Rozdział 2 Dwór Szalonego Krzyku

O wiele za wcześniem przyszedł do dworu,

wiele za późno do innych;

Piwo wypite lub jeszcze nie uwarzone,

Rzadko natręt w porę przychodzi.

Havamal — Pieśni Najwyższego

Trakt jest słabo widoczny. Właściwie to zarośnięta trawą ścieżka, ale wiem, że nie zginę w jakichś nieprzebytych borach. Idę stale na wschód równolegle do wybrzeża, więc muszę w końcu trafić do ludzi. Po jakimś czasie zaczynam znajdować miejsca ogniskowe.

Okrągłe, czarne plamy węgla i popiołu. Stare, ale wzdłuż tego strumienia biwakowano od czasu do czasu. Ogień palono tuż przy ścieżce, jakby podróżni bali się zagłębiać w las. Popasy były pospieszne. Znajduję srebrny, ozdobny kubek, okuty róg do picia, kilka kościanych guzików, przyzwoity mały toporek tkwiący w pniu zwalonego drzewa.

Dwa razy trafiam na niepogrzebane, rozwłóczone zwłoki. Raz na wyschniętego, leżącego przynajmniej od pół roku trupa, na którym ocalały poszarpane resztki ubrania i topornego, lamelkowego puklerza. Opodal leży zniszczona, drewniana tarcza i zardzewiały miecz z wielokątnym, stożkowatym jelcem i taką samą masywną głowicą. Miecz z Wybrzeża, marnej roboty. Potem znowu fragmenty starego, zbielałego szkieletu w nurcie strumienia.

Obydwa nie mają głów.

Żaden nie należał do kogoś narodzonego na Ziemi.

Rozglądam się, ale widzę tylko tysiące szarych pni, ciągnących się w nieskończoność jak jesionowa kolumnada.

Mój płaszcz sztywnieje, robi się ciężki i chyba rzeczywiście nie przepuszcza już wody, ale nie ma to specjalnie znaczenia. Zostałbym suchy tylko w miejscach, gdzie chronią mnie ułożone dachówkowato folgi pancerza, ale tam jestem spocony i wszystko mnie swędzi.

Po południu czuję dym. Gdzieś płoną ogniska. Po jakimś czasie słyszę szczekanie psów i porykiwanie bydła. Przynajmniej tak to nazywam. Kiedy widzę drzewo, nazywam je „jesion”. Albo „sosna”. Albo „pinia”. To lepiej niż „welwiczja midgaardska” albo „dragomeria”. Słyszę chrapliwe pohukiwania zakończone przeciągłym skowytem, przypominające czkawkę u hieny, i myślę: „pies szczeka”, mimo że ani nie szczeka, ani to pies, tylko stworzenie funkcjonalnie najbliżej spokrewnione z tygrysem workowatym.

Ślizgam się na mokrych kamieniach i korzeniach, klnąc swój dobytek. Najchętniej rzuciłbym wszystko w krzaki, ale to głupi pomysł. Każda z tych rzeczy może mi kiedyś uratować życie.

Dwór stoi na wzgórzu, przed nim widać zakole rzeki, do której wpada mój strumyk. Polana została wykarczowana, cała pokryta jest pniami ściętych kiedyś drzew. Z miejsca, gdzie stoję, widać częstokół wieńczący wał najeżony zaostrzonymi palami. Nad nim zapadnięte dachy, pokryte omszałym gontem. Wokół wału, to tu, to tam, stoją niskie, ciemne chaty z belek, bez okien, wyglądające jak przywalone ciężkimi strzechami.

Dostrzegam ludzi. Kilkoro wybiega z lasu i rwie na wyścigi w stronę fortu.

Krzyk.

Kilkanaście metrów ode mnie, po kostki w strumieniu, stoi dziewczyna z białą, mokrą szmatą w ręku. Widzę bladą, przerażoną twarz, szeroko otwarte oczy wypełnione czernią. Kosmyki przemoczonych, ciemnofioletowych włosów przykleiły jej się do twarzy, długa, niebieska suknia też jest mokra i przylepiona do ciała. Stoi tak przez sekundę, po czym wydaje z siebie przeraźliwy pisk i rzuca się w panicznej ucieczce pod górę, błyskając bosymi stopami. Na brzegu zostaje tylko drewniany kubeł pełen zmiętych szmat.

W forcie już zamykają wierzeje, ktoś pędzi do środka dwie ryczące przeraźliwie, kosmate krowy, masywne jak bawoły, z rozłożystymi rogami. Krzyki, ujadanie psów, a nad tym wszystkim wznosi się przeciągły głos jakiejś trąby, brzmiący jak ryk mamuta.

Ależ tu kochają gości.

A jednak mieszkają tu dobrzy ludzie. Przy ścieżce postawiono krzywą, drewnianą wiatę. Zwykłą budę z belek nakrytą dachem. Ma tylko trzy ściany, a przed wejściem widać krąg kamieni i stertę wilgotnego węgla. Dalej wzniesiono półkolisty, kamienny murek, żeby odbijał ciepło do środka, jest też stos opału, pieczołowicie zasłonięty od deszczu warstwą gałęzi. W środku stół zbity z półbali i dwie ławy. Czego jeszcze trzeba?

Tutaj nie należy nikomu przychodzić znienacka do domu i dobijać się do bramy. Należy usiąść i czekać, aż po ciebie wyjdą. Jeżeli jednak nie wyjdą, jest gdzie przenocować, rozpalić ognisko, ma się dach nad głową. Odpocznij, zjedz, wyśpij się i spadaj na ryby. W gruncie rzeczy miły obyczaj.

Przede wszystkim odkładam cholerne siodło na ławę i zdejmuję mokry rynsztunek.

Odrąbaną łapę stwora zostawiam na dworze. Niech moknie. To ma być moje wkupne, coś w rodzaju „uwolniłem was od potwora”. Może zdołam się dowiedzieć, co to jest?

Rozpalam ogień pod nawisem dachu. Wymaga to benedyktyńskiej cierpliwości, rozdmuchiwania żaru, podkładania maleńkich igieł i drzazg, potem chronienia wątłych płomyczków przed wiatrem.

Po dwudziestu minutach mam już huczący ogień, który nie boi się siąpiącego deszczu. Siedzę na stole ze skrzyżowanymi nogami, palę w fajce mój bezcenny tytoń virginia i marzę o herbacie. Nic z tego. Nie dali herbaty. Dopiero teraz dociera do mnie, ile pożytecznych rzeczy mogło ocaleć w stacji. Choćby herbata. Na pewno nie wypili całej herbaty, a ja wszystko spaliłem.

Dwór na wzgórzu wydaje się opuszczony, ciemny, ponury i cichy. Czuję, że jestem bacznie obserwowany, ale w gruncie rzeczy cieszę się, że postanowili mnie ignorować.

Zmieniam bieliznę i wyciągam z tobołów suche spodnie. Znajduję też półkożuszek z kapturem i robię remanent wśród zapasów.

Mam bulion w kostkach, zamknięty w jakimś natłuszczonym, skórzanym woreczku. Mam trochę karpackich wędzonych serów, suchą kiełbasę, mięso w paskach, suchary owinięte w pergamin. Szklany słoik z miodem, zamknięty szerokim korkiem. Trochę prasowanych, suszonych owoców z orzechami, kilka batonów chałwy, ale bez opakowań, są owinięte w jakieś liście, chyba winogronowe.

Nie mogli mi dać cukru. To byłoby okropnie niebezpieczne. Mogli natomiast chałwę albo prasowane figi, albo kawał korka. O ile wiem, ani migdały, ani figi, ani dęby korkowe tu nie występują, więc co by szkodziło dać trochę herbaty? Nie mogli owinąć tego w liście herbaciane?

Znajduję też rzeczy, które przemyciłem nielegalnie, i te, które mi wciśnięto. Ale ani śladu kawy czy herbaty. Z radością znajduję trzy tabliczki czekolady, trochę tytoniu, butelkę rakiji, drugą rumu, obie są plastikowe i płaskie. Prędzej zginę, niż je wyrzucę. Co to za wspaniała rzecz — plastik. Lekka, nietłukąca i szczelna. Śliwowicę dał mi Levkovič, a „Navy Rum” pewnie Dartlow.

Rozkręcam metalowy pojemniczek i montuję wędkę. Żyłka jest z plecionego, końskiego włosia — trudno, przynajmniej haczyki i ciężarki są normalne. Mogło im przecież przyjść do głowy wyposażyć mnie w kościane haczyki. Komuś się nie chciało, Bogu dzięki.

A potem wycinam sobie kij i naprawdę idę na ryby.

Widać je. Przemykają tuż przy dnie, kryją się za kamieniami, ale nie interesują ich ani dżdżownice, ani kulki z przeżutego suchara, ani kawałki mięsa. Są pękate i spasione, działają mi tylko na nerwy. Trzeba będzie spróbować zrobić jakiś oścień.

Warto byłoby złożyć łuk, ale okropnie mi się nie chce. Już i tak chodzę obładowany jak muł. W częściach jest jednak poręczniejszy.

Gotuję wodę z miodem zaprawioną odrobiną śliwowicy. Prócz tego na kolację będzie czekolada, kawałek kiełbasy i suchar.

Przeczytałem miliony książek, których akcja toczyła się w baśniowych światach, jak mój tkwiących w pseudośredniowieczu. I wszędzie można było wejść do karczmy, rzucić na stół monetę i zakrzyknąć „Karczmarzu, piwa!” — zawsze chciałem tak zrobić.

Rozpalam ogień, ile wlezie. Chcę wysuszyć ubranie, ale i pokazać, że nie jestem z tych, którzy przemykają się chyłkiem.

W forcie chyba trwa gorączkowa narada. Gdybym tylko mógł tam być — głosowałbym za tym, by zostawić dziwnego obcego w spokoju przynajmniej do jutra.

Powinienem znaleźć ślady moich sierot, ale upłynęło tyle czasu, że jedna noc nie zrobi nikomu różnicy. A strasznie nie chce mi się nawiązywać kontaktów. Trochę mam tremę, a trochę jestem zmęczony. Podoba mi się ta wiata. W Finlandii całkiem podobne stawiają na parkingach przy plaży.

Zjem sobie kolację, popatrzę w ogień, pomyślę, wypiję jeszcze łyk śliwowicy i z rozkoszą wyciągnę się na tym szerokim stole, nakryty kocem, z siodłem pod głową. Komu to będzie przeszkadzało?

Cały czas czuję na sobie czyjś wzrok. Kiedy mieszam swój dziwny grog, dokładam do ognia albo kroję twardą jak kamień kiełbasę. Przenikliwy, badawczy.

Widzę tylko sieczone deszczem krzaki, milczący, najeżony palami ciemny dwór i mgłę. Robi się zimno. Powoli zbiera się na zmierzch.

Pewno skądś mnie obserwują. Ze szczytu palisady albo przez jakieś strzelnice. Proszę bardzo.

I wtedy zauważam dziecko.

Pojawia się nagle, jakby wysnuło się z mgły wijącej się po ziemi. Chłopiec, może ośmioletni, karykaturalnie chudy, z wydętym, okrągłym brzuchem. Stoi, milcząc, zupełnie nagi na deszczu i chłodzie, ze złożonymi rękami, jakby piastował coś na piersi.

Zapomnieli o nim? Nie zauważyli, że nie zdążył za bramę? Może nie wiedzą dokładnie, ile mają dzieci? A teraz pan Grisma Szalony Krzyk udaje, że go nie ma w domu, a ten tu moknie goły na wściekłym zimnie.

— Nie bój się — mówię łagodnym tonem. — Chcesz coś do jedzenia?

Nie odzywa się. Stoi nieruchomo i wpatruje się we mnie tymi niesamowitymi oczami, które z daleka w szarówce wyglądają jak puste oczodoły. Opuszcza nagle lewą rękę i okazuje się, że to, co tak tulił do chudej piersi, to jedynie druga ręka, ze strasznie zniekształconą dłonią o tylko czterech palcach, ale za to długich na dwadzieścia centymetrów, z wieloma stawami, jak odnóże kraba.

Patrzę osłupiały, nadal trzymając w wyciągniętej dłoni kawałek czekolady, a wtedy jego oczy nagle błyskają fosforyczną zielenią i chłopiec staje się mgłą, obłokiem mgły, który rozchodzi się niepostrzeżenie.

Cofam rękę z czekoladą i czuję, jak włosy jeżą mi się nad karkiem. Hiperadrenalina uderza jak prąd.

Czekam, ćwicząc oddech ibuki, aż się rozejdzie. I wtedy znowu rozlega się zawodzenie rogu.

