Rozdział 9 Ogród Rozkoszy Ziemskich

Zdycha ci bydło, umierają krewni

i ty sam umierasz;

Lecz sława, którąś sobie zdobył,

nie umrze nigdy.

Zdycha ci bydło, umierają krewni

i ty umierasz;

Wiem jedną rzecz, co nigdy nie umrze:

Sąd o umarłym.

Havamal — Pieśni Najwyższego

Sam wyznaczył jeszcze dwóch ludzi oprócz Grunaldiego. Kazał im założyć ciemne, najlepiej czarne ubrania i wysmarować włosy dziegciem. Rozrobił barwnik i wymalował czarne zygzaki na ramionach i twarzy. Zawiesił na szyi amulet Tańczących Węży. Patrzyli w milczeniu na to, co robił.

— Dajcie mi coś, co do nich należało. Ubrania, koce, grzebień.

Przynieśli. Nerwowo, z bieganiną, trwożnym przeszukiwaniem kątów, szukaniem po zakamarkach. Ale w końcu znaleźli. Jakiś szal, coś podobnego do swetra, kościany grzebyk. Drewnianego konika. Drakkainen ujął szalik i przycisnął go do twarzy, wciągając głęboko powietrze.

Stali wokół ciasnym kręgiem, wlepiając w niego ciemne, zwierzęce oczy bez wyrazu i milczeli w osłupieniu.

Zamknął oczy, usiłując wydobyć charakterystyczny, obcy zapach potu, grupy olifaktyczne, ale nie wiedział, czy się uda. Zapach był zbyt obcy, za dużo różnic. Nie dało się do niczego przyporządkować. Cyfral pracował na pełnych obrotach, ale oprogramowania nie przystosowano do zapamiętywania znaczników obcych.

— Kto to jest? — zapytała któraś z kobiet trwożnym szeptem.

— Cudzoziemiec. Zwą go Nocny Wędrowiec.

— To Czyniący?

— Nie wiem.

— Miecz, nóż, łuk i strzały — powiedział Drakkainen i wstał. — Nie brać innej broni. Za mało nas, żebyśmy wdawali się w bitwy. Weźcie konie, które nie boją się ognia ani jazdy po górach. Trochę jedzenia. Resztę, cokolwiek będzie nam potrzebne, musimy zdobyć sobie sami. Jeżeli zobaczymy Węży, nie robić hałasu. I zbierajcie się żwawo, potrzebna nam każda chwila dnia.

Wyszedł na majdan i sprawdził uprząż Jadrana. Ciemnowłosa kobieta z mieczem na plecach stała oparta o słupy krużganka i patrzyła na niego badawczo.

— Znajdę je — powiedział. — Jest na to nadzieja. Jeżeli żyją, odbijemy je i przyprowadzimy.

Spojrzał w ciemne oczy jak u wiewiórki, ale jak zwykle nie rozpoznał w nich żadnych emocji. Rozpacz? Rezygnacja?

— Z której strony palisady była drabina?

Wskazała ręką.

— Deszcz padał. Próbowaliśmy z psami, ale straciły trop.

— My nie stracimy.

Patrzyli w milczeniu, sceptycznie, jak opadł na czworakach pod palisadą, macając trawę i mokrą ziemię. Znalazł jeden wzór śladów, potem drugi. Tropy kilku psów i wielu ludzi.

— Wszystko tu zadeptane — powiedział z przyganą. — Na razie tam. — Wskazał kierunek. — Nie wsiadać na konie, idziemy na przełaj przez las.

Pobiegli za nim. Biegł truchtem, przykucając co chwilę, by macać delikatnie, niemal pieszczotliwie błoto, rozgarniać i wąchać ściółkę, rozglądać się i wdychać głęboko powietrze. Nie mogli za nim nadążyć. Drakkainen przeskakiwał pnie i kamienie, wspinał się po zboczu.

— Nie prowadzić koni bezmyślnie za mną! — warknął nagle twardym głosem. — Obchodźcie przeszkody! Ważne, żebyście mnie widzieli, a nie deptali mi po piętach.

Tropy prowadziły aż do niewielkiego strumyka, szumiącego wśród kamieni. Drakkainen wszedł w wodę i patrzył przez chwilę.

— Tu psy straciły ślad — powiedział z namysłem, jakby do siebie. Spuścił głowę i patrzył na dno, szukając kamieni odwróconych jaśniejszą stroną do góry, korzeni i gałęzi na brzegu, za które ktoś chwycił, by uchronić się przed upadkiem. Potem ruszył po kolana w wodzie w górę strumienia. Po jakimś czasie znowu przystanął i znów patrzył w wodę pod swoimi nogami, a potem lustrował wysoki brzeg.

— Tutaj — oznajmił. — W górę tego zbocza.

— Jedno z nich utyka — rzucił po chwili. — To chłopiec.

— Tarfi — odpowiedział głucho Spalle.

Stok był zbyt stromy dla koni, więc musieli obejść go, wdrapać się pośród wywróconych pni, wykrotów i skał po to tylko, żeby zaraz zejść z drugiej strony.

— Przecież tu jest ścieżka — wymamrotał Spalle z niezadowoleniem. — Mogliśmy normalnie dojechać w siodle.

— Przecież on tropi. Skąd miał wiedzieć, gdzie ślad prowadzi.

— Jeżeli on naprawdę tropi po takich deszczach, to znaczy jest tak, jak od początku mówiłem. To jest Czyniący.

— Ale nasz Czyniący.

— Dobrze, bo jeśli nie, to łazimy na próżno.

Z drugiej strony rzeczywiście była ścieżka, ale Drakkainen dość szybko zszedł z niej i powędrował w dół zbocza. Widać było, jak skacze pomiędzy srebrzystymi pniami i co chwila przyklęka przy ziemi. W dole między drzewami, było dużo jaśniej, tam otwierała się górska łąka. Widzieli, jak Vuko wychodzi na trawę i znowu lustruje ziemię na czworakach.

— Nie zejdziemy tędy z końmi. On se pokicał jak kozica, ale szkapy połamią nogi.

— To jak?

— Suchym żlebem, kawałek dalej. Ja wezmę konie z Gjafim, a ty leć za nim.

Drakkainen stracił trop co najmniej trzy razy. Mógł polegać jedynie na śladach i to rozmytych, bo zapach rzeczywiście spłukały deszcze i przykryły inne wonie, równie obce i niewyraźne.

Kiedy go spotkali, klęczał na ziemi i przykładał do niej miecz wysunięty kawałek z pochwy. Trzewik pochwy leżał w tym samym miejscu, ale głowica w rękach Wędrowca kręciła się po ziemi i przykładał ją to tu, to tam.

— Zwariował.

— Mierzę długość kroku — warknął Drakkainen. — Zgubiłem ślad, więc szukam od poprzedniego. Nie przeszkadzaj.

Kawałek dalej dogonili go znowu. Stał i patrzył w ziemię.

— Tu ich spotkali.

— Kto?

— Kilku mężczyzn. Pięciu czy sześciu. I osiem dziwnych stworów. To będą chyba te kraby, o których wszyscy gadają. Ślady dziwne, jakby ludzkie, ale wąskie i długie. I te ostrza — wszystko wokół pocięte. Liście, pnie. Zupełnie jakby nimi bezmyślnie wymachiwały. Wąskie, długie brzeszczoty. Bardzo ostre. Ale krwi nie ma. Nikomu tu nic nie zrobiono. To nie była walka.

Wyprostował się.

— Tamci mieli konie. Ciężkie i dziwnie podkute. Czy tędy się idzie przez tę Szklaną Przełęcz?

— Nie.

— A gdziekolwiek do kraju Węży?

— Przez Niedźwiedzie Wierchy, może. To niewysoko, da radę z końmi.

— Więc pokaż mi drogę.

Jechali bez wytchnienia aż do zmroku. Gdzieś po drodze Drakkainen zeskoczył nagle z konia i ukląkł w trawie. Wstał potem i podał Grunaldiemu małą, skórzaną czapeczkę.

— Masz. Któreś zgubiło. Teraz widzicie wreszcie, że dobrze idziemy.

Potem znowu zsiedli z koni i szli dalej pomimo ciemności. Drakkainen parł do przodu pewnie jak po równej drodze. Konie potykały się, ludzie zaczepiali o gałęzie.

— Trzeba zrobić postój — powiedział ktoś.

— Nie ma czasu! — warknął Grunaldi. — Ulf jakoś idzie, to i my możemy!

Szli w kompletnych ciemnościach pod górę, potykając się wśród skał. Spalle lekko skręcił nogę, a drugi woj imieniem Gjafi Żelazny Ranek zwymiotował ze zmęczenia.

W końcu jednak zrobili postój. Na trzy godziny przed świtem, na kamienistym zboczu powyżej linii lasu. Drakkainen zabronił palić ogień.

— Zbyt niewyraźnie widzę — powiedział. — Mogłem zgubić ślad. Trzeba czekać do rana, bo jeżeli źle idziemy, będziemy musieli wracać.

Zwalili się jeden obok drugiego na mokrą trawę, dysząc rozpaczliwie. Nikt nie miał siły powiedzieć ani słowa. Bukłak z wodą przewędrował z rąk do rąk.

Potem Gjafi i Spalle zasnęli. Drakkainen siedział owinięty płaszczem i nasłuchiwał, a Grunaldi siedział obok i wyłamywał nerwowo palce. Widać było, że najchętniej szedłby dalej. Skórzaną czapeczkę znalezioną po drodze trzymał przez cały czas w dłoni.

— Naprawdę widzisz trop? — zapytał w końcu. — W tych ciemnościach?

— W ciemnościach już nie. Dlatego stanęliśmy. Zaszedł ten drugi księżyc. W ogóle to coś widzę, ale tropić nie mogę.

— Oczy ci świecą w mroku jak u wilka — zauważył Grunaldi ponuro. A po chwili: — A co robić, jak już dojdziemy? We czterech?

— Na pewno nie będziemy rzucać się na nich wszystkich z wrzaskiem. Zobaczy się. Zrobimy zasadzkę, powybijamy po jednym, może trzeba będzie zrobić sabotaż. Najważniejsze to odbić dzieci.

— Co to jest „zabotarh”?

— Zobaczysz.

Ruszyli, ledwo niebo poszarzało.

W górę, w górę i w górę. Pomiędzy kamieniami, czepiając się skał i holując coraz bardziej zdegustowane konie. Nie było tu żadnego traktu, tylko kamienista hala. Nad nimi wznosiły się szare szczyty, skąpane od połowy we mgle.

Drakkainen stanął nagle i podniósł rękę.

— Stać! Cicho, słyszycie?

Nic nie słyszeli.

— Tamto wycie, które słyszeliśmy na Dragorinie. Nie słyszycie?

— Ja chyba coś słyszę — powiedział Gjafi niepewnie.

— A ja nic.

— Dalej. Nie ma czasu.

Po kilku godzinach przeszli przełęcz i zaczęli schodzić, aż drogę przegrodził im strumień. Nie było tu ścieżki ani traktu. Nic. Tylko strumień, skały i kępy kosówki. Patrzyli z nadzieją, jak myszkuje wśród skał, aż wskazał kierunek.

— W górę. Konni jechali strumieniem, reszta szła obok, po skałach.

Biegli wzdłuż strumienia. Potem na drugi brzeg i w dół doliny. Po śliskich, wilgotnych skałach, ledwo widoczną ścieżką. Koń Gjafiego wpadł w panikę. Chrapał, tańczył i wydawał z siebie dzikie wizgi. Żeglarz szarpał się przez chwilę, świadom, że wszyscy stoją i patrzą nań z przyganą, w końcu zarzucił zwierzęciu płaszcz na głowę i poprowadził je, potykające się, na końcu pochodu.

