Rozdział 7 Tańczące Węże

Daleka jest podróż, długie są drogi jezdne,

Długa jest tęsknota ludzka,

Wątpliwe czy do upragnionego celu dojdziesz,

Los to rozstrzygnie.

Svipsdagmál — Pieśń o Swipdagu

Okręty Węży odpłynęły. Nie wiem, czy na drugą stronę fiordu, czy w ogóle się wynieśli, w każdym razie w porcie ich nie widać. Wszystko wskazuje na to, że o ile każdy może przyjechać na jesienny wiec, to Ludzie Węże nie są tu mile widziani. Dla mnie to bardzo niewygodne, bo to jedyny ślad, na jaki dotąd natrafiłem. Muszę przycisnąć jakiegoś Węża. Problem w tym, że nie wydają się duszami towarzystwa.

Przechadzam się nabrzeżem i zachodzę do drogich kantorów. Między innymi do polecanego mi gorąco Grule Słomianego Psa. Szukam rzeczy.

Przeglądam całe stosy drobiazgów, na widok których każdemu antykwariuszowi zapotniałyby szkła kontaktowe. Zapinki, szpile, noże, kubki, krzesiwa, amulety, biżuteria. Niektóre toporne, inne zaskakująco precyzyjne. Splecione wzory, przywodzące na myśl skomplikowane węzły na rzemieniach albo splątane konary. Stylizowane zwierzęta, postaci ludzkie i znaki najcudaczniejszych alfabetów. Odlewane, kute, rytowane i cyzelowane. Cuda.

Ale ja szukam — zapalniczek. Włoskiej biżuterii. Szminki. Szwajcarskiego scyzoryka. Kompasu. Prostych, turystycznych gadżetów ze sklepu sportowego. Fiolki megapiryny. Lornetki. Składanych sztućców z nierdzewnej stali. Szczoteczki do zębów. Wszystko może się trafić. O ile nie zawierało żadnej elektroniki, będzie tu działać i zachwycać. Cokolwiek, choćby nóż dla płetwonurka, mogłoby wzbudzić furorę i zostać sprzedane za poważne pieniądze. Nóż płetwonurka — ostry jak brzytwa, pływający, obleczony w pochwę z czarnego i jaskrawożółtego plastiku.

Nic.

Kiedy pytam o pływające noże, których nie trzeba ostrzyć, metalowe, lecz lekkie butelki, w których gorący napój całymi dniami pozostanie gorący, a zimny nie zagrzeje się, choćby butelka leżała na słońcu lub też o szklane przyłbice, w których widać pod wodą, napotykam wzrok pełen współczucia i lekkiego dystansu. Nikt nie wykonuje żadnych gestów w okolicy czoła, ale to chyba dlatego, że nie do końca kojarzą umiejscowienie obłędu z mózgiem.

Pokazują mi natomiast kamień, który rzucony w górę zawsze pokaże drogę, bęben przywołujący wilki albo toporek, który przed wyjazdem położony pod łóżkiem, sprowadzi niechybną śmierć na kochanka żony.

Dziękuję.

Jestem rozwiedziony, obejdę się jakoś bez stada wilków i pozostaję głęboko przekonany, że kamień rzucony w górę najpewniej spadnie mi na głowę.

W końcu przechadzam się wśród straganów. Oglądam najcudaczniejsze stroje, wypatrując dżinsów, polarowych bluz albo kurtek z thermotexu.

Zamiast tego są miecze, ustawione w pustych beczkach jak jakieś parasole lub zawieszone z pochwami na kołkach, kolczugi, wiszące na kijach przewleczonych przez rękawy, rzędy hełmów, całe palisady włóczni i łuków.

Kupuję gruby pęk strzał. Całą wiązkę liczącą pięćdziesiąt sztuk. Jednak nie natrafiam na żaden pożyteczny ślad i ostatecznie ląduję za stołem w towarzystwie pieczonej połówki jakiegoś ptaka i placka chleba.

Rwę kawałki mięsa, popijam piwem i marzę o croissancie z dżemem. Albo grzance z salata iz hobotnice. Wypatruję Ludzi Węży. Ci na okręcie mieli tatuaże nie tylko na rękach, ale i na twarzach, nosili się raczej na czarno i mieli ciemne, wysmarowane czymś, jakby smołą, długie włosy. Wyróżniali się.

Jednak ci, którzy na mnie napadli, wyglądali typowo jak tutejsi przechodnie. W brązach, czerwieniach i oliwkowej zieleni jak wszyscy. Portki, długie bluzy, jakieś pelerynki. Gdyby nie tatuaże i wisiorki, trudno byłoby rozpoznać w nich Węży. Zresztą pojawili się, zanim przypłynęły tamte okręty.

Mieli brody, a Węże golą twarze. Jednak zazwyczaj tu nosi się zarost przystrzyżony w krótką szczecinę. Taką brodę można zapuścić w tydzień. Nie widać, czy jest świeża, czy przystrzyżona. Najwyraźniej moi nieżyjący przyjaciele usiłowali wtopić się w tłum.

— Kup mi piwa, Śpiący Na Drzewie. — Słyszę skrzypiący, zrzędliwy głos.

— Miło cię widzieć, Kruczy Cieniu. Co, kiepsko interes idzie?

— Nie, ale skoro cię już spotkałem, to niech będzie z tego przynajmniej jakaś korzyść.

— A co ja zyskam poza tym, że zmarnuje się trochę tego kiepskiego piwa?

— Kiedy głupi spotyka mądrego, zawsze ma z tego pożytek. Ludzie mogą pomyśleć, że może ma trochę rozumu, skoro z mądrym siedzi.

— To znowu korzyść dla ciebie.

A jednak kupiłem mu piwa.

— Skoro jesteś taki bywały, to czy powiesz mi, co wiesz o Ludziach Wężach, czy muszę z tobą wygrać w króla?

— Mają po dwie ręce i dwie nogi. Jak przyjdzie noc, to śpią, a jak wstaną, to idą się w krzaki wysikać. Po wodzie żeglują, a po lodzie jeżdżą na łyżwach. Najlepiej ich zabijać żelazem. Głupiego po tym poznać, Śpiący Na Drzewie, że zadaje głupie pytania.

— Gdzie żyją?

— Na wschodzie, za Ziemią Ognia. Można popłynąć tam wzdłuż brzegu albo od drugiej strony fiordem Dragoriny, albo środkiem — iść górami. A na co ci oni?

— Może tak być, że jeden z tych, których szukam, trafił między nich.

— No to po kłopocie. Postaw mu gdzieś przy drodze żalny kamień i wypij za jego spokój.

— Nie, dopóki nie zobaczę trupa.

— Zobaczysz najprędzej własnego.

— Mnie nie tak łatwo zabić.

— Coś o tym słyszałem. Posłuchaj, co powiem, Śpiący Na Drzewie. Do takiej krainy jak Ziemia Węży nie wchodzi się traktem, prosząc o nocleg. Podobno została ogarnięta przez zimną mgłę, więc nie wierz niczemu, co ci tam powiedzą, albo nawet temu, co sam zobaczysz. Jednak tu nie bądź taki podejrzliwy. Rozsądny mąż wie, kogo się strzec, i umie odróżniać wrogów od przyjaciół. Jak ci ktoś proponuje, że podwiezie cię po drodze, skorzystaj. Kiedy znajdziesz przyjaciela, to nie porzucaj go pochopnie, kiedy zechce ci towarzyszyć. Nie odrzucaj też gościny. Idzie jesień, lepiej mieć nad głową dach niż chmury. Lepiej siedzieć przy ogniu niż brnąć w mokrym śniegu. I przede wszystkim nie pozwól sobie odebrać tego, co zdobyłeś. W Ziemi Węży nie przyjmuj pochopnie ani łyka wody, ani kęsa strawy, ani ciała niewiasty. I uważaj na łydki. Węże kąsają.

Zagląda do dzbanka i krzywi się, po czym ostentacyjnie stawia go do góry dnem. Kiwam głową i idę po następny. Jestem ciekaw, co starzec mi jeszcze powie.

Kiedy wracam, dosłownie po trzech sekundach, ława przy stole jest pusta. Rozglądam się, ale Kruczego Cienia nie ma nigdzie w zasięgu wzroku. Widzę natomiast Grunaldiego Ostatnie Słowo, stojącego w towarzystwie młodego Atleifa. Machają do mnie przyjaźnie. Dobrze. Przynajmniej ktoś wypije to piwo.

— Gdzie poszedł ten, z którym mówiłem?

Grunaldi unosi brwi.

— Siedziałeś sam. Gapiłeś się przed siebie, a potem wstałeś i poszedłeś po piwo. Pozdrawiałem cię, ale nie usłyszałeś. Nie widziałem, byś z kimś mówił.

Patrzę na nich w osłupieniu. Atleif krzywi wargi w grymasie typu „nie patrz na mnie, ja nic nie widziałem” i też kręci głową.

Siadają i zaraz odpinają rogi od pasa. Grunaldi podnosi pokrywkę dzbana i wącha zawartość.

— Po miesiącach na morzu — mówi — każde piwo jest dobre. Nawet to, które Strandlingowie warzą na jesienny wiec z moczu kozła, ostu i pomyj. Wiedzą, że żeglarze osuszą wszystkie beczki.

— Kiedy zacznie się wiec? — pytam.

— Nie wiesz? Już trwa.

Czuję się jak w szkole. Dlaczego zawsze wszyscy skądś wszystko wiedzą, a ja nie. To jak zły sen. „Do kiedy trzeba zaliczyć chemię? — Nie wiedziałeś? Do wczoraj”. A potem tak samo przez całe życie.

Wstaję.

— Muszę tam iść! Mówiłem wam, że szukam kogoś. Chciałem tam to ogłosić.

Atleif kręci głową.

— To się nie tak robi. Nie pozwolą ci ogłaszać niczego w Kręgu Kamieni. Tam się odbywają wielkie narady styrsmanów i najważniejsze sądy. Tam się łagodzi spory między całymi ziemiami. Nie możesz tak sobie wejść i coś ogłaszać, tym bardziej, że jesteś cudzoziemcem. A małych kręgów, gdzie się sądzi zwykłe spory, jest za dużo. Do tego pełno tam gapiów. Siedzą nawet na skałach i drzewach, bo chcą oglądać pojedynki. Może trafi się też egzekucja? Wynajmij krzykacza.

— Kogo?

— On ma rację — powiada Grunaldi. — Krzykacza. Takiego, co ma dobrą pamięć i gromki głos. Dasz mu parę miedziaków, więc będzie chodził po wiecu i jarmarku i wołał tych, których szukasz, krzycząc, że tu siedzisz. Tu przyjeżdżają ludzie szukać tych, co popłynęli za morza i nie wrócili, kobiety pytają o swoich mężów, ludzie sami gubią się co chwila. Przecież tu jest żeglarzy jak śledzi w ławicy. Łatwo znajdziesz krzykacza, ubrany pstrokato, ma kij z kogucimi piórami na końcu.


No, to wynajmuję krzykacza, ubranego w jaskrawą kurtę, obszytą łatami w przeróżnych kolorach i dzwoneczkami. Wygląda jak trefniś, ale ma rzeczywiście doskonałą pamięć. Nie mam pojęcia, jak to robi. Jest pewne, że na widok srebrnego siekańca aż kipi od motywacji. Po kilku próbach wykrzykuje pełen opis poszukiwanych wraz z tylko odrobinę zniekształconymi nazwiskami, oraz zupełnie zrozumiale krótki komunikat po angielsku: „Ewakuacja! Wracajcie do domu! Zespół ratunkowy jest tutaj! Szukajcie Ulfa Nocnego Wędrowca. Stacja Midgaard II, wracajcie do domu!”. Głos ma jak trąba jerychońska. Po pierwszej próbie aż mi dzwoni w uszach.

Określenie „rescue team is here” w stosunku do mnie jednego jest może zbyt szumne, ale nie chcę odbierać moim rozbitkom ducha. Niech wyobrażają sobie dziesięcioosobowy zespół ewakuacyjny obwieszony sprzętem. O ile zrozumieją, co to znaczy: „zezbór rabunkowy yez duda!”.

W tej sytuacji mogę wrócić do stolika i wyrabiać się towarzysko, wznosząc puchary w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

— Chciałeś iść z nami, jak będziemy kupować niewolników — zauważa Atleif. — Musimy wszyscy kupić przynajmniej ze dwudziestu mężczyzn i kilka dziewczyn. Ja dwie, Grunaldi też ze dwie. Potrzebni i do wioseł, i w domu.

— Pójdę. Chodzi o to, że ci, których szukam, mogli kiedyś pójść w niewolę. Skąd się biorą niewolnicy?

— No, najpierw jakiś niewolnik spotyka niewolnicę, a potem... — Najwyraźniej, pomimo krowich oczu, mam jeszcze jakąś ekspresję w twarzy, bo Ostatnie Słowo nagle milknie.

— Pytam, czy ktoś tu poluje na ludzi i sprzedaje ich potem?