Po prostu cofnął się trochę i zniknął we mgle, myślę, patrząc, jak otwiera się dwuskrzydłowa brama i wychodzi z niej kilku ludzi. Schodzą ostrożnie ze wzgórza, osłaniając się tarczami o dziwacznym kształcie, przywodzącym na myśl kontrabas. Widzę błysk grotów na włóczniach.

Idą do mnie.

Odstawiam kubek i, klnąc pod nosem, zakładam ciężki półpancerz, przypinam okuty pas z mieczem. Czas do pracy.

Idą. Powoli, godnym krokiem, żeby pokazać, że zupełnie się mnie nie boją. Jednak tarcze są uniesione, włócznie gotowe do ciosu. W sumie ośmiu mężczyzn. W środku idzie dwóch bez tarcz i włóczni, ale podobnie jak reszta w zbrojach.

Zatrzymują się jakieś dziesięć metrów od mojego obozowiska i patrzą w milczeniu. Jeden z tych dwóch w środku to stanowczo ktoś ważny. Zdobiony kaftan, nabijany metalowymi płytkami, opina pękate ciało, mężczyzna ma rozłożystą, siwą brodę i długie włosy ujęte w złotą obręcz, też siwe. Kto wie, może to sam szef. Jednak nie wydaje szalonych krzyków, tylko milczy, przyglądając się badawczo.

Tarczownicy wymieniają półgębkiem uwagi, przekonani, że nie mogę ich usłyszeć.

„Znać, że możny. Pancerz cudzoziemskiej roboty. I miecz jaki... Patrz, czy ma ludzkie oczy. Może to mara...”.

Czekam.

To oni mokną, nie ja. Sięgam po swój kubek i wypijam łyk gorącego napoju.

— Ten, kto wędruje, śpi na kamieniu, daleką ma drogę do domu. Miast piwa, witają oszczepem, nie dadzą zdjąć szłomu — powiadam dobitnie i wypijam następny łyk. Wysiliłem całą znajomość mowy Żeglarzy, żeby sklecić ten wierszyk. Tu lubią takie rzeczy. Ciekawe, czy stary też odpowie rymowanką.

Rozpycha stojących przed nim i podchodzi ostrożnie, trzymając jedną dłoń na głowicy miecza. Taksuje mnie od stóp do głowy i zagląda mi uważnie w oczy.

To może oznaczać, że widziano tu Ziemian. Moje oczy zostały ucharakteryzowane i wyglądają jak oczy tutejszych, całe wypełnione ciemnymi, orzechowymi tęczówkami niczym u krowy. Ilekroć zobaczę własne odbicie, aż mnie odrzuca. Nie mogę się przyzwyczaić. Na szczęście tutaj lustro to rzadkość. Ale naukowcy nie przechodzili żadnych operacji. Ich oczy musiały zwracać uwagę.

Dwóch z jego ludzi od niechcenia, powoli odwraca włócznie ostrzem w dół i opiera je o ziemię. To nie znaczy, że przestali na mnie uważać. Teraz jeden ruch ramienia powinien wystarczyć, żeby cisnąć drzewcem i przygwoździć mnie do ściany szałasu.

— Lekkomyślny wędrowiec staje przed dworem, gdzie co noc śmierć kołacze, chciałby strawy, ognia i piwa, a tutaj tylko kruk kracze — odpowiada stary. — Jeżeli składasz wiersze, może ucieszysz króla. Chodź, jeśliś człowiekiem, a nie Obudzonym. Zasiądź przy stole.

Zbieram swoje rzeczy i ruszam za nim do dworu. Woje pomagają mi nieść siodło i sakwy. Któryś bierze ode mnie nawet parujący wciąż kubek. Widzę, że co najmniej dwóch z nich to zaledwie chłopcy. Jeden ma góra trzynaście lat i z trudem dźwiga tarczę, drugiemu za duży hełm z czepcem z kolczugi i okularowym nosalem kolebie się na głowie niczym kociołek. Z kolei inny woj ma szósty krzyżyk na karku i lekko utyka na prawą nogę. Jeżeli „król” wystawił przeciwko mnie trzon swojej armii, to rzeczywiście z nimi kiepsko.

Kroczę ramię w ramię z możnym i dwoma wojami, którzy niosą moje toboły, pozostali otaczają nas amatorskim, zezowato ustawionym szykiem „jeża”. Nie klinują o siebie tarcz, mylą krok i wpadają jeden na drugiego, ale mierzą na wszystkie strony świata kutymi grotami włóczni, ostatni idą tyłem, jakby w każdej chwili spodziewali się ataku. Nie na wiele się to zda, gdyby co — pełno dziur w tym ich „jeżu”.

Rozglądam się, ale zapłakana deszczem, zamglona poręba jest zupełnie pusta. Tylko gdzieś na granicy wzroku stoi biała, chuda sylwetka chłopca o oczach jak wypalone okna i długich palcach, poruszających się jak odnóża kraba.

Oba skrzydła bramy otwierają się przed nami i wchodzimy na błotnisty majdan. Deszcz siecze kałuże, chude, wielkie brytany szarpią się na łańcuchach, pachnie dymem, stęchlizną i ciałami wielu ludzi. Ciężki, piżmowy zapach przenika tu wszystko.

Główny budynek jest mroczny, długi i w środku przypomina hangar. W centralnej części między kolumnami mieści się długi stół, przy którym siedzi kilkanaście osób. W powietrzu wisi ciężki smród, który można by kroić. Dym snuje się pasmami, halla pośrodku jest prawie pusta. Trochę skrzyń, trochę futer, przy wejściu stojak z tarczami i włóczniami. To wszystko.

Deszcz pada przez dziurę w dachu prosto w palenisko, a na wprost, w szerokim karle siedzi okryty futrem Grisma Szalony Krzyk.

Jest stary. Jeszcze nie zgrzybiały, jeszcze można uwierzyć, że masywny miecz, o który się opiera, nie jest ledwie ozdobą, ale po pobrużdżonej twarzy, przetykanych siwizną, długich włosach i wyblakłym, matowym błękicie oczu znać lata. Boją się go tutaj. Widać to w sposobie, w jaki siedzą, jak udają niewidzialnych, unikając spojrzenia zmrużonych, badawczych oczu, grymasów upartych ust. I tylko ja wiem, że te jego groźne miny maskują strach i niepewność. Grisma bez przerwy się boi. O swoich ludzi, o siebie, o ciągłość rodu, o swój honor. A w tej chwili boi się mnie.

Jestem o pół głowy wyższy niż największy z nich — tego nie da się nijak zamaskować. Do tego mój półpancerz ma pokaźne naramienniki jak w stroju futbolisty i nadaje mi wygląd niemal herosa. Chodziło o efekt psychologiczny, ale i o to, że ochraniacze mają sprężynować i przejmować na siebie impet uderzenia.

Grisma mierzy mnie podejrzliwym spojrzeniem i mamle, jakby coś żuł. Uderzam karwaszem o napierśnik, trzask odbija się echem od sufitu, pochylam głowę w oszczędnym ukłonie. Ktoś nerwowy z siedzących przy stole wzdryga się wyraźnie. Za kolumnadą czai się ze czterech, przekonanych, że są niewidoczni w półmroku. Czuję ich pot, słyszę skrzypienie rzemieni, zapach dziegciu, którym zakonserwowano cięciwy. Słyszę, jak jednemu z nich wali serce.

— Wybacz cudzoziemskiemu włóczędze, wielki królu — mówię. — Jestem zagubiony w tym kraju i nie znam się na dworskich obyczajach. Ledwo i źle mówię mową Wybrzeża i nie umiem się przywitać, ale nawet ja słyszałem o Grismie Szalonym Krzyku i zapragnąłem schronić się pod twój dach.

Nie bardzo mam co mu dać, w tym problem. Złota nie mogę. Po pierwsze, ma się za króla i to on tu jest ewentualnie od rozdawania złota — tylko go obrażę. Po drugie, jeżeli zobaczą, ile tego mam, zwyczajnie mnie zabiją. Jakoś nie mogę się zdobyć na to, żeby dać mu odrąbaną łapę stwora. Dałem sobie wmówić, że to nie wiadomo co, ale teraz zaczynam być przekonany, że zarąbałem leśnego szkodnika i tyle. Co by pomyślano o średniowiecznym rycerzu, który rzuciłby królowi pod nogi kawałek węża albo łeb wilka i obwołał się smokobójcą? Wariaci istnieją w każdej kulturze.

— Podejdź, gościu — rozkazuje Grisma. — Stań tak, by stary człowiek mógł cię widzieć.

Podchodzę dwa kroki i staję w miejscu oświetlonym chybotliwym płomykiem olejowych kaganków, które kopcą tranem. Podłoga została w tym miejscu wyjątkowo zamieciona i na krzywych deskach wyrysowano węglem krąg opleciony znakami pisma. Rozpoznaję runy Wybrzeża z alfabetu Sonermanna Veigla, uchodzące za święte. O co chodzi? Test jakiś czy co?

Najwyraźniej to, czy tu stoję, czy nie, ma jakieś znaczenie. Wszyscy pochylają się w oczekiwaniu, siedzą spięci, w dziwnych pozycjach, jakby byli gotowi poderwać się w każdej chwili z ławy. Spodziewają się, że jestem jakimś upiorem, niestety nie wiem, co robią upiory. Jako człowiek miałbym bać się tych zygzaków czy wręcz przeciwnie? Zakładam, że to krąg ochronnych zaklęć, więc demon musiałby ich unikać. Niestety, to tylko teoria. Z boku, w niszy, siedzi jakaś ubrana na czarno stara baba. Kaptur albo może chusta zasłania jej twarz, siedzi zupełnie nieruchomo i wlepia we mnie uważny, podejrzliwy wzrok. Nawet dla mnie jest ledwo widoczna, ale nie sposób jej nie zauważyć, bo, niestety, śmierdzi przeraźliwie.

— Ten, co wędrował, ma suche gardło — recytuje Grisma. — Przepij do mnie, gościu.

Podają mi róg wypełniony czymś mętnawym, pachnącym drożdżami i sfermentowanym ziarnem. Warzone domowo piwo. Patrzą z najwyższą uwagą, czy się napiję. Mężczyzna, który siedzi najbliżej, zaciska dłonie w pięści, kolejny zagryza wargi. O co chodzi? Mam wypić czy nie? Pomyślmy — człowiek wypije, oczywiście. Demony są u nich niepijące?

W ciemności skrzypi cięciwa. W życiu mnie nie trafisz, synku. Nie przy tym oświetleniu. Zresztą równikowy łuk nie przebije laminatu.

Wylewam odrobinę piwa na wnętrze dłoni i przyciskam dłoń do ziemi.

— Cokolwiek piję, piję na twoją cześć, Hindzie — wygłaszam.

Wstaję i unoszę róg do ust. Patrzą tak uważnie, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. Wtedy dopiero rozumiem.

Dodali czegoś do tego piwa. Czegoś, czego demony się boją, w rodzaju wody święconej, i to jest wersja optymistyczna. Ewentualnie czegoś trującego, czego człowiek by nie zauważył, i wtedy jest gorzej. Cholerna logika sądu Bożego. Zdam test, kiedy padnę trupem — coś jak próba wody. Baba tonie — była niewinna. Baba pływa — wiedźma. Jeśli zacznę kaprysić, to znaczy, że jestem demonem. Zakładam, że jednak nie usiłują mnie od razu otruć, i piję. Nie znają tu raczej jakichś piorunujących toksyn, więc jeżeli coś będzie nie tak, momentalnie wszystko wyrzygam.

Piję duszkiem aż do zapapranego resztkami zboża i drożdży dna. Piwo jest gęstawe, ohydne. Zawiera tyle zanieczyszczeń, że trudno się zorientować, co ma być tą tajemniczą domieszką. Ślady jakichś nieprzyjemnych, roślinnych garbników to chyba błędy produkcyjne. Jakiś niechluj nie powybierał chwastów ze zboża. Nie czuję na szczęście metylu, natomiast jest coś dziwnego, czego nie mogę rozpoznać. Metaliczny, miedziany posmak.

Rudzielec z brzegu stołu jest blady jak ściana, na ustach ma ledwo zamaskowany wyraz skrajnego obrzydzenia. Napluli mi w to piwo czy jak?

Piję.

Szczupła, bogato ubrana kobieta, siedząca obok króla, jest czerwona na twarzy jak piwonia i patrzy po ścianach.

Któryś z niedoszłych zabójców, ukrytych za filarami, wybiega na dziedziniec i słyszę, że rzyga tam prosto na majdan. Co z wami jest?

To są jakieś grupy hemowe — krew. Nakapali mi tam krwi. Śladowo, ale wyczuwalnie. Człowiek by nie wyczuł, więc spokojnie wypijam. Zostaje mi jakiś wyraźny ślad. Obcy i nieprzyjemny. Jakieś kwasy octowe, mlekowe. Okropne.