— Nie zdradzaj pozycji! — warknął Drakkainen. Spojrzeli na niego w milczeniu.

Na dnie doliny Wędrowiec nagle stanął i rozejrzał się bezradnie.

Przystanęli spokojnie, czekając, aż znajdzie trop. Zawsze znajdował. Siedzieli cicho i starali się nie przeszkadzać. Grunaldi uniósł bukłak, pijąc, potem oblał sobie twarz odrobiną wody. Spalle siadł u nóg konia i zwiesił głowę. Zdjął hełm i przytroczył sobie do paska, po czym rozmasował zmęczoną twarz.

Czekali.

Drakkainen oglądał gałązki, potem cofnął się do zbocza i odpiąwszy miecz, zaczął mierzyć ślady.

Czekali, aż znajdzie ślad. Pewni, jak za każdym razem.

Drakkainen wstał, kopnął w skałę i wyrzucił z siebie cały ciąg przerażających, fińskich przekleństw, które brzmiały tak, jakby ktoś zanurzył rozpalone do białości ostrze w lodowatym strumieniu z lodowca.

Żeglarze milczeli i słuchali z szacunkiem, choć nie mogli zrozumieć ani słowa.

— Koniec — powiedział wreszcie Wędrowiec. — Teraz naprawdę ich zgubiliśmy. Tu mam ostatni ślad. — Kopnął w ziemię. — A dalej, jakby unieśli się w powietrze. Teraz zaczną się te wasze cholerne bzdety z zimnymi mgłami i inne magiczne gówna, których naprawdę nie znoszę! Naprawdę, jebem ti duszu, da piczki materi, tego nienawidzę! Przeszkadza mi to w pracy! Ktoś może wie, gdzie poleźli? Tam?! Tam?! A może tam?! A może pofrunęli na dzikich gęsiach?! W tym kretyńskim świecie pewno często się tak podróżuje!

Wyprostował się i zaczerpnął kilka głębokich oddechów.

— Poproszę o wodę — powiedział nagle uprzejmym tonem, przewieszając miecz przez plecy. Grunaldi podał mu bukłak. Drakkainen wypił, otarł usta wierzchem dłoni i oddał mu worek.

— Zejście ze zbocza — oznajmił spokojnie — było trawersem w tę stronę. Czyli przed siebie. Nie ma śladu, znaczy idziemy przed siebie.

Ale przeszli zaledwie kilkadziesiąt kroków.

— Stój! — wrzasnął Spalle.

Drakkainen, który przeszedł wstępne przeszkolenie w Morskim Oddziale Rozpoznania Specjalnego, zamarł z uniesioną nogą. Takie nagłe, gromowe „stój!” oznaczało dla niego — minę. Potykacz, fotokomórkę albo laserowy fugas. Po chwili uświadomił sobie, że tu nie ma min przeciwpiechotnych i bardzo powoli postawił podeszwę buta na ścieżce.

— Co się stało? — zapytał cierpliwie.

Spalle wskazywał coś ręką.

— Nie widzisz?

— Spalle — wycedził Drakkainen. — Poproszę rzeczowo. Widzę wiele rzeczy, ale nie wiem, o co chodzi. Widzę góry, krzaki, skały.

— Uroczysko. Patrz na te pokręcone krzaki. Na krąg martwych ptaków dookoła. Na trupa kozicy, która porosła jakimiś kolcami. Na szkielety skalnych piesków.

— Rozumiem — zaczął Drakkainen — że w związku z tym nie możemy iść dalej?

— Widzisz, jak powietrze faluje?

— Czyli musimy to obejść.

— Jak? Za stromo. I w górę, i w dół. Konie pospadają.

Drakkainen usiadł na trawie i wyjął fajkę.

— Ktoś ma jakieś pomysły?

Skrzesał ogień, rozdmuchując żar na kamieniu wśród suchych igieł kosówki, wreszcie błysnął płomyk. Drakkainen bardzo ostrożnie przypalił małą gałązkę, którą przyłożył do główki fajki.

Pozostali milczeli, przyglądając mu się z zaciekawieniem. Drakkainen wypuścił kłąb dymu, po czym zamknął na moment oczy.

— Przepraszam — powiedział. — Chyba jestem zmęczony. Zaraz coś wymyślę.

Siedział tak przez chwilę, pykając z fajki, i rozglądał się.

— Wynocha! — zakrakał nagle Nevermore, siadając na skale tuż przed granicą uroczyska.

— Tyle to już sam wiem — powiedział mu Drakkainen. — Tylko co dalej?

Kruk przeleciał mu nad głową i usiadł na innej skale.

— Traakt!

— Fajno — wycedził Drakkainen. — Dlaczego nie? Przecież to zupełnie racjonalne. Idziemy za krukiem. Słownik ci się poszerzył, jak słyszę.

— Traakt! Traakt! — krakał Nevermore.

— Wolałbym, żebyś powiedział „droga”, „tędy” albo coś w tym rodzaju, co mniej się kojarzy z krakaniem. Po prostu nie czułbym się aż tak bardzo jak kretyn.

Od tego momentu szli znacznie szybciej. Nie trzeba było już przystawać co chwilę, tropić ani szukać śladów.

Trwało to następne kilka godzin i żeglarze zaczęli dochodzić do wniosku, że ptak goni ich jeszcze gorzej niż Drakkainen.

Zeszli w jakąś dolinę, potem wspięli się na kolejny, niezbyt wysoki grzbiet górski.

W dole, pomiędzy stożkowatymi świerkami, ciągnęło się koryto rzeki, a tuż przy nim stała czworokątna sadyba. Z otworów dymowych pod dachem sączyły się sine smugi i wokół kręciło się kilka osób, maleńkich stąd jak mrówki.

— Cofnąć konie! — zawołał Drakkainen. — I wszyscy padnij! Nie stać na tle nieba!

Odwrócił się i zobaczył, że wszyscy i tak leżą, a Gjafi przytrzymuje przy pyskach warujące na podwiniętych nogach wszystkie konie.

Przestań odstawiać tu komandosa, zbeształ się w myślach. Przecież oni nie są głupi i bawią się w to przez całe życie.

Podczołgał się do krawędzi i wyjrzał bardzo ostrożnie, lustrując okolicę.

— Dwoje ludzi pędzi gdzieś kozy. Przed bramą siedzi jeden przy mieczu, ale nie wiem, czy to ma być wartownik, czy tylko tak sobie siedzi. Żre coś białego z miski. Ma pod ręką łuk, więc sądzę, że jednak wartownik. To wszystko Węże. Fryzura, tatuaże i tak dalej. Teraz wychodzi ze środka jakieś zwierzę. Świna? Nie, to nie zwierzę. To jest jeden z tych tak zwanych krabów. Rzeczywiście cały w pancerzu, ostrzy nie widzę. Jest małe, sięgałoby rosłemu mężowi do piersi, ale krępe. Jakoś dziwnie chodzi. Jakby sam tułów, bez głowy. Wygląda to raczej jak ryba głębinowa na nogach niż krab. Dobra.

Wyczołgał się tyłem i zsunął na drugą stronę, między skały.

— Zrobimy tak — powiedział. — Ja tam zaraz pójdę. Sam. Zbadam, jak to wygląda, i sprawdzę, czy mają wasze dzieci. Zobaczę, ilu jest zbrojnych i jak się pilnują. Wy macie tu czekać. Nie schodźcie za mną, nie kombinujcie niczego. Nie pomożecie mi. Sam mam największą szansę. Jeżeli mnie złapią, zauważycie to. Jakieś tryumfalne wrzaski, bieganina i w ogóle awantura. Ale to może również oznaczać, że sam postanowiłem tam narobić jakiegoś bałaganu. Czekajcie cierpliwie. Jest po mnie, jeżeli nie wrócę do rana.

— Lepiej pójdziemy z tobą — powiedział Grunaldi.

— Po pierwsze, uderzymy nocą, jak się ściemni. Jest nas za mało, żeby atakować od razu i sprawdzać wszystko bojem. Rozwalą nas w pięć minut i po sprawie. Po drugie, ktoś zostanie z końmi, a po dzieci idziemy we trzech.

— Na koniach można szybciej uciec — zauważył Spalle nieśmiało.

— Nie wolno nam korzystać z tej ścieżki, która się tu ciągnie. To jest ich ścieżka i cały czas ją obserwują. To jedyne wejście do doliny, którym mogą wjechać zbrojni, a przynajmniej tak pewnie uważają. Znajdziemy sobie inne miejsce, kawałek stąd. Tam na mnie poczekacie i tam poczeka też Spalle z końmi, kiedy pójdziemy odbijać dzieci.

— Dlaczego „Spalle”?! — zaprotestował wywołany.

— Dlatego, że skręciłeś nogę. A ktoś musi zostać z końmi, bo to jedyna szansa ucieczki. Kiedy będziemy już blisko, ty będziesz strzelał do goniących i spuszczał im na głowę kamienie. My nie będziemy mieli na to czasu.

Zeszli kawałek w dół zbocza i znaleźli kotlinkę pomiędzy skałami, w miejscu niewidocznym z gródka.

Drakkainen wyczołgał się na grzbiet i wyjrzał na drugą stronę.

— Doskonale — powiedział. — Niewysoko, ale stromo.

Na dno doliny rzeczywiście prowadziła biała, wapienna ściana skalna o wysokości najwyżej piętnastu metrów.

W dole szumiał potok.

Spalle spętał konie i pozwolił im szczypać wyschniętą, górską trawę i obgryzać żółte porosty ze skał. Drakkainen rozpiął swoje sakwy i z namaszczeniem układał przed sobą różne przedmioty. Miecz, zwój liny, nóż, łuk w sajdaku i kołczan. Krzesiwo. Duży szwajcarski scyzoryk, który ułożył uroczyście pośrodku.

— Nie podoba mi się to — oświadczył Grunaldi.

Drakkainen umoczył palec w rozrobionym na płaskim kamieniu czarnym barwniku i poprawiał sobie zygzakowate wzory na ramionach oraz twarzy.

— Dlaczego zawsze w takiej sytuacji znajdzie się ktoś, komu się „nie podoba”? Wynajął was wszystkich ktoś, czy jak? — zapytał Vuko, wycierając barwnik o trawę i grzebiąc w sakwie w poszukiwaniu karabińczyka z ósemką zjazdową.

— Nie podoba mi się, że wszystko zależy od ciebie, a tymczasem to ty tańczysz ze śmiercią. Wojownik nie siedzi i nie czeka przy koniach. Nie boimy się!

— Mylisz się — oświadczył Drakkainen, przypinając karabińczyk do pasa i sprawdzając, czy nóż nie zaczepia się o linę. — To właśnie kwestia ryzyka. Wojownik leci z rykiem, wywijając toporem, po czym strzelają mu trzy razy w zadek i zatykają jego mężny łeb na tyczkę. Ja uderzę pod osłoną ciemności. Zabiję w milczeniu. Będę wiedział, dokąd pójść i gdzie szukać. Nie przyszliśmy tu wydawać Wężom bitwy. Przyszliśmy odzyskać wasze dzieci. Może być tak, że nas tu zabiją i nic się nie uda. Ale nie licz na to, że znajdziesz się wtedy w pieśni, chyba że twój koń umie śpiewać. Bo z ludzi nie ocaleje nikt.

Założył na czoło swoją czarną chustę i związał ją z tyłu głowy.

Patrzyli w milczeniu, jak unieruchamia strzały w kołczanie, by nie wypadały i nie grzechotały. Wypróbował kilka mocowań sajdaka z łukiem tak, żeby o nic nie zaczepiać, przewiesił przez plecy miecz i rozplótł buchtę liny.

