Rozdział 6. Kroczący Z Ogniem

Zimowe dni toczyły się swoim torem. Obaj z Benkejem opiekowaliśmy się końmi, ujeżdżaliśmy je, karmiliśmy i układaliśmy. Wywoziliśmy gnój, przywoziliśmy paszę. Dziwiło mnie, dlaczego nie umieszcza się ich w stajni. Benkej wyjaśnił mi jednak, że to dzikie wierzchowce, które przywykły do życia pod gołym niebem, i tak jest dla nich najlepiej, i że do stajni trzeba je dopiero stopniowo przyzwyczaić. Dostawaliśmy też lepszą strawę. Przedtem rano pozwalano nam wypić kubek wody i wziąć po kawałku chleba, w południe wydawano trochę kaszy, a po zachodzie słońca zupę z resztek, tę samą, którą gotowano dla psów. Teraz na śniadanie do chleba dostawaliśmy wędzonkę albo kawałek sera, do tego kubek skwaśniałego mleka lub podpiwka. Potem także w naszej kaszy i zupie można było znaleźć trochę mięsa czy gotowane bulwy rzepniaków. Często gęsto wieczorem pozwalano nam wziąć dzban najgorszego albo odstałego piwa.

Jednak im bardziej byliśmy syci, tym bardziej tęskniliśmy za prawdziwym jadłem z naszych stron. Przyprawionym wściekiełką, korzeniami i ziołami, za gotowanymi z solą kolbami durry, pełnymi mączystych ziaren, za złotym chlebem lekkim jak puch, który nie był kwaśnawy i nie zgrzytał w zębach, za soczystymi kawałeczkami kowciny pieczonymi na węglu. Za łapami żółwi i tuszami rzecznych kałamarnic z ulicznych rusztów i straganów. Za kiszonymi maślinami, rukwią i białym kowczym serem. Za owocami i korzennym piwem, ambriją i palmowym winem. Wspominałem potrawy, które jadałem w pałacu, jak pierożki z płasoli i mięsa albo zupa z morskich trukwi. Benkej opowiadał o świątecznych plackach z roztrzepanych na pianę jaj pustynnych dreptaków, z mąką i śliwowym cukrem, które jego stryjenka piekła na kamieniach, a które jadło się z marmoladą z rosnących na wydmach owoców kalecznika i łykiem świeżego mleka. Tęsknił nawet za solidną miską wojskowego hyszmyszu, ale ja uważałem, że to przesada.

Mieliśmy się lepiej niż przedtem, jednak nadal byliśmy niewolnikami. Moje włosy odrosły, co gorsza, na twarzy także pojawił się zarost, zrazu miękki, a potem coraz twardszy, paskudny i czerwony jak wszelkie włosy na moim ciele. Na domiar złego nie rósł nawet jak porządna broda, a tylko pod nosem i na podbródku, przez co wyglądałem jeszcze głupiej. Benkej pokpiwał ze mnie, zwłaszcza że nie miałem jak pozbyć się brody, jemu zaś zarost na twarzy prawie nie rósł, a pojedyncze włoski wyrywał, natarłszy palce popiołem.

– Teraz widać, żeś Kirenen, Filarze, a nie parszywy Amitraj – drwił.

Dni o tej porze roku były wciąż takie same. Ciemne, mroźne i zatopione w śniegu, który wydawał się wieczny. Patrzyłem na spowitą w biel dolinę i nie mogłem sobie przypomnieć, jak to wszystko wyglądało, kiedy pokręcone czarne miotły drzew niosły korony liści, a zbocza pokrywała trawa. Wtedy aż oczy bolały mnie od zieleni, teraz cały świat składał się z bieli i czerni. Nawet niebo było białe niczym sprane prześcieradło. Las stał mroczny, igły drzew spowijały czapy śniegu i snuła się tam mgła, a nocami roznosiło się wycie roiho albo skalnych wilków.

Domownicy siedzieli całymi dniami przy ogniu, pili, gzili się, tyli i pożerali zapasy. Czasem polowali, a mięso wieszane na drągach w specjalnych komorach sztywniało z zimna, robiło się twarde jak drewno i nie psuło się. Ze spiżarni znikały kolejne połcie wędzonych szynek, kolejne beczki piwa, zabierano gomółki sera, bulwy zagrzebane w skrzyniach z piachem i dzbany drogocennego śliwowego wina, które przybyły z Południa. W stodołach i spichrzach powoli ubywało siana i zboża na mąkę, kaszę i śrutę. Tylko po tym mogłem się zorientować, że czas płynie. Poza tym zdawało mi się, że zima przyszła już na zawsze, a ciemność, mróz i śnieg zawładnęły światem na wieki i nigdy nie przestaniemy marznąć.

Co kilka dni Smildrun posyłała po mnie i musiałem wówczas odwiedzać ją w łaźni albo alkierzu, by odbierać nową porcję bólu i dawać rozkosz. Tam zakuwała mnie w łańcuchy, smagała rózgami i biczem. Bicz miał szeroki rzemień i nie przecinał skóry, ale zostawiał piekące pręgi, które podchodziły potem niebieską barwą. Tylko w ten sposób Smoczyca nabierała ochoty na coś więcej, więc musiałem znosić razy, pęta, kopniaki, duszenie i poniewieranie tak długo, aż udawało mi się również jej dotknąć i powoli, umiejętnie zawładnąć jej ogromnym ciałem. Czasem się to udawało, a czasem nie. Szybko jednak nauczyłem się doprowadzać Smildrun do zupełnego wyczerpania z rozkoszy, jednak wydzielałem tę umiejętność skąpo. Jeśli miniony tydzień minął spokojnie i byliśmy dobrze traktowani, dostawała nagrodę, jeśli nie, otrzymywała niewiele, tyle tylko, by nie wpadła w furię. Ratowała mnie Aiina, która zawsze była u mojego boku, gdy musiałem zabawiać Smildrun. Cały czas zachowywałem się tak, by sądziła, że jestem w niej zakochany, że zachwyca mnie jej rozkołysane, wielkie ciało, słupowate nogi i piersi niczym wypełnione bukłaki.

Czułem się wtedy ohydnie, jak oblany nieczystościami, i myślę, że gdyby nie wspomnienie Aiiny, już nigdy nie zatęskniłbym do ciała kobiety.

Po jakimś czasie doprowadziłem do tego, że Lśniąca Rosą zaczęła mi się zwierzać. Mówiła szybko i używała wielu słów, więc sądziłem, że wydaje jej się, iż niewiele rozumiem.

Po prostu mówiła, tak jak czasem mówi się do wierzchowca lub psa, kiedy nie ma nikogo zaufanego, z kim można porozmawiać. Niekiedy można powierzyć sekret bezrozumnemu stworzeniu i na chwilę robi się lżej na duszy, i tak też robiła.

Rozumiałem jednak więcej, niż się Smildrun zdawało, i dotarło do mnie, że Dom Rosy skrywa wiele mrocznych tajemnic. Nie mówiła dokładnie, rozmawiając jakby z samą sobą, ale sporo mogłem się domyślić. Zrozumiałem, że trzyma swoich domowników twardą ręką, lecz niejeden wolałby, żeby jej rządy się skończyły. Że jest jakaś tajemnica, która mogłaby je zakończyć, gdyby wyszła na jaw. Że Smildrun Lśniąca Rosą nienawidzi i boi się mężczyzn, jeśli nie są związani i sponiewierani. Że jest przekonana, że trzeba stać im na karku, bo inaczej ją zniewolą.

Zapamiętywałem to wszystko i starałem się być najbardziej żałosny i potulny jak to tylko możliwe. Łasiłem się do niej i powtarzałem: „Kocham cię, słodka Smildrun”, a zwinięty w kłębek wąż sycił się, trawił, rósł w siłę i czekał, wypełniony jadem.

Snułem różne plany, z których mogliśmy użyć jednego lub wielu, wszystkie jednak wymagały, by stopniały śniegi i by dało się żyć pod gołym niebem. Najprostszy polegał na tym, że w odpowiednim momencie w środku nocy zabiję Smildrun. Mogłem to zrobić choćby niespodziewanym uderzeniem w gardło, zresztą gdy tarzaliśmy się w futrach, znalazłbym wiele sposobności, a ona nie miała się już na baczności. A potem uzbroję się, zabiorę jej klucze, uwolnię Benkeja z szopy, którą łatwo otwierało się od zewnątrz, korzystając z ciemności nocy, zabijemy wartownika i odjedziemy na koniach z naszej zagrody, na odchodnym podpalając dwór.

Inny plan polegał na tym, że znienacka wyjedziemy wraz z całym tabunem koni i przetoczymy się przez wioski drugiej doliny jak binhon ciężkiej jazdy, tratując wszystko, co stanie nam na drodze.

Mogłem też stopniowo odkrywać różne tajemnice Smildrun i rozpuszczając umiejętnie plotki, sprawić, by domownicy rzucili się sobie do gardeł. Mogłem wmówić Smoczycy, że któryś z krewniaków dybie na jej życie, a jemu dać nadzieję na zakończenie jej rządów. Wciąż jednak nie wiedziałem, na czym ten mroczny sekret polegał. Wydawało mi się tylko, że ma to coś wspólnego z Pramatką i Udułajem, ale nie wiedziałem, co.

Jednak odkąd miałem dostęp do Smildrun, mogłem wiele i coraz więcej. Nie mogłem tylko sprawić, by przyszła wiosna.

Nasze noże tropiciela, które ukrywaliśmy na różne sposoby od przybycia do Domu Rosy, znajdowały się w szopie, w której mieszkaliśmy, ukryte tak, że bez rozbierania budynku nikt by na nie nie natrafił, zaś mój kij szpiega tkwił bezpiecznie wepchnięty w grubą strzechę.

Lecz świat spał skuty mrozem.

Którejś nocy Smildrun utoczyła mi krwi. Zwykle starała się nad sobą panować, bo jeśli biła mnie lub poniewierała zbyt mocno, nie dawałem jej zbyt wiele rozkoszy, jednak tym razem ją poniosło i niechcący rozbiła mi głowę o krawędź łóżka. Krwawiłem strumieniem, a ona najpierw pocałowała mnie, a potem spojrzała na swoje zalane posoką ręce i rozmazała moją krew po swoim ciele. Podeszła do posążka Azziny i wysmarowała krwią jej łono i zęby, a później wycisnęła do ofiarnej misy kilka kropel krwi ze szmatki, którą przyłożyłem do rozcięcia.

– Tak to się robi? – zapytała. – To bogini twojego kraju, która karmi się krwią?