— Nie. Ich krewni by cię zabili. U was tak się robi? Wszyscy łapią się nawzajem i sprzedają? To są brańcy z obcych krajów, czasem jeńcy. Zdarza się, że także przy rodowych wróżdach. Jest też takie prawo, że przestępca może zostać oddany poszkodowanemu, żeby odpracował winę. Ale to nie jest na zawsze — brańcy idą w niewolę na lat dziesięć, jeńcy na dwadzieścia, a skazani zależy, jak wiec postanowi.

Chcę jeszcze o coś zapytać, ale raptem przy naszym stole staje dwóch miejscowych w pełnym rynsztunku, jeden z toporem w dłoni i tarczą, a drugi z krótką włócznią.

— Ty jesteś ten dziwny cudzoziemiec, co go nazywają Nocny Wędrowiec, który mieszka u Gorącego Krzemienia?

— Tak — odpowiadam pełen niepokoju. — O co chodzi? Znowu go napadli?

— Trza ci iść pod sąd. Pod Głóg Prawdy.

W jednej chwili staje mi przed oczami widok uliczki i leżące na niej trzy trupy Ludzi Węży, a potem perspektywa utopienia w sieci. Cyfral reaguje na uderzenie strachu i natychmiast się aktywuje.

***

Drakkainen spojrzał przeciągle na strażników, szacując siły. Mimo broni, trzymanej w gotowości, nie wydawali się groźni.

Atleif odstawił róg i bardzo powoli wstał z ławy, patrząc na przybyszów. Grunaldi wsadził do ust kciuk i palec wskazujący, po czym przeraźliwie gwizdnął.

Na jednym z wilczych okrętów rozległy się krzyki i tupot nóg.

— Nikt, kto siedzi przy stole z Ludźmi Ognia, nie będzie nigdzie wleczony — oświadczył Atleif stanowczo. — On jest cudzoziemcem. Przybył na wybrzeże niedawno i nie może mieć tu z nikim żadnej zwady, bo nikt go tu nie zna prócz nas. Nie może mieć sporu w kraju, w którym jest tak krótko.

Oj, mogę, pomyślał Drakkainen, w ten czy inny sposób zamieszany w, lekko licząc, pięć różnych zabójstw.

— Poza tym nie zna naszych praw, więc nie można go winić o ich łamanie.

— Są prawa, które wszędzie na świecie są takie same — odpowiedział flegmatycznie ten z toporem. — A należy do nich prawo przeciw złodziejom. Zaś Lyfdag Karmiący Ryby, handlarz koni z Ziemi Słonej Trawy mówi, żeś mu ukradł najlepszego konia ze stada, które wiódł na jarmark.

— Ten Karmiący Ryby powinien lepiej pilnować swojego dobytku, a nie zawracać mężom głowę na jarmarku — wycedził Grunaldi. Po czym zwrócił się do Drakkainena: — Ukradłeś konia temu tam Lyfdagowi?

— Nie — odparł Drakkainen. — Ale prawda, że spotkałem konia samego w lesie i ujarzmiłem. Widziałem, że ma jakiś znak na skórze, ale tam nikogo nie było. Dobrze, pójdę. Zobaczymy. Odpłacę temu Karmiącemu Ryby i po wszystkim.

— Sam nie pójdziesz. Jesteś jednym z nas i w takim razie wszyscy Ludzie Ognia pójdą pod Głóg Prawdy.

— Jak mówi wasze prawo? — zapytał Vuko żeglarza, kiedy szli już w kilkunastu w stronę tłumu oblegającego łąki. — Jeżeli koń ma znaki, a ucieknie właścicielowi, to trzeba go oddać?

— Ale! — żachnął się Grunaldi. — W ogóle nie słyszałem, żeby kto oddawał znalezionego konia.

Lyfdag Karmiący Ryby od razu robił antypatyczne wrażenie. Miał okrągłe, bladoniebieskie oczka i rzadką brodę, wyglądającą jak kępa wodorostów, prócz tego był jakiś taki blady i ciastowaty jak niedopieczona bułka. Wokół stało parę osób, ale najwyraźniej ten sąd nie uchodził za szczególnie pasjonujący.

— Jestem Jolgwir Księżyc Na Twarzy, głosiciel prawa — oznajmił starzec siedzący przy ognisku na wysokim, białym kamieniu. — Ten tu Lyfdag Karmiący Ryby powiada, żeś odebrał mu konia, który miał być poświęcony bogu morza Medirowi. Mówi, że jeden z jego ludzi poznał zwierzę, na którym wjechałeś do miasta. Wybrał mnie, bym rozsądził ten spór, bo twierdzi, że musi cię zabić, i chce, by zdjęto z ciebie mir jesiennego wiecu. Co na to powiesz?

— Szacowny Jolgwirze — zaczął Drakkainen. — Nie znam Lyfdaga i nigdy go nie widziałem i niczego mu nie ukradłem. Tego rumaka spotkałem daleko stąd w lesie, kiedy szedłem rzeką od Pustkowi Trwogi. Był sam i błąkał się po puszczy. Okiełznałem go i teraz jest mój. Ale jeżeli Lyfdag udowodni, że naprawdę koń jest jego, jestem gotów zapłacić mu zwykłą cenę, jaką bierze za konie, i dorzucić coś jako odszkodowanie. Wierzchowca bowiem już nie oddam.

— To z Ziemi Słonej Trawy pędzi się stada wzdłuż rzeki Vlariny? Szedłeś tu przez Pustkowia Trwogi? — zapytał Grunaldi.

— Szedłem prosto wzdłuż wybrzeża — zawołał Lyfdag. — Koń został ukradziony nocą na wydmach, siedem dni drogi stąd na północ. Zabrano go mocą Czyniących. Posłyszeliśmy huk gromu i konia nie było. Zniknął ze środka stada. Miał być poświęcony w ważnej, morskiej sprawie Medirowi, więc poniosłem stratę potrójną. Raz, że straciłem rumaka wartego trzy gwichty, dwa, że przepadło obiecane wotum dla boga, trzy, że ten przybłęda zakpił ze mnie, wjeżdżając na moim ogierze do miasta. Dwie ostatnie rzeczy nie są do wycenienia. Powiadam ci, Jolgwirze, że ten włóczęga musi umrzeć, a ja muszę odzyskać swoją własność. I jeszcze powiem, że ten człek ma kłamliwy język, bo to jest koń szykowany na ofiarę, wybrany w źrebięctwie przez kapłana Medira i najdzikszy z dzikich. Nie zna siodła i nikt go nie okiełzna.

— Sameś powiedział, że Ulf obraził cię, bo jeździ na tym koniu — przerwał Grunaldi. — Jakieś dziwy nam tu opowiadasz. Ten człowiek jest słaby w głowie, prawomówco. Niepotrzebnie wstawaliśmy od piwa.

— Chyba musimy zobaczyć tego konia — powiedział Jolgwir. — Niech ktoś pośle strażnika do domu Lunfa i przyprowadzi to zwierzę.

— Tak nie może być — odezwał się Drakkainen. — Ten wierzchowiec zabije każdego, kto nie będzie mną, a spróbuje go odwiązać. Zeszłej nocy już zabił złodzieja, który napadł na dom Lunfa i chciał go ukraść. Sam muszę go przyprowadzić. Poślij mnie razem ze strażnikiem.

— Wtedy uciekniesz! — krzyknął Lyfdag.

— Więc poślij z nim dziesięciu strażników albo chodźmy wszyscy! — zniecierpliwił się Grunaldi. — Teraz to ja sam chcę zobaczyć ogiera, który jest wart trzy gwichty, bo jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Czy on może fajda złotem? Pływa po morzu? Fruwa w huku gromu? I jak to jest, że jednocześnie można i nie można go dosiąść?

Ostatecznie Drakkainen odbył spacer do domu Lunfa pod eskortą strażników i wrócił, jadąc na Jadranie. Na widok ogniska i zebranych wokół ludzi, a zwłaszcza Lyfdaga, wierzchowiec zaczął prychać i porykiwać, boczyć się i tańczyć, więc Wędrowiec musiał go uspokoić. Zsiadł, pogładził konia po szyi i przytulił czoło do jego łba.

Jadran i Vuko razem. — Zabrzmiało w rezonatorze. — Jadran nie pójdzie. Zły człowiek nie zabierze. Jadran i Vuko razem.

No nie, tak nie mogę, pomyślał Drakkainen, nie oddam go.

— Koń jak koń — oznajmił Grunaldi. — Wart może trzy szekle, ale nie więcej. I wszyscyśmy widzieli, jak Nitj’sefni na nim jeździ.

— Czy to jest twój koń, Lyfdagu? — zapytał Jolgwir.

— Każdy widzi, że Lyfdaga! Ma nasze znaki na boku! — wrzeszczeli ludzie Karmiącego Ryby.

Głosiciel prawa wstał z kamienia, krzywiąc się i chwytając za plecy na wysokości krzyża, a potem stuknął laską w ziemię.

— Powiem tak: wy, Ludzie Słonej Trawy szliście wybrzeżem. Nocnego Wędrowca widziano, jak wjeżdża przez południową bramę, więc szedł zachodnim brzegiem Vlariny. Nie mogło być inaczej, bo obaj nie macie łodzi. Więc wynika z tego, że nie mógł ci ukraść tego konia na wydmach, bo go tam nie było. Więc ani nie odebrał ci przemocą twojej własności, ani cię nie obraził. Z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że to twój koń i poniosłeś stratę. Wszystko wskazuje na to, że rzecz stała się z powodu mocy Czyniących, a prawo wtedy mówi, że takie przypadki traktuje się tak samo, jak te, które same się stają, spowodowane przez bogów albo los. Jak uderzenie pioruna albo falę na morzu, albo sztorm. Chyba że schwyta się Czyniącego. Więc pytam was: czy Ulf Nocny Wędrowiec jest Czyniącym?

Ludzie Ognia popatrzyli po sobie, ale nic nie powiedzieli.

— Jest Czyniącym! — darli się stronnicy Lyfdaga. — Mówi się, że uniknął śmierci od czarnego bluszczu w domu Skifanara.

— Jest szybki i szybko robi mieczem — powiedział grzmiącym głosem Grunaldi. — Do tego ma łeb na karku! Jeżeli to znaczy, że jest Czyniącym, to u nas, w Ziemi Ognia, są sami Czyniący! Powiedz mi, prawomówco, jakie prawo łamie mąż, który poradzi sobie z nieszczęściem? Wędrujący Nocą nie posadził tam tego żywego bluszczu z żelaza, tylko pomógł go nam powyrywać i zabił Skifanara, co zdjęło klątwę. Wszyscy to widzieliśmy. Gdyby był Czyniącym, to nie narażałby się na śmierć, wyrywając bluszcz kotwicą i rąbiąc nożem, tylko spopielił by go pieśnią bogów.

— A zatem tego, czy Ulf Nitj’sefni jest Czyniącym, nie można rozstrzygnąć — oznajmił prawomówca. — Uważam zatem, że sprawa powinna skończyć się odszkodowaniem. Jednak gdy w grę wchodzi obrażona cześć, odszkodowanie nie wystarczy. Nie można ukarać Ulfa, bo nic nie zrobił. Spór jednak pozostał. Musicie go więc rozstrzygnąć tu, przed Głogiem Prawdy. Wystarczy zwykły pojedynek. Taki, w którym przegrywa ten, kto wykroczy za wyznaczone pole, rzuci na ziemię miecz albo ucieknie za kamień. Wówczas nie wolno go zabijać, ale straci i konia, i odszkodowanie, które wyniesie pięć marek srebra.

— Nie chcę takiego pojedynku! — wrzasnął Lyfdag. — Tu, przed sądem jesiennego wiecu mam prawo żądać pojedynku w Kręgu Ognia!

— Nie, no! To brednie! — krzyczał Grunaldi. — Czego ty od niego chcesz? Wymordował ci rodzinę czy co? Przecież do dziś wcale go nie widziałeś! Krąg Ognia jest dla mścicieli! Pozwolisz, prawomówco, żeby ktoś sięgał po prawo zemsty z powodu konia za parę szekli?

— Prawo mówi tylko, że każdy może żądać Kręgu Ognia.

— Co to za „Krąg Ognia”? — zapytał Drakkainen, nachylając się do Atleifa.

— Wyznacza się pole ogniskami — odpowiedział młody. — A walczy dowolną bronią, jaką kto chce. Wchodzi dwóch, wychodzi jeden albo żaden. Proste i nie można zrobić inaczej. Jeżeli obaj porąbią się tak, że nie mogą dalej walczyć, zostawia się ich w kręgu, aż jeden umrze lub wydobrzeje na tyle, by dobić drugiego. Tak długo, jak trzeba.

Drakkainen zacisnął szczęki. Więc znowu albo zabiję, albo umrę. Z powodu konia. Co za popieprzony świat!

— Rozsądź, prawomówco. Czy warto, by ktoś umarł z powodu konia? — zapytał Drakkainen. — Nie widziałem nigdy tego człowieka. Nic dla mnie nie znaczy. Nie chcę go zabijać. Proponowałem mu odpłatę. Czego on jeszcze chce ode mnie?

— Jeżeli on żąda Kręgu Ognia, ma do tego prawo — oznajmił Jolgwir. — Bowiem wtedy każdy ryzykuje tak samo. Ogłaszam zatem, Krąg Ognia!