Znalazł nad urwiskiem pokręcone drzewko podobne do brzozy i pchnął całym ciężarem pień, po czym uwiesił się na nim nad przepaścią.

— Wytrzyma — oznajmił, wiążąc węzeł cumowniczy u nasady pnia. — Tędy będziemy schodzić.

Cisnął linę w dół i spojrzał za krawędź.

— Wystarczyło — stwierdził. — Nawet jest zapas.

Szczęknął karabińczykiem, szarpnął nim dla kontroli i przełożył linę za plecami.

— Idę — rzucił. — Czekajcie, aż wrócę.

— Znajdź drogę — powiedział Spalle.

Drakkainen przekręcił się głową w dół i pomaszerował po skalnej ścianie przy wtórze świstu liny, ślizgającej się przez hamujące oczka ósemki.

Po chwili wyjrzeli za krawędź, ale Wędrowca już tam nie było. Lina, przytulona ciasno do wapiennej ściany, też wydawała się ledwo widoczna.


Leżał pod osłoną gęstych, splątanych krzaków kosówki i obserwował. Robił nareszcie to, do czego się przygotowywał. Do zbrojnego odbijania i ewakuowania jeńców. Wprawdzie nie tych jeńców, ale na początek dobre i to.

W lesie znalazł obrośnięte liśćmi pędy bluszczu i okręcił się nimi, improwizując coś podobnego do stroju maskującego snajpera. Teraz wiedział, że póki nie zrobi jakiegoś głupstwa, nie powinni go zobaczyć. Na wprost bramy znajdował się jeden duży budynek, stojący w poprzek, równolegle do częstokołu. Po bokach dwa długie budynki gospodarcze.

Na dziedzińcu kręciło się kilkunastu uzbrojonych Ludzi Węży, prawdopodobnie tych, którzy przyjechali nocą z brańcami w asyście „krabów”.

Prócz tego byli tu jeszcze jacyś stali mieszkańcy. Widać było, jak łażą po obejściu, po godzinie przyjechało troje małym wozem wyładowanym sianem. Była jeszcze tamta para pasterzy, których wytropił kilkaset metrów dalej nad rozlewiskiem potoku. Podkradł się w ich stronę. Chłopak leżał na trawie, z rękami pod głową i jakąś trawką w zębach oddawał się kontemplacji obłoków. Dziewczyna zaś klęczała kawałek dalej przy skalnej ścianie, z której spadał mały wodospad. Woda pieniła się, wypełniając okrągły, naturalny stawek, i spadała do potoku. Sielanka.

Klęcząca tyłem dziewczyna była naga, tylko na głowie miała wieniec z gałęzi krzewu, obsypanego drobnymi, czerwonymi jagodami. Zygzakowate, czerwono-czarne tatuaże pokrywały nie tylko jej ramiona, ale także plecy i uda. Unosiła dłonie i śpiewała, ale w szumie wodospadu nie było słychać ani słowa. Widział tylko jej plecy, tłustawe nawiasem mówiąc, z szeregami drobnych fałdek nad biodrami, i ramiona, które wznosiła do góry, odrzucając głowę. Potem uniosła się na kolanach i wykonała kilka wijących się ruchów biodrami, potem ramionami, jakby ćwiczyła taniec brzucha. Spojrzał uważniej i zauważył, że dziewczyna trzyma na kolanach koźlątko. Położyła je przed sobą na ziemi i znowu zaczęła tańczyć na klęczkach.

Przemknęło mu przez głowę, że może warto byłoby tych dwoje czymś nastraszyć, ale nie wiedział czym. Mógłby ich zabić i zostawić tutaj, wtedy mieszkańcy fortu wyszliby na poszukiwanie, potem by ich znaleźli i zbiegliby się do wodospadu, zostawiając tamtą flankę zupełnie odsłoniętą, ale okropnie nie chciało mu się tego robić.

Już zaczął się wycofywać, kiedy zobaczył, jak w białej pianie pod wodospadem pojawiają się jakieś ciemne kształty, które przecinają wodę esowatymi ruchami, a potem wokół dziewczyny wiją się ogromne, czarno-czerwone węże. Związane koźlę szarpało się rozpaczliwie, łby węży uderzyły je momentalnie jak pejcze i zwierzątko padło wśród drgawek. Natychmiast zostało oplecione przez kłębowisko gadów i znikło pod plątaniną ciał. Kilka węży wspięło się też na dziewczynę, oplatając się wokół ud i ramion. Były różnej wielkości. Od małych, grubości kciuka i krótszych niż pół metra, do dwumetrowych i grubych jak ramię mężczyzny.

Drakkainen przyjął do wiadomości to, co zobaczył, po czym wycofał się i przez zagajnik wrócił w okolicę fortu. Najbardziej trapiło go, że przy takim ruchu na małej przestrzeni nie zdoła wkraść się do środka.

Czatował w kilku miejscach przez kilka godzin, ale nie było możliwości.

Obserwował „kraba”, który wylazł po raz kolejny i przechadzał się przed bramą. Wartownik warknął coś do niego i dźgnął pancerz końcem włóczni. Krab pokazał nagle ramiona z krzywymi ostrzami, które dotąd były ciasno splecione na beczkowatej piersi i zasyczał.

Strażnik krzyknął ostro i zdzielił kraba drzewcem przez płaski łeb, po czym wyjął coś zza pazuchy. Krab wydał z siebie upiorny, przeciągły wrzask, potwornie wysoki, i cofnął się do grodu.

To jakieś zwierzę, pomyślał Drakkainen, przynajmniej strażnik tak się do tego odnosił. Jednak ten pancerz wygląda na sztuczny. Na tandetną zbroję z podrdzewiałej blachy, jakkolwiek o wymyślnym kształcie. Tylko na co ta zbroja jest nasadzona? Na gigantycznego kurczaka?

Postanowił przeczołgać się na drugą stronę fortu i spróbować podsłuchiwać pod częstokołem.

Po południu rozległo się nagle przeciągłe buczenie rogów i otwarto bramę. Wypadło stamtąd kłusem kilku jeźdźców, a za nimi w dwóch szeregach równo maszerowały kraby.

Drakkainen był wtedy w połowie przeczołgiwania się przez łąkę na wprost grodu. Opleciony dokładnie kłębowiskiem pnączy i suchą trawą, wyglądał raczej jak pagórek lub kupa siana, która spadła z wozu. Poruszał się tak powoli, że trzeba by naprawdę uważnego obserwatora, żeby zauważył jakikolwiek ruch.

Jednak kiedy oddział wymaszerował wprost na niego, jedyne, co mógł zrobić, to powoli opuścić twarz na ziemię i czekać.

Konie, na których jeździli Węże, wyglądały cudacznie. Nosiły pełne zbroje, ale całe w jakichś nieregularnych łuskach i odrostach, przypominały raczej jaszczurki albo koniki morskie. Ta sama estetyka dotyczyła pancerzy „krabów”.

Coś go strasznie męczyło w ich wyglądzie, ale nie potrafił sobie uświadomić, co. Coś nie na miejscu. Coś z dziedziny: „Czym różnią się te obrazki?”.

Obłożone kolczastymi segmentami kopyto uderzyło w ziemię tuż obok jego głowy, wzbijając chmurę pyłu. O metr od niego maszerowały, chrzęszcząc luźnymi blachami, dziwaczne stwory. Prawie nie miały głów tylko płaskie wybrzuszenie z czymś w rodzaju szerokiego dzioba z przodu i wąskiej szczeliny nad dziobem. Przypominało to szesnastowieczny hełm turniejowy typu „żabi pysk”.

Koń wbił kopyto obok jego uda, kolejny przeszedł tuż nad głową. Drakkainen nawet nie drgnął, choć całe ciało chciało porwać się z wrzaskiem na równe nogi.

Jeździec może cię nie widzi, ale koń czuje, że coś jest nie w porządku, i dlatego nie chce tu stawać. Konie cenią sobie równowagę i nienawidzą deptać po nie wiadomo czym. Podejrzewał jednak, że się pociesza. To w końcu nie były tak naprawdę konie.

Przejazd oddziału nad jego głową trwał mniej niż trzydzieści sekund, ale Drakkainenowi wydawało się, że to niekończący się koszmar. Kiedy wszyscy przeszli, nie musiał się nawet zmuszać do tego, żeby pozostać na miejscu. Był wykończony.

Poleżę tu, pomyślał. Może nawet się zdrzemnę.

Zaczęło się robić szaro. Słońce schowało się już za krawędzią szczytu i dolinę zalał długi cień.

Trzeba było się spieszyć.

Przepełzł na drugą stronę fortu — bagnistą łąkę, oddzielającą go od zbocza doliny, i po dłuższym czasie przekradł się do palisady. Nawet nie była taka wysoka.


— Podaj mi rękę — powiedział Drakkainen, wychylając się nagle zza urwiska. Grunaldi, od kilku godzin siedzący uparcie przy obwiązanym liną drzewku, odskoczył w tył.

— Skądeś się tu wziął?! Przed chwilą patrzyłem na dół i nikogo nie było.

— Patrzyłeś na mnie, tylko nie wiedziałeś, na co patrzysz.

— Mają dzieci?!

— Mają. Trzymają je w oborze przy samej palisadzie. Jak się patrzy od wejścia, to po prawej ręce. To długi budynek. Pierwsze drzwi to siodlarnia, drugie obora dla kóz i chlew, trzecie to właśnie pomieszczenie, gdzie zamknęli dzieci. Nie otwórzcie tylko następnego. To jest zagroda, gdzie trzymają kraby. To dzikie zwierzęta. Nie wiem, jakie, ale ważne, że całe z żelaza i bardzo szybkie. W tej chwili tylko trzy, bo reszta wyszła z fortu traktem, razem z jazdą. Widziałem, jak je karmią. Sami Ludzie Węże chyba się ich boją. Jeden podszedł do zagrody i wrzucił tam ćwierć świniaka. Potem słychać było tylko wrzask i świst ostrzy, a mięso znikło. Uważajcie na nie. Teraz w środku jest gdzieś piętnastu Węży. I mężowie, i kobiety są zbrojni. Zbierajcie się. Musimy ukryć się w zagajniku, zanim sprowadzą kozy z pastwiska.

— Dlaczego?

— Powiem wam po drodze. Podajcie mi hełm i karwasze.


Zaczęło się od tego, że młoda kapłanka i chłopak, który pasł z nią kozy, wpadli o zachodzie słońca do fortu przerażeni i z okropnym krzykiem. Kiedy wracali spod wodospadu, pędząc stado, natknęli się na cztery święte węże. Były martwe i z odrąbanymi łbami, a ich ciała bluźnierca naciągnął na kije jak rękawiczki i ustawił wśród skał.

Jeszcze nikt nie słyszał o niczym podobnym, a już zupełnie nie można było zrozumieć, jak to się mogło stać tuż przy forcie, w samym środku ich doliny z widokiem na Skamieniałe Cuda, po drodze do świętego wodospadu. Dosłownie o kilka kroków od nich. To było zupełnie nie do uwierzenia, więc z fortu wybiegli niemal wszyscy, którzy byli w zasięgu głosu.

Wartownik pobiegł również, ponieważ go zawołano. „Popatrz, co z ciebie za wartownik! Jak to możliwe! Pod samym fortem! Kto to mógł zrobić?! Tylko popatrz!”.

No to popatrzył.

Nie widział natomiast człowieka z mieczem na plecach, który wślizguje się do wnętrza fortu jak cień.

