Tak to jest w życiu, że są jednak rzeczy, które mają swoje prawa, cokolwiek by się działo. To młodość, wolność i wiosna. Ja byłem młody, odzyskałem wolność, a wokół mnie budził się nowy świat. Drzewa wypuszczały liście, z ziemi wystawały źdźbła młodej trawy, chmury rozstępowały się i świeciło słońce. Istnieje w świecie siła, która sprawia, że zawsze nadchodzi nowy początek. Z pogorzeliska kiełkują kwiaty, od pnia odrasta młode drzewko, a zmrożona, martwa ziemia staje się żyzną glebą gotową na pług. Szramy zabliźniają się i zmieniają w nowe ciało. Człowiek złamany rozpaczą ociera pewnego dnia łzy, unosi głowę i znowu dostrzega, że świeci słońce. Rany się goją.
Nawet te, które pozostawia pletnia i okowy, choć te goją się o wiele dłużej niż zadane ostrzem.
Prędzej czy później okazuje się, że każdy następny dzień to kolejny wysunięty ze zwoju czysty odcinek papieru, który można zapisać na nowo, budząc do życia słowa, które przedtem nie istniały. To zaś, co stało się przedtem, schowało się już na rolce czytnika i można zaczynać od początku.
Wiele dni potem wędrowaliśmy przez lasy i doliny, wśród wznoszących się nad nami szarych gór i wspominam to jako jeden z najlepszych okresów mojego życia. Cały czas martwiłem się o Snopa i N’Dele, nie miałem jednak pojęcia, gdzie ich szukać. Mieliśmy dotrzeć na północ, więc wybieraliśmy drogę, która pozwalała tam zmierzać. Kluczyliśmy, przedzieraliśmy się przez las i gubiliśmy, ale zawsze usiłowaliśmy podążać na północ.
Wokół nas panowała leśna cisza – taka, która wcale nie jest ciszą, tylko nie ma w niej głosów innych ludzi. Były za to śpiew ptaków, plusk wody, szum wiatru i nocne nawoływania zwierząt. Wędrowaliśmy od rana do późnego popołudnia, a potem znajdowaliśmy miejsce na nocny spoczynek. Wszystko to sprawiało mi radość. I niespieszna wędrówka w siodle, czerpanie wody ze strumienia, łapanie ryb i ptaków, by sporządzić posiłek. I płonące wieczorem ognisko podtrzymywane do rana, by odstraszyć nocne zwierzęta. Placki pieczone na kamieniach, parskanie koni, rozmowy, jakie toczyliśmy z rzadka półgłosem, tęskny śpiew kościanej fujarki, którą w końcu wyrzeźbił sobie Benkej. To wszystko są rzeczy niewarte opowiadania, ale robić je było po stokroć warto.
Były życiem wolnego człowieka, który wędruje. I na razie o nic więcej nie musi się kłopotać niż trawa i resztki mięsa dla koni, strawa dla siebie, ogień i woda, posłanie i dach z gałęzi lub derki w czasie deszczu.
Dni w drodze wstawały i przemijały, podobne do siebie, i nie potrafiłem już powiedzieć, ile czasu wędrujemy.
Myślę, że trwało to długo. Słońce świeciło coraz dłużej i mocniej, las wokół nas robił się coraz bardziej zielony, a dni coraz cieplejsze.
Rzadko spotykaliśmy ludzi.
Parę razy widzieliśmy pasterzy, czasem kogoś, kto polował po drugiej stronie doliny, kilkakrotnie natknęliśmy się na opuszczone chaty. W tym kraju istnieją jakieś trakty, ale my ich nie znaliśmy. Staraliśmy się iść na północ, jednak w górach nie jest to wcale proste. Kiedy człowiekowi staje na drodze szczyt, bagno, przepaść lub wąwóz, musi szukać innej drogi i nie ma pojęcia, że tuż za najbliższym wzgórzem przebiega wygodny szlak. Sądzę więc, że musieliśmy strasznie kluczyć, ale niewiele mogliśmy na to poradzić. Najlepiej byłoby jechać traktem idącym wzdłuż rzeki, ale takiego nie znaleźliśmy. Brnęliśmy więc przez las, wspinaliśmy się na przełęcze, znajdowaliśmy ścieżki i gubiliśmy je, na rozstajach skręcaliśmy tak, by droga prowadziła możliwie na północ. I zgubiliśmy się w końcu zupełnie. Nasze zapasy stopniały niemal całkowicie, a my brnęliśmy lasem wśród skał albo przez górskie szlaki, mając poczucie, że wciąż chodzimy w kółko. Co trochę musieliśmy zatrzymywać się na dłużej, żeby zdobyć zapasy. Benkej budował sprytne pułapki z linek, zaostrzonych palików i sprężystych gałęzi, plótł saki z faszyny, które ustawialiśmy w strumieniu, zrobiliśmy sobie łuki i czasem przez kilka dni krążyliśmy wokół obozu, usiłując złapać, ustrzelić lub złowić cokolwiek, co lata, fruwa, pełza lub pływa, a ma na sobie mięso. Jednak nie zawsze się to udawało. Nie znaliśmy tutejszych zwierząt, które miały inne obyczaje niż te, do jakich byliśmy przyzwyczajeni, kilka też razyzdarzyło się, że po zjedzeniu jakiegoś stworzenia ciężko chorowaliśmy albo że sami znienacka o mało nie okazaliśmy się zdobyczą.
Głównie jednak głodowaliśmy.
Parę razy natrafiliśmy na osady otoczone palisadą z zaostrzonych pni, lecz tylko w jednej zaoferowano nam gościnę i najęliśmy się tam na kilka dni do pracy, w zamian za co dano nam trochę zapasów na dalszą drogę. Ludzie ci byli prości, zrazu bali się nas i niewiele wiedzieli o świecie, więc też niewiele mogliśmy się od nich dowiedzieć.
Jedno mogę jednak powiedzieć o tej podróży. Była dla mnie niczym ożywcza kąpiel albo zdrowy sen. Znów stawałem się sobą, i to może bardziej niż kiedykolwiek. Wędrowałem. A otaczające mnie las i góry, chłodne nocne powietrze i południowy upał zmywały ze mnie niewolę, jak górski wodospad zmywa z wędrowca pot, bród i zaschnięte błoto. Byłem wolnym człowiekiem, który zmierza na północ, na spotkanie morza i czekającego go tam własnego losu, bo tak właśnie postanowił.
To było dla mnie dobre.
Choć nie zmienia to faktu, że zgubiliśmy się i kluczyliśmy po górach po różnych szlakach, zwykle daleko od ludzkich siedzib. W taki właśnie sposób trafiliśmy pewnego dnia do Doliny Naszej Pani Bolesnej.
Tylko dlatego, że znaleźliśmy górski trakt, który powiódł nas na północ, podczas gdy droga korytem potoku wiodła na wschód. W rzeczywistości, gdybyśmy nią podążyli, obeszlibyśmy całe pasmo górskie i znaleźli miejsce, gdzie ten wąski strumyk wpadał do wąwozu, którym płynęła rzeka. A potem wystarczyłoby iść po płaskim terenie z jej biegiem i w niecały tydzień trafilibyśmy do ujścia i znaleźli się u celu.
My jednak kierowaliśmy się uparcie na północ, więc przez kilka dni wspinaliśmy się na wysoką, skalistą przełęcz, prowadząc potykające się konie za uzdy, a w końcu stanęliśmy na jej szczycie i spojrzeliśmy w dół – na zamkniętą górami dolinę, którą toczył się strumień, rozlewający się na dnie w podłużne jezioro otoczone lasami, wzgórzami i polami. Zjechaliśmy w dolinę, niewiele myśląc, pragnąc napić się chłodnej wody ze strumienia, odpocząć i nałapać ryb albo coś upolować.
Zrazu nie zauważyłem nic dziwnego. Im głębiej schodziliśmy, z każdym krokiem po kamienistej ścieżce robiło się jakby ciemniej. Dzień był piękny i słoneczny, ale tu, w dolinie pomiędzy górskimi grzbietami, zalegał cień i unosiła się mgła. Nie zwróciłem na to uwagi, sądząc, że to po prostu wodny pył wzbity przez huczący w dole wodospad i cień górskiego grzbietu. Tymczasem ogarniał mnie już wieczny smutek tej doliny. Im głębiej schodziłem, trzymając konia za ogłowie, tym robiło mi się ciężej na sercu. Z każdym krokiem wracało do mnie wszystko, cokolwiek przytrafiło mi się złego, a trzeba przyznać, że moje życie dotąd nie bywało zbyt beztroskie. Nie widziałem drzew ani skał, ani strumienia, tylko długi korowód twarzy tych, którzy odeszli, pozostawiając mnie samego. Nie miałem już swojego domu ani miasta, ani swojego kraju i wszędzie byłem obcym. Zwykle człowiekowi udaje się odepchnąć takie myśli, skierować umysł ku temu, co akurat robi, i temu, co go otacza. Każdy z nas niesie czarne myśli, lecz stara się trzymać je na uwięzi jak dzikie bestie, bo inaczej nie dałoby się żyć. Tam jednak, w dolinie, nie było to wcale łatwe. Tam wyraźnie czuło się, że wszystko, co robimy, jest daremne, że każdy z nas zmierza prosto w ciemność i nic nie ma znaczenia. Jest tylko smutek, strach i groza.
Kiedy zeszliśmy na dno, obaj niemal nie mieliśmy siły, by napoić konie i samemu ugasić pragnienie. Benkej siadł na kamieniu, opierając ręce o kolana, i patrzył przed siebie z nieruchomą twarzą, ja zaś miałem ochotę zwinąć się gdzieś w kłębek i tak już pozostać.
– Za tą doliną będzie kolejna – oznajmił po długim czasie tropiciel. – Taka sama jak ta. A potem następna. Będziemy szli przez ten przeklęty kraj bez końca, aż wreszcie staniemy na pustym brzegu morza tylko po to, by tam usiąść na piasku i patrzeć w posępny bezmiar. Całe moje życie tak wygląda. Zmierzam wciąż do celu tylko po to, żeby przekonać się, że wcale go tam nie ma.
Nie odpowiedziałem mu na to, choć miałem ochotę powiedzieć, że ja nawet nie znam swojego celu. Byłoby to jednak daremne. Po co mielibyśmy rozmawiać? Każdy tkwi wewnątrz własnej głowy, wśród tego, co zrozumiał i zobaczył, i co pozostaje zamknięte przed innymi. Wbiłem miecz w piach przed sobą i patrzyłem na ostrze, rozważając, czy nie skończyć tego wszystkiego tutaj i teraz. W tej dolinie czy w innej, teraz czy za dziesięć albo pięćdziesiąt lat, jaka to różnica? Parę chwil bólu, a potem i tak nieunikniony mrok. Oszczędziłbym sobie tylko zbytecznego i daremnego trudu. Siedzieliśmy tak przez jakiś czas, milcząc i patrząc przed siebie. Nie przyszło mi do głowy, że to, co czuję, jest jakoś nienaturalne, bo miałem wrażenie, że wszystko widzę jasno i wyraźnie, jakbym dopiero zrozumiał swoje życie. Zrobienie czegokolwiek, choćby postawienie następnego kroku, wydało mi się wysiłkiem ponad siły i pozbawionym sensu. Siedzieliśmy.
Benkej wyjął swoją fujarkę i zaczął grać tęskną melodię, którą często słyszałem, kiedy czuł się zmęczony lub przygnębiony. Nagle urwał i patrzył przez moment przed siebie, a potem zaczął grać zupełnie inną piosenkę. Jakby na przekór. Była to ucieszna śpiewka o koźle, który zakochał się w pięknej klaczy. Jej skoczna melodia wydawała mi się wtedy zgrzytem wśród smutnego plusku strumienia i posępnych skał, i drzew wokół.
Benkej grał bez końca, jakby sam się do tego zmuszał, coraz głośniej.
A później wstał, podszedł do mnie i znienacka trącił w ramię, przewracając na ziemię. Porwałem się na nogi z gniewem, ale on wciąż stał przede mną i grał.
– Tańcz, tohimonie – powiedział, odejmując na chwilę flet od ust. – Obudź się i tańcz. Myśl o dobrych rzeczach, które cię spotkały w życiu. Przypomnij sobie o pięknych kobietach, które miałeś w swoim pałacu, o palmowym winie, które wypiłeś, o przyjaciołach i krewnych. Tańcz!
– Zostaw mnie, głupcze – odrzekłem z gniewem. – Czy jest coś bardziej czczego i głupiego niż taniec?
On jednak znienacka kopnął mój miecz tak, że poleciał w krzaki na brzegu strumienia, i nadal grał, trzymając flet jedną ręką, po czym drugą dobył swojego ostrza.
– Tańcz – powtórzył znowu. – Tańcz, bo zabiję. Mnie także chce się płakać albo i umrzeć, i dlatego musimy tańczyć. To, co się z nami dzieje, nie jest naturalne. Tańcz więc, tohimonie!I znowu przyłożył fujarkę do ust, po czym zaczął drobić nogami i podskakiwać w miejscu, wymachując mieczem tak blisko mojej głowy, że musiałem się uchylić.
– Bardzo dobrze! – zawołał. – Tańcz! Tańcz i śpiewaj o koziołku!
Znów świsnęło ostrze, a ja z trudem odskoczyłem do tyłu. Benkej ciął w dół i musiałem zabrać nogę, boby mi ją przerąbał.
– Doskonale! Teraz druga! – krzyknął i machnął mieczem.
Chcąc nie chcąc zacząłem w końcu tańczyć, przekonany, że zwariował, a on grał tę przeklętą melodię. Śpiewałem i podskakiwałem, on skakał i grał, a nasze konie patrzyły z osłupieniem na to przedstawienie. Tańczyliśmy bardzo długo, aż obaj słanialiśmy się na nogach cali zlani potem.
I nagle wszystko minęło. Nadal czułem przygnębienie, ale zacząłem się jakby budzić i rozumieć, że Benkej ma rację, więc podskakiwałem niczym małpa i darłem się, wykrzykując tę głupią pijacką śpiewkę posępnym górskim turniom, mgle i strumieniowi, a smutek odsuwał się ode mnie.
Wreszcie obaj przestaliśmy skakać. Ja siadłem na kępie trawy, zaś Benkej schował swoją fujarkę i obmył twarz wodą z potoku.
