Dzisiaj słońce nie wzejdzie
W martwych źrenicach twego ojca.
W domu ucztują padlinożercy.
Musisz się ukryć, musisz odejść.
Z rozpaczą w zaciśniętych pięściach
Chociaż w sercu mieszka nóż.
Biegliśmy korytarzem w zupełnych ciemnościach. Przestałem już protestować. Kiedy Brus pociągnął mnie w czeluść tunelu, usłyszałem, jak Rzemień zatrzasnął drzwi i zasunął rygle od zewnątrz. Znalazłem się w mroku, który krył moje łzy i przerażenie. Wydawało się, że biegniemy tak bez końca, a gdzieś wysoko, nad naszymi głowami, toczyła się wojna i przelewał się pulsujący zgiełk jak odgłos dalekiego, szalejącego oceanu.
Wokół mnie i we mnie trwała ta sama czarna pustka. Przebierałem nogami, bo kazano mi iść. Ale nie miałem pojęcia, dokąd i po co.
Zawsze wydawało mi się, że stanąć znienacka w obliczu własnej śmierci to musi być coś potwornego. Wiedziałem, że nikt nie może być pewien, jak się wtedy zachowa i czy nie obudzi się w nim przerażone, pragnące żyć zwierzę. Ale nie przypuszczałem, że można uniknąć śmierci i czuć konieczność dalszego życia jako straszne brzemię.
Moja matka, cesarzowa, która traktowała mnie jak syna, ojciec, Aiina, Czagaj, Mistrz Zwierząt, wszyscy umarli. Nie istnieli. Nawet Rzemień, Fyalla i Tahela pewno już w tej chwili nie żyli. Umarli wszyscy, których znałem. Mój świat, moją Wioskę Chmur pożerała hucząca pożoga.
Zostałem sam w dusznej ciemności.
I zazdrościłem im. Chciałem odejść Drogą Pod Górę tam, gdzie oni, albo przepaść w pustce, czarnej i głębokiej, jak ta, która mnie otaczała.
Tymczasem kazali mi żyć.
Cesarz. Władca Tygrysiego Tronu bez tronu. Kai-tohimon klanu Żurawia, ale bez klanu. Sam. W ciemnościach. Ostatni żywy.
Gdyby nie Brus, który mnie prowadził, to myślę, że osunąłbym się pod ścianą i leżał, aż umarłbym z głodu.
Biegliśmy przez długie korytarze. Gdy płonęły w nich kaganki, wydawało mi się, że droga do miasta trwa tylko chwilę. Kiedy przemierzałem je po raz ostatni w mroku, zdawały się nie mieć końca.
Wreszcie usłyszałem zgrzyt klucza i ciche skrzypienie drzwi. Wyszliśmy do składu niemal równie mrocznego jak korytarz, tylko gdzieś z zewnątrz pełgała słaba poświata, w której widać było zarysy beczek i pak, chociaż może to moje oczy przywykły do ciemności.
Przekradaliśmy się w ciszy, bez słowa. Z podróżnymi koszami na plecach, w plecionych płaszczach przeciwdeszczowych. Brus odsunął bardzo powoli zasłonę z paciorków, kiedy dobiegły nas głosy.
— Co tam chowasz?! Co masz pod ręką, psie?!
Łomot, z jakim coś przewróciło się na podłogę.
— Nie ruszajcie moich wierszy... — Cichy głos, którego nigdy nie słyszałem.
Brus zsunął rzemienie kosza i powoli postawił go na ziemi. A potem wziął swój kij i przekręcił jego koniec. Kij rozpadł się, a pomiędzy częściami błysnęła stal. Brus wysunął ostrze i delikatnie oparł drugą część laski o ścianę, po czym sięgnął za pazuchę i wyjął coś, co przypominało gruby hufnal.
A potem jego szerokie plecy zasłoniły mi wyjście, więc nie mogłem zobaczyć, co się dzieje za drzwiami.
— Mówię jeszcze raz! Złoto, pieniądze i wino, cudzoziemska larwo. I listy. Oddawaj listy! Kapłani chcą poznać, kto płaszczył się przed cudzoziemcami, kto chciał pojmować brudasów nie ze swojej kasty i kto łamał Kodeks Ziemi! Wszystkie!
— Listów nie wolno... — zaszemrał Szyłgan Hatjezid, pisarz siedzący za pulpitem, wciąż z trzcinowym rysikiem w ręku. Wolną dłonią przyciskał kartkę, kryjąc jej treść jak uczeń przyłapany na rysowaniu gryzmołów.
Dwaj niskiej rangi żołnierze piechoty z „Kamiennego” tymenu plądrowali pomieszczenie. Na podłodze stał okrągły kosz, do którego wrzucali zwoje zbierane z półek. Nie mieli ciężkich pancerzy, ale najprostsze segmentowe zbroje i żaden nawet nie nosił hełmu, tylko przewiązane wokół głowy osłony czoła i policzków. Jeden z nich trzymał starca za włosy i przykładał mu kindżał do gardła.
Tyle zdążyłem zobaczyć zanim Brus wszedł do pomieszczenia.
Machnął ręką, krótkie ostrze śmignęło w powietrzu i równocześnie błyskawicznie ciął tym dziwnym mieczem, właściwie kawałkiem kija z ostrzem. Drugi żołnierz zasłonił się odruchowo ręką, ale Brus przerąbał mu ją do połowy, wyrwał ostrze z kości i z ohydnym chrzęstem wbił je żołnierzowi pomiędzy wiązane, żelazne pasy pancerza. Przekręcił miecz i wyszarpnął go z powrotem. Pierwszy zataczał się po kantorze, trzymając za gardło rękami, spomiędzy palców ciekły mu strugi krwi, kapiąc na zalegające podłogę zwoje i kartki.
— Uważaj na moje wiersze... — wyszeptał pisarz.
Brus wyjrzał ostrożnie na ulicę i rozejrzał się.
— Pusto — szepnął. Po czym wrócił, chwycił jednego z żołnierzy pod ramiona i tyłem wywlókł go na ulicę. Wrócił po chwili i złapał drugiego za wiązania pancerza na karku i powlókł po ziemi, nie zważając, że ten jeszcze żyje i kona właśnie, dławiąc się własną krwią i wywracając oczami.
Zabrałem oba nasze kosze i kije z korytarza, po czym wcisnąłem się do kantorka.
— Dobry wieczór, sitar Szyłgan — pozdrowiłem staruszka, który jak zwykle udawał, że mnie nie widzi, tylko podniósł z podłogi czystą kartkę, upstrzoną kroplami krwi, i zanurzył trzcinkę w tuszu.
Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że koniecznie muszę się obudzić.
— Mamy szansę, tylko dopóki jest noc — oznajmił Brus, zaglądając przez ramię z progu. — Chodź, Ardżuk.
Podałem kosz i kij oraz kapelusz, który spadł mu z głowy.
Wyszliśmy w noc, pierwszą chłodną noc od miesięcy. Deszcz wciąż lał gęsto, ale nie była to już ta przeraźliwa ulewa. Rynsztokami płynęły potoki mętnej wody i było prawie jasno z powodu rudej łuny, bijącej nad płaskimi dachami od strony pałacu.
— Musimy dostać się nad rzekę — wyszeptał Brus. — Na sam koniec dzielnicy handlowej za portem.
Przytaknąłem obojętnie.
Przemykaliśmy się pod ścianami. Czasem dobiegał nas turkot kół, czasem stukot końskich kopyt na mokrym bruku. Kryliśmy się wtedy, wyszukując najciemniejsze kąty w podcieniach, w zaułkach albo za stertami śmieci.
Kilka razy uliczką przebiegło paru żołnierzy z pikami w rękach, czekaliśmy wtedy, aż ucichnie chrzęst żelaza i łomot ciężkich, podbitych gwoździami sandałów, zakładanych na zwykłe, płócienne buty z plecionymi podeszwami.
Przedzieraliśmy się przez puste, wymarłe miasto, oświetlone tylko mdłym poblaskiem, wyglądającym jak przedświt, który jednak nie był świtem.
Przez takie miasto trzeba było iść zupełnie inaczej. Nigdy nie wiadomo, co się spotka za rogiem. Brus zaglądał za róg budynku, lustrował okolicę i pokazywał mi kolejną osłonę, za którą miałem dobiec i przycupnąć. Stojący pod ścianą przewrócony wózek na warzywa, kilka beczek, podcienia.
Dopiero kiedy przebiegłem ten kawałek i ukryłem się, dobiegał do mnie i wypatrywał następnego ukrycia. W nocy opustoszałe miasto wyglądało obco i dawno już przestałem mieć bodaj pojęcie, gdzie jestem.
Brus jednak znał drogę i wiódł mnie pewnie, omijając okolice wszelkich świątyń i puste place. Przechodziliśmy przez jakieś podwórka, bramy i zaułki. Nie przystawał ani na chwilę, zupełnie jakby przemierzał tę drogę nocą setki razy.
Jeden z takich placów widzieliśmy z daleka. Pełen żołnierzy w czerwonych pancerzach „Płomienistego” tymenu: piramidy opartych o siebie włóczni, malowane na czarno szerokie, miskowate hełmy z numerami binhonów, założone na ochronne opaski, opinające czoła i policzki.
Wyganiali przerażonych ludzi z domów i rozdzielali ich na placu. Widziałem, jak odrywają żony od mężów, jak zganiają dzieci w osobną, stłoczoną grupkę. Obok stało trzech wysokich kapłanów prorokini w czerwonych płaszczach i srebrnych maskach, w których odbijał się blask płomieni.
Widziałem, jak wywlekają jakiegoś mężczyznę z tłumu i rozciągają go na ocembrowaniu studni, wykręciwszy ręce, a potem podrzynają gardło. Jak kapłan zbiera krew do ofiarnej miski i wyciąga krzemienny sierp, a potem pochyla się nad konającym.
Brus pociągnął mnie za ramię.
— Czy w moim kiju podróżnym także jest broń? — zapytałem go, kiedy schowaliśmy się w kolejnym zakamarku wśród stert gnijących szmat i starych desek.
— Jest wiele broni. To kij szpiega. Masz miecz i nóż, i łańcuch, i włócznię. W dzień pokażę ci, jak je znaleźć. Dzisiaj musi wystarczyć ci miecz. U góry jest mosiężny pierścień. Powyżej niego kij jest rękojeścią miecza, tylko trzeba go przekręcić.
Widzieliśmy trupy. Porąbanych sierpami jazdy, z poderżniętymi gardłami albo powieszonych, o czarnych twarzach kołyszących się w deszczu.
Coś we mnie pękło dopiero, kiedy widziałem gwałconą dziewczynę, szarpiącą się, w strzępach koszuli, rozkrzyżowaną na straganie, trzymaną przez czterech żołnierzy za ręce i nogi. Dziewczyna wyła i wzywała pomocy.
Zdążyłem wyjąć miecz tylko do połowy, gdy Brus chwycił mnie za nadgarstek i unieruchomił, wykręcając ramię.
— Nie wolno, tohimonie — tchnął mi do ucha. — Oni wszyscy nie po to zginęli, byś teraz oddał życie w potyczce z pierwszymi lepszymi żołnierzami. To jest ich noc gniewu. Wraca Kodeks Ziemi. Dziś sobie folgują po to, żeby jutro cały świat trząsł się ze strachu. Oni rządzą strachem, Ardżuk. Zobaczysz jeszcze gorsze okrucieństwa i też nic nie będziesz mógł poradzić. Teraz są zajęci. To dobrze, bo znaczy, że my możemy przejść niezauważeni.
