Rozdział 4. Kajdany i Lśniąca Rosą

Kroczyłem leśną ścieżką jako człowiek niewolny. Na moim barku wciąż piekło zaognione piętno, a ja stawiałem krok tam, gdzie mi kazano, trzymałem, przenosiłem, stawałem lub siadałem także na rozkaz. Sam, z własnej woli, mogłem jedynie oddychać. Zostałem niewolnikiem.

Trzy dni wędrowaliśmy z wozami przez górskie lasy, zatopieni w zielonym półmroku. Góry w kraju Ludzi Niedźwiedzi były bardzo piękne i majestatyczne, w dolinach szumiały strumienie i wszędzie wokół miałem albo srebrne skały, albo liście. Nigdy w życiu nie widziałem tak dużo zielonego koloru i takiej obfitości płynącej czystej wody. Wszystko było mokre i zielone.

Pod wieczór zatrzymywaliśmy się w dolinach na brzegu strumieni. Rozkładaliśmy obóz, ale nie kazano nam rozbijać wielkiego namiotu. Wozy ustawiano w czworobok, pomiędzy nimi wiązaliśmy linę i przerzucaliśmy przez nią płachtę namiotową, którą mocowaliśmy na dole. Pod tą płachtą spali Ludzie Niedźwiedzie wraz ze Smildrun i jej synem, my zaś leżeliśmy przy ognisku, z żelaznymi okowami założonymi na nogi i przypiętymi łańcuchem do jednego z wozów, i mieliśmy pilnować, by ogień nie wygasł. Łańcuch pomiędzy okowami był na tyle długi, byśmy mogli chodzić po drewno, stawiając małe kroki, i zamknięty zamkiem, który może był nietrudny do otwarcia, ale bardzo masywny i nie dałoby się go pokonać nożem czy skradzionym gwoździem. Aby go otworzyć, potrzebny był wielki kuty klucz, który Smildrun nosiła przy pasie. Nocą mężczyźni pilnowali na zmianę, siedząc przy ognisku z łukami pod ręką, uzbrojeni po zęby i od czasu do czasu obchodzili obozowisko z pochodnią. Niewiele z nami rozmawiali, ale cały czas starałem się zapamiętać każde słowo, które zrozumiałem, i na drugi dzień potrafiłem rozpoznać, kiedy je wymawiali, choć reszta ich twardej, brzęczącej mowy brzmiała dla mnie jedynie jak szczęk łańcuchów. Domyśliłem się jednak, że wszyscy ci ludzie boją się Smildrun i że żaden nie jest jej mężem. Stale miano nas na oku i nie pozwalano nawet rozmawiać, zwykle zresztą towarzyszył nam Udułaj Hyrkadał, nie mogliśmy więc się naradzić ani niczego przedsięwziąć.

Hyrkadał nie traktował nas tak, jak powinni się odnosić do siebie rodacy, którzy popadli w niewolę w dalekim kraju. Rzadko się odzywał, a jeśli, to jedynie po to, by przekazać polecenie od Smildrun lub pozostałych, albo by zelżyć nas słowami, które mogliśmy zrozumieć.

Jednak głównie wędrowaliśmy – od pierwszego brzasku aż po zmierzch kroczyliśmy pod górę, brnąc po kamienistej ścieżce i pchając ciężkie wozy. A potem i góry, co okazało się niewiele mniej męczące. Od pewnego momentu, kiedy szlak prowadził stromo ku szczytom, wszyscy musieli zsiadać z wozów i koni, więc grubemu, małemu Smigraldowi rychło znudziła się wspinaczka i Benkej musiał dodatkowo nieść go siedzącego mu na karku. Dzieciak usiłował zmusić Benkeja do galopu, dźgając go piętami w żebra i smagając kijem, ale mój przyjaciel nie zwracał na to uwagi i szedł niepowstrzymanie jak muł, choć pot lał się z niego strumieniami i żyły wyszły na czoło.

Trzeciego dnia po południu dotarliśmy na przełęcz, za którą znajdowała się podłużna dolina otulona z dwóch stron górskimi grzbietami, a jej dnem płynął szeroki strumień. Miejsce to było bardzo piękne, ale wtedy tak na nie nie patrzyłem. Piękna czy nie, dolina i stojący w niej dwór z drewnianych bali stały się moim więzieniem i nie wiedziałem, ile czasu przyjdzie mi tam spędzić.

W kraju za górami ludzie rzadko budują z kamienia. Umieją ciosać skały i wydobyte ze strumieni głazy, ale wznoszą z nich jedynie podmurówki i czasami pojedyncze budynki. Wszystko zaś robią tak, jak nakazuje im pieśń, którą zwą Pieśnią Ludzi. Jest tam powiedziane, jak robi się łodzie, jak budować domy i w jaki sposób uprawiać pole czy kuć żelazo. Każdy z nich ją zna i trzyma się jej wskazówek, bowiem wierzą, że jeśli zaczną zbyt wiele rzeczy robić inaczej, ściągną na siebie klątwę albo nawet nastąpi koniec świata. W jakiś sposób pieśń ta jest podobna do Księgi Początku wśród Kirenenów albo Pierwszego Słowa Matki wśród Amitrajów, aczkolwiek nie słyszałem, by ktoś bał się robienia rzeczy, których w niej nie ma, i kiedy dowiedziałem się o tym, pomyślałem, że może każdy lud ma taką pieśń dla siebie. To wtedy uświadomiłem sobie, że pomimo iż ludzie bardzo różnią się między sobą, pod pewnymi względami są tacy sami, potrafią być i podobni, i odmienni naraz. Ta sama rzecz może okazać się zupełnie czym innym, podczas gdy inne, zupełnie obce i odmienne, okazują się tym samym.

Domy zatem Ludzie Niedźwiedzie wznoszą z drewna, którego w ich kraju jest pod dostatkiem. Jak okiem sięgnąć rosną drzewa, niektóre z nich są wysokie jak miejskie mury albo tak grube, że trzeba kilku ludzi, żeby objąć pień. Ścinają je, ilekroć potrzebują budulca, i obrabiają z wielką wprawą – umieją połączyć ze sobą poprzycinane pnie, że trzymają się potem bez jednego gwoździa, chętnie też rzeźbią w nich ozdoby, podobne do posplatanych ze sobą kunsztownie rzemieni, dziwnych stworów i znaków. Zwykle jeden ród mieszka w osobnej zagrodzie, z dala od innych. Budynki wznosi się tam w czworobok, tak jak robiło się to w Kirenenie, a otacza usypanym z ziemi, kamieni i belek wałem, na którym stoi ogrodzenie z grubych, zaostrzonych słupów.