Teraz byliśmy w stanie wziąć się do zwykłych obozowych prac. Rozsiodłać i spętać konie, naznosić drągów na ognisko. Benkej zabrał łuk i długie strzały, po czym wszedł do strumienia, brodząc w wodzie z grotem zanurzonym pod powierzchnią. Udało mu się trafić trzy duże ryby, które oprawiliśmy i upiekliśmy na patykach.
Przez cały czas czułem się dziwnie, ale nie dopadało mnie już przygnębienie, zamiast tego słyszałem niepokojące szelesty wśród liści, jakby szepty i szmery. Nie widziałem jednak niczego, ani zwierząt, ani ludzi. Zaczęło się to, kiedy zabraliśmy się do oprawiania ryb. Kiedy ich krew zmieszała się z wodą, a splątane wnętrzności popłynęły z nurtem, nagle rozległ się przeraźliwy krzyk ptaków, które gwałtownie wzbiły się w niebo, liście zaszumiały, jakby zerwał się wiatr, i wydało mi się, że ziemia zadrżała.
Pomyślałem, że może trafiliśmy na uroczysko. Jednak rośliny były zwyczajne, nie znalazłem też śladów martwych zwierząt ani rzeczy, które zmieniałyby naturę, ani niczego, co świadczyłoby, że w okolicy leży zagubione imię boga.
Przenieśliśmy się w końcu dalej z biegiem potoku i tam rozbiliśmy obóz. Jednak drzewa i krzaki wciąż kołysały się wokół naszego ogniska i żwirowej łachy na brzegu, jakby targał nimi wicher, mimo że nadal było spokojnie. Dziesiątki razy któryś z nas wstawał i z mieczem w ręku przepatrywał gałęzie, i nie znajdował niczego.
Zapadł zmierzch i co trochę wciąż słyszeliśmy szepty i szelesty. Co chwilę milkliśmy i nasłuchiwaliśmy. Kilka razy nawet ostrożnie zawołaliśmy, lecz odpowiedziała nam cisza.
– Czy wydaje ci się, że słyszysz jakieś słowa? – zapytał Benkej.
– Wydaje mi się, że słyszę, jakby szeptano „krew, krew!” w mowie Wybrzeża – przyznałem.
– Ja słyszę to samo. Ale czasem słyszę też „śmierć”.Kilka razy, kiedy wchodziłem w krzewy z płonącą pochodnią w jednym ręku i mieczem w drugim, coś małego czmychnęło między źdźbła i gałęzie, coś z trzepotem wyfrunęło w ciemność, muskając niemal moją twarz.
Zapewne nocny gryzoń lub ćma albo nietoperz.
Jednak wciąż słyszałem szepty.
Za plecami.
W ciemnościach. Tam, gdzie akurat nie patrzyłem.
Konie parskały i rżały w przerażeniu, musieliśmy je przywiązać, by nie uciekły nam w dolinę.
Niewiele spaliśmy tej nocy, pilnując na zmianę i na zmianę kładąc się w pancerzach na posłaniu, z mieczem w dłoni. Kiedy wypadała moja zmiana, siedziałem, dokładając do ognia, i patrzyłem w mrok, poza bezpieczny krąg ciepłego, pomarańczowego światła, gdzie stała gęsta ciemność jak zasłona, skąd dochodziły szepty i chichoty. Te chichoty wydawały mi się najbardziej złowieszcze, bo brzmiały, jakby to dokazywały dzieci, lecz dzieci ze szczętem złe i z pewnością niebezpieczne. Nie wiedziałem, skąd coś podobnego przychodzi mi do głowy, ale dawno tak się nie bałem.
Czasem, gdy ogień przygasał nieco, widziałem, że w mroku jarzą się czyjeś oczy. Płonęły mdłym, zielonkawym światłem, czasem odbijały na czerwono blask ogniska i przygasały. Nikt nas jednak nie atakował, tylko ze dwa razy z krzaków wypadł mały kamyczek, który potoczył się po żwirze albo wpadł do wody.
Szelesty, chichoty i szepty. I tak do rana.
Myślałem, że zdecydowanie wolałbym ryk dzikich bestii. Wolałbym, żeby coś rzuciło się na nas z krzaków, wolałbym dobyć miecza i walczyć. Zamiast tego musiałem czuwać ze spoconymi palcami ściskającymi rękojeść miecza, napięty jak cięciwa i zmęczony.
Benkej zmienił mnie późno w noc, ale zasypiałem tylko na chwilę i budziłem się na szelest liści, chichot albo trzepot skrzydeł, jak dziecko, które po raz pierwszy nocuje poza domem.
Ocknąłem się o świcie, kiedy niebo robiło się już szare. W otulonej grzbietami górskimi dolinie nie dało się zobaczyć brzasku ani wschodu słońca, tylko smolista ciemność ustępowała szarości.
Znów próbowaliśmy ustrzelić jakieś ryby, lecz wszystkie znikły, choć poprzedniego dnia widzieliśmy je przemykające wśród kamieni i stojące w kryształowej wodzie w rozlewiskach strumienia dosłownie co krok. Znikły ptaki. Nie zdołaliśmy znaleźć ani węża, ani ślimaka, ani w ogóle niczego, co nadawałoby się do zjedzenia.
Natomiast wciąż słyszeliśmy wokół szelesty i szepty.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, i to spiesznie, pragnąc opuścić dolinę. Czekała nas długa marszruta na dół, gdzie rozciągały się lasy i łąki, potem wzdłuż strumienia szeroką równiną, w kierunku zamglonych szczytów na północy, gdzie należało poszukać jakiejś przełęczy. Dolina była duża i wątpiliśmy, by dało się ją opuścić jednego dnia. Wśród skał i lasów czasem jedna staja to odległość, którą przemierza się całymi dniami, jeśli teren jest trudny, trzeba kluczyć albo przedzierać się przez przeszkody.
Tu znaleźliśmy ścieżkę biegnącą zygzakiem przez las opodal strumienia, więc powinniśmy wędrować szybko, a jednak tak się nie działo. Kiedy widzieliśmy ją z góry, zapraszała do wędrówki, zwłaszcza że wiodła na północ.Kiedy nią ruszyliśmy, drogę zaczęły nam przegradzać bagna, skały i zwalone drzewa, choć przysiągłbym, że niczego takiego przedtem na niej nie było. Na domiar złego zza górskich szczytów spłynęła mgła i zalała dolinę niczym mętna woda. Przedzieraliśmy się przez opar, wśród pokręconych gałęzi drzew, które wyglądały, jakby splatały się specjalnie, by nas zatrzymać, albo jakby wyciągały w naszym kierunku konary pokręcone niczym drapieżne szpony.
Brnęliśmy jednak dalej. Przed siebie. Na północ.
Chyba na północ. Nie było widać słońca, zewsząd otaczały nas krzewy, a ścieżka wiła się wśród bagien, skał i porośniętych grzybami oraz mchem zwalonych pni.
Widziałem w leśnym półmroku rozjarzone oczy patrzące na nas srogo, widziałem kilka razy twarz kobiety w gęstwinie liści, lecz kiedy podchodziłem bliżej, twarz znikała, stawała się plamą cienia wśród zieleni. Znów dochodziły nas szepty, znów coś z szelestem przebiegało wśród liści, znów jakieś kształty pojawiały się i znikały.
Brnęliśmy naprzód, prowadząc konie, z mieczami w rękach, zlani potem mimo chłodnego dnia i przerażeni. Obaj czuliśmy też, że od dawna nie idziemy na północ, tylko kluczymy wśród gałęzi, kęp zieleni i skał, brnąc w błocie, i chyba zgubiliśmy drogę.
W pewnym momencie udało nam się wyjść na niewielką polanę na brzegu strumienia, otoczoną kępami paproci i kolczastymi krzewami.
– Odpocznijmy i napójmy konie – powiedziałem chrapliwym głosem, a Benkej skinął tylko głową. Jego twarz pod hełmem była pobladła z wysiłku i napięcia, a zmrużone oczy wciąż prześlizgiwały się po krzakach.
– Sam często tak straszyłem wrogów – rzekł cicho. – Te szepty, okrzyki i szmery są po to, żebyśmy nie mogli wytchnąć ani na moment, żebyśmy wciąż czekali na atak. Żebyśmy przeszukiwali zarośla i znajdowali jedynie cienie i liście. Ale uderzą, dopiero kiedy opadniemy zupełnie z sił i nie będziemy w stanie się bronić.
Rozsiodłaliśmy i spętaliśmy konie, pozwoliliśmy im się napić, a potem sami siedliśmy nad brzegiem strumienia, żeby odpocząć.
I wtedy usłyszeliśmy szloch.
Ciche, lecz rozpaczliwe łkanie małej dziewczynki, chwilami brzmiące jak zawodzenie. Spojrzeliśmy na siebie, Benkej powiedział w mowie gestów tropicieli „zasadzka!”, po czym obaj delikatnie wyjęliśmy miecze.
I wtedy ją ujrzeliśmy.
Kucała na kamieniu pośrodku strumienia, zwrócona plecami w naszą stronę, z pochyloną głową, i szlochała cicho, ale przeraźliwie. Mała dziewczynka, nie wyższa niż do mojego pasa, na kamieniu, na którym, przysiągłbym, przed chwilą nikogo nie było. Kuliła się tam, pośród szumiącej na skałach wody, i zanosiła płaczem, piastując coś przy piersi. Dziewczynka była naga, tylko na głowie miała jakieś okrycie z delikatnego zielonego muślinu, który zmienił się już w strzępy, podobną postrzępioną materią miała okręcone łydki i stopy.
Benkej pokazał na migi: „Osłaniaj mnie!”, wbiłem więc miecz w ziemię i wyjąłem z łubiów łuk.
Patrzyłem w gęstwinę liści i zwieszających się nad strumieniem wiotkich gałęzi po drugiej stronie, kiedy tropiciel chował miecz do pochwy i ostrożnie wchodził w wodę.
– Nie bój się, dziecko – powiedział powoli w mowie Wybrzeża. – Jesteśmy wędrowcami, którzy zgubili drogę. Nie zrobimy ci nic złego.
Benkej stąpał ostrożnie, ale pogrążał się z każdym krokiem, aż w końcu woda sięgała mu powyżej pasa. Od kamienia z dziewczynką dzieliło go rozlewisko strumienia, w przejrzystej toni doskonale było widać żwirowate, twarde dno, ale opadało dosyć głęboko.
– Przeniosę cię tylko na brzeg – powiedział. – Nie trzeba się mnie bać. Jeśli chcesz, odprowadzę cię do twoich, a oni pokażą nam, jak wyjść z doliny. Nie zrobię ci nic złego.
Obszedł największą głębię, stając na większych kamieniach, a potem ostrożnie wyciągnął dłoń i dotknął ramienia dziewczynki. Ja wodziłem grotem po całej okolicy, co chwilę coś poruszało się wśród liści, ale nie udało mi się wypatrzyć niczego.
Dziecko odwróciło się gwałtownie i Benkej odskoczył z krzykiem. Dziewczynka miała wyłupiaste, straszne oczy obwiedzione jasnym kręgiem jak u ryby, teraz przekrwione i rozjarzone, usta rozpychały rzędy krzywych, hakowatych zębów, ostrych jak rybie ości. To, co wziąłem za podarty muślin, rozpostarło się wokół jej głowy jak kaptur stepowej jadowitej jaszczurki i okazało się postrzępionymi płetwami zakończonymi ostrymi szponami. W dłoniach piastowała oderżnięty rybi łeb, chyba resztki naszej kolacji. I niekoniecznie była taką małą dziewczynką, jak mi się zdawało, bo zobaczyłem jej piersi wysmarowane rybią krwią. Krągłe piersi dojrzałej kobiety, dziecięcą twarz i wzrost oraz szczęki morskiego potwora.
Skoczyła mu prosto w twarz, odbijając się od kamienia nogami jak żaba, Benkej uchylił się błyskawicznie i wpadł w wodę, moje palce puściły cięciwę. Strzała śmignęła nad grzbietem dziewczynki gdzieś w krzaki, ale grot pozostawił krwawą szramę w poprzek jej pleców. Chrupnęła w wodę, zobaczyłem, jak rozpościerają się płetwy na stopach i śmignęła dobre dziesięć kroków, które nas dzieliło, dosłownie w mgnieniu oka, ledwo zdążyłem założyć strzałę. Jednak kiedy wyskoczyła ze strumienia tuż przede mną, z wyszczerzonymi szczękami i rozpostartymi groźnie wokół głowy płetwami, spojrzała prosto w grot mierzący między jej oczy.
Istota wydała z siebie żałosny, przeraźliwy wrzask, który dosłownie przebił mi uszy jak kościana igła, po czym skoczyła do tyłu, wyginając ciało, i popłynęła błyskawicznie jak wąż, śmigając zygzakiem gdzieś między głazami.
Kiedy przebrzmiał jej krzyk, na moment zapanowała całkowita cisza. Liście przestały szeleścić, umilkły szepty wśród krzewów i korzeni. Ustał wiatr. Cała dolina zamarła. A potem poczułem, jak ziemię przeszył dreszcz. Kilka kamieni potoczyło się ze stukotem ze skał, gdzieś głęboko pode mną rozległ się niski łoskot. I ucichł zaraz, a powróciły drażniące odgłosy, szepty i chichoty. Dobiegały zewsząd i brzmiały jeszcze bardziej złowieszczo.
Benkej odbił się od skały, płynąc spiesznie, rozchlapując wodę gwałtownymi ruchami rąk. Zobaczyłem, jak spod kamieni wypływają podłużne cienie, jak suną, wijąc się, w jego stronę, zewsząd. Były słabo widoczne przez falującą wodę, ale widziałem sylwetki podobne do ludzkich, ramiona ułożone wzdłuż tułowia i poruszające się miękko stopy zakończone wiotkimi płetwami. Strzeliłem raz, chybiając beznadziejnie do celu śmigającego w toni jak cień, potem założyłem strzałę, patrząc, jak ciemne kształty suną nad dnem, zbiegając się w miejscu, w którym rozpaczliwie chlapiąc, płynął Benkej, i nic nie mogłem zrobić.