— Mogę mu oddać tego konia — warknął rozgoryczony Drakkainen do Grunaldiego. — Sam go układałem i wiem, że koń go zabije i ucieknie do mnie.

— Raczej on zabije konia, żeby ci dokuczyć. Zresztą on wcale nie chce konia. Chce się bić. Musiałeś mu zaleźć za skórę — odpowiedział Grunaldi. — Zetnij go i po kłopocie. Chyba poradzisz sobie z takim tłustym skunksem?

— Nie chcę mieć jego śmierci na sumieniu.

— Takich rzeczy się raczej nie wybiera. Zresztą życie takiego robala to niewielki ciężar. Zaraz świat zrobi się trochę lepszy.

Kiedy przyniesiono worek z bronią i wściekły Drakkainen założył pełen rynsztunek włącznie z hełmem i półpancerzem, ognie już rozpalono. Było to osiem ognisk w odległości jakichś trzech metrów jedno obok drugiego. Wieść o pojedynku w Kręgu Ognia zdążyła już obiec tłum i nudnawy spór o ukradzionego konia nagle bardzo zyskał na popularności. Pole walki otoczyła zwarta ciżba i przyjaciele musieli siłą torować Drakkainenowi przejście.

Jego przeciwnik już stał w kręgu i ku osłupieniu Wędrowca to nie był Lyfdag. Wśród ognisk stał jakiś wysoki i chudy jegomość w czarnej pelerynie z kapturem. Miał ręce założone na piersi, a twarz ginęła mu w cieniu. Nie widać było natomiast żadnej broni.

— Co to za jeden?! — Vuko zapytał siedzącego na kamieniu Jolgwira, wskazując mieczem. — Gdzie ten, co mnie wyzwał?!

— Bronią Lyfdaga jest ten oto mąż. Skoro on chciał wejść w Krąg Ognia zamiast tamtego, to jego sprawa. Teraz obaj przekroczyliście krąg, wyjdzie tylko jeden.

Nie było rady.

Drakkainen zaciągnął popręgi karwaszy i poprawił hełm na głowie. Zgiełk tłumu, przytłumiony głębokim, sięgającym aż po uszy nakarczkiem, brzmiał jak szum morza.

Miał złe przeczucia. A nade wszystko nie chciał już nikogo zabijać.

Wyjął miecz i wbił w ziemię, po czym ukląkł na chwilę w pozycji zazen, usiłując oczyścić mózg i zmienić się w maszynę do walki. Czuł się wmanewrowany, zniechęcony i zmęczony. Fatalny stan w takiej sytuacji.

Nie udawało się. Myśli trzepotały w głowie jak stado wron.

Przeciwnik stał na rozstawionych nogach i patrzył spod kaptura nieruchomy jak skała. Gdzie miał broń? Dlaczego chciał wejść w Krąg Ognia? To poważna sprawa. Dlaczego tamten był taki spokojny?

O co tu chodzi?

Vuko wpuścił powietrze przez nos, a wypuścił przez usta. Ibuki. Energia chi. Droga ośmiu kręgów. Droga wojownika. Bla, bla, bla.

Pierdoły.

Wyskoczył w powietrze, prostując nogi, wyciągnął miecz i przełożył dłoń przez imaki tarczy.

„Nie wybierasz ani czasu, ani miejsca, ani przeciwnika — to on wybiera ciebie” — powiedział Levisson.

Własny oddech szumiał pod kopułą hełmu jak w wiadrze. Przeciwnik nadal się nie ruszał, tylko łypał ponuro. Miał sięgające do łokci żelazne rękawice. Dusiciel jakiś, czy co?

— Nie znasz potęgi ciemnej strony Mocy, Luke — powiedział mu Drakkainen. Zauważył, że chyba jest wściekły, bo mimowolnie zaczął drwić. Zawsze tak było.

Tamten bez pośpiechu odpiął płaszcz i pozwolił mu opaść na ziemię. Miał zygzakowate tatuaże na twarzy i ramionach, a sczesane na tył głowy, długie włosy, zaplecione w wąskie warkoczyki, wysmarowane były dziegciem. Ubrany był w czarną, skórzaną kamizelkę, a prócz tego na gołym torsie zwisał mu amulet podobny do spirali DNA albo symbolu służby medycznej. Tańczące Węże. Rozprostował ze zgrzytem palce w metalowych osłonach, po czym uderzył pięścią w dłoń i sięgnął do skórzanej, półokrągłej pochwy u pasa, skąd wydobył lśniący dysk wielkości średniej pizzy. Tłum zaszemrał.

Przeciwnik zmrużył paskudne, żółtawe ślepia i zasyczał, pokazując nacięty na końcu rozdwojony język, zabarwiony czymś na czarno.

— Fajno. Ty, ja i frisbee — wycedził Wędrowiec. — Na śmierć i życie.

Przyspieszenie uderzyło mu w żyły, jeszcze zanim tamten wypuścił dysk. Rzeczywiście ruchem nadgarstka, tak samo jak na plaży.

Zgiełk tłumu rozciągnął się w głuchy pomruk, a dysk ciął powietrze, obracając się wokół osi. Leciał trochę szybciej niż powinien i zmierzał w stronę Drakkainena po łukowatej, wznoszącej się trajektorii. Człowiek Wąż stał wciąż nieruchomo z wyciągniętą ręką i płasko rozłożoną dłonią.

Drakkainen wyliczył sobie tor lotu dysku i wykręcił unik w przeciwną stronę. Taki unik jest najlepszy, ale trudny. Nie od ataku, ale pod atak. Przez ułamek sekundy jest groźniej, a potem trajektorie się rozmijają.

W teorii.

Dysk wyraźnie zadygotał w powietrzu, po czym nagle zaczął się przechylać i skręcać w stronę Wędrowca.

Ten nie zdążył się przerazić, ale kolejny unik zrobił w ostatniej chwili. Wirujące ostrze musnęło jego tarczę, zostawiając wyraźną szczerbę, znów zadygotało w powietrzu i odchyliło lot do góry, zatoczyło łuk i spadło prosto w metalową rękawicę przeciwnika. Uderzenie w tarczę omal nie powaliło Vuka na ziemię.

On tym steruje, pomyślał Drakkainen. Wykręciłem się, bo jestem daleko. Ma ich jeszcze kilka. Nie da mi nawet podejść. Może się wypchać Krav Maga, aikido i szermierka. Tu potrzebny jest rewolwer.

Dysk wystrzelił z dłoni Węża i pomknął, tym razem płasko, niemal na wysokości kolan. Tłum zareagował rozciągniętym, basowym grzmotem z opóźnieniem niemal trzech dziesiątych sekundy.

„Myśl — powiedział w jego głowie Levisson. — Kto nie myśli, jest trupem”.

Wąż stał z wyciągniętą dłonią i rozłożoną płasko rękawicą. Steruje dłonią, pomyślał Drakkainen. Jak, na litość boską?!

Musiał reagować tuż przed trafieniem, tak, żeby nie zostawić tamtemu czasu na korekty. Kiedy talerz znajdował się o dwa kroki, ciął z góry.

W ostatniej chwili krąg przekręcił się do pionu i rozminął z jego ostrzem, po czym odbił się od ziemi i, wirując jak urwane koło ciężarówki, prysnął mu prosto w twarz.

Drakkainen zasłonił się, lecąc przez zgęstniałe, zmienione w rtęć powietrze. Podstawił płasko swoją tarczę i pozwolił pociskowi przetoczyć się po niej. Przemknęło mu przez myśl, że poprzednio wyszczerbił pancerz, bo kręcił się w drugą stronę jak ostrze piły tarczowej.

Piła tarczowa to taka piła do cięcia tarcz, pomyślał głupio, uderzając o ziemię.

Wstrząs wyrwał mu imak z dłoni i tarcza odpłynęła z ramienia jak w stanie nieważkości, żeglując wśród wyrwanych kawałków darni.

Wyrzucił obie nogi, podrywając się podrzutem z ziemi. Staw skokowy odpowiedział przeciągłą falą znajomego, mdlącego bólu.

W ten sposób nigdy mi to nie wydobrzeje, przemknęło Drakkainenowi przez myśl.

Dysk wyleciał z Kręgu Ognia i wpadł pomiędzy gapiów, wzbijając czerwoną chmurę rozpylonej krwi. Tłum eksplodował krzykiem.

Drakkainen wystrzelił trójskokiem w stronę Węża. Płynął przez oleiste powietrze, widząc, jak tamten szybciej niż powinien sięga do swojej torby. Odbił się prawą nogą, mając jeszcze dobre dziesięć metrów, i popłynął znowu, kiedy palce tamtego ujmowały ostrze. Uderzył drugą nogą w ziemię, wiedząc już, że nie dobiegnie, kiedy zgięty nadgarstek przeciwnika wyprostował się i pocisk wyślizgnął się w jego stronę.

Nie było czasu.

Drakkainen otworzył pięść i pozwolił mieczowi odpłynąć z dłoni.

A potem uderzył ręką dysk z góry, podkładając drugą, i uwięził go pomiędzy klaskającymi dłońmi. Stopa Wędrowca uderzyła o ziemię. Drakkainen targnął biodrami, wykręcając w powietrzu piruet, przemieścił górną dłoń, starając się nie dotykać ostrej jak brzytwa krawędzi tnącej, po czym chwycił dysk pomiędzy kciuk a palec wskazujący i, nadal obracając się, wystrzelił go spod pachy.

Minęli się tuż-tuż, niemal ocierając ramionami, a potem obaj stali przez chwilę nieruchomo.

Tłum milczał.

Palce w metalowej rękawicy wyprostowały się i kolejny dysk wysunął się z nich, wbijając się w trawę.

Skądś dobiegał cichy, perlisty szum jak z ogrodowego zraszacza.

Z przeciętej ukośnie szyi Człowieka Węża strzelał pulsujący strumień jasnej, tętniczej krwi.

Poza tym obaj stali bez ruchu.

A potem pod człowiekiem w czarnej kamizeli ugięły się kolana i zwalił się nagle na ziemię bezwładnie niczym porzucona marionetka, a Drakkainen wyszedł z trybu bojowego.

Prosto we wrzask tłumu, huk płonących ognisk i rude światło popołudnia.

— Na plaży nie miałem sobie równych — wycedził Wędrowiec i podniósł leżący w trawie miecz. Znalazł jeszcze tarczę i, roztrącając tłum, opuścił Krąg Ognia.

Nie ocierając krwi sączącej się z nosa po wardze, doszedł aż do miejsca, gdzie leżały jego rzeczy i stał Jadran, i tam dopiero zemdlał.

***

Budzę się skołowany w kompletnych, dusznych ciemnościach.

Siedzę, dysząc, i patrzę w ciemność. Prosto z koszmaru pełnego węży, krwi, trupów i winy.

Istne piekło. To cyfral czyści mi mózg. Mogę chodzić i patrzeć w lustro, mogę znieść własną osobowość, pomimo że dopiero co zabiłem człowieka, mogę drwić sobie z szoku posttraumatycznego, ale ceną za to są koszmary godne Dantego.

Nic nie widzę.

Nie jestem związany, ale mam na sobie tylko spodnie. Kostka spuchła wyraźnie, na dłoni mam amatorsko zawiązany opatrunek z jakiejś przesiąkniętej krwią szmaty.

Gdzie ja jestem? To loch? Piwnica?

Jest ciemno.

Pachnie solą, stęchlizną, wędzonym mięsem i smołą. Pomieszczenie rezonuje drewnianym pogłosem jak wnętrze gitary. Słyszę gdzieś niedaleko pluskanie wody, dalej przeciągłe skrzypienie lin, czyjeś kroki, stukające dźwięcznie, jakby koń łaził po moście z drewna.

Okręt.

Jestem na okręcie.

Leżę na drewnianej podłodze na kilku grubych, ale brudnych futrach, rzuconych jedno na drugie.

Wzmacniam światło i widzę, że opodal, pomiędzy wręgami i pod wybrzuszoną beczkowato burtą, leżą moje toboły, siodło i sakwy.

Znajduję maść przeciwko stłuczeniom, znowu opatrunek w aerozolu, znowu kompleks regeneracyjny. Na szczęście opatrzone wczoraj rany się nie otworzyły. Białe smugi opatrunku trzymają, odżywiają, doprowadzają powietrze i leczą. Za to na dłoni zarobiłem ukośną szramę od nasady palca wskazującego aż do środka kiści. Jednak musiałem chlasnąć się o ten dysk.

Jak co wieczór. Przenośna klinika. Vuko Drakkainen — jednoosobowy oddział pourazowy.

Zakładam jeszcze samousztywniający bandaż na kostkę i, prawie nie kuśtykając, znajduję sobie świeże ubranie, a potem wychodzę na pokład.

Jestem na wilczym okręcie Ludzi Ognia. Na pokładzie w żelaznym kotle żarzą się węgle, na leżącym na wierzchu ruszcie skwierczą kawałki mięsa.

— To było coś! — krzyczą na mój widok. Ktoś wręcza mi róg. Piję. Ciągle kręci mi się w głowie i bolą mnie wszystkie mięśnie, jakbym rozładował przyczepę piachu widłami.

— Ale się śmiałem, jak to poleciało w tłum!

Ależ wy, ludzie, macie poczucie humoru.