Tak też mieszkała Smildrun, która zaliczała się do możnych. Jej dwór, choć wielki i dostatni, nakryty wysokimi, stromymi dachami z rzeźbionymi głowami smoków na belkach, wydawał mi się jednak dziki i prymitywny. Dom taki zwie się stagn, składa się z wielu budynków ustawionych w kilka czworoboków i zalicza się według Pieśni Ludzi do najokazalszych. Żeby go postawić, trzeba wiele drewna i pracy wielu ludzi.

Widziałem stare, poczerniałe belki, czułem obcy smród zwierząt, dymu, dziwny zapach drewna i nawozu, zjełczałego tłuszczu i skór. Nie był to jakiś odrażający fetor i dość szybko do niego przywykłem, jednak był po prostu obcy. Nad bramą zauważyłem przybitą czaszkę stworzenia podobnego do ogromnego byka z rozłożystymi rogami, a kiedy dmąc w drewniane trąby, otwarto nam wrota zbite z potężnych tramów, słyszałem powarkiwania ogromnych psów podobnych raczej do skalnych wilków, które szarpały się w naszą stronę, prychając pianą i szastając łańcuchami.

Na dziedzińcu obok studni ustawiono zbitą z wielkich bali kratę, na której wisiało cielsko ogromnego potwora z wytrzeszczonymi krwawymi ślepiami i potężną szczęką. Był już obdarty ze skóry; rozpięto ją na drugiej ramie i czyszczono z resztek tłuszczu żelaznymi skrobaczkami, a dwóch półnagich, obryzganych krwią mężczyzn odcinało od tuszy kawały czerwonego mięsa, które układali w drewnianym szafliku. W powietrzu unosił się smród wątpi i roje wielkich much, lśniących jak wykute z miedzi.

Wtedy do głowy by mi nie przyszło, że to po prostu niedźwiedź. Sądziłem, że patrzę na jakąś nieznaną bestię. Jednak w krainie za górami wszystko jest większe i bardziej krwiożercze. Kiedy świeci tam słońce, praży nie gorzej niż u nas na Północy, kiedy leje deszcz, wygląda jak potop, jelenie pDtrafią mieć kłąb wyżej, niż sięga uniesiona dłoń rosłego męża, a niedźwiedzie, stając na tylnych łapach, umiejj ściągnąć z konia jeźdźca, chwytając go za głowę.

Tak przybyłem do dworu szalonej Smildrun, która nosiła osobiste imię Lśniąca Rosą, choć częściej widziałem, jak lśniła od krwi. Później dowiedziałem się, że domownicy za jej plecami nazywają ją Smoczycą.

Czas, który przyszło mi tam przeżyć, ciągnął się bez końca, jednak do opowiadania nie ma wiele. Znój niewolnika jest nędzny i monotonny. Składa się ze zmęczenia i bólu, strachu i nudy, a nade wszystko z ciągłej pracy. I o tym także nie na zbyt wiele do powiedzenia. Po co opowiadać o tym, jak wykopuje się z ziemi rozmaite bulwy, młóci dziwne;boże, szoruje drewniane podłogi, rąbie drwa albo nosi wadę? W gospodarstwie zawsze jest coś do zrobienia, więc gdy skończy się jedną rzecz, natychmiast trzeba zacząć kolejną i nie ma temu końca. Ten zaś, kto znajdzie się w takiej sytuacji, zwykle przestaje myśleć o czymkolwiel innym niż błogosławieństwa niewolnika – łyk zimnej vody albo podpiwka, trochę strawy więcej, chwila wytchnienia lub dodatkowy moment snu. Wkrótce stało się tak: że było to jedyne, na czym nam zależało – Benkejowi mnie.

Gdy tylko wjechaliśmy za bramę, kazano nam rozładować wozy i nosić kupione przez Smildrun towary do komory. Był to osobny budynek z kamiennymi piwnicami, do którego klucz miała tylko ona. Przez cały czas, kiedy nosiliśmy wory, skrzynie i pakunki, towarzyszył nam Udułaj, który patrzył nam na ręce i ani na chwilę nie odkładał tęgiego kija. Zapamiętałem, który to klucz, bo Smildrun nosiła ich przy pasie cały pęk, a wtedy usiłowałem zapamiętywać różne rzeczy, ponieważ uznałem, że mogą się przydać w razie ucieczki.

Potem kazano nam szykować wielką ucztę na powitanie pani, więc rąbaliśmy drewno, rozpalaliśmy wielkie palenisko, obieraliśmy bulwy, toczyliśmy beczki i obracaliśmy rożny, na których piekły się w całości tusze saren i dzików. Nie byłoby tu także niczego godnego uwagi, gdyby nie to, że przez cały dzień nie dano nam ani kęsa strawy, tymczasem musieliśmy przez długie godziny pilnować skwierczącego i rumianego mięsa, nosić półmiski pełne jadła i kosze chleba, jednak nie wolno nam było nawet ich dotknąć, a Udułaj obiecał nam ciężką chłostę, jeśli któryś choćby obliże palce.

– Zadbałem o wasze zdrowie i czystość waszych ciał – oznajmił. – Powiedziałem zacnej Smildrun, że nam, Amitrajom, Pramatka nie pozwala spożywać ciał dzieci ziemi ani pić sfermentowanych napojów, dlatego nie dostaniecie nawet kości, które pójdą dla psów. Po uczcie zaś zostaniecie napiętnowani żelazem i zostanie wam wypalony znak zacnej Smildrun, taki sam, jaki noszą jej woły i konie i jaki ma na żaglu jej łódź.

Kiedy to mówił, Benkej dokładał do paleniska. Odłożył bierwiono i wstał powoli z zaczerwienioną, spoconą twarzą. Szybko zaprzeczyłem ruchem głowy, więc nie powiedział niczego, ale poznałem po jego wzroku, że starzec właśnie wydał na siebie wyrok śmierci.

– Nie żyjesz już, koźle – powiedział Benkej w chwilę potem, kiedy Udułaj już sobie poszedł. – Chodzisz jeszcze, skrzeczysz i oddychasz, ale tyle to warte, co bieganie gęsi z odciętym łbem. Jesteś już martwy. Dopilnuję tego, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.

Rzeczywiście wypalono nam na barku znaki Smildrun. Czekaliśmy na kaźń przez całą ucztę i jedyne, na czym mi zależało, to nie drżeć ze strachu ani nie płakać. Było to o wiele gorsze niż za pierwszym razem. Najpierw zaprowadzono Benkeja do stołu, przy którym biesiadowała Lśniąca Rosą, i dwóch mężów zdarło z niego koszulę, a potem przytrzymało za ramiona. Naszej pani przyniesiono żelazny kosz z węglem, z którego sterczał trzonek piętna, a ona bawiła się nim dłuższy czas, wywijając rozżarzonym końcem przed twarzą tropiciela, zbliżając je w różnych miejscach do piersi i brzucha Benkeja, a potem oddalając, jakby igrała z dzieckiem, a wreszcie przystawiła mu je do ramienia, zamknąwszy oczy i oblizując czubkiem języka górną wargę, a z jego rany szedł dym.