– Według starej wiary – przytaknąłem.

– To prawda, że u ciebie mężczyźni muszą służyć kobietom?

– Według kult Pramatka tak. Kobiety służą Matka i ziemia, mężczyźni dla matka i kobiety.

– Chciałabym, żeby tutaj tak było – powiedziała. – Udułaj mówi, że jestem taka jak ona. Jak wasza bogini. Silna i dzika. U nas jest źle. Kobieta i głupi mężczyzna muszą się dogadywać. Kiedy on idzie na morze, ona zostaje w domu. A kiedy taki wraca, ona musi się z nim liczyć, tak jakby zrobił coś ważnego. To kobieta nosi klucze. Mężczyzna powinien przywozić srebro z morskich szlaków, a potem milczeć i odpracować czas, kiedy go nie było. Chyba że to kobieta zechce płynąć na wyprawę. U mnie tak jest. Ale z tą waszą Matką jest jeszcze lepiej

i chciałabym, żeby tu było jak w Amistrandzie.

– To stara wiara – odparłem ostrożnie. – I nie wszyscy ją wyznają. Ale tam są jeszcze kapłanki i kapłani z Czerwonych Wież. Musiałabyś służyć im. Tak naprawdę to oni mają władzę, bo mówią z Pramatką. Wszystko jest ich, ziemia i zwierzęta, i ludzie.

Parsknęła. I nawet nie zwróciła uwagi, że mówię lepiej niż zwykle.

– Smildrun nie służy nikomu. Smildrun robi, co chce, i zawsze tak będzie. Powiedziałam, że jestem jak ona – wskazała na posąg – a nie jak zwykła Amitrajka. Ja trzymam Amitrajki w zagrodzie dla niewolnych i oddaję do zabawy moim braciom. Za to, że są słabe. Ja jestem silna. Udułaj mówi, że mogę boginię przywołać tylko dla siebie. Stać się nią, chodzącą po ziemi. Dostać jej moc. Wtedy nikt nie dałby mi rady.

– A powiedział ci, jak to się robi, słodka Smildrun? Ścisnęła moje policzki i uniosła mi twarz. Zmarszczyła brwi.

– Mów, szczurku.

– Bywa żyje niewiasta, która zna najwyższe tajemnice, może dostać moc Pramatki. Sprowadzić ją do swoje ciało. Tam wiele tajemnic, których ja nie znam, ale wiem jedna: taka kobieta musi sama złożyć się w ofierze przed posągiem. Umrzeć. Zjednoczyć się z Podziemnym Łonem. Zwykle karmi się posąg krwią mężczyzn, niewolnych, nieposłusznych kobiet i wrogów. Ale ta ofiara jest inna.

Nie byłem pewien, czy mówię prawdę. Jeśli nawet powtarzałem pogłoski, to nikt do końca nie wiedział, jak to przebiega.

– Nie rób tego, słodka, silna Smildrun, jak wtedy mógłbym cię wielbić, gdyby twoje ciało stało się świetliste? – powiedziałem, całując jej udo. – Udułajowi jest wszystko jedno, bo myślę, że chciałby zostać kapłanem, jak w Amitraju. Chciałby być tym, który mówi z wielką boską Smildrun i może składać ofiary. Nawet nie żal byłoby mu się wytrzebić, bo jest stary.

Wąż oblizał się syty. Czekał.

Udułaj musiał przeczuwać, że nadeszła zmiana, bo później zaczęło się zdarzać, że za jakieś drobne przewinienia posmakował pletni, co zwykle nie miało miejsca. Kiedy smagnięto go po raz pierwszy, był tak oburzony i rozżalony, że nie mógł powstrzymać łez.

I stało się tak, że Lśniąca Rosą pewnego dnia uznała, że może ufać tylko mnie.

– Pójdziesz do kamiennej wieży nad spichrzem – powiedziała wtedy. – Nikt nie może zobaczyć, że tam idziesz. Otworzysz kluczem okute drzwi, za którymi trzymam moje skarby i to, czego nikomu nie wolno oglądać. Będzie tam mała izba ze stołem. Postawisz na stole ten dzban i kosz z jadłem. A potem wrócisz do mnie i oddasz klucz. A jeśli powiesz komuś choć jedno słówko o tym, co zobaczysz, wytrzebię cię, nabiję na rohatyny i powieszę nad bramą. Zapamiętaj. Smildrun nie żartuje.

Wieża wznosiła się przy spichrzu, była do połowy wymurowana z ciosanych głazów, potrafiłaby się oprzeć oblężeniu albo pożarowi i dotąd sądziłem, że służy właśnie jako schronienie w razie napadu, a także że jest tam skarbiec. Zawsze była zamknięta, stała w miejscu najbardziej oddalonym od bramy i nikt tam nie chodził.

Niektórzy z niewolników twierdzili, że żyje tam coś strasznego, co pilnuje skarbów Smoczycy.

Widziałem w kraju za górami już niejedno i coś takiego wydawało mi się całkiem możliwe. Przedtem sądziłem, że trzyma w wieży na uwięzi upiora uroczyska, może nawet roiho. Jednak kazała mi tam zanieść ciężki kosz z pokrywą i dzban piwa. A to oznaczało coś żywego, co musi jeść i pić. Podejrzewałem więc, że to człowiek-niedźwiedź. Stwór, którego zwali nyfling, choć dotąd nie widziałem, by pojono je piwem z dzbana.

Do wieży poszedłem o wczesnym, sinym zmierzchu i podwórzec za stajniami był już zupełnie pusty, choć o innej porze roku byłoby dopiero popołudnie. Drzwi w kamiennej ścianie wieży były małe, ale grube, zbite z potężnych dranic i okute żelaznymi pasami, a otwierało się je wielkim jak moja dłoń kluczem.Na dole znajdowało się tylko okrągłe pomieszczenie zastawione beczkami i skrzyniami, a małą izbę ze stołem znalazłem znacznie wyżej, wspinając się po stromych drewnianych schodach. Izba zajmowała może ćwiartkę wieży i był tam tylko bardzo niski drewniany stół, sięgający mi do kolan, kamienne palenisko w ściennej niszy zaopatrzonej w otwór, by usuwać dym, i wąskie okno patrzące na góry. Na stole stał pusty dzban i kilka drewnianych misek, wokół leżały okruchy chleba i parę ogryzionych kości, ale nikogo nie było. Zabrałem pusty dzban, zmiotłem odpadki, zostawiłem pełne naczynie i kosz, a potem poszedłem stamtąd, nie spotkawszy ani człowieka, ani potwora, ani roiho. Cokolwiek było do odkrycia w tej wieży i do czegokolwiek mogło mi się przydać, musiało poczekać, aż Lśniąca Rosą upewni się, że jestem godny zaufania, i przyśle mnie tu znowu.

Rzeczywiście po trzech dniach kazała mi znów iść do wieży, tym razem jednak czekała tam na mnie. Otworzyła mi kluczem inne pomieszczenie, które kazała sprzątnąć. Była to kolejna ciasna komnata z wielkim łożem, z którego zdejmowałem sztywne z brudu, pokryte plamami płócienne prześcieradła i wymieniałem zgniłą słomę w sienniku. Rzeczy te spaliliśmy potem w starej beczce stojącej w kącie podwórza, kazała mi też wynieść przeraźliwie cuchnący kubeł pełen odchodów i na koniec zamieść kamienną podłogę, a potem napalić w kominie. Także i wtedy nie spotkałem tam nikogo.

Jeszcze kilka razy wchodziłem do wieży w podobnych sprawach i zawsze komnata, którą kazano mi sprzątać, albo ta, w której zostawiałem jedzenie i dzban, były puste. Czasem tylko wydawało mi się, że słyszę szelest lub szmery gdzieś za ścianą. Brzmiało to tak, jakby ktoś wlókł po ziemi ciężki worek.

Do tego dnia nie zwracałem większej uwagi na wieżę, teraz jednak spoglądałem na nią często, bo jej tajemniczy mieszkaniec ciekawił mnie i nie dawał spokoju. Raz o zmierzchu wypatrzyłem dziwną, pokręconą sylwetkę pod czworokątnym dachem wieży, raz w wąskim oknie mignęło mi coś białego, co przypominało czaszkę.

Poza tym dzieliłem mój czas pomiędzy konie na zasypanym śniegiem padoku, domowe prace i sypialnię lub łaźnię Smildrun, gdzie byłem poniewierany na różne sposoby, pokazywałem jej tajniki zmagań pomiędzy mężem i niewiastą i zapewniałem o swoim ślepym przywiązaniu.

Prócz tego była jeszcze zima, która zdawała się wieczna jak sama śmierć. Czasem gdy wychodziłem na wybieg, by doglądać i układać konie, chciałem przeskoczyć przez ogrodzenie i biec bez końca, tak długo, aż zobaczę słońce i będę wolny. Benkej miał to samo i często zdarzało się, że któryś z nas zastygał z widłami albo końską uzdą w ręku i gapił się na wyzierający zza chmur kawałek nieba lub na grzbiety górskie.

Jak na niewolnego, cieszyłem się sporą swobodą, choć wcale nie przynosiło mi to ulgi, tyle tylko, że mogłem wejść do wielkiej kuchni i zabrać coś do jedzenia, a pracujące tam niewolnice, które uważały mnie za ulubieńca pani, nie zwracały na to uwagi. A jedna z nich, pochodząca z Kangabadu Hasmina, postawna kobieta w średnim wieku, nawet sama podsuwała mi przysmaki, sądząc, że skończę tak, jak wielu ulubieńców Smildrun przede mną, których ponoć było już kilku i którzy nie pożyli długo, jeśli jej się znudzili albo zaczynali irytować.To, co powiedziałem, miało znaczenie dlatego, że ktoś kiedyś nie zamknął dokładnie psa. Jednego z wielkich, kosmatych, czarnych jak noc ogarów Smildrun, podobnych do skalnych wilków. Do tych bestii nie wolno było nikomu się zbliżać ani spoufalać. Służyły do walki, do osaczania zwierza w czasie polowań, łowów na zbiegłych niewolnych i pilnowania podwórza. Akurat szedłem do wieży z dzbanem i koszem i na małym dziedzińcu za stajniami nie powinno być psów, jednak ktoś tego nie dopilnował. Wchodziło się tam wąskim przejściem pomiędzy budynkami, czasem zamykanym żelazną kratą. Na małym dziedzińcu znajdowało się jedno z wyjść z psiarni, było to bowiem tak urządzone, że otwierając lub zamykając przejścia, domownicy mogli spuszczać psy do jednych części gródka, pozostawiając zamknięte inne. Zauważyłem, że jest uchylone, kiedy tylko wszedłem na podwórzec, ale nie przejąłem się tym zbytnio. Wydawało mi się, że psy powinny być zamknięte w zaułku pod samym częstokołem albo wewnątrz psiarni, zwłaszcza że jedna suka się oszczeniła. Myliłem się. Ktoś zapomniał o jednym ogarze, zapomniał zamknąć kratę na mały dziedziniec, a potem jeszcze niechcący zamknął tę furtkę, przez którą tu wszedłem. Musiał przy niej czekać, przyczajony gdzieś w mroku, a kiedy wszedłem na majdan, zamknąć ją po cichu, bo niczego nie zauważyłem.