— Myśleliśmy, że cię ranił — tłumaczy Atleif. — Więc przynieśliśmy cię tutaj. Wszystkie twoje rzeczy już zabraliśmy od Lunfa. Koń też jest pod pokładem. Tam, na dziobie, jest takie miejsce. Uwiązany i dostał jeść. Nie chciał od ciebie odejść. Na okręt też najpierw wnieśliśmy ciebie, wtedy sam wszedł po trapie. Wierny koń. Warto było się o niego bić z tym Wężem. Zostań z nami, Wędrujący Nocą. Gdziekolwiek będziesz chciał jeszcze szukać tych swoich, i tak warto mieć dokąd wracać i gdzie rozpalić ogień. W moim dworze jest dużo miejsca.

— Dziękuję, ci Atleifie — mówię. Bo i co tu powiedzieć. I tak wybieram się do Ziemi Węży, a to jest po drodze.

Siadam na zwiniętym żaglu pod rozpiętym na pokładzie przed forkasztelem płóciennym namiotem.

Grunaldi wchodzi po szerokim trapie i zwinnie przeskakuje na pokład. Siada i wyciąga rękę, zaraz wtykają mu pełny róg.

— Niech ci bogowie błogosławią, Spalle — powiada z przesadną emfazą, po czym szturcha krytycznie kawałek udźca leżący na ruszcie. — Całyś? — pyta mnie, odrywając róg od ust.

— Przeżyję.

— Poszedłem gawędzić z dzielnym Lyfdagiem, który jest pierwszy do wyzywania kogoś na Krąg Ognia, a ostatni, gdy samemu trzeba się bić. I mam nowiny. — Sięga po mięso, nadgryza kawałek, żuje chwilę, po czym wychyla się i wypluwa wszystko za burtę. Odkłada mięso z powrotem na ruszt i szturcha końcem noża.

Obserwuję go cierpliwie.

— Rzeczywiście, jego ludzie poznali twojego konia. Lyfdag się wściekł, a nawet dostał szału. Lubi bowiem uchodzić za gwałtownika i uważa się za wielkiego styrsmana. Skarżył się przy piwie, aż tu dosiadł się do niego tamten Wąż i powiada, że też ma do ciebie sprawę, bo niby zabiłeś mu krewniaka. I to on poradził Lyfdagowi, żeby wyzwał cię na Krąg Ognia, i przysiągł, że będzie sam się bił. Co więcej, zapłacił mu za to. Przy okazji, to twoje pięć marek odszkodowania z pozdrowieniami od Lyfdaga. Prosił, żebym ci przekazał.

— I to wszystko ten Lyfdag powiedział ci po przyjaźni? — Machinalnie przyjmuję sporą garść srebra.

— Zaprzyjaźniliśmy się, bo zaproponowałem mu Krąg Ognia. Powiedziałem, że też mam sprawę, bo znałem jego szurzego, który miał mi kiedyś pomóc w morskiej bitwie. Oszukał mnie i odpłynął, a ja potraciłem ludzi i wróciłem bez łupu, ranny, na statku, który cały czas brał wodę. Dostaliśmy z balisty, mało się wszystko nie spaliło. Ponieważ ten szwagier już nie żyje, zaproponowałem, że będzie miał zaszczyt sam załatwić tę sprawę. Do tego rozmawialiśmy nad urwiskiem, gdzie ludzie łatwo się zaprzyjaźniają, nawet jeśli ktoś nazywa się Karmiący Ryby.

— A co byś zrobił, gdyby się zgodził?

— Wtedy nie zmarnowałbym tego nudnego wiecu.

Grunaldi wgryza się w rzepę i chrupie jak koń, a ja nie wiem, czy tu się dziękuje w takich sytuacjach, czy też należy to zignorować. W końcu mu dziękuję. Śmieje się.

— To już moja kolejna sprawa z Wężami — powiadam. — Wczoraj jeden z nich pytał o mnie, choć nie mógł mnie znać. Dziś jeden chciał zabić. Poprzedniego wieczora tak samo, trzech napadło mnie w mieście.

— To ty zabiłeś tamtych trzech?! — Grunaldi chichocze, waląc dłonią w kolano, i krztusi się rzepą. — Węże żądali pomsty, ale im powiedzieli, że sami pozabijali się po pijanemu. Dobrze mieć na pokładzie kogoś, kto zabija Węży!

— Chyba nikt ich tu nie lubi. Zaczyna mi być ich żal.

— Bo ich nie znasz. Żyją w górskich pustkowiach i bawią się wiedzą Czyniących. Upodabniają się do gadów i tak samo żyją. Powiadam ci, Nitj’sefni, jeżeli jakiś Wąż powie ci, że dzień jest ładny, to sprawdź od razu, czy w ogóle jest dzień i co on chciał w ten sposób zyskać. My tu wszyscy nie dobieraliśmy się według łagodności, ale Węże to co innego. Są gorsi od Amitrajów. My, Ludzie Ognia, mamy do nich blisko przez góry. Nic ich nie interesuje, tylko złoto i ten ich szalony bóg, co go nazywają Smeiring. Porywają ludzi, czy to na morzu, czy w obcych krajach, czy w domu, i zarzynają w świątyni Węża. Podobno poświęcają nawet własne dzieci. Ich baby wszystkie próbują czynić. Powiadam ci, my wiemy najlepiej, czym są Węże.

— I tak będę musiał iść między nich. Ci, którzy zaginęli, mogli trafić między Węży.

— Weź dobrą radę od tego, co wiele widział i dobrze ci życzy. Płyń z nami. A jak już będziesz w Ziemi Ognia, znajdź sobie ładne miejsce nad naszym jeziorem i zbuduj chatę. Opłacz tych, których szukasz, i postaw im kamienie, żeby pamięć nie zginęła. A jeżeli znowu przyjdzie ci ochota iść w Ziemię Węży, idź do stodoły i tam powieś się na wodzach.

— U nas się tak nie robi — mówię mu. — Nie zostawiamy nikogo. Obiecałem, że znajdę ich, uwolnię, jeżeli trzeba, i zabiorę do domu. I tak będzie. Opłaczę dopiero, kiedy zobaczę ich martwe ciała.

Grunaldi zwiesza nagle głowę, markotnieje i pociąga łyk piwa. Potem długo patrzy za burtę na chaty, łodzie przy pomostach i płonące wszędzie ogniska. Z brzegu niosą się śpiewy i wrzaski. Przełyka ślinę z trudem.

— Zrozumiałem, co mówiłeś — powiada. — U nas jest tak samo i kiedyś też wrócimy do Lodowego Ogrodu po naszych.

Potem milknie i nie mówi więcej na ten temat. Zdążyłem się zorientować, że tu nie należy pytać o bolesne rzeczy. Jeżeli będzie chciał mi o tym powiedzieć, sam zacznie. Jeżeli nie, należy to uszanować. Nie wolno się dopytywać.

Słyszę basowe krakanie.

Nevermore siedzi na szczycie złożonego do bezanmasztu dziwnego gafla i czyści dziobem pióra.

No, to jesteśmy w komplecie.

Na brzegu rozlegają się nagle gwałtowne okrzyki i śmiechy zmieszane z kilkoma przeraźliwymi wrzaskami rozpaczy. Jedni krzyczą z entuzjazmem i radością, podczas gdy inni wzbijają w niebo rozpaczliwą skargę.

— Co tam się dzieje?

— Przypłynął wilczy okręt. Ten, co właśnie podpływa do brzegu. Jest z Ziemi Orłów, sądząc po znakach. Kobiety Orłów przyjechały do Żmijowego Gardła spotkać swoich mężów. Niektóre zaś właśnie dowiedziały się, że wrócą tak, jak przyjechały — same. To te, które krzyczą. Zobaczyły odwrócone tarcze swoich mężczyzn, powieszone na burcie. Oni nikogo już nie powitają.

— Dlaczego wypływacie?

— Kto to wie? Ktoś rodzi się biedny i może albo narzekać na los, albo zabrać miecz i szukać szczęścia. Trzeba handlować, walczyć lub zaciągać się u obcych władców. Po to, żeby kupić niewolnych, krowy, ziemię, zbudować dom, dać posag córkom, zapewnić dobrobyt kobietom. My jesteśmy wędrowcy morza. Nie umiemy inaczej. Kiedyś wojna wygnała nas z naszej ziemi. Przyszedł Amitraj i spalił nasze strzechy. Zostaliśmy my, potomkowie tych, którzy mieszkali na brzegu. Kiedy nie było się już można bić, wsiedli na okręty i znaleźli nową ziemię tutaj. Ale już z nich nie zsiądziemy. Taki nasz los. Czasem ktoś przestaje pływać. Zostaje w domu i patrzy, jak rosną drzewa, kołysze dzieci, prowadzi pług, obraca brusem. Ale upływa rok, dwa i nie może dłużej. Wychodzi nad wodę i patrzy na fale. Dlaczego gęsi wędrują? Z nami jest tak samo. Baba, która tak tęskni, teraz ma cię dosyć i nie może znieść, bo nie rządzi już domem przez pół roku. Nosi klucze, ale musi się z tobą liczyć. I musi patrzeć bez wytchnienia na twoją gębę. Drwi, że jesteś hołysz i boisz się walczyć z losem. Że zdziadziałeś i tyle z ciebie pożytku, co ze starego wołu. Niektórzy piją i topią całkiem rozum w piwie. Codziennie jest tak samo.

Więc biorą tarczę, hełm i miecz, i wchodzą na deski pokładu. Nie wiem dlaczego, ale nie umiemy inaczej. Może to dlatego, że odebrali nam prawdziwą ziemię? Ale wsiadasz na wilczy okręt i jest zupełnie inaczej. Stęchły placek, którego nie dałbyś w domu psu, na okręcie to królewskie jedzenie. Wszystko może się zdarzyć. Powietrze znowu jest lekkie, pachnie solą i smołą. Masz miecz w ręku, gwiazdy nad głową i znowu jesteś wolny. Próbujesz szczęścia. Może wrócisz bogaty jak król, a może wcale. A potem tysiąc razy mówisz sobie, że nigdy więcej. Przeklinasz własny rozum, że nie mogłeś wysiedzieć na lądzie. Bijesz się nie wiadomo z kim, topisz w sztormach, czasem trafiasz w takie ziemie, które lepiej było omijać. Ale potem wracasz. Twoja kobieta okazuje się lepsza niż wszystkie księżniczki południa, a chałupa piękniejsza niż pałac. A potem mija pół roku, przychodzi wiosna i znowu dom robi się ciasny, strzecha za niska, powietrze za gęste, a piwo słabe. Dni znowu robią się krótkie i jednakowe. I znowu zaczynasz patrzeć na wodę. Tak już jest. Bywają kobiety, które mają tak samo i też pływają. Ale rzadko. Zazwyczaj wolą rządzić domem, niewolnikami, dziećmi, handlować. Kiedy nas nie ma, wszystkim rządzą kobiety.

— Rozumiem, co powiedziałeś o patrzeniu na fale — odpowiadam mu. — W moim życiu było tak samo.

Nabijam fajkę i patrzę w ciemność. Ile miałem domów? Ile kobiet? Ile lat? Tyle razy czułem się stary i znudzony, ale nie było tam, w domu, żadnych wilczych okrętów, na które można było wsiąść. Żadnego odwracania losu prostym mieczem.

A zatem: kierowca konwojów humanitarnych, przemytnik, biznesmen, korespondent wojenny, płetwonurek na platformie wiertniczej, poszukiwacz wraków, włóczęga, skipper do wynajęcia, kierowca rajdowy, czego to nie robiłem? Dziesiątki zawodów. Tylko nigdy nie byłem w stanie zasiąść do tego, co jest codziennie takie samo. I nigdy niczego dłużej niż na kilka, kilkanaście lat. Odmieniec. Adrenaline addicted, mówili lekarze. Osobowość niedojrzała. Kryzys wieku średniego. Pewnie, tylko że w moim świecie wiek średni potrafi trwać i sto lat.

Uświadamiam sobie, że teraz chcę położyć się w wannie, zrobić zakupy, odkurzyć podłogę, odnaleźć Deirdre, zabrać ją do domu, budzić się obok niej i widzieć przez okno Adriatyk i Palmiżanę po drugiej stronie przesmyku. Chcę napić się cappuccino i iść do teatru. Tęsknię za spokojem, kolędami, ulicą, na której nikt i nic mi nie zagraża. Ale tak naprawdę, upłynie kilka miesięcy i zatęsknię do rękojeści miecza, prostych, ciemnych ludzi w kolczugach i drożdżowego piwa. I znowu wsiądę na motor. Też zacznę „patrzeć na wodę”.

Milczymy.

Rozumiemy się. Ja i dziki, ni to wiking, ni to pirat z drugiego końca wszechświata.

I jest dobrze.


Rano, po nocy spędzonej w zatłoczonej, ciasnej ładowni, załoga schodzi na ląd na giełdę niewolników. Ale najpierw wielkie liczenie srebra, potrząsanie sakiewkami. Każdy pięć razy ogląda każdą monetę, rachuje, notuje coś na kawałkach kory.