Kiedy przyszła moja kolej, nic nie mogłem poradzić na to, że trzęsły mi się nogi, ani na to, że ogłuszył mnie własny wrzask, zanim po czasie, który trwał chyba tydzień, odjęła piętno. Trzymała je tak długo, że żelazo ostygło w ranie i czułem wyraźnie swąd przypieczonego mięsa. Kiedy mnie puścili, ulga trwała ledwie chwilę, potem ogarnął mnie ból tak okropny, że opadłem na kolana i zdawało mi się, iż oślepłem.

po tym wszystkim pokazano nam miejsce do spania, gył to długi, kryty strzechą budynek, z którego część okazała się oborą dla wołów i bawolic, a część przeznaczono na nocleg dla nas. Nie byliśmy jedyni. Mieszkało tam jeszcze dziesięciu innych niewolników, głównie mężczyzn, z czego trzech miejscowych, których pozwolono Smildrun zniewolić za jakieś przewiny. Mają tam bowiem taki zwyczaj, że jeśli ktoś wyrządzi komuś jakąś krzywdę, może zostać oddany skrzywdzonemu na okres, jaki ustali sąd, by odpracował swoją winę. Były tam jeszcze dwie kobiety, stara i młoda, które porwano na wybrzeżu Prowincji Kangabadzkiej, oraz pięciu mężczyzn, którzy byli wioślarzami na amitrajskiej galerze wojennej i pochodzili z różnych narodów. Mieli tego pecha, że galera, na której przykuto ich do wioseł, padła łupem okrętu zacnej Smildrun, a nie kogoś innego, bo jak dowiedziałem się później, inni żeglarze nie brali w niewolę wioślarzy z galer, ale puszczali ich wolno, zadowalając się załogą.

W chacie dla niewolnych cuchnęło i było ciasno. Spało się na siennikach umieszczonych w zbitych z żerdzi pryczach ciągnących się wzdłuż ścian, znajdowało się tam jeszcze palenisko i żelazny kocioł. Kiedy jednak przyszliśmy, był już pusty.

Nikt z nami nie rozmawiał i my nie mieliśmy ochoty z nikim rozmawiać.

Udułaj wskazał nam swoim kijem puste prycze i wyszedł, spał bowiem gdzie indziej. Nie mieliśmy siły nawet się rozebrać, po prostu upadliśmy na worki wypełnione zetlałą starą słomą i usiłowaliśmy zasnąć. W siennikach zyło mnóstwo maleńkich owadów, które cięły bezlitośnie, więc do rana byłem cały pokryty swędzącymi rankami i niewiele spałem. Na domiar złego dostałem gorączki od oparzenia.

A potem popłynęły smutne, szare dni, kiedy nie był0 nic poza niezliczonymi gospodarskimi pracami. Moje ramię spuchło i sączyła się z niego ropa. Narzędzia były dużo większe i cięższe niż te, których używaliśmy w pałacu.

Kiedy przybyliśmy do domu Lśniącej Rosą, nadchodziła jesień. W tamtej stronie świata jest to pora roku, która wygląda bardzo pięknie. Liście zmieniały kolory, robiły się czerwone albo złote i spadały z drzew. Codziennie o świcie kazano nam maszerować na pola, które wznosiły się tarasami na zboczach doliny, i wykopywać stamtąd dorodne podłużne bulwy lub zrywać owoce z drzew w sadach i wokół pól. Kiedy przybyliśmy, zboże było już zwiezione, a żniwa przypadają u nich tylko raz w roku. W kraju za górami mają mniej rodzajów owoców i niemal żadnego z nich nie widziałem przedtem. Jednak wszystko, co tylko nadawało się do jedzenia, zbieraliśmy, wykopywaliśmy lub zrywaliśmy i zwoziliśmy do spichlerzy Lśniącej Rosą.

Przez pierwsze tygodnie nie myśleliśmy o niczym innym niż o ucieczce. Wymyślaliśmy przeróżne sposoby, ale wcale nie było to łatwe. Na noc zamykano nas w chacie, a na dziedzińcu spuszczano psy. Na polach stale pilnowało dwóch zbrojnych z końmi, co gorsza, w sąsiedniej dolinie i w górach stały gospodarstwa mniej możnych kmieci, którzy pracowali na polach Smildrun i dostawali za to część plonów, zaciągali się na jej okręt, kiedy wyruszała rzeką na morza, i we wszystkim byli od niej zależni.

Mi polu często nakłaniali nas do ucieczki, bo okazało się, że za każdego schwytanego niewolnika dostają od Lśniącej Kosą sztukę złota, którą nazywali gwichtem, a w której było mniej więcej tyle kruszcu co w dwóch dirhamach. nla takich jak oni był to majątek, dzięki któremu nie musieli kłopotać się o strawę przez rok. Do tego trzymanie jakichkolwiek zapasów jedzenia było zakazane i karane chłostą, a naszą chatę często przeszukiwano.

Z pozostałych niewolnych też nie mieliśmy większej pociechy. Każdy trzymał się na uboczu i licząc razem z Udułajem, tylko pięcioro mówiło w naszej mowie. Pozostali rozmawiali językiem Wybrzeża Żagli, jak ludzie żyjący za górami nazywają swój kraj. W ich mowie brzmi to „Smarselstrand”.

Krótko po naszym przybyciu stało się jednak tak, że uciekło dwóch ludzi. Byli to tutejsi, skazani na niewolę u Smildrun za kradzież. Jeden z nich ukradł jej konia z pastwiska, zaś drugi, młody chłopak, wędrując przez góry, zabił jej kowcę, bo jak twierdził, przymierał głodem. Koniokrad poszedł w niewolę na dziesięć lat, a włóczęga na trzy, z czego rok już spędził w gościnie u Lśniącej Rosą.