To miesięczna krew. Paskudny dowcip.

Trudno. „Morsy” nie pękają.

Uśmiecham się promiennie i z hukiem stawiam odwrócony róg na stole tuż przed rudym dżentelmenem, który cofa się odruchowo. Najchętniej rzuciłbym tym w łeb babie siedzącej w niszy. Głowę daję, że to jej pomysł.

Król wygląda, jakby połknął żabę. Jest wściekły. Ale chyba nie na mnie. Strzela piorunującym spojrzeniem w kierunku niewidocznej staruszki.

— Usiądź przy stole, gościu — powiada.

Siadam. Sąsiad robi mi miejsce i skwapliwie wręcza kolejny róg piwa. Na jego twarzy miesza się wyraz ulgi, obrzydzenia i współczucia. Biorę od niego róg niespiesznie i bez nerwowości.

— Mówisz, żeś cudzoziemiec, a kłaniasz się naszemu Hindowi jak człowiek pobożny — mówi Grisma podejrzliwie i z troską.

— Moi bogowie są daleko — odpowiadam i nagle rozumiem jego zatroskanie. On mi podsunął zapaskudzone piwo, a ja je poświęciłem bogu wojów, braterstwa broni, gniewu, burzy i honoru. Zrobiłem to w dobrej wierze, więc to on ma teraz przerąbane jako ten, który obraził boga. Widzę, że wpuściłem go na amen, i poprawia mi się nastrój.

Królowa patrzy na mnie dziwnym wzrokiem. Czyżby to był prezent od ciebie, wasza wysokość?

Wypijam kolejny łyk piwa. Jest trochę lepsze, ale nie bardzo.

Stawiają mi powyginany, metalowy talerz, podsuwają drewnianą misę pełną parujących kawałków gotowanego mięsa. Zalatuje lekko — ugotowano je już w ostatniej chwili. Nie jest jeszcze zepsute, ale prawie.

Wraca gwar rozmów, ktoś siedzący w niszy zaczyna grać na flecie.

Przeszedłem staranne szkolenie. Apetytu nie psuje mi ani stęchły posmak łykowatego mięsa, ani mętne piwo, ani czarne obwódki za połamanymi paznokciami mężczyzny siedzącego naprzeciw, ani tłusty sos sklejający rzadką brodę następnego woja. Jego twarz jest straszliwie zniekształcona, prawie nie ma dolnej szczęki, aż po kość policzkową ciągnie się nierówna, poszarpana blizna, pewnie od topora.

Zjadłbym porządną pleskavicę.

Z serem.

— Musisz być szalony, żeby samotnie wędrować po Pustkowiach Trwogi, przybyszu.

— Jestem tu obcy i nie wiem, czym są Pustkowia Trwogi. Szukam kilkorga swoich i idę przez świat, nie pytając, jak inni zwą lasy i wzgórza, które przemierzam.

— Jak cię wołają?

— Według waszej mowy byłoby to Ulf Nitj’sefni — odpowiadam. U nich imiona nie zawsze mają znaczenie, są rodowe. Przydomki zaś są indywidualne i powstają trochę jak indiańskie imiona. Chciałem zachować własne imię — Vuko, co znaczy po chorwacku „wilk”, ale niestety „vuko” to w jednym z tutejszych żargonów „ptasie łajno”. Przetłumaczyli mi imię na norweski — Ulf to to samo, a na szczęście w mowie Wybrzeża nic nie znaczy, tyle że lepiej brzmi niż „guano”.

— W młodości wiele podróżowałem — powiada Grisma. — Może byłem i w twoim kraju, przybyszu. Jak go zwą?

Uśmiecham się.

— Mój kraj to Chorwacja — mówię bezczelnie i widzę, że mina mu rzednie. — Jest tak daleko, że świecą nad nim inne gwiazdy.

— A bywałeś w kraju, który zwiemy Amistrand?

Amitraj. Ich znienawidzony wróg. Spluwam na ziemię i unoszę pięść, mamrocząc imię Hinda. Patrzą z aprobatą — zareagowałem prawidłowo. Czy on mnie ma za durnia? Przecież gdybym był amitrajskim szpiegiem, zrobiłbym tak samo.

— Widziałem go — odpowiadam krótko. — I nie chcę widzieć więcej.

Nie wiem dlaczego, ale kiedy podróżuje się po obcych krajach, to po powrocie ludzie przede wszystkim pytają: „Co tam jadłeś?”. Sam też o to zwykle pytam. To tak, jakby kulinarne odmienności najwięcej mówiły o obcej kulturze. Zresztą może i tak jest.

Głównie szare, gotowane mięso, lekko zalatujące stęchlizną i dziwnymi korzeniami, które mają zabić smród. Jakieś trąbkowate grzyby, może porosty, kiszone w soli, skrzypiące w zębach niczym guma. Trochę marynowanych warzyw o dziwnych kształtach, kolorach i smakach, ciągnących piwnicą. Solone, suszone paski ryby. Mętne, drożdżowe piwo. Kłącza podobne w smaku do czosnku i zarazem do pora, wyglądające jak tatarak. Przegryza się tym kolejne ociekające tłuszczem i wodnistym rosołem kęsy. Na wpół wyrośnięte razowe podpłomyki, zgrzytające w zębach od piasku z kiepskich żaren. Tylko nieliczni mogą poszczycić się metalowymi albo bazaltowymi żarnami, które nie kruszą się do mąki, ale Grisma Szalony Krzyk najwyraźniej do nich nie należy.

Piwo ma z sześć procent. Przy tym tempie picia w ciągu godziny do dwóch większość przy tym stole będzie już pijana.

Bez przerwy dopytują się o wieści ze świata. Wykręcam się, opowiadam jakieś głupstwa. Chcę sprawić wrażenie, że dobiłem do ich brzegu bezpośrednio i nic nie wiem o nowinach. Że mój okręt zatonął i tylko ja ocalałem. Czuję, że pytają z niepokojem. Dzieje się coś niedobrego. Wiedzą, że coś nadchodzi. Czyżby zanosiło się na wojnę? Ich kraj leży na uboczu. Reszta kontynentu leży daleko na zachodzie, odcięta przez pustynię i potężny łańcuch górski. Tereny niemal bezludne. Na morzu trzeba pokonać labirynt skalistych, niebezpiecznych wysepek, cieśnin i szkierów, którymi góry schodzą do morza. Żadna flota inwazyjna nie przejdzie. A nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie wlókł armii przez pustynię i góry w tę dzicz. Po co? Po ich okute miedzią wiadra? Szczerbate siekiery?

Pytają, czy nie widziałem wędrownych mnichów w czerwonych płaszczach o twarzach ze srebra.

Nie widziałem.

A czy nie widziałem szalonych, czarnych jeźdźców o tatuowanych twarzach, ubranych w poczerniałe żelazo, na żelaznych koniach? Mówi się, że pojawiają się już coraz bliżej?

Nie widziałem nikogo takiego.

A czy widziałem Obudzonych?

Nie wiem, kim są Obudzeni. Jestem tu obcy, a w moich stronach nikt o nich nie słyszał.

— Wojna bogów jest wszędzie — mruczy Spalony Gniew, rudy, krótko ostrzyżony woj siedzący naprzeciwko, obok tego porąbanego toporem o imieniu Dębowa Twarz. — Pewnie u siebie zwiecie ich inaczej. Dzieci zimnej mgły.

Kręcę przecząco głową.

Chcą wiedzieć, czy nie widziałem niczego dziwnego podczas podróży przez ich las.

— Nie jestem pewien. Widziałem coś dziwnego, co mnie zaatakowało. Zabiłem to — mówię. — Ale to pewnie zwierzę.

Idę do swoich rzeczy, które ułożono pod ścianą na schludny stos, i wyjmuję zawiniątko. Patrzą na mnie w osłupieniu, kiedy rozsupłuję sznur i odwijam koc. Odrąbana łapa spada z trzaskiem na drewnianą podłogę pomiędzy święte znaki. Palce wciąż jeszcze trochę się poruszają.

Krzyk. Zrywają się na równe nogi, kobiety i dzieci piszczą, ktoś wykrzykuje imię Hinda, ktoś złorzeczy i wydaje entuzjastyczne, bojowe ryki, ktoś doskakuje i kopie łapę, po czym tchórzliwie chowa się w tłum. Zdziczeli.

Stoję pośród tego zgiełku i powoli, metodycznie składam koc. Prześmierdł odorem padliny i jakby rybą. Trzeba go będzie uprać.

Jedni są wściekli, a inni przerażeni. Królowa jest blada jak prześcieradło i gryzie pięść. Czarne, wole oczy szklą się od łez.

Szok czy jak?

Król woła o włócznię. Podają mu ze stojaka krótkie, masywne drzewce. Rozstępują się. Grisma przydeptuje łapę haftowanym, skórzanym butem i, sapiąc, wbija w nią kute, wąskie ostrze. Powoli i metodycznie. Skóra stworzenia jest śliska, twarda i elastyczna, a trójkątny grot nienadzwyczajnie ostry. Ustępuje niechętnie, wreszcie Szalony Krzyk dopina swego i unosi kończynę nadzianą na włócznię, wciąż poruszającą palcami, przypominającą zdychającego kalmara.

— Wbijcie to nad bramą. Niech wszyscy Obudzeni zobaczą, co ich czeka. A wy patrzcie, czym jest męstwo. Oto przyszedł tu dziś obcy mąż. Sam przebył Pustkowia Trwogi i daje mi martwego Obudzonego. A wy?

Boją się nawet wziąć od niego włócznię. Przez chwilę nie ma chętnych. Wreszcie występuje długowłosy młodzian o fioletowych włosach i nieprzeniknionej twarzy. Wygląda, jakby był wściekły. Kiedy zamykają się za nim okute wierzeje halli, słychać krzyki na dziedzińcu.

Nie mam pojęcia, czy ich ucieszyłem, ale z pewnością zrobiłem wrażenie.

— Czemu nie wziąłeś głowy? — pyta mnie Grisma.

— Była ciężka — odpowiadam krótko. — Poza tym gryzła.

Parska śmiechem i patrzy na mnie podejrzliwie.

— Jak zabiłeś Obudzonego?

— Zarąbałem.

— Potrafią zabijać spojrzeniem i być w trzech miejscach naraz — krzyczy ktoś. — Żaden człowiek nie może zabić upiora! Żelazo im nie poradzi!

— Poradzi — mówię uspokajająco. — Tylko trzeba się szybko ruszać.

Wracają do stołów, starając się nie stąpnąć na miejsce, w którym przed chwilą leżało moje trofeum.

Patrzę, jak piją chciwie, piwo kapie im po brodach, wsiąka w zarost. Z hukiem odstawiają rogi na stół i krzyczą o kolejne dzbany. Niektórzy spoglądają na mnie z podziwem, inni z zabobonnym lękiem, a jeszcze inni z niechęcią.

Królowa wciąż jest blada jak papier, podbródek jej drży, ale kształtne usta zaciskają się w grymasie uporu i wściekłości. Grisma natomiast zerka na mnie z nadzieją. Chyba.

Nie umiem rozpoznawać ich emocji. To przez te dziwaczne, zwierzęce oczy. Oczy niedźwiedzi, oczy krów, wiewiórek, psów. Oczy zajęcy. W całości wypełnione błękitem, brązem, czernią albo fioletem.

Wraca młody. Chyba jest tu kimś znacznym. Następcą tronu? Siada przy stole i, sięgając po piwo, częstuje mnie ciężkim spojrzeniem. Nie lubi mnie. Uznał za swojego rywala? Odebrałem mu pierwszeństwo?

Patrzę, jak zaciskają się mu szczęki, jak bezwiednie rozdymają nozdrza.

Aktywuję cyfrala. Ot tak, na wszelki wypadek.

***

Przełknąwszy kolejny łyk z lekko zalatującego bawolego rogu, Drakkainen stwierdził, że ostatecznie da się to pić. Nie przypominało „Karlovaczko”, ale niech tam. Wyciągnął dłoń do drewnianej misy i przez chwilę trzymał wyciągnięty palec, poruszając nim od jednego kawałka mięsiwa do drugiego, aż zrezygnował. Sięgnął po coś, co postanowił uważać za ogórek.

Uczta przedłużała się i nic nie wskazywało na to, by woje zamierzali kłaść się spać. Niektórym zamykały się już oczy, niektórzy podrzemywali nad miskami, ale wyraźnie usiłowali na siłę zachować przytomność. Kiedy tylko komuś głowa zaczynała kiwać się nad stołem, sąsiad budził go szturchnięciem, najwyraźniej zaniepokojony. Sam śpiący też sprawiał wrażenie przestraszonego.