Koniec końców znalazłem się w pustej części gródka, na odgarniętym ze śniegu aż do bruku podwórcu, w kwadracie ścian z pozamykanymi różnymi gospodarczymi pomieszczeniami, sam na sam z kosmatym potworem, którego łeb sięgał mi niemal do piersi, a pałające ślepia i palisada wielkich zębów zaglądały prosto w twarz. Pies zjeżył futro na karku, podnosząc rosnące wzdłuż grzbietu kolce, złożył uszy i wydawał z siebie głęboki, gardłowy hurgot. Ja stałem zupełnie nieruchomo, nie mając pojęcia, co zrobić.

Bardzo szybko zdecydował za mnie i rzucił się w moją stronę, zgrzytając pazurami o kamienie. Pognałem do kraty, lecz zauważyłem, że jest zamknięta na skobel. Nie zdążyłem do niego sięgnąć, ale też nie próbowałem się na nią wspiąć. Nad furtką była lita kamienna ściana, po której bym nie wlazł i pies ściągnąłby mnie natychmiast.

Na dziedzińcu nie było nic, co mogłoby posłużyć za broń, i niczego takiego nie miałem przy sobie. Niczego prócz własnego ubrania, kosza z jedzeniem i dwukwartowego dzbana piwa zatkanego korkiem.

Ciężkiego dzbana.

Bałem się jednak nim rzucać, gdybym chybił, straciłbym jedyny pocisk. Zamiast tego cisnąłem koszem z jedzeniem. Trafiłem ogara prosto w łeb i zyskałem tylko tyle, że zatrzymał się, żeby rozszarpać koszyk, a potem poczuł zapach mięsa, polewki i chleba. Kiedy raczył się jadłem przeznaczonym dla mieszkańca wieży, ja uciekłem w przeciwległy kąt podwórza, jak najdalej od niego, i rozpiąłem pasek, którym miałem przepasany kożuszek. Zapiąłem go przez ucho dzbana, zaś kożuch zdjąłem i owinąłem nim grubo lewe przedramię, słuchając, jak kości chrupią w pysku bestii niczym suche patyczki. Ogar pożywiał się ledwie przez moment, spoglądając w moją stronę, po czym ledwie przełknąwszy, wydał z siebie kilka chrapliwych porykiwań furii i znów pognał w moim kierunku.

Czekałem do ostatniej chwili, stojąc zupełnie spokojnie, z dzbanem dyndającym na pasku i kożuchem na drugim ręku. Skoczył na mnie, przede wszystkim chwycił w szczęki zwinięty kożuch, który mu nadstawiłem, a ja uskoczyłem z drogi i zawinąwszy dzbanem w powietrzu, zdzieliłem ogara w łeb. Uderzenie wbiło go dosłownie w dziedziniec, przy wtórze łoskotu tłuczonego naczynia i stłumionego przez kożuch skowytu. Wiedziałem, że cios oszołomił psa tylko na moment, więc podwinąłem nogi i całym ciężarem spadłem mu kolanami na grzbiet, słysząc chrzęst łamanych żeber.

A później siedziałem na dziedzińcu, zlany potem, trzęsący się i ledwo łapiąc oddech, a pies skręcał się pode mną, skowycząc przeraźliwie, z czerwoną pianą na pysku i wyszczerzonymi kłami, a w końcu osłabł, dyszał tylko chrapliwie. Trwało to przez chwilę, a kiedy doszedłem do siebie, chwyciłem połę kożucha, na której ogar leżał, i powlokłem go na niej z powrotem do pustej psiarni. Tam ułożyłem go na podłodze pod ścianą boksu, przewróciłem jakąś beczkę, która tam stała, i porozrzucałem inne rzeczy, a potem wyszedłem z powrotem na mały dziedziniec i starannie zamknąłem furtkę.

Nie miałem jednak ani piwa, ani pokarmu dla mieszkańca wieży, więc musiałem wrócić do kuchni, znaleźć inny kosz i przygotować wszystko od nowa. Jak już mówiłem, nie było to trudne i w zasadzie nie zwracano na mnie uwagi, kiedy zabierałem chleb i mięso, a nawet wchodziłem do piwniczki po piwo. Skoro robiłem to tak bezceremonialnie i z pewną miną, było jasne, że to Smildrun mi kazała.

Tamtego dnia nie miałem już więcej przygód, ale kiedy przyszedłem ponownie do wieży, nagle natknąłem się na jej mieszkańca.

Nikt nie wiedział, co spotkało psa, który do rana zdechł, lecz mnie nie podejrzewano. Tylko Smildrun i zapewne Udułaj wiedzieli, że tamtędy idę, zresztą nikt by nie uwierzył, że nędzny amitrajski niewolnik potrafił gołymi rękami zabić bojowego ogara.

Jak zawsze sprzątnąłem maleńki stolik i postawiłem na nim dzban oraz wyjęte z kosza jedzenie, kiedy usłyszałem dziwne szuranie i człapanie. Od czasu przygody z psem miałem się na baczności, a gdy powiedziałem o tym Benkejowi, w kilka chwil przygotował mi broń. Dla nas obu stało się jasne, że skoro Udułaj postanowił mnie zabić, to łatwo nie zrezygnuje. Benkej znalazł kawałek szmaty odciętej ze starego worka oraz okrągły kamień, który zawinął w płótno tak sprytnie, że nie wypadał. A potem pokazał mi, jak wydobywać to zza pazuchy jednym ruchem. Nadal był to kamień w szmacie, lecz kiedy trzymało się ją mocno za końce, uderzenie potrafiło złamać deskę. Od tamtej pory zawsze nosiłem zawiniątko w zanadrzu i kiedy usłyszałem szelesty w wieży, chwyciłem za szmatę, gotów zadać cios.

Dało się słyszeć skrzypienie na górze i dziwne szuranie na schodach.

A potem zobaczyłem, że zsuwa się po nich trup.

Wyschnięty, żółtawy trup wysokiego męża, chudego jak szkielet obciągnięty skórą, ubrany w brudne łachmany, które kiedyś uszyto z kosztownych tkanin i ozdobiono haftami. Trup, który się ruszał. Zsuwał się po schodach nogami do dołu, czepiając się stopni węźlastymi dłońmi, a kiedy legł na podłodze izby, poczołgał się do stołu sprawnie i szybko jak wąż. Dopadł dzbana i zaczął pić chciwie, a piwo wsiąkało mu w długą, krzaczastą brodę i rozwichrzone białe włosy.

Odstawił dzban, rozkaszlał się i splunął.

– Kim jesteś, który poprzednio dałeś mi czyste jedzenie? – zapytał chrapliwym głosem, patrząc na mnie z podłogi, oniemiałego i stojącego z kamieniem dyndającym w gałganie w dłoni.

– Jestem Terkej, niewolny – powiedziałem.

– Am itr aj? Przytaknąłem.

– Nie wyglądasz na Amitraja – odparł po amitrajsku. – Raczej na Kirenena. Spotykałem ich czasem, kiedy pływałem do kraju Południa. Cesarz, który zaczął budować z imperium normalny kraj, był z ich rodu.

– Jestem Kirenenem – powiedziałem butnie, bo wydało mi się, że nie ma znaczenia, co mu mówię. – Nazywam się Filar, syn Oszczepnika. Jednak cesarz upadł, wróciły rządy Czerwonych Wież, więc przedstawiam się amitrajskim nazwiskiem.

– Wiem, że wasz cesarz został obalony. Byłem tam wtedy, bo popadłem w niewolę. Pracowałem w kopalni. Namiestnik cesarski uwolnił nas i oddał wszystkie ocalałe okręty, a było nas razem niemal dwustu, byśmy pomogli mu stłumić bunt wojska, które przeszło na stronę pramatki. Biliśmy się na bagiennej równinie w delcie Figiss przeciwko zbuntowanym tymenom „Słonecznemu” z Kamirsaru i „Gniewnemu” z Hargadiru. Pokonano nas. potem mieliśmy jeszcze wywieść rodzinę namiestnika

i jego dwór, na ostatnich dwóch okrętach, jakie nam zostały, ale dopadły nas ciężkie galery i wzięły do niewoli. Trafiłem na okręt, który złupił potem jeden z naszych okrętów. Długo wracałem do domu, do mojej słodkiej Smildrun. Mojej maleńkiej dziewczynki, którą pojąłem jako niemal podlotka. Poprzetrącano mi kości, niemal oślepłem w kopalni, wyplułem płuca od kamiennego pyłu, a potem rzygałem krwią i słoną wodą na galerze, ale wróciłem. Do mojej słodkiej. Bardzo ją to rozczarowało. Sądziła, że skonałem w dalekich krajach. Posłuchaj, chłopcze! Poprzednio dałeś mi jadło bez trucizny. Dlaczego?

– Nie wiedziałem, że jest zatrute – wyjaśniłem. – Podmieniłem je przypadkiem, ponieważ to, co niosłem, przepadło.

– Nie mam wiele czasu, bo w tym znów jest żywica i zioła tego przeklętego kapłana. Zaraz znowu ogarnie mnie ciemność. Błagam cię, chłopcze, wykradnij czyste jadło, tak jak poprzednio! Teraz odejdź, zanim wrócą duchy… I jeśli chcesz żyć, nie wspominaj o tej rozmowie słodkiej Smildrun. Ona cię zabije.

– Jesteś jej mężem?

– Jestem styrsmanem tych ludzi, lecz oni nie wiedzą, że wróciłem… Byli na wyprawie, ona została sama… Tylko niewolni… Wszyscy nie żyją… Nazywam się Kalgard Kroczący Z Ogniem. Zapamiętaj. I odejdź już. Nadchodzą duchy…

Tego wieczoru miałem o czym myśleć, a wąż we mnie syczał i wił się niecierpliwie.