Uciekli sprytnie – zbierając chrust, znaleźli jakieś grzyby, które ususzyli i utarli na proszek, i dosypali psom do karmy. W nocy wszystkie były chore i otumanione, i nie miały siły nawet szczekać, a dwa później zdechły. Obaj mężczyźni podczas naprawy strzechy ponacinali sznurki splatające pędy i przygotowali tę część dachu tak, że nikt niczego nie zauważył, a kiedy nastała noc, po prostu otworzyli kawałek strzechy i wydostali się na dach. Stamtąd przebiegli na drugi koniec obory i przeskoczyli na dach spichrza, a potem pobiegli nim aż do częstokołu. Wartownik pilnujący w nocy rzadko tam zachodził i głównie stał na drewnianej wieży nad bramą, oni zaś zachowywali się cicho. Mieli długi rzemień z przywiązanym sierpem, który skradli za dnia, i dzięki niemu przedostali się na częstokół, po czym zsunęli z drugiej strony i uciekli w góry. O tym wszystkim dowiedzieliśmy się rano, kiedy mieliśmy iść w pole i okazało się, że dwaj ludzie znikli, a w dachu nad sąsiekiem zieje dziura. Nazywali się Snakaldi Serdeczna Dłoń – ten, który ukradł konia, a młodym włóczęgą był Harulf Czytający Ze Śniegu.

Natychmiast zaczęto dąć w długie na kilka kroków wydrążone trąby, grając specjalny sygnał, który oznaczał ucieczkę. Ludzie Smildrun i ona sama nie wyglądali na stropionych, a raczej uradowanych, przekrzykiwali się i gwizdali, dosiadając koni, zabierając łuki i zwinięte w pętle długie rzemienie. Wściekli się, dopiero gdy odkryli, że psy są chore.

Także wieśniacy wyruszyli w góry z własnymi psami, bronią i wielkim hałasem i nikt wówczas nie pracował na polu.

Ci, którzy pozostali w grodzie, by nas pilnować, wyglądali na rozjuszonych i nie szczędzili nam razów. Udułaj, który był kimś w rodzaju starosty dla niewolnych, wydawał się przerażony. Trzęsły mu się ręce, a oczy zwilgotniały i ten widok był dla nas prawdziwą pociechą.

Ścigający wrócili trzeciego dnia około południa, prowadząc uciekinierów na rzemieniach za końmi. Obaj mieli ubrania w strzępach, pętle zaciskały im się na szyjach i musieli cały czas biec, napinając rzemień związanymi dłońmi. Gdyby którykolwiek z nich upadł i zaczął być wleczony, zadusiłby się, ale ludziom Smildrun nie chodziło o to, więc zatrzymywali się i biciem zmuszali ich do powstania na nogi. Obaj byli poobijani i pokrwawieni, a Snakaldiemu wybito oko.

Sprowadzono nas na dziedziniec i kazano patrzeć, jak przywiązują Harulfa do tej samej kratownicy, na której wieszano do oprawiania upolowaną dziczyznę. Potem wystąpiła Smildrun, boso, ze związanymi włosami i ubrana tylko w cienką koszulę. Smoczyca przyniosła sobie pleciony z rzemieni bicz na krótkim trzonku. Kiedy wywinęła nim nad głową, dał się słychać zawodzący odgłos, a potem pejcz z trzaskiem smagnął skórę na plecach młodego Harulfa, od razu przecinając ją i ukazując szkarłatną ranę. Smildrun tańczyła po brukowanym dziedzińcu, wywijając pletnią, ale nie słychać już było świstu rzemienia ani trzasku uderzeń, tylko przeraźliwe wycie dręczonego chłopaka.

Patrzyliśmy na to w milczeniu, dygocąc, jakbyśmy wyszli z lodowatej wody, niewolnik stojący obok mnie trząsł się i płakał bezgłośnie, zaś Benkej patrzył na kaźń przymrużonymi oczami i żuł słomkę, którą przesuwał w ustach z jednej strony na drugą, i widać było, że jest blady z wściekłości.

Lśniąca Rosą lśniła od potu i krwi, wywijając pletnią, koszula przylepiła się do jej zwalistego ciała z podrygującymi wałami tłuszczu, wielkie, baloniaste piersi wezbrały, jakby chciały rozerwać sznurowanie cienkiego płótna, oblizywała wargi, krople posoki obryzgały jej twarz i zrozumiałem, że ją to podnieca, że jest nagrzana jak klacz w rui. Biła tak długo, aż chłopak przestał krzyczeć i zwisł na drewnianej ramie, więc odwiązano go i ciśnięto na podwórze jak łachman, a potem przy. wleczono Snakaldiego. I znów pejcz zawył w powietrzu, i znów bryznęła krew. Trwało to bez końca, a my staliśmy i patrzyliśmy, słuchając krzyku katowanego człowieka, którego nazywano Serdeczna Dłoń, ale i krzyków Smildrun, która przy każdym uderzeniu wydawała z siebie ochrypły jęk.

Wreszcie Snakaldi także zawisł na rzemieniach, a Lśniąca Rosą opadła z sił. Miałem nadzieję, że na tym koniec, lecz najgorsze dopiero miało nadejść.

Najpierw ocucono ich obydwu, jednak Snakaldiego nie odwiązano, ale wtarto mu w rany na plecach garść soli. Nie miał już siły krzyczeć, wił się tylko i wydawał z siebie cichy, przerażający skowyt, jak konający pies. Tego także nie było dość Lśniącej Rosą, więc dwóch ludzi złapało włócznie, których używano do polowania na niedźwiedzie. Włócznie te miały wąskie, liściowate groty, poniżej zaś drzewca okute żelazem na długość łokcia, zaopatrzone w dwa sterczące na boki kolce. Wbijano je niedźwiedziowi w pierś, a kolce miały oprzeć się o jego ciało, by nie nadział się zbyt głęboko i nie zdołał dosięgnąć myśliwego.

Obaj mężczyźni podeszli do nieszczęsnego Snakaldiego z boków i powoli wbili mu rohatyny pod pachy, tak by wyszły karkiem z obu stron głowy. Potem odwiązali go od ramy i zanieśli przed otwartą bramę, trzymając za drzewce. Obwiązali rzemieniem i wciągnęli na podest wieży obserwacyjnej. W końcu drzewce oparto o podest, a na ostrza założono łańcuchy zakończone żelaznymi kółkami, które były umocowane do belki tuz pod dachem wieży. Skrzyżowane włócznie pochyliły siC lekko do przodu i utrzymały nabite, drgające ciało nad bramą, tuż nad czaszką bawołu.

– Chciał umrzeć, patrząc na góry i niebo! – wrzasnęła Smildrun i wydała z siebie upiorny, jazgotliwy śmiech. – Niech więc się tak stanie!

Potem przyszła kolej na młodego włóczęgę, który omal oszalał ze strachu, jego jednak nie przebito rohatynami, a zamiast tego Smildrun obcięła mu wszystkie palce u jednej stopy wielkimi cęgami do wyciągania gwoździ, które rozżarzyła w palenisku. Nie była jednak zadowolona, bo w połowie kaźni chłopak zemdlał i nie dało się go ocucić.

