna konwencja, nie powiązana z tradycyjnym systemem referencji… właściwie — poinformowała Diamanda.

— Aha.

Podmuch wstrząsnął domkiem. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i huknęły o ścianę, odsłaniając widok na zachmurzone niebo z sierpem amimetycznej konwencji.

Diamanda skinęła dłonią. Błysnęło oktarynowe światło i drzwi się zatrzasnęły. Diamanda uśmiechnęła się w sposób, który Perdita uważała za obojętny i wyniosły.

Umieściła kartę na czarnym aksamicie przed sobą.

Perdita spoglądała na nią smętnie. Wszystko było bardzo ładne; barwne karty przypominały tekturowe klejnoty i miały ciekawe nazwy. Ale ten zdradziecki głosik w umyśle szeptał: Skąd, u licha, mogą coś wiedzieć o przyszłości? Tektura nie jest zbyt inteligentna.

Z drugiej strony sabat naprawdę pomagał ludziom… mniej więcej. Przywoływał moc i takie różne. Ojej, a jeśli zaraz mnie zapyta?

Perdita uświadomiła sobie, że się martwi. Działo się coś niedobrego. Właśnie teraz. Nie wiedziała, co to takiego, ale stało się niedobre w tym momencie. Podniosła głowę.

— Pokój temu domowi — powiedziała babcia Weatherwax.

Dokładnie takim tonem ludzie mawiają „A teraz pokosztujesz ołowiu, Kincaid” albo „Pewnie się zastanawiasz, czy po całym tym zamieszaniu zostały mi jeszcze jakieś klosze i balony”.

Diamanda w zdumieniu otworzyła usta.

— Nie, całkiem źle to robisz. Nie chcesz chyba się wygłupić z taką ręką — stwierdziła niania Ogg, zaglądając jej przez ramię. — Masz tu podwójnego Cebulę.

— Kim jesteście?

Zjawiły się nagle. W jednej chwili nic, tylko cienie, myślała Perdita, a po sekundzie stoją tutaj, namacalne i solidne.

— Skąd tyle kredy na podłodze? — spytała niania Ogg. — Nabrudziłyście okropnie. I te pogańskie napisy… Co nie znaczy, że mam coś przeciwko poganom — dodała. Zastanowiła się chwilę. — Właściwie sama do nich należę. Ale nie można pisać na podłodze. Dlaczego akurat na podłodze? — Szturchnęła Perditę. — Nigdy tego porządnie nie zmyjesz. Kreda wciska się w słoje.

— Tego… to magiczny krąg — wyjaśnił Perdita. — Ee… dobry wieczór, pani Ogg. I ten… nie dopuszcza złych wpływów. Babcia Weatherwax pochyliła się lekko.

— Powiedz mi, moja droga — zwróciła się do Diamandy — czy sądzisz, że to działa?

Pochyliła się bardziej.

Diamanda odchyliła się do tyłu.

A potem wyprostowała się z wolna. W rezultacie stały nos w nos.

— Kto to jest? — spytała Diamanda samym kącikiem ust.

— To jest, no… babcia Weatherwax — wyjaśniła Perdita. — I tego… ona jest czarownicą. No…

— Który poziom? — spytała Diamanda.

Niania Ogg rozejrzała się nerwowo, szukając jakiejś osłony. Babcia Weatherwax zmarszczyła brew.

— Poziomy, co? — mruknęła. — No cóż, przypuszczam, że jestem na poziomie pierwszym.

— Początkująca? — domyśliła się Diamanda.

— Do licha… Wiesz co? — szepnęła niania Ogg do Perdity. — Jeżeli przewrócimy stół, możemy się za nim schować. Żaden kłopot.

Ale w głębi duszy myślała: Esme nie potrafi się oprzeć wyzwaniu. Żadna z nas nie potrafi. Nie jest czarownicą ta, której brak pewności siebie. Jednak nie stajemy się coraz młodsze. Być czarownicą na szczycie to jak być szermierzem do wynajęcia. Myślisz, że jesteś dobra, ale wiesz, że musi w końcu zjawić się ktoś młodszy, kto ćwiczy codziennie, kto doskonali swą sztukę, aż pewnego dnia, kiedy idziesz sobie spokojnie drogą, słyszysz za sobą: „Sięgaj po swoją ropuchę” albo coś podobnego.

Nawet Esme. Prędzej czy później spotka kogoś, kto w czarownictwie jest od niej szybszy.

— O tak — przyznała spokojnie babcia. — Zaczynam. Codziennie dopiero zaczynam.

Ale jeszcze nie dzisiaj, pomyślała niania Ogg.

— Nie przestraszysz mnie, głupia starucho — oświadczyła Diamanda. — O tak. Wiem wszystko o tym, jak wy, stare, straszycie zabobonnych wieśniaków. Mruczycie, patrzycie zezem. Wszystko tkwi tylko w myśli. Zwykła prosta psychologia. To nie jest prawdziwe czarownictwo.

— Ja tego, no… może pójdę do spiżarni i sprawdzę, czy nie można by nabrać wody do jakichś wiader, dobrze? — odezwała się niania Ogg do nikogo konkretnego.

— A ty, jak sądzę, wiesz o czarownictwie wszystko — powiedziała babcia Weatherwax.

— Istotnie, studiuję — przyznała Diamanda. Niania Ogg dostrzegła nagle, że zdjęła kapelusz i nerwowo przygryza rondo.

— I spodziewam się, że jesteś w tym rzeczywiście dobra.

— Całkiem dobra.

— Pokaż.

Jest dobra, myślała niania Ogg. Wytrzymuje spojrzenie Esme już ponad minutę. Po minucie rezygnowały zwykle nawet węże.

Gdyby mucha przemknęła przez kilka cali przestrzeni, gdzie krzyżowały się ich spojrzenia, stanęłaby w ogniu.

— Nauczyłam się swojej sztuki od niani Gripes — oświadczyła babcia Weatherwax. — Która nauczyła się od mateczki Heggety, która uczyła się u panny Plumb, a ona od Czarnej Alis, która…

— Chcesz zatem powiedzieć — przerwała jej Diamanda, ładując słowa w zdanie niczym naboje do komory — że nikt właściwie nie nauczył się niczego nowego?

Ciszę, która zapadła, zakłócało tylko mamrotanie niani Ogg:

— A niech to, przegryzłam rondo. Na wylot.

— Rozumiem — rzekła babcia.

— Popatrz — rzuciła pospiesznie niania Ogg, szturchając drżącą Perditę. — Podszewkę i wszystko. Dwa dolary i wyleczenie świni, tyle musiałam dać za ten kapelusz. A dwóch dolarów i leku dla świni już prędko nie zobaczę.

— Możesz więc odejść, stara kobieto — oznajmiła Diamanda.

— Ale powinnyśmy spotkać się znowu.

Stara czarownica i młoda czarownica mierzyły się wzrokiem.

— Północ? — zaproponowała Diamanda.

— Północ? Nic szczególnego w północy nie widzę. Praktycznie każdy może być czarownicą o północy. Może w południe?

— Oczywiście. O co walczymy?

— Walczymy? — zdziwiła się babcia Weatherwax. — Ależ my nie walczymy. Zwyczajnie pokazujemy sobie nawzajem, co potrafimy. Z czystej przyjaźni.

Wstała.

— Muszę już iść — dodała. — My, starzy ludzie, musimy się wysypiać. Wiesz, jak to jest.

— A co dostanie zwycięzca? — chciała wiedzieć Diamanda.

W jej głosie pojawił się ślad niepewności. Bardzo delikatny — w skali Richtera zwątpienia odpowiadał plastikowemu kubkowi spadającemu o pięć mil dalej z niskiej półki na dywan, ale jednak był.

— Och, zwycięzca dostaje zwycięstwo. O to przecież chodzi. Nie musisz nas odprowadzać. W końcu nie ty nas wpuściłaś. Drzwi odskoczyły znowu.

— Zwykła psychokineza — stwierdziła Diamanda.

— No tak. W takim razie wszystko jest jasne — rzuciła jeszcze babcia, znikając w ciemności. — To wszystko tłumaczy, oczywiście.


* * *

Kiedyś, zanim jeszcze wynaleźli wszechświaty równoległe, istniały tylko oczywiste, proste kierunki: Góra i Dół, Prawo i Lewo, Przód i Tył, Przeszłość i Przyszłość… Ale zwykłe kierunki nie wystarczają w multiwersum, które ma wymiarów o wiele za dużo, by ktokolwiek znalazł tam drogę. Dlatego trzeba było wymyślić nowe kierunki, żeby jednak dało się tę drogę odszukać.

Na przykład: na wschód od Słońca, na zachód od Księżyca. Albo: za Północnym Wiatrem. Albo: w dal za dalą.

Albo: tam i z powrotem.

Albo: poza polami, które znamy.

A czasami istnieje też skrót. Drzwi albo brama. Jakieś stojące głazy, drzewo rozszczepione piorunem, szafa na dokumenty.

Często po prostu miejsce na wrzosowisku…

Punkt, gdzie „tam” jest już prawie „tutaj”.

Prawie, ale nie całkiem. Przeciek jest dostatecznie silny, żeby kołysały się wahadełka, a ludzie o zdolnościach pozazmysłowych cierpieli na paskudne bóle głowy, żeby jakiś dom zyskał reputację nawiedzonego, a czasem żeby dzbanek przeleciał przez pokój. Dostatecznie silny, żeby trutnie trzymały straż.

A tak. Trutnie.

Zdarzają się niekiedy tak zwane zgromadzenia trutni. W letnie dni trutnie z uli w promieniu kilku mil zlatują się do pewnego punktu i latają wkoło, brzęcząc jak maleńkie systemy wczesnego ostrzegania, którymi są w istocie.

Pszczoły są wyczulone. Ten świat należy do ludzi, ale pszczoły to stworzenia porządku. Nienawiść do chaosu mają zakodowaną w genach.

Gdyby ludzie dowiedzieli się, gdzie jest taki punkt, gdyby mieli trochę doświadczenia ze skutkami splątania „tam” i „tutaj”, wtedy mogliby — gdyby wiedzieli jak — oznaczyć takie miejsce pewnymi kamieniami.

W nadziei że dostatecznie wielu wścibskich durniów uzna to za ostrzeżenie i będzie się trzymać z daleka.


* * *

— I co o tym myślisz? — spytała babcia Weatherwax, kiedy szły już w stronę domu.

— Ta mała, pulchna i cicha ma trochę wrodzonego talentu — odparła niania Ogg. — Wyczułam to. Cała reszta trzyma się tego, bo szuka podniecenia. Tak uważam. Bawią się w czarownice. No wiesz, mistyczne tablice, karty, czarne koronkowe rękawiczki bez palców i majstrowanie w okultyzmie.

— Nie podoba mi się to majstrowanie w okultyzmie — oświadczyła stanowczo babcia. — Jak już człowiek wlezie w ten okultyzm, to zaraz zacznie wierzyć w duchy. A jak już uwierzy w duchy, zacznie wierzyć w demony i ani się obejrzy, a będzie już wierzył w bogów. Wtedy ma prawdziwe kłopoty.

— Przecież one wszystkie istnieją — zauważyła niania.

— Ale to nie powód, żeby tak sobie w nie wierzyć. To tylko je zachęca.

Babcia Weatherwax zwolniła tempo marszu.

— A co z nią? — spytała.

— O co z nią dokładnie ci chodzi?

— Wyczułaś tam moc?

— Jeszcze jak. Aż mi włosy dęba stanęły.