Od tej pory, kiedy Smildrun wysyłała mnie z jedzeniem do wieży, zamieniałem jadło na inne, które kradłem przedtem. Czasami niewielkie ilości tego z ziołami i żywicą podrzucałem ogarom, ale nie za dużo. Gdyby nagle padły, Smildrun nabrałaby podejrzeń. Sporo ryzykowałem, ale czułem, że Kalgard może być naszym kluczem do wolności.

– Cesarz upadł niecały rok temu – powiedziałem mu któregoś dnia. – Kiedy zdążyłeś przeżyć to wszystko?

– To się zaczęło, jeszcze zanim wróciła Pramatką i Czerwone Wieże. Pierwsze bunty wybuchły jeszcze w czasie suszy, która ogarnęła środek kraju. To był czas, kiedy panował chaos. A poza tym to się stało na sam koniec naszej wyprawy, która zaczęła się kilka lat wcześniej. Handlowaliśmy, walczyliśmy, wędrowaliśmy po morzach Południa, wciąż nie mogąc wrócić do domu. Dotarliśmy aż do Kangabadu i Czerwonego Wybrzeża Kebiru. A gdy przyszedłem do mojej doliny, sam jeden, jedyny ocalały, zamiast słodkiej Smildrun, którą zostawiłem bezpieczną w naszej siedzibie, zastałem potwora. Grubą, okrutną Lśniącą Rosą. Której nie znałem. Całkowicie we władzy harhaszu i grupki Amitrajów. Nikogo z domowników nie było akurat wtedy na miejscu, a moja młoda żona rządziła doliną żelazną ręką. I wszystko miało pozostać tak, jak sobie umyśliła. Ma własną łódź, którą wyrusza na morza, oddaje cześć przeklętej bogini Amitraju i jest zabawką w ręku tych dwóch, choć sądzi, że to ona nimi rządzi.

– Jakich dwóch? Jest tu tylko Udułaj, niewolnik.

– Nie jest niewolnikiem. To wędrowiec. Jednak przybył z jeszcze kilkoma innymi amitrajskimi Czyniącymi i chyba kapłanami. Pod wodzą jednego, który potrafi zmieniać twarz, a każe się nazywać Szkarłat. To znaczy, że tamci odeszli. Od tamtej pory trzyma mnie w wieży. Nie wiem, dlaczego mnie nie zabiła. Cały czas coś knuje, wymyśla, przysyła tego Amitraja, żeby mnie niby leczył, potem znów truje. Smildrun nikt nie wybierał styrsmanem, tylko mnie. Jeśli domownicy dowiedzą się, że na pewno nie żyję, odbiorą jej władzę. Na razie rządzi w moim imieniu i wmawia im, że jestem za morzami. Kiedy dojdą do wniosku, że już nie wrócę, i zaczną się buntować, wtedy odnajdzie mnie żywego, ale tak schorowanego, że nadal będzie mogła rządzić w moim imieniu. Tak sądzę.

– Odnajdzie cię we własnym domu?

– Och, wywiezie w nocy, otumanionego ziołami, i porzuci na przełęczy, a potem pojedzie tam na polowanie i znajdzie ledwie żywego wędrowca, który padł z wyczerpania, dotarłszy prawie do domu. A potem znów będę rządził, zamknięty w komorze, niewstający z łóżka, wyręczający się swoją kochaną, słodką Smildrun.

Mogłem przemycać Kalgardowi niezatrute jedzenie, i to nie zawsze, ale nie miałem jak go uwolnić ani jak przynieść broni. Gdybym ot tak otworzył mu wieżę i zaprowadził do halli przed oczy domowników, po prostu by go nie poznali. Przynajmniej nie w krótkim czasie, jakiego potrzebowałaby Smildrun, żeby zabić nas obu. Zresztą od ziół Udułaja był zbyt słaby. Odkąd nie każdy dzban i nie każdy kęs mięsa przynosił mu truciznę, był w stanie siadać albo stanąć na chwilę, opierając się o ścianę. Przedtem albo się czołgał, albo leżał. Wciąż powracały do niego widziadła i majaki, wtedy nie potrafił rozmawiać, bełkotał tylko lub płakał i rzucał się tam, gdzie upadł, jak wyjęta z wody ryba.

Zdobyłem więc sojusznika, który mógł być potężny, lecz na razie nie nadawał się do niczego.

I znowu czekałem. Wśród korowodu czarno-białych, ciemnych dni.

Któregoś dnia śniegi zaczęły topnieć. Z dachu spadały sople i wszystko było spłukane lodowatą wodą, która lała się z dachów i płynęła strumieniami. Cieszyliśmy się, patrząc, jak z gór schodzą lawiny, i nawet z tego, że moczy nas lodowaty deszcz.

A potem nagle cała ta woda zamarzła i ponownie spadł śnieg.

A po dwóch dniach znów zaczął topnieć.

Kalgard na powrót nauczył się chodzić, choć stawiał nogi ostrożnie i szybko się męczył.

Zacząłem podkradać żywność, którą ukrywaliśmy w szopie na drewno wewnątrz wiązek chrustu albo owiniętą walcami z kory, tak że paczki przypominały polana.

Nocami słychać było tęskny klangor ptaków ciągnących z południa. W drzewach i w ziemi zaczęły krążyć soki i to samo czułem we własnym ciele.

Wykradłem z komory garnuszek mielonej wściekiełki, której nikt tu nigdy nie używał i która stała tam od dawna, ale zakorkowana i zalana woskiem na szczęście nie zwietrzała.

Benkej znalazł nad rzeką krzak, którego proste pędy miały miękki, łatwy do wydłubania środek, a miejscowi robili sobie z niego fujarki. Myśmy jednak pocięli je na tutki, które zatkaliśmy drewnianym korkiem, napełniliśmy wywarem z wściekiełki i z drugiej strony wetknęliśmy ciasno dopasowany kołek, wystający potem z rurki.

Wystarczyło wyjąć takie niepozorne urządzenie zza pazuchy i wycelowawszy w psa, uderzyć dłonią w wystający kołek, wbijając go do wnętrza rurki. Korek wyskakiwał, a strumień wywaru, który gryzł w oczy tak, że nawet podczas gotowania łzawiły, spryskiwał pysk ogara, który padał w męczarniach i na długo tracił węch i wzrok, czasem nawet na zawsze. Ten sam wywar można było też rozpryskiwać na swoich śladach, mocząc w nim miotełkę z cienkich gałązek, co wystarczyło, by przez długi czas pies nie był w stanie nawet podejść do tego miejsca, a co dopiero tropić.

Potem zaczęliśmy podkuwać konie i codziennie prowadzaliśmy je do kuźni, do której zwykle nie wolno nam się było zbliżać. Korzystając ze sposobności, Benkej ukradł stamtąd trzy pogięte gwoździe, które potem wyklepał i pozaginał starannie na końcach. Powiedział, że potrafi tym otworzyć każdy zamek i kłódkę w grodzie, o ile tylko będzie miał chwilę spokoju.

Kradliśmy kawałki lin i stare derki, które trzymaliśmy w siodłami.

Wszędzie leżały jeszcze łachy ciężkiego, mokrego śniegu, a tam, gdzie już stopniał, widać było tłuste, śliskie błoto lub kępy zeschłej, burożółtej trawy. Powietrze zaczęło pachnieć, mimo że jeszcze nic nie rosło. Zdarzały się nawet takie dni, kiedy chmury rozstępowały się i widzieliśmy kawałki niebieskiego nieba oraz słońce, o którym sądziliśmy, że już gdzieś sobie poszło.

Nasze zimowe buty z filcu noszone pod wojskowymi sandałami dawno się rozpadły i musieliśmy zrobić nowe ze szmat, skóry i kawałków derek. Same sandały też musieliśmy solidnie naprawić, ale Benkej poradził sobie z tym bez trudu, bo w wojsku każdy to umiał.

Przy jakiejś okazji oddano nam nawet kosze podróżne. Ponieważ w związku z nadejściem wiosny należała nam się nowa odzież, Udułaj uznał, że znacznie oszczędniej będzie kazać nam założyć tę, którą jeszcze mieliśmy, i wydobył kosze leżące dotąd w komorze.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś mnie tak ucieszyło. Wyjmowałem wszystko z kosza, pieściłem w dłoniach mój podróżny kubek, metalowe miski, szczypczyki do durry i inne rzeczy.

Zabrano mi wszystkie pieniądze oraz rozdwojony na końcu nożyk służący do jedzenia, za to miałem czyste przepaski, pleciony z trzciny przeciwdeszczowy płaszcz, koc, zapasowe letnie buty, kapelusz podróżny i moją kulę życzeń.

Odtąd zasypiałem, ściskając ją w dłoni, i czułem się tak, jakbym na powrót stawał się sobą. Jakbym musiał przypominać sobie, kim jestem i dokąd zmierzam.

A gdy zasypiałem, zaciskając palce na zimnym metalu, wracałem do kraju mojego dzieciństwa. Na powrót otwierały się przede mną białe, rozjarzone mury tamtego Maranaharu, w moje nozdrza uderzał zapach wonnych olejków, owoców i ulicznych rusztów. Słyszałem muzykę, gongi i śpiewy kapłanów różnych wiar, słyszałem słowa w ojczystej mowie. Znów stawali przede mną moi bliscy: mój ojciec, moja matka cesarzowa, moi bracia i siostry, widziałem Aiinę, Fyallę, Tahelę i Irissę, mojego nauczyciela Rzemienia, mojego przewodnika i druha Brusa, syna Piołunnika. Znów stąpałem po posadzkach pałacu albo po bruku mojego miasta, w ostrym świetle słońca, płakałem w tych snach, lecz kiedy się budziłem, miałem suche oczy i tylko na widok poczerniałych belek uszczelnionych mchem zaciskały mi się szczęki.

Kiedy dostaliśmy kosze, Benkej był tak wzruszony, że w jego oczach zalśniły łzy.

– Nadaku tego kraju mówią nam, że czas w drogę – powiedział. – To znak. Myślę, że twoje przeznaczenie się obudziło. Znów będziesz Nosicielem Losu.

Wieczorami omawialiśmy plan ucieczki. W kółko, krok po kroku, jedną rzecz, którą trzeba było zrobić, po drugiej. Ustaliliśmy też, że nastąpi to pierwszej nocy, gdy oba księżyce będą w nowiu.

Zrobiliśmy świecę ze zbieranego starannie z zupy łoju i kawałka sznurka, obliczyliśmy, jak szybko się pali. Podkradaliśmy zwitki białej kory, które płonęły wyjątkowo łatwo i których używano na podpałkę.