Ciągnął mnie przez umierające miasto i nie pozwalał na najmniejszą chwilę wytchnienia. Nawet wtedy, kiedy zobaczyliśmy naszych żołnierzy. Przebiegaliśmy wtedy po płaskich dachach pobliskich domów i widziałem wszystko z góry.
Naszych. Z maranaharskiego „Piorunowego” tymenu, w żółtych pancerzach, z czarnym tygrysem na tarczach, bez domalowanych podwójnych księżyców lub znaku Podziemnego Łona.
Nie było ich wielu. Nawet nie jedna pełna setka. Bronili schodów świątyni. Nawet nie wiem, jaka to była świątynia, ale na pewno nie Podziemnej Matki. Biała, zdobiona kolumnami i reliefami na frontonach. Widziałem równe mury żółtych tarcz, najeżone włóczniami, ustawione w kilka rzędów, zaporę z wózków, straganów, beczek i przewróconych posągów u wrót świątyni jako ostatnią linię obrony. Na schodach przed nimi leżały zwały trupów w czarnych i czerwonych pancerzach.
W uliczkach przed świątynią tłoczyli się już pawężnicy, kulący się za swoimi wielkimi tarczami, a za nimi widać było szykujących się łuczników. Piechota wznosiła miecze, a dziki wrzask „Ifrija! Ifrija!” podnosił niebo.
— To są nasi ludzie! — krzyczałem na Brusa. — Nasi! Powinniśmy być z nimi! Powinniśmy gromadzić ich wokół siebie, przecież walczą o to samo!
— Oni padną! — zawołał Brus. — Spójrz na łuczników. Policz ich. Spójrz na rydwany w tamtej uliczce. Spójrz na „Kamiennych”, składających onager w tamtym końcu placu! Zobacz zapalające pociski na tamtych wozach! Co im pomoże dwóch ludzi?!
W końcu pociągnął mnie za sobą.
Walczących spotykaliśmy tej nocy jeszcze kilka razy. Zawsze byli nieliczni i zawsze mieli przeciwko sobie wielu.
Wtedy widziałem po raz pierwszy prawdziwe męstwo.
Kilkunastu żołnierzy, zgrupowanych pośrodku placu, osłoniętych pochylonymi tarczami i mierzących we wszystkie strony włóczniami, w szyku „muszli”, oraz tańczącą wokół jazdę, zasypującą ich deszczem strzał.
Widziałem też uciekających. W porąbanych zbrojach, prowadzących kuśtykających kolegów pod rękę, z mieczami w drugiej garści, ciętych nagle niezliczonymi ciosami przelatujących wokół nich jeźdźców. Ludzi, którzy nadal stali, mimo że ich ciała wyglądały jak posiekane.
Widziałem też szarżujące rydwany pustynne. Rozpędzone jak skorpiony, najeżone kolcami. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem straszny świst wirujących kos, umocowanych na obręczy koła. Zobaczyłem, jak uciekający człowiek, którego mija rydwan, rozpada się w biegu na kawałki w chmurze krwi, która zbryzgała wszystko wokół. Ściany, bruk, moją twarz. Patrzyłem na to, siedząc za jakąś beczką, i czułem, jak deszcz spływa mi z policzków razem z jego krwią i moimi łzami.
Zupełnie znienacka zobaczyliśmy też Nahel Ifriję. Ogień Pustyni.
Tańczyła na kamiennym moście nad kanałem. Wirowała jak wrzeciono, z rozłożonymi szeroko rękami i przechyloną głową, z której spadł kaptur, a czerwony, migoczący płaszcz, taki jak w moim śnie, wznosił się wokół niej jak błyskający stożek albo skrzydła owada. Była samym ruchem.
Po obu jej stronach siedziały dwa bojowe leopardy, oblizując się niepewnie i rozglądając.
Brus chwycił mnie za kołnierz i ściągnął w dół za murek.
— Muszę zobaczyć jej twarz!
— Oślepniesz! — syknął.
Ktoś biegł wzdłuż kanału.
Prorokini zatrzymała się i otworzyła usta, a potem wydała z siebie straszny, wysoki dźwięk, który rozdarł mi uszy, po chwili ucichł, choć nadal miała otwarte usta i krzyczała, a ja czułem ten krzyk gdzieś w środku. Zasłoniłem głowę.
Biegnący człowiek zapalił się nagle, jakby oblała go oliwa z kaganka, i zamienił się w płomień. Krzyczący, wierzgający płomień, o ognistych rękach i nogach, który miotał się po brzegu przez chwilę, po czym z sykiem runął w wodę.
A jednak przez mgnienie widziałem jej twarz.
Straszną twarz, ni to kobiety, ni mężczyzny, szaloną, o płonących złotem oczach.
Nie oślepłem, może dlatego, że ona nie spojrzała na mnie.
A potem zakręciła się znowu, narzuciła kaptur i wtopiła w mrok uliczki, a oba leopardy pobiegły za nią.
Wyrwałem się Brusowi.
— Mogłem ją zabić, synu Piołunnika! — warknąłem. — Mogłem skończyć to tu i teraz.
— Nie dobiegłbyś nawet — powiedział. — Gdyby dało się ją tak zabić, sam bym to zrobił i przyniósł ci jej głowę. Już dawno.
Nadal przedzieraliśmy się przez straszne, obce miasto. Widzieliśmy, jak to tu, to tam wybuchają pożary, widzieliśmy, jak huczące kule pocisków zapalających suną jeden po drugim przez niebo, słyszeliśmy krzyk z setek gardeł. Nie wiem, ile to trwało. Nie wiem, czy spałem, czy biegłem na jawie.
W końcu dopadliśmy rzeki.
Nie była już tą samą wpółwyschłą rzeczułką, zmienioną w leniwy strumyk, toczący się przez pas błota.
Dziś sunęła jak ciemna, spieniona masa, z pluskiem wlokąc ze sobą beczki, śmieci, zerwane łodzie i ciała zabitych. W oddali było widać, jak w porcie płoną zderzające się ze sobą okręty, słychać było zgiełk bitwy.
Brus znalazł jakąś kamienną szopę, porośniętą na dachu trawą i zaszczękał kluczem, otwierając małe drzwiczki. Zagrzechotał łańcuch. Pobliskie domy stały ciche i ciemne, jakby ich mieszkańcy spokojnie spali.
Wszedłem, a właściwie wczołgałem się do środka pomiędzy pobekujące w ciemnościach kowce, słyszałem chrzęst, z jakim żują zeschłe zielsko. Brus rozgarnął łajno i przegniłą słomę na podłodze, a potem uniósł klapę i nagle wszedł gdzieś pod ziemię. Poczołgałem się za nim, wlokąc oba kosze, zaczepiając o wszystko kijem, szeleszcząc płaszczem i gubiąc co chwilę kapelusz.
Szliśmy po kamiennych schodach. Ściany też były kamienne i wilgotne. Każdy krok odbijał się echem. Po chwili stanęliśmy. Było ciemno, ale czułem, że to jakaś duża piwnica, w której stoi woda. Słyszałem, jak spadają do niej krople z sufitu.
Zatrzeszczało krzesiwo, po chwili, mrużąc oczy w blasku kaganka, zobaczyłem orlą twarz Brusa i jego dłonie, a po chwili całe pomieszczenie. Było dość duże, z beczkowatym sklepieniem, całą podłogę zajmował basen, w którym kołysała się wiosłowa łódka, taka, z jakiej chłopi na rzece prowadzą handel. Długa, z dachem rozciągniętym na pałąkach od dziobu i kwadratowym baldachimem na rufie.
— Wchodź na przód, panie — szepnął Brus. — Położysz się pod płótnem i prześpisz. Są tam suche koce, ręczniki, nawet jedzenie i napoje. Trzeba wypocząć. Będziemy płynęli aż do świtu.
— Dokąd chcesz płynąć w tym lochu?! — zapytałem.
— Uwierz mi, Ardżuk. Popłyniemy. Pospiesz się, kaganek zaraz zgaśnie.
Wsiadłem do łodzi i wyciągnąłem nogi. Plandeka na dziobie była na tyle wysoko, że można było tam siedzieć i nie opierać się głową o dach.
Brus odwiązał cumy i wziął stojące pod ścianą wiosło. I wtedy kaganek rzeczywiście zgasł. Ciemność, która zapadła, była jeszcze głębsza niż przedtem. A potem Brus pociągnął za jakiś łańcuch. Rozległ się turkot i szum wody, przed nami pojawiła się szczelina, przez którą wpadło mdłe, nocne światło.
Przednia ściana piwnicy otworzyła się powoli, a wypełniająca loch woda z szumem popłynęła nachyloną, kamienną niecką wymurowaną z kwadratowych kamieni, prowadzącą prosto do wody. Wyglądała jak odpływ burzowego rynsztoka. Do wody nie było daleko ani wysoko. Dzięki burzy. Spłynęliśmy ledwo kilka kroków i dziób naszej łodzi uderzył w wodę. Drzwi w kamiennej ścianie nad rzeką zamknęły się nagle i nie potrafiłbym powiedzieć, gdzie się znajdują. Widziałem tylko ścianę i rosnące z niej krzaki i kępy trawy.
Brus pchnął rudel i łódź popłynęła z prądem.
Siedziałem przez chwilę, patrząc na rozlewające się na brzegu ognie, na wybuchające gdzieś w ciemności krzyki, i zastanawiałem się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę to miasto.
Gdzieś cały czas słychać było równe łomotanie bębnów sygnałowych. Niosło się przez wodę i pulsowało w powietrzu.
Brus zaklął.
— Zmienili mowę bębnów — powiedział. — Nic nie rozumiem. To nie są nasze kody.
Miał rację. Też niczego nie rozumiałem, mimo że znałem mowę bębnów lepiej niż niejeden oficer. Znałem trzy języki bębnów, z czego też ten najtajniejszy, i dalej niczego nie pojmowałem. Z wyjątkiem jednego słowa. Nie zmienili jednego słowa, które powtarzało się w komunikatach co chwilę. „Tendżaruk”. Odwrócony Żuraw.
To ja.
Moje imię.
Łódź sunęła wartko z prądem. Brus sterował, niemal nie używając wiosła. Od czasu do czasu pozwalał jej kręcić się w wirach i dryfować bezwładnie tyłem, po to, żeby nie zwracała na siebie uwagi pośród pni, desek, pływających beczek i rozmaitych śmieci, wleczonych rzeką.
Raz przeleciało nad nami kilka zbłąkanych strzał, wbijając się z pluskiem w wodę, raz całkiem niedaleko z sykiem uderzył w wodę zapalający pocisk z jakiejś katapulty, po czym rozlał wokół siebie płonącą plamę ognia, ale myślę, że nie strzelano do nas.
Tym razem, po raz pierwszy od dawna, pogoda była po naszej stronie. Tam, gdzie nie docierała ruda łuna pożarów, stała smolista ciemność, lejący cały czas deszcz tłumił chlupot wody, a szeroka nagle i wartka rzeka pełna śmieci uniemożliwiała jakąkolwiek kontrolę.