Po tym wszystkim zagnano nas do najcięższej pracy i nie dano jeść ani pić przez trzy dni.

Stara kobieta z Kangabadu osłabła potem i tydzień później umarła.

Snakaldi Serdeczna Dłoń, który pochodził z plemienia zwanego Ludzie Konie, skonał dopiero nocą, jednak jego ciało pozostało nad bramą.

W tym czasie zupełnie straciłem nadzieję. Przestałem się odzywać nawet do Benkeja. Po prostu snułem się i robiłem, co mi kazano. Zrozumiałem, że nie zdołamy uciec, że nie znamy kraju i nie unikniemy konnego pościgu z psami. W górach trudniej uciekać niż gdzie indziej, bowiem często nie można iść inaczej niż szlakiem. Poza nim czyhają przepaście i ściany skalne, zaś ten, kto zna góry, szybko może zablokować wszystkie przejścia.

Harulf zdołał zwlec się z posłania dopiero po kilku dniach, nie mógł chodzić, więc kuśtykał, podskakując i wspierając się na rozwidlonym drągu, który trzymał pod pachą. Musieliśmy poić go i karmić łyżką jak dziecko. Kolejnego dnia nie pozwolono mu położyć się spać, zamiast tego zabrano go do dworu Smildrun i długo w noc słyszeliśmy dobiegający stamtąd krzyk. Nie dowiedzieliśmy się, co tam się działo, a on nic nie chciał powiedzieć. Powtórzyło się to jeszcze następnej nocy, a rankiem chłopak ponownie zniknął. Wydawało się niemożliwe, żeby zdołał wydostać się z gródka i ujść – chory, zmaltretowany i okulawiony, a jednak przepadł jak dirham w studni. Jego ucieczka stanowiła tajemnicę niezbyt długo, zanim ktoś nie wszedł do łaźni i nie odkrył, że Harulf Czytający Ze Śniegu z plemienia Ludzi Gryfów powiesił się na belce, na której suszyły się zioła, używając do tego własnych spodni.

Wydawało mi się wtedy, że wiem, jak czuje się starzec, którego życie dobiegło kresu i nic nie może go już spotkać. Budziłem się świtem i starałem wyjść jak najszybciej z chaty, bowiem ten, kto wychodził ostatni, otrzymywał uderzenie pletnią. A potem próbowałem przeżyć do zmierzchu. To wszystko. Nie odzywałem się ani nie patrzyłem na nikogo. Kiedy kazano mi wziąć do ręki motykę, kopałem. Kiedy wskazano kosz, niosłem. Kiedy dano mi kubek, piłem. Kiedy podsunięto miskę gotowanej kaszy, jadłem. Kiedy do mnie mówiono, patrzyłem jak kowca. Dni mijały i robiły się coraz krótsze i coraz zimniejsze. Nad ranem trawa robiła się biała i trzeszcząca, a kałuże zastygały. Odrastały mi włosy. Tylko po tym orientowałem się, że czas płynie.

Pewnego dnia Benkej nie wytrzymał i załatwił tak, żebyśmy obaj sprzątali oborę i wywozili gnój.

– Jestem cierpliwy, tohimonie – powiedział, nabierając słomę z nawozem na widły. – Jednak nie rozumiem, co zamierzasz. Milczysz. Patrzysz pod nogi. Bez słowa robisz wszystko, co każe ten amitrajski chudy knur. Czekam, dni uciekają, ale to się nie zmienia i nie rozumiem, do czego to prowadzi.

– Nie prowadzi do niczego – odrzekłem. – Nie wiem, co moglibyśmy zrobić. Nie wiem, jak pokonać częstokół. Nie wiem, jak uniknąć psów i pościgu. Nie wiem, jak znaleźć drogę w tym przeklętym kraju. Nie chcę, żebyśmy skończyli na bramie, nadziani na włócznie. Nie wiem nic. Jestem tylko podrostkiem, który został niewolnikiem. Nawet każdy z tych dzikusów jest dwa razy większy od nas. Nie mam pojęcia, czy moglibyśmy ich pokonać, choćbyśmy mieli miecze w ręku. Nie wiem, co moglibyśmy zrobić, Benkeju. Zabici mężowie dorównywali im siłą i pochodzili z tego kraju. A teraz nie żyją.

Pobladł, kiedy mówiłem, zacisnął dłonie na trzonku wideł i zdawało mi się, że mnie uderzy. Zamiast tego cisnął widły o ziemię, a potem kopnął w ścianę.

– A więc przepadło! – warknął zduszonym głosem, starając się nie krzyknąć. A ja zamarłem, bo Benkej zaczął mówić po kireneńsku: – To koniec! Zgnijemy tutaj, a Snop i N’Dele obaj przepadną! Kireneni idący z Lemieszem zostaną wybici! Pramatka zwycięży i pożre nasz kraj! Koniec! Nie ma żadnej nadziei! Skoro Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata

i Pierwszy Jeździec, nie umie wywieść w pole kilkorga kosmatych dzikusów! Koniec z klanem Żurawia, skoro Jego kaitohimon jest słaby! Myślałem, że wywalczymy sobie prawo do życia! Że idę u boku Nosiciela Losu i będę mogł umrzeć, walcząc za wolnych ludzi! A jeśli przeżyję, będę mógł dołączyć do klanu Żurawia gdzieś w nowymKirenenie, w kraju wolnych ludzi! Ale nic z tego. Pokonała nas tłusta maciora z batem! Po co komu armie! Cesarza może złamać garstka brudasów z drewnianej budy gdzieś w górach! Wystarczy kilka razów pletnią i cesarz zmienia się w niewolnika.

Zamilkł na chwilę, a ja czułem się tak, jakbym się budził.

– Jesteś synem najlepszego władcy, jakiego nosiła ta ziemia, Filarze. Wyznaczył cię na następcę. Nauczono cię, jak rządzić. Nauczono cię walczyć. Nauczono cię tysięcy rzeczy, o których ja nie mam nawet pojęcia. Nie wierzę, że nie umiesz znaleźć sposobu na poradzenie sobie z jedną tłustą zdzirą i jej bandą dzikusów. Ich jest tylko dwudziestu trzech! Po prostu nie wierzę! Powiedz mi, po co umarł Hacel, syn Bednarza? Za co zginął Brus, syn Piołunnika? A na koniec powiedz mi, tohimonie, jaki los czeka Wodę, córkę Tkaczki? Być tohimonem, pierwszym wśród równych, może zostać tylko ktoś, kto różni się od pozostałych! Kto zawsze będzie władcą i dowódcą, gdziekolwiek się znajdzie. Nawet spętany i pokonany zawsze będzie tym, który robi to, co do niego należy, i który nigdy nie opuszcza rąk. Dlatego idziemy właśnie za kimś takim! My, wolni Kireneni. Wybieramy tohimona jako pierwszego z nas. Tego, który wie. Tego, który prowadzi. Wtedy, kiedy własny rozum każdego z nas z osobna nie wystarczy.