— Ktoś dał jej tę moc i wiem kto. Taka chuda dziewucha z głową pełną różnych książkowych pomysłów, aż tu nagle dostaje moc i nie wie, jak jej używać. Karty! Świece! To nie jest czarownictwo, to są zabawy! Majstrowanie w okultyzmie… Zauważyłaś, że ma czarne paznokcie?

— No wiesz, moje też nie są zbyt czyste…

— Ona ma pomalowane.

— Jak byłam młodsza, to sobie malowałam na czerwono paznokcie u nóg — westchnęła tęsknie niania.

— U nóg to co innego. I czerwony to też co innego. Zresztą robiłaś tak, żeby wyglądać kusząco.

— I działało.

— Ha!

Przez chwilę szły w milczeniu.

— Czułam tam sporą moc — odezwała się wreszcie niania Ogg.

— Tak, wiem.

— Wielką.

— Tak.

— Nie mówię, że nie mogłabyś jej pokonać — zapewniła szybko niania. — Tego nie twierdzę. Ale nie wydaje mi się, żebym ja potrafiła, a nawet tobie nie pójdzie łatwo. Żeby ją pokonać, będziesz musiała ją skrzywdzić.

— Tracę zdolność oceny, tak?

— Ależ ja…

— Rozdrażniła mnie, Gytho. Nie mogłam się powstrzymać. Teraz muszę stanąć do pojedynku z siedemnastoletnią dziewuchą i jeśli wygram, będę złośliwą, starą wiedźmą, która znęca się nad dziećmi. A jeśli przegram…

Kopnęła w stertę zeschłych liści.

— Nie umiem nad sobą zapanować. W tym cały kłopot. Niania Ogg milczała.

— I tracę cierpliwość przy najdrobniejszym…

— Tak, ale…

— Jeszcze nie skończyłam!

— Przepraszam, Esme.

W górze przefrunął nietoperz. Babcia skinęła mu głową.

— Słyszałaś, jak radzi sobie Magrat? — zapytała głosem, który wymuszona swoboda ściskała niczym gorset.

— Przyzwyczaja się. Nasz Shawn mi mówił.

— To dobrze.

Dotarły na rozstaje; biały pył lśnił delikatnie w świetle księżyca. Jedna droga wiodła do Lancre, gdzie mieszkała niania Ogg. Druga po chwili znikała w lesie, zmieniała się w dukt, potem w ścieżkę, aż w końcu docierała do chatki babci Weatherwax.

— Rychłoż my dwie się zejdziem znów? — spytała niania Ogg.

— Posłuchaj — rzekła babcia Weatherwax. — Ona już jest poza tym, rozumiesz? Będzie szczęśliwsza jako królowa!

— Przecież nic nie mówiłam — zauważyła cicho niania.

— Wiem, że nie. Słyszę wyraźnie, jak w ogóle nic nie mówisz. Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś milczał tak głośno jak ty, a nie był martwy.

— No to zobaczymy się koło jedenastej?

— Dobrze.

Wiatr dmuchnął mocniej, gdy babcia ruszyła drogą w swoją stronę.

Wiedziała, że jest rozdrażniona. Miała po prostu zbyt wiele do zrobienia. Załatwiła sprawę Magrat, a niania sama o siebie zadba, ale Panowie i Damy… nie spodziewała się ich.

Kłopot w tym…

Kłopoty w tym, że babcia Weatherwax miała przeczucie, że niedługo umrze. I to zaczynało jej działać na nerwy.


* * *

Świadomość czasu własnej śmierci to jedna z tych niezwykłych premii, jakie zyskuje prawdziwy użytkownik magii. I zwykle rzeczywiście jest to premia.

Niejeden mag odszedł z tego świata szczęśliwy, dopijając resztki zapasów z piwniczki i całkiem przypadkiem będąc winien wielu osobom duże sumy pieniędzy.

Babcia Weatherwax zawsze się zastanawiała, jakie to uczucie, co takiego widzi się nagle przed sobą. I okazało się, że to… pustka.

Ludzie wyobrażają sobie, że ich życie przypomina punkt sunący od przeszłości w przyszłość, z pamięcią rozciągniętą z tyłu niczym psychiczny ogon komety. Pamięć jednak sięga nie tylko do tylu, ale i w przód. Tyle że większość ludzi nie potrafi jej opanować, więc przyszłe wspomnienia pojawiają się jako znaki, przeczucia, intuicje i sny. Czarownice za to radzą sobie świetnie i kiedy nagle trafiają na pustkę w miejscu, gdzie powinny być kosmyki przyszłości, działa to na nie tak, jak na pilota linii lotniczej nagle wyjście z chmur i zobaczenie spoglądających z góry Szerpów.

Zostało jej jeszcze kilka dni, a potem koniec. Spodziewała się zawsze, że będzie miała trochę czasu dla siebie, że uporządkuje ogródek i posprząta chatę — żeby następna czarownica, która tu zamieszka, nie wzięła jej za flejtucha. Potem zamierzała wybrać przyzwoite miejsce na grób, a na koniec spędzić trochę czasu w fotelu na biegunach. Planowała nic wtedy nie robić, tylko patrzeć na drzewa i myśleć o przeszłości. Ale teraz… nie ma takiej szansy.

Miała też inne problemy. Chyba zawodziła ją pamięć. Może tak właśnie to wyglądało. Może człowiek pod koniec tak jakby wypływał z siebie, niczym stara niania Gripes, która przed śmiercią zwykle kładła kota na piecu i wystawiała czajnik na noc za drzwi.

Babcia zapaliła świecę. W szufladzie kredensu trzymała pudełko. Otworzyła je na kuchennym stole i wyjęła starannie złożoną kartkę papieru. Było tam też pióro i atrament.

Po chwili namysłu zaczęła pisać:

…Dla mojej przy dołki Gythy Ogg zostawiam łóżko me oraz chodnik, co zrobił dla mnie kowal z Gupiego Osła, i jeszcze komplet ze dzbanka, miski i jak go nazwać, na co zawsze łakomie spoglądała. Takoż moją miotle, która działać będzie pewnie jako pogoda, gdy tylko pracy nieco jej poświęcić.

Magrat Garlick zostawiam pozostałą zawartość pudełka tego, mój srebrny serwis do herbaty z dzbankiem na mleko w kształcie krowy humerystycznej, która pamiątką rodową jest, takoż zeggardo matki mojej należący, ale nakazuje, by zawsze go nakręcała, kiedy bowiem zeggar staje…

Na zewnątrz rozległ się hałas.

Gdyby ktokolwiek siedział z nią w pokoju, babcia Weatherwax śmiało otworzyłaby drzwi. Była jednak sama. Ostrożnie sięgnęła po pogrzebacz, podeszła do drzwi zadziwiająco bezszelestnie, biorąc pod uwagę charakter jej butów, i nasłuchiwała.

Coś było w ogrodzie.

Nie był to wielki ogród. Rosły tam zioła i krzewy owocowe, był kawałek trawnika i oczywiście ule. Nic nie odgradzało go od lasu — miejscowe zwierzaki wiedziały, że lepiej nie wchodzić do ogródka czarownicy.

Babcia powoli uchyliła drzwi.

Księżyc zachodził. Srebrzyste światło zmieniało świat w monochromatyczny obraz.

Na trawniku stał jednorożec. Poczuła jego smród.

Ruszyła, trzymając przed sobą pogrzebacz. Jednorożec cofnął się i uderzył kopytem o ziemię.

Babcia wyraźniej zobaczyła przyszłość. Wiedziała już kiedy. Teraz zaczynała rozumieć jak.

— No tak — mruknęła pod nosem. — Wiem, skąd przyszedłeś. Do licha, i możesz tam wracać.

Zwierzę dźgnęło rogiem w jej stronę, ale machnęła groźnie pogrzebaczem.

— Nie lubisz żelaza, co? Biegnij teraz z powrotem do swojej pani i powiedz jej, że tu, w Lancre, wiemy o żelazie wszystko. A ja wiem o niej. Ma się trzymać z daleka, rozumiesz? To mój dom!


* * *

Wtedy świecił księżyc. Teraz nastał dzień.

Na tym, co uchodziło za główny rynek w Lancre, zebrał się już spory tłum. W okolicy niewiele się działo, a pojedynek dwóch czarownic zawsze warto obejrzeć.

Babcia Weatherwax zjawiła się za kwadrans dwunasta. Niania Ogg czekała już na ławeczce obok tawerny. Na szyi zawiesiła sobie ręcznik i przyniosła wiadro wody z pływającą w nim gąbką.

— Po co to? — zdziwiła się babcia.

— Przyda się na przerwę. I przygotowałam ci talerz pomarańczy. Podniosła talerz. Babcia parsknęła.

— Wyglądasz, jakby przydało ci się coś do jedzenia — stwierdziła niania. — Za to nie wyglądasz, jakbyś dzisiaj w ogóle coś jadła.

Zerknęła na buty babci i zabłocony skraj długiej czarnej sukni. Do materiału przylgnęły strzępki paproci i gałązki wrzosu.

— Ty głupia starucho! — syknęła. — Coś ty robiła?

— Musiałam…

— Byłaś przy kamieniach, co? Próbowałaś odepchnąć Szlachetnych?

— Oczywiście — przyznała babcia.

Głos miała mocny. Nie chwiała się. Ale głos miała mocny i nie chwiała się, ponieważ ciało babci Weatherwax znajdowało się w żelaznym uścisku woli babci Weatherwax.

— Ktoś musiał — dodała.

— Mogłaś przyjść i mnie poprosić!

— Ty byś mi to wybiła z głowy. Niania nachyliła się do niej.

— Dobrze się czujesz, Esme?

— Świetnie! Naprawdę świetnie! Nic mi nie jest, jasne?

— Czy ty w ogóle spałaś?

— Wiesz…

— Nie spałaś, prawda? I wydaje ci się, że możesz tak sobie tu przyjść i spuścić manto tej dziewczynie, tak?

— Nie wiem.

Niania Ogg w skupieniu przyjrzała się koleżance.

— Nie wiesz, tak? — mruknęła już łagodniej. — Trudno. Lepiej usiądź tu na chwilę, zanim się przewrócisz. Possij pomarańczę. One przyjdą za parę minut.

— Ona nie przyjdzie — stwierdziła babcia. — Spóźni się.

— Skąd wiesz?

— Po co ma przychodzić, skoro jeszcze nie wszyscy się zebrali, żeby ją oglądać? To głowologia.

Rzeczywiście, młodociany sabat przybył kwadrans po dwunastej i zajął pozycje na stopniach pięciokąta targowego po drugiej stronie placu.

— Przyjrzyj się im — rzuciła babcia Weatherwax. — Znowu wszystkie na czarno.

— Przecież my też chodzimy w czerni — zauważyła rozsądnie niania.

— Tylko dlatego że to eleganckie i praktyczne. Nie dlatego że romantyczne. Nie ma co, Panowie i Damy równie dobrze mogliby już tu być.

Po kilku porozumiewawczych spojrzeniach niania Ogg ruszyła na rynek i na środku spotkała się z Perditą. Młoda przyszła czarownica wyglądała pod makijażem na dość zmartwioną. Nerwowo ściskała w dłoni czarną koronkową chusteczkę.

— Dzień dobry, pani Ogg — powiedziała.

— Witaj, Agnes.

— Hm… Co teraz?

Niania Ogg wyjęła fajkę z ust i poskrobała się nią w ucho.

— Nie wiem. Myślę, że wy decydujecie.