Benkej zrobił nam pasterskie proce z rzemieni i zgromadziliśmy zapas rzecznych otoczaków.

Dni płynęły szybko, a przygotowania wypełniały nam każdą wolną chwilę. I nie było wtedy milszego widoku dla Benkeja i mnie niż ubywające księżyce.

– Wkrótce przyjdzie czas, gdy pewnej nocy zastaniesz drzwi tej wieży stojące otworem – powiedziałem Kalgardowi. – Lepiej szykuj się na ten moment. Powiemci, zanim to nastąpi. Od tygodni nie dostajesz już zatrutej strawy i znów umiesz chodzić. To będzie noc, kiedy będziesz musiał dowieść, że styrsman pozostaje styrsmanem, nawet kiedy jest słaby i chory.

– Jak… – zapytał osłupiały, marszcząc brwi. – Tylko Smildrun ma klucz…

– Mniejsza o to – przerwałem szorstko. – Drzwi będą otwarte. Będziesz musiał wyjść i wziąć Dom Rosy w posiadanie. To wszystko. Oddaję ci wolność i twój własny los, którego cię pozbawiono. W zamian chcę tego samego. Ja i mój przyjaciel odejdziemy stąd. Nie będzie nas, gdy wejdziesz do swojej wielkiej halli, by stanąć przed domownikami. Przysięgnij, że nikt nie będzie nas ścigać, ani z dworu, ani z wiosek w niskiej dolinie, nikt z twoich bliskich i nikt z twoich ludzi. Także wtedy, jeśli będziemy musieli coś zniszczyć, podpalić albo kogoś zabić. Przysięgnij na swojego nadaku, którego zwiecie Hindem, a który chętnie słucha, gdy mężowie biorą go na świadka swoich słów. Nie będziesz nas ścigał i odżegnasz się od zemsty za tych, którzy staną nam na drodze.

– Przysięgam – zaczął, podrywając się z ziemi, na której siedział, ale machnąłem ręką.

– Nie tak – powiedziałem. – Wezwij go, jak się należy. Weź trunek z miodu, który ukradłem. Nie ma tego więcej niż dwa łyki, ale tylko tyle znalazłem na dnie dzbana. Wylej na dłoń i przyłóż do ziemi. Drugi łyk wypij i unieś pięść, wypowiadając imię Hinda, a potem powiedz mu, co obiecałeś i za co zaręczyłeś honorem. Dopiero wtedy uznam, że odchodząc, mogę otworzyć twoją wieżę.

I Kalgard przysiągł przede mną, unosząc pięść i wzywając swojego boga na świadka. Nie wiedziałem, czy to wystarczy, ale ci ludzie szanują swoich nadaku, a on mówił szczerze jak nikt i od tamtego spotkania w jego zgasłych oczach pojawiła się nadzieja.

Oba księżyce spotkały się i zlały w jeden, a potem i ten jeden zaczął znikać niczym krążek sera, do którego dobrały się myszy.

Na jakiś tydzień przed nowiem znów wezwała mnie Smildrun, by baraszkować w futrach w swoim alkierzu, i czułem się dziwnie, patrząc na jej tłuste ciało. Nadal budziła we mnie wstręt, choć już przywykłem do niej i mniej cierpiałem niż z początku, kiedy to następnego dnia nie mogłem nawet spoglądać w stronę Lśniącej Rosą bez uczucia obrzydzenia do samego siebie. Jednak teraz wiedziałem, że następnym razem, kiedy zobaczę ją nagą, będzie leżała w tych futrach ze zgruchotaną grdyką albo skręconym karkiem, i czułem coś na kształt żalu, zwłaszcza że jakby przeczuwając, co nastąpi, nagle zaczęła się do mnie odnosić z czymś w rodzaju czułości, przynajmniej na swoją miarę.

Wszystko jednak potoczyło się zupełnie inaczej, niż zaplanowaliśmy.

W dolinie nad strumieniem znów pojawiły się wozy kupców. Cięższe i solidniejsze niż zazwyczaj, ale i kupcy wyglądali na zaaferowanych i chyba bardzo im się spieszyło. Na sprzedaż przeznaczyli jedynie trochę drobiazgów na jednym wozie, z pozostałych nie ściągnęli nawet natłuszczonego płótna, a przyboczni wydawali się bardziej nieufni i mocniej uzbrojeni niż zwykle. Stale mieli pod ręką broń i nie zdejmowali swoich ciężkich hełmów z osłonami na kark i nos.

Domownicy także odnieśli się do nich nieufnie, najwyraźniej nie był to czas, kiedy napotykało się kupieckie wozy. Do straganu poszło tylko kilka kobiet z gródka pod ochroną swoich mężów oraz kilkunastu kmieci z wiosek Smildrun. Ona sama pozostała za palisadą dworu.

Wędrowcy przyznali, że im się spieszy i że zostaną w dolinie na dwie noce, a potem pojadą dalej.

We dworze wzmocniono straże i po zmierzchu spuszczono psy na zewnętrzne dziedzińce. Nam kazano zgonić wszystkie konie z zagrody do dodatkowej stajni za palisadą, tymczasem do nowiu pozostały tylko trzy dni.

Trapiliśmy się tym, bo nasze plany wyglądały coraz gorzej.

A drugiego dnia, gdy zapadł już zmrok, zobaczyliśmy dziwną łunę na niebie, za dolną przełęczą.

Psy wyły i ryczały, ciskając się pod częstokołem, i czuło się, że coś wisi w powietrzu. Domownicy długo w noc stali przed dworem albo wychodzili na podesty na górze częstokołu, lecz poza dziwnym światłem na północy niewiele dało się dostrzec. Niektórzy twierdzili, że słyszą jakiś zgiełk, ale w końcu zerwał się wiatr i zaczął padać deszcz, tłumiąc wszelkie dźwięki. W obozie kupców migotało tylko niewielkie ognisko, które potem zgasło zalane deszczem i zapanowała zupełna cisza.

Wreszcie domownicy porozchodzili się do swoich chat i komór i tylko psy wyły jak opętane, i deszcz szumiał, spłukując dachy.

– Jeszcze dwa dni – powiedział Benkej. – Najpierw pójdziesz do Smildrun i zabijesz ją, gdy nadejdzie godzina sowy.

– Skobel na drzwiach naszej szopy będzie już obluzowany – podjąłem. – Ty w tym czasie przygotujesz nasze kosze i inne rzeczy. Z laski szpiega weźmiesz mój miecz. Pójdziesz do stajni i przygotujesz dwa wierzchowce i dwa na zmianę. Na kopyta założysz im nakładki ze szmat. Potem pójdziesz do wieży i otworzysz zamki tymi swoimi gwoździami. Zabijesz każdego człowieka i zwierzę, jakie stanie ci na drodze, a trupy ukryjesz.

– Ty w tym czasie zabierzesz z alkierza i komory broń i srebro, jeśli jakieś znajdziesz. Wyjdziesz z dworu tak jak zwykle i ułożysz na naszych siennikach wiązki chrustu i kory, a na nich świecę. Potem zajdziesz do obory dla niewolnych i otworzysz po cichu komorę, w której sypia Udułaj, po czym zabijesz go, a ciało zaniesiesz do naszej szopy. Weźmiesz oba kosze i laskę szpiega i przekradniesz się pod bramę. Jeśli napotkasz psy, oślepisz je wściekiełką, a później zabijesz włócznią z kija szpiega. Nie będą skomleć, bo wściekiełką pozbawi je tchu.

– Ty zaś przyprowadzisz konie i zostawisz je pod częstokołem, pod osłoną serowarni. W tym czasie Kalgard dokuśtyka do dworu i wejdzie do środka, a potem pójdzie do wielkiej halli. Jeśli wciąż będą tam biesiadować, tym lepiej. Jeśli zaś nie, postawi ich na nogi, waląc w gong. Wybuchnie wielki zgiełk. Wartownik na bramie zacznie się interesować tym, co się dzieje we dworze. W tym czasie ja wbiegnę po schodach, wołając wartownika po imieniu i krzycząc, że Smildrun go wzywa, bo stało się coś okropnego. A potem zabiję go nożem z laski szpiega.

– Ja w tym czasie otworzę kłódkę i zepchnę zaworę z wrót. Otworzę je i wyprowadzę konie. Ty wybiegniesz za mną i znów zamkniemy bramę, a potem wbijemy pod nią kliny, które już tam czekają pod kamieniami. W tym czasie nasza szopa i stajnia staną już w ogniu.

– A my odjedziemy. – Wolni.

– Wolni. Mosu kandol Uścisnęliśmy sobie nadgarstki.

I w tym momencie usłyszeliśmy łomot. Ciężki drewniany dźwięk, jakby potężny taran uderzył w bramę. Szopa była zamknięta, więc skoczyłem na mój kosz podróżny, podciągnąłem się do dymnika i wyjrzałem.

Akurat by zobaczyć ogromną kulę ognia, jak przecina z przeciągłym hukiem niebo nad bramą, a potem spada na środek głównego dziedzińca, rozpryskując się na kawałki i wyrzucając w górę ogromny płomień podobny do grzyba. Płomień rozlał się dookoła, zapalając dach stodoły i ściany sąsiednich budynków i hucząc ścianą żaru na dziedzińcu.

– Ktoś strzelił z onagera w dziedziniec! – zawołałem do Benkeja. – To pocisk zapalający! Dwór i stodoła w ogniu!

Benkej zaklął i z całej siły kopnął w drzwi. Zatrzęsły się, ale żelazny skobel trzymał. Mieliśmy obruszać go dopiero w przeddzień ucieczki.

Krople zapalającego płynu spadły wszędzie wokół, widziałem, jak na dziedzińcu i ścianach kopcą niebieskawe płomyczki. Słychać było huk płomieni i pierwsze krzyki ludzi, ze strzechy nad naszą chatką zaczął sączyć się gryzący, gęsty jak mleko dym.

– Spalimy się tutaj! – wrzasnął Benkej.

– Razem! – krzyknąłem. Płonący kawałek drąga spadł z dachu, zadeptałem go, krztusząc się od dymu. Stanęliśmy bok w bok i równocześnie kopnęliśmy w drzwi.

– Jeszcze raz! – zawołał Benkej. Drzwi zatrzeszczały, lecz nadal były zamknięte. Natarliśmy ponownie i wtedy wyskoczyły z hukiem. O dziwo, skobel trzymał nadal, ale wyrwaliśmy ze ściany haki, na których wisiały zawiasy. Wypadłem na zewnątrz, zanosząc się kaszlem, podczas gdy Benkej narzucił kurtę na głowę i wrócił do wnętrza szopy, pod huczący ogniem dach, sypiący kawałkami płonącej strzechy. Po chwili wyrzucił stamtąd mój kosz podróżny, nasze noże, a ja zdążyłem wywlec parzący i okopcony kij szpiega tylko dzięki temu, że na razie płonęła strzecha po drugiej stronie dachu.