Zaraz za bramą Drakkainen skręcił wzdłuż palisady, gdzie pod ścianą obory stał wóz z sianem. Przyklęknął na chwilę przy przednich kołach i z szerokim uśmiechem na twarzy wydobył swój wieloczynnościowy, szwajcarski scyzoryk, przemycony z lekceważeniem wszelkich reguł. Tuż przy rękojeści znajdowało się stalowe kółko. Wędrowiec pociągnął je, rozwijając trzydziestocentymetrową piłkę strunową. Monomolekularny włos o ostrości diamentu i wytrzymałości porównywalnej z odpornością cumy dużego okrętu. Przełożył strunę przez belkę dyszla i odciął ją trzema długimi pociągnięciami.

— Nigdy nie używasz tych wszystkich gadżetów, mówili — zamruczał pod nosem, niosąc dyszel na ramieniu zaułkiem pomiędzy oborą a palisadą. Szedł, licząc kroki, aż znalazł się na wysokości pomieszczenia, z którego niedawno dobiegały go przerażające, dziecięce głosy. Jakieś senne, jakby w malignie.

„Gdzie jest muzyka? Chcę, żeby znowu była muzyka! Mama... mama... mama... Chcę do węża...”.

Jeszcze czuł ciarki na samo wspomnienie.

Oparł dyszel o palisadę, po czym podskoczył i rozparł nogi pomiędzy częstokołem a ścianą, i wspiął się na dach obory.

Gdzieś daleko ludzie wrzeszczeli na siebie, złorzeczyli i wygrażali niewidzialnemu wrogowi. A wszystko z powodu kilku węży. Dla nich było to coś takiego, jak dla Araba goły kankan na modlitewnym dywaniku.

Drakkainen wholował dyszel na górę i nagle znieruchomiał w bardzo niewygodnej pozycji. Za stodołą pojawił się wysoki Człowiek Wąż i, oparłszy się plecami o ścianę, rozsznurował rozporek.

Potem rozległ się plusk i beztroskie poświstywanie. Drakkainen czekał cierpliwie, trzymając dyszel w powietrzu. Wąż ulżył sobie, po czym majstrując przy portkach, nagle spojrzał na dolny koniec drąga, wiszący w powietrzu metr od jego głowy. Powiódł po nim wzrokiem i na tle ciemniejącego nieba dojrzał siedzącego dwa metry wyżej Wędrowca.

— Nie sika się za stodołą — mruknął Drakkainen z wyrzutem, potem grzmotnął Węża końcem dyszla w twarz. Uniósł słup i przerzucił go za palisadę, opierając jednym końcem pomiędzy zaostrzonymi palami.

Wydobył miecz i wbił go w strzechę, tnąc sznurki i prując pachnące kurzem, stare warstwy słomy. Pokrycie dachu posypało się za oborę, a Wędrowiec sięgnął znów po scyzoryk i wyjął strunę, by przeciąć belki i więźby dachu. Pochylił się potem i, leżąc na dachu, zerwał belki stanowiące podłogę sąsieku. Zajrzał do środka i, zauważywszy pięcioro dzieci, stłoczonych w kącie i podnoszących na niego osłupiałe pyszczki, wycofał się. Pierwszy etap zakończony.

Gdzieś daleko wybuchły krzyki. Gwałtowne i histeryczne. Nie było czasu. Etap drugi — sabotaż. Kilka strzał, posłanych z zagajnika przez Grunaldiego, powstrzymało tłumek przed przeszukaniem okolicznych krzaków. Wartownik padł na ścieżkę ze strzałą sterczącą z oka, na niego zwaliła się tęga niewiasta o podpiętych wysoko włosach podobnych do sitowia. Ktoś kolejny, z nogą przeszytą na wylot, kuśtykając i wyjąc, szukał schronienia, reszta rzuciła się kryć za skałami.

Drakkainen, przygięty wpół, pobiegł po dachu i przeskoczył na strzechę kryjącą domostwo. Teraz musiał odwrócić uwagę ostrzelanych Węży od zagajnika i kupić trochę czasu obydwu żeglarzom.

Wciągnął powietrze i skoncentrował się, aktywując cyfrala, po czym rozpiął sajdak i, stojąc na dachu, sięgnął po łuk.

W zębach mieściły mu się tylko dwie strzały. Wybrał więc pięć i wbił je w strzechę, aktywował termowizję. W zapadającym nagle mroku bezkształtne plamy cienia zamieniły się w chłodne skały i pałające gorącymi barwami, skulone za nimi sylwetki. Drakkainen założył strzałę i wymierzył w niebo, patrząc po parabolicznych liniach wyświetlonych mu przez program. Ten starszy, skulony za rachityczną osłoną z kępy kosówki. Wskazuje ręką miejsce, gdzie może kryć się Grunaldi, i coś wrzeszczy. Dziękuję. Nie będziesz mi tu nic wskazywał. Drugi, biegnący z wrzaskiem do grodu. Następny. Następny. Kolejne strzały wypuścił jedną po drugiej w powietrze, doskonale wiedząc, gdzie trafią, i zeskoczył z dachu.

Zjechał po śliskiej słomie na majdan akurat w sam raz, żeby zderzyć się z grubym Wężem wychodzącym pośpiesznie z budynku z toporem w ręku.

Trwało to ułamek sekundy. Drakkainen wbił mu kolano w wątrobę, kciuk w oko, po czym grzmotnął go czołową częścią hełmu w twarz. Przytrzymał padającego i z trudem pchnął na innego jegomościa walącego się przed drzwi. Tamten otworzył usta do wrzasku i utonął w miodowo gęstym powietrzu przyspieszenia.

Wędrowiec rąbnął go nadgarstkiem tuż poniżej skroni, po czym wyskoczył lekko i wbił boczne kopnięcie w klatkę piersiową osuwającego się grubasa. Obaj Węże popłynęli do tyłu, wpadając do wnętrza domostwa. Słyszał, jak łamią tam w środku coś z rozlewającym się bez końca przeciągłym trzaskiem.

Drakkainen zatrzasnął drzwi i rozejrzał się po dziedzińcu. Znalazł zapomnianą, opartą o ścianę włócznię i wbił ostrze w deski drzwi, zapierając drugi koniec o ziemię. Potem wyszarpnął pęk słomy ze strzechy i przyklęknął, żeby skrzesać ogień.

Grunaldi i Gjafi wpadli przez szeroko otwartą bramę, dysząc i wymachując łukami.

— Grunaldi, ty nie! — wrzasnął Drakkainen. — Za palisadę! Będziesz odbierał dzieci. Tam, gdzie oparty dyszel, biegiem!

Grunaldi zakręcił się w miejscu i pognał, jakby goniły go demony.

Drakkainen podpalił strzechę. Buchnęły wesołe, pomarańczowe płomyczki i kłęby gęstego jak śmietana, siwego dymu. Chwycił jeszcze jakąś ławę i kilka beczek i zwalił to wszystko na kupę, barykadując drzwi.

— Gjafi, zamykaj bramę! — ryknął. — Na zasuwę!

Gjafi naparł na skrzydła bramy, a potem pchnął kutą, żelazną zasuwę.

Łomotanie w drzwi od chałupy stawało się coraz gwałtowniejsze.

— Za mną! — krzyknął Drakkainen. — Na dach!

Splótł ręce i ledwo but Gjafiego oparł mu się o dłonie, wypchnął go w powietrze.

Strzecha płonęła, aż miło. Gdzieś znad strumienia Węże podnieśli paniczny wrzask, ale bali się wychylić zza kamieni, przekonani, że są ostrzeliwani z kilku stron. Wypuścił jeszcze dwie strzały w niebo, na wyczucie, żeby utrzymać ich w tym nastroju.

Gjafi bezradnie zjechał z powrotem z dachu i rąbnął w ziemię.

Drzwi pękły z trzaskiem, uderzone czymś od wewnątrz. Za chwilę rąbnięto jeszcze raz. Kilka desek, koziołkując, poleciało na majdan.

Drakkainen wsadził trzy strzały, jedna za drugą, w dziurę po wyłamanych deskach. Ze środka rozległ się dziki krzyk.

Gjafi gramolił się z ziemi, sycząc i kuśtykając.

Drzwi zagrody uchyliły się powoli i wyszły stamtąd dwa kraby. Wyglądały paskudnie. Jak karły w płytowych, piętnastowiecznych zbrojach, jak morskie stwory albo demony z płócien jakiegoś oszalałego Holendra. Bosch? Breugel? Proszę bardzo.

Blacha pancerzy była pełna wżerów i przypominała wypolerowaną rdzę.

Ktoś zaczął walić od zewnątrz w zaryglowaną bramę.

Gjafi wyjął miecz.

Hucząca plama ognia rozlała się już na pół dachu i pożerała strzechę z ogłuszającym trzaskiem. Któryś z uwięzionych wewnątrz ludzi cisnął ławą w wąskie okno, wybijając okiennicę, ale tylko je zablokował do reszty. Ława utkwiła w połowie i wystawała teraz na zewnątrz.

Pierwszy z krabów ruszył na niego gwałtownie i nagle rozplótł wiecznie założone na piersi ramiona, ukazując dwie, dotąd skryte za plecami, krzywe szable. Uniósł się trochę i z płaskiego, przeciętego tylko wąską wizurą hełmu wybuchnął piskliwy krzyk.

Stwór był piekielnie szybki. Naprzemienne uderzenia szabel spadały z prędkością wirników śmigłowca. W przyspieszeniu Drakkainen widział, napinając łuk, jak ciosy strzelają jeden za drugim, Gjafi, obdarzony fenomenalnym refleksem, odbił trzy takie uderzenia, po czym jego dłoń wyprysnęła do góry, koziołkując w powietrzu i wlokąc warkocz krwi.

Sam wystrzelił trzy razy prosto w szczelinę hełmu tego z tyłu, widząc jednocześnie, jak Gjafi rozpada się tak, jakby wpadł w wentylator. W eksplozji krwi, gubiąc kończyny, rozlatując się w powietrzu, jeszcze zanim upadł na ziemię. Tamte trzy strzały były już na granicy wytrzymałości łuku, wystrzelił je w mniej niż sekundę, ostatnia rozleciała się w powietrzu od uderzenia cięciwy. Sprzęt mógł nie wytrzymać strzelania w przyspieszeniu. Wyrzucił łuk w powietrze i wydobył miecz, po czym odbił dwa z tych kurczowych, momentalnych jak uderzenia skorpiona cięć i wsadził dwa pchnięcia pomiędzy segmenty pancerza. Ten pierwszy, trafiony z łuku krab łaził ślepo po majdanie i siekał, co popadło.

Drakkainen wyskoczył z trybu bojowego, ale dla Gjafiego było już za późno. Wyglądał, jakby wszedł na minę. Wędrowiec schował miecz i spojrzał na kraba, który usiadł nagle w miejscu i uwiądł, lekko tylko skrobiąc ziemię ostrzami. Wszystko wokół zbryzgane było krwią Gjafiego, który drgał na ziemi, i było już za późno. Nie można było mu pomóc ani nie było go jak wynieść.

Nie było już czasu, ale tego musiał się dowiedzieć.

Drugi krab zwalił się na majdan z okropnym łomotem, przywodzącym na myśl kraksę samochodową.

Trudno było znaleźć jakiekolwiek mocowania pancerza, wreszcie odkrył jakieś łączenie i rozgiął je na siłę, kalecząc dłonie. Potem, kiedy już ciągnął za duży arkusz blachy, usłyszał, jak wyskakują jeden po drugim nity, i udało mu się odchylić lekko hełm. W środku, pod blachami widać było coś mięsistego jak ciało małża, pełne śliskich macek i naczyń, zalane jakimś cuchnącym śluzem, a w tym wszystkim widać było chude, blade ciałko.

I krew.

— Mamusiu, boli... — Vuko usłyszał ze środka metaliczny głos i wrzasnął. Odskoczył do tyłu, gubiąc miecz, i dalej się cofał. — Chcę do węża...