Podniosłem pięść do czoła i otuliłem ją drugą dłonią.

– Kodai massa, askaro – powiedziałem, czując, że łzy toczą mi się po twarzy. – Wybacz mi słabość. To się juz nie powtórzy. Teraz musisz znów być cierpliwy, ale tym razem już będę szukał sposobu. Wkrótce powiem ci, co zrobimy, i przysięgam, że wyrwiemy się stąd. Ale znajdę lepszy i pewniejszy sposób niż ucieczka na ślepo, podniósł głowę.

– Lepszy sposób niż ucieczka?

– Zagram z nimi w tarbiss. I ogram ich. Oni są jak niedźwiedzie albo skalne wilki. Wielcy, silni i groźni. A ja będę jak wąż, Benkeju. Jak skorpenica. Na kogo postawisz? Śpiącego niedźwiedzia czy przyczajonego węża?

Z pozoru nic się potem nie zmieniło. Pracowaliśmy, drzewa stały nagie i czarne, jak martwe. Ptaki gdzieś znikły. W ich miejsce pojawiły się inne. Padał deszcz, zmieniając ziemię w błoto, które czasem twardniało z zimna jak kamień. Deszcz zmieniał się w tańczące w powietrzu zimne kłębki i piórka, które osiadały na ziemi. Ale nie patrzyłem już na to oczami niewolnika. Patrzyłem jak strateg. Jak szpieg. Jak skrytobójca. Każda rzecz mogła mieć znaczenie. Otworzyłem uszy i oczy. Słuchałem plotek, dowiadywałem się. Znów zacząłem uczyć się języka. Czekałem. Zwinięty w kłębek wśród suchych liści. Niewidoczny. Niepozorny. Jadowity. Byłem wężem.

Słuchałem ich mowy i zapamiętywałem słowa. Stopniowo zaczynałem też rozumieć, co mówią, nawet gdy rozmawiali między sobą. Udawałem jednak, że rozumiem niewiele, i reagowałem tylko wtedy, gdy mówiono do mnie głośno i wyraźnie, używając prostych słów.

Przyglądałem się Ludziom Niedźwiedziom i szukałem słabych punktów. Starałem się dociec, kto jest od kogo ważniejszy, kto kogo nienawidzi i kto się kogo boi.

Równocześnie byłem potulnym, zastraszonym niewolnikiem. Posłusznym i niesprawiającym kłopotu.Czekałem zwinięty w kłębek.

Dni zrobiły się jeszcze krótsze, jesienne plony zwieziono z pól i coraz częściej pracowaliśmy w obejściu albo wręcz pod dachem. Zazwyczaj rąbaliśmy drewno na opał, które potem podpalano ułożone w wielkie stosy i zasypane ziemią, tak by tylko się tliło, zmieniając w węgiel. Kopaliśmy i zwoziliśmy pociętą na kostki dziwną czarną ziemię, która także mogła służyć na opał. Garbowaliśmy skóry. Naprawialiśmy narzędzia.

Śnieg padał i topniał, a czasem leżał przez kilka dni. Słyszałem o śniegu, ucząc się o dalekich krajach, ale nie umiałem go sobie przedtem wyobrazić, bo widziałem coś takiego tylko w dzieciństwie, kiedy przyjeżdżaliśmy do górskiego pałacu. Dlatego kiedy pierwszy raz zobaczyłem sypiące się z nieba białe płatki, byłem zdumiony. Sądziłem, że to sypią się kwiaty.

Domownicy często wyruszali na polowania i przywozili do dworu tusze ogromnych jeleni porośniętych rudawym futrem albo inne większe i mniejsze zwierzęta. Wozili je na dziwnych wozach, zamiast kół miały długie drewniane podpory, na których łatwo ślizgały się po śniegu i lodzie. Nazywali je saskja.

Oprawialiśmy zdobycz, wędziliśmy albo mieszaliśmy mięso z solą i innymi przyprawami, a potem dusiliśmy je w kotłach, wkładaliśmy do glinianych dzbanów i zalewaliśmy gorącym tłuszczem. Mieli tam wiele sposobów na to, by przechować mięso i warzywa przez długie miesiące, i bardzo się tym interesowałem, bo wydawało mi się to korzystną wiedzą dla kogoś, kto zamierza przemierzać góry. Jednak wiedzieliśmy, że nastąpi to nie wcześniej, niż kiedy stopnieją śniegi i zrobi się cieplej.

Wcześnie zapadał zmrok i dzięki temu pozwalano nam dłużej spać, czasem też mogliśmy siedzieć w naszej chacie przy ogniu i grzać zupę z resztek w kociołku, pogryzając skradzione kawałki chleba.

Przez naszą dolinę zaczęli też ciągnąć podróżnicy. W tamtym kraju ludzie niechętnie siedzą w miejscu – wyruszają na zamorskie wyprawy albo przemierzają kraj jako wędrowni handlarze. Wielu po powrocie z morza ma jeszcze długą drogę do domu przez lasy i góry. Często też starają się rozmnożyć bogactwa, które przywieźli z naszego wybrzeża i innych krajów, i parają się handlem. Kupcy jednak nie byli zapraszani do gródka Smildrun, ale i nie prosili o gościnę. Rozkładali się obozem nad potokiem, otaczając ognisko ciężkimi wozami i zbrojnymi. Jest w tym kraju tak, że jedyną władzę stanowi zwoływany kilka razy do roku wiec – wtedy stosuje się prawo, załatwia spory i radzi. Na co dzień jednak zamiast prawa wystarczy im trzymana w ręku broń. Ludzie ci handlują i kupują wtedy, gdy wiedzą, że nie opłaci im się bić ani próbować odbierać towaru siłą. Dlatego wozy kupców stawały w oddali od grodu na znak, że nie będą go napadać, lecz nie odkładali broni, pokazując, że również nie opłaci się ich zaczepiać.

Do obozu kupców poszedłem, by zanieść skórki, które Smildrun zamierzała sprzedać lub wymienić. Sprzedający mieli na wozach gwoździe, głowice toporów, noże i groty strzał, ale także wiele innego dobra. Szybko stało się tak, że w Smoczycy obudziła się kobieta i całkowicie pochłonęło ją oglądanie kolorowych nici i wstążek, chustek i biżuterii, i przestała się mną interesować. Mężczyźni którzy przyszli razem z nią, z kolei zajęci byli dobijaniem targu z futerkami i przepijaniem do kupców rogami październikowego piwa.