Benkej upadł w środku, więc wskoczyłem do szopy, jakbym wchodził do pieca chlebowego, usłyszałem trzask, z jakim zapaliły mi się włosy, chwyciłem tropiciela pod pachy i wywlokłem na dziedziniec. Ktoś przebiegał w blasku łuny i kłębach dymu, wrzeszcząc przeraźliwie. Wszystkie zwierzęta zaczęły ryczeć strasznymi głosami i razem z hukiem płomieni był to najokropniejszy dźwięk, jaki słyszałem w życiu. Znalazłem pod oborą drewniane wiadro i chlusnąłem wodą Benkejowi na głowę, a potem uderzyłem pięścią w jego pierś i nacisnąłem ją kilka razy.

Na podest nad bramą z przeraźliwym świstem spadł deszcz strzał, wartownik wydał z siebie wrzask, przekoziołkował przez barierę i gruchnął na kamienny podwórzec jak wielki, pełen bukłak.

Na głównym dziedzińcu miotały się czarne sylwetki, chlustając wiadrami wody na ściany i dach dworu i zwalając strzechę hakami na drągach.

Benkej zarzęził i uniósł się w moich ramionach, a potem zwymiotował.

– Już… – wysapał. – Matko, moje konie!

– Stajnia jest daleko – uspokoiłem go. – Nic im nie grozi. Musimy uciekać.

– Nie damy rady… skoro ktoś szturmuje bramę. Zabiją nas…

– Musimy uwolnić Kalgarda – powiedziałem, unosząc tropiciela za ramię.

– Moje wytrychy… zostały w środku… nie zdążyłem.

– Coś wymyślimy – krzyknąłem. – Nie musimy już być cicho.

Wyciągnąłem w stronę Benkeja kij szpiega. Chwycił za koniec, przekręcił i wyjął miecz. Ja odblokowałem ostrze włóczni i ruszyliśmy w stronę samotnej i spokojnej wieży stojącej po drugiej stronie gródka, tuż przy górskim zboczu, zbyt stromym, by ktoś chciał tamtędy atakować.

Domownicy poradzili sobie z pożarem i okopcony dwór pozbawiony części dachu syczał i pluł kłębami pary oraz dymu. Pośrodku dziedzińca wciąż płonęły resztki pocisku, a także zwały faszyny zdartej z dachu i deski, które nie dały się ugasić. Przebiegaliśmy bokiem i nikt w zgiełku nie zwrócił na nas uwagi. Smildrun miała na sobie tylko podartą i ubrudzoną sadzą koszulę, a na to nasadzony krzywo pancerz i hełm na głowie. Ktoś rzucił jej miecz razem z pasem, który chwyciła jedną ręką.

Otworzyliśmy furtę do zaułka i zamknęliśmy za sobą na skobel.

Kiedy się odwracałem, zobaczyłem, jak coś z ogromnym hukiem uderza w bramę i po naszej stronie wyrósł z niej nagle gruby jak dyszel oszczep zakończony czterograniastym grotem. Dał się słyszeć szczęk łańcuchów, oszczep zaskrzypiał i nagle cofnął się w głąb drzwi, cztery ostrza podobne do kotwicy zaparły się o belki i rozłożyły jak płatki kwiatu, a potem wrota zaskrzypiały, wygięły się i wypadły z potwornym hukiem i trzaskiem gruchotanego drewna. Zobaczyłem, jak odjeżdżają w ciemność, wleczone przez zaprzęg ośmiu wielkich koni, a potem usłyszałem dziki chóralny wrzask i w bramę runęli ludzie, jednak widziałem tylko równy mur z tarcz i lśniące nad nim kopuły hełmów.

– Co oni wrzeszczą? – zapytał Benkej.

– Imię tego młodego, który się powiesił – wyjaśniłem. – Krzyczą: „Harulf! Harulf!”.

Pognaliśmy dalej. Dwa psy, które wypadły na nas, zabiliśmy od razu, prawie się nie zatrzymując. Benkej przerąbał jednemu kark, ja nastawiłem tylko włócznię pod skaczącego ogara, na którą nadział się pod własnym ciężarem.

W jednej chwili poczułem, jak dobrze znowu mieć broń. Znów byłem człowiekiem, którego nie tak łatwo do czegoś zmusić. Jeszcze nie wyszedłem za palisadę Domu Rosy, a już poczułem się wolny.

Na głównym dziedzińcu domownicy rzucili się z impetem na nacierających napastników. Rozległ się potworny łomot zderzających się tarcz, niektórzy ludzie z pierwszych szeregów zwalili się na ziemię, ktoś przekoziołkował w powietrzu, wybuchł piekielny wrzask. W migotliwym poblasku palących się gdzieniegdzie belek miotały się czarne sylwetki.

– Benkej, drzwi do wieży! – krzyknąłem z rozpaczą. On jednak klęczał już przed zamkniętymi na głucho

wrotami, obmacując zamek i zawiasy jak ślepiec.

– Nie otworzę ich pazurami – warknął. – Dopilnuj, żeby nikt mi nie przeszkadzał.

Pognał przez dziedziniec, a potem zaczął szarpać drzwi od jakiejś szopy, wsunął ostrze noża tropiciela w szczelinę przy drzwiach, po czym naparł na nie barkiem, pchnął i otworzył. Zniknął w środku, słyszałem, jak przewraca wewnątrz najróżniejsze przedmioty. Sam stałem z mieczem w dłoni i włócznią opartą o ścianę tuż obok, skulony w cieniu i patrzyłem na dziedziniec. Domownicy zatrzymali na chwilę impet atakujących i zdołali zbić się w ciasną gromadę, wystawiwszy przed siebie mur tarcz, słyszałem, jak okucia gruchocą o siebie, jak rozlega się łomot uderzeń tych, którzy zdobyli dość miejsca, by się zamachnąć w przepychającym się tłumie. Widziałem plecy tych, którzy stali na końcu, jak zapierają się całym ciałem, a podeszwy ich butów ślizgają się po dziedzińcu. Upiorny bojowy wrzask ucichł, słychać było tylko łoskot uderzeń i czasem pojedyncze przeraźliwe krzyki rannych.

Benkej wrócił z szopy, niosąc naręcze jakiegoś żelastwa, jakieś gwoździe, obręcz od beczki i chyba złamany sierp, po czym zwalił to wszystko pod drzwi i ukląkł przed zamkiem.

Od walczącej gromady zaczęły odrywać się pojedyncze sylwetki i pędzić w naszą stronę albo rozpierzchać się pomiędzy budynkami.

Zobaczyłem, jak zaułkiem gna Smildi, którego nigdy nie lubiłem, brodaty, wielki brutal, który nie opuścił żadnej okazji, by poczęstować mnie kopniakiem, teraz przerażony jak dziecko. Gnał, wymachując mieczem, prosto na nasz dziedziniec, jęcząc ze strachu, z krwią lejącą mu się z przerąbanego ramienia. Kawałek żuchwy razem z zębami kiwał mu się na pasku skóry, pryskając strumieniami krwi. Pomyślałem, że tego zabiję z prawdziwą przyjemnością, kiedy rozkrzyżował nagle ręce i zwalił się w pół kroku na twarz z takim impetem, że pojechał po bruku. Z pleców sterczał mu krótki topór o szerokim ostrzu.

Ze zgiełku dobiegł mnie donośny jak trąba wrzask Smildrun: „Do wieży! Wszyscy do wieży!”, zbity na środku tłum zaczął się przerzedzać i wypluwać pojedynczych ludzi biegnących w naszym kierunku.

Przemknąłem jak cień w stronę leżącego Smildiego, przydepnąłem mu plecy i wyrwałem topór, a potem popędziłem z powrotem pod wieżę, słysząc za sobą tupot wielu stóp i znów chrapliwe skandowanie Ludzi Gryfów wołających swojego martwego ziomka.

– Wszyscy tu biegną – krzyknąłem do Benkeja. – Pospiesz się!

– Zajmij ich czymś, tohimonie – wycedził przez zęby. Z dziurki od klucza sterczało kilka gwoździ, wetknięta jednym końcem rozprostowana obręcz od małej beczki, zaś Benkej siedział bokiem, jakby nasłuchiwał czegoś, co odzywało się z zamka, i ostrożnie poruszał sterczącymi kawałkami żelaza.

– Potrzebuję czasu – powiedział, siedząc z przymkniętymi oczami.

– Nie ma czasu! – zawołałem z rozpaczą. – Zdobyłem topór! Wyrąbmy je!

– Zatrzymaj sobie ten topór – poradził uprzejmie, po czym stuknął kilka razy trzonkiem noża w gwóźdź i poruszył ostrożnie obręczą. Domownicy wpadli na dziedziniec pod wieżą.

– Benkej…!

W zamku coś szczęknęło, drzwi skrzypnęły i uchyliły się.

Wpadliśmy obaj do środka i zatrzasnęliśmy wrota w zupełnej ciemności.

Obmacałem drzwi na oślep. Nie było tu żadnej zasuwy, ale zostały haki. Zawora być może leżała gdzieś z boku, lecz w ciemnościach nie mogłem jej znaleźć. Na dziedzińcu pod wieżą wybuchł opętańczy wrzask, ktoś walił w drzwi, nie wiedząc, że są otwarte, słychać było tupot, krzyki, szczęk i świst żelaza.

– Osłaniać mnie! Otworzę! – krzyknęła Smildrun. – Chronić Smigralda! Zeżrę was żywcem, jeśli włos spadnie mu z głowy!

Znów tupot, wrzask, świst stali. Szmaciany łomot padającego ciała, bulgotliwy charkot.

A potem szczęk i zgrzyt klucza w zamku. I przekleństwo, bo otwartego zamka nie można już bardziej otworzyć.

Sięgnąłem po topór i namacałem haki na drzwiach i w ościeżnicy, chcąc wepchnąć tam stylisko, kiedy drzwi otworzyły się nagle i stanąłem twarzą w twarz ze Smildrun. Smildrun bez hełmu, czerwoną, lśniącą od kropel krwi rozbryźniętej na twarzy, z wybałuszonymi dziko oczami i wyszczerzonymi zębami niczym Azzina, Pani Żniw. Niewiele myśląc, chwyciłem ją za włosy i pociągnąłem do siebie, podbijając jej nogę kopnięciem. Runęła na mnie swoim wielkim, ciężkim ciałem, zwaliliśmy się do tyłu, Benkej skoczył do drzwi i pociągnął do siebie, a potem ze zgrzytem wepchnął topór na haki, blokując je zupełnie. Z tyłu rozległy się rozpaczliwe wrzaski i łomot, ktoś kopał w drzwi, ktoś skakał na nie, ale otwierały się na zewnątrz i nic to nie mogło dać.