W pewnym momencie zniosło nas pod lewy brzeg, gdzie płonął ogień i na jego tle widać było żołnierzy w hełmach i z włóczniami w rękach. Jednak Brus narzucił tylko na siebie przemoczoną szmatę leżącą na palankinie i położył się na wznak. Przyrzucona ciemnymi, brunatnymi plandekami nasza łódź zamieniła się w podłużny, bezkształtny cień, taki sam jak pnie, wzdęte krowy i ciała zabitych, płynące w dół rzeki.
Żołnierze nie zaszczycili nas nawet spojrzeniem.
Po jakimś czasie przestałem wyglądać spod daszku. Położyłem się na dnie, podpierając głowę zwiniętym kocem, i postanowiłem zasnąć, ale nie mogłem.
Czułem, że najważniejsze to nie myśleć. O niczym, co nie jest teraźniejszością. Tak, jak to robił Brus. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Kiedy spotkamy patrol, myśleć tylko o tym, jak go ominąć, ukryć się albo pozabijać żołnierzy i co ewentualnie zrobić z ciałami. Dopóki mamy łódź, płynąć i myśleć tylko o wodzie, rzece, sterze i wiośle. Kiedy będziemy głodni, myśleć o zdobyciu jedzenia. Nigdy o tym, co będzie dalej. Nigdy o tym, co już było. Nic takiego nie istnieje. Istnieje tylko to, co teraz. Nie jestem cesarzem, władcą świata, sierotą ani uciekinierem, ściganym przez hordy oszalałego wojska. Jestem tym, który płynie rzeką. A potem może tym, który idzie przez las.
Nic więcej.
Brus też stracił cały świat. Też miał przyjaciół, rodzinę, też był Kirenenem jak ja. Ale wydawało się, że interesuje go tylko, jak przedzierać się przez miasto. Jak znaleźć łódź. A teraz, jak niezauważenie prześlizgnąć się rzeką i wydostać ze strefy walk. I nie myśli o niczym innym.
Płynęliśmy z prądem na zachód. Wiedziałem, że wioski, zabudowania i gospodarstwa ciągną się za miastem całymi milami na obu brzegach. Jednak nurt płynął wartko i miałem nadzieję, że do świtu zdołamy dopłynąć do jakichś niezamieszkanych rejonów.
Nie wiedziałem, gdzie jesteśmy, nie wiedziałem też, jak daleko jest do świtu.
Czułem się, jakbym siedział na koszu pełnym jakichś wściekłych zwierząt. Wiedziałem, że wystarczy jeden nieostrożny ruch, a pokrywa kosza spadnie i cały koszmar wydostanie się na wolność. Teraz moja głowa była takim koszem. Stał gdzieś tam w moim umyśle, a zwierzęta wiły się, rzucały i pchały pokrywę.
Nie myśleć. Nie dopuszczać do siebie całej potworności tego, co się stało. Nie ogarniać tego umysłem. Nie myśleć o nikim bliskim. Niech ciągle jeszcze żyją w mojej głowie, niech w mojej pamięci pałac nadal stoi, niech ptaki chodzą po trawie, niech moje dziewczęta siedzą na tarasie z cintarami w rękach. Niech parzy się napar w skręcanych, mosiężnych imbrykach.
Gdzieś w mojej pamięci.
Gdzieś w mojej głowie.
Jest tylko to albo chlupocząca wokół, mętna woda pełna odpadków, i pleciona plandeka nad głową.
Ale nic więcej.
Minęliśmy mosty, bulwary i trakty dochodzące do rzeki oraz wodopoje i małe przystanie. Tutaj na pewno nikt nas już nie mógł widzieć, więc Brus zablokował ster i wiosłował jak szalony to z jednej, to z drugiej burty. Walczył o każdą chwilę ciemności i każdy kolejny krok oddalający nas od miasta.
W końcu ruch, plusk i mrok wzięły górę i zapadłem w półsen, choć wydawało mi się, że nie śpię i cały czas słyszę każde pluśnięcie, szum deszczu i krzyk nocnego ptaka.
Obudził mnie gwałtowny szelest i szuranie o burty. Nasza łódź wbijała się głęboko w trzciny. Woda była tu płytka, a niebo robiło się jasne. Usiadłem gwałtownie i odwróciłem się. Brus odpychał się wiosłem od dna, a na dachu palankinu leżały całe naręcza świeżo ściętych trzcin.
Dziób rozpychał ścianę jasnych łodyg, a za rufą rzeka ledwo już majaczyła pomiędzy trzcinami.
Otworzyłem usta, ale Brus gestem nakazał mi milczenie. Łódź stanęła wreszcie. Mój przewodnik zdjął spodnie i buty, po czym w samej przepasce wszedł do wody, dźgając dno kijem, i zniknął w trzcinach.
Wrócił po dłuższej chwili i wgramolił się na pokład.
— Musiałem sprawdzić, czy nikogo tu nie ma — oznajmił. — Robi się jasno, przeczekamy tu dzień. Kiedy nadejdzie noc, znowu ruszymy. Im dalej możemy popłynąć łodzią, tym lepiej dla nas.
Usiadł i wytarł nogi.
— Są rzeczy, które musisz zapamiętać. Nazywasz się Ardżuk Hatarmał, jak podczas naszych wypraw do miasta, ja zaś, tak samo jak wtedy, nazywam się Tendzyn Byrtałaj i jestem twoim stryjem. Obaj jesteśmy zubożałymi Sindarami z małego miasteczka. Nigdy nie użyliśmy tych imion, więc są bezpieczne. Obaj pochodzimy z Kamirsaru, u podnóża gór Kamir. Zakończyłeś właśnie naukę u pisarza Szyłgana Hatjezida, która pozwoli ci zdać egzaminy na urzędnika niskiej rangi. Jednak twoją ambicją jest służyć jako pisarz i urzędnik Czerwonej Wieży i świątyni Podziemnej Matki. Bowiem najważniejsze są dla ciebie prawdziwe amitrajskie tradycje. Zabrałem cię z miasta, ponieważ twój ojciec jest chory, i wracamy do Kamirsaru. Jak się da. Rewolucja zaskoczyła nas w mieście.
— Jak nazywa się mój ojciec? — zapytałem rzeczowo, starając się ze wszystkich sił nie pomyśleć o własnym ojcu.
— Uzir Hatarmał. Matka nazywała się Ufija Kydyrżym, ale już nie żyje. Umarła, kiedy byłeś dzieckiem. Masz jeszcze brata i siostrę. Proszę, oto list, który niby napisał do ciebie twój ojciec. Tam, pod rozmaitymi pretekstami, wymienione są imiona i nazwiska wszystkich członków twojej rodziny. Musisz się tego nauczyć tak, byś pamiętał nawet we śnie. Musisz pamiętać jeszcze o wielu rzeczach. Odtąd więcej nie powiem do ciebie tak, jak należy. Nie nazwę cię szlachetnym księciem, tohimonem, cesarzem. Są rzeczy ważniejsze od kultury i uprzejmości. Wiedz, że pomimo iż będę cię czasem lżył, wyśmiewał, a może nawet poniewierał, jestem twoim poddanym i widzę w tobie tylko imperatora. Jeżeli odzyskasz tron albo znajdziemy się w bezpiecznym miejscu, możesz wydać mi rozkaz i ja odpłacę śmiercią wszystkie przejawy bezczelności, jakiej się dopuszczę. Jednak musimy być mądrzejsi od naszych wrogów. Dlatego też nie powiemy ani słowa po kireneńsku. Nie będziemy kultywować cywilizowanych obyczajów takich jak kąpiel, wypoczynek po śniadaniu, kontemplacja piękna przyrody lub czytanie. Nie będziemy modlić się do Stworzyciela i dziękować mu, nawet gdy zobaczymy najpiękniejsze widoki i miejsca na świecie. Jesteśmy Amitrajami z Amitraju i uważamy to wszystko za cudzoziemskie słabości i obce obyczaje, których nie rozumiemy. Za piękno uważamy step, galop na koniu i zwycięstwo Podziemnej Matki, które usunie wszystkie różnice i sprawi, że wszystko stanie się jednym. Wszystko, co nie istnieje w Kodeksie Ziemi, uważamy za zbędne i złe. Dlatego nie drgnie nam nawet powieka, kiedy będziemy widzieli, jak plądruje się jakiekolwiek świątynie, jak pali się księgi albo rozbija posągi. Nie zwrócimy uwagi, gdy będą przy nas odbierali ludziom wolność i człowieczeństwo. Nawet nie rozumiemy, co to jest. Dla nas wolność to posłuszeństwo Pramatce, a honor to gorliwość w wypełnianiu obowiązków, pamiętaj o tym. Pamiętaj przez cały czas.
— Teraz muszę iść i zostawię cię tutaj. Muszę zobaczyć, gdzie jesteśmy i co się dzieje. Czy na drogach stoją patrole, czy gdzieś toczą się jeszcze walki. Czy da się kupić żywność. Wrócę. Najdalej do południa. Jeżeli jednak nie wrócę do nocy, zepchnij łódź na wodę i płyń z prądem. O brzasku stawaj w ukrytych miejscach. W trzcinach, na wyspach lub w wąskich odnogach. Nie pal ognia. Strawę jedz zimną albo podgrzewaj ją nad knotem lampy. W dzień śpij, płyń lub maszeruj nocą. Nie mów z nikim i nie pozwól się zobaczyć. Jeżeli ujrzy cię jeden człowiek, zabij go. Jeżeli więcej, uciekaj. Jeżeli nic się nie wydarzy, po dziesięciu nocach powinieneś dotrzeć w pobliże Sauragaru. Znajdź wtedy szlak i kieruj się na wschód. W stelażu mojego kosza znajdziesz pusty w środku kawałek drewnianej trzciny, a wewnątrz spisane miejsca, do których masz się kierować, i ludzi, którzy być może pomogą ci. To tyle. Ale ja wrócę.
Wrócę do południa. Nie schodź na brzeg. Jeżeli usłyszysz kogoś, nie ruszaj się. Każdy, kto mieszka nad rzeką, rozpozna dźwięk, jaki wydaje poruszenie się na łodzi. Jeżeli będziesz potrzebował się oczyścić, także zrób to z łodzi. Jeżeli będziesz chciał jeść lub pić, są zapasy. I nie pij wody z rzeki. Burza spowodowała powódź, a wojna spuściła nią wiele trupów. W wodzie może być zaraza.
Po tych słowach zabrał kij oraz zawiniątko, zrobione ze spodni, butów i skarpet, które wcisnął do sztywnego, podróżnego kapelusza, i nakrył mnie starą siecią rybacką od palankinu aż po dziób po czym powplatał w nią łodygi trzcin.
— Gdybyś jednak potrzebował wyjść, sieć jest rozcięta z jednej strony — oznajmił, a potem, niosąc kapelusz pełen rzeczy niczym koszyk i kij założony za kark i opleciony jedną ręką, wszedł między trzciny.
Zostałem sam.
Na łodzi było dość miejsca, żeby przejść ostrożnie na rufę i tam zasiąść pod osłoną palankinu i sieci na wygodnej ławeczce. Mogłem patrzeć między łodygami na rzekę, osłoniętą ścianą trzcin, a gdybym chciał się położyć, mogłem wczołgać się pod pałąki na dziobie i spać.