Podszedłem do rosłego męża, jednego z tych, którzy strzegli wozów, a który miał na podłużnej tarczy wymalowany znak, jaki widziałem już wcześniej na podartym kaftanie Snakaldiego zwanego Serdeczną Dłonią. Dwa końskie łby skrzyżowane szyjami, jakby tuliły się do siebie. Znak Ludzi Koni. Podałem mu kubek piwa, który nalałem przedtem jakby nigdy nic i nikt nie zwrócił na to uwagi.

Wskazałem znak na jego tarczy i powiedziałem tylko:

– Snakaldi Serdeczna Dłoń. Znam Snakaldi. Snakaldi dobry człowiek.

Przyjął kubek i podziękował, ale imię, które powiedziałem, nie zrobiło na nim większego wrażenia.

– Snakaldi? Nie znałem. Pewnie ktoś z Dębowej Przystani. To był nasz?

Znowu wskazałem znak na tarczy.

– On Ludzie Konie. On tu umrzeć. Może ty powiedzieć rodzina? Nie trzeba dobry człowiek leży jak pies.

Mężczyzna spojrzał na mnie uważnie, a potem odstawił kubek na burtę wozu i ściszył głos.

– Chcesz mi coś opowiedzieć, chłopcze? Zginął tu jeden z Ludzi Koni? Opowieść? – to ostatnie słowo wygłosił bardzo wyraźnie.

– Nie umie opowieść – odparłem. – Za mało słowa. Powie jak umie. Snakaldi wracać dom. Ukraść koń zacna Smildrun. Ona złapać Snakaldi do niewolnik. U Smildrun Lśniąca Rosą dużo bicia, dużo pracy, mało strawa. Snakaldi mieć mieszkać dziesięć roki. Trzy lata pracować, często bity. On powiedzieć dosyć, hajsfynga. Wracać dom. Smildrun złapać. Bić pletnia. Wcierać sól w ranyprzypalać żelazo i ogień. Nadziać na rohatyny do niedźwiedź i powiesić częstokół. Długo i okropnie umierać Snakaldi Serdeczna Dłoń. Mnóstwo męczarnie. Jego ciało porąbać i rzucić psy. Smildrun zła kobieta. Tak nie wolno. Ty powiedzieć w twoje plemię. Może on mieć rodzina, może ktoś go szukać, a on teraz nie żyć i jego duch smutny, daleko od dom. Snakaldi dobry człowiek.

Tamten człowiek wysłuchał tego wszystkiego, ale nie udało mi się wyczytać z jego twarzy, co sobie myśli. Jednak tamtego dnia zasiałem po prostu pierwsze ziarno. I nie miałem pojęcia, czy coś z niego wyrośnie.

Im ciemniejsze, zimniejsze i krótsze robiły się dni, tym rzadziej zapuszczano się za palisadę dworu. Wydawało się, że Ludzie Niedźwiedzie boją się mroku. Czasem pojawiała się dziwna gęsta mgła snująca się pasmami w dolinie i wtedy pospiesznie powracano za wały, porzucając wszelkie zajęcia, i dęto w trąby. Potem zaś zapalano wszystkie lampy i ryglowano drzwi. Coś nadchodziło wraz z zimową ciemnością, coś, czego nie chcieli nawet oglądać, i nie wiedziałem, co to było. Czasami nocami dochodziły spoza grodu dziwne odgłosy, od których ciarki chodziły po plecach. Ci niewolnicy, którzy siedzieli tu dłużej, mówili, że niedawno, może rok albo dwa temu, obudziło się pradawne zło mieszkające na uroczyskach i zaczynają stamtąd wychodzić potwory. Inni wyśmiewali opowiadających, aleja przypomniałem sobie upiora roiho, który prześladował mnie do niedawna, i przeszył mnie dreszcz.

To wtedy zginął jeden z braci Smildrun.

Mgła nadeszła w środku ciemnego, pochmurnego dnia i Smildrulf – tak się nazywał, nie zdążył wrócić z polowania. W nocy dobijał się do bramy, słychać był0 jego krzyk, lecz nikt nie dotknął zawory, ani nawet nie spojrzał w tamtą stronę. Kiedy rano otwarto wrota, znaleziono go martwego. Nie miał żadnych ran na ciele, ani jedna kość nie została złamana, a jednak był martwy. Głowę miał odwróconą zupełnie do tyłu, zamiast rąk z barku wyrastały mu nogi, a z bioder ręce. Nikt ich nie odrąbał ani nie przyszył w inne miejsca, nie skręcono mu też karku. Wyglądał, jakby taki się urodził. Oczy miał otwarte i zupełnie białe. Ludzie Niedźwiedzie nie usypali Smildrulfowi stosu z drewna, jak mają we zwyczaju, nie odesłali go do swojego boga, ale zamiast tego przebili trzema oszczepami i zanieśli na bagno w odległej części doliny, gdzie kazano nam wyrąbać lód oskardami, aż do czarnego, tłustego błota i wody, która nie zdążyła zamarznąć. Tam odrąbano mu głowę i wszystkie kończyny, ułożono je w normalnym porządku i przybito oszczepami, wpychając członki głęboko w muł. Potem wróciliśmy w wielkim pośpiechu za częstokół, trzy razy przemierzając zamarznięty po brzegach potok. Ludzie Niedźwiedzie pili później kilka dni, ale nie na cześć zmarłego, lecz ze strachu. Nigdy potem też nie wypowiadano jego imienia.

Nie widziałem wtedy żadnego roiho, choć czasem dostrzegałem jakiś ruch kątem oka, znajdowałem dziwaczne ślady na śniegu. Na własne oczy widziałem też, co stało się ze Smildrulfem, i nie umiem tego wyjaśnić inaczej, niż tylko tym, że spowodowało to jedno z imion bogów.

Wciąż jednak nie udało mi się ruszyć z miejsca. Byliśmy niewolnikami bez żadnego znaczenia. Kiedy nie sprawialiśmy kłopotu, po prostu nas nie widziano. Kiedy coś się nie spodobało – karano. Musiałem to zmienić.

Pojawiająca się „zimna mgła”, jak to nazywali, miała jedną dobrą cechę – wypłaszała zwierzęta z leśnych i górskich mateczników, tak jak to dzieje się w czasie pożaru. Czasem udawało się wówczas na nie zapolować i wkrótce spiżarnie we dworze pękały w szwach.

W taki właśnie sposób do naszej doliny przybyło stado dzikich koni.