— Po co mamy sami radzić wiosłami — powiada któryś. — A i w domu potrzebni. Ja będę musiał uwolnić w tym roku trzech, więc trzeba odkupić, bo nie będzie komu robić.

— A co z nimi będzie?

— Dostaną bransolety wolności z moim znakiem, po marce srebrem i pójdą sobie. Chociaż Kidyłaj pewnie zostanie. Stary już jest. Przywykł do Wybrzeża Żagli. Przywykł mówić, co chce i używać rozsądku. Zbuduje sobie chałupę i dalej będzie u mnie, ale wtedy będę musiał mu coś płacić. Dogadamy się. Zobaczymy, co kobieta powie.

Na giełdzie tłok. Niewolnicy siedzą w namiotach skuci żelaznymi okowami na rękach i nogach. Niektórzy są chorzy, niektórzy ranni. Pomiędzy zagrodami chodzą kupujący, oglądają, szarpią za włosy, obmacują mięśnie, zaglądają w zęby. Kobiety siedzą już nago, nie ma sensu co chwilę zdzierać kiecki i walczyć z łańcuchami. Koszmarny widok. Wywraca mi się wszystko, kiedy na to patrzę.

Przypomina mi się Afryka po wojnie.

Przygotowywano mnie na to. Na publiczne egzekucje, na widok niewolników, na różne rzeczy. I wiem, że niczego nie zmienię.

Nie mam im niczego do zaproponowania w zamian. Sami pchajcie swoje pługi? Wynaleźć im traktor?

Więc interesują mnie wyłącznie twarze. Szukam.

Ludzkich oczu, ust, w których siedzi dwa razy mniej, ale za to dwa razy szerszych zębów, okrągło zakończonych uszu. Włosów, które kończą się nad karkiem, a nie ciągną między łopatkami niczym końska grzywa.

Szukam ludzi.

Dziesiątki razy znajduję kogoś zwiniętego w kłębek, ze wzrokiem wbitym w ziemię, i ostrożnie unoszę mu głowę. Pociągła twarz, wilgotne oczy jak podłużne krople smoły, nos wąski jak płetwa i gęste, białe zęby niczym ziarna ryżu.

Nic.

Spotykam natomiast Ludzi Węży. Chyba pełne załogi tamtych okrętów, które przypłynęły nocą. Nie widzę, żeby kogokolwiek kupowali. Kręcą się jednak wśród namiotów i zaglądają niewolnikom w twarze, jakby kogoś szukali.

Zupełnie tak jak ja.

Nie podoba mi się to.

Ale nie znajduję moich poszukiwanych ani żadnego po nich śladu. Nikt nie reaguje na nawoływania po angielsku, nikt nic nie wie.

Kamień w wodę.


Pojutrze wypływamy. Chodzę więc wśród straganów i szukam czegoś, co może zastąpić mi kawę, herbatę i tytoń. Wącham jakieś nasiona, duże, owalne orzechy, podobne do przerośniętych migdałów, rozmaite zioła. Pokazuję kupcom fajkę i tłumaczę, do czego służy. W końcu dostaję woreczek jakichś podejrzanych liści. Kupuję tytułem eksperymentu, podobnie jak orzechy, bo mają miły, orzeźwiający zapach. Dostaję też sprasowane, lepkie owoce, bardzo słodkie, które zastąpią mi kończący się miód. Kupuję również nowy płaszcz i portki, nowy kociołek. Odnawiam zapasy, ale nie znajduję nigdzie przedmiotów z nadrukiem „Made in Taiwan”, żadnych ziemskich artefaktów.

Na pokład wchodzą kupieni przez załogę niewolnicy. Ponad pięćdziesiąt osób. Zazwyczaj dosyć młodzi mężczyźni, tacy w wieku poborowym. Na mnie sprawiają wrażenie dzieci. Będą mieszkali w ładowni na międzypokładzie i obsługiwali wąskie, prawie czterometrowe wiosła, opuszczane przez odsuwane kluzy w burtach.

Żeglarze zdejmują im okowy, co przyjmuję z ulgą.

Jeden z żeglarzy imieniem Etil Skrzydlata Tarcza kupuje stado krów i schodzi z okrętu. Zostanie w mieście, ma zamiar pędzić bydło lądem do domu.

Podczas włóczęgi wśród chat i straganów natykam się na warsztat rzeźbiarza, który robi pamiątkowe płyty nagrobne. To kawał skały, zawierający warstwy jasnego i ciemnego kamienia. Mężczyzna odkuwa brzeg skały, zostawiając jasną, płaską powierzchnię, na której ryje rozmaite obrazki, przedstawiające sceny z życia zmarłego, ozdabia je wokół wzorami i wycina napisy.

Wunlif Niosący Wilka.

Ten, co kiedyś pokonał trzech amitrajów złamanym wiosłem i który umiał skruszyć serce najtwardszego woja pieśnią.

Płaczcie po nim.

Ryty przebijają jasną powierzchnię i docierają do ciemnego minerału pod spodem, więc są bardzo wyraźne. W warsztacie cały czas słychać łoskot dłut i młotów. Okręty wracają, kamieniarz ma pełne ręce roboty. Kupuję sobie dwa duże kawałki deski i grzebię w ogniskach, szukając odpowiednich kawałków węgla. Kiedy szkicuję, zbiera się wokół mnie niewielki tłum. Dzieci zaglądają mi przez ramię, gapie śmieją się i dają dobre rady.

Kamieniarz ma więcej zamówień niż czasu, więc muszę go przekonać całym złotym gwichtem. Ale wtedy rzuca wszystko i jestem dla niego klientem roku. Przestaje nawet podsuwać mi swoje pomysły, zgadza się też na to, że kamienie mają stanąć przy drodze, a nie na klifie.

Wzory nie są skomplikowane, więc nie zabiorą mu dużo czasu. Dwie płyty. Jedna z wyraźnym napisem po angielsku:

Do ocalałych ze stacji Midgaard II. Przybyłem na ratunek. Pytajcie o Ulfa Nocnego Wędrowca.

Kieruję się do Ziemi Węży przez Ziemię Ognia. Tam też można zostawiać informacje lub poczekać na dworze styrsmana imieniem Atleif Krzemienny Koń.

Vuko Drakkainen.

Napis na drugiej został wykonany runami Wybrzeża i głosił, że niejaki Ulf Nitj’sefni zapłaci srebrem za wieści o czworgu Czyniących o rybich oczach, które... i tak dalej. Nad tym znajdowały się cztery twarze, które naszkicowałem węglem na desce, posługując się cyfralem i wyświetlając sobie wizerunki rozbitków na zamkniętych powiekach. Obrazki musiały zostać uproszczone i wystylizowane tak, żeby mogły zostać wyrysowane węglem na desce, a następnie wyryte w kamieniu, ale zachowałem cechy charakterystyczne. Jeżeli rozbitkowie zobaczą je i wrócą na Ziemię, pozwą mnie do sądu.

Stałem kamieniarzowi nad głową, kiedy rzeźbił oczy. Uprzedziłem go, że jeżeli tym demonom zrobi się normalne oczy, zaczną widzieć i niechybnie sprowadzą zimną mgłę.

Rzeźbił i o nic nie pytał.

Możesz sobie być wariatem, jeżeli jesteś bogaty.

Odwiedzam jeszcze Wędzonego Ulle. Tym razem nie spadam z dachu, nie wbijam niczego w ściany ani nikim nie poniewieram. Zostawiam mu jeszcze jednego gwichta na przyszłość i przypominam, czego szukam.

— Jeden Wąż znowu o ciebie pytał — mówi. — Nie lubię tego. Nie lubię, kiedy do mnie przychodzą. Psują mi tylko interes. Tym razem to już pytał właśnie o ciebie. O bardzo wysokiego, rosłego męża, zwanego Wędrujący Nocą. Powiedziałem mu, że od paru dni cię nie widziałem, ale słyszałem, że biłeś się w Kręgu Ognia o jakiegoś konia. Tyle mu rzekłem. Chyba, bo potem znowu ocknąłem się jak ze snu, a Węża nie było.

Kiwam głową i daję mu tego gwichta na wszelki wypadek.

Ludzie Węże stanowczo zaczynają mnie interesować. Problem w tym, że nigdzie ich nie widać. Próżno szukać ich na ulicy, jarmarku albo na wzgórzu narad. A potem wyskakują jak diabliki z pudełka. W zaułku. W Kręgu Ognia. U Wędzonego. Na targu niewolników. Wiedzą, że nie są mile widziani, ale też nie ukrywają się. Po prostu pojawiają się, gdzie chcą, załatwiają swoje i nagle znikają.

Jak węże.

Ostatnie godziny spędzam na nabrzeżu, popijając to drogie, niby lepsze piwo i obserwując. W rzeczywistości po prostu siedzę i myślę. Czuję już, że niczego nie załatwię w porcie Żmijowe Gardło. Teraz czas mi w drogę do krainy Węży. Wiem, że podróż na statku w górę rzeki zaoszczędzi mi masę czasu, ale i tak dostaję objawów, które mój znajomy skipper nazywał „porcicą”. To choroba psychiczna, związana z niemożnością wypłynięcia z portu. Bo awaria, bo trzeba wymienić czip w silniku, bo ktoś nie dojechał. Więc łazisz tam i nazad i czekasz. W porcie.

Znowu odwiedzam bazar. Kupuję czarny półkożuszek z kapturem, niestety, takich z emblematami Węży nikt nie sprzedaje. Zwój porządnej liny i wiązkę zamorskich ziół, którymi kobiety czernią brwi. Dziegieć albo jakieś inne smarowidło znajdę sam, choćby na statku. Barwnik, którym będzie można imitować tatuaże, zrobię z sadzy zmieszanej z tłuszczem, a czerwony z ochry. Amulet mam. W razie potrzeby mogę z daleka uchodzić za jednego z nich.

Z jednym wyjątkiem, którego Lodowiec jakoś nie wziął pod uwagę.

Trzeba było wysłać kurdupla.


Wypływamy o świcie, kiedy jeszcze śpię. Nikt mnie nie budzi i niczego ode mnie nie chce, ale czuję, że coś się zmieniło, i podrywam się natychmiast. Słyszę tupot stóp na pokładzie, szuranie rozmaitych przedmiotów, słyszę, jak cuma z chlapnięciem ląduje w wodzie, a potem głuchy łomot bębenka i wiosła. Skrzypienie drzewców, nierówny plusk wody. Skrzyp, plusk.

Rzeka chlupocze o burty. Nie słychać świstu pejcza ani jęków, Bogu dzięki.

Płyniemy.

Ubieram się, przypinam pas z mieczem i nożem, po czym wychodzę z ładowni i patrzę na umykające brzegi, mijamy dziesiątki wilczych okrętów identycznej konstrukcji jak klasa regatowa. Identycznych, co do głębokiej szczerby na relingu prawej burty. Mijamy nabrzeże z kantorami, patrzę na chałupę Wędzonego Ulle, na rufy stojących przy pirsach statków.

Przywykłem właściwie do tego miasta, a teraz znowu w nieznane.

Pozdrawiają mnie, rozradowany podróżą Grunaldi podaje mi róg z zaprawionym korzeniami piwem.

Piwo na śniadanie, obiad i kolację. Jest pożywne, poza tym w procesie produkcyjnym gotowano je, a niewielka ilość alkoholu dodatkowo dezynfekuje, więc jest bezpieczniejsze od wody, zakażonej wszystkim, co do niej wpadło, gnojowicą przesiąkającą przez ziemię, bakteriami cholery, czerwonki i nie wiadomo czym jeszcze. Tyle tylko, że wszyscy tu rozwalimy sobie wątroby i popadniemy w alkoholizm.

Najbardziej chciałbym umyć zęby.

Pytam go, co się robi, gdy trzeba za potrzebą, a jest się już na statku. Otrzymuję odpowiedź oczywistą, Grunaldi wskazuje głową wodę za burtą.

Wątpliwości mam tylko przez chwilę na widok jakiejś kobiety, przechadzającej się po belkowanym nabrzeżu i patrzącej na nasz okręt spod dłoni, chroniącej oczy przed porannym słońcem. W końcu staję sobie z drugiej burty, bo wydaje mi się, że załogi okrętów, zakotwiczonych na drugim brzegu fiordu, skalistym i bezludnym, to mężowie bywali, którzy nie zgorszą się byle czym.

W tym momencie mijamy dwa statki, stojące na kotwicy obok siebie rufami do skalistego brzegu. Widzę łopoczące leniwie, zębate proporce z wizerunkiem tańczących węży i jakiegoś chudego jegomościa opartego o sztag z kubkiem w ręku, a potem bezmyślnie spoglądam na pas piany, który zostawiam wzdłuż burty.

Trwa to ułamek sekundy, kiedy uświadamiam sobie, co nie pasowało mi w tym obrazku.

Może opalizujące błękitem szkła sportowych okularów przeciwsłonecznych marki „Visconti Vector”, panie zwiadowco?

Natychmiast spoglądam na niego, wyostrzam obraz, ale widzę, że to nie jest van Dyken. To w ogóle nikt z moich. Jest niski, widzę wąską, szczurzą twarz, sczesane na tył, drobne warkoczyki odsłaniają podłużne, wąskie ucho, wyszczerza zwartą palisadę drobnych zębów jak miętowe tic-taki. Nogę opiera o obrotnicę arkabalisty i pociąga z cynowego kubeczka.