Głos umilkł, a Drakkainen cofał się, aż oparł się o ścianę i zjechał po niej na majdan. Siedział tak przez chwilę, aż rozległo się kolejne potężne uderzenie o bramę. Wędrowiec wzdrygnął się i ocknął na chwilę. Brama zatrzęsła się po raz kolejny, drzwi od płonącego dworu pękły na połowę i widać było, jak kilku ludzi pcha je z całej siły.

Wstał, zataczając się, podniósł łuk, znalazł gdzieś miecz i schował go do pochwy. A potem z zupełnie martwą i nieruchomą twarzą wybił się z ziemi, chwytając dłonią belkę, po czym wgramolił na dach.

Znalazł miejsce, w którym wypruł strzechę i wślizgnął się do środka.

Zachowywał się jak automat.

Wyciągał dzieci jedno po drugim na sąsiek, potem na dach, nie pozwalając im się rozłazić i przytrzymując niczym kocięta. Potem spuścił je po dyszlu prosto w ramiona Grunaldiego.

Skoczył z dachu, odbił od pali i poszybował w ciemność. Ziemia nadleciała mu na spotkanie. Zamortyzował upadek przewrotką i pokuśtykał za Grunaldim.

— Gdzie Gjafi?

— Nie żyje. Krab.

Wtopili się w mrok, wlokąc dzieci snujące się jak somnambulicy.

Węże wrzeszczeli, zajęci szturmowaniem własnej bramy i kontemplowaniem pożaru chałupy, oślepieni ogniem i ogłuszeni własnym wrzaskiem i paniką.

Tak jak w Afryce, przeszło przez głowę Drakkainenowi. Tak samo było w Afryce. Tak samo wyglądały armie warlordów. Oficerowie po czternaście lat, a reszta od siedmiu wzwyż.

Chwycił dwoje dzieci pod pachę i biegł, starając się stąpać jak najciszej.

Kiedy dobiegli do liny, Drakkainen chwycił Grunaldiego za ramię.

— Wchodź pierwszy — powiedział. — Będziesz wciągał dzieci razem ze Spalle, ja będę je przywiązywał.

— A potem wejdziesz? — zapytał Grunaldi stanowczo.

— Nie. Potem muszę iść dalej.

„Mamusiu, chcę do węża...”

— Zaopiekuj się moim koniem. Będzie tęsknił. Trzymaj go i nie wyrzucaj moich rzeczy. Wrócę.

— Nie możesz iść sam.

— Odprowadźcie dzieci do domu. Pilnujcie ich. Są jak zatrute, ale myślę, że kiedyś im przejdzie. Mogą znowu uciekać. I spieszcie się. Wsadźcie je na mojego konia i konia Gjafiego.

Drakkainen wyjął kilka strzał i wbił je, jedną obok drugiej, w ziemię. Kołczan był już prawie pusty.

W ciemnościach, od strony huczącego, sypiącego iskrami pożaru słychać było krzyki i tupot nóg.

— Ulf, będziemy na ciebie czekać.

— Słyszałem — odpowiedział Drakkainen twardo. Nie wolno się rozklejać. Morsy nie pękają.

— Grunaldi?

— Tak?

— Mój koń... Przytul czoło do jego czoła i powiedz mu, że wrócę, dobrze?

— Dobrze, przyjacielu. Jeśli nie, to ja po ciebie wrócę. A... wiesz, co to są te kraby?

— Nie chcesz wiedzieć.

Uścisnęli sobie bicepsy i karki, a potem Grunaldi zaczął się wspinać. Zatrzymał się na chwilę.

— Nitj’sefni?

— Tak?

— Znajdź drogę.

Boh — odpowiedział Wędrowiec po chorwacku.

Drakkainen uniósł łuk i wypuścił w mrok pierwszą strzałę. Odpowiedział mu krzyk.

Potem strzelił jeszcze dwa razy i przywiązał pierwsze dziecko pod pachami węzłem ratowniczym. Kolejne wyruszyło gdzieś w ciemność i musiał chwycić je za kark jak kocię.

Znowu napiął łuk i strzelił ponownie. Zostało troje ścigających, którzy zorientowali się wreszcie, że pozostali leżą przeszyci strzałami albo konają właśnie na ziemi, i cofnęli się.

Z góry z wizgiem pomknęły kolejne strzały. Grunaldi i Spalle. Uśmiechnął się.

Kiedy ostatni chłopiec pojechał do góry, chlipiąc i ocierając się o skałę, Drakkainen schował łuk i wtopił się w mrok.

***

Ciemność daje mi poczucie bezpieczeństwa. Kiedy przechodzę przez zagajnik, natykam się na troje Węży, dźgających włóczniami kępy trawy i krzaki, dziewczyna pochlipuje z wściekłości, pozostali mają zaciśnięte szczęki. Znajdą.

Znajdą bydlaka, który zabił święte węże, podpalił im dom i porwał ich niewolników. Który zabił tylu braci. Więc będą szukać. To nic, że dom się pali, to nic, że każda para rąk jest potrzebna do wiader i zwalania strzechy.

To nic, że jest kompletnie ciemno.

Nie odpuszczą. Będą szukać. To nic, że w miejscu, w którym sprawcy już od dawna nie ma prawa być.

Wpadają na drzewa, potykają się, zaczepiają ostrzami o gałęzie.

I mijają mnie po obu stronach. Tylko dlatego, że klęczę zupełnie nieruchomo, z opuszczoną twarzą i trzymam dłoń na rękojeści miecza. Moja sylwetka nie przypomina ludzkiej. Jest po prostu czarną plamą. A nade wszystko nie porusza się. W mroku oko rejestruje głównie ruch. Siedzę tak cierpliwie, aż odejdą, i potem jeszcze dłużej.

A potem opuszczam ich dolinę.

Wychodzi pierwszy księżyc i jak dla mnie robi się całkiem jasno. Zatrzymuję się w osłoniętej kotlince na zboczu niewielkiej, stromej góry.

Nie chodzi o ciemność. Chodzi o mroczki przed oczami, o głód i zmęczenie. Kilkadziesiąt sekund trybu bojowego też zebrało swoje żniwo.

Jestem wykończony.

Mam niewiele zapasów. Zawiniątko z garścią pasków suszonego mięsa, dwa batony chałwy i te nowe, suszone owoce, podobne do wielkich daktyli. Tyle, co upchnąłem po kieszeniach.

Nie mam bukłaka.

Piłem niedawno wodę ze strumienia, ale brak naczynia to może być problem. Trzeba było zabrać przynajmniej plastikową butelkę po śliwowicy. Miałem tam jeszcze prawie połowę rakiji. Mogłaby służyć nawet do przemywania ran, a potem butelka stałaby się doskonałą manierką.

Trudno.

Mam, co mam, a czego nie mam, nie potrzebuję.

Czuję potrzebę pośpiechu. To instynkt. Wiem, że jestem u celu.

I wiem, że jest chyba za późno.

Zakładam kaptur półkożuszka i obejmuję się ciasno ramionami, po czym znajduję sobie miejsce osłonięte od wiatru.

Jest dwadzieścia po drugiej, środa, dwudziestego czwartego października, według umownego kalendarza lokalnego. Temperatura powietrza sześć stopni, siła wiatru trzydzieści kilometrów na godzinę. Dobranoc, Midgaard.


Pobudka o pierwszym brzasku. Zbieram ostrzem noża rosę z trawy. Cappuccino a la Wybrzeże Żagli. Żuję kawałek mięsa, pół batonu chałwy i daktyla.

A potem opuszczam moją kotlinkę i ruszam na szczyt.

Siadam na szczycie tuż przed świtem.

Czas na poranną odprawę, lustrację okolicy w pierwszych promieniach słońca i zaplanowanie działań na najbliższe szesnaście godzin. Działań racjonalnych i sensownych.

Wschodzi słońce. Wspaniały moment, kiedy pierwszy pomarańczowy promień przeciska się między szczytami i maluje przede mną panoramę górskiego łańcucha.

To kompletny obłęd.

Szkolono mnie właśnie pod takim kątem, żebym nie oszalał, patrząc na dzieci, zmienione w bojowe maszyny, wyglądające jak piekielne karły. Żebym nie gryzł się w nieskończoność, kiedy widzę, jak piec przemawia ludzkim głosem albo gdy prawa fizyki idą sobie na spacer.

Ale to wszystko jest kwestia skali.

Patrzę na góry, otaczające długą i szeroką dolinę, i czuję pustkę. Coś w rodzaju obrazu kontrolnego albo komunikatu „panic screen”. „Umysł wykonał nieprawidłową operację i nastąpi jego zamknięcie. Jeżeli problem będzie się powtarzał, skontaktuj się ze sprzedawcą”.

Widzę górę, która jest wąska i wznosi się łagodnymi liniami aż do miejsca, gdzie jest ucięta równo jak nożem, a na szczycie stoi idealna, lśniąca kula wysokości biurowca. Licząc od podstawy, wszystko ma z sześćset metrów. Kula stoi w wodzie. Wodzie, która obraca ją powoli i omywa jej powierzchnię, a potem wycieka na pięć stron wodospadami.

Widzę szczyt, który jest stożkiem. Idealnym, strzelistym stożkiem, przebijającym w połowie wysokości kolejną kulę jak globus wielkości ligowego stadionu.

Nie wszystkie są geometryczne, ale niemal każdy szczyt w okolicy jest rzeźbą. O celowych, tytanicznych kształtach, bez śladu obróbki.

A w dolinie widać jeszcze bardziej obłąkane twory, choć znacznie mniejsze, przypominające jakieś dziwaczne fontanny, budynki i sadzawki, wśród których snuje się mgła.

Mam otwarte usta, wytrzeszczone oczy i milczę.

Milczę w sobie i na zewnątrz.

Gwałtownie usiłuję sobie tylko przypomnieć, w jaki sposób można przerwać halucynacje.

To niemożliwe.

A zatem jestem otruty.

Coś tu jest w powietrzu.

Ale moja dłoń wygląda jak dłoń.

Stado ptaków, przelatujących poniżej, jednak nie przemienia się w moich oczach w leszcze albo naleśniki. Rosnące wokół kępy trawy także są zgodne z „Atlasem do oznaczania roślin zielnych Kontynentu Północnego”.

Kiedy coś nie ma prawa istnieć, a jednak istnieje, przyjmuję to do wiadomości i nie zadręczam się pytaniami „jak” i „dlaczego”. Tak zostałem wyszkolony.

Schodzę w tę dolinę.

Długą, wyobloną granią, ciągnącą się poniżej pochylonego, przewieszonego od przodu szczytu.

Góra, z której schodzę w dolinę, w ogóle ma takie miękkie, opływowe linie. Idę po gładkim, wyślizganym granicie jak po jakiejś gigantycznej rurze. Grań opada dosyć łagodnie, ale jest naprawdę ślisko. Po obu stronach mam przepaść. Po lewej okrągłą, głęboką kotlinkę, otoczoną przez moją górę, a po drugiej ekspozycję na kolejną dolinę strumienia. W każdą stronę ze dwieście metrów w dół. Nieprzyjemnie.

Grań, po której idę, ciągnie się łagodnym, opadającym grzbietem jakieś pół kilometra.

Jest ślisko.

Przydałyby się haki i poręczówka.

Po dłuższym czasie mgły na dole rozchodzą się trochę, widzę, jak płyną doliną trochę jak rzeki, spływają spomiędzy szczytów i łączą się w jeden długi nurt, ale poza tym widoczność zaczyna się poprawiać. Wstaje słońce.

Patrzę tam, gdzie idę, i nagle staję w osłupieniu.

Bo widzę wyraźnie, że kieruję się — ku stopie.