Woda wybuchła przy brzegu rozbryzgami piany, tropiciel rzucił się desperacko na płyciznę, chwycił kamieni i podciągnął nogi, po czym przetoczył się na grzbiet, dobywając noża, i wierzgnął potężnie, wyrzucając w powietrze wrzeszczące rozpaczliwie stworzenie, które chlupnęło w wodę. Odrzuciłem łuk i z mieczem w ręku chwyciłem przyjaciela za kołnierz, odciągając go od zdradzieckiego brzegu, ale już było po wszystkim.
Strumień płynął spokojnie, z pluskiem, z toni znikły ciemne kształty i znów otaczały nas tylko krzewy i liście.
Benkej krwawił z kilku długich szram na piersi i nogach, do tego ostre kły wyszarpały mu dwa kawałki ciała z uda i lewego przedramienia. Pomagałem mu owinąć rany pasami płótna, ale opatrunki błyskawicznie nasiąkały krwią.
Gałęzie kołysały się, las ogarniały szelesty i szepty. Dźwięki zbliżały się do nas kręgiem ze wszystkich stron, gdzie tylko spojrzałem, tam przemykało coś pośród liści.
– Nie możemy ani tu zostać, ani iść dalej – oznajmił Benkej. – W tej gęstwinie dopadną nas natychmiast. Najlepiej, gdybyśmy mogli przebić się konno, ale to uda się, dopiero jak wyjdziemy na otwarte łąki. Zaciągnij to mocniej, zobaczymy, czy mogę stać.
Wstał i zrobił parę kroków, utykając i krzywiąc się, lecz oświadczył, że mogło być gorzej.W krzakach wokół polany coś nadchodziło z różnych stron, widzieliśmy, jak kołyszą się gałęzie, ale nie mogliśmy dostrzec, co to takiego. W końcu stanęliśmy plecami do siebie, na ugiętych nogach, z mieczami uniesionymi do ramienia i ostrzem wystawionym do przodu, krążąc w miejscu i czekając na atak.
– Przynajmniej umrzemy wolni – powiedział Benkej. – Tak jak przystało na Kirenenów. To zaszczyt zginąć u twojego boku, tohimonie.
– Jesteś też Amitrajem – odparłem. – I to takim, z jakiego byłby dumny mój ojciec. Benkeju, jestem… – urwałem. Dlatego że coś przyszło mi do głowy i przestałem na chwilę żegnać się z życiem. Spojrzałem bowiem na szarpiące się na uwięzi i rżące z przerażenia wierzchowce. – Jestem głupcem, Benkeju! Wyjedziemy strumieniem! Jest płytki! Nasze konie zdołają go pokonać!
Spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
– Wszystko jedno – rzekł. – Lepsza taka szansa niż żadna.
Po chwili siedzieliśmy w siodłach i objechawszy głębokie rozlewisko, galopowaliśmy w płytkiej wodzie wśród kamieni. Konie potykały się co chwilę, ale prowadziło je własne przerażenie. Kiedy obejrzałem się przez ramię, zobaczyłem, że na polanie pojawiają się osobliwe sylwetki, ni to ludzi, ni zwierząt, okryte dziwacznymi płaszczami, z jelenimi rogami na głowach.
A potem był tylko szalony bieg wśród fontann spienionej wody i sterczących z niej omszałych głazów. Konie kwiczały z gniewu i strachu, szczerząc zęby, a my gnaliśmy z nurtem, wydając bojowe okrzyki. W każdej chwili mogło zrobić się głębiej albo któryś z wierzchowców mógł stracić równowagę wśród kamieni i to byłby koniec, ale przez jakiś czas udawało nam się rwać przed siebie w szalonym wyścigu. Szepty, szelesty, chichoty i wrzaski wśród liści ogarniały nas jak lawina, lecz wciąż pozostawały o kilka kroków z tyłu. A potem zobaczyliśmy, jak pomiędzy gałęziami zaczyna prześwitywać szary blask, że rosną coraz rzadziej, i stało się jasne, że otwarta przestrzeń jest tuż, na wyciągnięcie ręki, a tam nikt nie zdoła nas zatrzymać.
Niewiele brakowało, a rzeczywiście byśmy się wyrwali.
Wolność majaczyła przed nami szarym poblaskiem najwyżej o sto kroków, przedzierała się przez gałęzie i liście. Zalana sinym światłem otwarta przestrzeń pod szarym, smutnym niebem. Wystarczyło zerwać konie do dalszego biegu, przesadzić jeszcze trochę głazów, uchylić się przed kolejnymi konarami i pędzić dalej. Na północ.
Lecz strumień przegradzał w poprzek pień ogromnego drzewa, a po bokach rozciągała się polana. I już na nas czekali.
Było ich wielu i wyglądali strasznie. Żeby to opisać, musiałbym zatrzymać się i opowiadać o każdym z osobna. O nagich ciałach, które pokrywały wzory, kolorowe łuski, kwiaty albo pióra. O łopocących skrzydłach jak u nocnych motyli, tylko wielkich niczym poły pustynnego płaszcza, o zwierzęcych kończynach, pięknych dziewczęcych twarzach z oczami bestii i kłami pod słodkimi wargami.
Taki opis trwałby długo, a przecież dla nas była to ledwie chwila, kiedy wstrzymaliśmy konie przed leżącym nam na drodze pniem i zaczęliśmy galopować w kółko po polanie, szukając wyjścia z matni.
Widziałem zwisające rzędem z gałęzi skórzaste tobołki, które wziąłem za gniazda jakichś owadów, a które rozwinęły się w błoniaste skrzydła, ukazując twarze wiszących do góry nogami paroletnich dzieci o skłębionych włosach pełnych śmieci i suchych liści. Stwory chichotały, ukazując ostre zęby, skrzydła rozprostowywały się, widziałem szpony na dziwacznych stopach trzymające gałąź, widziałem dziewczęta o nogach pokrytych cętkowaną sierścią i wijących się ogonach, widziałem twarze, które były naraz ludzkie i przypominające pyski leopardów albo gadów, widziałem kolce, dzioby i niesamowite oczy. Wszystkie te stworzenia wrzeszczały różnymi głosami, a my miotaliśmy się wśród nich, wymachując mieczami i uchylając się przed pazurami, szczękami oraz uderzeniami oszczepów. Wyciągały się po nas ramiona i zakrzywione chciwie palce, nasze wierzchowce, kwicząc, stawały dęba. Wokół nas unosiły się istoty małe jak dłoń, o trzepoczących skrzydełkach w smudze mdłego światła, jakby towarzyszyły im roje świetlików, po gałęziach śmigały niemowlęta o wielkich, dzikich oczach, mające jedynie po kilka par rąk, chwytające się błyskawicznie konarów.
Dużo w tym było ruchu, wrzasku i chaosu i tak się złożyło, że miotając się na tańczących wierzchowcach, wywracaliśmy i roztrącaliśmy te istoty, ale wówczas nie zabiliśmy żadnej, a im nie udało się ściągnąć nas z siodeł.
– Przebijamy się na siłę! – krzyknąłem do Benkeja. – Obok tego pnia jest ścieżka! Zmieścimy się bok w bok! Byle do przodu!
Benkej uchylił się i zasłonił przedramieniem, a potem uderzył na odlew, zrzucając na ziemię stworzenie, które skoczyło na niego z drzewa. Potoczyło się po trawie z przeraźliwym piskiem, koń tropiciela stanął dęba.
A wtedy zobaczyliśmy, że na ścieżce, którą mieliśmy się przebijać, stoi mąż. Wielki, o szerokiej piersi pokrytej kłutymi rysunkami niczym u Kebiryjczyka. W pierwszej chwili sądziłem, że to jeździec, ale potem ujrzałem, że człowiek ten do pasa ma końskie tylne nogi i koński kłąb, z którego wyrasta ludzki tułów, a na jego skroniach rosną zwinięte rogi jak u olbrzymiego tryka.
– Nie zatrzyma nas – warknął Benkej, unosząc miecz. – Nie ma mowy.
A wtedy stwór podniósł do ust krótką, grubą fujarkę i zaczął grać, przebierając palcami. Popłynęła dziwaczna muzyka, jakiej jeszcze nigdy dotąd nie słyszałem. Melodia była zarazem żwawa i niezwykle smętna, a złożono ją w obcy sposób i choć słyszałem już śpiewki wszelkich ludów, nikt nie grał niczego bodaj podobnego.
Kiedy zaczął grać, dźwięki jego fujarki ledwie przedzierały się przez zgiełk, ale wkrótce wrzaski otaczającego nas tłumu dziwolągów stopniowo cichły, a stworzenia znieruchomiały, patrząc przed siebie. My również zamarliśmy, nie wiedząc, co się dzieje i co należy począć.
Stworzenia odstąpiły, lecz nadal stały wokół nas kręgiem, po czym zaczęły się cofać w gęstwinę. Najpierw znikały te najmniejsze, później kolejne. Postępowały kilka kroków w tył, nagle stapiały się z zielenią, a ich ciała zmieniały się znienacka w liście, deseń cieni i światła, korę i gałęzie.Stwór grał nadal, powtarzając monotonnie swoją melodię raz po raz. Składała się z dwóch fragmentów na przemian, z których jeden był wolniejszy i bardziej rytmiczny, a drugi żwawszy, ale brzmiało to okropnie smętnie i czułem, jak w moje serce wlewa się smutek i rezygnacja.
Benkej wolną ręką wydobył swoją kościaną fujarkę i również zaczął grać, naśladując melodię tamtego. Najpierw cichutko i nieśmiało, ale po kilku powtórzeniach uznał, że jest w stanie zagrać bez błędu, i począł świstać coraz głośniej.
W końcu człowiek-koń o baraniej głowie i zniekształconej dziwnie twarzy odjął od ust swój instrument, ale gestem dłoni nakazał Benkejowi, by grał dalej. Polana była już pusta, wokół jeszcze gdzieniegdzie kołysały się liście.
– Nie przestawaj grać, potworze – powiedział dziwnie brzmiącym głosem mąż z rogami. Był to dźwięk jak skrzypienia gałęzi i postukiwania suchych kości, ale dało się go zrozumieć, a mówił w mowie Wybrzeża. – Rzućcie oręż na ziemię i zsiądźcie z koni. Ruszajcie się bardzo powoli i ostrożnie. Dzikie dzieci robią się senne, ale jeśli poczują od was krew, znowu wpadną w czerwony amok, a wtedy już ich nie uśpię. Róbcie, co mówię, jeśli chcecie dalej żyć. Zostawcie konie i broń.
– On mówi, żebyś rzucił broń na ziemię – powiedziałem do Benkeja.
– Zrozumiałem – odparł niewyraźnie, z fujarką przy ustach. – Pojmuję, co mówi, tylko nie chcę tego zrobić. Nikt mnie już więcej nie uwięzi.
– Nikt nikogo nie więzi w Dolinie Naszej Pani Bolesnej – oznajmił rogaty. – Ale Pani przez waszą broń zaczyna śnić koszmar. Patrzy na was przez sen oczami dzikich dzieci. Boi się potworów ze świata poza górami, który pożarły uroczyska i wojna bogów. Albo was zabije, albo weźmie pod opiekę i pozwoli przetrwać w dolinie. Wybierajcie sami. Ja odwracam się i idę ścieżką. Podążajcie za mną albo zostańcie tu i niech zajmą się wami koszmary Pani Bolesnej.
Odwrócił się, pokazując nam szerokie plecy pokryte kłutym rysunkiem, i znów uniósł do ust swój instrument.
Zsiedliśmy z koni, tymczasem wśród liści ponownie rozległy się szepty. Chcąc nie chcąc odłożyliśmy broń, zdjęliśmy sakwy i ruszyliśmy za rogatym mężem. Nasze wierzchowce roztrąciły nas i pogalopowały przodem, a po chwili znikły.
Benkej odjął od ust fujarkę i zaklął, a potem znów zaczął grać.
Wyszliśmy na łąkę pod otwarte niebo, wzgórza otoczone zamglonymi szczytami i strumień płynący leniwie przez trawy. Z ulgą zostawiliśmy za sobą gęstwinę lasu, tylko że nie mieliśmy już broni prócz noży tropiciela i mojego kija szpiega i nigdzie nie było widać naszych koni.
Człowiek-koń czekał na nas, wciąż grając, a kiedy podeszliśmy, odwrócił się i poszedł dalej, a muzyka ciągnęła się za nim, smutna i spokojna.
W ten sposób zeszliśmy na dno doliny, gdzie wśród sadów i łagodnych wzgórz stały niewielkie chaty kryte sitowiem. Wszystkie drzewa owocowe kwitły w tym czasie, płoty i ściany chat również tonęły w kwiatach i pamiętam, jak wokół w podmuchach wiatru sypały się płatki. Przodem szedł rogaty, dmąc w swoją fujarkę i dziwacznie stawiając nogi, nie wiem, czy tańczył, czy też musiał tak kroczyć, mając te kończyny miast ludzkich nóg.
Zauważyłem, że chaty są tu inne, niż mieli w zwyczaju budować ludzie Wybrzeża. Ściany miały z plecionej faszyny i wysuszonej gliny wepchniętej pomiędzy warstwy plecionki i stały rozrzucone bezładnie, a nie otaczał ich żaden wał ziemny z częstokołem.
Wtem usłyszałem okrzyk i w powietrzu śmignął mały kamyk, który uderzył mnie boleśnie w ramię. A potem następny. Rozejrzałem się i zobaczyłem grupkę dzieci rozbiegającą się wśród owocowych drzew z chichotem. Wyglądały dziwnie. Bardziej podobnie do ludzi niż te, które osaczały nas w lesie, ale wydawało mi się, że również widzę dziwne oczy, zwierzęce uszy i skrzydełka.
Benkej zaklął i odwrócił się gwałtownie, a potem uniósł kamień, który w niego ciśnięto, i zważył w dłoni.
– Rzuć to, głupcze! – zawołał rogaty. – Nigdy nie ośmiel się zrobić najmniejszej krzywdy dziecku w Dolinie Naszej Pani Bolesnej! Nawet o tym nie myśl, jeśli nie chcesz ściągnąć na siebie dzikich dzieci!
– Nie zamierzałem robić nikomu krzywdy – powiedział Benkej ze złością. – Chciałem im tylko odpłacić tym samym. Jeśli to dzieci, jak mówisz, to jak chcesz je nauczyć szacunku dla innych ludzi, jeśli pozwalasz im bezkarnie krzywdzić? Jak pokażesz, że inni też cierpią, kiedy rzuca się w nich kamieniami?