Przez chwilę jakby dali mu spokój i Drakkainen umilał sobie czas obserwacją. Szalony Krzyk wlepiał w niego badawczy wzrok i siedział zasępiony, pociągając co jakiś czas mały łyk. Na ile można było ocenić, robił wrażenie kogoś, kto coś knuje. Jego małżonka siedziała ponuro nad pustym talerzem i patrzyła spode łba na towarzystwo przy stole. Wyglądała na sporo młodszą od Grismy. Nie było to łatwo ocenić, ale sprawiała wrażenie, że nie przekroczyła jeszcze trzydziestki. Zważywszy, że pewno wyszła za mąż około czternastego roku życia, spokojnie mogła być matką i nabzdyczonego młodzieńca z długimi włosami, i może ośmioletniego chłopca siedzącego obok niej. Obaj byli porządniej ubrani niż reszta, ich kaftany uszyto z barwionych tkanin i ozdobiono przy dekolcie i na mankietach rękawów skomplikowanymi haftami. Obaj mieli przy pasach metalowe okucia i zdobione noże. Na szyi nosili złote amulety. Dlaczego byli tacy ponurzy? Królowa mogła być rozczarowana życiem na tym pustkowiu. Może dojadło jej to tajemnicze zagrożenie, przed którym tak się trzęśli? A może chodziło o Drakkainena? Przyłapał ją kilka razy na taksującym, przeciągłym spojrzeniu, zbyt natrętnym, by było przypadkowe, i uznał, że to stare jak świat zjawisko. Biedna, ambitna dziewczyna uwięziona na prowincji ze starym i bogatszym od niej mężem i tajemniczy przybysz. „Ucieknijmy razem”. Melodramatyczne, ale możliwe. Młody człowiek z kolei był przypuszczalnie po prostu zazdrosny o sławę jaką dało Wędrowcowi przyniesienie łapy potwora. Biedny smarkacz, nie miał pojęcia, że bez cyfrala Vuko nie miałby najmniejszych szans tak samo jak każdy człowiek. Potwór był zbyt szybki i sprawny. Jeżeli takich zwierząt było tu więcej, to rzeczywiście mieszkańcy dworu Szalonego Krzyku mieli problem.

Spekulował z nudów. Robił to, przed czym go przestrzegano.

„Nie znamy tej kultury” — mówili. Ostrzegali przed złudnymi podobieństwami i myśleniem własnymi kategoriami. „Będziesz widział różne rzeczy, ale nie będziesz rozumiał ich znaczenia. Niektóre będą ci się wydawały złe. Będziesz widział dzieci pijące alkohol, przemoc w rodzinie, morderstwa, intrygi, okrucieństwo, kazirodztwo i kanibalizm. Odpuść sobie. Nie twoja sprawa. To się dzieje po drugiej stronie kosmosu. Ty masz znaleźć i wyciągnąć stamtąd kilkoro ludzi. Reszta niech się toczy jak chce”.

Baba ukryta w niszy nie poruszała się od dłuższego czasu i chyba przysnęła. Nie. Ktoś podszedł do niej, niewidoczny dla pozostałych w głębokim cieniu kolumnady, i nachylił się do jej ucha. Drakkainen wyostrzył słuch.

„Słońce na pewno już zaszło... Mrok gęstnieje”.

„Czy idzie zimna mgła?” — odszepnęła stara.

„Na razie nie”.

„Przyniosłeś?”.

„Boję się dotykać jego rzeczy, czcigodna”.

„Głupcze! Wypił krew i nic nie zauważył! Jest słaby. Musi odejść”.

„Sprowadzi na nas Obudzonych...”.

Ja ci dam dotykać moje rzeczy, zaniepokoił się Drakkainen. Ubrany w czerń informator odszedł od baby, ale nie zbliżał się do jego ekwipunku, tylko wyszedł z halli.

Stara coś knuje, Grisma knuje, Królowa też, młody gapi się, jakbym mu kozę wydoił... Co za towarzystwo.

— Kiedy zaczęła się ta „wojna bogów”? — zagadnął Spalonego Gniewa. Ten spojrzał na niego jak na idiotę.

— Kto może znać sprawy bogów? Dla nas liczy się to, że Obudzeni zaczęli wychodzić z uroczysk. Kiedyś, dawniej, opowiadano różne rzeczy o Pustkowiach Trwogi, ale dało się przez nie chodzić. Polowaliśmy na jelenie, uprawialiśmy pola. Byliśmy tymi, którzy nie znają strachu, bo umieją tu mieszkać. Wiedzieliśmy, gdzie są uroczyska i jak je omijać. Umieliśmy przejść przez bagna i skały. Latem spuszczaliśmy łodzie na rzekę i płynęliśmy aż do morza, a potem szukaliśmy szczęścia w dalekich krajach. Teraz już od lat nie wypływamy. Cała nasza ziemia stała się uroczyskiem. Gdybyśmy wsiedli na łodzie, po powrocie znaleźlibyśmy tylko pogorzelisko i Obudzonych. Kto wyjdzie do lasu, już nie wraca. Pod pług czy stępor idzie tylko takie pole, które widać z grodu. Szlakiem też już nikt nie ciągnie. Nie ma wędrowców, kupców ani pieśniarzy. Droga zaczyna zarastać. Mówią, że to zimna mgła i puszcza, ale ja myślę, że wszędzie już tak jest.

— Co to jest „zimna mgła”? — Podczas zdobywania informacji ważne jest, by rozmówca mógł mówić o tym, co go interesuje. Większość ludzi chce mówić tylko o sobie. Zatem kiedy chce się zdobyć informacje, trzeba stać się wdzięcznym słuchaczem. Nie czekać na moment, kiedy samemu zacznie się mówić, ale słuchać i dopytywać się o szczegóły. Spalony Gniew pochylił się w jego stronę i zaczął mówić szeptem.

— Najpierw robi się zimno. Nawet w słoneczny dzień. Potem światło robi się dziwne i pojawia się mgła. Inna niż zwyczajna. Gęsta i zimna. Robi się cicho. Nawet ptaki nie śpiewają. A potem przychodzą Obudzeni. Czasem to są zmarli. A czasem potwory. A czasem nic nie widać, tylko człowiek zaczyna się palić. Albo obraca w kamień. Mój szwagier zestarzał się na moich oczach i umarł. A to, co umarło, dalej się ruszało. Przybiłem go włócznią do ziemi i uciekłem. Kiedy nadchodzi zimna mgła, czasem najgorsze, co człowiek ma w głowie, staje przed nim jak żywe. Moja żona bała się wody. Nie nauczyła się pływać, nie podchodziła do strumienia, nawet studni się bała. Mówiła, że często śni o tym, że tonie. Mgła dopadła ją na polu pod lasem. Mówili, że rzucała się jak szalona, jakby obsiadły ją osy. A potem rzygała wodą. Całe kubły wody z niej wychodziły, aż utonęła. W wodzie, którą miała w środku. Na suchym jak pieprz polu.

— Dlaczego stąd nie odejdziecie?

— My jesteśmy ludzie Grismy. Plemię Szalonego Krzyku. Nie odejdziemy. Chcemy się bić. To nasza ziemia. Nie mamy dokąd odejść. Stara mówi, że przyjdzie dzień, kiedy Obudzeni przestaną nas nachodzić. Że oni dokądś idą, tylko nasz gród stoi im na drodze. Ale pewnego dnia pójdą wszyscy i wtedy zabiorą ze sobą mgłę. To z niej biorą siłę.

To mogą być wyziewy wulkaniczne, pomyślał Drakkainen. Toksyczne i wywołujące halucynacje. Albo podwodne pokłady jakiegoś gazu jak w jeziorze Tanganika.

— Teraz, jak jesteś z nami, poradzimy sobie — oświadczył znienacka Spalony Gniew. Drakkainen osłupiał. — Umiesz zabijać Obudzonych. Nauczysz nas i pójdziemy się bić. Odpędzimy ich. — Tępawa twarz zaczęła promieniować entuzjazmem. Spalony Gniew przepełniony uniesieniem zaczął wyglądać prawie sympatycznie. — Puszcza znowu usłyszy Szalony Krzyk. Wrócimy na swoją ziemię.

Może też chodzić o sporysz lub coś podobnego w zbożu, pomyślał Drakkainen.

— Nikt nie chodzi szlakiem? Byłem pierwszy? Od jak dawna?

— Czasem tak jest, że wędrowiec okazuje się Obudzonym. Wygląda jak człowiek, a potem jest za późno.

Drakkainen sięgnął po dzban i nalał Spalonemu Gniewowi piwa. Szczodrze.

— Dziwny człowiek to może być cudzoziemiec albo ktoś obłąkany. Jednego spotkałem po drodze. Nazywał się Kruczy Cień. Niekoniecznie to musi być akurat Obudzony. Nie przychodził tu nikt dziwny? Ze dwa lata temu?

Spalony Gniew pił przez jakiś czas, a w końcu postawił róg zaopatrzony w posrebrzane nóżki i otarł twarz rękawem.

— Teraz wszystko jest dziwne — odpowiedział niepewnie. — Wojna bogów... Zły czas...

Dobrodoszli. Jesteśmy w punkcie wyjścia — mruknął Drakkainen i pociągnął łyk ze swojego rogu. Postanowił zaryzykować: wszystko na jedną kartę.

— Szukam kogoś. Czworga ludzi. Cudzoziemców z bardzo daleka. Trzech mężczyzn i kobieta. To nie są Obudzeni, ale mogą być niebezpieczni. I są — dziwni. Nie mówią waszą mową i mają ślepe, białe oczy.

Spalony Gniew uniósł głowę znad stołu i prześwidrował Wędrowca czarnym, paciorkowatym spojrzeniem jak u jeża.

— Jeden był. Jeszcze zanim się na dobre zaczęło. Miał rybie oczy. Powinien być ślepy, ale widział. I mówił chropawym językiem jak cofnięty umysłowo. Nos miał dziwny. I czarne włosy, takie długie, sczesane na tył. A twarz białą jak wosk. I wysoki był, jak nieczłowiek. Jeszcze wyższy niż ty. Ale to był Pieśniarz.

— Kto?

— Umiał sprawić, że rzeczy się stawały. Kiedyś było takich wielu, ale teraz już nie. Ludzie mówią, że pozabijali się nawzajem. A potem to i inni ich zabijali. Niektórzy się tacy rodzą, ale lepiej ich wynosić. Ponoć sprowadzają zimną mgłę.

— Dlaczego?

— To są tacy, co ukradli pieśni bogów. Takie, co potrafią leczyć albo zabijać, albo czynić. Różnie. Jeden zna jedną, a drugi dziesięć. Kiedy bogowie się o tym dowiadują, wysyłają mgłę, żeby go znalazła. Tak było i z tamtym. Wiele nie umiał, ale wystarczyło. Był dwa dni i poszedł. A potem przyszła zimna mgła i pojawili się Obudzeni. Mgła szła za nim.

— A co zrobił? — zapytał Drakkainen bardzo ostrożnie.

— Różne rzeczy mówili. Ja widziałem tylko, jak zapalił ogień błyskawicą z dłoni i jadł piasek z wodą.

Blady, wysoki, o długich, czarnych włosach... Van Dyken, pomyślał Vuko. Van Dyken z zapalniczką i zupą w proszku. Ale gdzie reszta?

Spalony Gniew kiwał się przy stole, a jego jeżowe, paciorkowate oczy zmętniały. Od dołu pojawił mu się nawet wąski pasek białkówki.

— Nie wolno o tym mówić. Jest noc. Zły czas... Wojna bogów...

Trochę to wszystko przypominało nieudane wiejskie wesele. Pomimo wszelkich prób część już zasypiała. Fizjologia i alkohol zaczynały brać górę. Zwijali się w kłębek pod ścianami, kładli twarzą na stole pomiędzy ogryzionymi kośćmi, kałużami piwa i resztkami warzyw. Ci, którzy pozostawali trzeźwi i przytomni, przysuwali się bliżej paleniska, na którym żarzyły się belki, posykujące pod kroplami drobnego deszczu. Drakkainen rozejrzał się za kolejnym ewentualnym informatorem, konstatując z niejakim zaskoczeniem, że codzienność średniowiecza to upiorna, wszechogarniająca nuda.

Tu nie było co robić. Można było siedzieć nad piwem ewentualnie opowiadać sobie jakieś historie. To wszystko. Poza tym był jeszcze strach. Spoglądali trwożnie w ciemność za drzwiami, starali się mieć pod ręką jakąś broń, nawet kiedy spali. Wzdrygali się nerwowo przez sen jak dzikie zwierzęta, czasem budzili i toczyli wokół siebie przerażonym wzrokiem, a potem znowu zasypiali. Nuda i strach. Długie okresy monotonii przerywane krótkimi spazmami lęku i przerażenia.

Pojawił się van Dyken. Co tu robił? Dokąd odszedł?