Smukłej, kobiecej stopie, leżącej płasko na ziemi, przed wysuniętą do przodu nogą. Stopie długości jakichś stu pięćdziesięciu metrów.

A idę po ramieniu.

I zbliżam się do łokcia. Łokcia wspartego o kolano.

Kamienny most, łączący dwa niższe szczyty, to przedramiona, leżące obok siebie. Schodzę po ciele gigantycznej kobiety, która siedzi z wysuniętymi do przodu nogami, ze zwieszoną w dół głową, z ramionami opartymi łokciami o kolana.

Podchodzę bardzo ostrożnie, na ile daje się to na okrągłej powierzchni ramienia i zaglądam w dół.

Widzę gigantyczne, kuliste piersi zwieńczone sutkami wielkości kilkumetrowych, krępych baszt narożnych. Pochylona twarz jest stąd niezbyt dobrze widoczna. Dziewczyna ma zwieszoną głowę wspartą o ramiona, i patrzy w dół.

Najgorszy moment marszu to przejście przez dłoń. Jest stromo, trzeba ostrożnie ześlizgiwać się z kłykci na paliczki, na szczęście palec serdeczny i mały są trochę wysunięte i tworzą prawie stopnie. Ośmiometrowe stopnie, ale zawsze.

Czuję się jak Guliwer, choć z kobietą o tych rozmiarach nawet Guliwer by sobie nie poradził. Na jej dłoni można by rozegrać mecz koszykówki i zmieścić widzów.

Całe szczęście, że usiadła, wyciągając stopy tak daleko. W ten sposób schodzenie po goleni jest uciążliwe, ale wykonalne.

Podróż wieńczy zejście z palców stopy. Okazuje się, że paznokieć małego palca wcale nie jest specjalnie niżej niż inne i z jego powierzchni, na której można by zaparkować dwa samochody, do ziemi jest dobre trzy piętra.

Schodzę żlebem pomiędzy palcami. I stoję w obłędnej dolinie, otoczonej cudacznymi rzeźbami. U stóp dziewczyny, która usiadła i oparła głowę na splecionych ramionach.

I całe szczęście, że usiadła. Teraz ma z czterysta metrów do czubka głowy. Kiedy wstanie, będzie mierzyła sobie z kilometr.

Czuję nastrój obłędu, przenikający całą dolinę i mam wrażenie, że to będzie ciężki dzień.

Na wszelki wypadek aktywuję cyfrala.

***

Uznał, że nie odmówi sobie spaceru w kotlinkę, utworzoną przez nogi dziewczyny, a nakrytą od góry przez głowę i splecione ramiona.

— Zmęczyłem się, moja droga — oświadczył Drakkainen. — Bardzo podobają mi się długie nogi, ale po twojej schodziłem półtorej godziny. To chyba przesada.

Pod wznoszącą się dwieście metrów wyżej, olbrzymią twarzą znajdowało się okrągłe jeziorko, do którego ciurkała z góry woda. Wypływała dokładnie z kącików oczu.

— To chyba przesada — zawołał Drakkainen. — Ile trzeba ryczeć, żeby mieć pięciometrowe stalaktyty u nosa?! Milion lat? Co za histeryczka. Weźże się w garść, dziewczyno. Otrzyj sobie stalaktyty i uśmiechnij się.

Obszedł jeziorko i spojrzał wzdłuż ud.

— Wiedziałem. Podziwu godny realizm. Ale masz wielką jaskinię! — zawołał, chcąc wywołać echo. — Teraz muszę już iść, ale w powrotnej drodze zwiedzę sobie ciebie. Zawsze uwielbiałem jaskinie.


Dno doliny było płaskie. Rosła tam trawa i drzewa, przecinały je strumienie, rozlewające się w okrągłe stawy. I tylko tyle wyglądało normalnie.

Nienormalne były na przykład długie rzeki mgły, toczące się doliną.

Zimnej mgły pełnej wijących się, zmiennokształtnych stworów, widocznych w termowizji.

Za porośniętym lasem wzgórzem majaczyły jakieś zabudowania. Ale nie zwykłe, drewniane chałupy z bali, do których przywykł. Jakieś bulwiaste budynki, ni to gigantyczne dynie, ni to bunkry, ni pękate dzbanki.

Gdzieś już widział coś takiego. Miał to męczące poczucie już od dawna. Coś znajomego, ale poza zasięgiem pamięci. Piaskowe, dziwaczne budowle i kwadratowa wieża, zwieńczona cienką, czarną szubienicą w tle.

Coś jak déjà vu. Część dziwacznego przeczucia, które dręczyło go od kilku dni. Tuż-tuż, za najbliższym zakrętem mózgu. Prawie w zasięgu ręki.

Te jaskraworóżowe, psychodeliczne fontanny, wyglądające jak skomponowane z wypreparowanych, rozciętych narządów i fragmentów kolczastych pancerzy homarów.

Te zwierzęta, kręcące się to tu, to tam.

Czarna, trzygłowa jaszczurka. Wychodząca ze stawu.

Na Midgaardzie nie ma trzygłowych jaszczurek.

Nie ma też ropuchowatych, czarnych stworów, pokrytych lśniącymi jak korale wrzodami, które pieką sobie na ruszcie ludzką stopę.

Nie ma sześcionogiego szczura w okularach, wlokącego skorupę jak żółw, zwłaszcza jeżeli skorupa jest wklęsła jak metalowa misa i ozdobiona dłonią, przybitą do niej nożem.

Trochę przypominało to naćpany park rozrywki.

Patrzył na gigantyczne, różowo-seledynowe kwiaty, śliskie w dotyku i przypominające ciało. Patrzył na jakieś mięsiste, białe kule jak olbrzymie owoce, w których poruszały się niemrawo jakieś prześwitujące przez ścianki, ludzkie kształty.

Szedł.

Trzeba znaleźć kogokolwiek, od kogo można się czegoś dowiedzieć.

Wszedł na pagórek, zwieńczony cudaczną rzeźbą z poprzeplatanych, różowych kształtów nie do opisania. Przez otwór w jednym z elementów cały czas w kółko przelatywało stado czarnych, oszalałych ptaszków. W kółko i w kółko, aż się niedobrze robiło.

Na szczycie wzgórza zobaczył kolejną, kulistą banię jak cienki, biały owoc. Był wielki jak namiot, w środku para Ludzi Węży kopulowała mechanicznie, choć z zapamiętaniem, taplając się w rozgniecionym na różową miazgę miąższu owocu.

Spojrzał tępo przez rozszarpaną z boku, podobną do białego pergaminu skórkę owocu, widział zlane potem plecy mężczyzny, pokryte zygzakami czerwono-czarnego tatuażu, i tak samo tatuowane łydki i stopy kobiety, splecione na jego pośladkach.

Patrzył w milczeniu, jak owoc wypuszcza nagle kolczastą, wijącą się łodygę, która kwitnie ogromnym jak taca białym lotosem, rozkłada płasko płatki, a następnie pączkuje olbrzymią, opalizującą bańką, która odlatuje z wiatrem.

— Co ja takiego zjadłem, da piczki materi — mruknął Drakkainen.

U stóp wzgórza kłębiły się setki nagich ciał Ludzi Węży. Właśnie kłębiły. Tak bez sensu. To nawet nie była jakaś konkretna orgia. Wili się po sobie jak robaki, taplali bezmyślnie w sadzawce wokół cielistej, obracającej się fontanny.

Nie zwracali na niego uwagi. Przechodził między nimi, przyczajony, rozpędzając cudaczne ptaki i jaszczurki plączące się pod nogami, trzymając dłoń na sterczącej zza pleców rękojeści miecza.

Naprawdę nie zwracali na niego uwagi. Łazili to tu, to tam jak naćpani albo zahipnotyzowani. Nie zareagowali nawet, kiedy roztrącił taką grupkę, przewracając niektórych na ziemię. Ktoś wstał i polazł dalej, a niektórzy leżeli bezmyślnie, aż ktoś inny położył się na nich tak samo sennie i bez zainteresowania.

— Wiem! — powiedział nagle Drakkainen do przechodzącego Węża. — To jest Ogród Rozkoszy Ziemskich!

— To — wskazał na cielistą fontannę — jest Fontanna Życia, czy Radości, nie pamiętam już. Rozumiesz? — Kolejny przechodzący spojrzał na niego mydlanym wzrokiem i powrócił do przeżuwania czerwonych jagód.

— Nie mogłeś tego wymyślić, mordo! — zawołał Drakkainen. — Nie mogłeś widzieć obrazów Boscha, więc to znaczy, że jednak mam halucynacje!

Ruszył dalej, a nagle zatrzymał się przy kolejnej grupce.

— Aaken — powiedział. Znieruchomieli i spojrzeli na niego. — Hieronimus van Aken. Bosch.

— Aaken — odpowiedział mu chór tępych głosów.

— Fajnie się z wami gada. To teraz może Pier van Dyken?

Zapadła nagła cisza.

— Cierń — odpowiedział niepewny głos. A za chwilę drugi, jakby z obawą: — Cierń!

A po chwili cały, skandowany chór.

— Cierń! Cierń! Cierń!

Krzyczeli, wskazując gdzieś palcem. W górę doliny.

— Widziałem cię! — zawołał Drakkainen do mnicha w habicie, z tonsurą i szczurzym pyszczkiem, przystrojonym binoklami, trzymającego oprawną w safian książkę. — Widziałem cię już w muzeum!


— Podsumujmy — mówił Drakkainen. — Bosch. Przydomek Aaken. Zimna mgła. Okulary na twarzy Węża. Stylistyka zbroi i pancerzy charakterystyczna dla piętnastego wieku. W świecie, w którym szczytem techniki jest półzamknięta łebka z nosalem. Dalej „Ogród rozkoszy ziemskich”, znaczy tu, za tym wzgórzem, będziemy mieli...

Wszedł na wzgórze.

— O, Chryste miłosierny. „Muzyczne piekło”.

Nad równiną było wyraźnie ciemniej. Zbierały się nad nią czarne chmury, a w oddali, wśród zrujnowanych ruder, płonęły pożary, podświetlając szubienice.

Coś zadzwoniło.

Drakkainen oderwał wzrok od szarpanych, dźganych i poniewieranych nagich Węży i szarpiących je krępych demonów o żabiotrupich pyskach. Patrzył na ludzi, wkręcanych w gigantyczną lirę korbową, na ogromną, baniastą kobzę, wyglądającą jak wyrwany z ciała olbrzyma krwawy narząd, naszpikowany olbrzymimi fujarkami.

Pod nogami przechodził mu hełm. Baniasty, zamknięty przyłbicą, na dwóch krzywych, karlich nogach. Na szczycie hełmu dyndała odrąbana ludzka stopa, przeszyta strzałą.

— Ciebie też już gdzieś widziałem.

Torturowani wyglądali na równie zobojętniałych i sennych jak ci, którzy brali udział w orgiach. Także głównie wili się po sobie i tłoczyli na ziemi.

Tylko wysnuwające się z zimnej mgły potwory, szczurzożabie hybrydy i karły miały w sobie trochę życia.

— Przepraszam, czy ktoś może widział tu Piera van Dykena?

— Cierń! Cierń! Cierń!

Drakkainen roztarł twarz i ruszył dalej, przepychając się przez tłum. Niedaleko.

Aż do wielkiego wozu, zaprzężonego w kraby, w asyście kolejnych opancerzonych dzieci.

Drakkainen natychmiast przyczaił się i chwycił za rękojeść miecza.

Kraby otaczały go, wydając ten swój upiorny pisk, od którego aż dzwoniło w uszach.