– Dając im więcej miłości – odparł stwór i znów zaczął grać. Dzieci zachichotały i posłały nam więcej kamieni, przebiegając wokół. Szczególnie celny rzut trafił męża w czoło. Kamyk nie był wielki, ale i tak pokazała się odrobina krwi. Człowiek-koń skrzywił się, pocierając czoło, ale rozciągnął wargi w bolesnym uśmiechu, a wyglądało to, jakby miał się zaraz rozpłakać.
– Zrozumieją – powtórzył. – Trzeba tylko więcej miłości.
– Guillermo znalazł potwory! Idą potwory! – rozległo się nagle.
– Co to znaczy „Guillermo”? – zapytał Benkej.
– To moje imię, które nadała mi Pani Bolesna. Przyszło do mnie we śnie. Nim świat ogarnęły uroczyska, nazywałem się jednak inaczej. Nie pamiętam jak.
Zatrzymał się na chwilę.
– To było złe imię. Niedobre. Była w nim gwałtowność i krew, a Pani tego nienawidzi. Teraz nazywam się Guillermo. Tak jest lepiej.
– Ale co to znaczy?
– To oznacza mnie. W mowie, w której śni Nasza Pani Bolesna.
Weszliśmy między chaty, mijając ludzi pogrążonych w jakichś zajęciach – ktoś niósł kosz rzepniaków, ktoś inny tłukł na miazgę gotowaną płasolę w drewnianej stągwi, ktoś kucał przy niewielkim zagonie i delikatnie usuwał chwasty, które przenosił do kosza ze świeżą ziemią. Ludzie ci wyglądali dziwnie, jakby skrzyżowano ich ze zwierzętami. Mieli wole uszy, inni cętkowaną sierść na grzbiecie, dziwaczne oczy i twarze, wielu miało łuskowate skrzydła, brudne i postrzępione, które z pewnością nie mogły ich unieść. Nosili się też inaczej niż mieszkańcy Wybrzeża. Nie mieli spodni ani kaftanów, ani wiązanych wokół kostki butów, wielu chodziło nago albo tylko w okryciach splecionych z trawy lub jakiegoś bluszczu, albo w prostych koszulach z grubego płótna. Nikt nie miał broni, ani nawet zwykłego noża. W ogóle niczego przy sobie nie mieli. Wszyscy poruszali się dostojnie i powoli, jakby byli chorzy, i prawie się nie odzywali. Wszędzie panowała cisza. Kiedy przechodziliśmy obok, patrzyli na nas w milczeniu i z jakimś smutkiem, a potem odwracali wzrok i znów zajmowali się tym, co robili, lub patrzyli przed siebie, jeśli nic nie robili. Zachowanie tych ludzi niepokoiło mnie bardziej niż ich dziwaczne twarze czy ciała. Napatrzyłem się bowiem na mieszkańców Wybrzeża i wiedziałem już, że zawsze, chorzy, smutni czy zmęczeni, dosłownie kipią żywotnością. Jeśli się śmiali, to do rozpuku, jeśli złościli, to skakali sobie do oczu. Jeśli nie mieli nic do roboty, natychmiast zaczynali w coś grać, śpiewać, pić i opowiadać historie. Chyba że byli zmęczeni albo naprawdę chorzy, wówczas kładli się spać, gdziekolwiek się znajdowali. Jeśli byli smutni, to pili lub przez jakiś czas płakali. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak siedział i patrzył szklanym wzrokiem przed siebie czy snuł się bez przekonania.
Tylko jedna niewiasta zwróciła na nas większą uwagę niż inni. Była to kobieta dość już posunięta w latach, ale jeszcze nie stara. Okrywały ją zielone liście, lecz nie umiałem powiedzieć, czy uplotła z nich ubranie, czy też rosły z jej skóry. Podniosła się znad grządki i spojrzała smutno, jak wszyscy tutaj.
– Guillermo, Guillermo… – powiedziała zrzędliwie. – Czy nie dość ci, że nasza Pani musi płakać nad całym światem, czy musi jeszcze szlochać nad tobą? Dlaczego znów odebrałeś potwory dzikim dzieciom i znów chcesz ją niepokoić? Ciągną za sobą smród krwi i gwałtowności, czy tego nie widzisz? To potwory i nic tego nie zmieni. Nie zmienią się w ludzi.
Miała zbolały głos, ale nie złościła się, tylko brzmiało to tak, jakby narzekała przez sen.
– Robi się nas coraz mniej, Conchito – odrzekł rogaty. – Coraz mniej dorosłych. Przecież wiesz.
Kobieta pokręciła głową i pochyliła się do swoich liści, a potem zaczęła cicho płakać, grzebiąc w grządce, i więcej na nas nie spojrzała.
Rogaty stwór, który nazywał siebie Guillermo, pokazał nam chatę, taką samą jak inne, z plecionych ścian i błota, nakrytą strzechą z sitowia, otoczoną zagonami warzyw. Drzwi wisiały na zawiasach z powróseł, zamknięte tylko na drewniany skobel.
Wnętrze chaty było bardzo nędzne, wykopano je w ziemi, którą potem mocno ubito, głęboko do pasa, więc w niskim wejściu, przez które należało przeciskać się niemai w kucki, wylepiono z twardej gliny wysoki próg, żeby deszczowa woda nie wlewała się do środka. Z takiej samej gliny wylepiono też podwyższenie, które służyło za łóżko, zasłane zbutwiałym materacem z sitowia. Pośrodku w obmurowanym wyschniętą gliną i kamieniami dole znajdowało się palenisko, było tu jeszcze kilka dzbanów i różne rzeczy wiszące na kijach tkwiących w ścianach w poprzek pomieszczenia. To wszystko. Chata przypominała jakąś prymitywną oborę raczej niż izbę dla człowieka. Myślę, że gdyby zwierzę potrzebowało paleniska, łóżka i dzbanów, to zbudowałoby coś podobnego.
Wcisnęliśmy się do środka w milczeniu, Benkej rozejrzał się wokół i skrzywił wargi. Było nam ciasno, ale usiedliśmy pod ścianami, patrząc, jak Guillermo, stękając, wyciąga wiązkę chrustu, łamie patyki, układając ognisko, i usiłuje skrzesać ogień dwoma kawałkami krzemienia. Benkej bez słowa zabrał mu kawałek kory z rozpałką i szybko rozniecił płomień swoim wojskowym krzesiwem, a potem go rozdmuchał. Rogaty przyjął korę z wdzięcznością, a po chwili pomieszczenie napełniło się dymem, który wysączał się przez dymniki pod krokwiami.
Guillermo zdjął wiszący na haku koślawy ceramiczny kociołek i postawił na ogniu, po czym zdjął pokrywkę i powąchał zawartość, pomieszał drewnianą łyżką, później kucnął w dziwacznej pozycji i zaczął masować nogę, potem drugą.
– Ciągle bolą mnie kości – wyjaśnił. – Trudno mi chodzić. Ale stać jeszcze trudniej.
– Dziękujemy ci za pomoc – powiedziałem. – Lecz nie chcemy sprawiać kłopotu. Widzimy przecież, że nie kąpiesz się w dostatku. Jedyne, czego pragniemy, to złapać nasze wierzchowce i wyjechać z doliny. Trafiliśmy tu przypadkiem, a przed nami długa droga. Pokaż nam tylko, jak się stąd wydostać.
Guillermo sięgnął do kosza, skąd wyjął glinianą miskę i łyżkę.
– Mam nadzieję, że macie jakieś łyżki – oznajmił. – Miskę możemy dzielić jedną. To prawda, teraz wciąż jest przednówek, ale Nasza Pani Bolesna żywi nas wystarczająco. Mamy wiele błogosławieństw. Wystarcza zeszłorocznych rzepniaków i orzechów, wciąż mamy płasolę i cebulę. Jeszcze jest mąka. Czegóż więcej potrzeba? Dotrwamy do czasu, aż Pani Bolesna pobłogosławi grzybom i uprawom. Potem pojawią się owoce i strąki świeżej płasoli, rząchiew i inne rzeczy. Kowce zaczną dawać mleko.
Z kociołka zaczęła się unosić para.
– Wskażesz nam wyjście z doliny? – zapytał Benkej. – Nie chcemy się zasiadywać ani cię obżerać. Niestety, niczego nie udało się nam upolować i nie możemy się niczym odwdzięczyć. Ryby zjedliśmy już wczoraj.
Stwór rzucił miskę i odczołgał się w przerażeniu pod ścianę, a potem wydał z siebie kościany klekot. Przez chwilę nie mógł mówić, tylko dygotał, patrząc na nas.
– Biedne potwory… Nie możecie więcej krzywdzić żadnych istot. To ich skargi i męczarnie ściągnęły na was dzikie dzieci. Musicie pojąć wiele rzeczy, jeśli chcecie pozostać w dolinie pod opieką Pani Bolesnej. Nawet jedna kropla krwi sprowadza amok.
– Posłuchaj – rzekłem. – Wcale nie chcemy tu zostawać. Nie chcemy twoich ryb, twojej rząchwi ani grzybów. Zgubiliśmy drogę i chcemy na nią powrócić. Musimy zmierzać na północ.
– Nie rozumiecie – powiedział człowiek-koń, jakby trochę uspokojony, i zaczął nalewać mętną zupę do miski. – Za górami jest świat, który pożarły uroczyska. Nie możecie w nim żyć. Tam jest tylko pożoga, śmierć i gwałt. Gdybyście nie trafili do Doliny Naszej Pani Bolesnej, już byście na pewno zginęli. Ludzie zmienili się w potwory, upiory uroczysk zmieszały się z nimi. Tam leje się krew i odbywa gwałt. Tylko ta dolina może dać wam schronienie przed wojną bogów. Zanim nadeszła Bolesna Pani i otoczyła nas opieką, bogowie stoczyli bitwę nad naszymi wioskami. Żywy ogień spadał z nieba i palił częstokoły. Kobieta Z Ognia i Mężczyzna Z Mroku walczyli ze sobą i zmiatali każdego, kto stanął im na drodze. Ludzie próbowali z nimi walczyć i ginęli jak mrówki w pożarze. Trwało to, aż Bolesna Pani nie mogła dłużej znieść gwałtu i bólu i zaczęła krzyczeć. Wtedy pękło niebo, powstała ziemia i dolina została zamknięta, a nowi bogowie odpędzeni.
Zamilkł na chwilę.
– Ona teraz śpi. Śpi i płacze nad światem. Otoczyła całą dolinę opieką, ale nie można z niej wyjść. Zło, które tu wchodzi, pada łupem dzikich dzieci. To Pani Bolesna stworzyła je z tych, które zginęły w wojnie bogów. Dała im nowe życie, lecz teraz są głodne i gniewne. Budzą się, kiedy zaczyna śnić koszmary. Musicie zwrócić się pod opiekę Pani lub zginąć. Jeśli Pani wskaże was dzikim dzieciom albo przywołacie jej koszmar, nikt nie otworzy wam drzwi. Nie będzie dla was ratunku. Ale Pani jest troskliwa. Jedzcie zupę, dopóki gorąca, i nie martwcie się. Czuję, że jest w was nie tylko zło. Musicie odrzucić gwałt i złość, a Pani da wam nowe ciała, nowe imiona i opiekę.
Zamilkliśmy obaj, nie mając pojęcia, co powiedzieć. Ja poczułem, że ściska mnie, w gardle, bo zanosiło się na kolejną niewolę, a wiedziałem, że nigdy więcej tego nie ścierpię. Benkej z nieprzeniknionym wyrazem twarzy zanurzył łyżkę w zupie pachnącej zgniłymi bulwami i piwnicą. Nie była dużo gorsza niż to, co jadaliśmy w niewoli u Lśniącej Rosą, ale trudno było mi zmusić się, żeby ją przełknąć, i to wcale nie z powodu smaku.
– Będziecie musieli zapamiętać wiele rzeczy – oznajmił rogaty Guillermo, odkładając łyżkę, i wyprostował się. – Naprzód to, czym jest gwałtowność. To zło, które nie ma przystępu do doliny Bolesnej Pani przede wszystkim. To przelanie krwi jakiejkolwiek istoty i zadawanie bólu, ale też ostre słowa, groźne spojrzenie, gwałtowne myśli. Będziecie musieli nauczyć się rozpoznawać gwałtowność w każdej postaci. Bowiem gwałt to nie tylko uderzyć kogoś, by mu coś odebrać, ale także podnieść rękę na tego, kto uderzył nas lub kogo innego. Nie tylko zabrać, ale też nie pozwolić zabrać. To także podnieść rękę w obronie innego, bowiem jest to dokładanie nowego gwałtu do tego, który się dzieje. Gwałtowne jest również obcowanie między kobietą i mężczyzną, głośny śmiech albo szaleńcza radość. Gwałtowność to zabrać życie zwierzęciu, by je pożreć, ale też ściąć żywe drzewo. To każdy hałas, krzyk lub śmiech. Wszystko, co burzy spokój i smutek. Świat jest straszny, przepełnia go pożoga, gwałt i ból, dlatego nie wolno się głośno śmiać, bo ten, kto się śmieje, nie przejmuje się gwałtem, który dzieje się wszędzie wokół. W całej dolinie musi panować zupełny spokój, by nie burzyć snu Bolesnej Pani, która śpi i płacze nad światem. Gwałtowność to również pragnąć oraz podążać za tym pragnieniem. Gwałtowność to posiadać i cenić rzeczy. To tęsknić i patrzeć w horyzont, bowiem gwałt to również to, co do niego prowadzi: chęć podróży, przygoda, pragnienie czegokolwiek. Dobre są spokój, powaga i łzy. Łzy są czyste i są najlepszym podarunkiem dla Bolesnej Pani. Bo rozpaczać wraz z nią nad potwornością świata to przynieść jej ulgę. Następna ważna rzecz to modlitwa, której będziecie musieli się nauczyć. Jest w obcej mowie i z początku będzie wam ciężko powtórzyć choćby jedno słowo, jednak będziecie musieli nauczyć się śpiewać tę modlitwę bez jednego błędu. Czasem bowiem zło świata przenika przez góry i wdziera się do snu Bolesnej Pani, a wtedy jej serce zaczyna krwawić, a jej dzikie dzieci ogarnia czerwony amok i jej koszmary stają się ciałem. Jedyne, co może ją wówczas ukoić, to modlitwa. Słyszeliście, jak ją grałem, a teraz będziecie musieli nauczyć się ją śpiewać. Trzeba śpiewać, by Bolesną Panią znów ogarnął błękit. By czerwień odeszła.