Znalazłem kilka ogromnych gąsiorów z wodą i winem palmowym, suszone koźle mięso, wędzone sery, chleb, miodowe śliwy i różne inne rzeczy.
Pokrzepiłem się odrobinę, ale nie czułem się głodny. Raczej chory. Zapragnąłem czarki naparu orzechowego, ale nie byłem pewien, czy mam tu orzechy, czarki i tygle. Nie chciałem też palić bez potrzeby ognia.
Siedziałem na ławce jak w trzcinowej altanie, żułem suszone śliwy i nic nie mogłem poradzić na to, że cała sytuacja wreszcie do mnie dotarła. Pokrywa kosza spadła i moje koszmary wydostały się na zewnątrz. Widziałem ich wszystkich. Cały korowód twarzy. Takich, jak ich zapamiętałem, i to, jak musiała wyglądać ich śmierć. Głowę Aiiny, trzymaną za włosy przez wyjących żołnierzy. Mojego biednego brata, przywykłego raczej do cintaru niż miecza, zadźganego włóczniami, moje nieszczęsne pokojowe, gwałcone przez dziesiątki cuchnących jak kozły, chrzęszczących obryzganym krwią żelazem żołnierzy, potem zarżnięte tępymi, poszczerbionymi ostrzami mieczy piechoty. Płonące zasłony Domu Cynobru, zwijające się i czerniejące kwiaty i kwitnące gałęzie, malowane ptaki, odlatujące razem z sadzą i płomieniami.
Nie będzie już Święta Wiatru? Tysięcy latawców puszczanych w pierwszych, ciepłych podmuchach? Nie będzie Święta Nadejścia Słońca w samym środku mroźnej zimy? Wielkich ognisk płonących na śniegu? Tańców wokół ognia? Nie będzie Dnia Letnich Godów? Nic, tylko niekończące się krwawe ofiary i modły u stóp Czerwonych Wież? Tylko święta płodności i święta Podziemnego Łona przy każdej okazji?
Rozpacz nie trwała długo. Zupełnie jakby wypaliła się we mnie już wcześniej. I jakby potem całe moje wnętrze zamarło. Nie wiedziałem, czy ojciec miał rację, sądząc, że mogę powrócić za jakiś czas i przywołać to wszystko do życia. Ale byłem pewien, że spróbuję albo umrę, próbując.
Z nudów obejrzałem kij, ale nie udało mi się do końca rozszyfrować, jak działa. Umiałem wyjąć miecz, udało mi się również sprawić, że drugi koniec wypuścił wąskie ostrze i zamienił się we włócznię, ale niczego więcej nie znalazłem.
Przejrzałem także swój kosz podróżny. Można tam było znaleźć to, co ludzie zazwyczaj zabierają w podróż i z czym mógłby wędrować Ardżuk Hatarmał, Sindar z Kamirsaru. Trochę bielizny, ciepły kaftan, płaszcz, buty, jedne zapasowe, drugie filcowe na zimę, wojskowe okute sandały do zakładania na obuwie, ręcznik, koc, łyżka, metalowe szczypczyki do jedzenia, mały nóż, kubek, pudełko z przyborami do pisania. Oraz moja żelazna kula życzeń. Prezent od Rzemienia, który Fyalla albo Tahela spakowały mi do plecaka. Na wypadek, gdyby było mi smutno, gdyby nie było ich przy mnie, żeby mnie pocieszyć.
Rozpłakałem się dopiero wtedy, siedząc nad otwartym koszem i ściskając kulę w dłoni, tak jak robiłem to przez całe życie.
Nawet jeżeli powrócę na czele wojska, zwalę Czerwone Wieże i położę paskudną głowę Nahel Ifriji na grobie ojca, odbuduję pałac i Wioskę Chmur, to czy oni powrócą? Wyjdą jedno za drugim z mgły i usiądą ze mną na patio?
Wstało mgliste słońce, a ja siedziałem na łodzi.
Czekałem.
Gdy nastał ranek, nagle usłyszałem śpiew.
Jakiś chłop, może rybak, płynął rzeką wzdłuż trzcin. Słyszałem, jak skrzypią wiosła i jak śpiewa prostą, ckliwą piosenkę o łapaniu ryb i o tym, jak najpiękniejsze zaniesie do domu swojej ukochanej. I że te ryby są piękniejsze niż klejnoty, których on nie ma i mieć nie będzie, bo jest biedny. I jeszcze, że ryby można zjeść, a klejnoty są zimne, twarde i nie napełnią brzucha.
Uśmiechnąłem się z rozczuleniem. Tam toczyła się wojna, kapłani podrzynali ludziom gardła, płonęły miasta i waliły się trony, całymi nocami niebem niosła się obca mowa bębnów, a on robił swoje. Łowił ryby. Nakarmi swoją ukochaną, a resztę zaniesie na bazar. Tamci napchają brzuchy i będą dalej bić, burzyć i palić, i nie zdadzą sobie nigdy sprawy, że mogą sobie na to pozwolić tylko dlatego, że on niczego nie podpala ani nie zabija, tylko łowi ryby.
Rozsunąłem lekko trzciny wplecione w sieć, żeby na niego popatrzeć.
Złożył wiosła i wyjął długą tyczkę zakończoną hakiem, którą zanurzył w wodzie. Zrobiło mi się żal biednego, ciemnego durnia, który szuka swoich pułapek na kraby i małże albo więcierzy, mimo że zeszła burza, rzeką popłynęła wczoraj fala powodziowa, wlokąc wojenne śmieci, a te jego pułapki i sieci poszły w drzazgi lub płynęły teraz do morza.
Rybak jednak coś znalazł i holował to do swojej łodzi, dalej śpiewając przez zaciśnięte zęby.
Przyjrzałem się dokładniej i okazało się, że wesoły rybak holuje — trupa. Udało mu się przyciągnąć zwłoki do burty i uwiązać za szyję, po czym, stękając, odwrócił je na wznak i rozpiął pas, który wrzucił do łodzi, przeszukał zanadrze, obmacał szyję i znalazł jakiś amulet, który po chwili też zagrzechotał o deski, a potem odpiął jeszcze sandały i odepchnął trupa swoją tyczką, wysyłając go w dalszą drogę z nurtem.
Zrobiło mi się niedobrze. Zobaczyłem, jak nadal śpiewając, powiosłował do następnego dryfującego rzeką ciała, zwieńczonego niczym masztem, sterczącą z pleców długą strzałą. Wyjął składany nożyk, po czym obciął strzałę i zdjął martwemu żółtą kurtę maranaharskiego tymenu piechoty. W zadumie przełożył palec przez dziurę po strzale, jakby szacując, czy to się opłaci zaszywać.
Długo patrzyłem, jak pływa to tu, to tam po rzece, patrzyłem z mieszaniną pogardy i litości.
Okradał trupy, ale też co dla niego znaczyły jakieś bitwy w mieście? Co go obchodziło, czy nadal będzie rządził cesarz, który jest jakimś Kirenenem i który chciał zbudować lepszy kraj, tylko nie zdążył, czy też teraz będzie go obowiązywał jakiś Kodeks Ziemi, jakiś podziemny kult, a władza to teraz będą nie cesarscy urzędnicy, tylko kapłani w maskach? Czy to wszystko znaczy, że darmowe sandały i kurta mają spłynąć rzeką? Ani cesarze, ani kapłani nie dali mu nigdy sandałów. Dał mu je martwy żołnierz. Teraz założy je na stare, płócienne buty i nie tylko stanie się elegancki. Teraz te buty wytrzymają znacznie dłużej. Resztę się sprzeda i będzie można kupić sobie durry albo chleba, albo mięsnych grzybów. Albo węgla drzewnego na zimę czy oliwy.
Tak to wyglądało, bez różnicy, czy mi się podobało, czy nie. Do tego miałem uczucie, że gdyby ten miły rybak wiedział, kto siedzi w trzcinach kilka kroków od niego, obłowiłby się może jeszcze bardziej. Dlatego trzymałem w dłoni swoją podróżą laskę z lekko już wysuniętym ostrzem.
Rybak po jakimś czasie odpłynął i znowu zostałem sam. Im dłużej tak siedziałem, tym bardziej czułem, jak rośnie we mnie niepokój. Bałem się i o Brusa, i o siebie. Nie umiałem powiedzieć, jak długo go już nie było, ale zdawało mi się, że za długo. Cokolwiek się wydarzyło i tak musiałem czekać do nocy, by odpłynąć.
Nie miałem tylko pojęcia, dokąd.
Po kolejnym, długim czasie znowu usłyszałem hałas, plusk wody i postukiwanie kroków na deskach pokładu. Tym razem rzeką ciągnęła dwupokładowa galera. Leżałem zupełnie nieruchomo i patrzyłem pomiędzy źdźbłami trzciny. Słychać było już wyraźnie łomot bębnów i świst bicza pod pokładem, szeregi wioseł poruszały się równo jak płetwy jakiegoś morskiego stworzenia, a dziób ciął fale, ukazując co chwilę mierzący do przodu żelazny taran. Na górnym pokładzie stali żołnierze z łukami gotowymi do strzału i uważnie przeglądali brzegi. W koszach płonął ogień, a przy dwóch balistach na dziobie i rufie załogi czekały na rozkaz.
Leżałem jak zając, przekonany, że łomot mojego serca zagłuszy za chwilę ich bęben.
Jeden z żołnierzy nagle napiął łuk i strzała bzyknęła w trzciny, trafiając coś, co wydało mu się podejrzane. Strzelec wskazał to miejsce drugą strzałą trzymaną w ręku, a jego sąsiad zaniósł się śmiechem.
Jeszcze wczoraj wszystkie te galery należały do mojego ojca. Dziś były to jedynie okręty wroga.
Galera płynęła szybko i nie upłynęło dużo czasu, jak bęben i plusk wioseł ucichły, a słychać było tylko poświstywanie ptaków, szelest trzcin i plusk wody.
Może Brus zostawił mnie samego?
Moja wartość mnie samemu zdawała się śmiechu warta. Istniała, dopóki stał Tygrysi Pałac, póki wokół mnie kręciły się setki wiernych ludzi. Miałem gwardzistów, kodeksy starych mistrzów, doradców. Ale teraz?
Byłem tylko niedorostkiem. Rzeczywiście, mogłem zostać najwyżej pisarzem w świątyni. Jak miałbym odwrócić to, co się stało? Kogo porwać za sobą i ku czemu poprowadzić?
Sam, Brus mógł zaszyć się gdzieś i przetrwać. Byłem dla niego tylko ciężarem.
Siedziałem długo, pogrążony w takim przygnębieniu, a potem zrobiło mi się wstyd. Wstyd na myśl o tym, co powiedziałby ojciec, gdyby usłyszał moje myśli.
Co powiedziałby Rzemień? Czy dziesięć lat w Domu Stali zdało się na nic?
Nahel Ifrija także nie miała niczego. Wyszła z pustyni, na której nie może przetrwać ani człowiek, ani zwierzę. I w pół roku zwaliła tysiącletnie cesarstwo w pył, pokonała nas wszystkich, zamkniętych za murami pałaców, bogatych wiedzą setek kireneńskich mędrców, otoczonych uzbrojonymi po zęby żołnierzami.
A miała mniej niż ja w tej chwili.