— Styrsman chce z tobą mówić. — To był ten sam krępy starzec, który po niego wyszedł. Wędrowiec wiedział już, że tamten nazywa się Nulle Śpiący Na Lodzie. Stanął na wprost Drakkainena i pochylał się nad ławą, ogryzając kość. Zwiadowca zabrał róg, do którego zdążył się już przyzwyczaić, i poszedł za starcem, usiłując nie nadepnąć nikogo z drzemiących na ławie i pod nią, i przeciskając się pomiędzy plecami tych, którzy usiłowali nadal biesiadować.

Przy tym lepszym końcu stołu, przy którym siedział władca, zabawa była jeszcze gorsza niż gdzie indziej. Domniemana królowa siedziała sztywno, jakby połknęła kij, i patrzyła szklanym wzrokiem prosto przed siebie, młody żuł pogardliwie małe kęsy mięsa, a chłopiec drzemał, wtulony w futro okrywające ramiona matki.

Sam Grisma patrzył przed siebie spod krzaczastych brwi i mamlał przez chwilę wargami.

— Idzie jesień — oświadczył znienacka. — Dokąd pójdzie przybysz, który nie ma nikogo? Żadnej strzechy, pod którą by się schronił, żadnego ognia, by ogrzał ręce, żadnej strawy w kociołku? Zostań z nami. Dam ci kobietę i dom. Mam ich więcej niż mężów, którzy mogliby tam palić ogień. Dam ci złoto. Stań u mojego boku, Wędrujący Nocą, i wesprzyj słabnące ramię starca. Razem odeprzemy Obudzonych i wtedy mgła odejdzie.

— Nikt nie może stawać na drodze przeznaczeniu — oświadczył Drakkainen. — A moim przeznaczeniem jest wędrówka. Nie mogę ogrzać się przy ogniu ani zamieszkać pod dachem, póki nie odnajdę czworga szalonych obcych o ślepych, rybich oczach. Taka jest wola bogów.

„Kiedy rozmowa będzie szła nie po twojej myśli, odwołaj się do sił wyższych” — radzili.

Szalony Krzyk wydął wargi.

— Sam rzekłeś, że twoi bogowie są daleko, pod innymi gwiazdami. Wątpię, żeby tutaj, na ziemi naszych bogów, mieli wiele do powiedzenia. Teraz, kiedy bogowie toczą wojnę, a świat oszalał, nikt rozsądny nie wdaje się w takie rzeczy. Kto wie, czego mogą chcieć? Po co masz szukać czegoś, czego już nie ma? Kości tych, co wędrowali, może dawno już gniją na szlaku.

— To nie tylko sprawa bogów — odparł tajemniczo Vuko. — Tamci obcy przeszli przez twój kraj. Mówiono mi, że jeden tu był. Wysoki Pieśniarz o rybich oczach.

— Był czas, kiedy szlakiem ciągnęli wędrowcy. Przychodzili i odchodzili. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd. Teraz przychodzą już tylko Obudzeni. Jeżeli nie staniesz przy nas, pewnego dnia przejdą częstokół. Nie będzie już Dworu Szalonego Krzyku. Zostaną tylko zgliszcza, kości i kruki. Zostań. Zostań choć do wiosny. Naucz nas, jak zabijać dzieci zimnej mgły. Jedno zgładziłeś.

— Jednego — zauważył Drakkainen. — I zabrało mi to z godzinę. Gdyby było ich więcej, pewnie bym nie żył. Zabierz ludzi, dobytek i odejdźcie stąd. Znajdziesz inne wzgórze i wystawisz inny dwór. Po co żyć w takim miejscu?

— To jest ziemia naszych przodków — warknął młodzieniec. — Przestań go błagać, ojcze. Nie potrzebujesz tego przybłędy. Masz syna i masz wiernych wojów. Jeszcze jest plemię Szalonego Krzyku.

— Młodzieniec, który jeszcze nic nie widział, powinien milczeć, kiedy mówią mężowie — wycedził Grisma. — Ten obcy przyniósł dziś łapę potwora. Który z was dokonał czegoś takiego? Może ty?

— Pies też czasem przyniesie rękę z pobojowiska, ale tylko głupiec by sądził, że pies wygrał bitwę. Pokaż mi, jak zabiłeś potwora, przybyszu. Pokaż mi, to uwierzę, że cię potrzebujemy.

— Milcz!

— Pozwól mi z nim walczyć, Grismo Szalony Krzyku. Nie każ mi słuchać, jak największy wojownik i styrsman, który wiódł niegdyś piątkę okrętów na koniec świata, błaga włóczęgę o pomoc. Nie mów do niego, jakbyś był sam. Zabiję go, a wtedy zrozumiesz, kto obroni naszą ziemię. Albo umrę, a wtedy niech on cię broni.

— Milcz, głupcze! Chcę zyskać woja, a nie tracić syna.

— Nie będziemy walczyć — uspokoił go Drakkainen. — To byłaby głupota.

— Więc będziesz musiał mi to oddać — wycedził młodzieniec i postawił na stole metalowy, rzeźbiony walec wielkości półlitrowej konserwy. Pojemnik z radiolarią.

Drakkainen westchnął. Jedno uderzenie kostką palca wskazującego w punkt pomiędzy oczami i równocześnie drugie kciukiem w ścięgno na nadgarstku, żeby wypuścił pojemnik. Ułamek sekundy i będzie można wrócić do przerwanej rozmowy. Tylko że stół był za szeroki.

— I co, ojcze? Poprosisz jeszcze raz o pomoc tchórza, który boi się zdjąć zbroję nawet pod strzechą? Któremu nie wystarczy kolczuga jak mężowi, tylko okłada się cały blachami niczym żółw? Dlatego, że rzucił ci ochłap mięsa?

Grisma milczał przez chwilę.

— Niech tak będzie. Musisz wykupić fant, przybyszu. Grismalfi Deszczowy Ptak chce walki. Więc bijcie się. Pokaż nam, jak zabiłeś potwora.

— Nie będę nikogo zabijał — wysyczał Drakkainen. — Powiedziałem.

— Więc go nie zabijaj. Ale jeżeli chcesz odzyskać tę rzecz, walcz z nim. A wtedy może będziesz musiał.

Zgrzytał zębami, idąc do swojego ekwipunku złożonego pod ścianą. Otaksował szybko stertę sprzętu, ale wydawało mu się, że nic więcej nie zginęło. A jednak musiał spuścić swój dobytek z oka.

Na sali panowało poruszenie. Woje przekrzykiwali się radośnie, rozsuwano stoły, zapalono więcej pochodni, wniesiono jeszcze kilka lamp na trójnogach.

Vuko zdjął pancerz i kolczugę akurat w momencie, kiedy Grismalfi zakładał swój. Zostawił sobie tylko lewy karwasz i wyjął miecz z pochwy.

Światło nie było najlepsze, lampy kopciły. Drewniana podłoga, pokryta trocinami, oby nie okazała się zbyt śliska. Drakkainen odpiął pas i stanął pośrodku izby w wysokiej postawie z mieczem trzymanym niedbale w dłoni. Tamten sapał komicznie, spod hełmu widać było tylko usta z wyszczerzonymi jak u psa zębami i zaciśnięte szczęki. Grismalfi przeciągnął ostrzem po swojej tarczy, krzesząc pęk iskier, i wydał z siebie wysoki, wibrujący wrzask. Twarz mu poczerwieniała, a oczy w trójkątnych wizurach wydawały się obłąkane.

— Za młody chyba, żeby go trafiła apopleksja — mruknął Drakkainen po chorwacku.

Obrócił miecz w dłoni tak, że ostrze schowało się za jego ramieniem i dotknęło barku. Z dłoni wystawała mu tylko rękojeść. Stał lekko zgarbiony na wyprostowanych nogach, z lewą dłonią uniesioną na wysokość splotu słonecznego. Człowiek stojący w postawie rodem z aikido wygląda jak uduchowiony albo roztargniony i zupełnie nie na miejscu.

Młody ruszył do ataku zupełnie inaczej, tańcząc i podskakując jak bokser, miecz i tarcza cały czas poruszały się nerwowo w jego rękach jak głowa kobry. Drakkainen patrzył mniej więcej w środek jego sylwetki i czekał, rozluźniwszy mięśnie. Uznał, że Grismalfi ma niezły refleks. Pierwsze cięcie padłoby niemal niespodziewanie, gdyby nie podobny do odrazy grymas, który uniósł wargę chłopaka jakieś ćwierć sekundy wcześniej. Było to niskie, chytre cięcie w udo, obliczone na przerąbanie mięśni. Wystarczyło zrobić pół kroku w tył, a następnie zejść z łuku cięcia. Młodzieniec odzyskał równowagę kilkoma tanecznymi podskokami i wystrzelił nagle podstępnym sztychem. Drakkainen przekręcił barki i obrotem zszedł z linii ataku, po czym nadal trzymając miecz wzdłuż ramienia, sięgnął pod pachą chłopaka w stronę jego szyi.

Młody książę runął na plecy z ogromnym impetem, tarcza pojechała z łoskotem aż pod stół. Stojący w pobliżu odskoczyli na boki.

Drakkainen poczekał, aż Grismalfi znajdzie tarczę i trafi trzęsącą się z wściekłości dłonią w imaki, aż odzyska hełm, który pokoziołkował przez całą hallę.

Następny atak był jeszcze szybszy, zawierał w sobie kilka fint, jedna po drugiej, a wreszcie został wyprowadzony po pochylonej tarczy, czemu towarzyszył dziki wyskok.

Tym razem Grismalfi przewrócił ławę i przesunął stół, tarcza uwięzła na chwilę pod barkiem, blokując mu rękę.

— „Jakiekolwiek by były okoliczności, zachowaj dostojność. Dostojność to przygotować się do walki chłodno, lecz poprawnie, nie dając się wyprowadzić z równowagi ruchami przeciwnika. Pozorna łagodność dostojności skrywa tysiące możliwości. Tyluż zmianom może przeciwstawić się siła. A zatem, dostojność i siła to jedno” — wyrecytował mu Drakkainen, stając na swoim miejscu pośrodku sali.

Po trzech kolejnych atakach młody książę słaniał się na nogach ze zmęczenia, poobijany upadkami i pokaleczony brzegiem własnej tarczy.

Dźgał, ciął i rąbał, ale przeciwnika nigdy nie było w miejscu, które przecinał miecz. Wędrowiec był jak obracająca się kula, jak mgła. Jednak sam ani na chwilę nie ukazał ostrza, cały czas schowanego wzdłuż prawej ręki. Wystarczał mu szybki chwyt czterech palców dłoni, który wykręcał chłopakowi nadgarstek, ciskając go o ziemię, skręt barków, krok, uniesienie ręki. Niedbałe, leniwe gesty, jakby opędzał się od owada.

— „Kawałek kory drwi sobie ze sztormu, a wierzba z huraganu” — poradził mu Drakkainen, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Chłopak był naprawdę szybki i niebezpieczny, a Vuka nie nauczono, jak toczyć bezkrwawe, przyjacielskie pojedynki. Co chwilę musiał koncentrować całą uwagę, żeby nie postąpić zgodnie z odruchem wbitym w mózg i mięśnie, każącym przeciąć odsłoniętą nagle tętnicę, przerąbać podstawę czaszki, kiedy widział tył głowy przeciwnika, przeszyć jednym szybkim sztychem gardło i śródmózgowie, rozpłatać brzuch, kiedy przeciwnik przelatywał obok, wybity własnym impetem. Co parę sekund następowało kilka takich momentów, gdy jedynie wysiłek hamujący na wpół bezwiedny ruch ręki dzielił Grismalfiego od śmierci.

Tamten nie miał o tym pojęcia. Myślał tylko o własnej wściekłości i porażce, coraz bardziej poobijany, zmęczony i upokorzony. Był coraz mniej sprawny i coraz bardziej niebezpieczny.

Zwłaszcza dla siebie.

Wystarczy, pomyślał Drakkainen i jednym ruchem strącił księciu hełm z głowy, po czym dziobnął go nad uchem głowicą miecza.

Grismalfi zatoczył się, chwycił za krawędź stołu i zwalił się twarzą w rozdeptane trociny. Poruszył lekko jedną nogą i znieruchomiał.

Drakkainen odszedł do kąta w nagłej ciszy i schował miecz do pochwy.

— Żyje — oświadczył, patrząc Grismie w oczy. — Rano trzeba mu dać wody i zrobić okład na głowę.

Sięgnął przez stół i ujął pojemnik z radiolarią.

— To jest moje — oznajmił. — I tak już zostanie.

***

Łaźnia, w której mam spać, to kamienna przybudówka. Szopka trzy na trzy, dostawiona do jednego z budynków. Jest w niej murowane z wielkich głazów palenisko, wylepiona skamieniałą gliną podłoga i drewniany podest. Na belkach pod sufitem suszą się jakieś zioła, dym snuje się leniwie przez otwory w szczycie dachu. Czuję ulgę i złość.