Umilkł i z jego gardła znów wydobył się kościany klekot. Stwór spojrzał na nas, czujnych i milczących, a potem zaśpiewał. Była to ta sama dziwaczna melodia, którą grał przedtem, a słowa brzmiały tak obco, że zrazu nie mogłem ich w ogóle odróżnić. Były to dziwaczne, niepodobne do żadnej mowy dźwięki, które sypały się jeden za drugim, jednak potem musiałem nauczyć się ich na pamięć i wciąż je pamiętam.
Hoy en mi yentana brilla el sol
Y el corazón
Se pone triste contemplando la ciudad
Porque te vas
Como cada noche desperte
Pensando en ti
Y en mi reloj todas las horas vipasar
Porque te vas
Todas las promesas de mi amor se irdn contigo
Me olyidarąs
Me ohidards
Junto a la estación hoy llorare igual que un nińo
Porque te vas
Porque te vas
Porque te vas…
Urwał i patrzył na nas dziwacznymi orzechowymi oczami zwierzęcia.
– To jeszcze nie cała modlitwa, ale będziecie musieli umieć ją tak dobrze, by zaśpiewać nawet przez sen. Będzie wam trudno, bo my uczymy się tego od dziecka.
– Kim jest ta Bolesna Pani? – spytałem w końcu, żeby cokolwiek powiedzieć. Wcale nie liczyłem na to, że będzie umiał odpowiedzieć cokolwiek sensownego.
– Nie pytamy o to. To jedna z nowych bogów przybyłych, by uwolnić nas od gwałtu i zawrócić ze ścieżki zła. To Dziecko Gwiazd, bogini, która płacze nad światem. Która uczy nas, jak wrócić pomiędzy czyste istoty, takie jak zwierzęta. Bez chciwości i gwałtu. Która śni o spokoju i otacza nas troską. Która karmi, odziewa i tuli do łona. Nic więcej nie trzeba wiedzieć. – I znów skrzypiący klekot.
– To ona nadaje wam ciała zwierząt?
– Pomaga nam wrócić pomiędzy czyste istoty lasu i łąk. Daje nam prawdziwe ciała, tak samo jak nadaje prawdziwe imiona. Gdy odwiedzicie Wieżę Bolesnego Snu, staniecie przed zwierciadłem i sami zrozumiecie. Świat poza doliną zmienił was w potwory. Martwe istoty z żelaza i kamienia, a rozlane po świecie uroczyska zmieniły też wasze oczy, dlatego nie widzicie, co się z wami stało. Tam, przed zwierciadłem, zobaczycie prawdę. Pójdźcie, znajdziemy wam jakiś dom.
Wyszliśmy więc na zewnątrz jego lepianki, pod kwitnące drzewa owocowe i zagony, pomiędzy stojące wokół nędzne chaty i snujące się melancholijnie istoty, które były ludźmi, ale nie całkiem.
– Tamta, z brzegu – powiedział Guillermo, wskazując fletem. – To chata Julia. Biedak już jej nie potrzebuje. Dach trochę się zapadł, trzeba go unieść i obłożyć strzechą, ale poza tym jest jeszcze całkiem dobra, jeśli tylko dołożyć gliny w ścianach. Wykop jest tam, na brzegu strumienia, a sitowie rośnie za tamtymi skałami na brzegu bagna. Kiedy tylko się urządzicie, przyjdźcie na tamto pole, trzeba przenosić chwasty i sadzić je z dala od pól. Tak. Nie trzeba ich niszczyć, gwałt jest zły.
Mgła uniosła się trochę i zaczęło przeświecać blade słońce, dzięki czemu można było zobaczyć cokolwiek dalej niż na parę kroków i mogliśmy się rozejrzeć. Równocześnie spojrzeliśmy wzdłuż doliny i obaj zamarliśmy osłupiali. Nad lasem wznosiła się twierdza. Wysoka, z kilkoma ostrymi basztami bodącymi niebo. Nie była jakaś ogromna, ale górowała nad doliną, a co więcej, nie wzniesiono jej ręką człowieka.
Twierdza była olbrzymim drzewem, a raczej wieloma drzewami splecionymi węźlastymi pniami, które zrosły się i skręciły razem, tworząc baszty, schody i donżony. Od dołu całą pokrywał las pnączy, a dalej wznosiły się już tylko posplatane pnie i sterczące na boki powykręcane gałęzie z liśćmi.
– To Wieża Bolesnego Snu. Nasza Pani śpi tam wewnątrz. Pójdziecie do niej stanąć przed zwierciadłem i wstąpić w jej sen, by mogła wyśnić dla was nowe ciała i otoczyć troską. Ale jeszcze nie teraz.
– To drzewo – wyjąkał Benkej.
– Tak. Kiedy uroczyska pękły i upiory zalały świat za górami, kiedy nastała wojna bogów, tam była osada. Mieszkali w niej ludzie, którzy znali tylko gwałt, ogień i żelazo. Osada, w której spotkali się Kobieta Z Ognia i Mężczyzna Z Mroku. Gdzie toczyła się bitwa i lała się krew. I rosło tam święte drzewo, w którego korzenie wczołgała się Nasza Pani Bolesna, porażona przez gwałt, krew i gniew. To tam zasnęła ze zgrozy i zaczęła krzyczeć w tym śnie nad krzywdą doliny, a drzewo obudziło się od jej krzyku i otoczyło ją, tworząc wieżę. Tak to było.
– A kiedy się to zdarzyło? – spytałem.
– Dawno… Nie pamiętam tego, co było przedtem… Źle pamiętam. Przed laty. Minęły lata, tak. Może dwa, a może dwadzieścia. Kto to wie? Czas we mgle płynie dziwnie, kto za nim nadąży?
Poszedł sobie wreszcie, a my zostaliśmy sami w zrujnowanej chacie z zapadniętym dachem, o plecionych ścianach wypchanych wyschłą i spękaną gliną.
Benkej rozejrzał się i szarpnął jednym z drągów wzmacniających krokwie.
– Te klęcie nie mają więcej niż dwa, trzy lata – oznajmił. – Nie ma nowych i nie ma starszych. Nikt tu niczego nie naprawiał, a tak nędzne szałasy rozsypałyby się po trzeciej porządnej zimie.
– Naprawmy dach – powiedziałem. Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
– Przecież tu nie zamieszkamy, a dziś w nocy nie powinno padać. Nawet nocować mi się tu nie chce. Przecież to uroczysko pełne żyjących na nim obłąkańców.
– Jednak w lesie pełnym wściekłych roiho nie przeżyjemy. Musimy też złapać konie – odparłem. – I nauczyć się tej przeklętej śpiewki. Bez tego nie zdołamy się przedrzeć przez dolinę. Upiory znów nas osaczą. Tylko śpiewając, możemy je odpędzić.
Naprawiliśmy więc dach i ściany, lecz nie przykła daliśmy się zbytnio. Sama myśl, że mielibyśmy tu zostać dłużej niż jeden, dwa dni, obydwu nas napełniała obrzydzeniem. Potrzebowaliśmy jednak czegoś do jedzenia, choćby miały to być gnijące i zdrewniałe bulwy, więc poszliśmy pracować na pole, które wskazał nam Guillermo.
Ktoś o plecach i karku pokrytych wilczą sierścią wskazał nam kosze z ziemią, do których mieliśmy delikatnie przenosić wydłubane rozwidlonym kijem chwasty, a potem ostrożnie wysypywać je na łące opodal, jednak pozostali stronili od nas i wyraźnie się bali nawet patrzeć w naszą stronę. Późnym popołudniem ktoś bez słowa zostawił nam połamany koszyk, w którym leżała garść pomarszczonych i pokręconych warzyw oraz garść wyschniętych ziaren płasoli.
Wróciliśmy więc do swojej nędznej lepianki ugotować wodnistą zupę zajeżdżającą stęchlizną i ziemią.
O zmroku wszyscy mieszkańcy doliny zaczęli w pośpiechu kryć się w swoich chatach, słyszeliśmy, jak ryglują drzwi i zapierają je od środka, jak z trzaskiem zamykają okiennice. Wewnątrz gdzieniegdzie sączył się tylko nikły blask kaganka.
Zjedliśmy zupę i siedzieliśmy w półmroku, oszczędnie dokładając do ognia. Na zewnątrz zapadła noc, a wraz z nią pojawiły się znowu szepty i szelesty, coś skrobało w plecione ściany i wydłubywało zeschłą glinę spomiędzy warstw faszyny.
Benkej usiłował grać zasłyszaną melodię, ale była tak dziwaczna i obca, że zaraz coś pokręcił i wkradły się tam swojskie nuty ze stepów sauragarskiej prowincji.
Zaklął szpetnie i spojrzał na swoją fujarkę.
– To nie są odpowiednie dźwięki – oznajmił. – Muszę zrobić inny flet, który odpowiednio stroi. Inaczej nie wiem, czy zdołamy odpędzić to nadaku.
– Wątpię, czy to nadaku – odparłem. – One się tak nie zachowują. Nie siedzą stale między ludźmi ani nie zamykają ich w dolinach. Nie wolno im. Przychodzą i odchodzą, czasem skłaniają do czegoś wyznawców. Są jak gracze siedzący nad planszą, a nie jak piony. To duchy-żywioły, a nie żywe istoty, które śpią lub płaczą. Myślę, że ta cała Bolesna Pani to Czyniąca. Prawdziwa, żywa Czyniąca, która oszalała od mocy uroczyska.
Tamtej pierwszej nocy w Dolinie Pani Naszej Bolesnej dręczyły mnie koszmary, tak samo jak każdej kolejnej.
A potem nastąpiły puste, szare dni, kiedy to pracowaliśmy w polu, próbowaliśmy znaleźć nasze konie lub uczyliśmy się pieśni pod okiem Guillermo. Nie wiem, ile to trwało. Żyło się tam jak we śnie albo jak w gorączce.Pamiętam poszczególne rzeczy, które robiłem, ale nie wiem, która była wcześniej, a która później. Plotłem jakiś kosz, nosiłem glinę. Snułem się pomiędzy chatami i wydawało mi się, że mieszkańcy doliny wyglądają zupełnie normalnie. Pamiętam, jak wbijałem sobie do głowy dziwaczne słowa smętnej piosenki. Wydaje mi się, że siedziałem na nachylonym stoku górskiej łąki, pilnując, by nikt mnie nie zauważył, bo tęskne spojrzenia poza dolinę mogły zaniepokoić Panią, a wokół mnie wschodziło i zachodziło słońce, na niebie sunęły obłoki tak szybko, jak strzępy piany na wodzie strumienia. Pamiętam też mgłę. Ludzie na nasz widok syczeli „potwory” i kryli się w domach. Pamiętam, że byłem jak chory, ale jeszcze cały czas przygnębiony i wiecznie zmęczony. Dzieci rzucały w nas kamieniami i patykami, a my okazywaliśmy im więcej troski.
Pamiętam małe dziewczynki w brudnych białych sukienkach, z wiankami kwiatów we włosach, jak cichym chórem śpiewały pieśń i uspokajały sen Pani. W nocy czasem słyszeliśmy tętent i chrapliwe kwiczenie koni, szczęk żelaza i krzyki. Wiedzieliśmy, że nie wolno otwierać drzwi i że czasem rano ktoś znikał. Pamiętam wiele wymieszanych rzeczy. Nie wiem tylko, jak długo to trwało.
Nadszedł dzień, w którym zaśpiewaliśmy i zagraliśmy pieśń dla Bolesnej Pani bez jednego błędu, od „Oj en mi wentana brij el sol” aż po ostatnie „porke te was”, i mimo że Benkej omal połamał palce na otworach fujarki, a ja o mały włos zwichnąłbym szczękę i połknął język, zabrzmiało to jak należy.
Spojrzeliśmy wtedy na siebie i powiedzieliśmy sobie: jutro.
Wyszliśmy o świcie, ledwie niebo nad górami zszarzało.
Maszerowaliśmy na północ. Obeszliśmy z daleka drzewo, które wydało z siebie wieżę, gdzie spała Bolesna Pani, i szliśmy dalej, przedzierając się przez las i wspinając na wzgórza. Kiedy zaczynaliśmy słyszeć wokół szepty i szelesty wśród liści, zaczynaliśmy obaj śpiewać. Tak jak trzeba, cicho i melodyjnie, stłumionymi głosami. Potem Benkej grał, ja śpiewałem, a szmery przycichały i mogliśmy iść dalej.
Szliśmy bardzo długo wijącą się przez gęsty las ścieżką, nie widząc słońca ani nieba. Cały czas na północ.
Wiem o tym. Wyjąłem z plecaka po Brusie „oko północy” i trzymałem je na dłoni.
Szliśmy na północ.
A po południu wyszliśmy z lasu i nie zobaczyliśmy górskiego zbocza ani żadnych przełęczy.
W ogóle nie zobaczyliśmy gór.
Tylko Dolinę Pani Naszej Bolesnej od tej strony, do której ujrzeliśmy ją pierwszego dnia, kiedy Guillermo wyprowadził nas z lasu.
Zawróciliśmy więc i postanowiliśmy iść w drugą stronę, by wspiąć się na tę przełęcz, którą weszliśmy do doliny.
Teraz szliśmy na południe.
Wiem to, bo trzymałem „oko północy” na dłoni i szliśmy w przeciwnym kierunku do tego, który wskazywała jego źrenica.
A jednak szlak nie prowadził pod górę.
I pamiętam, że kiedy wyszliśmy prosto na chaty, ciemne i zaryglowane, uśpione kształty wśród zmierzchu, nadal trzymałem „oko” w dłoni. A na skraju wsi stał Guillermo, oparty o słup, bo końskie nogi odmawiały mu posłuszeństwa, i czekał na nas, czarna sylwetka w sinym półmroku.
Patrzyłem potem, jak źrenica obraca się powoli, jakby północ była wszędzie.
Upadłem wtedy na kolana przed jednym z drewnianych posągów Pani Naszej Bolesnej i ofiarowałem jej łzy. Tyle że nie płakałem nad światem ani gwałtem. Płakałem dlatego, że w ogóle do niego zstąpiła i wzięła tę dolinę w posiadanie. Płakałem, bo się urodziłem i bo ona się urodziła. Ale nie miało to znaczenia, gdyż łzy są czyste i każda jest najlepszym podarunkiem dla Pani.