Być może umiała czynić. Być może znalazła zaginione imiona bogów. Miała swoją Podziemną Matkę. Ja też miałem swoich nadaku. Miałem też mądrość nieznanego Stworzyciela i Drogę Pod Górę. Tam, na północy, gdzie niegdyś był Kirenen.
Uznałem, że Brus nie wróci. W takim razie pójdę go szukać. Jestem Kirenenem. Jestem z klanu Żurawia, więc nie zostawię go. Tak nakazuje honor wojownika. Jeżeli zginął, wrócę tu, wsiądę na łódź i popłynę dalej. A potem porzucę ją i pójdę na północ. Nocami, jak radził. Przez Ostre Góry. Zobaczę na własne oczy Dolinę Czarnych Łez. Znajdę miejsce, w którym kiedyś stał zamek Żurawia — Władcy Ognia, siedziba mojego rodu. Nawet jeżeli nie ma tam już Kirenenów, to duchy miejsca ocalały. Drzemią w górach, skałach i uroczyskach. Przywołam nasze nadaku i z nich zaczerpnę siłę. Zaszyję się w górach i poszukam imion bogów. A potem wrócę i zniszczę Ifriję.
Postanowiłem poczekać do zmierzchu, a potem iść śladem Brusa.
Po południu usłyszałem mowę bębnów. Znów nic nie zrozumiałem poza trzema zniekształconymi słowami, które wydały mi się podobne do „rzeka”, „trzy” i „łańcuch”.
Tak wmówiłem sobie, iż Brus przepadł, że kiedy wrócił, byłem pewien, że to nie on. Tym bardziej, że prześlizgnął się pomiędzy trzcinami niemal bezgłośnie. Nagle przy dziobie wyrosła ciemna sylwetka, więc porwałem kij, wysuwając ostrze, i pchnąłem go w szyję pod brodą.
Odbił pchnięcie własnym kijem i upadł w wodę na wznak. Poderwał się natychmiast, złowił odpływający kapelusz i spojrzał na mnie ze wściekłością.
— To tylko ja! Gdybym miał złe zamiary, z pewnością byś już nie żył. Słychać mnie wyraźnie na dziesięć kroków!
Wrzucił do łodzi mokry worek, który niósł w drugim ręku, i wgramolił się na pokład.
— Słyszałeś bębny?
— Tak. O zmroku miałem zamiar po ciebie iść.
Znieruchomiał ze spodniami w ręku.
— A jak chciałeś mnie znaleźć? I po co? Skoro nie wróciłem, to znaczyłoby, że nie żyję albo, co gorsza, zdradziłem. Ewentualnie, że mnie schwytano, a to znaczy, że wkrótce zdradzę na torturach. W każdym razie powinieneś natychmiast uciekać.
— Dlaczego mówisz, że zdradzisz?
— Nie widziałeś tortur, a ja tak. Ludzie mogą trzymać się dłużej lub krócej, ale głupotą jest zakładać, że pozostaną niezłomni. Kiedy ktoś ci bliski wpada w ręce wroga, natychmiast przyjmij, że powie wszystko, co wie. Tak jest bezpieczniej. Będę starał się w razie czego zginąć lub zadać sobie śmierć, ale nigdy nie wiadomo. Teraz koniecznie spróbuj spać. Przed nami cała noc. Co gorsza, to ostatnia, jaką zaryzykujemy w łodzi.
— Dlaczego?
— Dokąd szedł meldunek, skoro przesyłano go tędy?
— Mógł być ogólny. „Do wszystkich uszu”. Skoro Nahel Ifrija przejęła władzę, wyśle dużo takich meldunków.
— Na to był za krótki. A jeżeli nie był ogólny?
— To szedł do ujścia. Do fortu w Czendżabadzie.
— A to oznacza, że zechcą zamknąć rzekę.
Roześmiałem się.
— Jak można zamknąć rzekę?
— Wystarczą trzy galery, zakotwiczone w nurcie jedna obok drugiej. Ustawia się je dziobem do nurtu i rzuca kotwice. A potem łączy się burty łańcuchami. Pomiędzy burtami okrętów pełnych łuczników, nikt nie przepłynie żywy.
— Już płynęła w górę jedna galera... — powiedziałem. — Dowiedziałeś się czegoś?
— Tu jest niedaleko osada. Obserwowałem ją tylko z ukrycia. To wolni z niskich kast. Znaczy się byli wolni do wczoraj. Głównie Hirukowie i Karahimowie, dwie możniejsze rodziny Afraimów. Słyszeli tylko pogłoski. Że wraca Kodeks Ziemi. Żony rodowitych Amitrajów od razu zaczęły się wyprowadzać i urządzać sobie Dom Kobiet. Inni ładują dobytek na wozy i chcą uciekać. Mówi się też, że gniew Podziemnej Matki nie został jeszcze ułagodzony i poddani, hołdujący cudzoziemskim modom, religiom i łamiący Kodeks Ziemi, mają ostatni moment, by się nawrócić. Jeśli się spóźnią, susza powróci, a ich zmiecie Ogień Pustyni. To wszystko jednak plotki. Nikt nie wie, co będzie dalej. Niektórzy szykują już zapasy, by oddać je kapłanom, a inni zakopują je do ziemi. W każdym razie karczmarz już rozbija beczki z piwem i palmowym winem. Kapłani jeszcze nie przybyli.
— To co będą pili?
— Wodę i mleko. Podziemna Matka nie zezwala na nic, co daje „nienaturalną i grzeszną” radość. Nawet przyprawiać niczego nie wolno. Nie wolno także ułatwiać sobie życia. Masz w skupieniu i powadze mozolnie pracować na rzecz ziemi i szykować się do walki, by odzyskać jej dziedzictwo.
— Tak, by wszystko stało się jednym — zakończyłem.
— Hafram akydył. Powiedziałeś prawdę — odpowiedział i uśmiechnął się z aprobatą. — Myślałem, że lepiej znasz religie imperium.
— Znałem. Ale tę akurat niedokładnie. Zlekceważyłem ją, bo myślałem, że już nie powróci.
— I myliłeś się — zauważył smutno i położył się. — Teraz trzeba spać.
— Sitar Tendzyn?
— Tak?
— Dokąd zmierzamy?
— Jak najdalej. A dokąd chciałbyś jechać?
— Za Ostre Góry. Do Kirenenu. Do domu.
Usiadł w łodzi.
— To zły pomysł. Już tam na ciebie czekają. To było łatwe do przewidzenia. Co więcej, to nie ma sensu. Tam jest tylko dzika, zniszczona prowincja, gdzie nie mieszka niemal nikt z naszych rodaków. Trochę plantacji, kilka dróg i jedno miasto-port. Kangabad. Zbudowane od nowa, po amitrajsku. Wszystkich wysiedlono. Do Kandaru, nad rzekę Figiss, na stepy Ossiru. Do Kirenenu przygnano innych. To jest teraz prowincja kangabadzka. Nie ma już Kirenenu.
— Więc dokąd?
— Poza znany świat. Tam, gdzie kończą się mapy. Tam, gdzie nikt cię nie znajdzie.
— Nie powiesz mi?
— Powiem. Ale jeszcze nie dziś. Im mniej wiesz, tym lepiej.
Przez całą noc płynęliśmy ostrożnie, tuż pod brzegiem, cicho i powoli. Od zakrętu do zakrętu. Wypatrywaliśmy oczy, żeby sprawdzić, czy na rzece nie kołyszą się już galery połączone łańcuchami. Po jakimś czasie oczy przywykły mi do mroku, ale i tak zaczynałem widzieć zadarte rufy okrętów w każdej kępie trzciny i wśród fal.
Świecił tylko jeden księżyc, Tahim, więc noc była ciemna. Nasłuchiwaliśmy, sami porozumiewając się na migi lub najcichszym szeptem. Głos niesie się po wodzie, więc chcieliśmy ułowić kroki na pokładzie, plusk wody wokół łańcuchów kotwicznych, szczęk broni, pomruk rozmów.
Kiedy niebo zaczęło szarzeć na wschodzie, wpłynęliśmy w ujście jakiejś niewielkiej rzeki i ukryliśmy się pod nawisem wysokiego brzegu. Od drugiej strony powinny nas zasłaniać krzaki świszczącej wierzby i trzciny, ale i tak zasłoniliśmy łódź siecią, w którą wpletliśmy witki i łodygi trzcin, aż stała się niewidoczna. W zasięgu wzroku nie było widać nikogo, a na brzegu ciągnęły się bagna, kępy drzew i trawy, spłowiałe i spalone suszą.
Byłem tak zmęczony, że ledwo zjadłem cokolwiek. Kawałki suszonego mięsa i ser rosły mi w ustach, kiedy pociągałem z bukłaka, powieki same mi opadały. Wczołgałem się pod płótno i zasnąłem, jeszcze zanim słońce wstało.
Następnego dnia, a właściwie następnej nocy, zaraz po zmierzchu, odpłynęliśmy tylko kawałek, może milę, może dwie, aż znaleźliśmy trzcinowisko i odpowiedni, płaski brzeg. Wynieśliśmy nasze kosze, do których przełożyliśmy część zapasów. Brus kazał mi się rozebrać i sam też zdjął ubranie, więc musiałem brodzić wśród trzcin jedynie w przepasce i bez butów.
— Jeżeli ktoś cię spotka, od razu zobaczy, że jesteś mokry, i już będzie wiedział, że brodziłeś w rzece. Każda rzecz, której można się o tobie dowiedzieć, jedynie patrząc, może być dla kogoś wskazówką.
Potem kazał mi poczekać, leżąc na brzegu, i wsiadł do naszej łodzi. Starałem się nie myśleć o niczym i nie zastanawiać nad swoim losem, tylko skoncentrować się na tym, co robię, ale kiedy patrzyłem, jak wypływa na rzekę, zrobiło mi się żal. Przez cały czas tylko tracę. Mój świat robi się coraz uboższy. Kiedyś — wydawało mi się, że miesiące albo lata temu — zdawało mi się, że nie mam nic. I rzeczywiście, sam właściwie niczego nie miałem, ale wystarczyło, że potrzebowałem, i natychmiast się pojawiało. Łódź, galera, flota okrętów, koń, stado koni, cokolwiek. Niby nie miałem nic, nawet własnych pieniędzy, ale zarazem miałem wszystko.
Teraz mój majątek mieścił się w koszu podróżnym. Więc żal mi było łodzi. Wiozła mnie, dawała schronienie i pozwalała bezpiecznie spać nawet podczas ulewy.
Brus wypłynął na środek rzeki, siedząc nago, nawet bez przepaski, po czym sięgnął do dna i wyjął drewniany czop. Łódź wypełniła się wodą i zapadła w toni, a mój przewodnik podpłynął, cicho parskając, do brzegu, niemal niewidoczny w mroku.
Odtąd moim jedynym dachem nad głową miał być sztywny jak miska podróżny kapelusz, pleciony ze zdrewniałej kory i pomalowany żywicą, ewentualnie słomiany płaszcz przeciwdeszczowy.
— Odwróć kurtę na lewą stronę jak ja — powiedział Brus. — Ten kastowy żółty jest zbyt jaskrawy, świecisz niby pochodnia.
Wewnętrzna strona kurty była obszyta nijakim, ciemnobrązowym materiałem, rzeczywiście ledwo widocznym w ciemności.