— Diamanda pyta, dlaczego to musi nastąpić tutaj i teraz?

— Żeby wszyscy widzieli. O to przecież chodzi, prawda? Nie ma czego ukrywać. Każdy musi wiedzieć, która jest lepsza w czarownictwie. Całe miasto. Każdy zobaczy, jak zwycięzca zwycięża, a przegrany przegrywa. W ten sposób nie będzie potem kłótni.

Perditą zerknęła w stronę tawerny. Babcia Weatherwax drzemała.

— Spokojna pewność siebie — wyjaśniła niania Ogg, krzyżując palce za plecami.

— Tego… A co się stanie z pokonaną?

— Właściwie nic. Na ogół wyjeżdża z okolicy. Nie możesz być czarownicą, jeśli ludzie widzieli twoją porażkę.

— Diamanda mówi, że nie chce za mocno skrzywdzić starszej pani — oświadczyła Perditą. — Chce tylko udzielić jej lekcji.

— To miło. Esme szybko się uczy.

— Hm… Wolałabym, żeby do tego nie doszło, pani Ogg.

— To ładnie z twojej strony.

— Diamanda mówi, że spojrzenie pani Weatherwax naprawdę robi wrażenie, pani Ogg.

— To miło.

— Dlatego próba ma polegać na… na patrzeniu, pani Ogg. Niania wsadziła sobie fajkę do ust.

— Chodzi o zawody, kto pierwszy mrugnie albo spojrzy w bok?

— Eee… Tak.

— Dobrze. — Niania pomyślała chwilę i wzruszyła ramionami. — Dobrze. Ale najpierw wyrysujemy magiczny krąg. Nie chcemy przecież, żeby ktoś ucierpiał, prawda?

— Zamierza pani użyć Run Skorhiańskich i oktogramu Potrójnej Inwokacji? — upewniła się Perdita. Niania Ogg przekrzywiła głowę.

— Nigdy o nich nie słyszałam, moja kochana. Ja tam zawsze rysuje magiczny krąg o tak…

Odsunęła się bokiem od pulchnej dziewczyny, ciągnąc po piasku czubek buta. Zatoczyła nierówne koło średnicy mniej więcej piętnastu stóp i znów stanęła obok Perdity.

— Już. Gotowe. Narysowałam.

— To ma być magiczny krąg?

— Oczywiście. Inaczej ktoś mógłby doznać krzywdy. Kiedy walczą czarownice, dookoła strzela pełno magii.

— Ale pani nawet nie śpiewała ani nic!

— Naprawdę?

— Musi przecież być inkantacja…

— Nie wiem. Nigdy nie była mi potrzebna.

— Aha.

— Jeśli koniecznie chcesz, mogę ci zaśpiewać śmieszną piosenkę — zaproponowała niania.

— Eee, nie. Hm… — Perdita nigdy nie słyszała śpiewu niani, ale plotki szybko się rozchodzą.

— Podoba mi się ta twoja koronkowa czarna chustka — oświadczyła niania Ogg, ani odrobinę nie speszona. — Dobra, żeby nie pokazywać nerwów.

Perdita jak zahipnotyzowana wpatrywała się w magiczny krąg.

— Eee… To może zaczniemy?

— Zgoda.

Niania Ogg podbiegła do ławki i szturchnęła babcię pod żebro.

— Obudź się!

Babcia Weatherwax uniosła powieki.

— Wcale nie spałam. Chciałam, żeby oczy mi wypoczęły.

— Masz tylko pokonać ją spojrzeniem!

— Przynajmniej rozumie, jak ważne jest spojrzenie. Ha! Za kogo ona się uważa? Przecież patrzę na ludzi przez całe życie.

— Tak. To właśnie mnie martwi… Aaach… Kto jest nianiusi małym skalbem?

Przybyła pozostała część klanu Oggów.

Babcia Weatherwax osobiście nie lubiła małego Pewseya. W ogóle nie lubiła małych dzieci i pewnie dlatego ich stosunki tak dobrze się układały. W przypadku Pewseya uważała, że nikt nie powinien chodzić po mieście w samej kamizelce, nawet jeśli ma tylko cztery lata. W dodatku dzieciakowi bez przerwy ciekło z nosa i stale wymagał chusteczek, a przy ich braku — korka.

Za to niania Ogg miękła jak wosk w rękach każdego z wnuków, nawet takiego lepkiego jak Pewsey.

— Ciem ciuciu — oznajmił Pewsey dziwnie głębokim głosem, jaki zdarza się czasem u dzieci.

— Za chwilkę, moja kaczuszko. Widzisz, że rozmawiam z panią — pisnęła niania Ogg.

— Ciem ciuciu telaz.

— Zmykaj, mój skarbie najsłodszy. Nana jest teraz zajęta. Pewsey szarpnął mocno za spódnicę niani.

— Telaz ciuciu, tełaz!

Babcia Weatherwax schyliła się, aż jej imponujący nos znalazł się mniej więcej na poziomie cieknącego nosa Pewseya.

— Jeśli zaraz sobie nie pójdziesz — rzekła groźnie — osobiście urwę ci głowę i nakarmię nią węże.

— No proszę! — zawołała niania Ogg. — W Klatchu wiele jest biednych dzieci, które byłyby wdzięczne za taką klątwę.

Po sekundzie czy dwóch niepewności mała buzia Pewseya rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.

— Smiesna pani — stwierdził.

— Coś ci powiem. — Niania pogłaskała go po głowie, po czym odruchowo wytarła dłoń o spódnicę. — Widzisz te miłe panie po drugiej stronie rynku? Mają mnóstwo cukierków.

Pewsey poczłapał przez plac.

— To wojna biologiczna, ot co — uznała babcia Weatherwax.

— Chodźmy — rzekła niania. — Nasz Jason postawił w kręgu dwa krzesła. Na pewno dobrze się czujesz?

— Wytrzymam.

Perdita Nitt znowu podeszła ze smętną miną.

— Przepaszam… Pani Ogg…

— Słucham cię, kochana?

— Tego… Diamanda mówi, że pani nie zrozumiała. Mówi, że nie będą mierzyć się wzrokiem ze sobą…


* * *

Magrat nudziła się. Jako czarownica nie znała tego uczucia. Była stale oszołomiona, zawsze przepracowana, ale znudzona — nigdy.

Powtarzała sobie, że będzie lepiej, kiedy już naprawdę zostanie królową, chociaż nie bardzo wiedziała dlaczego. Tymczasem włóczyła się bez celu po licznych zamkowych komnatach, a szelest jej sukni stał się prawie niesłyszalny wobec huku działających w tle turbin znudzenia: hum-drum, hum-drum, hum-drum…

Cały ranek poświęciła na naukę wyszywania gobelinów, ponieważ Millie zapewniła ją, że tym właśnie zajmują się królowe. Próbka z napisem „Bogosławieństwo temu domowi” wciąż leżała porzucona na krześle.

W Długiej Galerii wisiały ogromne gobeliny przedstawiające dawne bitwy, wyhaftowane przez poprzednie znudzone osoby na królewskich stanowiskach. Zadziwiające, jak udało się przekonać walczących, żeby tak długo stali nieruchomo. Magrat obejrzała też wiele, bardzo wiele portretów samych królowych: wszystkie urodziwe, wszystkie pięknie ubrane zgodnie z modą swoich czasów, wszystkie potwornie znudzone.

W końcu wróciła do solarium. Była to wielka komnata na szczycie głównej wieży. W teorii zbudowano ją, by chwytała promienie i ciepło słońca. I rzeczywiście. Chwytała także wiatr i deszcz. Stanowiła coś w rodzaju sieci na wszystko, co akurat niebo rzucało na ziemię.

Magrat szarpnęła sznur dzwonka, który w zasadzie powinien wezwać służącą. Nic się nie stało. Pociągnęła jeszcze kilka razy, po czym — w głębi duszy wdzięczna za jakiekolwiek zajęcie — zeszła do kuchni. Chętnie spędzałaby tam więcej czasu, bo zawsze było tu ciepło i zwykle znalazł się ktoś, z kim mogła porozmawiać, ale noblyess obliże — królowe musiały mieszkać Nad Schodami.

Pod Schodami znalazła tylko Shawna Ogga, który czyścił piekarnik w wielkim żelaznym piecu i myślał ponuro, że nie jest to odpowiednie zajęcie dla wojskowych.

— Gdzie są wszyscy?

Shawn podskoczył i uderzył głową o piec.

— Au… Przepraszam, panienko. Tego… wszyscy poszli na rynek, panienko. Ja zostałem, bo pani Scorbic obiecała, że obedrze mnie ze skóry, jeśli nie wyczyszczę tego paskudztwa.

— A co się dzieje na rynku?

— Podobno dwie czarownice mają się zmierzyć. Na poważnie.

— Co? Chyba nie twoja matka i babcia Weatherwax?

— Nie, panienko. Jakaś nowa czarownica.

— W Lancre? Nowa czarownica?

— Tak powiedziała mama.

— Muszę to zobaczyć.

— To chyba nie jest dobry pomysł… — ostrzegł Shawn. Magrat wyprostowała się dumnie.

— Tak się składa, że jesteśmy tu królową — oznajmiła. — Prawie. Więc nie mów nam, co możemy, a czego nie, bo zostaniesz odesłany do czyszczenia wychodków.

— Ale ja przecież czyszczę wychodki — zauważył rozsądnie Shawn. — Nawet w garderobie…

— Ten musi zniknąć, i to szybko. — Magrat zadrżała. — Widzieliśmy go.

— To mi nie przeszkadza, panienko. Będę miał wolne środy — stwierdził Shawn. — Ale w takim razie musisz zaczekać, aż zejdę do zbrojowni po mój róg, żeby zagrać fanfarę.

— Nie potrzebujemy fanfary, dziękujemy.

— Nie możesz wychodzić bez fanfary, panienko.

— Potrafimy same zagrać. Dziękujemy.

— Tak, panienko.

— Panienko co?

— Panienko królowo.

— No. I nie zapominaj o tym.


* * *

Magrat dotarła na miejsce biegiem, a przynajmniej czymś tak zbliżonym do biegu, jak to tylko możliwe w królewskiej sukni, która powinna mieć kółka. Zobaczyła krąg kilkuset gapiów, a obok zamyśloną nianię Ogg.

— Co się dzieje, nianiu? Niania obejrzała się.

— Ojej, przepraszam. Nie słyszałam fanfary — powiedziała. — Dygnęłabym, ale moje nogi…

Magrat spojrzała ponad jej ramieniem na dwie osoby siedzące pośrodku kręgu.

— Co one robią?

— Zawody w patrzeniu.

— Przecież patrzą na niebo.

— Niech licho porwie tę Diamandę! Doprowadziła do tego, że Esme usiłuje wytrzymać spojrzenie słońca. Żadnego mrugania, żadnego odwracania wzroku…

— Jak długo już tam siedzą?

— Koło godzimy — mruknęła ponuro niania.

— To okropne!

— To głupie i tyle. Nie mam pojęcia, co w Esme wstąpiło. Tak jakby tylko moc się liczyła w czarownictwie! Przecież wie! Czarownictwo to nie moc, to sposób panowania nad nią.

Nad kręgiem połyskiwała bladozłota mgiełka, efekt opadu magicznego.

— O zachodzie słońca będą musiały przerwać — zauważyła Magrat.

— Esme nie wytrzyma do zachodu — odparła niania. — Spójrz na nią. Ledwie siedzi.