Nie radzę sobie. Nie umiem się z nimi dogadać. Niczego się nie dowiedziałem, niczego nie rozumiem, dałem sobie podprowadzić radiolarię i pozwoliłem wkręcić się w bójkę. Brawo, Drakkainen.

Nie muszę za to leżeć pokotem razem z innymi wojami w wielkiej, cuchnącej halli, wśród smrodu niemytych ciał. W kosmatym półmroku, gdzie co chwilę ktoś chrapie, stęka, drapie się albo puszcza wiatry.

Siedzę na swoim siodle, pykając fajkę, i patrzę na żarzące się polana w palenisku.

Nie wiem nawet, czy to gościnność, przywilej, czy objaw nieufności.

Noc jest czarna, na zewnątrz wciąż siąpi deszcz. Słychać tylko kaszel stojących na podeście wartowników. To, co się tu dzieje, to coś w rodzaju podwyższonej gotowości bojowej. Zazwyczaj chyba nie śpią w sali. Nawet rycerstwo Grismy ma jakieś kobiety, dzieci, domy albo kwatery. Teraz jednak jest inaczej. Teraz jest czas zimnej mgły, cokolwiek to znaczy. Kobiety i dzieci śpią w osobnej komorze, również z bronią pod ręką, jedne na drugich. Woje, po zakończeniu pijatyki, drzemią na stołach i podłodze halli, broniąc dostępu do ich sypialni. Ostatnia linia obrony. Przytuleni do siebie nawzajem jak króliki. Nawet za potrzebą wychodzą chyłkiem i jakoś trwożnie tuż za próg. Przed bramę grodziska pewnie nie wyszliby nocą za żadne skarby.

Wystukuję fajkę o kamienie paleniska, przeciągam się i wychodzę na zewnątrz, zakładając kaptur półkożuszka. W świetle rozedrganych płomieni lamp, stojących pod dachem na podeście bramy, krople deszczu przypominają lśniące jak rtęć kreski.

Nasłuchuję. Dobiega mnie tylko szczekanie psów, kroki wartownika punktowane stuknięciami drzewca, syk olejowych knotów, skrzypienie pasów, szczęk metalu i szum deszczu. Nic więcej.

Stoję przez chwilę, czekając, aż wartownik mnie zauważy. Boi się oderwać wzrok od ciemności za częstokołem, zerka tylko przez ramię. Wchodzę po oślizgłych, drewnianych szczeblach, starając się narobić jak najwięcej hałasu. Wszyscy tu są jacyś nerwowi.

— Ty jesteś ten obcy, co samotnie wędruje? Ten, który zabił Obudzonego? — pyta woj, wskazując ruchem głowy sterczącą nad bramą włócznię z nadzianą łapą.

— To ja. Chciałem zobaczyć zimną mgłę.

— Nic nie widać. Nigdy nic nie widać, aż jest za późno.

— Widziałeś kiedyś Obudzonego?

Kręci głową.

— Nie wiem. Coś widziałem. Ruch, mgłę. Czasem tylko oczy się świecą. Raz widziałem, jak człowiek się nagle zapalił. Ale zazwyczaj tylko znajduje się trupy. Będziesz szedł dalej?

— Taki los.

— Mówią, żeś szalony. Ale mnie się widzi, że jak stąd pójdziesz, to dłużej pożyjesz niż my wszyscy.

— Więc czemu nie odejdziecie?

— Jak ze swojej ziemi iść? Jednemu łatwiej. A całym klanem? Chałup przecież ani ziemi nie zabierzemy. Jak styrsman powie, to pójdziemy. Nie powie, zostaniemy. Od wojny bogów nie uciekniesz. Wszędzie tak jest. Trzeba dziwne dzieci wynosić i nie kraść pieśni bogów. I pilnować obyczaju. Zawsze jakoś było, to i teraz złe minie. Daleko tak idziesz?

— Szukam szalonych obcych o rybich oczach. Podobno jeden tu był. Mówili mi, że Pieśniarz.

— Był taki. Dawno, ale był. Wysoki taki, z czarną grzywą i blady jak ryba. Z miesiąc posiedział i jednej nocy zniknął. Oczy miał straszne, aż słabo się robiło. Taki brzydki, a baby za nim latały. A podobno Grisma chciał go zabić, tylko się bał. Dobrze mówią, że to był Pieśniarz. Zaraz jak zniknął, to przyszła mgła i ośmiu mężów zginęło. A mówią, że mgła idzie za Pieśniarzami. Żeby pieśni odebrać i oddać bogom. Powiadają, że nie ma nic gorszego niż Pieśniarz, bo jego pieśni czynią, ale za to sprowadzają zły los. Ze wszystkim innym człowiek sobie poradzi. Na żelazo jest ostrze, na truciznę i chorobę — zioła i uroki, nawet na babę znajdzie się sposób. Tylko na pieśni bogów człowiek nic nie poradzi. A najgorzej, jak przez to jakiś bóg się o tobie dowie. Po co go szukasz?

— Taki los — odpowiadam wymijająco. — Jest coś komuś winien. Nie tu jego miejsce. Muszę go stąd zabrać. Mój król chce go widzieć. — Cztery głupie wyjaśnienia są lepsze niż jedno dobre. Widać wystarczy, bo wartownik kiwa głową i milknie.

Koncentruję się i aktywuję cyfrala.

***

We wzmocnionym świetle też niewiele widział. Ta sama poręba, te same krzaki, wijąca się wśród skał rzeka i mroczny las na horyzoncie. Skoncentrował się na temperaturze i wtedy zobaczył zimną mgłę.

Rzeczywiście była zimna — o dobre dziesięć stopni niższa niż temperatura otoczenia. Sam efekt mgły wynikał z kondensacji, ale wokół grodu utrzymywał się falujący pierścień lodowatego powietrza. Jeszcze dalej było widać snujące się pasma, sięgające lasu niczym macki.

Drakkainen oparł się o balustradę i spojrzał uważniej. Mgła, którą widział jako sinobłękitny opar, była cały czas w ruchu. Na przemian gęstniała i rzedła, kłębiła się niewyraźnymi kształtami, wydawało się, że pojawiają się w niej sylwetki ludzi i zwierząt, i jeszcze jakieś nieokreślone kształty, trochę jak gałęzie albo wijące się macki, albo kłębowiska węży. Wszystko to pozostawało w nieustannym ruchu, zmieniało się z jednego w drugie. Mgła gęstniała gdzieniegdzie w plamy otoczone intensywnym błękitem, które jakby wysysały ciepło z otoczenia. Trwało to chwilę, po czym obłok rozchodził się i wydawało się, że stoi tam pokraczna, półludzka sylwetka. Zobaczył coś, co przypominało garbatego mężczyznę o karykaturalnie zniekształconych rysach, z poszczerbionymi toporami zamiast dłoni i nitowaną czaszką porośniętą kolcami, na które nadziane były ludzkie uszy. Jego nos i podbródek przypominały pokręcone korzenie i splatały się ze sobą, tylko oczy były zupełnie okrągłe i rybie. Skóra stwora wyglądała jak wypolerowana, zardzewiała blacha.

Im dłużej patrzył, tym więcej dostrzegał straszydeł jak w jakiejś łamigłówce. Wydawało się, że sylwetki podchodzą do grodu i patrzą, stojąc kręgiem jakieś dwadzieścia metrów przed bramą. Wszystkie natrętnie przypominały postaci z obrazów Boscha. Te same karykaturalne rysy, taki sam sadystyczny surrealizm, tylko że nie miały stałego kształtu. Cały czas rosły, zmieniały się, pulsowały. Na jego oczach krępy, żabiogłowy stwór wyciągnął się nagle, wyprostował chude nogi, po czym załamał wydłużony tułów, złożył pod nim kolczaste kończyny i uniósł trójkątną głowę z twarzą Deirdre, Deirdre Mulligan z Derry, o wielkich, rozwartych, wężowych oczach i z wijącą się grzywą jak kłębowisko rozżarzonych drutów. Zobaczył parę piersi kłapiących wyszczerzonymi zębami i wzdrygnął się.

To jest jak narkotyczny odjazd, pomyślał. Ta cholerna mgła jest halucynogenna.

Stwory widział tylko w podczerwieni. Nic nie robiły. Po prostu stały i patrzyły.

Patrzyły na łapę powieszoną nad bramą.

Drakkainen potrząsnął głową i spojrzał normalnie, bez rozkładu temperatur, tylko przy wzmocnionym świetle.

— Widzisz coś? — zapytał strażnik.

— Mgłę. — Była to prawda.

Znowu widział jedynie mgłę.


Obudził się nagle, pogrążony w ciemności łaźni i dusznym zapachu wygasłego paleniska. Obudził się i nasłuchiwał. Nie usiadł, tylko uchylił powieki i powoli przesunął dłoń, by namacać rękojeść miecza. Łaźnia nie miała okna, a światło wpadające przez dymniki było zbyt słabe, nawet po wzmocnieniu. Spojrzał na rozkład temperatur, ale i tak czuł, że budka jest pusta. To było coś na zewnątrz.

Odwinął koc płynnym, bezszelestnym ruchem i ześlizgnął się z podestu, na którym rozłożył posłanie.

Na zewnątrz cicho, uspokajająco szumiał deszcz. Odzywały się powolne kroki ciężkich butów strażnika. Stuknęło drzewce. Napłynął delikatny odgłos towarzyszący rozcieraniu mokrych, zmarzniętych dłoni. Gdzieś blisko wyłowił cichutki oddech: przez nos, powolny, ale przecież każdy oddech to dźwięk. Lekki szelest ubrania. Mlaśnięcie błota.

Poczuł mrowienie dłoni. Hiperadrenalina. Skoncentrował się, wyhamował nadejście przyspieszenia. Proces można było zatrzymać, ale wymagało to kilku sekund. Ostatnie, czego potrzebował w tej chwili, to trzepotać się po tej łaźni jak nietoperz w klatce, gruchocąc wszystko wokół.

„Twoją jedyną bronią jest mózg — mówił Levisson. — Nie mięśnie, nie miecz, ale mózg. To nie będzie tak jak na filmach. Wiele razy zostaniesz osaczony albo zaskoczony. Stracisz broń albo nie zdążysz jej dobyć. Poznasz smak paniki, porażki, zmęczenia walką. Pamiętaj, giną głównie ci, którzy przestali myśleć. Poddali się. Opuścili ręce. Nigdy nie przestawaj planować. Nawet na sekundę. Wszystko jest bronią. Krzyk, omdlenie, wezwanie pomocy, łyżka albo kawałek szmaty. Każde przetrwanie to zwycięstwo improwizacji”.

Spokojnym ruchem wyciągnął miecz z pochwy i spojrzał na trójkątny wylot jednego z dymników. Po prostu niezabudowaną przestrzeń pod szczytem dachu, trochę za małą, żeby zmieścił się tam człowiek. Na zewnątrz rozległo się plaśnięcie błota. Ktoś tam wdepnął w kałużę.

Rozejrzał się jeszcze raz. Zgaszona lampa. Stos sprzętu w kącie. Podest z rozwłóczonym posłaniem. Kamienne palenisko. Wszystko może być bronią.

W szczelinie drzwi pojawiło się wąskie ostrze noża i zaczęło unosić obrotowy, drewniany rygiel. Leciutko. Tylko tak, żeby wysunął się z haka, ale nie wywrócił w drugą stronę. Potem wystarczyło lekko naprzeć na drzwi. Zawiasy ze skórzanych pasów nie powinny zaskrzypieć.

Intruz wślizgnął się do środka, zamykając drzwi za sobą. A potem bezgłośnie podkradł się do podestu, na którym spoczywał skulony kształt przykryty kocem. W łaźni było kompletnie ciemno, więc przybysz nie mógł zobaczyć Drakkainena stojącego nad drzwiami na ościeżnicy, przylepionego do ściany. Vuko natomiast widział zupełnie wystarczająco. Wsadził ostrze miecza tępą stroną do ust i, wyciągnąwszy przed siebie dłonie, runął płasko na twarz. Wszystko odbyło się w ciszy.

Drakkainen trafił dłońmi na belkę stropową, wyrzucił ciało do przodu, lądując na klepisku, po czym jednym ruchem sięgnął pod pachę intruza, chwytając go za gardło, i zaciskając mu tętnice po bokach tchawicy, ujął miecz. Podbił kolanem nogi napastnika, przewracając go na siebie. Odwrócone w dół ostrze oparło się o tętnicę szyjną. Teraz wystarczył jeden ruch.

Krótki.

Ale ostrze się nie poruszyło.