Miejscowy.

Skakać do wody? Przeszukać okręt?

Prosić o zatrzymanie? To nie taksówka.

Zaatakować samotnie dwa okręty pełne Węży?

Nierealne.

Dowiem się tyle, że te okulary dostał od kogoś, kto dostał od jeszcze kogoś, a przypuszczalnie po prostu zabrano je kiedyś jednemu z moich rozbitków. Najpewniej zaś nie dowiem się niczego.

To jest jedynie kolejny trop wiodący do Ziemi Węży.

Przez chwilę biję się z myślami.

I to myślę szybko.

Odpowiedź brzmi: przed siebie. Do kraju Węży, jak najprędzej. Chodzi o ryzyko związane z masowymi ofiarami z ludzi. O osławiony humanitaryzm jego mieszkańców. O nienasycony apetyt boga Smeiringa. O zimną mgłę. Jeżeli rozbitkowie wpadli w ręce Ludzi Węży, przypuszczalnie już nie żyją albo zginą wkrótce.

Jeżeli teraz przybiję do brzegu, wyjęcie tego konkretnego jegomościa zabierze mi kilka dni. Muszę go śledzić, muszę dopaść go niepostrzeżenie, kiedy będzie sam, albo zaaranżować taką sytuację. Dowiem się czegoś lub się nie dowiem i znajdę się w punkcie wyjścia, na koniu, zdążając w góry. Mając tydzień albo dwa w plecy.

Tymczasem statkiem będę już w połowie drogi.

A zatem trzeba opanować nerwy, nie dać się ponieść ekscytacji i spokojnie usiąść na zwiniętych linach albo pomyśleć o śniadaniu. To tylko mały przedmiot, który można nosić w kieszeni, zedrzeć jeńcowi z twarzy jednym ruchem, bo wywołuje ciekawość i przyciąga uwagę, a do tego zgłębić jego funkcjonowanie można samodzielnie i bez trudu. Drobiazg, który przez prawie dwa lata mógł dziesiątki razy przejść z rąk do rąk. Być odbierany siłą, przegrywany w deseczki lub kamienie, zdzierany z twarzy zabitego, darowany krewnemu w ramach zwrotu długu, albo zostać kupiony na straganie.

Te okulary za pięćdziesiąt euro mogłyby opowiedzieć mi fascynującą historię, ale to nie okulary bym przesłuchiwał, tylko szczurkowatego Człowieka Węża, który miał je na nosie.

Wbrew pozorom wiem dosyć. Wiem, że nikt nie lubi Węży, więc nie ma wielu kontaktów pomiędzy nimi a resztą. Rzeczy, które przechodzą z rąk do rąk, a do takich niewątpliwie należą okulary przeciwsłoneczne, z powłoką antyrefleksyjną, automatyczną polaryzacją i filtrem UV „Visconti Vector”, wędrują od jednego Węża do drugiego. A zatem jestem w dobrym miejscu.

Na okręcie płynącym do Ziemi Węży.

Jak najprędzej.

Dają mi kawałek sera i kubek skwaśniałego, owczego mleka, do tego kawałek plackowatego chleba. Za burtą suną skaliste brzegi fiordu, nad nimi wznoszą się urwiska i puszcza. Z dołu niepowstrzymanie dobiega skrzyp i plusk piętnastu par wioseł. Nierówno. Wioślarze nie mają wprawy, pewnie niektórzy z nich po raz pierwszy w życiu dzierżą wiosła.

Płyniemy.

Schodzę pod pokład na dziobie, czyszczę Jadrana i pozwalam mu oprzeć wielki łeb na ramieniu. Głaszczę go po wygiętej szyi, wypowiadam jakieś uspokajające banały po polsku i chorwacku. Dobrze czasem wypowiedzieć choć kilka słów w normalnym języku.

Steruje ten wielki, łysy chłop, którego poznałem przy domostwie Skifanara, walcząc z czarnym bluszczem. Grunf Kolczaste Serce.

Co za imię.

Jest małomówny i generalnie sceptyczny, ale chyba już mnie zaakceptował. Siedzi na drewnianym relingu rufowego kasztelu i opiera nogę w skórzanej ciżmie o wygięty rumpel. To etatowy sternik Atleifa jak słyszę. Grunaldi miał własny statek, ale już nie ma. Przepadł okręt i cała załoga z wyjątkiem ośmiu ludzi. Nadal nie wiem, w jakich okolicznościach.

Siedzę obok sternika i patrzę na rzekę. Nasz młody dowódca zamknął się w rufowej kabinie ze swoimi nowymi niewolnicami. Teraz obaj słyszymy wyraźnie rytmiczne, dziewczęce jęki. Trwa to już od rana.

Grunf uśmiecha się pod wąsem i tupie w dek.

— Spokój tam! Sterować nie można!

Eksperymentalnie zapalam zioła, które sobie kupiłem, ale zaraz kaszlę i wystukuję wszystko za burtę. Szczypie w język i pachnie jak spalony majeranek. Nie są na szczęście trujące ani narkotyczne, tylko po prostu bez sensu.

Łódź płynie zakolami, z wody sterczą białe, ostre skały, nad nami zamykają się urwiska z drzewkami czepiającymi się szczelin.

Nevermore szybuje z rozpostartymi skrzydłami pośrodku wąwozu i kracze ogłuszająco, aż niesie się echo.

Przeglądam rynsztunek, napełniam kołczan strzałami, resztę związuję w pęczek i owijam kocem. Robi się chłodno.

Niewolnicy przy wiosłach zaczynają śpiewać coś monotonnie i smutno, najpierw cicho, a potem coraz wyraźniej.

Zabieram na pokład butelkę palinki.

Płyniemy. Skrzyp, plusk!

Do Ziemi Ognia.


Pierwszego trupa mijamy po południu. Płynie twarzą w dół, w pierwszej chwili wygląda jak kawałek pnia, ale wkrótce okazuje się, że to człowiek. Dryfuje z prądem, ma rozłożone szeroko ramiona, a na środku pleców wyhaftowany okrągły emblemat, przedstawiający trzy esowate kształty wpisane w okrąg.

Taki sam, jak na naszym żaglu.

Stajemy w dryfie, ale mija nas zbyt daleko. Spalle Rybi Nóż biegnie wzdłuż burty z włócznią i usiłuje przyciągnąć ciało, ale udaje mu się tylko odwrócić je twarzą do góry.

Trup ma twarz objedzoną do nagiej czaszki przez ryby, z reszty zostały tylko sine, wymoczone strzępy. Nie można go rozpoznać. Nikt nie wie, kto to jest.

Mija nas i znika za zakrętem.

Na pokładzie wszyscy milkną i tylko z niepokojem patrzą przed dziób, jakby obawiali się, co się wynurzy zza zakola fiordu.

— Nikogo nie ma — mówi Grunf jakoś martwo i niepewnie. Unosi skórzaną myckę z okutym otokiem i drapie się w łysinę. — Nie ma myśliwych, nie ma rybaków. Rzeka jest pusta. Nie podoba mi się to.

Nikomu się nie podoba.

Po godzinie mijają nas jeszcze dwa trupy, w tym jeden pozbawiony głowy i ramienia, a drugi z trzema długimi strzałami sterczącymi z pleców.

Wołają Atleifa, który nadal siedzi w achterkasztelu, od rana nie wyszedł nawet pokrzepić się łykiem piwa.

Patrzy milcząco na trupy i przygryza wargi z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

— Niedobrze to wygląda — mówi następnie obojętnym głosem.

Wszyscy rozchodzą się nagle po całym statku, jakby to „niedobrze” to była jakaś komenda albo hasło. Bez bieganiny i pośpiechu, nie sprawia to wrażenia żadnego alarmu. Ktoś przynosi naręcze tarcz i ustawia je wzdłuż relingu, ktoś już roztrzepuje kolczugę i pomaga koledze wciągnąć kaftan przez głowę, ktoś wyjmuje miecz i robi kilka zamaszystych zawijasów w powietrzu, po czym spogląda krytycznie wzdłuż ostrza, ktoś stoi już z pasem w zębach i zapina osłony policzkowe hełmu.

Też schodzę pod pokład i zakładam kolczugę, zabieram karwasze i hełm. Miecz przewieszam przez plecy, biorę też sajdak z łukiem i kołczan.

Patrzą ciekawie, jak skracam cięciwę kluczem i sprawdzam zachowanie wielokrążków na gryfach. Ktoś przymierza się do majdanu, ale sześć cięciw przed twarzą go peszy. Nie wie, którą napiąć.

Dalej płyniemy, właściwie bez słowa, na pokładzie zaległo milczenie. Nie widać nerwowości. To nie jest przygotowanie do ataku, ale po prostu nie wiedzą, czego się spodziewać. Taka na wpół bojowa nonszalancja. Na deku są przygotowane oszczepy, tarcze i topory, jeden z żeglarzy zdjął liny wiążące arkabalistę i odblokował obrotnicę, ale potem usiadł na podstawie machiny i gryzie, chrupiąc, jakiś owoc. Pozostali opierają się o drewniane relingi i uważnie przepatrują mijane brzegi.

Jest pusto.


Pod wieczór wpływamy na niewielkie rozlewisko, z prawej strony otwiera się spora plaża, zasypana skalistym tłuczniem, otoczona lasem. Na cyplu widać nieduże, kamienne zabudowania, przykryte głęboko strzechą, i stary, drewniany pomost. Jest zupełnie cicho, nawet psy nie szczekają.

Cumujemy prawą burtą tak, żeby dziób wystawał na jezioro. Na pomost zeskakują najpierw Spalle, potem jeszcze trzech, wszyscy z tarczami na plecach i łukami w ręku. Dopiero potem dwóch innych bierze się za wiązanie cum. Czterej łucznicy zmierzają ostrożnie na brzeg.

— Idę z nimi? — odzywam się do Atleifa tak ni to z propozycją, ni to z prośbą o rozkaz. Jest tu styrsmanem, powinienem to uszanować.

— Idź — mówi krótko. Ujmuję łuk i zeskakuję na stare belki pomostu.

Niosą łuki w ten sam sposób co ja. Jedną ręką, strzała na cięciwie, przytrzymana palcem na majdanie. Na plaży natychmiast się rozsypują, Spalle idzie przodem, pozostali trzej szerokim rzędem za nim, ja na końcu. Zakładam, że wiedzą, co to jest szyk ubezpieczony, więc przewieszam tarczę przez plecy i odwracam się, jak przystało tylnej straży.

Cisza.

Słychać tylko zgrzyt kamieni pod podeszwami.

Być może to nadmiar ostrożności, ale aktywuję cyfrala.

***

Podchodzili ostrożnie, miękko stawiając nogi, tak, by otoczaki nie zgrzytały pod stopami. Drakkainen, idący na końcu, usiłował mieć oczy dookoła głowy. Nie mógł cały czas iść tyłem, więc w końcu kroczył bokiem, zerkając co chwilę to w jedną, to w drugą stronę, z łukiem w opuszczonym ręku, ze strzałą na cięciwie, i przytrzymując już bełt. Przepatrywał skraj lasu w termowizji, ale nikogo nie było widać.

Chałupa stała na cyplu wbijającym się w jezioro, w doskonałym miejscu na niewielką przystań jachtową i knajpę albo przynajmniej smażalnię.

Było cicho.

Kiedy zbliżyli się do domostwa, Spalle przełożył łuk na plecy, a zdjął tarczę i cicho wysunął miecz. Włożył ostrze pod pachę, po czym strzelił palcami i pokazał dwa, a następnie wskazał w prawo za chatę.

Dwóch żeglarzy natychmiast ruszyło w tamtym kierunku, Drakkainen zajął ich miejsce w szyku po prawej stronie Spalle. Ten podkradł się do drzwi i zastukał głowicą miecza.

— Hej, Drofnir, wstawaj! To ja, Spalle Rybi Nóż! Przypłynęliśmy!

Nic. Po dłuższej chwili Spalle przytulił się bokiem do drzwi i pchnął je barkiem, ale nic się nie wydarzyło.

— Zamknięte od środka — szepnął.

Drakkainen zdjął strzałę, umieścił ją w kołczanie, a potem wsunął łuk w sajdak i klepnął żeglarza w ramię, pokazując na migi, żeby odsunął się od drzwi.

Obejrzał kute, sztorcowe zawiasy z podrdzewiałego żelaza, zlustrował futrynę, potem opukał lekko deski, ujął żelazny uchwyt i targnął drzwiami.

Zasuwa znajdowała się przypuszczalnie gdzieś na wysokości metr dwadzieścia i była drewniana.

Drakkainen cofnął się o krok, wziął kilka głębokich wdechów i zamknął oczy, uwalniając hiperadrenalinę. Bardzo ostrożnie przesunął nogi na otoczakach, po czym skurczył przeponę, wyrzucając powietrze w gwałtownym okrzyku, obrócił biodra i wbił proste kopnięcie podbiciem tam, gdzie powinna być zasuwa.