— Mogłabyś chyba użyć magii, żeby…

— Mów rozsądnie. Gdyby Esme to odkryła, przegoniłaby mnie kopniakami dookoła królestwa. Zresztą inne by zauważyły.

— To może stworzyłybyśmy jakąś niedużą chmurkę albo coś w tym rodzaju? — zaproponowała Magrat.

— Nie! To oszustwo!

— Przecież zawsze oszukujesz.

— Oszukuję dla siebie. Nie można oszukiwać za innych. Babcia Weatherwax osunęła się nieco.

— Mogłabym to przerwać — stwierdziła Magrat.

— Zyskałabyś wroga na całe życie.

— Myślałam, że babcia i tak jest moim wrogiem na całe życie.

— Jeśli tak uważasz, dziewczyno, to niczego nie rozumiesz. Pewnego dnia przekonasz się, że Esme Weatherwax jest najlepszą przyjaciółką, jaką w życiu miałaś.

— Ale przecież musimy coś zrobić! Nie masz żadnego pomysłu? Niania Ogg w zadumie spoglądała na krąg. Od czasu do czasu nad cybuchem jej fajki wykwitała smużka dymu.


* * *

Magiczny pojedynek został potem opisany w księdze Ptaśwista Legendy tudzież Podania Ramtopów w taki sposób: Pojedynek od dziewięciu dziesiątek minut trwał juże, gdy chłopie małe nagle przez rynek przebiegło i wstąpiło w krąg magiczny, po czym upadło z krzykiem strasznym i błyskiem. Stara czarownica obejrzała się, wstała z krzesła, podniosła dziecię, po czym zaniosła go do babki jego i wróciła na miejsce. Jednakoż młoda czarownica nie odwróciła ócz swych ode Słońca. Ale inne młode czarownice przerwały pojedynek, wołając w głos: Patrzcież, Diamanda zwyciężyła, a to z powodu tego, iże Weatherwax odwróciła głowę. Na co babka chłopięcia odezwała się gromko: Ach tak? Spróbujcież innego numera, bo ten nie przejdzie. Nie jestże to turniej mocy, a turniej czarownictwa. Czyże nie domyślacie się nawet, kim jest czarownica?

Czy czarownica to ktoś, kto obejrzy się, kiedy słyszy krzyk dziecka? A miejscowi odpowiedzieli chórem: Taak!


* * *

— To było wspaniałe — mówiła pani Quarney, żona sklepikarza. — Całe miasto klaskało. Prawdziwie mistyczna jedność.

Były w tylnej sali w tawernie. Babcia Weatherwax leżała na ławce z wilgotnym ręcznikiem na twarzy.

— Rzeczywiście tak było, to prawda — zgodziła się Magrat.

— Wszyscy mówią, że dziewczyna nie mogła się pozbierać.

— Rzeczywiście — zgodziła się Magrat.

— Poszła sobie z nosem na temblaku, ot co.

— Tak — zgodziła się Magrat.

— Czy chłopcu nic się nie stało?

Wszyscy spojrzeli na małego Pewseya, który siedział w podejrzanej kałuży na podłodze, z torbą cukierków i lepkim pierścieniem wokół buzi.

— Zdrowy jak deszcz — uspokoiła ich niania Ogg. — Nic gorszego od lekkiego oparzenia słonecznego. Wrzeszczy jak zarzynany przy każdym drobiazgu, słodkie maleństwo — dodała z dumą, jakby mówiła o niezwykłym talencie.

— Gytho — odezwała się spod ręcznika babcia.

— Słucham.

— Wiesz, że normalnie nie tykam nawet mocnych trunków, ale wspominałaś kiedyś o wykorzystaniu brandy w celach leczniczych.

— Już biegnę.

Babcia uniosła ręcznik i jednym okiem spojrzała na Magrat.

— Dzień dobry, wasza prewysokość — powiedziała. — Przyszłaś okazać mi łaskawość, tak?

— Dobra robota — pochwaliła ją zimno Magrat. — Czy możemy zamienić słówko, nią… pani Ogg?

— Już się robi, wasza królewskość.

W zaułku obok tawerny Magrat odwróciła się nagle, otwierając usta.

— Ty…

Niania podniosła rękę.

— Wiem, co chcesz powiedzieć — rzekła. — Ale maluchowi nic naprawdę nie groziło.

— Ale ty…

— Ja? — zdziwiła się niania. — Ja właściwie nic nie zrobiłam. Przecież one nie wiedziały, że Pewsey wbiegnie do kręgu, prawda? Obie zachowały się tak, jak by to zrobiły naprawdę. Uczciwa gra.

— No, w pewnym sensie. Ale ty…

— Nikt nie oszukiwał.

Magrat umilkła. Niania poklepała ją po ramieniu.

— Nie powiesz nikomu, że widziałaś, jak macham do niego torbą cukierków, prawda?

— Nie, nianiu.

— Grzeczna już wkrótce królowa.

— Nianiu…

— Tak?

Magrat nabrała tchu.

— Skąd Verence wiedział, że wracamy?

Miała wrażenie, że niania zastanawia się o kilka sekund za długo.

— Nie mam pojęcia — odparła w końcu. — Królowie też są trochę magiczni. Umieją leczyć łupież i takie tam. Pewnie obudził się któregoś dnia i jego królewska prerogatywa coś mu podpowiedziała.

Kłopot z nianią polegał na tym, że zawsze wyglądała tak, jakby kłamała. Miała dość pragmatyczny stosunek do prawdy: mówiła ją, kiedy to było wygodne i nie miała czasu na wymyślanie czegoś ciekawszego.

— Masz sporo zajęć, co? — zapytała.

— Dziękujemy. Radzimy sobie bardzo dobrze — zapewniła Magrat z czymś, co powinno być królewską wyniosłością.

— Kto jeszcze? — zdziwiła się niania.

— Co kto jeszcze?

— Kto jeszcze sobie radzi?

— Ja!

— Czemu od razu nie mówiłaś? — Niania zachowywała kamienną twarz. — Najważniejsze, że masz coś do roboty.

— On wiedział, że wracamy — nie ustępowała Magrat. — Rozesłał nawet zaproszenia. A przy okazji, jest też dla ciebie.

— Wiemy. Dostałyśmy je rano. Ma takie fikuśne wycinanki na brzegach, złote litery i wszystko. Kto to jest Eresvap?

Magrat już dawno nauczyła się pojmować wizję świata niani.

— RSVP — wyjaśniła. — To znaczy, że powinnaś zawiadomić, czy przyjdziesz.

— Och, przyjdziemy na pewno. Nie zostaniemy w domu — zapewniła niania. — Czy nasz Jason przesłał ci już swoje zaproszenie? Pewnie nie. Nie ma lekkiej ręki do pióra.

— Zaprasza mnie na co? — Magrat miała już dość liczby mnogiej.

— Czy Verence wam nie mówił? To specjalna sztuka napisana specjalnie dla was.

— A tak… Rozrywka.

— Właśnie. Odbędzie się w wigilię Nocy Letniej.


* * *

— To będzie coś specjalnego, w wigilię Nocy Letniej — oznajmił Jason Ogg.

Drzwi kuźni zostały zaryglowane. Wewnątrz siedziało ośmiu członków Lancrańskiego Zespołu Tańca Morris, sześciokrotnych zwycięzców Otwartych Mistrzostw Morrisa Piętnastu Gór[9]. Teraz starali się opanować nową formę wyrazu artystycznego.

— Czuję się jak głupek — stwierdził Bestialstwo Woźnica, jedyny piekarz w Lancre. — W sukience? Mam tylko nadzieję, że żona mnie nie zobaczy.

— Tu stoi… — Wielki paluch Jasona Ogga sunął z wahaniem wzdłuż linii — że to prze… piękna opowieść o miłości Królowej Elfów… To będziesz ty, Bestialstwo…

— Bardzo ci dziękuję.

— …do człowieka śmiertelnego. Plus humory-styczne in-ter-lu-dium z Komicznymi Rękodzielnikami…

— Co to są Rękodzielnicy? — zapytał Tkacz, dekarz.

— Nie wiem. To chyba rodzaj studni… — Jason podrapał się po głowie. — Tak. W mieście. Naprawiałem kiedyś pompę do takiej. Oni nie mają normalnych rzek, więc taka studnia to dla nich „rzeka w dzielnicy”.

— A co w nich jest komicznego?

— Może ludzie komicznie do nich wpadają?

— Dlaczego nie możemy zatańczyć morrisa, jak zwykle? — zdziwił się Obidiah Cieśla, krawiec[10].

— Morris jest dobry na co dzień — wyjaśnił Jason. — Teraz trzeba pokazać coś kulturalnego. Ta sztuka przyjechała aż z Ankh-Morpork.

— Moglibyśmy pokazać taniec kijów i wiader — zaproponował Piekarz, tkacz.

— Nikt już nigdy nie będzie tu tańczył kijów i wiader — oświadczył Jason. — Pan Thrum ciągle kuleje, a minęły już przecież trzy miesiące.

Tkacz, dekarz, przyjrzał się swojemu egzemplarzowi tekstu.

— Tu jest napisane „Wszyscy wychodzą”. To co mamy tam robić?

— Nie podoba mi się mój kawałek — stwierdził Cieśla. — Jest za krótki.

— Żal mi twojej nieszczęsnej żony — wtrącił odruchowo Tkacz.

— Dlaczego? — zdziwił się Jason[11].

— I dlaczego musi tam być lew? — nie rozumiał Piekarz, tkacz.

— Bo to przedstawienie! — zirytował się Jason. — Nikt by go nie chciał oglądać, gdyby tam był… gdyby był osioł! Już widzę, jak ludzie przychodzą na sztukę, bo pokazuje osła. Tę sztukę napisał prawdziwy pisarz. Wyobrażam sobie, jak to prawdziwy pisarz wsadza w przedstawienie osła! Mówił, że chętnie się dowie, jak nam poszło. A teraz zamknijcie się wszyscy.

— Wcale się nie czuję jak Królowa Elfów — jęknął Bestialstwo Woźnica[12].

— Przyzwyczaisz się — zapewnił Tkacz.

— Mam nadzieję, że nie.

— I musimy robić próby — poinformował Jason.

— Nie ma miejsca — stwierdził Dekarz, woźnica.

— Ja w każdym razie nie mam zamiaru ćwiczyć tam, gdzie ktoś mnie może zobaczyć — oznajmił Bestialstwo. — Nawet jeśli pójdziemy gdzieś do lasu, ludzie i tak będą się gapić. Ja w sukience!

— Nie poznają cię, jak będziesz miał charakteryzację — uspokoił go Tkacz.

— Charakteryzację?

— Tak. I perukę — dodał Krawiec, drugi tkacz.

— On ma rację — poparł kolegę Tkacz. — Jeśli już mamy robić z siebie głupków, lepiej żeby nikt nas nie podglądał, dopóki nie będziemy w tym dobrzy.

— Może gdzieś z boku od traktu? — zaproponował Dekarz, woźnica.

— Gdzieś za miastem — zgodził się Druciarz, druciarz.

— Gdzie nikt nie chodzi — dodał Woźnica. Jason poskrobał się po brodzie niczym tarka. Na pewno uda się coś wymyślić.

— A kto będzie grał, jak już wszyscy wyjdą? — zapytał Tkacz. — Bo tutaj jeszcze coś gadają.