— Teraz cię puszczę — tchnął Drakkainen delikatnym szeptem. — Ale jeżeli spróbujesz krzyknąć, jeśli poczuję, że twój brzuch się napina, przetnę ci linię oddechu. Nie zdążysz nawet kwiknąć... moja pani.

Puścił ją.

Królowa kaszlała chwilę i rozcierała gardło, klęcząc obok niego ze zwieszoną głową.

Podniósł nóż, który upuściła. Wąski, niezbyt długi. Szydło. Przebije prawie każde ubranie i sięgnie głęboko, ale nie zostawi wiele śladów. Narzędzie skrytobójcy.

Próbowała coś powiedzieć, znowu się zakrztusiła. Zaczerpnął kubek w cebrze z wodą i podał jej.

— Mówił, że przyjdziesz. Mówił, że za nim będą szli inni. Od razu cię poznałam. Nie masz świętych oczu jak on, ale jesteś podobny. Wysoki, o dziwnej twarzy. Wiedziałam, że też jesteś synem bogów. On tak samo siedział i patrzył. Tak, jakby widział wszystko na wylot. Czekałam, aż przyjdziesz. I przyszedłeś. Przynosząc rękę mojego syna.

Drakkainen zdrętwiał.

Należało zadać teraz jedno z miliona pytań, które przyszły mu do głowy, ale nie wiedział które.

Szarpnęła zapinkę i otulające ją futro spadło na ziemię. Królowa podgarnęła kiecki i położyła się na wznak z brzegu podestu, rozkładając szeroko nogi. Wyciągnęła do niego ramiona.

— Weź mnie.

— Chciałaś mnie zabić.

— Odkąd odszedł, co dziewięć miesięcy rodzę dziecko, chociaż nie chodzę brzemienna. Boją się. Stara każe wynosić je w tajemnicy. Do lasu. W zimną mgłę, żeby umarły. Ale one wracają. Idą do swojego ojca. Pewnego dnia pomszczą mnie i zabiorą ze sobą. Należę do niego. Nie chcę, żeby to się skończyło. Weź mnie, chcę rodzić więcej dzieci zimnej mgły. Pewnego dnia stara mnie zabije. Tyle lat udawała Wiedzącą, dopiero on jej pokazał, czym jest naprawdę.

Co ten van Dyken tu narozrabiał? — pomyślał rozpaczliwie Drakkainen. Piękna sytuacja. Był ciekaw, czy wielu ludzi w historii, znajdujących się w analogicznej sytuacji, zdążyło krzyknąć przed śmiercią: „Królu, to nie jest to, co myślisz!”.

— Musisz mi odpłacić. Oddaj mi dziecko za to, które zabiłeś.

— Miałaś dziecko z van Dykenem?

— Z kim?

— Pieśniarzem o rybich oczach. Czy to on kazał ci mnie zabić?

— Miałam z nim wiele dzieci. I dalej będę miała. Z nim i z tobą. A nazywał się Aaken.

Aaken. Hieronimus van Aken, zwany Bosch.

I dzieci zimnej mgły. Rodzone bez ciąży i wynoszone do lasu.

Jasne.

Ciemność łaźni maskowała te wszystkie odpychające, drobne różnice. Wąskie skrzydełka nosa. Wypełnione czernią wole oczy. Włosy rosnące na karku i u szczytu pleców, jak końska grzywa. Wydłużone uszy. I inne szczegóły, które sprawiały, że wydawała się nieludzka. W ciemnościach była po prostu jak kobieta. Miała zimne dłonie i mokre stopy.

Pachniała trochę końskim potem, trochę piżmem i skisłym mlekiem. Obco. Nieludzko.

Mógłby ją wziąć.

Uświadomił sobie, że mógłby ją również zabić, gdyby miał taki kaprys.

Mógłby zrobić właściwie wszystko, co przyszłoby mu do głowy. Zabić Grismę i rządzić zamiast niego. Panować nad tłumem zwariowanych, zawszonych, naćpanych halucynogennym oparem dzikusów. Albo pozabijać ich wszystkich i iść dalej. Nie miał nad sobą prawa ani religii, ani niczego. Był tu sam. Mógł robić wszystko albo nic. Obie możliwości były równie nudne i do niczego nie prowadziły. Świat nihilizmu.

Spojrzał w jej szeroko rozwarte, wole oczy, rozchylone usta pełne drobnych zębów.

Królowa...

Zachciało mu się śmiać.

To nieprofesjonalne.

— Chodź... — stęknęła.

Na dworze rozległ się nagle jakiś hałas. Trzaskanie drzwi, tupot wielu nóg, wrzaski, coś przewróciło się z łomotem, psy eksplodowały zaciekłym ujadaniem.

Odskoczyli od siebie. Drakkainen porwał spodnie, wskoczył w buty, owijając cholewki byle jak rzemieniami, wbił na głowę hełm i, z jednym karwaszem trzymanym w zębach, spojrzał na królową, skuloną na podeście, patrzącą na niego wilgotnymi oczami jak przestraszony szczurek.

Za drzwiami zabrzmiał wściekły, zawodzący ryk. Przeciągły, wywołujący ciarki na plecach. Taki sam, jaki wydał z siebie książę podczas pojedynku.

— Szalony krzyk... — wyszeptała. A potem jej zęby odsłoniły się w obłąkańczym uśmiechu. — Idą moje dzieci! Przywołałeś je! Nadchodzi zimna mgła!

Drakkainen spojrzał na nią ciężko, nadal trzymając blachę karwasza w zębach, i szarpnął drzwi.

Na majdanie panował kompletny chaos. Można było zobaczyć wojów w hełmach, ale bez gaci albo kompletnie ubranych, za to bez broni. Ludzie biegali we wszystkie strony bez ładu i składu, wpadając na siebie. Zapalono pochodnie w kagańcach wzdłuż częstokołu i teraz majdan zalany był migotliwym światłem jak od pożaru. Mokre pochodnie sypały iskry i kopciły, ktoś przewrócił się o beczkę, ktoś wrzeszczał jakieś komendy, ale nikt go nie słuchał. Nad tym wszystkim wznosiło się ponure buczenie rogu.

Drakkainen znalazł niewybrukowany kawałek dziedzińca i wbił miecz w ziemię, po czym wsunął palce w otwory skórzanej mitenki umocowanej do karwasza.

— Co za burdel... — wymamrotał niewyraźnie po chorwacku, zaciągając zębami paski. Klepnął dłonią w blachy, wyjął miecz i schował go pod pachę. — W środku nocy... A miałem akurat rozbieraną randkę... Z królową, piczku materi...

Ktoś wybiegł zza niego. Vuko trzasnął go płaską dłonią w pierś, zgarnął w garść jego kolczugę i przyciągnął do siebie.

— Co się dzieje?! Gdzie lecisz?!

— Obudzeni... — wybełkotał tamten, zionąc zapachem przetrawionego piwa. — Obudzeni...

— Wszyscy tu już są obudzeni, barania głowo! — warknął Drakkainen. Pchnął tamtego na ścianę łaźni i ruszył do bramy.

Dziki, bojowy wrzask rozbrzmiał ponownie, mrożąc krew w żyłach. Woje zatrzymali się i ucichli na chwilę.

Książę stał w deszczu z mieczem i tarczą w ręku. Półnagi, tylko w futrzanych butach i spodniach. Drakkainen nie poznał go w pierwszej chwili, bo Grismalfi wymalował sobie na twarzy i piersi czarne, szerokie zygzaki. Stał teraz i wydawał z siebie ten upiorny wrzask, od którego dzwoniło w uszach. Odpowiedzieli mu chórem jak stado szakali.

Chyba trochę za mocno go palnąłem, pomyślał Drakkainen z troską.

— Grismalfi, nie! — wrzasnęła piskliwie jakaś dziewczyna i zaniosła się rozdzierającym płaczem.

— Stanę na zgliszczach, ostatni żywy — krzyknął książę. — Nie cofnę się ani nie zapłaczę! Niech płacze świat, niech cofną się wrogowie. Niech staną za mną umarli. Niech pamiętają ci, co zostaną. Obudźcie boga opowieścią o ostatnim żywym! Zapłacz, Hindzie, nad tym, który się nie cofnął! Oto nadchodzę! Ten, który zastąpi drogę! Nie przejdziecie!

To jakiś obrzęd, pomyślał Drakkainen. Pozostali rozstąpili się, dając Grismalfiemu przejście. Strażnicy mocowali się z zasuwą małych drzwi na środku wrót. Najeżonych od zewnątrz żelaznymi kolcami, drewnianych drzwiczek wielkości człowieka. Uchylili je lekko, Grismalfi przecisnął się przez szczelinę i wsiąkł w mrok.

Stłoczyli się na podeście wieży bramnej, żeby popatrzeć, jak bohaterski syn władcy będzie zmywał hańbę wieczornej klęski. Przy kolacji śmiali się z niego, a teraz mają łzy w oczach, kiedy poświęca się w ostatecznym męstwie. Będzie tam stał i odpędzał narkotyczne widziadła, wymachując swoim prostym mieczem. Będzie dźgał mgłę i rozpędzał opar.

Bohater.

Wędrowiec przecisnął się przez zbitą lękliwie grupkę wojów na schodkach i wyszedł na pokład z mokrych żerdzi nad bramą.

Nic nie było widać. Nawet mgły.

Tylko Grismalfiego stojącego w ciemności, z ciałem pomalowanym w czarne zygzaki, krzeszącego pęki iskier ostrzem o brzeg tarczy.

— Tam nic nie ma — powiedział głośno Drakkainen. — Nie ma potworów. To tylko widziadła. Mgła jest trująca.

Spalony Gniew, stojący obok, chwycił go za ramię i, milcząc, wskazał leżącego na podeście bezgłowego trupa strażnika. Tego samego, z którym Drakkainen rozmawiał przed kilkoma godzinami. Nad bramą sterczała połowa rzeźbionej włóczni, ale łapy potwora nie było.

Vuko otworzył usta, jednak nic nie powiedział.

Najpierw pojawiło się przerażone stadko jeleni. Samiec, samica i cztery młode. Wybiegły z lasu i puściły się w stronę fortu, ignorując zupełnie Grismalfiego, jakby ich nie interesował.

Mgła zatopiła nagle drzewa i zalała polanę jak fala powodziowa. Ogarnęła uciekające zwierzęta i, zanim znikły, Drakkainen zobaczył z osłupieniem, że pędzący na przedzie rogacz rozpada się nagle w biegu na idealnie kwadratowe połcie, jakby przebiegł przez siatkę wiązek lasera. Potrząsnął głową.

— Tam nic nie ma — powtórzył.

A potem przypomniał sobie stwora, którego zarąbał. Mgła czy nie, tamto stworzenie było realne i piekielnie niebezpieczne. Zadrapania na skórze wciąż piekły go jak ukąszenia mrówek.

Zrobiło się zimno. Vuko spojrzał przez filtr termiczny i zobaczył, jak przed stojącym z wyciągniętym mieczem Grismalfim gęstnieje słup mgły, jak majaczy w nim coś krzywonogiego, wielkiego i człekokształtnego niczym rozwścieczony goryl górski.

Ktoś wrzasnął. W zwykłym widzeniu stwór był zgęstniałą ciemnością. Kosmatym mrokiem, w którym lśniły tylko rozjarzone czerwienią oczy i palisada potężnych zębów.

— Tam nic nie ma — powiedział Drakkainen po raz trzeci. — To tylko widziadło. Patrzcie, to przeleci na wylot.

Wyrwał pochodnię z kagańca i cisnął prosto w potwora. Huczący płomieniami pocisk przekoziołkował i odbił się od piersi stwora, sypiąc iskrami. Stworzenie przysiadło nieco i wydało z siebie grzmiący, infradźwiękowy ryk niemal na granicy słyszalności, od którego drżało powietrze.

Drakkainen zaklął, wyrzucił miecz za blanki i przeskoczył barierę, starając się nie poharatać o zaostrzone końce pali.

Przyspieszenie spadło na niego jak zasłona, zmieniając lot w senne szybowanie jak opadanie na spadochronie. Ustawił nogi, napiął mięśnie, podwinął język i zacisnął zęby. Z podestu do ziemi nie było więcej niż cztery i pół metra. Pamiętał, że na wprost bramy nie było żadnych pali.

Ziemia napłynęła mu na spotkanie. Zamortyzował upadek przewrotem przez bark i wyrwał swój miecz z ziemi.

Uniósł oręż z boku głowy, patrząc przez sunące ku ziemi krople deszczu, każda lśniła w blasku pochodni jak diament. W wyhamowanym świecie hiperadrenaliny mgła wydawała się sztywna jak zasłona. Krzyk Grismalfiego zmienił się w zawodzenie wieloryba.