Przysiadł w niskiej pozycji bojowej, ale obchodziły go kręgiem jak pancerne żaby, w wąskich wizurach tnących szerokie, stalowe pyski była tylko ciemność. Krążył chwilę z jedną dłonią na rękojeści, a drugą wyciągniętą przed siebie, aż wszystkie kraby wysunęły ręce spod pach i szczęknęły ostrzami. Wokół Wędrowca stał pierścień krzywych brzeszczotów jak korona z cierni.

Wyprostował się.

— Nie mogę — wyszeptał. — Nie mogę. Wiem, czym jesteście. Ja nawet uderzyć dziecka nie potrafię. Wybacz, komandorze. Wybaczcie mi wszyscy. Nie mogę.

Kraby nagle z metalicznym świstem schowały ostrza.

— Cierń! Cierń! Cierń!

— Dobra — powiedział Drakkainen z trudem. — Cierń.

Wóz miał nabijane kolcami burty z poczerniałego drewna, wzmocnionego żelaznymi pasami. Kolce były także na kołach. Otworzyła się klapa i opadła mu pod nogi. Wewnętrzna część miała żelazne stopnie.

— Dobra — powtórzył Drakkainen. — Jadę.

Z wysoka miał dobry widok na kłębowiska ciał, tortury, huczące ognie i doły kloaczne, i tarzających się wśród tego tatuowanych nieszczęśników. Kraby zaprzęgły się i pociągnęły skrzypiący wóz przez piekło pełne zgiełku, piskliwych, kakofonicznych tonów fujarek i kobz.

— W muzycznym piekle koniecznie powinny być też akordeony — mruknął Drakkainen.

Wóz toczył się wśród obłędu, Węże czepiali się szprych i obręczy, usiłowali wspinać na burty, prując ciała o kolce, po czym odpadali i koła przetaczały się po nich.

Cierń ukazał mu się za zakrętem doliny. Otoczony górami, pod pochmurnym niebem. Wyglądał trochę jak gigantyczne, wirujące stado ptaków albo tornado. Jak olbrzymie, strzelające w niebo wrzeciono.

— Na litość boską, co to jest? — wyszeptał Drakkainen.

— Cierń! Cierń! Cierń!

Z bliska, kiedy zsiadł już z wozu, okazało się, że Cierń naprawę był ruchem. Gigantycznym fraktalem z żelaza. Obracających się obręczy, kos, wahadeł, kół zębatych i mimośrodów. Wszystko to wirowało wokół siebie nawzajem, z szumem przywodzącym na myśl gigantyczne wirniki. Chwilami przypominało to astrolabium, chwilami wrzeciono, a chwilami jakiś mechanizm zegarowy.

— Cierń! Cierń! Cierń!

— Zwariowaliście? Nie podejdę do tego, przecież mnie posieka — warknął Drakkainen.

Wtedy coś się zmieniło.

Obręcze zaczęły zwalniać, kosy i wahadła odchylać, i obiekt zaczął zmieniać kształt jak monstrualna układanka z kutego żelaza i elementów mostowych. Olbrzymie kształty obracały się z szumem powietrza i ogłuszającym zgrzytem, po czym ustawiały się jeden przed drugim, dopasowując się płaskimi, najeżonymi ogromnymi nitami pokładami i tworząc most. Był nieruchomy, ale za chwilę jego nawierzchnia mogła się rozdzielić i rozpaść, zamieniając w plątaninę wirujących części.

A po tym moście kroczył wysoki mężczyzna o sczesanych na kark, ciemnych włosach, ubrany w czarny garnitur i czarną koszulę, z płaszczem narzuconym na ramiona.

— Kim jesteś! — krzyknął w mowie Wybrzeża. — Skąd znasz słowo „Aaken”? Co robisz w Ziemi Węży?!

— Doktor van Dyken, jak sądzę — rzekł Drakkainen po angielsku i schował miecz do pochwy.

Tamten skamieniał.

— Charakteryzacja — powiedział. — Ucharakteryzowali ci oczy! I nos! I nawet uszy!

Odwrócił się.

— Proszę za mną.

Za plecami Drakkainena rozległ się szczęk kilkunastu ostrzy.

Pierwszy krok przesądzał sprawę.

Van Dyken szedł przed siebie, powiewając połami płaszcza, a most rozpadał się tuż za Drakkainenem, rozdzielał nagle na wahadła, tryby i wirujące jak śmigła ostrza. Tam, gdzie szli, widać było żelazne ściany i korytarze, ale za plecami wszystko już było ruchem, wirowaniem, świstem i zgrzytem obracających się części.

Komnata była okrągła i stalowa jak wszystko. Przywodziła na myśl wiktoriański parostatek albo lokomotywę. Kute, żelazne meble, zawijasy i ozdóbki, a pomiędzy nimi sterczące nity, podłoga wyraźnie złożona z trójkątnych elementów jak stalowe zęby. Wszystko to mogło w każdej chwili rozpaść się w chaos i ruch wirującego żelaza.

— Panie van Dyken — zaczął Drakkainen. — Jestem ekipą ratunkową. Przyjechałem was ewakuować.

— Ewakuacja... — powiedział van Dyken. — Po czterech latach, czterech miesiącach i dwudziestu dwóch dniach. Ewakuacja.

— Gdzie są pozostali?

— Po wydarzeniach w stacji ocalało nas czworo. Poszliśmy każde w swoją stronę.

— Dlaczego?

— Było zbyt niebezpiecznie. Każdy kontynuował misję na własną rękę. Niechże pan siada, panie...

— Drakkainen.

— Drakkainen. Jakiś Skandynaw?

— W pewnym sensie, jestem z Europy Środkowej. Finlandia, Polska, Chorwacja.

— Europa środkowa... Znaczy wschodnia, prawda? Nieposłuszne prowincje Rosji. Wsteczne, prokapitalistyczne, ksenofobiczne, szowinistyczne, niezdyscyplinowane. Takie wsiowe mędrki z krajów niedźwiedzi. Na szczęście to drugi kraniec kosmosu, panie Drakinen. Nie musimy się tym przejmować.

— Co się stało w stacji?

— To, co zawsze się staje, kiedy ciemni ludzie stają w obliczu postępu. Odkrycia, które może umożliwić wszystko, a chowają się w swój konserwatywny lęczek. Przyszłość należy do odważnych. Tych, którzy nie boją się zmieniać świata. Zmiany to sól życia. Mój dom jest samą zmianą. Jest symbolem zmian. Zauważył pan?

Drakkainen wstał.

— Opowie mi pan o tym po drodze. Zbierajmy się.

— Niech pan się napije koniaku. Mam tu wszystko, także i koniak. Och, przepraszam, pan pewnie woli wódkę. Proszę spojrzeć.

Van Dyken otworzył szafkę i wydobył dwa kryształowe kieliszki.

— Ten świat daje nieograniczone możliwości. Paradoks polega na tym, że ci, którzy tu żyją, są zbyt ciemni, żeby z nich skorzystać. Jednak kiedyś to umieli — widział pan, co zrobili z górami? Imponujące! Magnifique! Proszę spojrzeć: unoszę kieliszek — widzi pan, jak potnieje? Jak rosi się od środka? Ja to sprawiam, proszę pana. À propos, widział pan moje „świerszcze”? Widzi pan, jaki robi się ciężki? Napełnił się. Stworzyłem wódkę. Zimną. Proszę, bez obawy. Jak to się u was mówi, „na zdarowia”?

Drakkainen spojrzał w kieliszek.

— Stąd ten Bosch? Stwarza to pan? Po co?

— Czy pan nie rozumie? Stwarzam, bo chcę. Bo ten świat daje mi taką władzę. A Ogród jest cudowną alegorią władzy, jaką, zdaniem Boscha, Bóg miał nad ludźmi. Piekło i niebo. Ogród rozkoszy i ogród cierpienia. Mam swój lud. Lud, który przekuwam w coś nowego. Sprawiam, że przechodzi historyczne zmiany. Ze średniowiecznego troglodyty z mieczem w Nowego Człowieka! W tej dolinie widział pan proces wychowywania. Nagroda i kara. Ci, którzy zaznali kary, marzą o nagrodzie. Ci, którzy zaznali nagrody, wiedzą już, o co walczą, i mają motywację.

— Ale po co?

— Bo to jest władza, panie Drakinow. Ja jestem władzą. Jestem bogiem. To jak pan sądzi, dam się teraz zawieźć na tę ciasną, brudną, zaludnioną planetę, żeby tam byle kto mówił mi, co mam robić? Wymachiwał jakąś spleśniałą, burżuazyjną demokracją? Zetlałymi pojęciami dobra i zła?

Splótł dłonie na pokrytym wzorami stalowym blacie i pochylił się do Drakkainena.

— Niech mi pan powie, gdzie popełniłem błąd. Musiał pan trafić do Żmijowego Gardła. Dlaczego moi ludzie pana tam nie znaleźli?

— Znaleźli.

— Więc dlaczego pan żyje?

— Czyżby pan kazał mnie zabić, van Dyken? Rodaka? Ziemianina? Europejczyka? Tego, kto przyjechał pana ratować?

— Ratować? Przed czym?

— Każe pan porywać dzieci? Zmienia je w potwory?

— Jak tu jest daleko? Ile lat wędruje tu światło, Drakansen? Sto tysięcy? I pan wlecze przez cały kosmos swoje idiotyczne, nic nieznaczące normatywy? Absoluty, w które nikt poza panem nie wierzy? I dobro, i zło jest tutaj, w pańskiej głowie. Dlaczego pan się oburza? Bo robię wojowników z ludzi za młodych o kilka lat? Kilka! Są wtedy w wieku, w którym najlepiej się do tego nadają. Nie zaśmiecono im mózgu skrupułami i nie znają strachu na zapas. Nie boją się śmierci, bo jej nie rozumieją.

Drakkainen wstał i uniósł kieliszek.

— Wie pan co? Jest pan aresztowany. Doktorze Pier van Dyken, aresztuję pana za złamanie konwencji o nieingerencji w ksenocywilizację, a także za ludobójstwo i zbrodnie wojenne.

— Jaki pan jest śmieszny. Jaki strasznie groteskowy. Obawiam się, Toto, że nie jesteś już w Kansas.

Drakkainen pochylił się i powoli wylał wódkę na blat, tuż przed van Dykenem.

— W Kansas najwyżej dostałbyś dożywocie, Czarnoksiężniku z Oz. Problem w tym, że nie przysłali tu Dorotki. Miałem cię ewakuować. Ale priorytet brzmi: sprzątnąć bałagan. A pan jesteś kwintesencją bałaganu, van Dyken.

Van Dyken wstał.

— Miło się rozmawiało, naprawdę. Z przyjemnością usłyszałem mowę rodzinnej planety i poczułem znów smrodek burżuazyjnej hipokryzji. Doskonałe lekarstwo na nostalgię. Niestety, ta rozmowa robi się przykra, więc się pożegnamy. Żegnam, panie Drakow. La conversation est finis.


Wszystko stało się naraz. Część pokoju, w której siedział van Dyken, obróciła się nagle wokół osi, zasłaniając się ścianą. Równocześnie podłoga rozjechała się na trójkątne części i cały pokój rozłożył się, rozpadając na fragmenty, będące częściami gigantycznych kos, obręczy i wahadeł.

Tylko że Drakkainen był już wtedy w trybie bojowym. Elementy składające się na twierdzę Cierń były zbyt wielkie. Dorównywały rozmiarami fragmentom lotniskowca i nie mogły od zera rozpędzić się do ogromnych prędkości. Nawet jeśli nie wiadomo, co je napędzało, były materią. Stalą, żelazem albo jakimś stopem.