— Teraz zmierz pasy kosza tak, żeby siedział pewnie jak siodło na końskim grzbiecie. Nie może cię obcierać. Zawiąż starannie taśmy kapelusza. Zaciągnij wiązania butów. Łydki muszą być ściśnięte.
Wyjął spod koszuli Przedmiot — „oko północy”. Szklaną kulę, w której pływał zanurzony w wodzie kamień, wyglądający jak oko, który obracał się źrenicą zawsze na północ. Ucieszyłem się, że go ma.
Ruszyliśmy przez puste łęgi, które niedawno były groźnymi bagnami. Teraz stały tu tylko kałuże i płytkie łachy błota. Przez miesiące suszy słońce wypiło z nich niemal całą wodę.
Brus maszerował równym, ani szybkim, ani wolnym krokiem. Kij założył na kark i przewiesił przez niego ręce.
— Myślałem, że kij podróżny służy do podpierania — zauważyłem.
— To nawyk — wyjaśnił. — Przez całe lata nosiłem tak włócznię. W czasie marszu ręce męczą się tak samo jak nogi.
— Ale w ten sposób na milę widać w tobie żołnierza — powiedziałem. — Może nawet binhon-pahan-deja.
— Setnik nie nosi sam włóczni — powiedział. — Setnik wozi zadek na końskim grzbiecie.
Laskę jednak zdjął i podpierał się nią, jak robią to wędrowcy.
Kiedy wędruje się nocą, czas się dłuży i ciągnie niemiłosiernie. Nie ma na co patrzeć. Wszędzie jest tylko ciemność o różnych odcieniach. Plamy, w których zmęczony wzrok szybko zaczyna widzieć zagrożenie. Szliśmy i szliśmy, aż ramiona zaczęły mnie boleć od kosza, i czułem, jak bardzo jest ciężki.
A potem szliśmy dalej.
W końcu zapytałem Brusa, kiedy odpoczniemy.
— Jeszcze daleko do północy — odparł. — Noc dopiero się zaczęła.
Zatem nie minęła nawet godzina. Byłem przekonany, że to już prawie godzina wilka i niedługo zacznie świtać.
Czasem nogi zaczynały nam się zapadać w mlaskającym błocie i trzeba było kluczyć. Bagna cuchnęły i krążyły tam stada żądlących nieznośnie moskitów.
Nad ranem szliśmy jeszcze dosyć długo i miejsce na nocleg znaleźliśmy, kiedy już dniało.
Przygięliśmy do siebie czubki kilku młodych drzew, które związaliśmy sznurem w miejscu, w którym było trochę trawy zamiast mazistego błota. Wnętrze szałasu wyłożyliśmy gałęziami i naręczami sitowia.
Wydawało mi się, że bagna nie mają końca.
Kolejne noce były takie same. Co gorsza, kluczyliśmy wokół identycznych bajorek i wśród takich samych kęp drzew albo podobnych krzaków. Zacząłem podejrzewać, że dawno już zgubiliśmy kierunek i chodzimy w kółko. Obawiałem się, że będziemy tak chodzić, aż zabraknie wody, potem jedzenia, i tak skończy się nasza ucieczka. Zaczniemy pić rudą wodę znad błota, aż w końcu padniemy obaj z głodu i bagiennej gorączki.
Potem obawiałem się, że łażąc po bagnach, natrafimy w końcu na uroczysko. Starałem się wypatrywać jego znaków: ustawionych w kręgi prastarych kamieni, dziwacznych, spotworniałych drzew, rosnących w kole albo wybujałych roślin lub też okrągłych placków łysej ziemi, na której nic nie rośnie.
Ale nic takiego nie znalazłem.
Kiedy po kilku dniach bagna skończyły się nareszcie i zaczął się suchy, pachnący żywicą las, poczułem niewysłowioną ulgę. Szybko jednak okazało się, że wędrówka przez las jest równie uciążliwa jak po bagnach, choć nieco szybsza. Nie musieliśmy już obchodzić trzęsawisk, ale za to nie było wody. Mieliśmy tylko po jednym bukłaku, co znaczyło, że szybko zaczniemy cierpieć z pragnienia. Do tego wszystkiego czułem, że jestem pokryty kurzem i zaschniętym potem, że cała skóra swędzi mnie z brudu.
Gdy pojawiło się światło brzasku, Brus pokazał mi, jak znajdować drzewa, które mają w sobie trochę wody, i jak zbierać ją, nacinając gałęzie. Pokazał, jak wyglądają parzące pnącza, których trzeba unikać, jak znajdować korzenie i orzechy nadające się do jedzenia i które liście leczą jątrzące się rany.
Straciłem poczucie czasu.
Dzień, noc, dzień, noc.
Miałem wrażenie, że nie pamiętam już blasku słońca. Kolejnej nocy spadł deszcz. Myliśmy się w jego strugach, rozpięliśmy płaszcze tak, by łapały wodę i pozwalały jej spływać do podstawionego kociołka. Straciliśmy dużo czasu, ale napełniliśmy przynajmniej bukłaki.
Którejś nocy znaleźliśmy biegnący przez las trakt i postanowiliśmy pójść nim przynajmniej kawałek, aż będziemy mogli zorientować się, gdzie jesteśmy. Brus wyciągał „oko północy” co jakiś czas, ale nie podobała mi się jego nieprzenikniona mina, kiedy patrzył na zmianę to w amulet, to znowu w gwiazdy.
To idąc wzdłuż tego traktu, natknęliśmy się na żołnierzy. Było ich dwóch i od razu można było zauważyć, że ani nie byli żadnym patrolem, ani nie należeli do zwycięzców.
To byli nasi żołnierze.
Spotkaliśmy ich tuż przed świtem.
Stali na szlaku. Jeden z włócznią w ręku, a drugi z mieczem. Nie mieli tarcz ani pancerzy, jeden z nich miał głowę okręconą przesiąkniętą krwią szmatą.
— Coście za jedni? — zawołał ten z włócznią, kiedy tylko nas zobaczył.
— Skręcamy w las — syknął Brus.
Z lasu jednak wyszło jeszcze trzech, dokładnie w miejscu, gdzie zamierzaliśmy skręcić.
Ci mieli segmentowe zbroje, ale tak zardzewiałe i brudne, że nie dało się zauważyć ich koloru. Wyglądali równie nędznie. Wiedziałem już, że nie przeszli na stronę Podziemnej, więc ucieszyłem się na ich widok.
— Pytałem, coście za jedni — zawołał włócznik. — Chłopi?
— Lepsi od ciebie, żołnierzu — warknął Brus. — Jednostka, stopień, imię?!
Stali wokół nas. Jakoś tak nonszalancko, z mieczami w ręku. Nie podobało mi się to.
— Teraz — odezwał się jeden z nich z owiniętą ręką, jedyny, który nosił pogięty hełm — to chyba będzie tymen „Umrzyków”, nie?
— Pozwólcie nam przejść — poprosiłem. — My też uciekamy przez wojskiem Nahel Ifriji.
— A czy my gdzie uciekamy? — powiedział kolejny. — Dokąd uciekać? My już trupy. Gdzieśta byli, kiedy nas bili? Jak już swoi biją swoich, to świat po mojemu idzie się kończyć. Teraz to ino własna rzyć się liczy.
— Co macie w koszach? — Włócznik oblizał nerwowo wargi. — Zostawcie je na ziemi i idźcie sobie.
— Tak to nie — odezwał się ktoś. — Uny nas widziały. A podobnież takich jak my to, panie, składają w ofierze we Wieżach. I płacą za wieści.
Brus odpiął kosz i powoli postawił go na ziemi.
— Rób tak, jak ja — powiedział. — Zdejmij kosz, Ardżuk.
Zdjąłem kosz i ledwo zdążyłem go postawić, rozległ się świst.
Kiedy uniosłem wzrok, włócznik szedł gdzieś ślepo, z rozłożonymi rękami, a z ust płynęła mu struga krwi.
Widziałem, jak Brus obraca się z mieczem w ręku i kijem w drugim, jak opada go dwóch żołnierzy, wywijając mieczami, a pozostali rzucają się w moją stronę. Przekręciłem koniec kija i machnąłem nim, słysząc, jak ostrze wypada z tylnego końca i blokuje się zatrzaskiem. Żołnierz, który był bliżej mnie, zastawił się mieczem, więc uderzyłem go drugim końcem powyżej łokcia i dźgnąłem nim w twarz.
Obróciłem kij wokół ciała i wbiłem mu ostrze w brzuch, zanim zorientowałem się, co robię. Tysiące razy robiłem to w powietrzu różnymi włóczniami albo kijem z owiniętym skórą końcem, ale po raz pierwszy poczułem, jak ostrze przebija ciało.
Żołnierz wytrzeszczył oczy, patrząc w osłupieniu, jak czerwona stal wyślizguje się z jego trzewi, po czym zdzieliłem go w bok głowy drugim końcem kija, żeby usunąć go sobie z drogi. Drugi, który stał za nim, jednak zdołał zasłonić się przed ciosem moją laską i oplótł ją ramieniem, więżąc ostrze gdzieś za swoją pachą.
Przekręciłem swój koniec i wyjąłem miecz, po czym ciąłem go w skroń. Zastawił się swoim, poszczerbionym ostrzem, a w tym momencie rozległ się metaliczny grzechot i nagle łańcuch o drobnych ogniwach oplótł mu szyję. Odskoczyłem w bok, wbijając mu ostrze głęboko pod pachę.
Brus stał wokół leżących na ścieżce, wijących się żołnierzy, a łańcuch wystawał z końca jego podróżnego kija. Szarpnął do tyłu, przewracając żołnierza, i odplątał łańcuch, który pieczołowicie wsunął z powrotem, po czym założył drewnianą pochwę i zakręcił. Schował z drugiej strony miecz i kij znów był kijem.
— Zapomniałem cię zapytać, jak się znajduje ten łańcuch — powiedziałem.
— Nie warto się rozpraszać — odparł. — Kij szpiega daje za dużo możliwości. Trzeba wprawy, żeby szybko wybierać.
— Myślałem, że chcesz oddać im kosze — powiedziałem. Zaczynały mi się trząść nogi.
— Nie. Z koszem na plecach niewygodnie się walczy.
Musiałem usiąść na ziemi. Czułem się słaby i okropnie zmęczony, jakbym szedł bez wytchnienia od dwóch dni. Patrzyłem na moich własnych żołnierzy, którzy nie przeszli na stronę wroga, nie poddali się, a teraz w nagrodę byli łowną zwierzyną w jakichś lasach, po czym zostali zabici przez tego, któremu byli wierni. Świat zaczął zdawać się zbyt skomplikowany i niezrozumiały.
Patrzyłem na szarą twarz z zastygłym wyrazem cierpienia tego, którego pchnąłem w brzuch. Miał szeroko otwarte oczy.
Żołnierz, którego przebiłem mieczem, wciąż żył, krztusząc się i walcząc o każdy oddech. Inny poruszał się niemrawo, drapiąc palcami piach, a następny jęczał przeraźliwie. Brus wyjął z zanadrza krótki, szeroki sztylet i podszedł do niego.
— Brus! — krzyknąłem. Nie zareagował. Ukląkł przy żołnierzu, objął go troskliwie za ramiona, po czym nagle dźgnął w kark. Ten szarpnął się rozpaczliwie, a jego stopy zadygotały, drapiąc okutymi podeszwami trawę i ubitą ziemię traktu.