* * *

Dyliżans toczył się przez monotonne równiny. Kraina pomiędzy Ankh-Morpork i Ramtopami była żyzna, dobrze zagospodarowana i nudna, nudna, nudna. Podróże poszerzają umysł. Ten pejzaż poszerzał umysł, ponieważ umysł wypływał przez uszy jak owsianka. W takim pejzażu, jeśli człowiek zobaczył w oddali postać ścinającą kapustę, śledził ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za horyzontem, ponieważ oko zwyczajnie nie miało nic innego do roboty.

— Czy wypatrzył ktoś — powiedział kwestor — takie jedno coś, co się zaczyna na… H?

— Uuk.

— Nie.

— Horyzont! — zawołał Myślak.

— Zgadłeś.

— Oczywiście, że zgadłem. Jak mogłem nie zgadnąć? Mieliśmy N na Niebo, K na Kapustę, U na… na Uuk, i nie zostało już nic więcej.

— Nie gram więcej, jeśli masz ciągle zgadywać. — Kwestor naciągnął kapelusz na uszy i spróbował zwinąć się na twardym siedzeniu.

— W Lancre będzie ciekawiej — obiecał nadrektor. — Jedyny kawałek płaskiego terenu, jaki tam mają, trzymają w muzeum. Myślak nie odpowiedział.

— Kiedyś wyjeżdżałem tam na całe lato. — Ridcully westchnął. — I wiecie… wszystko mogło ułożyć się inaczej.

Rozejrzał się. Jeśli człowiek zamierza się zwierzyć z intymnych fragmentów swego życiorysu, chce mieć pewność, że będzie wysłuchany.

Bibliotekarz wyglądał przez okno na podskakującą równinę. Dąsał się. Miało to wiele wspólnego z zapiętą na szyi nową, jasnoniebieską obrożą z wypisanym słowem PONGO. Ktoś jeszcze miał za to zapłacić.

Kwestor usiłował wykorzystać kapelusz tak jak ślimak muszlę.

— Była tam dziewczyna…

Myślak Stibbons, którego okrutny los uczynił jedynym słuchaczem, zdziwił się wyraźnie. Zdawał sobie sprawę, że technicznie nawet nadrektor był kiedyś młody. W końcu to tylko kwestia czasu. Zdrowy rozsądek sugerował, że magowie nie zaczynają swego istnienia w wieku siedemdziesięciu lat i z wagą dwustu sześćdziesięciu funtów. Ale nawet zdrowy rozsądek wymagał czasem przypomnienia.

— Czy była piękna, panie nadrektorze? — zapytał Myślak, bo uznał, że powinien się odezwać.

— Nie. Nie, tego bym nie powiedział. Uderzająca… Tak, to właściwe słowo. Wysoka. Włosy tak jasne, że prawie białe. Oczy jak świdry, naprawdę.

Myślak zastanowił się.

— Nie chodzi chyba o tego krasnoluda, który prowadzi delikatesy przy…

— Chodzi o to, że człowiek stale miał wrażenie, jakby mogła go przejrzeć na wylot — odparł Ridcully, trochę bardziej ostro niż zamierzał. — A jak biegała…

Zamilkł znowu, zapatrzony w kronikę wspomnień.

— Wie pan, pewnie bym się z nią ożenił. Stibbons milczał. Kiedy jest się korkiem w strumieniu czyjejś świadomości, można tylko wirować i podskakiwać na falach.

— Co to było za lato — mruczał Ridcully. — Właściwie bardzo podobne do tego. Kręgi zbożowe rozpryskiwały się gęsto jak krople deszczu. A ja… no cóż, miałem wątpliwości. Magia jakoś nie wydawała się wystarczająca. Byłem trochę… zagubiony. Zrezygnowałbym z tego wszystkiego dla niej. Z każdego nieszczęsnego oktogramu i zaklęcia. Bez namysłu. Wie pan, kiedy się mówi różne rzeczy w stylu, jej śmiech był niczym górski strumień”?

— Osobiście nie jestem zorientowany — odparł Myślak. — Ale czytywałem poezję…

— Kupa bzdur, taka poezja. Słuchałem górskich strumieni i one robią tylko „chlup — chlup, bul — bul”. I są w nich różne takie, no wie pan, jakieś insekty z małymi… Mniejsza z tym. To wcale nie przypomina śmiechu. Coś jakby „miała usta jak wiśnie”. Małe, okrągłe i z pestką w środku? Ha!

Zamknął oczy. Myślak odczekał chwilę.

— I co się stało z tą dziewczyną? — zapytał.

— Co?

— Z tą dziewczyną, o której pan opowiadał.

— Jaką dziewczyną?

— Tą dziewczyną.

— Ach, tą. Odmówiła mi. Powiedziała, że są inne rzeczy, którymi chce się zająć. I że jest jeszcze dużo czasu. Znowu zapadła cisza.

— I co potem? — zachęcił nadrektora Myślak.

— Potem? A jak pan myśli? Wyjechałem na uniwersytet. Zaczął się semestr. Pisałem do niej listy, ale nigdy nie odpowiedziała. Może w ogóle do niej nie dotarły; tam pewnie zjadają pocztę. Następnego roku studiowałem przez całe lato i nie miałem czasu, żeby tam wrócić. Nigdy już nie wróciłem. Egzaminy i w ogóle. Teraz już pewnie nie żyje albo jest grubą starą babą z gromadą dzieciaków. Ale ożeniłbym się z nią natychmiast. Bez namysłu. — Ridcully poskrobał się po głowie. — Nie mogę sobie przypomnieć, jak miała na imię.

Wyciągnął nogi, opierając je o kwestora.

— Zabawne — mruknął. — Nawet nie pamiętam jej imienia. Hm… Mogłaby konia prześcignąć…

— Na kolana i płacić!

Dyliżans zahamował ze zgrzytem.

Ridcully otworzył jedno oko.

— Co się dzieje? — zapytał.

Myślak ocknął się ze snu o ustach jak górskie strumienie i wyjrzał przez okno.

— Wydaje mi się — powiedział — że to bardzo niski rozbójnik.


* * *

Woźnica spojrzał z góry na niedużą postać stojącą na drodze. Pod tym kątem trudno było cokolwiek zauważyć z powodu niskiego wzrostu i szerokiego kapelusza rozbójnika.

Miał wrażenie, że patrzy na elegancko ubrany grzyb z wetkniętym piórkiem.

— Muszę przeprosić za to zatrzymanie — powiedział bardzo niski rozbójnik. — Niestety, cierpię na pewne niedostatki.

Woźnica westchnął i odłożył lejce. Właściwie zorganizowane przez Gildię Bandytów napady to co innego, ale niech go licho porwie, jeśli pozwoli sobie grozić opryszkowi, który sięga mu do pasa i nawet nie ma kuszy.

— Ty mały draniu — powiedział. — Zaraz łeb ci utrącę — Przyjrzał się uważnie. — A co tam masz na plecach? Garb?

— Widzę, że zauważyłeś moją drabinę — odparł niski rozbójnik. — Pozwól, że zademonstruję…

— Co się dzieje? — zapytał Ridcully z wnętrza dyliżansu.

— Hm… Jakiś krasnolud właśnie wszedł na niską drabinę i kopnął woźnicę na środek drogi — poinformował Myślak.

— Takich rzeczy nie widuje się codziennie — ucieszył się nadrektor. Wyglądał na zadowolonego. Jak dotąd, podróż była dość nieciekawa.

— A teraz idzie w naszą stronę.

— To świetnie.

Rozbójnik przekroczył jęczącego woźnicę i zbliżył się do dyliżansu. Za sobą ciągnął drabinę. Otworzył drzwiczki.

— Pieniądze albo, przykro mi to mówić… Błysk oktarynowego płomienia zdmuchnął mu z głowy kapelusz. Wyraz twarzy krasnoluda nie uległ zmianie.

— Mam nadzieję, że pozwolą mi panowie przeformułować moje żądania.

Ridcully zmierzył wzrokiem elegancko ubranego przybysza od góry do dołu, a raczej od dołu jeszcze bardziej do dołu.

— Nie wyglądasz na krasnoluda — stwierdził. — To znaczy, jeśli nie liczyć wzrostu.

— Nie wyglądam na krasnoluda jeśli nie liczyć wzrostu?

— To znaczy, zdradzasz pewne wyraźne braki w dziedzinie hełmów i okutych butów — wyjaśnił Ridcully.

Krasnolud skłonił się i z brudnego, ale zdobionego koronką rękawa wyjął niewielki kartonik.

— Moja wizytówka — oświadczył. Było tam napisane:


Gamo Casanunda

DRUGI NAJWIĘKSZY KOCHANEK ŚWIATA

„Nigdy nie zasypiamy”

ZNAKOMITY SZERMIERZ ŻOŁNIERZ FORTUNY

BEZCZELNY KŁAMCA NAPRAWA DRABIN


Myślak zajrzał nadrektorowi przez ramię.

— Naprawdę jesteś bezczelnym kłamcą?

— Nie.

— W takim razie dlaczego napadasz na podróżnych?

— Niestety, zostałem obrabowany przez bandytów.

— Ale tutaj piszesz — wtrącił Ridcully — że jesteś świetnym szermierzem.

— Mieli przewagę liczebną.

— Ilu ich było?

— Trzy miliony.

— Wskakuj.

Casanunda wrzucił do środka swoją drabinę, po czym rozejrzał się w półmroku.

— Czy tam śpi małpa?

— Tak.

Bibliotekarz otworzył jedno oko.

— A co z zapachem?

— Nie będzie mu przeszkadzał.

— Czy nie powinieneś przeprosić woźnicy? — spytał Myślak.

— Nie, ale jeśli chce, mogę go kopnąć mocniej.

— A to jest kwestor — poinformował Ridcully, wskazując na eksponat B, który spał snem człowieka po niemal śmiertelnej dawce pigułek z suszonej żaby. — Hej, kwestorze! Kwestooor! Nic z tego zgasł jak światło. Wepchnij go pod ławkę. Grasz w Okalecz Pana Cebulę?

— Nie za dobrze.

— Kapitalnie.

Pół godziny później Ridcully był krasnoludowi winien osiem tysięcy dolarów.

— Przecież zaznaczyłem to na wizytówce — przypomniał mu Casanunda. — „Bezczelny kłamca”. O tutaj.

— Tak, ale myślałem, że kłamiesz.

Ridcully westchnął i — ku zdumieniu Myślaka — wydobył z jakichś zakamarków sakiewkę pełną monet. Były to duże monety, wyglądały podejrzanie realistycznie i złoto.

Casanunda mógł być z zawodu lubieżnym żołnierzem fortuny, ale genetycznie pozostał krasnoludem, a pewne rzeczy krasnoludy po prostu wiedzą.

— Hm… — wymruczał. — Nie ma pan przypadkiem „bezczelnego kłamcy” na wizytówce?

— Nie! — zapewnił podniecony Ridcully.

— Chodzi o to, że umiem rozpoznać czekoladowe pieniądze.

— A wiecie — odezwał się Myślak, gdy dyliżans podskakiwał na drodze przez wąwóz — przypomina mi to pewną słynną zagadkę logiczną.

— Jaką zagadkę logiczną? — zapytał nadrektor.

— No więc — zaczął Myślak, zadowolony z uwagi — jak się zdaje, żył kiedyś taki jeden człowiek, który musiał przejść przez jedne z dwojga drzwi i nie wiedział, które wybrać. Strażnik przy pierwszych drzwiach zawsze mówił prawdę, a ten przy drugich zawsze kłamał.

Na dodatek za jednymi drzwiami czekała pewna śmierć, a za drugimi wolność. Ten człowiek nie wiedział, który strażnik jest który i mógł im zadać tylko jedno pytanie. Zatem: o co zapytał?