Ruszyły szybko, ale Drakkainen ruszał się znacznie szybciej. Kiedy podłoga rozpadła się, postąpił krok na jeden z tych obrotowych fragmentów i pojechał razem z nim w chaos wirującego żelaza. Zanim element, na którym stał, przekręcił się do góry nogami, przeskoczył na przesuwający się obok korbowód, potem na ostrze wahadła, stał na nim, trzymając się ramienia i mając półksiężycowaty brzeszczot pod nogami, potem przeskoczył na tytaniczne szprychy jakiegoś koła, stamtąd na wielkie jak blanki fortecy zęby olbrzymiej zębatki, z których zeskoczył, zanim splotły się z innym kołem, przebiegł po jakimś monstrualnym popychaczu, przeskoczył nad wielką jak skrzydło odrzutowca kosą, przejechał kawałek na innym ostrzu i wędrował tak, samym instynktem i zmysłem równowagi, coraz niżej i niżej. Wiedział, że jeden błąd wystarczy, by natychmiast został zmielony, rozpylony na fragmenty, jak kaczka w turbinie. To była układanka. Czysto manualna sztuczka. A on był w tym dobry.

I dużo szybszy od mechanizmu.

Cyfral wykreślał mu ruch poszczególnych części, ale widać było, jak się rozpędzają. Najgorsze były obręcze. W jakiś niemożliwy sposób mogły wirować równocześnie w kilku płaszczyznach, jakby miały naraz dwie osie, i to wszystko składało się i rozkładało płynnie, wirując coraz szybciej, ale dla trybu bojowego i tak był to senny, niespieszny ruch. A wszystko, co przechyli się w jedną stronę, musi powrócić w drugą, co się wzniesie, musi spaść, a co się zamknie, w warunkach nieustannego ruchu za chwilę musi się otworzyć. To była układanka, a układanki mają reguły, nawet jeżeli są figurami niemożliwymi.

Dlatego ją rozwiązał.


Kiedy przeskoczył z pełnej wżerów, gigantycznej krzywki na ziemię i pozwolił jej odjechać, natychmiast czmychnął zakosami jak królik. Musiał się ukryć i znaleźć właściwy moment albo sposób. Odskoczyć czy przywarować?

Mógł wymyślić coś i wrócić tu za jakiś czas.

Mógł też skorzystać, że van Dyken jest przekonany, iż umarł, i poczekać, aż się pokaże.

Należało posprzątać. Tylko czy zabicie van Dykena wystarczy? Jak zatrzymać Muzyczne Piekło? Rozpędzić Ogród Rozkoszy Ziemskich?

Jednak powstrzymanie domorosłego boga musiało być początkiem. Zatrzymaniem mechanizmu.

Musiał odpocząć i zebrać myśli.

Przeszedł przez Piekło, zdjąwszy ubranie i sprzęt. Trzymał to wszystko przed sobą i lazł nagi jak otępiały, wokół takich samych nagusów, równie niemrawo przebierających nogami. Zostawił sobie tylko hełm i buty.

Minął szubienicę, a potem wielką harfę, z której zdejmowano właśnie półżywego, pociętego strunami niemal na dzwona Węża. Żył i jęczał słabo i widać było, że te głębokie szramy zaczynają mu zarastać. Pękaty stwór, obrośnięty brodawkami, chwycił nagle Vuko za ramię, drugi, przykryty poczerniałą przyłbicą, z jaszczurzym ogonem dyndającym między nogami, złapał go z drugiej strony, i oba zaczęły zaskakująco silnie wlec Wędrowca w stronę harfy.

— Nie, dziękuję, może innym razem — powiedział uprzejmie i rzucił tłumok na ziemię, razem z mieczem, sajdakiem i całym sprzętem. A potem zgruchotał ropuchowi obie ręce i wgniótł hełm jaszczurowi potężnym, obrotowym kopnięciem. Chwycił stwora za kark i nogę, po czym miotnął nim w struny harfy. Rozległ się śpiewny zgrzyt wszystkich strun, a potem przeraźliwy, świński wrzask jaszczura, kiedy struny wrastały mu w ciało.

Drakkainen podniósł swój tłumok z ziemi i podjął zezowaty marsz, podobnie jak inne zombie.

W Ogrodzie Rozkoszy było łatwiej. Więcej było tu łażących bez celu i nikt nie naprzykrzał się, proponując tortury.

Na widok przechodzących „świerszczy” po prostu upuścił tłumok na ziemię i osunął się w kłębowisko nagich, wijących się po sobie ciał. Zatonął w nich, w plątaninie śliskich od potu ramion i ud, wśród warg i palców.

A potem wstał i wyplątał się. Kilkoro ramion uniosło się za nim, chwytając za łydki i obejmując za uda.

Drakkainen pochylił się i zadał miażdżący, krótki cios w sam środek twarzy szczególnie namolnego Węża.

— Mówiłem: tylko bez macanek. A pani... Nie to, żeby pani mi się nie podobała, ale tym razem naprawdę nie mam czasu.

Poszedł jeszcze dalej i za wzgórzem stanął, patrząc na Siedzącą Dziewczynę, która wznosiła się na tle nieba.

— Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę, mała — powiedział, zakładając spodnie.

Ruszył dalej, w kierunku wzgórz.

— Gdzieś tu trzeba będzie przywarować — mruknął.

Chwilę potem jednak tuż przed nim zakwitł kolejny, olbrzymi, baniasty owoc. Biały i prześwitujący, ze skuloną sylwetką w środku.

Owoc pękł i ukazał się van Dyken, odrzucający pelerynę dramatycznym gestem.

— Dobra — powiedział Drakkainen. — Ty i ja. Na pięści.

Van Dyken zaklaskał. Powoli i drwiąco.

— Jestem pod wrażeniem. Pan jest jak wrzód na tyłku, mynheer Drakow. Nie wiem, jak pan to zrobił, ale to było efektowne. I jest pan sarkastyczny. Ta ironia w obliczu śmierci, jakie to normańskie. Panu się zdaje, że to jest jakaś pieśń o pierścieniu Nibelungów? Wie pan, zrobimy inaczej: dzisiaj będzie tak, że to wąż zabija Sigurda.

Zamachnął się nagle, i długa, jesionowa włócznia śmignęła w powietrzu.

Równocześnie z trybem bojowym.

Zwolniła dokładnie w momencie, kiedy trójkątne ostrze wsunęło się w pierś Drakkainena i płynęło tak powolnym, sennym ruchem, aż przebiło koszulę i wyjechało z drugiej strony, stercząc mu z pleców.

Chwycił drzewce i usiłował wyszarpnąć dzidę z ciała, ale było to niemożliwe. Zatoczył się, czując, jak tkwi wewnątrz, jak porusza się stalowym zębem w jego tkankach przy każdym uderzeniu serca.

Płuca wypełniały się chyba krwią. Czuł jej miedziany zapach i metaliczny, słony smak.

Zakrztusił się i prychnął krwią na drzewce i swoje obejmujące je ręce. Upadł na kolana. Wstał.

— Włócznia Odyna, powiedzmy — rzekł van Dyken. — Jesionowa. Władcy kruków i powieszonych, przyjaciela ludzi. Coś jak ty. Ale spóźniłeś się. Ragnarok już się odbył. Zmierzch bogów był w zeszłym tygodniu. Teraz jest świt nowej ery.

Drakkainen, charcząc, zrobił z wysiłkiem krok w stronę van Dykena, ale ten odsunął go delikatnie.

— Wiesz co? Nie odpowiada mi to, że zostało ci około dwóch do trzech minut agonii. Z tego, być może, część bez przytomności? Przedłużmy to trochę. Potraktuj to jako prezent.

Van Dyken ujął twarz Drakkainena w obie dłonie i uniósł ją, po czym stulił usta i wydał z siebie cichutki świst. Wędrowiec chwycił go za nadgarstki, wyszczerzając purpurowe zęby jak umierający wilk.

A potem zakrztusił się znowu, prychając krwią, i puścił nadgarstki van Dykena, zostawiając na nich czerwone smugi.

— No i tyle — powiedział van Dyken. — A teraz idź do domu. Idź, ile zdołasz. Tak zaraz nie umrzesz. Jeszcze trochę. Niech się nacieszę.

***

Umieram.

A jednak idę.

Czuję go. Czuję ten cholerny, żelazny pręt w sobie, jak rozpycha się między żebrami, przebija osierdzie i pruje płuca, jak wyłazi przez esowate pęknięcie w łopatce.

Nie wiem, dlaczego wciąż żyję. I dlaczego idę.

To się zaczyna od stóp. Są nieobecne. Nawet nie zimne, ale tak, jakby znikały. Jakbym sam znikał, centymetr po centymetrze. Znikają mi nogi, znikają palce obejmujące drzewce. Cały będę tak znikał, rozpływał się w ciemności, aż do oczu. One znikną na końcu.

Właściwie się nie boję. Nie wiem, dlaczego. Tonę w bólu, ale nie boję się. I ciągle idę.

Upadam, wstaję.

I idę.

Ale nie boję się.

Tylko jest mi żal. Nieba, poranków, bulwarów, ust dziewczyny, lotu ptaka. Tych, których kocham. Boże, tak mi żal. Mamo...

Bądź, Boże. Bądź po tamtej stronie. Jestem tak daleko...

Jestem po drugiej stronie kosmosu.

Znajdziesz mnie tutaj?

Idę.

Dlaczego tak długo?

Widzę trawę pod nogami, widzę wszystko przekreślone zbryzganym drzewcem.

Nogi mam coraz sztywniejsze, a mimo to wciąż idę. Jak to możliwe, że moje serce jeszcze pracuje? W jaki sposób zatopione we krwi, rozprute płuca pompują powietrze?

Krok za krokiem.

Idę.

I widzę, że zaczynam chyba tracić wzrok, moje ręce wyglądają dziwnie. Skóra robi się szarosrebrzysta, nic dziwnego, ale wydaje mi się, że palce, które obejmują drzewce, są coraz dłuższe.

Idę.

Unoszę jedną dłoń do oczu i widzę, że naprawdę są dłuższe. I że środkowy palec rozdwaja się od połowy.

Nogi mam jak kloce, coraz słabiej je czuję, ale sztywnieją mi. Stawiam kroki, ale sztywno, jakbym szedł na szczudłach.

Jeszcze parę kroków. Jeszcze kawałek.

Nie trzymam już drzewca, bo palce mi się plączą. Skóra nie jest już tylko szarosrebrzysta, ale obłazi długimi pasmami jak jesionowa kora. Palce i ręce są coraz dłuższe. Końcami palców włóczę już po ziemi.

I nogi mi puchną. Sztywne i grube jak kloce.

Jak pnie.

Nie mogę iść dalej i staję.

Teraz upadnę i wszystko się skończy.

Ale nie upadam. Słyszę trzask i chcę zobaczyć, co to, ale nie mogę poruszyć głową. Spoglądam kątem oka i widzę, że to rozerwane ubranie leży wokół pnia. Mojego pnia.

O gładkiej, srebrzystej korze, jak jesion.

Jestem jesionem.

Jesionem świata, jak Yggdrasill.

Widzę, jak stercząca mi z piersi włócznia wypuszcza małe gałązki, jak moje ręce rosną i wydłużają się.

Drzewo.

Staję się drzewem.

Jak Duval.

Kto mnie zetnie? Czy będę umiał nadawać — kill me — jedną gałązką?

Boże, staję się drzewem.

Mój grzbiet prostuje się nagle i sztywnieje, dziwny skurcz zadziera ręce w górę, ręce, które stają się gałęziami.

Na ramieniu siada mi kruk. Mój kruk.

— Nevermore — kracze kruk, siedząc na moim ramieniu. — Nigdy już!

Krzyczę, chcę krzyczeć, ale słyszę, że nie ma już krzyku. Z mojego drewnianego gardła nie wydobywa się żaden dźwięk.

Tylko szum liści.


Koniec tomu pierwszego

Загрузка...