Potem jeszcze kilka razy we dnie i w nocy próbowaliśmy wyjść z przeklętej doliny, ale za każdym razem błądziliśmy i wychodziliśmy w końcu prosto na wioskę, a Guillermo stał tam ze swoją piszczałką i czekał na nas.
– Dolina jest zamknięta – powiedział. – Inaczej zło wlałoby się tutaj jak fala. Czasami tylko zdarza się, że jacyś samotni wędrowcy znajdą przełęcz i zejdą nią, by trafić do dzikich dzieci. Jednak ten, kto raz tu trafi, nie może wrócić do przeklętego świata uroczysk. Tak już jest. Jeśli pójdzie się zbyt daleko, zawsze wraca się w to samo miejsce. Zresztą po co mielibyście wracać za góry, gdzie nie czeka was nic prócz gwałtu i nieszczęścia?
A potem płynął czas. I nie ma sensu nużyć wszystkich opowieścią o nędznej chacie, którą mozolnie naprawialiśmy, o pracy w polu, o wodnistej zupie, która była jedyną nagrodą za te wysiłki. Każdy dzień wstawał tak samo zamglony jak poprzednie, każdego dnia robiliśmy właściwie to samo. Nikt nikogo tu nie bił ani nie zmuszał siłą, lecz tak czy owak, znów byliśmy niewolnikami, tylko teraz więziła nas dolina i Bolesna Pani, i nikt tu nie był wolny.
Wiele razy próbowaliśmy się wydostać za góry i zawsze z takim samym skutkiem.
Trafialiśmy znów do wioski i zamykaliśmy koślawe drzwi przeklętej chaty. A potem dni sączyły się jeden za drugim. Słońce wschodziło i zachodziło. Czasem Pani śniła koszmar i wtedy trzeba było uciekać do chaty, ryglować drzwi, palić łojową świecę i śpiewać jej pieśń, aż się uspokoi.
Prócz tego były tylko bulwy, ziarno, owoce i warzywa. I ziemia – albo sucha i pełna pyłu, albo błotnista. I kolejne dni. Wiele dni. Gdzieś tam był świat. Rządy Pra-matki dławiły Amitraj, niedobitki Kirenenów błąkały się po pustkowiach, przymierając głodem i uciekając przed armią, ktoś być może gwałcił Wodę, Snop i N’Dele siedzieli, czekając na brzegu morza, moje słynne przeznaczenie, mój los wyznaczony mi przez Wiedzących czekał gdzieś tam i nie mógł się mnie doczekać, a ja nosiłem na pole nawóz w wiadrach.
Świat gdzieś tam walczył i jego losy czekały na rozstrzygnięcie, a my tkwiliśmy uwięzieni wśród mgieł i poletek, gdzie panował spokój. I nic więcej. Szary, posępny, bezpieczny spokój.
Jednego obaj byliśmy pewni – że nie chcemy iść do wieży i tam stanąć przed Bolesną Panią. Żaden z nas nie chciał dostać nowego imienia i nowego ciała, odtąd chodzić na chwiejących się kopytach i pękających z bólu nogach zwierzęcia nieprzystosowanych do tego, by dźwigać tułów człowieka, albo nosić rogów czy wlec za sobą wiecznie pękających i krwawiących, bezużytecznych skrzydeł.
Nie chcieliśmy, a jednak stało się inaczej. Nikt nie musiał nas wlec ani wabić do Wieży Bolesnego Snu, sami tam popędziliśmy, wraz ze wszystkimi.
Chodziło o koszmar. Tam, w dolinie, każdy miał okropne sny. Nie wiem, czy były to sny Bolesnej Pani, czy moje własne, jednak ilekroć zamykałem oczy, widziałem płonący Maranahar, śmierć moich bliskich, labirynty Czerwonej Wieży, ale także dziwne surowe budowle z czerwonych prostokątnych kamieni i śmigające wokół żelazne potwory, ściany pełne okien, ciągnące się w nieskończoność i czułem się małą, bezbronną istotą. Tak było co noc, lecz przywykłem do tego. W dolinie żyło się tak, jakby nie istniało nic przedtem i nic potem, jakbym był trochę pijany i zarazem smętny.
Pewnej nocy jednak przyszedł do mnie inny sen i wiem, że przyśnili go wszyscy mieszkańcy doliny. Wi działem las o zmierzchu, taki jak rósł tu, w Ziemi Że glarzy. Las spowity w wieczorne mgły, z którego zaczęły wybiegać zwierzęta. Pamiętałem, że w taki sposób nad ciągała zimna mgła, a z nią wychodzące z uroczysk roiho, ale mnie w tym śnie nie było. Tylko mój wzrok unosił się nad ziemią, tak samo jak wtedy, gdy śniłem o upiorze wędrującym moim śladem. Widziałem też osadę oto czoną wałem i palisadą, do której biegli ludzie. Ktoś po rzucił kosz, z którego sypała się rukiew, ktoś chwycił pod pachę płaczące dziecko, wyły psy. Wszyscy pędzili na złamanie karku do bramy. Jakaś kobieta upadła na śliskiej drodze z ułożonych tramów, ktoś, przebiegając, porwał ją na nogi i przewiesiwszy jej ramię przez kark, pociągnął za sobą. Z grodu słychać było zawodzenie rogów. Chciałem biec wraz z nimi, znaleźć się bezpiecznie pod osłoną wałów i solidnych wrót, ale byłem tylko wzrokiem.
Z lasu wysączyła się mgła, a za nią jeźdźcy. W pierwszej chwili myślałem, że nadchodzą upiory uroczyska, bo wyglądali jak potwory, ale wkrótce ujrzałem, że to konie i ludzie, tylko obleczeni w dziwaczne zbroje z poczerniałej blachy. Przez szczeliny w kutych żelaznych pyskach smoków, w oczodołach i między zębami prześwitywały ludzkie oczy i usta. To, co wziąłem za skrzydła, było sterczącymi im za plecami drzewcami z czarno-czerwonymi postrzępionymi proporcami.
Stanęli rzędem i wydali z siebie dziwaczny syk, jak wielkie węże, w czasie gdy za bramą z łoskotem przesunięto potężne zasuwy. Nie było ich wielu, może hon, i gdybym był sobą, pomyślałbym, że mieszkańcy grodu poradzą sobie bez trudu, ale w tym śnie chciałem krzyczeć i płakać.
Spomiędzy drzew wyszło jeszcze kilku pieszych, którzy nieśli między sobą na kijach duże gliniane naczynie zdobione w wijące się węże. Widziałem, że węże wiły się też na ich ramionach i twarzach. Za nimi z chrzęstem żelaza pojawiły się dziwaczne, przysadziste stwory, wyglądające trochę jak kraby, a trochę jak opancerzone ptaki bez głów, które podjęły garnek i pomaszerowały prosto do grodu, nic sobie nie robiąc z sypiących się z częstokołu strzał, które odbijały się z brzękiem od ich pancerzy. Stwory postawiły garnek pod samą bramą i wróciły do jeźdźców. Jeden z nich zsiadł z konia, oddał komuś ciężki topór, a potem odpiął od pasa długą rzemienną procę.Umieścił w mieszku pocisk – żelazną kulę, rozkręcił procę nad głową, coraz szybciej i szybciej. Machnął rzemieniem, pocisk warknął w powietrzu i z trzaskiem stłukł garniec, który rozpadł się na kilka kawałów i uwolnił obłok sinego, gęstego dymu. Nie rozumiałem, co widzę, ale pamiętam, że byłem śmiertelnie przerażony i nie wiem, dlaczego. Dym osiadł na ziemi srebrnym nalotem jak szron, a potem błoto zaczęło się ruszać, wzdymały się na nim fale i pękające z trzaskiem pęcherze, a potem ziemia wypiętrzyła się i powstała, przybrawszy kształt topornego olbrzyma, właściwie rozpadającej się pecyny błota, z ledwo zaznaczoną głową na mocarnych nogach i z potężnymi ramionami, które chwyciły za bramę i wniknęły w nią. Ludzie w grodzie strzelali w potwora z łuków, ciskali kamieniami i toporami, ale pociski wbijały się w ziemny tułów, nie robiąc mu krzywdy. Belki zaskrzypiały i zaczęły się wyginać, a potem pękły z ogromnym hukiem i wrota rozleciały się wraz ze stworem, który bluznął na wszystkie strony błotem i zniknął.
Jeźdźcy unieśli oręż, wydali z siebie dziki wrzask, brzmiący jak szczekanie, jak „Aaach-ken! Aaach-ken!”, i runęli prosto w ziejący otwór bramy.
Potem zobaczyłem już wnętrze grodu i było po wszystkim. Belki zbryzgane krwią, powykręcane ciała, przeraźliwy krzyk kobiet i dzieci. Głosy wznosiły się aż pod niebo i ja też krzyczałem. Widziałem jeszcze związanego człowieka i jednego z napastników, jak patrzy na nieszczęśnika przez otwory w czaszce potwora, którą miał na hełmie. Usłyszałem, jak pyta cichym, wytwornym głosem: „Gdzie jest Dolina Pani Bolesnej?”, a potem unosi niewielką metalową flaszkę i wylewa trochę płynu pod nogi związanego, i jak ten płyn zaczyna dymić, i nagle wybucha płomieniami.
Mężczyzna w smoczej zbroi znów zadał pytanie, ponownie uniósł flaszkę i zacząłem krzyczeć, jakbym sam płonął.
Obudziłem się, słysząc własny krzyk, a także krzyk Benkeja i chyba wszystkich istot w osadzie. A potem pędziliśmy do wieży jeden przez drugiego, potykając się i padając, wśród zawodzących, płaczących i łopocących skrzydłami stworzeń, prosto w otwarte wrota ze splecionych korzeni, później po drewnianych schodach, przez korytarze wśród kolumn z pni i plecionych wzorów z gałęzi.
A jeszcze później staliśmy w wielkiej sali i chórem nuciliśmy pieśń.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Panią Bolesną.
Unosiła się w wielkiej okrągłej sali oddzielonej od nas kratą w kształcie liści i kwiatów, za kryształowymi szybami. Ogromny pień drzewa z plątaniną korzeni układającą się niczym wielka, udrapowana spódnica obrastał ją do pasa, korzenie oplatały jej talię i piersi. Pień wyglądał, jak powinien wyglądać pień starego drzewa, ale równocześnie wydawał się miękki, kołysał się i falował na wszystkie strony jak prawdziwa tkanina, skrzypiąc jednak przy tym niczym drewno. Kobieta, wielka, o dziwacznej obcej twarzy poznaczonej cierpieniem, okolonej chmurą zmierzwionych jak runo włosów, kołysała się powoli z rozrzuconymi ramionami, a wokół niej fruwały dzikie dzieci, nie większe od dłoni, trzepocące skrzydłami i wlokące za sobą smugi rozjarzonego pyłu.
Śpiewaliśmy. Powoli, cichymi głosami, bez końca.A potem pomału wszystko się uspokoiło, kryształowe szyby, przez które widzieliśmy Panią, zaczęły powlekać się płatami srebra i nagle stały się taflą lustra. Zobaczyłem w nim tłum pięknych, delikatnych istot, otulonych tęczowymi skrzydłami jak płatkami kwiatów, a między nimi dwa ohydne żelazne potwory – Benkeja i mnie. Kolczaste i zębate smoki, podobne do jeźdźców z mojego snu. Benkej jęknął i zakrył twarz dłońmi, a ja zrozumiałem, że to Bolesna Pani nas zobaczyła i teraz staniemy się częścią jej snu. Przez mętniejące szyby zobaczyłem jeszcze, jak Pani przestaje się poruszać i powoli zwiesza głowę. Koszmar się skończył.
Do doliny powrócił spokój. Pusty, bezsensowny, mglisty spokój chorobliwego snu, który zatapiał nas niczym letnia, mętna woda. Toczyły się dni i sączył się czas. Myślę, że płynął poza doliną. Tam wypełniało się lato, płynęły dni i tygodnie, ale tu przeżywaliśmy wciąż ten sam nijaki, mglisty dzień bez początku i końca, grzebiąc w ziemi i krzątając się sennie bez specjalnego celu.
Czas zatapiał nas i wydawało mi się, że zaczynamy się zmieniać. Upodabniamy się do sennych, zgłuszonych istot, które snuły się wraz z nami po dolinie.
Jednak odkąd Pani spojrzała na mnie przez lustro, zmieniły się moje sny. Zacząłem śnić to, co ona. Czasem płynąłem przez dolinę wśród liści, dzikich dzieci pląsających w kwiatach albo tańczących na powierzchni stojącej wody, jakby była lustrem, w mgle jarzącego się pyłu i smętnej, cichej muzyki. Czasem jednak nadchodził koszmar i wtedy byłem zagubioną, przerażoną dziewczynką, którą ścigały potwory z oślizgłego mięsa, z nabrzmiałymi członkami, wielkimi jak konary drzewa, pękała ziemia i wyrastały z niej ociekające śluzem wargi, które mnie pochłaniały, zewsząd bryzgał na mnie gęsty, śliski płyn, obłaziły mnie jakieś członowane żuki, z ciemności wyciągały się tłuste dłonie, które wdzierały się w każdy zakamarek ciała.
Budziłem się wtedy z krzykiem i wiedziałem, że musimy śpiewać i usypiać Panią, zanim jej koszmary wedrą się do doliny.
I zawsze w tych snach wracała do mnie jaskinia. Czarna jaskinia w zboczu góry, jaskinia, w której mieszkał olbrzymi ślepy wąż. Ta jaskinia przerażała mnie najbardziej i nie wiedziałem dlaczego.
A pewnej nocy w snach nagle coś się zmieniło. Zobaczyłem zwykłego mężczyznę w luźnych czarnych spodniach i szarej kurcie z wyhaftowanymi okrągłymi znakami na piersi i rękawach, z nożem przy boku. Mężczyzna był szczupły, miał krótkie czerwone włosy i wypukły nos jak dziób ptaka i skądś go znałem. Pojawił się wśród wijących się jak macki drzew, lśniących od śluzu grzybów sterczących z ziemi jak słupy, a za jego plecami widziałem jaskinię ślepego węża. „Już czas, Filarze!” – powiedział mężczyzna. „Spójrz w niebo, Filarze, i obudź się!” A potem odwrócił się i wszedł do jaskini, która mnie tak przerażała.