Jęki ucichły.
Wbiłem wzrok w ziemię, widząc, jak mój przewodnik pochyla się przy następnym konającym.
— Nie... błagam... nie... mamo... — Usłyszałem, a potem rozległ się krótki, przeraźliwy krzyk.
Dotąd wydawało mi się, że pokonany w walce pada natychmiast i odchodzi. Błyskawicznie i bez zbędnych cierpień. Nie zdawałem sobie sprawy, że nawet ktoś przeszyty mieczem na wylot może konać godzinami.
Słyszałem, jak buty żołnierzy szurają po ziemi, kiedy Brus odwlekał ich jednego po drugim w las. Potem przeszukał krzaki i rzucił na ścieżkę dwa podarte, wielokrotnie łatane worki.
Milczałem. Brus wysypał zawartość worków, ale niewiele tego było: jakieś szmaty, pogięty kubek, spleśniały kawałek sera, zawinięty w przetłuszczony papier. Znalazł płaski, niemal pusty bukłak i, trzymając go między kolanami, oblał wodą pokrwawione dłonie i nóż.
— Wojna to tryumf konieczności — odezwał się, spłukując krew. I myjąc metodycznie ręce. — Bardzo często robisz nie to, co słuszne albo szlachetne, ale to, co trzeba. Oni uznali, że muszą nas obrabować i zabić. Byli głodni, zaszczuci i porzuceni. Dlatego to my musieliśmy zabić ich. I dlatego trzeba było to dokończyć, kiedy byli już pokonani. Wzięcie do niewoli było niemożliwe. Pozostawienie konających na drodze, okrutne i niebezpieczne.
Pokiwałem głową w milczeniu.
Czułem się tylko zmęczony.
Worki i miecze wyrzuciliśmy w krzaki, plamy krwi na drodze zasypaliśmy piachem.
Szliśmy traktem przez całą noc, potem znaleźliśmy strumień i weszliśmy z jego biegiem spory kawałek w las, żeby umyć się, napić i przenocować wśród gęstego zagajnika. Kolejnej nocy wróciliśmy na szlak.
Wtedy po raz pierwszy spotkaliśmy na tej drodze zwykłego wędrowca. Ledwo zapadł zmierzch, usłyszeliśmy tętent i wskoczyliśmy natychmiast pomiędzy drzewa, gdzie padliśmy płasko na ziemię, czekając, aż podróżnik przejedzie.
To był jeden jeździec, jadący szybko na wielkim, cętkowanym koniu. Tyle tylko zdążyłem zauważyć. Odczekaliśmy, aż ucichnie tętent kopyt, potem jeszcze trochę, a później ruszyliśmy w dalszą drogę. Dla pewności brzegiem lasu.
Myślę, że byliśmy po prostu zmęczeni. Inna rzecz, że wyprzedziwszy nas i zaczaiwszy się za kępą krzaków dwieście kroków dalej, siedział zupełnie cicho. Nawet jego koń nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku.
— Dobry wieczór, wędrowcy. — Odezwało się z ciemności.
Zamarliśmy obaj, sprężeni do skoku, zaciskając palce na drewnie podróżnych kijów. Siedział na leżącym koniu. Zwierzę szarpnęło głową i dźwignęło się na nogi, a jeździec tylko zakołysał się w siodle i zjechał na ścieżkę.
Miał na sobie kireneńską kurtę z klanowymi obszyciami, podróżny kapelusz, przypominający płaską miskę, nóż na lewym biodrze, miecz przy siodle i łuk na plecach. Patrzyliśmy na niego w osłupieniu.
— Zauważyłem, że schowaliście się, kiedy przejeżdżałem. Wędrujecie nocą i kryjecie się przed każdym, więc chyba nie jesteście niebezpieczni. Pozwólcie, że spojrzę wam w twarze. Unieście lekko ronda kapeluszy, dziękuję. Jestem Lemiesz, syn Szkutnika, kai-tohimon klanu Gęsi.
Milczeliśmy.
Wydawał się niemożliwy. Mógł nam się śnić albo pochodzić z jakiejś bajki, ale przecież nie mógł istnieć naprawdę.
— Spojrzałem wam w twarze. Wiem teraz, że mogę wam zaufać. Widzę twarze ludzi światłych i bywałych. Ale widzę też zmęczenie, widzę długą drogę i widzę strach ściganego. Dlatego powiem tak — odwiedźcie mój dom. Jedyny wśród tych pustkowi. Odpocznijcie, zjedzcie i wykąpcie się. A w zamian, powiedzcie mi, co się dzieje na świecie. Byłem w osadzie Hazył Gyr za lasem, ale tam chyba wszyscy poszaleli. Bredzą, jakby mieli gorączkę. Wy idziecie z daleka, więc powinniście coś wiedzieć.
— Dziękujemy, panie — odpowiedział Brus. — Jesteśmy Sindarami. Ja nazywam się Tendzyn Byrtałaj, a to jest mój siostrzeniec Ardżuk Hatarmał. Wkrótce będzie urzędnikiem. Wracamy do domu.
Dalej poszliśmy, trzymając się uprzęży jego konia. W bok z drogi kamienistą ścieżką, potem przez zagajnik. A potem omal nie krzyknąłem ze zdumienia.
Dom Lemiesza wyglądał jak kireneńska posiadłość namalowana na płótnie. Zabudowany w czworobok, z pokrytym dachówką, czterospadowym, podwójnym dachem, stojący nad strumieniem. Widziałem ciepłe światło bijące z okien i dym unoszący się z kominów.
Wydawało mi się, że śnię, kiedy przechodziłem przez dwuskrzydłową bramę, kiedy patrzyłem na domowników, którzy wyszli mu na spotkanie. Ostatni raz takie suknie i kaftany, drukowane w liście i geometryczne wzory, widziałem w Wiosce Chmur.
— Witajcie w naszym domu, wędrowcy — powiedziała ciemnowłosa kobieta, trzymając tacę, na której stały dwie maleńkie czarki naparu orzechowego i dwa ciasteczka.
Brus podziękował, bezradnie rozglądając się dookoła, po czym powąchał napar, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Ja miałem prostszą rolę i nie musiałem niczego udawać. Po prostu gapiłem się z otwartymi szeroko oczami jak ogłupiały.
Odebrano nam kosze, a potem zaprowadzono prosto do łaźni, wyłożonej jasnymi, wypolerowanymi kamieniami. Wszędzie były lampy, na gładkich deskach stały ozdobne drzewka w kamionkowych donicach. W łaźni przygotowano już dwa ogromne cebry pełne parującej wody, na stole leżały ręczniki i miska wyciągu z mydlnicy oraz gąbki.
Kiedy z bocznych drzwi weszły dwie młode służące, nagie, lśniące od oliwy, i zaczęły rozrabiać mydlnicę, poczułem, jak coś się we mnie roztapia z zachwytu.
Brus krzyknął i wypchnął mnie z łaźni, po czym odwrócił się do drzwi, ściskając w dłoniach kapelusz.
— Nie wolno... Niedobrze... — wybełkotał do śmiejącego się gospodarza. — Nie wolno nam patrzeć na ciało kobiety bez zgody Podziemnej... Nie wolno się obnażać, bardzo źle...
— Trudno — powiedział Lemiesz. — Ale jeżeli dziewczęta wyjdą, zgodzicie się umyć? Chcielibyśmy zjeść z wami posiłek, a bez tego... będzie to z różnych powodów niemożliwe. Taki mamy obyczaj, wybaczcie. Nie chcemy ściągać na was gniewu waszej bogini.
Zgodziliśmy się, burcząc coś pod nosem i patrząc w ziemię jak dwóch prostaków. Byliśmy Amitrajami. Wracaliśmy do domu w pustynnej osadzie. Gdyby nie Brus, zapomniałbym o tym natychmiast.
— Nie ufam mu — wymamrotał Brus, kiedy siedzieliśmy w wodzie. — Nigdy nie słyszałem o żadnym klanie Gęsi. Nigdy nie widziałem kai-tohimona, mieszkającego w chałupie kmiecia. Z drugiej strony, skąd tu miałaby się wziąć klanowa siedziba?
— A gdzie jego klan? Wszyscy mieszkają w tej chałupie? — zapytałem. — Mimo wszystko żałuję, że musiałeś odesłać dziewczęta.
— Jego kobieta sama wita gości i nosi podmalowaną twarz jak aktorka. Ten, który odebrał konia, to był jego syn. Nie podoba mi się to. Do tego wszyscy, mężczyźni i nawet służba, noszą odświętne ubrania. Ich klanowe znaki są cudaczne — odpowiedział. — Nie dotykaj mydlnicy, nie powinieneś nawet wiedzieć, co to jest.
— Co zatem zrobimy? Czy to pułapka?
— Ten dom stoi od dawna. Te odświętne ubrania były wielokrotnie naprawiane i łatane. Oni je noszą od lat. Niemożliwe, żeby pojawili się tutaj akurat z naszego powodu.
— Muszę wziąć odrobinę mydlnicy. Nie zmyję tego inaczej.
Wszystko było tu dziwne. Siedzieliśmy w wielkiej jadalni niczym ważni goście. Spoczywaliśmy na poduszkach, patrząc na drewniane tace i półmiski z potrawami, jakie zwykle podaje się na późne śniadanie. Za oknami była noc, a na palenisku w rogu komnaty trzaskał ogień.
Dookoła niskiego stołu siedzieli wszyscy domownicy, także służba, z wyjątkiem starej kobiety i chłopaka, którzy podawali do stołu, ale potem również i oni usiedli.
Brus usiłował nakładać sobie kiszone warzywa łyżką, obwąchiwał niepewnie pasty, jakby nie wiedział, co to jest, pozwalał pokornie gospodarzowi uczyć się, jak nakłada się pastę kawałkiem chleba. Lemiesz był zachwycony. Tłumaczył nam przeznaczenie każdego przedmiotu i opowiadał o każdej potrawie, jakby sam ją wymyślił.
Marynowane mięso było za słodkie, pasta rybna za ostra, a mimo to czułem, jakbym nigdy w życiu nie jadł niczego lepszego.
Córka Lemiesza przyniosła na jego prośbę cintar i zagrała. Było to okropne, ale i tak czułem, jakbym trafił do domu. Mógłbym słuchać jej godzinami.
Po kolacji przyniesiono Lemieszowi puszkę z ziołami i fajeczkę. Brus miał kamienną twarz i nawet nie przełknął śliny. Nawet nie spojrzał na zioła.
Gospodarz nie posiadał się z niecierpliwości, czekając na nowiny, ale nie popędzał nas. Wreszcie zapytał, co się dzieje, niezobowiązująco i dyskretnie, więc powiedzieliśmy mu pokrótce i chaotycznie to, co mogło wiedzieć dwóch prowincjuszy, zaskoczonych przez przewrót w stolicy.
Efekt był piorunujący. Żona Lemiesza zbladła jak ściana, co było widoczne nawet pod dziwacznym makijażem, a on sam siedział nieruchomo i słuchał, zwinąwszy pięści i bezwiednie zaciskając zęby.
— Obalono... Tygrysi Tron? — zapytał bezradnie. — Cesarz nie żyje? Wraca Kodeks Ziemi?!