Stwór zmaterializował się nagle i ruszył do przodu jak kosmata góra. Przypominał niedźwiedzia jaskiniowego, którego mama zapomniała się z Yeti. Sękata łapa z hakowatymi szponami śmignęła mu obok głowy, drąc zgęstniałe powietrze jak odrzutowiec. Uniknął jej półobrotem, zanurkował przewrotem między nogami potwora i, powstawszy po drugiej stronie, ciął dwukrotnie tam, gdzie powinny być ścięgna.

Ryk bólu brzmiał nisko, wibrująco, aż drżała przepona. Stwór odwrócił się, grzmotnął po gorylemu obiema olbrzymimi pięściami, wzbijając fontanny błotnistej wody, ale Drakkainena już tam nie było. Mokra rękojeść doskonale trzymała się dłoni, a klinga była ostra jak brzytwa. Wiwat zakłady Nordland, producent najlepszych mieczy we wszechświecie.

To tylko zwierzę, pomyślał Vuko. Duże, ale tylko zwierzę.

Ogromny łeb strzelił do przodu, szczęki zatrzasnęły się jak potrzask. W powietrzu poszybowały lepkie, ciągnące się jak nici krople śliny, owiał go ciężki, niemal mineralny smród. Drakkainen uchylił się półobrotem i ciął jedną ręką odwróconym ostrzem tuż pod potężnymi szczękami. Po gardle.

Patrzył, jak z szyi stwora wytryskuje pulsujący strumień czarnej krwi, jak rozpada się na okrągłe krople.

I wtedy oberwał.

Dopiero kiedy upadł po długim, idiotycznym locie, ciągnącym się bez końca w spowolnionym czasie, zrozumiał, że jest niedobrze. Ból napłynął gdzieś z kostki długą, mdlącą falą i już został.

Zlekceważyłeś to bydlę, skarcił się w myślach. Odpuściłeś sobie, pompatyczny durniu.

Próbował wstać, ale upadł z powrotem na mokrą trawę. Zmienił pozycję, ale w tym momencie rozczapierzona łapa, czarna jak skórzana rękawica, spadła mu na pierś, przygważdżając do ziemi.

Głupio tak, pomyślał Drakkainen, szkoda.

„Giną ci, którzy przestają myśleć” — mówił Levisson. Do miecza było za daleko. Wyciągnął dłoń, nie spuszczając wzroku z paskudnego, płaskiego jak ludzka twarz, niedźwiedziowatego pyska. Z przeciętej tętnicy buchał pulsujący strumień, ale część posoki powoli, szybującymi w nocnym powietrzu kroplami, wsiąkała w futro i kapała na twarz Wędrowca.

Miecz leżał za daleko.

Nie przestawaj myśleć.

Zarzucił zdrową nogę na przyciskające go do ziemi ramię i zrobił potworowi dźwignię na łokieć.

Równie dobrze mógłby chcieć złamać filar mostu.

Czarne wargi uniosły się, odkleiła się od nich kropla lepkiej śliny, a Drakkainen niby urzeczony patrzył, jak pojawiają się kły, a potem stożkowaty, częściowo wyliniały łeb, wielki jak ceber, spada na niego, prosto na jego głowę.

Szczęki zatrzasnęły się.

Na skorupie karwasza, którym Drakkainen się zasłonił. Ochraniacz pod warstwą udającego blachę tytanu miał modyfikowany, siedemnastowarstwowy laminat. Szkielet o strukturze plastra miodu, wypełniony prasowanym arachnidem. Ciekawe, jakie to bydlę miało nacisk szczęk.

Karwasz zatrzeszczał. Lada chwila pęknie, a wtedy ramię Vuka po prostu rozbryźnie się niczym pomidor.

Sięgnął drugą ręką i wetknął ją w ranę na szyi potwora, po czym namacał tam w środku cokolwiek i szarpnął.

Stwór wyprostował się nagle i na chwilę uniósł łapę przygważdżającą Wędrowca do ziemi, wydając z siebie grzmiący ryk. Nie poruszał się specjalnie szybko. Miażdżący nacisk powoli ustąpił, łapa podjechała w górę, a w tym czasie Drakkainen zdążył poderwać zdrową nogę, odepchnąć się od tułowia bestii i pojechać plecami po mokrej trawie, rozcinając sobie skórę o jakiś korzeń.

Miecz leżał w trawie, nietknięty.

Rozminęli się w ataku. W zwolnionym tempie wydawało mu się, że potwór człapie jak bawół krok za krokiem, wyrywając strzępy darni i rozbryzgując błoto. Sam wykręcił ciężki, zezowaty unik, skacząc na jednej nodze i ciął poziomo przez brzuch.

Potwór walił się do przodu sennie, powoli jak wysadzony budynek, uderzył o ziemię z łomotem, od którego wszystko zadrżało. Mięśnie i futro zafalowały od wstrząsu, w górę wyleciały bryzgi mokrej ziemi i koziołkujące patyki.

A potem krople pomknęły normalnie, wrócił szum deszczu i wrzaski wojów stojących na podeście.

Trącił łeb potwora czubkiem buta, doskonale wiedząc, że to idiotyzm, ale nic się nie stało. Zwierzę jak zwierzę. Żaden tam Obudzony.

— Aleś ty brzydki — mruknął Drakkainen. — Chyba niepodobny do taty.

Przez chwilę siedział, dysząc ciężko.

Niedługo.

Grismalfi stał samotnie przed bramą z wyciągniętym mieczem, jakoś żałośnie i bezradnie.

Na podeście zapadła martwa cisza. Straszna. Nawet psy umilkły.

Przed chłopakiem wyrósł wysoki, chudy stwór w czarnej, mokrej pelerynie z głową wyglądającą jak szczurza czaszka. Trzymał coś, co przypominało jakiś instrument muzyczny podobny do masywnego fletu.

Bardzo ciężko jest biec, kuśtykając na jednej nodze, z obnażonym mieczem. Zwłaszcza po kilku minutach przyspieszenia.

Istota stojąca przed bramą uniosła piszczałkę i wydała z niej dźwięk, który brzmiał jak krzyk kobiety. Przerażający, pełen udręki i strachu, tylko dłuższy niż mogą wydać z siebie ludzkie płuca.

Drakkainen biegł.

W powietrzu unosił się upiorny lament, a Grismalfi stał z uniesionym mieczem.

I starzał się.

Starzał się z trzaskiem. Z chrzęstem podobnym do odgłosu płonącej trawy. Błękitne włosy blakły i pokrywały się srebrem siwizny, skóra marszczyła się głębokimi bruzdami, miecz dygotał w coraz bardziej pajęczych palcach, na końcach których rosły połamane, żółtawe paznokcie, zwijając się w haki. Z półotwartych ust wypadały mu zęby, jeden po drugim, ciągnąc nitki gęstej krwi i śliny.

Drakkainen biegł. Unosząc w powietrzu skręconą nogę, kuśtykając i podskakując.

Nawet ubranie Grismalfiego się starzało. W jednej sekundzie pokryło się plamami, metalowe okucia poczerniały, hafty straszyły strzępami zetlałych nitek.

A nad tym wszystkim unosiła się niekończąca się skarga jak krzyk torturowanej banshee.

Vuko dobiegł i zatrzymał się w pozycji kota, pozwalając wywichniętej nodze ledwo dotykać ziemi.

Pod przyspieszeniem skarga była niskim, wibrującym buczeniem pełnym infradźwięków.

Nie zdążył.

Zanim klinga opadła, przecinając śpiew upiornego grajka, ten urwał nagle i zaczął się rozsypywać.

To nie był pył.

Grajek o głowie w kształcie szczurzej czaszki rozpadał się na ćmy. Pękate, o lśniących metalicznie odwłokach i skrzydłach jak maleńkie, czarne peleryny. Setki małych owadów odlatujących w noc.

Miecz przeciął pustkę.

Grismalfi leżał nieruchomo na ziemi, z wyblakłymi, czarnymi oczami patrzącymi w deszczowe niebo. Nie mrugał mimo drobnych kropli deszczu prószących mu prosto w źrenice.

Był bardzo lekki jak pusta skorupa. Przypominał zrzuconą wylinkę węża, ale rysów twarzy nie byłoby łatwo rozpoznać. Wyglądał jak mumia.

Mgła się rozwiała. Pozostał tylko deszcz.

Vuko uderzył czołem hełmu w tę część bramy, na której nie było kolców, i usłyszał w środku zgrzyt rygli.

Rozstąpili się w milczeniu, kiedy szedł, kuśtykając, z martwym księciem na rękach.

Położył go na stole w wielkiej halli tuż przy wygasłym palenisku.

Patrzył, jak wchodzą za nim, stając pod ścianami, jakby bali się podejść.

— To twój syn, Grismo! — krzyknął Drakkainen. Szczęki mu pulsowały. — Miał rządzić po tobie, ale zginął, żeby cię bronić. Zginął, rozpędzając włócznią mgłę. Stając przeciwko burzy. Dźgając mieczem wulkan. Rąbiąc trzęsienie ziemi. Po to, byś mógł mówić, że nigdy się nie cofasz. Nazywał się Grismalfi Deszczowy Ptak.

Odkuśtykał od stołu. Stojący rozstępowali się przed nim, kiedy lazł niezgrabnie na dwór. Patrzyli w milczeniu, jak szuka czegoś po majdanie. Wreszcie znalazł drabinę, potem wszedł do stajni i przyniósł stare tręzle. Stali dookoła, śledząc każdy jego krok. Patrzyli, kiedy obwiązywał nogę rzemieniami i zaczepiał stopę o szczeble drabiny. Przez jakiś czas szukał odpowiedniego ułożenia, w końcu szarpnął całym ciałem, z nogą unieruchomioną między szczeblami. Rozległ się chrupot, a potem zduszony krzyk brzmiący jak głos wilka. Patrzący cofnęli się.

Drakkainen, siedząc, rozwiązał rzemienie i rozmasował sobie kostkę, obracając stopę we wszystkie strony. Potem założył but i wrócił do halli, roztrącając tych, którzy nie zdążyli się cofnąć.

Znalazł kość, na której zostało sporo mięsa, wyschniętą gomółkę sera, pozbierał jakieś nadgryzione cebule, przysunął sobie faskę z ogórkami.

Patrzyli, jak łapczywie rwie placki chleba, jak prosto z dzbana żłopie piwo cieknące mu po brodzie, jak rwie zębami gicz, wgryza się w cebulę.

Nikt nic nie powiedział.

Nawet Grisma.

Potem Drakkainen odsunął od siebie resztki jedzenia, wstał i wyszedł z halli.

Stali na brukowanym dziedzińcu, kiedy wchodził do łaźni i trzasnął za sobą drzwiami. Słychać było, jak zapiera czymś drzwi.

Klan Szalonego Krzyku stał na dziedzińcu i patrzył na łaźnię.

Padał deszcz.

Rano przestało padać, ale wszyscy dalej stali, milcząco i bezradnie.

Wreszcie stopniowo się rozeszli. Trzeba w końcu jakoś żyć. Otwarto bramę, pasterze wyprowadzili krowy i kozy. Zaczął się jakiś ruch. Spod strzech chałup zaczął sączyć się dym.

Tylko z dworu dobiegało już zawodzenie kobiet i głos bębenka Wiedzącej. Książę miał wyruszyć w daleką drogę.

Ktoś zaprzągł wołu do porąbanego trupa potwora i odciągnął kawałek od grodu. Najmędrsi i najodważniejsi woje poszli tam z rogami piwa w dłoniach, żeby dźgać ścierwo włócznią, gapić się i wymieniać fachowe uwagi.

Późnym rankiem drzwi łaźni otworzyły się i ukazał się Drakkainen. Utykał trochę na jedną nogę, ale szedł pewnie, objuczony sakwami i torbą, w pełnej zbroi, z siodłem na ramieniu. Dalej miał kamienną twarz i nadal się nie odzywał.

Grisma zastąpił mu drogę.

— Mój syn umarł wczoraj w nocy — oznajmił.

— Widziałem — warknął Drakkainen.

— Umarł po to, żebyś ty z nami został. Jesteś mi to winien — zaczął Grisma, ale zobaczył minę Vuka i przerwał.

Ten rzucił siodło na ziemię i szybkim, wężowym ruchem wydobył miecz. Tylko trochę — na pięć palców, ale Grisma odskoczył gwałtownie do tyłu. Pozostali też się cofnęli.

— Spróbuj mnie zatrzymać, królu — powiedział Drakkainen cichym, strasznym głosem. — A obiecuję ci, że jeszcze dziś do południa nie będzie plemienia Szalonego Krzyku.

Grisma milczał.

Nitj’sefni schował miecz i zarzucił siodło na ramię. Odszedł wzdłuż strumienia, nie oglądając się za siebie i nikt go nie zatrzymywał. Mówili, że mgła szła za nim.

Загрузка...