Dyliżans podskoczył na wyboju. Bibliotekarz przewrócił się na drugi bok.

— Dla mnie to brzmi jak pomysł lorda Hargona Psychotycznego z Quirmu — stwierdził po chwili Ridcully.

— Rzeczywiście — zgodził się Casanunda. — To był prawdziwy szatan, jeśli chodzi o takie dowcipy. Ilu studentów zmieści się do żelaznej dziewicy i takie różne.

— Czyli to było u niego, tak? — spytał Ridcully.

— Co? — zdziwił się Myślak. — Nie wiem.

— Dlaczego? Przecież zna pan mnóstwo szczegółów.

— Nie wydaje mi się, żeby to się działo gdziekolwiek. To tylko zagadka.

— Chwileczkę! — zawołał Casanunda. — Chyba ją rozwiązałem. Jedno pytanie, tak?

— Tak. — Myślak odetchnął z ulgą.

— I może zapytać dowolnego ze strażników?

— Tak.

— No to w porządku. W takim razie podchodzi się do tego mniejszego i mówi: „Powiedz mi, które drzwi prowadzą na wolność, jeśli nie chcesz się przyjrzeć barwie własnych nerek, a przy okazji, przejdę przez nie za tobą, więc gdybyś liczył na nagrodę Wielkiego Spryciarza, nie zapominaj, kto pójdzie pierwszy”.

— Nie, nie, nie!

— Mnie wydaje się to bardzo logiczne — pochwalił Ridcully. — Rozsądny pomysł.

— Ale nie masz broni!

— Owszem, mam — zapewnił Casanunda. — Wyrwałem ją strażnikowi, kiedy zastanawiał się nad pytaniem.

— Niegłupie — stwierdził Ridcully. — To, panie Stibbons, prawdziwie logiczna odpowiedź. Wiele mógłby się pan nauczyć od tego człowieka…

— …krasnoluda…

— …przepraszam, krasnoluda. On nie opowiada bez przerwy o pasożytniczych wszechświatach.

— Paralelnych — burknął Myślak, w którym zrodziło się silne podejrzenie, że nadrektor myli te słowa celowo. — Zresztą mówi się: równoległe.

— W takim razie które są pasożytnicze?

— Nie ma takich! To znaczy: nie ma takich wszechświatów, nadrektorze[13]. Są paralelne, czyli równoległe wszechświaty, nadrektorze. Wszechświaty, gdzie rzeczy nie zdarzyły się tak, jak… — zawahał się. — Pamięta pan tę dziewczynę?

— Jaką dziewczynę?

— Tę, z którą chciał się pan ożenić.

— Skąd pan o tym wie?

— Opowiadał pan o niej zaraz po obiedzie.

— Naprawdę? Niemądrze z mojej strony. Ale mniejsza. Co z nią?

— No więc… w pewnym sensie naprawdę się pan z nią ożenił — oświadczył Myślak.

Ridcully pokręcił głową.

— Nie. Jestem pewien, że się nie ożeniłem. Takich rzeczy się nie zapomina.

— Ale to było nie w tym wszechświecie… Bibliotekarz otworzył oko.

— Chce pan powiedzieć, że przeskoczyłem do innego wszechświata, żeby się ożenić? — upewnił się Ridcully.

— Nie. Chcę powiedzieć, że ożenił się pan w innym wszechświecie, ale nie w tym wszechświecie — odparł Myślak.

— Naprawdę? Z odpowiednią ceremonią i w ogóle?

— Tak!

— Hm… — Ridcully pogładził brodę. — Jest pan pewien?

— Pewien, nadrektorze.

— Coś podobnego! Nic nie wiedziałem. Myślak poczuł, że wreszcie do czegoś dochodzą.

— Ale…

— Tak?

— Dlaczego nic nie pamiętam? Myślak był na to przygotowany.

— Ponieważ pan w tamtym wszechświecie jest kimś innym niż pan tutaj. To inny pan się ożenił. Pewnie gdzieś się osiedlił i jest już pradziadkiem.

— Nigdy nie pisze, to pewne — stwierdził Ridcully. — I w dodatku, łobuz jeden, nie zaprosił mnie na ślub.

— Kto?

— On.

— Ale on jest panem!

— Jest? Akurat. Przecież ja bym o sobie pomyślał. Co za drań!


* * *

Nie chodzi o to, że Ridcully był głupi. Prawdziwie głupi mag ma oczekiwaną długość życia porównywalną ze szklanym młotkiem. Ridcully dysponował całkiem potężnym intelektem, ale potężnym jak lokomotywa, która jedzie po szynach, a zatem sterowanie nią jest prawie niemożliwe.

Owszem, istnieją takie obiekty jak wszechświaty równoległe, choć „równoległe” nie jest tu najlepszym określeniem — wszechświaty nurkują i obiegają się spiralami niczym czółenka w jakiejś zwariowanej maszynie tkackiej albo eskadra Yossarianów z uszkodzeniami błędnika.

W dodatku wszechświaty się rozgałęziają. Ale — i to jest ważne — nie przez cały czas. Wszechświatowi nie zależy, czy ktoś rozdepcze motyla. Jest mnóstwo innych motyli. Bogowie może i dostrzegają spadającego wróbelka, ale nie starają się go pochwycić.

Zastrzelić dyktatora i zapobiec wojnie? Ale dyktator jest tylko czubkiem ropiejącego pęcherza społecznej materii, z której biorą się dyktatorzy. Jeśli zastrzeli się jednego, inny za chwilę zajmie jego miejsce. Zastrzelić jego także? A może wystrzelać wszystkich i napaść na Polskę? Za pięćdziesiąt lat, trzydzieści lat, nawet za dziesięć lat świat wróci prawie dokładnie na dawny kurs. Historia zawsze miała ogromną bezwładność.

Prawie zawsze…

W czasie kręgu, kiedy ściany między „tym” i „tamtym” są cieńsze, kiedy następują wszelkiego rodzaju niezwykłe przecieki… Tak, wtedy dokonują się wybory, wtedy można posłać rozkołysany wszechświat inną nogawką dobrze znanych Spodni Czasu.

Ale istnieją także ślepe zaułki, wszechświaty odcięte od przeszłości i przyszłości. Muszą kraść przeszłość i przyszłość innym wszechświatom. Ich jedyną nadzieją jest przyczepić się do dynamicznych wszechświatów, gdy je mijają, tak jak remora przysysa się do przepływającego rekina. To są właśnie wszechświaty pasożytnicze. Mają swoją szansę, kiedy kręgi zbożowe rozpryskują się niczym krople deszczu…


* * *

Zamek w Lancre był większy, niż to potrzebne. To nie znaczy, że samo Lancre było kiedyś większe — niegościnne góry otaczały je ciasno z trzech stron, a mniej lub bardziej strome urwisko zajmowało miejsce, gdzie leżałaby czwarta strona, gdyby nie było tam stromego urwiska. O ile ktokolwiek wiedział, góry nie należały do nikogo. Były po prostu górami.

Zamek rozciągał się wszędzie. Nikt się nie orientował, jak daleko prowadzą korytarze piwnic.

Obecnie wszyscy mieszkali w wieżach i halach niedaleko bramy.

— Popatrz tylko na krenelaże — powiedziała Magrat.

— Co, psze pani?

— Te wycięte zęby na szczycie murów. Można stamtąd powstrzymać całą armię.

— Do tego przecież służy zamek, prawda, psze pani? Magrat westchnęła.

— Czy mogłabyś darować sobie „psze pani”? To ci odbiera pewność siebie.

— Słucham, psze pani?

— Pomyśl, z kim właściwie można tu walczyć? Nawet trolle nie zdołają przejść przez góry, a ktoś, kto nadchodzi drogą, sam się prosi o zrzucenie kamieni na głowę. Poza tym wystarczy tylko zwalić most nad Lancre.

— Nie wiem, psze pani. Królowie chyba muszą mieć zamki.

— Czy ty nigdy się nad niczym nie zastanawiasz, głupia dziewucho?

— A co komu z tego przyjdzie, psze pani? Nazwałam ją głupią dziewuchą, myślała Magrat. Wnikają we mnie królewskie maniery.

— No dobrze. Do czego doszłyśmy?

— Będziemy potrzebować czterech tysięcy łokci niebieskiego perkalu w białe kwiatki — odparła Millie.

— A przecież nie zmierzyłyśmy jeszcze nawet połowy okien — westchnęła Magrat, zwijając taśmę mierniczą.

Spojrzała w głąb Długiej Galerii. Tym, co ją wyróżniało, co zwracało uwagę, pierwszą rzeczą, jaką ktokolwiek zauważał, było to, że jest bardzo, bardzo długa. Pewne wyraźne cechy łączyły ją z Głównym Holem czy Głębokimi Lochami — nazwa stanowiła idealnie ścisły opis. I jeszcze, jak by to ujęła niania Ogg, trzeba będzie dla niej paskudnie dużo wykładziny.

— Po co? Po co zamek w Lancre? — spytała Magrat, zwracając się przede wszystkim do siebie, gdyż rozmowa z Millie była jak rozmowa ze sobą. — Przecież nigdy z nikim nie walczyliśmy, chyba że przed tawerną w sobotni wieczór.

— Nie wiem, psze pani — odpowiedziała jej Millie. Magrat westchnęła znowu.

— Gdzie dzisiaj jest król?

— Otwiera parlament, psze pani.

— Ha! Parlament!

To kolejny pomysł Verence’a. Próbował wprowadzić w Lancre efebiańską demokrację, dając wszystkim prawo głosu. No, przynajmniej każdemu, kto „dobrej jest opinii, męskiej natury, ma lat czterdzieści i dom posiada wart więcej niż tszy i pół kozy rocznie”, bo przecież nie warto przesadzać i udzielać głosu ludziom, którzy są biedakami, przestępcami, szaleńcami albo kobietami, i którzy wykorzystaliby ten głos w sposób nieodpowiedzialny. Udało mu się, mniej więcej, chociaż członkowie parlamentu zjawiali się tylko wtedy, gdy przyszła im ochota, a i tak nikt nigdy niczego nie zapisywał, poza tym wszyscy się zgadzali na wszystko, co mówił Verence, bo przecież był królem. Jaki jest sens posiadania króla, uważali, jeśli trzeba się rządzić samemu? Powinien robić, co do niego należy, nawet jeśli nie radzi sobie z ortografią. Przecież jego nikt nie prosi, żeby kładł dachy albo doił krowy.

— Nudzę się, Millie. Nudzę się, nudzę, nudzę. Przejdę się do ogrodu.

— Mam zawołać Shawna z trąbką?

— Nie, jeśli chcesz zachować życie.

Nie wszystkie ogrody przekopano dla prowadzenia eksperymentów rolniczych. Pozostał na przykład ogród ziołowy. Dla fachowego oka Magrat przedstawiał się skromnie, gdyż pozostawiono tylko zioła służące jako przyprawy. I nawet w tym zakresie repertuar pani Scorbic kończył się na mięcie i szałwi. Nie rosła tu nawet gałązka werbeny, krwawnika czy portek starucha.

Był też słynny, a w każdym razie słynny w przyszłości labirynt. Verence zasadził go, bo słyszał, że porządne zamki powinny mieć labirynty. Wszyscy się zgadzali, że kiedy tylko krzewy wyrosną powyżej swej obecnej wysokości około stopy, będzie to rzeczywiście bardzo słynny labirynt i nawet będzie można się w nim zgubić bez zamykania oczu i schylania się do ziemi.