— Nadszedł dzień gniewu Podziemnej Matki — powiedział Brus. — Zesłała nam suszę, byśmy się opamiętali. A potem przysłała z Nahel Zymu prorokinię, zwaną Ogniem Pustyni, która zechciała zmieść cudzoziemską dynastię i wypalić ją świętym płomieniem. Tak nam mówiono.
— Więc to prawda, co sądziłem przez całe życie. — wycedził wściekły Lemiesz. — My, Amitraje, jesteśmy głupcami! Rację mają barbarzyńcy, którzy spluwają na sam nasz widok. Jesteśmy niewolnikami i jedyne, co znamy, to niewola. Dla nas i dla wszystkich. Raz trafiła nam się dynastia, która przyniosła coś więcej niż pejcz. Mogliśmy nauczyć się żyć jak ludzie cywilizowani. Od tych, których kiedyś zniszczyliśmy. Mogliśmy mieć prawo, drogi, muzykę, myć się, budować i handlować. Mogliśmy wreszcie zrozumieć, co to jest honor i wolność. Mogliśmy nauczyć się Drogi Pod Górę jak wszystkie istoty na świecie. Ale nie. Po co? Czy nie lepiej znowu oddać się w niewolę durniom w maskach i księdze, w której nie ma nic poza bezmyślnymi zakazami? Znowu będziemy bandą dzikusów, rzucających się na cały świat jak wściekłe psy. Znowu będziemy ryć ziemię pazurami tam, gdzie normalny człowiek sięgnąłby po łopatę. Znowu będziemy palić wszystko, czego nie znamy z księgi, i niszczyć wszystko, czego nie rozumiemy. Bo tak każe stary, barbarzyński kodeks. Prawo dzikich, pustynnych koczowników!
— Nie wolno nam tego słuchać... — wybełkotał Brus, patrząc w ziemię.
— Och, usłysz ostatni raz w życiu, co ci mówi wolny człowiek! — zawołał Lemiesz. — Posłuchaj czegoś, czego więcej nie usłyszysz, a co nazywa się prawdą! Jestem Amitrajem tak jak ty. Ale nie chcę od dziś o tym pamiętać. Od dziś będę już tylko Lemieszem, synem Szkutnika z klanu Gęsi. Ja i cała moja rodzina. Będziemy tu siedzieć. Nie założymy klanowych szmat i nie pozwolimy rozdzielić się i karmić kapłanom jak domowe bydło. Może zapomną o nas na tym pustkowiu. A jeżeli nie, będziemy się bić. Zrobimy to, co zrobiliby na naszym miejscu Kireneni. Wiesz co, sitar Tendzyn? Bo jesteśmy ostatnimi Kirenenami. Zapamiętaj nas. Zapamiętaj, jak wygląda ten dom. Zapamiętaj, co jadłeś i jak traktuje się wędrowca, który jest samotny, zmęczony i głodny. To wszystko nazywa się cywilizacja. Zapamiętaj to, mój biedny, ciemny przyjacielu, to wtedy świat do końca nie umrze.
Długo leżałem, patrząc w sufit. Może dlatego, że odwykłem od spania w nocy, a może od miękkiej pościeli i jasnych ścian. A może dlatego, że nie mogłem zapomnieć słów Amitraja, który udawał Kirenena. Ja byłem Kirenenem i udawałem Amitraja. Obaj byliśmy doskonali w swoich rolach. A ja dałbym wszystko, żeby móc się z nim zamienić.
Rano zjedliśmy śniadanie jak gdyby nigdy nic. Dostaliśmy naparu i gorące placki chleba, i pastę z twarogu. Dał nam też zapasy na drogę, owinięte troskliwie w chusteczki.
— Nie przynieśliście mi dobrych wieści — powiedział. — Ale to, co powiedzieliście, było ważne. Teraz będziemy przygotowani.
— Nic nie można poradzić na gniew bogini — powiedział mu Brus. — Nie można go zatrzymać, jak nie można zatrzymać burzy.
— To nie jest żadna bogini, przyjacielu — rzekł Lemiesz. — To tylko jeden z duchów-żywiołów. Nadaku. Jedna z dziwnych istot, które mieszkają na świecie razem z nami. Niczego nie stwarza ani nic nie daje. Zapamiętaj, mój przyjacielu, bo jeżeli kiedyś zobaczysz prawdziwego Boga, rozpoznasz go od razu. To ten, co daje życie, co stwarza świat i do którego wszyscy dążymy. Jest dużo większy niż twoja bogini i większy nawet niż świat. Jego wielkość nie zależy od takich głupstw, jak to, co kto zjadł, jak się ubrał, z kim się ożenił albo z kim spał. I nie potrzebuje od nikogo ofiar z krwi ani nie trzeba błaznów w czerwonych płaszczach i maskach, żeby go zrozumieć.
— Dziękujemy ci za gościnę — powiedział cicho Brus. — Proszę cię, zabierz swoich i odejdźcie stąd. Jak najdalej. Słyszałem, że Kireneni też potrafili uciekać, kryć się i walczyć podstępem, kiedy wrogowie byli zbyt liczni.
— Nie, sitar Tendzyn — odparł Lemiesz. — Na to nie pozwoliłby im honor. Uwierz mi, wiem najlepiej, co zrobiliby prawdziwi Kireneni. Zostaliby w swojej rodowej siedzibie i żyli spokojnie, rozumnie i cywilizowanie. A gdyby ich napadnięto, walczyliby do ostatniego. Wiem to, bo sam jestem Kirenenem.
Długo milczeliśmy, idąc traktem, po raz pierwszy od dawna w świetle dnia. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.
Koło południa dotarliśmy do szerszej drogi, ale nie potrafiłem powiedzieć, czy to jest ten sam szlak, którym wędrowaliśmy przez las, czy jakiś inny. Myślę, że jednak inny, bo tamten był niemal pusty, a tu już dwa razy musieliśmy kryć się, słysząc tętent koni. Raz było to pięciu jeźdźców, a innym razem dwóch.
— To musi być wojsko — powiedział Brus. — Jeżeli zdążyli już przywrócić Kodeks Ziemi, to nikomu prócz wojska i kapłanów nie będzie wolno podróżować inaczej niż na piechotę i tylko z zezwoleniem.
— Dlaczego nie przeczekamy dnia?
— Zbliżamy się do rzeki. Jest tam niewielkie miasto i most. Z całą pewnością zamknięty i są na nim posterunki, więc musimy znaleźć sposób, żeby przejść, a to będzie możliwe tylko w dzień. To nie jest jakiś bardzo ważny most, więc mam nadzieję, że coś wymyślę. Pamiętaj, w mieście zawsze najłatwiej się ukryć. Na pustkowiach jest mało ludzi, ale dlatego każdy od razu zwraca uwagę.
Po jakimś czasie minął nas dwukołowy wóz zaprzężony w woły. Chłop, wiozący na nim sterty obwiązanych płótnem pakunków, szedł obok wozu, z kijem w ręku i nie pozdrowił nas ani nie zaproponował podwiezienia.
— Będziemy mijali blokady i posterunki na drogach — powiedział Brus. — Nie zawsze uda się tego uniknąć. Musisz więc zapamiętać zasadę czterech podobieństw. Jeżeli cię szukają, dostają opis. Prosty, taki, jaki mogą pojąć zwykli żołnierze i nauczyć się go na pamięć. Jeśli zgadzasz się z tym opisem w jednym punkcie, zwracają na ciebie uwagę. Jeżeli w dwóch, robią się podejrzliwi. Jeżeli w trzech, jesteś podejrzany, i wtedy z reguły jakiś oficer musi już podjąć decyzję, co robić dalej. Jeżeli twój wygląd zgadza się z opisem w czterech punktach, to jesteś tym, którego szukają, i zostaniesz zatrzymany. Nic ich nie obchodzi, czy już takiego wcześniej zatrzymali. To wojsko. Według nich, kiedy mają dostarczyć młodzieńca w odpowiednim wieku, wyglądającego i zachowującego się jak następca Tygrysiego Tronu, to im więcej ich dostarczą, tym lepiej. Lepiej znaleźć pięciu cesarzy niż jednego. Do tego, żeby pokonać posterunek drogowy, potrzebny jest fortel.
— A nie moglibyśmy ominąć mostu?
— Nie mamy już łodzi, a ta rzeka jest zbyt bystra i zdradliwa.
Droga wiodła znów przez las, ale nie tak głęboki jak poprzedni. Co chwila wychodziliśmy na skaliste wrzosowisko, porośnięte krzakami.
Kiedy wychynęliśmy zza kolejnego zagajnika, natknęliśmy się na dziwny widok.
Na drodze stał krzywo drewniany, dwukołowy wózek, na którym siedział, ledwo utrzymując równowagę, kapłan Podziemnej w czerwonym płaszczu, osłaniając się od słońca parasolem. Przy osi wózka biedził się świątynny akolita o ogolonej głowie, również w czerwonych szatach, ale składających się z bufiastych portek, ściśle powiązanych wokół łydki czarnymi taśmami, i dziwnej kurty, zakrywającej tylko jedno ramię.
Na nasz widok kapłan zrzucił kaptur i jednym ruchem nałożył lśniącą jak lustro maskę.
— Hej, wy tam! — Głos kapłana brzmiał tak, jakby miał w gardle metalowe struny. — Biegiem tu! Pomóżcie temu niedorajdzie!
Brus uśmiechnął się jakimś takim dziwnym uśmiechem, który przywodził na myśl wilka.
— Nie znajdą ich? — spytałem później, siedząc na drewnianym koźle i patrząc na zadki osłów.
— Prędzej czy później znajdą — odpowiedział metaliczny głos zza lustrzanej maski. — Znajdą dwa gołe, bezimienne trupy. Te ich maski to dla nas ogromna wygoda, Ardżuk. Kiedy dojedziemy do miasta, musisz zejść z kozła i iść obok. Żadnemu żołnierzowi akolita idący na piechotę i wiozący rozpartego wygodnie kapłana nie skojarzy się z uciekającym następcą tronu. Jednak miasto i posterunki to zawsze ryzyko. Czas, byś wiedział, dokąd podążać. Gdyby coś mi się stało, dostań się za wszelką cenę do Sauragaru. Stamtąd do niewielkiego miasta na skraju pustyni, które zwie się Nahilgył. A tam przyłączysz się do karawany przemytników soli, idących przez pustynię.
— Ale dokąd?!
— Za Pustynię Końca Świata i Góry Barierowe. Do kraju potworów, barbarzyńców i bestii. Do kraju, z którego przypływają wilcze okręty.
Milczałem.
— Przecież nie przeżyję tam ani chwili. Ludzie Niedźwiedzie są ludożercami, a załogi wilczych okrętów to nieboszczycy i upiory!
— Bajki. To jedyne miejsce na ziemi, gdzie Nahel nie będzie mogła cię znaleźć ani po ciebie sięgnąć.
Przejechaliśmy jeszcze kawałek.
— A dlaczego mówisz mi to akurat teraz?
— Dlatego, że nie wiem, co stanie się za chwilę. W tym przebraniu może i przejedziemy przez most, ale być może będziemy musieli nocować wśród kapłanów w Czerwonej Wieży.
Wyjechaliśmy akurat zza zakrętu i Czerwona Wieża, ogromna i stara, ukazała się naszym oczom.