A ja walczyłem rozpaczliwie na ziemi w kompletnych ciemnościach, przyduszony przez cielsko Smildrun, która wpychała mi przedramię w gardło, usiłując wyrwać drugie ramię, grube i śliskie jak ogromny wąż. Brakowało mi tchu. Przekręciłem się i uderzyłem Smoczycę kolanem w żebra z całej siły, potem zdołałem namacać jej dłoń i wykręciłem na zewnątrz w nadgarstku, czując, że wciąż ściska w niej wielki, kuty klucz do wieży. Udało mi się przerzucić jej wykręcone ramię nad głową i wyślizgnąć spod tłustego tułowia. Powinna była upaść na twarz, kiedy wyłamywałem jej bark, ciągnąc rękę do góry, ale zaparła się drugą ręką o podłogę i skowycząc chrapliwym głosem, zaczęła zginać wykręcone ramię w łokciu. Nie mogłem go utrzymać, mimo że ciągnąłem obiema rękami, bo była silna jak niedźwiedź. Kopnąłem ją w głowę i wyrwałem klucz z palców, a potem odskoczyłem od niej, namacałem w ciemnościach zamek, wepchnąłem klucz i przekręciłem. A potem wyrwałem go z dziurki.

Smoczyca stała już na nogach. W poblasku pożaru wpadającym przez wąskie okna na górze zacząłem coś widzieć w ciemności, czarne sylwetki majaczące w mroku, więc zobaczyłem, jak Benkej skoczył na Smildrun i dźgnął ją nożem, wrzasnęła wściekle i chwyciła tropiciela za gardło, pchnął jeszcze raz, uniosła go na jednym ręku i cisnęła o ścianę. Usłyszałem łomot, z jakim runął na posadzkę, łamiąc coś drewnianego.

Prześlizgnąłem się wzdłuż ściany do schodów, słyszałem, jak dyszy, stojąc na środku z rozłożonymi rękoma, usiłując coś namacać w ciemnościach. Stała mi na drodze.

Wróciłem pod drzwi, sięgnąłem po topór tkwiący na hakach i zdjąłem go. Usłyszała zgrzyt żelaza i rzuciła się do drzwi, a ja wywinąłem się w drugą stronę do schodów. Chwyciła mnie za nogę, runąłem na stopnie, zaczepiłem brodą topora o balustradę, wierzgnąłem wściekle do tyłu i ruszyłem do góry na czworakach. Wiedziała, że mam klucz, a ja chciałem odciągnąć ją od Benkeja, więc kiedy tylko stanąłem na nogach, gnałem na górę, aż zatrzymałem się na szczycie wieży, okrągłym kamiennym podeście nakrytym dachem na grubych słupach.

Słyszałem, jak tupie, pędząc za mną, i nie wiedziałem, co dalej.

Miałem topór i klucz. To wszystko.

Ze szczytu wieży widziałem, jak domownicy zbili się wokół drzwi i skulonego przy nich Smigralda, którego dwóch wojów osłaniało swoimi tarczami, stawiając coraz bardziej rozpaczliwy opór, wszędzie wokół leżały powykręcane ciała, rozrzucona broń i porąbane tarcze. Pod częstokołem nasza szopa i obora płonęły z hukiem, kładąc rudą łunę na całej okolicy.

Ludzie Gryfy atakowali domowników grupkami pod osłoną tarcz, ale pozostali kręcili się już niespiesznie po dziedzińcach, pili wodę z kubłów albo siadali, by chwilę odpocząć i potem zmienić tych, którzy wciąż rąbali zbitą pod wieżę grupkę domowników, ktoś gonił krzyczące kobiety, ktoś wyrzucał przez okna dworu srebrne naczynia, dźwięczące na kamieniach.

Grupa kupców musiała stanowić tylko forpocztę, być może to oni przywieźli tu złożone machiny, ale atakujących było dużo więcej.

Smildrun wynurzyła się z otworu w podłodze z mieczem w ręku i w jej spojrzeniu odmalowało się osłupienie.

– Szczurek! To ty?! – Uniosła brwi i patrzyła na mnie stojącego z toporem i kluczem w drugim ręku. – Nie bój się, mały. Tylko oddaj mi klucz – powiedziała najłagodniej jak umiała, wyciągając dłoń. – Wpuścimy naszych do środka. No już… Nic ci nie zrobię…!

W jej głosie zadźwięczały furia i rozpacz.

– Przecież stąd nie uciekniesz. Jesteś na wieży. No już, oddaj mi klucz.

– Weź go sobie, piękna Smildrun – wycedziłem i pokazałem jej klucz, a potem wsunąłem go za pazuchę kurty i ująłem topór drugą dłonią pod głowicą.

Pokręciła głową i ruszyła na mnie zdecydowanym krokiem, nawet nie unosząc miecza. A potem cięła niedbale i bardzo szybko. Zablokowałem jedno cięcie styliskiem topora, przed drugim się uchyliłem, ciąłem płasko, o włos chybiając jej twarzy, i odskoczyłem na drugą stronę wieży.

Z dołu rozległy się wrzaski.

Jedni krzyczeli: „Oddajcie nam przeklętą Smildrun, to was zostawimy!”, a drudzy: „Wpuść nas, Smildrun!”.

Oszczep przeleciał tuż nad balustradą wieży i zniknął po drugiej stronie, kilka strzał z bzyknięciem śmignęło obok, dwie wbiły się w belki dachu.

Smildrun rozejrzała się bezradnie, a potem nagle wskoczyła w otwór i z łomotem zbiegła po schodach.

– Wychodź, krwawa Smildrun! Spróbuj się z kimś, kto nie jest spętany! – wrzeszczał ktoś na dole. Inny skandował znów imię nieszczęsnego Harulfa.

Domownicy skorzystali z chwili spokoju i zbili się w okrytą dachem tarcz gromadę, jak kolonia morskich skorupiaków, wystawiając na zewnątrz jedynie ostrza włóczni.

Po chwili Lśniąca Rosą znów pojawiła się na szczycie wieży, wlokąc przed sobą zakrwawionego, bezwładnego Benkeja. Poruszył się i zajęczał słabo. Zatrzęsła nim jak ogar upolowanym skoczkiem, a potem szarpnęła na bok i przyłożyła mu ostrze do brzucha.

– Nigdzie stąd nie pójdziesz – powiedziała. – Ale on tak. Prosto w dół. Oddaj mi klucz albo rozpruję mu brzuch. Oddaj mi klucz, to pozwolę ci skoczyć. Zrób to, oddaj mi klucz, szczurku. Przecież tam jest Smigrald. Jest tam na dole. No dawaj! – wrzasnęła nagle z furią. – Albo patrz, jak go patroszę!

– Dobrze! – krzyknąłem z rozpaczą, bo naprawdę nie wiedziałem już, co robić dalej.

– Puść go, to rzucę ci klucz!

– Rzuć klucz, to go puszczę!

Wyjąłem klucz z zanadrza i wystawiłem za balustradę wieży.

– Puść go, bo rzucę.

Smildrun zaklęła, po czym pchnęła nagle Benkeja w moją stronę. Tropiciel runął bezwładnie na podest u jej stóp.

Uniosła miecz, więc rzuciłem jej klucz pod nogi. Podniosła go, wyprostowała się i zacisnęła dłoń na kutym żelazie. A potem znów zamierzyła się mieczem.

– Dlaczego, szczurku… – powiedziała z żalem w głosie. – Dlaczego? Jak mogłeś… Kochałam cię. I na pewno bym cię wypuściła.

Chwyciłem mocniej topór.

– Nie nazywam się szczurek – powiedziałem. – Jestem Filar, syn Oszczepnika, kaitohimon klanu Żurawia. A ty nie wypuszczasz niczego, na czym raz położysz ręce, słodka Smildrun.

Wyszczerzyła się nagle w dzikim uśmiechu.

– Smildrun bierze to, co chce – powiedziała. – I zawsze tak będzie.

Nagle rozległ się świst i z boku jej szyi wyrosło ostrze miecza z laski szpiega. Lśniąca Rosą wytrzeszczyła oczy i wydała z siebie upiorny charkot. Ostrze poruszyło się i schowało, a z rozrąbanej szyi bryznęła krew.

– To ja – powiedział Kalgard Kroczący Z Ogniem, dzierżąc zakrwawiony miecz. – Wróciłem do domu. Do mojego domu.

Smildrun odwróciła się do niego, nadal tryskając krwią z rany. Z jej szeroko otwartych, obłąkanych z bólu oczu potoczyły się łzy. Kalgard z wysiłkiem dźwignął oręż i ciął ponownie.

Potrzebował aż trzech cięć, by oddzielić głowę od drgającego ciała Smildrun, a potem podniósł ją za włosy i podszedł do balustrady.

– Smildrun Lśniąca Rosą nie żyje! – krzyknął chrapliwie. – Jestem Kalgard Kroczący Z Ogniem, styrsman tych ludzi! Przestańcie walczyć! Cokolwiek zrobiła wam moja żona, to się już skończyło. To koniec rządów Smildrun!

Głowa mojej niechcianej kochanki, mojej pani, mojego kata i mojego demona zarazem, trzasnęła z obrzydliwym odgłosem o bruk dziedzińca i potoczyła się Ludziom Gryfom pod nogi, zostawiając krwawy ślad.

– Niech rzucą miecze i tarcze – zawołał jeden z Gryfów. – To przestaniemy rąbać!

Domownicy pod wieżą zaczęli odrzucać z łomotem broń na kamienie.

Kalgard odwrócił się do mnie z twarzą bladą i lśniącą od łez.

– Zabiłem moją słodką Smildrun, Kirenenie. Mój dwór jest złupiony i spalony. Został mi na wychowanie jej syn, który nie jest mój.

– Ale teraz jesteś wolny – powiedziałem. – Odzyskałeś swój los i życie. Jeszcze niejednego możesz w nim dokazać.

– Ci ludzie są tu z twojego powodu? – zapytał, wskazując mieczem dziedziniec.