Nazajutrz rzeczywiście się obudziłem. Inaczej niż zwykle. Jakbym obudził się naprawdę. Zobaczyłem Benkeja, jak snuje się bez celu, mamrocąc coś do siebie. Zobaczyłem, że na jego ramionach wyrastają małe czarne piórka. Chwyciłem go za ramiona i potrząsnąłem, ale popatrzył bez wyrazu, wziął rozwidlony kij, którego używaliśmy jako motyki, i poszedł na pole.Ja nie chciałem i nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Przeszedłem przez osadę i patrzyłem, jakbym widział ją po raz pierwszy. Czułem smród brudu i odchodów, widziałem nędzne dachy i kalekie istoty, potykające się na swoich cudacznych kończynach, o skołtunionych włosach, pełnych igliwia i śmieci, patrzyłem na ropiejące wrzody, tam gdzie wyrastały im z pleców postrzępione skrzydła, albo pokręcone węźlaste palce i wargi pokaleczone przez ostre, zwierzęce kły. W dolinie dzieci przestały dorastać, więc pozostawały na zawsze małymi, złośliwymi istotami, które biegały samopas. Dotąd unikałem ich, a teraz zobaczyłem, że mają obłąkane twarze i pokryte są skorupą brudu, że ich niezliczone ranki ropieją, a w oczach czai się głód.
A potem wszedłem na zbocze góry, mijając pola i zagajnik, tak wysoko, jak tylko zdołałem, i usiadłem tam, patrząc na północ.
Wyglądało to na tęsknotę, która prowadzi do gwałtowności, więc natychmiast ściągnąłem na siebie dzikie dzieci. Nadleciały znikąd, dwoje czy troje, z tych najmniejszych, podobnych do owadów. Patrzyłem na ich nagie dziecięce ciała, trochę większe od dłoni męża, i pomyślałem sobie, że żadna istota nie może latać na tak maleńkich i wiotkich skrzydłach. Ledwo przyszło mi to do głowy, jedno z nich rzeczywiście spadło na ziemię z głuchym plaśnięciem i wydało z siebie zaskoczony okrzyk bólu. Nie bałem się ich, bo widziałem je dziesiątki razy. Zanuciłem pieśń i kolejne zasnęło w powietrzu, a ostatnie śmignęło w dół zbocza ciężkim, koślawym lotem i zaplątało się w gałęzie drzewa poniżej.
A ja siedziałem tak wśród trawy i stopniowo docierało do mnie, kim jestem.
Aż późnym popołudniem zobaczyłem coś zdumiewającego. Najpierw pomyślałem, że to słońce spada, ale świeciło normalnie, przedzierając się przez lekką mgłę. Porwałem się na nogi i patrzyłem ze ściśniętym gardłem, jak przez niebo sunie oślepiająca mała plamka ognia, ciągnąc za sobą strugę białego dymu. Trochę to wyglądało jak strzała sygnałowa, lecz było tak wysoko, że nikt nie zobaczyłby z takiej odległości żadnej strzały, choćby miał oczy sokoła. Obłok w kształcie prostej linii przeciął całe niebo, wskazując dokładnie na północ, a ciągnąca go iskra zmieniła kolor na czerwony i zgasła. Został tylko warkocz jak ogon latawca, który zaczął się strzępić i rozwiewać, a potem gdzieś daleko na północy na niebie wykwitło coś, co przypominało kwiat, ale było tak drobne, że szybko znikło, choć wytężałem wzrok, aż oczy zaczęły mnie w końcu piec i zaszły łzami.
Czułem, że cały dygocę i natychmiast muszę coś zrobić. Przechodziły mnie dreszcze i nagle wróciłem do siebie. W jednej chwili.
Stałem tak, patrzyłem, jak pasmo dymu wskazuje na północ, i nagle powiedziałem: „Jestem Filar, syn Oszczepnika. Tohimon klanu Żurawia”.
A potem ruszyłem na dół.
Chata była pusta, kiedy zacząłem pakować swoje rzeczy. Mieliśmy sakwy i podróżny kosz. Najpierw podgrzałem trochę wody z popiołem, a potem zabrałem go w misce nad strumień, gdzie zdjąłem z siebie rozpadające się łachmany i umyłem się. Później znalazłem w koszu przepaskę, koszulę i spodnie, które nie wiem dlaczego, kiedyś wydawały mi się brudne i które zamierzałem uprać, lecz o tym zapomniałem. Założyłem na głowę mój podróżny kapelusz i wziąłem do ręki laskę szpiega, spakowałem do kosza dwie pochodnie, wyschnięty kowczy ser i gliniasty chleb. Nóż tropiciela powiesiłem u boku pod kurtą, a potem usiadłem, bawiąc się starą piszczałką, którą kiedyś Benkej wyrzeźbił, kiedy wędrowaliśmy jako wolni ludzie, i czekałem. Kiedy wrócił, podniosłem ją do ust i zacząłem grać.
Po raz pierwszy od dawna w powietrze popłynęły inne dźwięki niż pieśń dla Pani. Zagrałem śpiewkę o koźle, który pokochał klacz.
Benkej stanął osłupiały w progu, upuszczając kosz, z którego posypały się warzywa, i patrzył na mnie.
– Benkei Habzagał – powiedziałem po kireneńsku ostrym głosem dowódcy. – Donkatsu, askaro! Tańcz, żołnierzu!
Stał z otwartymi ustami i nic nie mówił.
– Tańcz! – wrzasnąłem i wstałem, grając dalej.
Nie zdążył uskoczyć, kiedy kopnąłem go w nogę, a potem w drugą. Potem tupnąłem w podłogę, ledwo zdążył zabrać stopę.
– Nie wolno… Gwałtowność… – jęknął, kiedy tupnąłem ponownie.
– Tańcz! – wrzasnąłem znowu i pchnąłem Benkeja kolejnym kopniakiem.
Po kilku razach zasłonił się ramieniem i uderzył mnie podstawą dłoni w podbródek. Uchyliłem się cudem, bo wbiłby mi flet w gardło, a on stał i z osłupieniem patrzył na swoją dłoń ułożoną w „wolą szczękę”.
– Tańcz! – ryknąłem po raz czwarty i podciąłem go zamaszystym kopnięciem, zmuszając, by podskoczył.
A potem skoczyliśmy sobie do gardeł. Wytrącił mi fujarkę, ja kopnąłem go pod kolano, ale cofnął nogę i dźgnął mnie brzegiem dłoni w gardło, ledwie zdążyłem zablokować jego nadgarstek i uderzyć go łokciem w skroń. Uchylił się i rzucił mnie przez biodro, prosto w stojak z kijów, na którym suszyły się miski. Potoczyłem się, rozrzucając nasz nędzny dobytek, i podciąłem Benkeja kopnięciem.
Długo tarzaliśmy się, roznosząc prymitywną chatkę w drzazgi, aż w końcu opadliśmy z sił. On wykręcał mi rękę, ja drugą trzymałem go za gardło i obaj charczeliśmy.
– Tohimonie… – wyrzęził.
– Benkeju Hebzagał, tropicielu – wydyszałem – wychodzimy stąd. Masz małą wodną miarę na zabranie swoich rzeczy. Widziałem ogień na niebie. Wskazywał na wybrzeże. Widziałem we śnie cesarza. Dosyć tego. Wychodzimy z doliny.
Wyszedłem na zewnątrz, usiadłem i czekałem. Dziewczyna o nogach sarny upuściła na mój widok wiadro i zaczęła krzyczeć, a potem uciekła, sadząc długimi susami.
Benkej wynurzył się z chaty. Powyrywał drobne pióra z ramion i teraz z ranek sączyła mu się krew, ale doprowadził się do porządku tak, jak to tylko było możliwe.
Ruszyliśmy.
Pomiędzy chatami, przez sad, którego gałęzie uginały się od dojrzewających owoców. Pracujące w polu i snujące się po wsi istoty stawały i patrzyły na nas ze zdumieniem. A my maszerowaliśmy w stronę wieży.
– Znów zbłądzimy i znów trafimy w to samo miejsce – rzucił Benkej. – Próbowaliśmy już wiele razy.
– Teraz wiem już, co zrobić – odparłem. – Powiedziały mi to sny Pani Bolesnej.
Nie wiem, dlaczego sądziłem, że tym razem nam się uda. Po prostu to czułem.
Zrozumiałem, z czym mam do czynienia. W gruncie rzeczy cała dolina była zwyczajnym uroczyskiem. Rządziła nim Czyniąca, która mogła być bardzo niebezpieczna, ale ta Czyniąca nie wiedziała, co robi. Znajdowała się w dziwnym stanie ni to snu, ni to obłędu i bardzo wiele z tego, co tu się działo, było po prostu majakami, które przywróciła do życia. Nie napędzała ich skoncentrowana wola Czyniącej ani potężna, drapieżna siła, taka jak wola zemsty tego, kto umiera na uroczysku. Kierowała nimi senna, szalona myśl, która raz była tu, raz tam. Mimo to dzikie dzieci mogły być niebezpieczne, tak jak niebezpieczny może być jad nawet martwej skorpenicy.
Ścieżka wiła się, jakby chciała nas odpędzić od wieży, krzaki splatały nam na drodze gałęzie, a wtedy graliśmy pieśń, a ja cały czas myślałem o wieży i prowadzącej do niej prostej drodze. Uporczywie, jakbym siłował się ze strachem Pani i jej koszmarem. I myślę, że byłem silniejszy, bo nie spałem już.
Benkej natomiast bladł i ręce mu się trzęsły, widziałem, jak się rozgląda, strzelając nerwowo oczami na wszystkie strony.
– Graj – powiedziałem mu. – Myśl tylko o piszczałce i dźwiękach. O niczym innym.
Wieża wznosiła się na polanie kłębowiskiem splątanych konarów grubych jak beczki, które wystrzeliły ze spękanej ziemi, tworząc ściany, strzeliste wieżyczki, schody i balustrady, oplecione kwitnącym czerwono bluszczem o kolczastych łodygach i liściach. Wszędzie unosił się słodki, duszący zapach.
Ominęliśmy wieżę i weszliśmy wprost za nią w gąszcz. Wszędzie wokół widziałem dzikie dzieci, jak skaczą po gałęziach, przefruwają pomiędzy drzewami, słyszałem, jak te duże, podobne do zwierząt, o złych, świecących oczach, przeciskają się przez krzewy, ale ich szepty i nawoływania nie znaczyły dla mnie już więcej niż świergot ptaków. Przywykłem do nich.
Benkej grał, a ja myślałem o ścieżce prowadzącej na zbocze przez łąkę i coraz niższe iglaste krzewy, potem coraz wyżej i bardziej stromo, wśród skał. Myślałem o tym uparcie, przedzierając się przez las, jakbym usiłował stworzyć tę ścieżkę samą myślą, jakbym sam był Czyniącym.
I w końcu krzaki ustąpiły, a my wyszliśmy na górską łąkę pokrytą krótką trawą i ziołami i wspinaliśmy się coraz wyżej. Benkej wciąż grał, lecz musiał przystawać, żeby się wysapać i złapać oddech. Dzikie dzieci wychodziły za nami z lasu, ale jakby niechętnie i im wyżej wchodziliśmy, tym więcej z nich zostawało z tyłu.
A potem ujrzeliśmy jaskinię. Wąskie czarne pęknięcie w pionowej jasnoszarej skale wpychającej się w zbocze. Przed samą pieczarą widziałem prawie płaską półkę zasypaną białym żwirem i głazami o dziwacznych kształtach. Cuchnęło stamtąd i dobiegało odległe pluskanie wody.
Benkej przestał grać, opuścił ręce i patrzył na jaskinię jak wryty.
– Nie możemy tam wejść – powiedział spokojnie. -
Tam mieszka zło.
– Zło i obłęd mieszkają w tej dolinie. Tu, gdzie rządzą szalone majaki, ludzi zmienia się w wykastrowane bestie, a wrzody i gnijące ciało przykrywa się kwiatami. Tu zmarłych rzuca się na kompost, Benkeju, a potem nawozi nimi pola. To w wieży mieszka potwór, Benkeju, a nie w tej jaskini. Czujesz podmuch? To jest przejście do normalnego świata. Dlatego tak się go boi.
Spojrzał na mnie.
– Jesteśmy tropicielami, Benkeju – przypomniałem mu. – Jesteśmy askari armii Kirenenu, pamiętasz? Pamiętasz, żołnierzu?!
– Mossu kando – odpowiedział.
Podałem mu koniec kija szpiega. Patrzył na niego przez chwilę z wahaniem, a potem wyciągnął drżącą dłoń, przekręcił rękojeść i uwolnił miecz.
Weszliśmy na skalną półkę pomiędzy białe kamienie i żwir i zobaczyliśmy, że stoimy na hałdzie kości. Drobnych kości palców, większych kawałków miednicy i krągłych, potłuczonych czaszek.
– To szczątki tych, których dopadły dzikie dzieci – zawyrokowałem. – Może tych, co tu mieszkali przedtem i zginęli w bitwie. Coś, o czym ona nie chce myśleć ani pamiętać. Nie zatrzyma nas kilka starych kości. Chodź. Zobaczymy więcej jej koszmarów, a potem przejdziemy na drugą stronę.
Wejście do jaskini było wąskie i wilgotne. Wcisnęliśmy się w ciemność, lodowaty powiew pachnący pleśnią i trochę jakby siarką, skrzesałem ogień, podpaliłem pochodnie i ruszyliśmy.
Najpierw usłyszałem szepty. Inne niż szepty dzikich dzieci w zaroślach. To były głosy złożone z plusku kropel i echa. Głosy, które wołały.
„Passionario…” – dobiegło do mnie. „Znowu zabawiasz się ze sobą, Passionario?”, „Każdy cię skrzywdzi, Passionario, każdy z nich. Każdy rozerwie cię i rozepcha, będziesz krwawić, Passionario”, „Odbiorą ci twoje ja, Passionario”, „Znowu chcesz się sparzyć? Chcesz znowu płakać?”
„Znowu będziesz sama, Passionario. Będziesz krwawić w ciemnościach…”
„Zawsze sama, Passionario, znów będzie tak jak zawsze, kiedy nie słuchasz, Passionario…”
– Słyszałeś to? – spytał Benkej gdzieś za mną. Odgłos naszych kroków na kamieniach odbijał się od stropu, w oddali z ostrym dźwiękiem padały krople.