Magrat sunęła smętnie po żwirowej dróżce; jej ciężka, szeroka suknia pozostawiała gładki ślad.

Jakiś krzyk rozległ się z drugiej strony żywopłotu, ale Magrat rozpoznała głos. Pewne tradycje zamku Lancre zdążyła już opanować.

— Dzień dobry, Hodgesaargh — powiedziała.

Zamkowy sokolnik wyszedł zza rogu, ocierając twarz chusteczką. Na drugiej ręce, z pazurami wbitymi w skórę niczym narzędzie tortur, siedział ptak. Złe czerwone oczka spoglądały na Magrat znad ostrego jak brzytwa dzioba.

— Mam nowego sokola — oznajmił Hodgesaargh z dumą. — To lancrański krukojastrząb. Nikt ich dotąd nie oswoił. Tresuję go. Nauczyłem go już, żeby nie dziobał mojaaauuuuu!

Rozpaczliwie uderzał sokołem o mur, aż ptak wypuścił jego nos.

Ściśle mówiąc, Hodgesaargh nie było prawdziwym nazwiskiem sokolnika. Z drugiej strony, jeśli uznać, że prawdziwe nazwisko to to, którym człowiek się przedstawia, na pewno nazywał się Hodgesaargh.

Działo się tak dlatego, że jastrzębie i sokoły w zamkowych klatkach były ptakami z Lancre, a zatem prezentowały pewną umysłową niezależność. W wyniku starannego krzyżowania i tresury Hodgesaargh zdołał je nauczyć, by wypuszczały czyjś przegub. Teraz pracował nad tym, by nie atakowały wściekle osoby, która przed chwilą je trzymała — to znaczy nieodmiennie Hodgesaargha. Mimo to był człowiekiem niezwykle optymistycznym i dobrotliwym, który żył marzeniem o dniu, gdy jego sokoły okażą się najlepsze w świecie. Sokoły żyły marzeniem o dniu, kiedy dobiorą mu się do drugiego ucha.

— Widzę, że świetnie panu idzie — pochwaliła go Magrat. — Nie wydaje się panu jednak, że lepsze wyniki osiągnie pan okrucieństwem?

— Ależ skąd, panienko — obruszył się Hodgesaargh. — Trzeba okazywać łagodność. Wtedy buduje się więź. Jeżeli człowiekowi nie ufają, to aarrgh…

— W takim razie nie będę przeszkadzać — powiedziała Magrat, gdy pióra wzleciały w powietrze.

Jakoś nie była zdziwiona, kiedy dowiedziała się, że w sokolnictwie obowiązuje ścisły podział klasowy i płciowy. Verence, jako król, mógł polować z sokołem białozorem, cokolwiek to było, u licha. Hrabiom z okolicy przysługiwały sokoły wędrowne, a kapłanom krogulce. Poddanym pozwalano najwyżej na kij do rzucania[14]. Magrat zastanawiała się, co dostałaby niania Ogg — zapewne małego kurczaka na sprężynie.

Nie przewidziano specjalnego sokoła dla czarownic, ale jako królowa mogła jeździć na łowy z jaustrzębiem, czyli smętkiem kłapodziobym. Ptak był mały, krótkowzroczny i wolał chodzić piechotą. Mdlał na widok krwi. Około dwudziestu jaustrzębi mogło zabić chorego gołębia. Magrat spędziła godzinę, trzymając jednego z nich na ręku. Ptak sapał ciężko, aż w końcu zasnął głową w dół.

Ale przynajmniej Hodgesaargh miał zajęcie. W zamku pełno było ludzi wykonujących jakieś prace. Każdy robił coś pożytecznego — z wyjątkiem Magrat. Ona miała tylko istnieć. Oczywiście, wszyscy z nią rozmawiali, pod warunkiem że odezwała się pierwsza, ale zawsze przerywała im coś ważnego. Do niej należało tylko zapewnienie ciągłości dynastii, co do którego Verence posłał po specjalną książkę, nie…

— Lepiej tam zostań, dziewczyno. Nie podchodź bliżej. Magrat zjeżyła się.

— Dziewczyno? Tak się składa, że jesteśmy prawie że królewskiej krwi, przez małżeństwo!

— Możliwe, ale pszczoły o tym nie wiedzą — powiedział głos.

Magrat stanęła.

Przekroczyła granicę tego, co było ogrodami z punktu widzenia rodziny królewskiej, a przeszła do tego, czym były ogrody z punktu widzenia innych ludzi — poza świat żywopłotów, przystrzyżonych krzewów i ziół, w świat starych szop, stosów donic, kompostu i — właśnie tutaj — uli.

Jeden z nich miał uniesiony dach. Obok, w chmurze brunatnego dymu, paląc swoją specjalną pszczelarską fajkę, stał pan Brooks.

— Och! — zawołała. — To pan, panie Brooks.

Formalnie pan Brooks był królewskim pszczelarzem. Ale stosunki z nim należały do delikatnych. Na przykład, choć do większości służby zwracano się po nazwisku, pan Brooks dzielił z kucharką i kamerdynerem przywilej tytułowania go panem. To dlatego że pan Brooks posiadał tajemną moc: wiedział wszystko o przepływie miodu i godach królowych. Znał się na rojach i umiał niszczyć gniazda os. Cieszył się powszechnym szacunkiem, zarezerwowanym dla ludzi — jak czarownice i kowale — których odpowiedzialność nie ogranicza się do świata codziennej harówki i zwykłej rzeczywistości. Należał do tych, którzy wiedzą to, czego inni nie wiedzą, o tym, czego inni nie potrafią zgłębić. Na ogół można go było znaleźć, jak robił coś dziwnego z ulami, szedł przez królestwo w pogoni za rojem albo palii fajkę w swojej sekretnej szopie, pachnącej starym miodem i trucizną na osy. Nikt nie narażał się panu Brooksowi, jeśli nie chciał odkryć roju w swojej wygódce, gdy on tymczasem chichotał w szopie. Teraz starannie zamknął pokrywę ula i odszedł. Kilka pszczół wyleciało z dziur w jego pszczelarskiej masce.

— Dzień dobry, wasza wysokość — rzekł ugodowo.

— Dzień dobry, panie Brooks. Co pan robił?

Pan Brooks otworzył drzwi swojej sekretnej szopy i pogrzebał we wnętrzu.

— Późno się roją — wyjaśnił. — Tylko sprawdzałem, co u nich. Masz ochotę na herbatę, dziewczyno?

Pan Brooks nie uznawał ceremonii. Traktował wszystkich jak równych, a nawet jak trochę gorszych. To pewnie skutek rządzenia tysiącami, każdego dnia. Przynajmniej mogła z nim rozmawiać. Pan Brooks zawsze wydawał się jej kimś tak bliskim czarownicy, jak to tylko możliwe, gdy wciąż pozostaje się mężczyzną.

Szopa była pełna kawałków uli, tajemniczych narzędzi tortur służących do wydobywania miodu, starych słojów. Pośrodku stał mały piecyk, a na nim wypuszczał parę przybrudzony imbryk obok wielkiego rondla.

Jej milczenie uznał widać za przyjęcie zaproszenia, bo nalał dwa kubki.

— Ziołowa? — spytała drżącym głosem.

— Niech mnie licho, jeśli wiem. To zwykłe brunatne liście z puszki.

Magrat zajrzała niepewnie do kubka, który czysta tanina zabarwiła na brązowo. Wzięła się w garść. Będąc królową, trzeba pamiętać — wiedziała o tym — by wprawiać poddanych w swobodny nastrój. Rozejrzała się, szukając pomysłu na swobodne pytanie.

— Praca pszczelarza musi być bardzo ciekawa — powiedziała.

— Tak. Jest ciekawa.

— Często się zastanawialiśmy…

— Nad czym?

— Jak właściwie pan je doi?


* * *

Jednorożec biegł przez las. Czuł się ślepy i zagubiony. Niebo było tu niebieskie, nie płonęło wszystkimi kolorami zorzy. I mijał czas. Dla stworzenia, które nie urodziło się poddanym władzy czasu, było to uczucie niezbyt odległe od spadania. Czuł też w umyśle swoją panią. To było jeszcze gorsze od upływu czasu.

Krótko mówiąc, był obłąkany.


* * *

Magrat słuchała z otwartymi ustami.

— Myślałam, że królowe się rodzą — powiedziała.

— Ależ skąd — obruszył się pan Brooks. — Nie ma czegoś takiego jak królewskie jajeczko. To pszczoły decydują, żeby jedną z nich karmić jak królową. Przynoszą jej mleczko.

— A co się dzieje, jeśli nie przynoszą?

— Wtedy staje się zwykłą robotnicą, wasza wysokość — wyjaśnił pan Brooks z podejrzanie republikańskim uśmiechem. Ma szczęście, pomyślała Magrat.

— A kiedy już mają nową królową, co się dzieje ze starą?

— Zwykle się wyroi. Odleci i zabierze ze sobą nową kolonię. Widziałem już w życiu tysiące rojów, to prawda, ale nigdy roju królewskiego.

— Co to jest rój królewski?

— Trudno powiedzieć z całą pewnością. Można go znaleźć w starych książkach o pszczołach. To rój rojów. Coś, co warto zobaczyć.

— Stary pszczelarz rozmarzył się przez chwilę. — Oczywiście — podjął — prawdziwa zabawa zaczyna się wtedy, kiedy pogoda nie sprzyja i stara królowa nie może się wyroić. — Zaczął kreślić dłońmi niewielkie kręgi. — Wtedy obie królowe… to jest stara, tak, a to nowa… zaczynają tropić się między plastrami; deszcz bębni o dach ula, a wokół toczy się normalna praca. — Pan Brooks ilustrował opowieść gestami. — Wszystkie pszczoły biegają wśród plastrów, brzęczą trutnie, a one przez cały czas wyczuwają siebie nawzajem, bo wiedzą, i w końcu widzą się, a wtedy…

— Co? Co? — Magrat pochyliła się, by lepiej słyszeć.

— Tnij! Kłuj!

Magrat uderzyła głową o ścianę szopy.

— W ulu może być tylko jedna królowa — dokończył spokojnie pan Brooks.

Magrat spojrzała na ule. Zawsze uspokajał ją ten widok — aż do dzisiaj.

— Wiele razy po kilku deszczowych dniach znajdowałem martwą królową przed ulem — ciągnął z zadowoleniem pan Brooks. — Nie mogą znieść innej w pobliżu. A bitwa toczy się jak zawsze: stara królowa jest sprytniejsza, ale nowa naprawdę ma o co walczyć.

— Nie rozumiem.

— Jeśli chce się rozmnażać.

— Aha.

— Ale naprawdę ciekawie robi się jesienią — mówił dalej pan Brooks. — Ul nie potrzebuje zimą darmozjadów, rozumiesz, a trutnie tylko fruwają i nic właściwie nie robią. Więc robotnice ściągają wszystkie trutnie na dół, do wejścia ula, i odgryzają…

— Proszę przestać! — zawołała Magrat. — To okropne! Myślałam, że pszczelarstwo jest… no, miłe.

— Oczywiście, tak się dzieje o tej porze roku, kiedy pszczoły się zużywają. Widzisz, taka zwykła pszczoła, znaczy, ona pracuje, aż już nie może. I widzi się dużo starych robotnic pełzających przed ulem, bo…

— Dość! Naprawdę, tego już za wiele. Wie pan, że jestem królową. Prawie.