Drzwi otworzyły się z przeraźliwym hukiem, który rozlał się w jego uszach jak przeciągły łoskot gromu. Zasuwa pękła, ale nie rozpadła się, natomiast uderzenie wyrwało hak, o który była oparta, i wystrzeliło go do środka pomieszczenia. Vuko cofnął nogę, żeby odzyskać równowagę, jednocześnie lustrując trwożnie stan ścięgien i mięśni. Wydawało się, że wszystko jest w porządku.

Spalle i drugi żeglarz stali po bokach jeszcze jak zatrzymani w kadrze z półotwartymi ustami, kiedy pochylił się i ruszył jak najpłynniejszymi ruchami do wnętrza. Miał wrażenie, że robią tu z siebie durniów, i już miał powrócić do normalnego stanu, i zawołać coś w rodzaju: „Dzień dobry, przepraszam za drzwi!”, ale w powietrzu wisiało coś takiego, że nie chciał zdejmować trybu bojowego. Usiłował tylko poruszać się naturalnie, a nie miotać jak pasikonik.

Nie zdążył przekroczyć progu, kiedy zobaczył w ciemnościach chaty coś gorącego i porośniętego futrem, wielkiego jak cielę, co odbiło się od ziemi i wystrzeliło w niego niczym pocisk z katapulty.

Było jeszcze w powietrzu, kiedy udało mu się wyhamować ruch ciała do przodu i odwrócić, puszczając to coś obok siebie.

Tuż obok twarzy mignęła mu wyszczerzona, zębata paszcza w kryzie falującego futra, z pyska ciągnęły się lepkie nitki śliny. Drakkainen zdążył objąć kciukiem i palcem wskazującym rękojeść sterczącą znad ramienia i wyholować miecz do góry. Stwór mijał go już, jak porośnięta płowoczarnym futrem torpeda. Zamknął dłoń wokół rękojeści i ciął, przeciskając ostrze przez powietrze zmienione w olej, czując, jak turbulencje wibrują na powierzchni stali.

Miecz uderzył jak w mokry śnieg, przecinając cel, po drodze zahaczając kilka razy o coś twardego. Drżący w powietrzu lwi ryk zwinął się przeciągłym zawodzeniem jak sygnał syreny okrętowej i zamilkł.

Wskoczył w świat rzeczywisty i równocześnie usłyszał, jak dwa ciężkie przedmioty walą się na ziemię z mokrym chlapnięciem, i poczuł lepkie, gorące bryzgi na twarzy.

— No i zarąbałem psa, da piczki materi — warknął Drakkainen. — Po jaką cholerę żeś się na mnie rzucał?

— Mówili, że szybko się ruszasz — powiedział Spalle. — Ale to chyba jest za wiele. Nie zdążyłem zobaczyć, jak wyciągasz miecz.

— E tam — odparł lekceważąco Drakkainen. — To nic takiego.

Znad wejścia spadł kawał strzechy, równo odcięty końcem ostrza. Spojrzeli na niego w milczeniu.

— Trochę mi się zaczepiło — oznajmił Vuko ze skruchą.

W środku było ciemno. Weszli, jeden za drugim, w gęsty, gorący niemal odór zgnilizny. Spalle rozkaszlał się.

— Nie ma tu czego szukać — powiedział głucho Drakkainen gdzieś z mroku. — Wyjdźcie, ja go odetnę.

— Co odetniesz?

— Tego twojego Drofnira. Powiesił się u powały.


Wisiał ze dwa dni. Zwłoki były sztywne, z rozłożonymi szeroko ramionami, usta wypełniał spuchnięty, fioletowy język, twarz przybrała niemal czarną barwę.

— Ręce miał wolne, drzwi były zawarte od środka — powiedział Drakkainen. — Sam się powiesił.

— A gdzie jego kobiety? Jego niewolni? Dzieci?

— W środku był tylko pies.

— Moim zdaniem — rzekł bardzo powoli Spalle — to ty jesteś Czyniący. Znasz taką pieśń, żeby przemówił?

— Nie znam żadnych pieśni.

— Słyszałem, jak gadasz do konia w jego mowie.

— To jest moja mowa. Wędruję samotnie, to gadam do wszystkiego, nawet do kruka. Nie jestem Czyniący, Spalle. Znam sztukę miecza z mojego kraju, dlatego szybko się ruszam.

— Tam, za domem! — krzyknął jeden z wojów, wysłanych na tyły domostwa. Pobiegli wszyscy.

— Te głowy są starsze niż jego śmierć — oznajmił Drakkainen, przyklękając przy trzech kobiecych głowach, ułożonych pieczołowicie na stercie kamieni. — O co najmniej kilka dni.

— Zabił wszystkie, a potem się powiesił? A gdzie reszta?

— Ilu z nim mieszkało?

— Nie był bogaty. Miał czworo niewolnych, dwie kobiety i troje dzieci. Była jeszcze jego matka. To właśnie ona i jego baby. Reszta przepadła.

Drakkainen rozejrzał się wokół.

— To chyba nie on je zabił.

— Dlaczego? Może oszalał.

— Tam na ziemi leży łuk i kołczan. Obok martwy kozioł. Tuż przy lesie. A tutaj, zobaczcie: trzy zaostrzone tyczki. Na szpicach jest krew. Ktoś nadział głowy na tyczki. Gdyby Drofnir oszalał, to by je tak zostawił. Ale on je zastał na tyczkach. Wyszedł z lasu, zobaczył je, rzucił, co miał w rękach, i podbiegł. Zdjął głowy z tyczek i ułożył. Potem się powiesił.

— Zobaczcie tutaj! — krzyknął ktoś spod chałupy. Wrócili więc pod chatę. Stała tam już reszta załogi, patrząc na trupa, przerąbanego psa i wyłamane drzwi.

— Popatrzcie na belki i na okiennice. — Na ścianach i drewnianych okiennicach było pełno świeżych szram, których nie zauważyli od razu. Nie były bardzo głębokie, ale za to liczne. Wyglądało jakby gigantyczny kot ostrzył sobie o tę chatę pazury.

— Na drzwiach, od środka. — Wskazał Grunaldi.

Na drzwiach od środka widniał rząd znaków, wydrapanych krzywo, pospiesznie, końcem noża. Napis brzmiał:


Wracają z mgłą, w ciemności lub o świcie.


— A jednak przemówił — powiedział Spalle.

Atleif splunął przez zęby.

— Wnieście go do środka. Głowy i psa też. Spalmy chałupę. Potem gotujemy tylko strawę dla siebie i niewolnych i bierzemy wodę ze strumienia. Nigdzie nie chodzić samemu, nawet za potrzebą. Na noc śpimy na łodzi. Wyciągniemy się na kotwicy na wodę daleko od brzegu.

Wnętrze chaty wypełnili chrustem, ktoś znalazł beczułkę tranu, który rozlali po gałęziach i podłodze, na koniec ktoś przyłożył pochodnię do strzechy.

Chałupa płonęła prawie całą noc, zalewając rdzawym blaskiem plażę, skraj lasu i jezioro.

Czuwali na zmianę po dwóch, patrząc na brzeg i wodę, z łukami pod ręką, ale nic nie nastąpiło.

***

Płyniemy od świtu. Fiord ciągnie się dalej wśród skał, ale urwiska są dużo niższe. Niewolni są przestraszeni. Słyszę, jak szepcą do siebie pod pokładem. Słyszę amitrajski i kebiryjski. W kółko to samo, o klątwie, o przeklętej ziemi i jakichś imionach bogów oraz o uroczyskach. Pilnujący ich żeglarz wrzeszczy wreszcie i smaga kogoś kawałkiem liny, potem słychać tylko uderzenia bębna i plusk wioseł.

Robi się zimno. Noc była zimna, ale rano wcale nie zrobiło się lepiej. Koło południa wpływamy we mgłę. Gęstą jak śmietana, snującą się smugami nad wodą, brzegi ledwo majaczą w białych oparach, skały na kursie pojawiają się znienacka niczym duchy ledwo dwadzieścia metrów przed dziobem.

Grunf jest zmęczony, co chwilę rozciera kąciki oczu, ale nie pozwala nikomu sterować.

Płyniemy.

Wszyscy są niespokojni i wszystkim jest spieszno.

Siedzę na potężnym łuczysku arkabalisty na dziobie z łukiem na kolanach i fajką w zębach i wypatruję skał. Okrzykuję je potem, wskazując Grunfowi kierunek.

Płyniemy przez mgłę.

Czasami mijamy unoszące się na wodzie jakieś ciemne kształty, ale trudno zauważyć, czy to kolejne trupy, czy co innego.

Na noc stajemy na kolejnym jeziorku z kamienistą wyspą pośrodku. Palimy na niej ogień z wyrzuconych przez wodę, wybielonych kijów. Mgła snuje się kłębami wokół. Przepatruję ją w termowizji, ale nie widzę żadnych potworów jak na Pustkowiach Trwogi albo na Vlarinie. Mgła jak mgła. Jesień idzie.

W nocy rozlega się krzyk. Wysoki, piskliwy jak krzyk dziecka albo cierpiącej kobiety. Dochodzi z oparu. Wszyscy zrywają się na równe nogi, chwytają broń, zapalają knoty lamp, ktoś rozdmuchuje ognisko. Nic nie widać. Tylko ten krzyk. Wysoka, piskliwa skarga. Najpierw jeden, a potem cały chór piszczy jak stado szakali.

Siedzimy, patrząc na wszystkie strony, ściskając w mokrych dłoniach majdany łuków i styliska toporów. Wypuszczamy kilka płonących strzał, ale ich płomienie nikną natychmiast, jakby wpadały w mleko. Nic nie widać, ani we wzmocnionym świetle, ani w termowizji, ani normalnie.

Słychać tylko krzyk.


Rano mgła nadal stoi. Wilczy okręt sunie cicho rzeką, wśród białego oparu majaczą słabo sylwetki skał, gałęzi i sterczących z brzegu korzeni. Dziwne piski rozlegają się na brzegu co jakiś czas. Brzmi to trochę jak krzyk drapieżnego ptaka, a trochę jak wrzask przerażonego dziecka. Okropny dźwięk.

Wszyscy stoją przy burtach, nie odkładając łuków nawet na chwilę. Komuś puszczają nerwy i na kolejny wrzask strzała pryska z wizgiem gdzieś w kłęby mgły.

— Nie strzelaj na ślepo! — warczy Grunaldi.

Niepokoi mnie to, że niczego nie widzę. Dla termowizji mgła nie powinna być żadną przeszkodą. Dostrzegam jakieś pękate, niewielkie sylwetki, przemykające od czasu do czasu jak cienie wśród cieni. Jednak nie płoną barwami przewidzianymi przez cyfrala dla temperatury istot żywych. Nie różnią się od otoczenia jak skały. Tylko czasem wśród tych skał słabo pełgają punkty i linie wypełnione oranżem.

Płyniemy. Dziób tnie wodę, rzędy wioseł zapadają się z pluskiem, a ja walczę z irracjonalnym poczuciem deja vu.

Co jakiś czas Spalle wysyła przed dziób płonącą strzałę. Szybuje z sykiem w białą pustkę i znika. Jeżeli upadnie na brzeg, zobaczymy to.

To wygląda jak scena żywcem wyjęta z „Jądra ciemności”. Za chwilę ktoś zostanie trafiony włócznią, która wyleci nie wiadomo skąd i przeszyje mu pierś, a my zaczniemy rozpaczliwie szyć z łuków na wszystkie strony, ktoś dopadnie balisty i zacznie miotać w brzeg jeden oszczep za drugim, ten trafiony będzie konał na pokładzie, prychając krwią, a z mgły po obu brzegach będzie dobiegać to szyderczo rozpaczliwe zawodzenie. Czuję to jak fatum albo złą wróżbę. Coś nieuniknionego.

Kto to będzie?

U Conrada zginął kapitan. Zatem Atleif? A może stojący przy sterze Grunf? A może Grunaldi, bo jego lubię chyba najbardziej?

Muszę zrobić coś całkiem innego niż Willard. Coś, żeby odwrócić klątwę. Cokolwiek, byle przełamać ten paranoiczny nastrój mgły, szaleństwa i matni.

Zaczynam śpiewać na całe gardło starą, dwudziestowieczną kantyczkę, która kojarzy mi się bardzo bojowo.

I see a red door and I wanna paint it black

No other colors, I just wanna turn it black

I see — girls are walking, wearing summer clothes

I need to close my eyes until my darkness goes...

Wrzaski na brzegu milkną. Zapada pełna konsternacji cisza. Na okręcie też. Patrzą czujnie, jakby mi odbiło.

— Mogą zacząć strzelać — odzywa się nagle Atleif. — Siedźcie za tarczami.

Zakładamy tarcze rzędem za reling. Wsuwa się dół tarczy w specjalną szczelinę i blokuje liną, przewleczoną przez imaki. Sternik schodzi ze swojego ulubionego miejsca i też się kryje, sterując konwencjonalnie rumplem trzymanym w dłoni.

Koło południa mgła stopniowo się rozłazi, za to zaczyna padać deszcz.

Rozpinamy nad pokładem namiot i siedzimy zmarznięci, przemoczeni, patrząc, jak deszcz ciurka po linach i siecze wodę. Owijam się dodatkowo płaszczem. Wszystko, co mam na sobie, i podobny do luźnego swetra kaftan, i półkożuszek, i płaszcz są wilgotne i cuchną mokrą wełną.