– To ułuda – odparłem. – To samo co jej sny, które nękały nas co noc.
Szliśmy dalej w migotliwym mroku, wśród dziwacznych kształtów powstałych z wilgotnej skały, jak sinoróżowe naroślą, kapania wody i skaczącego wszędzie echa.Nasze pochodnie syczały, płomień łopotał, a my brnęliśmy naprzód.
– Jak na ułudę – powiedział Benkej – śmierdzi całkiem prawdziwie.
W powietrzu istotnie unosił się ciężki smród, jakby kozła i brudnego ciała, a trochę jak stęchłego twarogu.
– To Czyniąca – odparłem. – Jej majaki śmierdzą, potrafią zranić i mają swój ciężar.
Zrobiliśmy jeszcze kilka kroków i nagle napierający ciasno korytarz ustąpił, a my patrzyliśmy do wnętrza dużej pieczary, której całe dno wypełniało cielsko olbrzymiego węża, zwiniętego w kłębek jak zwoje liny. Było grube niczym pień, trzeba by ze dwóch mężów, żeby je objąć, choć nie wiem, kto przy zdrowych zmysłach chciałby to robić.
Wąż uniósł ogromny obły łeb bez oczu, pionowa paszcza rozsunęła się i ukazał się oślizgły czerwony język, który zatrzepotał w powietrzu.
„Pachniesz inaczej, Passionario… Ale nareszcie przyszłaś?” – rozległo się pod stropem.
– Ślepy wąż – wyszeptał Benkej. – Nie będzie za łatwo. To chyba w ogóle nie jest najlepszy dzień.
Wąż uniósł się wysoko nad podłogę jaskini, za łbem nastroszył się kolczasty kaptur. Staliśmy na wąskiej półce przy wejściu. Benkej uniósł dłoń i pokazał „w obie strony”. Rozbiegliśmy się, on uniósł miecz, ja uwolniłem ostrze włóczni. Półka po mojej stronie skończyła się, dalej był las spiczastych tworów i spory głaz, a potem szczelina w skale. Rzuciłem tam pochodnię, zahuczała w powietrzu i potoczyła się po skale, sypiąc iskrami, ale nie zgasła.
Posłałem za nią włócznię i skoczyłem, niewiele myśląc, nad dziesiątkami sterczących w górę skalnych kolców, wiedząc, że jeśli zawaham się choćby na moment, nigdy tego nie uczynię.
Spadłem na głaz, poślizgnąłem się i przetoczyłem po nim, a wąż zwinął się błyskawicznym ruchem w moją stronę i uniósł cielsko.
„Nareszcie…” – zasyczał. „Nie możesz wiecznie uciekać, Passionario”.
Oślizgły język grubości mojej dłoni znów wysunął się z paszczy, a potem pękł na dwoje, ukazując żółtawe żądło jak ostrze sztyletu. Łeb odchylił się do tyłu na wygiętej szyi, a ja namacałem swoją włócznię, wiedząc, że nie zdążę jej nadstawić.
I w tym momencie spadł na mnie dźwięk fletu. Potężny w tej komorze, jakby grał olbrzym, plujący rozdzierającymi dźwiękami kołysanki dla Bolesnej Pani. Wąż zwinął się w miejscu i rzucił w stronę, skąd dochodziła muzyka. Benkej, wciąż grając, wskoczył w szczelinę w skale, z której przyszliśmy. Łeb potwora dźgnął w otwór korytarza, dookoła posypały się kawałki skały i wciąż było słychać muzykę. Ślepy wąż cofnął się i znów uderzył, a za każdym razem sypały się odłamki i łeb głębiej wbijał się w otwór, aż wniknął weń i zaczął się wsuwać w korytarz, skąd nadal dochodziły dźwięki fletu Benkeja.
Łeb i kawał cielska przepychały się w głąb korytarza, ale reszta nadal leżała w oślizgłych zwojach na dnie jaskini, poruszając się i wijąc. Zrobiłem jedyne, co mogłem – uniosłem włócznię i wbiłem w sunący obok mnie jak burta łodzi wypukły bok. Ruch cielska omal wyrwał mi włócznię z dłoni, ale ostrze pruło grubą skórę i uginające się jak macka kałamarnicy ciało. Słyszałem przeraźliwy ryk z głębi korytarza, lecz potwór nie mógł zawrócić w ciasnocie, a jedynie sunąć naprzód, prując się na dwoje o moją włócznię. Wciąż z głębi słyszałem dźwięk fletu, a potem wołanie Benkeja: „Wróć po mnie, tohimonie!” – zupełnie wyraźnie, jakby znajdował się tuż za ścianą, a jego głos wibrował jeszcze długo pod stropem.
Cielsko węża wsuwało się w szczelinę coraz szybciej, bryzgając krwią z ciągnącej się za ostrzem rany, aż do zwężającego się końca, który nie schował się już w korytarzu, tylko zwisł bezwładnie, stercząc na dobre osiem łokci, i nie poruszał się. I zdawało mi się, kiedy wchodziłem w następny korytarz, że cały czas słyszę przeklętą kołysankę:
porque te vas… porąue te vas…
porque te vas…
Brnąłem przez wijące się korytarze i znów słyszałem szepty, ale odpowiadałem im przekleństwami. Kierowałem się podmuchem powietrza i łopotaniem płomieni mojej pochodni, a po jakimś czasie znów trafiłem do pieczary, w której stała czarna woda, a za ścianą pluskał strumień. Wydawało mi się, że to musi oznaczać, że zaraz wypływa na powierzchnię, choć to nie była prawda, bo strumienie równie dobrze mogą płynąć głęboko pod ziemią i wcale nie musi im się spieszyć do świata pod gwiazdami i niebem.
Wybierałem drogę, z której dmuchało chłodnym powietrzem, i parłem naprzód.
Trwało to bardzo długo. Kiedy idzie się w nieznane, w ciemnościach, a co gorsza, pod ziemią, wszystko trwa bardzo długo.
Potem jednak dotarłem do komory, z której nie widziałem żadnego wyjścia, za to znów usłyszałem syczące szepty, inne jednak niż głos ślepego węża. Coś białego poruszało się w załomach skały, przemykało stamtąd, gdzie padał blask pochodni, i chowało się w cieniu. Ja jednak wciąż słyszałem w głowie głos fujarki, na której grał mój ostatni towarzysz, i przepełniał mnie gniew. Złożyłem włócznię na pół i jednym ruchem schowałem ją wzdłuż kosza podróżnego, a potem wyjąłem nóż tropiciela i przełożyłem do lewej ręki pochodnię. W pieczarze było za mało miejsca, by posługiwać się włócznią.
Nie bałem się, a jednak widząc nagle mżącą lekkim blaskiem wzdętą białą głowę bez oczu, przejrzystą jak ciało morskiego stwora i szczerzącą na mnie lśniące niczym stal zęby, wrzasnąłem i odskoczyłem. Pojawiały się zewsząd, sycząc: „Bałaś się bólu, Passionario?”, „Czekaliśmy na ciebie tak długo…” „Zabiłaś nas, Passionario…” Miały wydęte tułowia, krótkie, pokręcone kończyny i wielkie głowy, szczerzące te żelazne zęby jak zrobione przez kowala, poruszały się, jakby pływały w powietrzu w chmurach jakichś różowych drobinek.
Trwało to mgnienie oka, a potem moja wściekłość wybuchła. Pamiętam wrzask, przeraźliwy pisk roiho i cięcia mojego noża oraz huk płomienia pochodni. Ciąłem, kopałem i dźgałem, wpadłem w taką furię, że wbiłem się w ciasne przejście za ostatnim zawodzącym potworem, dosłownie w szczelinę. A potem wypadłem po drugiej stronie na skały, na dno kolejnej pieczary, i nie miałem już pochodni. Leżałem tak w przeraźliwych ciemnościach, czując zimno, i nie mogłem się poruszyćze zmęczenia. Upiory znikły, słyszałem tylko szmer płynącej wody. Spróbowałem namacać w nieprzeniknionej czerni pochodnię i poczułem, że sunę dłonią po warstwie jakichś wilgotnych porostów albo może mchu, takiego, jaki może rosnąć w jaskiniach. Nie znalazłem pochodni, ale zobaczyłem, że w upiornej ciemności jaskini coś migoce, jakieś punkciki, jakby iskry, może robaczki lub świecące grzyby, jakie ponoć zdarzają się głęboko pod ziemią. Wiedziałem, że jeśli nie znajdę pochodni, czeka mnie tu śmierć. Po chwili znów poczułem podmuch zimnego powietrza, nagle spłynęło na mnie sine światło i na stropie jaskini zobaczyłem dwa gorejące okręgi jak lśniące miedziaki. A potem usłyszałem dalekie szczekanie psa. I pojąłem wreszcie, że patrzę na księżyce, jest noc, a ja wyszedłem z jaskini i leżę na wilgotnym mchu wśród kamieni.
Nie spałem tamtej nocy, tylko siedziałem, patrzyłem przed siebie i czekałem, aż wzejdzie słońce. A kiedy wreszcie wzeszło, mogłem zobaczyć zbocze góry, las i wijącą się spokojnie wśród wzgórz rzekę. Po raz pierw szy od dawna ujrzałem czysty poranek, z błękitnym nie bem i złotym słońcem, widziałem też, że wzdłuż rzeki prowadzi trakt, a daleko za wzgórzami, ledwie widocz ne, migoce morze jak podróżne lustro z polerowanej stali.
Zabrałem swoje rzeczy i ruszyłem w dół, czując się dziwnie, bo wprawdzie uwolniłem się i mogłem podą żyć ku przeznaczeniu, ale co krok przypominałem sobie Benkeja i obiecywałem mu, że wrócę do przeklętej doliny choć na samą myśl cierpły mi plecy.
Sama droga okazała się tak zwyczajna, że nie przypuszczałem, że w kraju zwanym Wybrzeżem Żagli coś podobnego jest w ogóle możliwe.
Jeszcze tego samego dnia po południu minął mnie dwukołowy wózek, na którym siedział jednooki karzeł w szerokim kapeluszu. Najpierw zaproponował mi, żebym kupił od niego czyniące przedmioty, którymi handlował.
Powiedziałem mu, wciąż idąc i w każdej chwili gotów uwolnić ostrze włóczni, że widziałem już niejedno i że trzymam się od Czyniących oraz uroczysk jak najdalej. Wózek jednak nadal skrzypiał obok mnie, a starzec spytał, czy nie mam w takim razie jakichś czyniących rzeczy na sprzedaż. Odparłem, że odpowiedź będzie taka sama i żeby lepiej jechał w swoją drogę.
Wtedy zaproponował mi miejsce na koźle, bo powiedział, że sprzykrzyła mu się samotna wędrówka i chętnie podróżowałby dalej w towarzystwie cudzoziemca, który jest mężem rozsądnym, stroniącym od rzeczy będących zakałą tego świata. Spytałem więc, dlaczego sam je sprzedaje, a on odparł, że po to, by się ich pozbyć.
Wsiadłem więc na jego wózek, który potoczył się traktem z biegiem rzeki.
Mąż ów przedstawił się jako Cień Kruka czy coś podobnego i dzielił ze mną posiłek, a ja miałem wrażenie, że na świecie nie istnieje nic lepszego od wędzonki, sera i świeżego chleba.
Po raz pierwszy od bardzo dawna spałem głęboko i nie śniły mi się żadne koszmary.
Następnego dnia jednak obudziłem się, kiedy słońce stało już wysoko, leżąc na derce przy wygasłym ognisku, a wózka i starca nie było ani śladu. Natychmiast przetrząsnąłem wszystkie rzeczy, jakie miałem w koszu i za pazuchą, ale okazało się, że niczego mi nie ukradł. Znalazłem natomiast czysty gałgan, w który zawinięte było kowcze jelito wypchane siekanym w kawałki wędzonym i suszonym mięsem, tak jak mieli w zwyczaju szykować prowiant w podróż ludzie Wybrzeża, bochenek chleba oraz cebulę. Pojąłem więc, że na tym świecie zdarza się spotykać też ludzi zacnych, nieinteresujących się uroczyskami ani niepragnących obrabować, zniewolić lub zabić każdego, kogo widzą. Zwykłych ludzi, którzy jedzą ser, podróżują na wózkach zaprzężonych w onagery, handlują i nie mają nic wspólnego z imionami bogów.
Rozdmuchałem żar, a potem zjadłem śniadanie, patrząc na rzekę i starając się nie myśleć o niczym, a zwłaszcza o Benkeju. A także o Snopie oraz N’Dele.
Wątpiłem, czy jeszcze ich spotkam, myślałem za to o ognistej strzale, która przecięła niebo, tak jak zapowiadały moje wizje, i po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może to moje przeznaczenie jednak gdzieś istnieje.
Skończyłem jeść, to, co zostało, spakowałem do kosza i usłyszałem skrzyp wioseł. Pomyślałem zrozpaczony, że jak na Nosiciela Losu mam wyjątkowe kłopoty ze zrobieniem choćby kilku kroków, by nie wpakować się w kolejną kabałę.
Łódź pojawiła się zza zakrętu rzeki, była długa, ze złożonym masztem i poruszała się dzięki rzędom wioseł z burt, ale nie wyglądała jak galera. Mąż stojący na dziobie, z cebulą w jednym ręku i rogiem w drugim, krzyknął coś i wiosła stanęły, a łódź sunęła z prądem. Zauważyłem, że nikt na pokładzie nie dzierży pletni, ale i tak kostki mojej dłoni ściskającej kij szpiega zbielały.
– Hej, chłopcze! – krzyknął mężczyzna. – Płyniemy do ujścia! Nie nająłbyś się do wiosła za pół marki miedzią? Lekka robota, płyniemy z biegiem rzeki.
– Całą markę – zawołałem. – Albo pół i jedzenie do miski.
– Pół i jedzenie – odkrzyknął.
I w taki sposób, nareszcie banalnie i bez przygód, dotarłem na brzeg morza, a potem jeszcze dalej, choć to także nie jest cała historia.
Neid ją zwano, gdy w dom wchodziła
wieszczka mądra, różdżce moc dawała,
czarowała wszędy zmysłów obłąkanie,
złym niewiastom – rozkosz i radość.
(„Vóluspd – „Wieszczba „Wolwy)