— Przepraszam, panienko. — Pan Brooks trochę się zmartwił. — Myślałem, że chcesz się czegoś dowiedzieć o pszczelarstwie.

— Tak, ale nie tego!

Magrat dumnie wyszła z szopy.

— No, nie wiem — mruknął pan Brooks. — Dobrze jest zbliżyć się do natury.

Z uśmiechem pokręcił głową, patrząc, jak Magrat znika za żywopłotem.

— W ulu może być tylko jedna królowa — mruknął. — Tnij! Kłuj! Hę, hę…

Gdzieś z daleka dobiegł krzyk Hodgesaargha, do którego właśnie zbliżyła się natura.


* * *

Kręgi zbożowe otwierały się wszędzie. Teraz wszechświaty ustawiły się w linii. Zaprzestały swego tańca gotowanego spaghetti i aby pokonać szykanę historii, pędziły łeb w łeb w swym wyścigu po gumowej membranie nieopanowanego czasu.

W takich chwilach — co Myślak Stibbons niejasno przeczuwał — wpływały na siebie nawzajem. Strugi rzeczywistości strzelały tam i z powrotem, a wszechświaty przepychały się w walce o jak najlepszą pozycję.

Ktoś, kto ćwiczyłby umysł, żeby stał się najlepszym możliwym odbiornikiem, i w takiej chwili uruchomił go, podkręcając wzmocnienie aż do urwania gałki, mógłby odebrać naprawdę niezwykłe sygnały…


* * *

Tykał zegar.

Babcia Weatherwax siedziała przy otwartym pudełku i czytała. Od czasu do czasu przerywała, zamykała oczy i szczypała się w nos.

Nie wiedzieć, co niesie przyszłość, to dostatecznie nieprzyjemne uczucie, ale przynajmniej rozumiała przyczynę. Teraz jednak doświadczała przebłysków dejami. Trwały już od tygodnia… Tyle że nie były to jej deja vu. W takiej formie przytrafiały jej się po raz pierwszy — obrazy wspomnień, które nie mogły istnieć. Nie mogły. Była przecież Esme Weatherwax, osobą rozsądną i solidną jak cegła, zawsze była, nigdy przecież… Ktoś zapukał do drzwi.

Zamrugała, zadowolona, że może uwolnić się od tych myśli. Sekundę czy dwie zajęło jej skoncentrowanie się na teraźniejszości. Potem złożyła kartkę papieru, wsunęła ją do koperty, włożyła kopertę do pliku innych, a plik do pudełka, zamknęła pudełko na mały kluczyk, który zawiesiła nad kominkiem, i dopiero wtedy podeszła do drzwi. Przeprowadziła jeszcze szybką kontrolę, czy przypadkiem w roztargnieniu nie zdjęła z siebie ubrania ani nic w tym rodzaju, po czym otworzyła.

— Dobry wieczór — powiedziała niania Ogg. Trzymała misę przykrytą ściereczką. — Przyniosłam ci trochę…

Babcia Weatherwax patrzyła ponad jej ramieniem.

— Kto to jest? — zapytała.

Trójka dziewcząt była wyraźnie zakłopotana.

— Widzisz, przyszły do mnie i… — zaczęła tłumaczyć niania.

— Nie mów — przerwała jej babcia. — Pozwól, że sama zgadnę. — Wyszła za próg i zmierzyła wzrokiem całą trójkę. — No, no… coś podobnego! Trzy dziewczęta, które chciałyby zostać czarownicami, mam rację? — Jej głos zabrzmiał falsetem. — „Och, prosimy, pani Ogg, wiemy już, że błądziłyśmy, chcemy nauczyć się prawdziwego czarownictwa”. Tak?

— Tak — przyznała niania. — Coś w tym rodzaju. Ale…

— Tu chodzi o czarownictwo — powiedziała surowo babcia. — To nie… to nie… nie gra w kasztany. Za co mnie to spotyka? Przeszła wzdłuż krótkiego szeregu drżących dziewcząt.

— Jak się nazywasz? — spytała.

— Magenta Frottige, proszę pani.

— Złożę się, że mama woła na ciebie inaczej. Magenta spuściła głowę.

— Woła na mnie Violet, proszę pani.

— To ładniejszy kolor niż magenta — uznała babcia. — Chciałaś być trochę tajemnicza, co? Żeby wszyscy myśleli, że poznałaś okultyzm. Potrafisz czarować? Twoja przyjaciółka nauczyła cię czegoś? Zrzuć mi kapelusz.

— Co, proszę pani?

Babcia Weatherwax odstąpiła o krok i obróciła się powoli.

— Zrzuć go. Nie będę ci przeszkadzać. No, dalej. Magenta w odcieniu fioletu przeszła w czerwień.

— Tego… Nigdy jakoś sobie nie radziłam z tym psychoczymśtam…

— Co za pech. No cóż, zobaczmy pozostałe. Jak ci na imię?

— Amanita, proszę pani.

— Jakie śliczne imię. Pokaż co potrafisz. Amanita rozejrzała się nerwowo.

— Ja, tego… Chyba nie potrafię, kiedy pani na mnie patrzy…

— Jaka szkoda. A ty, na końcu?

— Agnes Nitt — odpowiedziała Agnes, która orientowała się szybciej niż jej koleżanki i zrozumiała, że nie warto się upierać przy Perdicie.

— No dalej. Spróbuj. Agnes skoncentrowała się.

— Co za nieszczęście, co za nieszczęście — westchnęła babcia. — A kapelusz wciąż mam na głowie. Pokaż im, Gytho.

Niania Ogg westchnęła także, podniosła kawałek ułamanej gałęzi i cisnęła w stronę babcinego kapelusza. Babcia złapała patyk w locie.

— Ale… Ale… — jąkała się Amanita. — Mówiła pani, że mamy użyć czarów.

— Nie, nie mówiłam.

— Przecież każdy mógłby to zrobić — zaprotestowała Magenta.

— Owszem, ale przecież nie o to chodzi. Problem w tym, że wy nie zrobiłyście. — Babcia uśmiechnęła się, co było u niej czymś niezwykłym. — Słuchajcie, nie chcę być dla was niemiła. Jesteście młode. Świat pełen jest rzeczy, którymi możecie się zająć. Wcale nie chcecie być czarownicami. Nie chciałybyście, gdybyście wiedziały, co to oznacza. A teraz idźcie już. Wracajcie do domu. Nie próbujcie się bawić paranormalnym, dopóki nie wiecie, co jest normalne. No już. Uciekajcie.

— Ale to zwykłe oszustwo! — zaprotestowała Magenta. — Tak jak mówiła Diamanda! Pani używa tylko słów i sztuczek…

Babcia podniosła rękę. Ptaki w drzewach umilkły nagle.

— Gytho!

Niania Ogg obronnym gestem chwyciła oburącz rondo swojego kapelusza.

— Daj spokój, Esme, dałam za niego całe dwa dolary…

Huk gromu odbił się echem wśród drzew. Strzępki podszewki spłynęły łagodnie z nieba.

Babcia wyciągnęła palec w stronę dziewcząt, które usiłowały się odsunąć.

— Moje drogie — powiedziała. — Dlaczego nie odwiedzicie swojej przyjaciółki? Przegrała. Zapewne nie jest w tej chwili szczęśliwa. To nieodpowiedni moment, żeby zostawiać ludzi samych sobie.

Wciąż wpatrywały się w nią nieruchomo, jakby zafascynowane wyciągniętym palcem.

— Przed chwilą poprosiłam, żebyście wracały do domu. Całkiem spokojnym głosem. Czy wolicie, żebym krzyknęła? Odwróciły się i pobiegły. Niania Ogg wsunęła rękę w rondo trafionego kapelusza.

— Całe wieki szykowałam to lekarstwo dla świń — mamrotała. — Potrzebne jest osiem rodzajów liści. Liście wierzby, liście wrotycza, liście portków starucha… Zbierałam je cały dzień. W końcu liście nie rosną na drzewach…

Babcia Weatherwax patrzyła za znikającymi w lesie dziewczętami. Niania Ogg umilkła.

— Jak za dawnych czasów, co? — odezwała się po chwili. — Pamiętam, gdy miałam piętnaście lat i stałam przed starą Biddy Spective, a ona mówiła tym swoim głosem: „Chcesz zostać… kim?”. Byłam tak przerażona, że prawie…

— Ja nigdy przed nikim nie stałam — odparła chłodno babcia Weatherwax. — Biwakowałam w ogrodzie starej niani Gripes, dopóki nie obiecała, że nauczy mnie wszystkiego, co wie. Ha… Trwało to tydzień, a i tak miałam wolne popołudnia.

— Chcesz powiedzieć, że nie zostałaś wybrana? — zdumiała się niania.

— Ja? Nie, sama wybrałam. — Babcia zwróciła ku niej twarz, którą niania nieprędko zdoła zapomnieć, choć pewnie będzie próbować. — Ja wybrałam, Gytho Ogg. I chcę, żebyś o tym wiedziała. Cokolwiek się stanie, nigdy niczego nie żałowałam. Nie żałowałam ani jednej decyzji. Jasne?

— Skoro tak mówisz, Esme…


* * *

Czym jest magia?

Istnieje tłumaczenie magów, dostępne w dwóch wersjach, zależnie od wieku maga. Starsi magowie mówią o świecach, kręgach, planetach, gwiazdach, bananach, inkantacjach, runach i znaczeniu spożywania przynajmniej czterech solidnych posiłków dziennie. Młodsi magowie, zwłaszcza ci bladzi, którzy prawie przez cały czas przesiadują w budynku Magii Wysokich Energii[15], długo opowiadają o zawirowaniach w morficznej naturze wszechświata, o własności zasadniczej niepermanencji nawet najbardziej z pozoru sztywnych struktur czasoprzestrzeni, nieprawdopodobieństwie rzeczywistości i tak dalej. Oznacza to tylko, że trafili na coś gorącego i wymyślają fizykę po drodze…


* * *

Zbliżała się północ. Diamanda biegła w górę w stronę Tancerzy; ciernie i wrzosy czepiały się jej sukni. Dręczyło ją nieustępliwe uczucie poniżenia. Głupie, złośliwe staruchy! I głupi ludzie! Przecież wygrała. Zgodnie z zasadami to ona zwyciężyła. Ale wszyscy tylko się z niej śmiali.

To bolało. Wspomnienie tych szeroko uśmiechniętych, głupawych gąb. I wszyscy poparli te okropne staruchy, które nie miały pojęcia o istocie czarownictwa ani o tym, czym może się stać. Jeszcze im pokaże.

Przed nią wyrastali Tancerze — czarne sylwetki na tle rozjaśnionych księżycem chmur.


* * *

Niania zajrzała pod łóżko, na wypadek gdyby chował się tam jakiś mężczyzna. A nuż sprzyjałoby jej szczęście? Zamierzała wcześniej się dziś położyć. Miała za sobą wyjątkowo ciężki dzień.

Obok łóżka stal słój ze słodyczami i butelka przezroczystej cieczy ze skomplikowanego destylatora za szopą na drewno. Ściśle biorąc, nie była to whisky, i ściśle biorąc nie był to gin, ale za to przezroczysta ciecz miała dokładnie 90° zawartości alkoholu i dawała pocieszenie w przykrych chwilach około trzeciej nad ranem, kiedy człowiek budzi się i nie pamięta, kim jest. Po szklaneczce przezroczystej cieczy wprawdzie dalej nie pamiętał, ale to już nie przeszkadzało, bo i tak był kimś innym.

Загрузка...