Po południu wpływamy na wielkie jezioro pomiędzy zielonymi wzgórzami, za nimi ciągnie się las, a jeszcze dalej majaczą we mgle ośnieżone góry. Nad jeziorem widać w oddali ciemne szczyty spadzistych dachów i palisady kilku sporych sadyb.

— Ziemia Ognia — szepce Grunaldi, a jego oczy jak zielone karbunkuły wypełniają się łzami.

Wrzask.

Walimy toporami i rękojeściami mieczy o tarcze, ktoś przynosi ogromny, falisty róg z okutym końcem, który opiera na ramieniu jak bazookę.

Przeraźliwe zawodzenie wzbija się w niebo i toczy nad jeziorem.

Woda ma dziwaczny, szmaragdowy kolor i pachnie jakby chlebem jak odległa piekarnia.

Popędzają niewolnych pod pokładem. Bęben uderza szybszym rytmem, wiosła sięgają dalej w przód i energiczniej uderzają do tyłu.

Widać już maleńkie jak drobiny sylwetki ludzi, biegających po brzegu i pomoście.

Koncentruję wzrok i widzę, że wznoszą ramiona ku niebu, jakaś kobieta w niebieskiej sukni klęczy na brzegu w płytkiej wodzie i szarpie się za rozpuszczone włosy, ktoś brodzi już po pas, jakby chciał przyjść nam na spotkanie, i najwyraźniej wrzeszczy.

Nie tak wyobrażam sobie powitania. Nie podoba mi się to, ale nic nie mówię. Moi żeglarze nic jeszcze nie widzą. Za daleko. Nie widzą wraku, zatopionego tuż przy pomoście, ze zwęglonymi kikutami masztów sterczącymi nad wodą.

Płyniemy prawie godzinę. Zaczyna wiać jakiś słaby wiaterek, więc stawiają dziwaczny fok, podobny do wachlarza, i okręt rusza szybciej na żaglu i wiosłach.

Kiedy jesteśmy o paręset metrów od brzegu, wszyscy widzą już, że coś jest nie tak, i milkną.

Biegający po brzegu ludzie, zarówno kobiety jak i mężczyźni, mają na sobie pancerze albo kolczugi, kobiety suknie zakasane do pół uda i zatknięte za pas, nie rozstają się z toporami i mieczami.

Cumujemy wreszcie wśród wrzasków, płaczu, krzyków, padania sobie w ramiona, kobiety i dziewczęta szarpią swoich mężczyzn i tulą się do nich na zmianę.

Zbieram swoje rzeczy, potem sprowadzam Jadrana na brzeg. Stoję skromnie z boku wśród wrzeszczącego tłumu, bieganiny i szczekających psów, niezgrabnych i przysadzistych jak hieny.

Czuję się jak alkoholik na arabskim weselu.

Nieadekwatnie.

I samotnie.

Jestem zmęczony podróżą i najchętniej bym coś zjadł. A przede wszystkim potrzebuję beczki gorącej wody i jakiegoś dużego cebra. I jeszcze kociołka drobnego popiołu oraz tłuszczu, z którego zrobię mydło.

No i wychodka.


— Schodzą z gór — streszcza Atleif. Siedzimy w wielkiej sali przy stole. Pomieszczenie jest dużo większe i trochę nawet jaśniejsze niż halla w Dworze Szalonego Krzyku. — Schodzą z gór i napadają na domostwa. To głównie Węże. Pojawia się też zimna mgła. Idzie fiordem, snuje się po lesie. Jak na uroczyskach. Są widziadła, są dziwne rzeczy. Razem z Wężami przychodzą dziwne istoty. Małe i całe z żelaza. Jak kraby. Mają ostrza zamiast rąk i niełatwo je zabić. Palą osady i biorą ludzi w niewolę. Ale najgorszy jest grajek.

Nieruchomieję z udźcem z dłoni. Przełykam.

— Grajek?

— Nocami podchodzi pod osady i stoi w ciemności. Nikt go nigdy nie widział dokładnie. Tylko sylwetkę w kapturze. Mówią, że ma twarz szczura. Gra na flecie z kości. Straszną, dziwną muzykę, od której dzieci wariują. Uciekają potem w las i przepadają.

— Skąd oni przychodzą? — pyta Grunaldi zmienionym głosem.

— Od strony Szklanych Wierchów albo przez Niedźwiedzią Przełęcz. I wzdłuż Dragoriny.

Ostatnie Słowo patrzy chwilę przed siebie, po czym ostrożnie odkłada nadgryzioną łopatkę na stół i ociera usta kawałkiem chleba. Wstaje powoli.

— Jadę natychmiast.

— Bierzcie konie — odpowiada mu Atleif. — A jak już będziesz w domu, pakujcie dobytek, zapasy, bierzcie bydło, wszystkich domowników i schodźcie tutaj na zimę. Mów to wszystkim, których spotkasz. Niech schodzą nad jezioro za palisadę Domu Ognia. Niech nikt tej zimy nie zostaje sam.

Dopijam piwo i odstawiam róg do góry nogami na stół. Nie będzie kąpieli.

— Pojadę z nim — mówię.

Atleif kiwa głową.


Leje deszcz. Jedziemy wzdłuż fiordu, który ciągnie się dalej za jeziorem. Rzeka jest tu trochę węższa, szumi w dole wąwozu. Milczymy. Słychać tylko stłumiony tętent na mokrej ścieżce i chrzęst oporządzenia. W górze niesie się krakanie Nevermore’a.

Jedziemy w dziewięciu. Ja, Grunaldi, Spalle i jeszcze sześciu żeglarzy z dawnego okrętu. Od czasu do czasu trzeba zsiadać i prowadzić konie przy pysku. Robi się za stromo. Potem, po paru godzinach, góry łagodnieją trochę.

Dwa razy znajdujemy głowy nabite na tyczki stojące przy szlaku.

— Bralli i Bralund — mówi nagle Spalle głucho. — Ojciec i syn. Znałem ich.

Wieczorem deszcz ustaje.

Jedziemy potem w ciemnościach. Powoli, ostrożnie, ale konie potykają się i gubią już płaty piany.

Rozpalamy ogień nad rzeką na plaży wysypanej otoczakami, wśród skał.

Ostatnie Słowo nie odzywa się, siedzi tylko, patrzy w ogień i wyłamuje z trzaskiem palce. Spalle przeciąga małą osełką po ostrzu miecza. Systematycznie i z namysłem. Poza tym panuje cisza.

Ssssszgrzyt!

Ssssszgrzyt!

Nasłuchujemy, czy w ciemnościach nie rozlegnie się wrzask, ale niczego nie słychać. Nikt nie wrzeszczy, nic nie podkrada się wśród krzaków.

Tylko sssszgrzyt! osełki Spalle. Stuknięcia kopyt, czasem pomruk i parskanie konia.

I trzask ognia.

Koncentruję się i zapadam w dwugodzinny letarg regenerujący. Owinięty płaszczem i wsparty o siodło.

Ruszamy o pierwszym brzasku.

Zwijamy się jeszcze w ciemnościach. Tyle czasu, żeby wejść na chwilę w krzaki, cały czas z mieczem pod ręką, potem przemyć twarz lodowatą wodą z fiordu.

Już w siodle żujemy kawałki suszonego mięsa i wędzonego sera.

Dziewczyna leży na ścieżce zupełnie naga. Ma rozrzucone przypadkowo ramiona i podgiętą nogę. Wyłupiono jej oczy. Po jasnej, bladoniebieskawej skórze, kontrastującej z purpurowymi włosami, rozsypanymi wokół głowy, chodzą muchy.

Grunaldi zatrzymuje się i nie może jechać dalej. Jeden z żeglarzy zeskakuje z siodła, przyklęka na chwilę przy dziewczynie, przytrzymując miecz, po czym unosi twarz i kręci przecząco głową.

Ostanie Słowo zamyka na chwilę oczy z ledwo skrywaną ulgą.

Ruszamy dalej.

Po kilku godzinach wyjeżdżamy z lasu i trafiamy na kolejną dolinę z jeziorem. Nad brzegiem stoi zabudowany palisadą dwór. Widać z daleka, że brama jest zamknięta. Fragment palisady i jeden z budynków wewnątrz są czarne i spalone.

Grunaldi kamienieje w siodle. Zaciska palce kurczowo na łęku i przygryza nerwowo wodze. Trwa to kilka sekund, po czym spina konia i puszcza się dzikim galopem w dół.

Dojeżdżając, wszyscy mamy już hełmy na głowach i łuki w dłoni.

Wewnątrz, na dziedzińcu, słychać ujadanie i zawodzenie psów i krzyki kilku osób, więc żyją, Bogu dzięki. Nie trafiliśmy na kolejne miejsce masakry.

Brama otwiera się i nagle wychodzi z niej Grunaldi. Jest biały jak ściana i kroczy niczym ślepiec gdzieś przed siebie, nie wiadomo dokąd. Idzie wciąż, obijając się między skałami, a potem siada nad jeziorem i powoli zdejmuje hełm z głowy. Łebka wypada mu z dłoni i toczy się z brzękiem wśród kamieni, a Ostatnie Słowo patrzy martwo przed siebie.

Zsiadamy z koni. Ruszam w stronę Grunaldiego, ale Spalle chwyta mnie za ramię.

— Nie teraz — warczy. — Teraz nie wolno, zostaw. Chodźmy się dowiedzieć, co się stało. On musi teraz znaleźć siły do życia.

Wprowadzamy konie na brukowany kamieniami majdan pomiędzy płaczących ludzi. Ktoś odbiera od nas wierzchowce, jakaś kobieta ze splecionymi na karku włosami i mieczem na plecach podaje nam po rogu piwa. Trzęsą jej się ręce.

Spóźniliśmy się o dwa dni. Dziewczyna opowiada spokojnie, ale jakimś takim drewnianym głosem. Szok posttraumatyczny. Zaczęły się napady na myśliwych, na osadników żyjących wyżej w górach i pasterzy. Zabito kilku ludzi, spalono parę chałup. Coś zabiło w lesie myśliwych, jednego znaleziono całkiem spalonego na nietkniętej ogniem trawie. Więc ściągnęła ich tu, do dworu.

Pilnowali się. Na noc zamykali się za palisadą. I strzegli bramy.

Wysłali jednego konno do Dworu Krzemiennego Konia, ale nie wrócił.

Potem kilka razy pojawiali się Węże na dziwnych koniach. Odpędzano ich strzałami z łuków. Atakowali tylko pod osłoną nocy, najczęściej nad ranem. Ale niezbyt zaciekle. Nękali tylko.

Udało się zabić trzech czy czterech.

Postanowiła, że przygotują łodzie, spłyną Dragoriną aż do wielkiego jeziora i schronią się we dworze Atleifa. Ale następnej nocy Węże podpalili szopę na łodzie.

Pojawiały się straszne, mgliste potwory oraz nieznane wcześniej istoty, wyglądające trochę jak morskie kraby z żelaza, a trochę jak ludzie. Słyszeli, jak w nocy krzyczą nieludzkimi, piskliwymi głosami.

Potem usłyszeli muzykę fletu. Bardzo smutną i bardzo dziwną. Psy wyły, kiedy ta muzyka się rozlegała. Raz zobaczyli grajka, stojącego na skraju lasu w płaszczu z kapturem i trzymającego długi flet. Próbowali go zastrzelić, ale wtedy on zaczął się kręcić i tańczyć pośród spadających i wbijających się wokół niego strzał.

Dzieci Grunaldiego i jeszcze kilkoro dzieci rybaków i pasterzy, które były wtedy w gródku, zrobiły się chore. Nie odzywały się, tylko stały na palisadzie i patrzyły w las. Tylko takie, które miały więcej niż osiem lat i mniej niż czternaście.

A przedwczoraj tamci zaatakowali. Mieszkańcy bronili się całą noc i zdołali ich odeprzeć, a nawet ugasić stodołę. A rano okazało się, że wszystkie te dzieci otworzyły okiennice, wyszły z domu, w którym były zamknięte, przystawiły sobie drabinę do palisady i odeszły.

Do lasu.


Przepakowuję ekwipunek, część rzeczy trzeba będzie tu zostawić. Przygotowuję wyposażenie minimum. A potem idę do Grunaldiego, pogrążonego w rozpaczy nad jeziorem i usiłującego zebrać siły do życia. Bezceremonialnie chwytam go za ramię.

— Zbieraj się, Ostatnie Słowo. Nie ma czasu. — Podnosi na mnie martwą, mokrą twarz.

— Nie znaleźliśmy ani jednego trupa dziecka — mówię mu. — Ani w rzece, ani w lesie, ani nigdzie. Oni je porywają, a nie zabijają. To było przedwczoraj. Dopadniemy ich.

Unosi brwi, jakby nie rozumiał, co mówię.

— Jak?!

— Umiem tropić ślad. Nawet węszyć jak pies, jeśli trzeba. Nie odpuścimy. Bierz ze dwóch ludzi i broń. Szkoda czasu.

— Pójdziesz ze mną? — pyta. — Do Ziemi Węży?

— Tak. I tak szedłem w tamtą stronę.

Загрузка...