– Są z powodu Smildrun – odparłem. – I tego, co zrobiła. Taką wybrała drogę. I ja też mam swoją, i mój los również może do mnie powrócić. Wszyscy bowiem idziemy samotnie Pod Górę. Pamiętaj, co obiecałeś Hindowi, bogu wojów.

– Pamiętam – powiedział. – Weźcie, co chcecie, i odejdźcie jak najszybciej. I nigdy nie wracajcie.

Potem wyciągnięto nas z wieży, mnie i nieprzytomnego Benkeja. Kazano nam usiąść na zalanym krwią bruku wraz z innymi domownikami, pozbawionymi broni, rannymi i nierozumiejącymi, co się dzieje. Ci, którzy mieli dość siły, patrzyli tylko na leżące bezwładnie nagie, odarte z pancerza, bezgłowe ciało Smildrun, na jej głowę nabitą na włócznię i zatkniętą pośrodku majdanu.

Siedzieliśmy w blasku pełgających płomieni i czekaliśmy. Benkej ocknął się, ale był tak potłuczony, że ledwo mógł się ruszać. Kobiety łkały, ranni jęczeli w oszołomieniu, brocząc krwią na kamienie i siedzących wokół. Za ciałem Smildrun ułożono rzędem wszystkich zabitych domowników, a było ich dwunastu.

– Wybacz mi, tohimonie. Nie doceniłem jej. Była silna jak byk.

– Już nie żyje – powiedziałem. – My na razie tak. A co ma być, to będzie.

Po jakimś czasie ktoś wskazał mnie końcem miecza i kazał wstać. Był to szczupły woj w lamelkowej zbroi i skórzanej porozcinanej szacie, która sięgała do ziemi. Kiedy zdjął hełm, zobaczyłem, że to dziewczyna. Ta sama, której opowiedziałem kiedyś historię nieszczęsnego Harulfa.

Kazała mi iść ze sobą aż na główny dziedziniec, gdzie postawiono mnie przed prawomówcą – wyniosłym mężem w wyszywanym złotem niebieskim płaszczu, o związanych na karku długich złotych włosach i krótko przystrzyżonej brodzie, który siedział z posępną miną na własnym siodle postawionym na ziemi i popijał najlepszy miód Smildrun z okutego srebrem rogu.

Zapytano mnie o imię, potem kazano pokazać moje piętna i wyjaśnić, skąd wziąłem się w Ziemi Żeglarzy i jak zostałem niewolnym. Potem musiałem opowiadać, jak wiodło mi się w niewoli u Smildrun i co stało się z Harulfem oraz tym drugim, zwanym Snakaldi Serdeczna Dłoń.

Trwało to dosyć długo, po czym prawomówcą myślał przez jakiś czas, a następnie wstał i wymachując rogiem, z namaszczeniem wygłosił zebranym kilka wierszy, w których było coś o właściwym postępowaniu, rozsądku, tym, co to znaczy być człowiekiem, o skalnych wilkach i o bogach. Wiersze te były tak kunsztownie ułożone, że niewiele z nich pojąłem, lecz woje wokół kiwali z powagą głowami i wyglądali na poruszonych. Prawomówcą, zadowolony z efektu, jaki wywołał, wygłosił jeszcze wiersz, który jak zrozumiałem, dotyczył sztuki warzenia piwa i było też tam coś o cieknącej łódce, a także o owocach przechowywanych na zimę i tym, że niektóre gniją, a słowa te zrobiły jeszcze większe wrażenie.

Potem zaś ogłosił, że Ludzie Gryfy mieli pełne prawo do pomsty, aczkolwiek do tej sprawy wróci się na najbliższym wiecu w ich krainie. Jednak uważał, że uczynili już w obejściu dosyć szkód, a prawowity gospodarz nie ponosi tu żadnej winy, zakazał więc Gryfom zabierać więcej łupów i zabijać pozostałych domowników. Potem zaś ogłosił, że ja i Benkej mamy dostać znak wolności i możemy odejść, a przy tym możemy zabrać po koniu, broń po zabitych oraz żywność na drogę. To samo miało dotyczyć pozostałych niewolnych, którzy odtąd mogli odejść, gdzie chcieli.

Wróciłem do Benkeja i przekazałem mu wieści, jednak był markotny i półprzytomny, bo twierdził, że Smildrun kilkakroć uderzyła jego głową o kamienną ścianę. Ja zaś myślę, że źle czuł się z tym, że został znienacka pokonany i gdyby nie ślepy traf, już by nie żył.

Zostaliśmy więc do rana, ale poszliśmy spać do stajni. Domowników tymczasem zgoniono do wielkiej halli, gdzie ich dawny przywódca miał im wiele do powiedzenia. Zabrałem z komory trochę zapasów – suszonego mięsa, wędzonki, chleba i sera, a także kilka koców, paszę dla koni oraz inne rzeczy, znalazłem jeszcze swój nożyk do jedzenia i parę drobiazgów moich i Benkeja. Ze sterty broni zdartej z zabitych pozwolono mi wybrać, co chciałem, lecz to, co było jakoś cenne, przywłaszczyli sobie już Ludzie Gryfy. Znalazłem więc dwie niezbyt podarte kolczugi, hełmy takie, jakie nosili miejscowi, dwa ciężkie, masywne miecze. Najtrudniej było mi znaleźć jakieś tarcze, które jeszcze nadawałyby się do czegoś, bowiem ludzie ci zazwyczaj robią je ze specjalnego drewna obciągniętego skórą i szybko zużywają. Wszystkie, które znalazłem, były porąbane, metalowe bukla miały pogięte, a skóra wisiała na nich w strzępach. Znalazłem jednak dwie takie, na których przynajmniej imaki i bukla były w dobrym stanie, sądząc, że resztę naprawimy gdzieś po drodze.

Zaniosłem to wszystko do stajni, gdzie spał Benkej, który najpierw wyleczył się dzbanem piwa, a potem poszedłem jeszcze raz rozmówić się z Gryfami. Chciałem wiedzieć, co to jest znak wolności oraz gdzie znajduje się Udułaj. Jednak okazało się, że pierwsza rzecz, jaką chciał zrobić Kalgard Kroczący Z Ogniem, to znaleźć Amitraja. Niestety, lekarz, kapłan, czy kim tam jeszcze był, ulotnił się bez śladu.

Rano, kiedy siedliśmy już obaj z Benkejem w siodłach, podszedł nas pożegnać Kalgard. Przyniósł dwie żelazne bransolety ze znakiem swojego domu, które wyjął ze skarbca, i oznajmił, że odtąd, nosząc je, jesteśmy ludźmi wolnymi.

– Uwolniłeś mnie, Kirenenie, jednak wiem, że to ty sprowadziłeś zbrojnych na mój dom i jest tak, jakbyś sam go spalił. Chętnie daję ci wolność, bo wiem, że ktokolwiek będzie chciał cię zniewolić, skończy jako żebrak na zgliszczach. Sądzę też, że jesteś kimś wysokiego rodu z Południa, bowiem tacy umieją zabijać i palić, nie kiwnąwszy nawet palcem, sprawiając, by inni uczynili to za nich. W tej krainie jesteśmy ludźmi prostymi. Boimy się królów, ich intryg i ich pokrętnych praw. Odejdź zatem jak najdalej, bo czuję, że jesteś jednym z nich.

Odjechaliśmy więc, zostawiając za sobą dwór Lśniącej Rosą, który na powrót stał się dworem Kroczącego Z Ogniem, tylko że wyrwano mu bramę, niektóre zabudowania straszyły zwęglonymi słupami sterczącymi ze zgliszcz, a nad nim krakały stada czarnych ptaków i wszędzie unosił się dym.

Ludzie Gryfy żegnali nas serdecznie i wciskali podarunki, kiedy mijaliśmy ich namioty i trzy masywne machiny bojowe, które zaczynali już rozbierać i rozkładać na wozach.

Z przełęczy spojrzeliśmy jeszcze raz na dolinę, którą zostawialiśmy za sobą, a potem sprowadziliśmy konie po kamienistej ścieżce do niskiej doliny. Tam także przywitał nas swąd spalenizny i czarne, spalone chałupy kmieci, leżące rzędem porąbane sine ciała, zbryzgane krwią, która zrobiła się już czarna, płaczące kobiety i krakanie ptaków. Przebyliśmy wioskę nie niepokojeni.

Przejechaliśmy tamtędy powoli i w milczeniu, a kiedy zagłębiliśmy się już w las traktem wzdłuż strumienia, krakanie i swąd dymu ciągnęły się jeszcze długo.

Czułem się pusty jak opróżniony dzban.

Uzyskałem to, co chciałem. Nasi ciemięzcy zostali pokonani. Widziałem skrwawioną głowę Smildrun leżącą na kamiennym podwórcu. Jechaliśmy na dobrych wierzchowcach, mieliśmy broń i żywność oraz żelazne bransolety, które mówiły, że jesteśmy ludźmi wolnymi, a mimo to czułem się pusty.

Wąż uderzył. Nasycił się i wpuścił jad. A potem odszedł bez śladu.

Pozostawiając pustą, wyschniętą powłokę.

Mnie.

Wiedziałem, że muszę odnaleźć moich ludzi. Że muszę jechać na północ, aż do morza, i znaleźć moje przeznaczenie, które okaże się zbawieniem dla Kirenenów. Jednak wydawało mi się to śmieszne i niemożliwe. Zupełnie jakby dotyczyło kogoś innego.

Niewola zmieniła mnie. Niczym choroba, która może sączyć słabość w członki jeszcze długo po wyzdrowieniu, pozostawiając człowieka obolałym i niedołężnym jak starzec.

Jeszcze parę dni temu każdy mógł mnie kopnąć i kazać robić cokolwiek, co przyszło mu do głowy. Mógł wysmagać pletnią lub zabić. Wynosiłem nocnik Smildrun. Jadłem, co zostawiły psy.

A teraz patrzyłem na świat z siodła i miałem u pasa broń, a ciągnął się za mną swąd krwi i spalonych dachów.

Jednak nie czułem się sobą.

Czułem się pustą wężową skórą.

Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec. Kaitohimon klanu Żurawia. Nosiciel Losu.

Niewolnik.

Szczurek.

Wiele jest rzeczy. Co człek wiedzieć winien

na dobrą wróżbę, gdy miecz ma podnieść,

szczęście niezawodne przynosi wojowi,

gdy czarny kruk mu towarzyszy w drodze.

(…) gdy usłyszysz, jak wyje

wilk pod konarem jesiona,

dane ci będzie zwycięstwo nad wrogami,

jeśli ich pierwszy zobaczysz.

CReginsmdl – Tieśń o „Reginie)

Загрузка...