O świcie wypatrzył je wartownik z wieży nad bramą. Natychmiast zaczęto dąć w rogi i zwoływać się, a mnie zamarło serce, bo byłem pewien, że znowu uciekł człowiek, mimo iż leży śnieg, i znów będę musiał patrzeć na kaźń. Przez jeden okropny moment sądziłem, że to Benkej, aż wynurzył się z wychodka, by zapytać, co się dzieje.

Stado dostało się w dolinę wysoką przełęczą, tą samą, którą myśmy do niej trafili, i praktycznie zostało w niej uwięzione. Dolina wyglądała jak wielkie koryto, wzdłuż ograniczona pasmami górskimi. Na zboczach ciągnął się las, górskie łąki i pola. Można było z niej wyjść też drugą przełęczą, zwaną „dolną”, z progami, po których spadał strumień, ale droga, choć łagodniejsza niż przez „górną”, jednak była wąska, skalista i nieodpowiednia dla spanikowanego stada dzikich koni.

Kiedy stado wypatrzono, pasło się na łące daleko po drugiej stronie strumienia, ledwo je było widać u podnóża gór, jednak wartownik miał bystre oczy. Natychmiast rozesłano jeźdźców w przeciwne strony doliny i w krótkim czasie na obu przełęczach stanęli kmiecie z linami, a także z trąbami i bębnami, a nawet dzierżąc w rękach kotły i warząchwie, by odpędzać stado, gdyby chciało przebiec przez przełęcz. Nam także kazano wyjść z grodu, wszyscy biegali w kółko, siodłając konie, trocząc długie arkany, a ciskająca się wokół Smildrun rozdająca domownikom kopniaki i kuksańce jeszcze potęgowała bałagan. Patrzyłem na zamieszanie wokół i uznałem, że są to ludzie pyszni, zbyt zadufani we własną siłę i łatwo mogą zostać zaskoczeni. Taka rzecz mogła mi się kiedyś do czegoś przydać.

Tego dnia uznano, że obejdziemy się bez posiłku, i wkrótce brnęliśmy w śniegu wraz z jeźdźcami, usiłując zapędzić stado gdzieś, gdzie zdołamy je połapać na arkany. Dolina była jednak duża i poza gonitwami do upadłego niewiele z tego wszystkiego wynikało.

Stado liczyło dwadzieścia trzy wierzchowce. Były to bardzo piękne zwierzęta, dużo większe niż nasze, wszystkie o pręgowanej brunatnopłowej maści, jednak ogier, który je prowadził, był zupełnie złoty. Wyglądał jak stwór z baśni, o skierowanych do tyłu kręconych rogach, z sierpowatymi odrostami, szerokiej piersi, garbonosym łbie i wygiętej szyi niczym orzeł. Kiedy rozpędzał się, prowadząc za sobą stado, czułem, jak drży ziemia. My wszyscy, którzy goniliśmy konie na piechotę, właściwie tylko bezradnie biegaliśmy z miejsca na miejsce. Bracia i kuzyni Smildrun, a także ona sama bezskutecznie usiłowali osaczyć stado, które pędziło, utrzymując przez cały czas ten sam wydłużony szyk, i zmieniało kierunek lepiej niż wyszkolone konie ciężkiej jazdy.

Benkej przez cały czas chichotał, obserwując wysiłki ludzi, i całe szczęście, że nikt nie zwracał na nas uwagi-

– Tylko spójrz na nich! – zarechotał. – Cały czas je straszą! Patrz… Patrz na tego durnego kozła Smilurfa!

Ściga ogiera! Nie wierzę… Zaraz zajedzie mu drogę i będzie próbował złapać go na arkan!

Ogromny przewodnik stada uchylił się przed arkanem, który śmignął mu nad głową i zaczepił się tylko o jeden róg. Ogier targnął łbem i Smilurf poleciał przez głowę swojego wierzchowca, wrzeszcząc przeraźliwie. Dziki koń odwrócił się w pędzie i wierzgnął tylnymi nogami, zwalając wierzchowca Smilurfa na bok, a jego samego trafiając w powietrzu. Ogromny, brodaty kuzyn Smildrun potoczył się po ziemi zupełnie bezwładnie i wydało mi się, że już nie wstanie.

Kolejny jeździec, długowłosy młodzian imieniem Smille, galopował równolegle do stada, wydając dzikie, bojowe wrzaski i kręcąc nad głową arkanem. Pędzili wzdłuż strumienia, w miejscu, gdzie brzeg był naprawdę wysoki, przynajmniej na chłopa, ale Smille nie odrywał oczu od ogiera, szykując się do rzutu, i nie patrzył, gdzie jedzie. Tabun tymczasem spychał go krok za krokiem bliżej skalistego brzegu potoku, cwałując coraz szybciej. Kiedy wrzasnął i cisnął arkanem, konie skręciły, a on runął prosto w skały i łachy lodu.

Benkej śmiał się tak, że aż musiał położyć się na ziemi.

– Och, dajcie mi piwa i bakhunu – wyrzęził. – Niech usiądę i popatrzę na to wszystko! Nie ubawiłem się tak, odkąd mojej ciotce w kiecce zalęgły się mrównice!

– Coś robią źle? – zapytałem, choć że nie idzie im najlepiej, było widoczne aż nadto wyraźnie. – Zrobiłbyś to inaczej?

– Och, jaka szkoda, że leży śnieg… – rechotał. – Bo Mogliby podpalić jeszcze trawę…! Nie mogę…! A teraz… – Pokazał palcem. – Patrz… Szczują je psami… Nie mogę… Bogowie…

Istotnie. Ludzie Niedźwiedzie ponownie spróbowali zagonić konie w miejsce, gdzie z jednej strony zamykałyby je skały, a z drugiej ściana gęstego lasu i zbocze. Krąg pieszych niewolników wrzeszczących i walących drągami w żelazne kotły, jeźdźców i ludzi trzymających na łańcuchach szarpiące się ogary, podobne do kosmatych skalnych wilków, odcinał im drogę. Szliśmy razem z tym tłumem, wrzeszcząc, bębniąc i gwiżdżąc. Najbardziej zaś hałasował Benkej.

– Tak! Wścieknijcie się, bracia! – wrzeszczał po amitrajsku, w swoim stepowym narzeczu z okolic Sauragaru. – Idą wilki! Trzeba bronić źrebiąt! Stratujcie ich wszystkich! Rozszarpcie kłami! Nachłepczcie się krwi!

Stado próbowało wyrwać się z matni, cwałując wzdłuż lasu, a wtedy Ludzie Niedźwiedzie spuścili ogary, żeby odcięły im drogę. A kiedy wierzchowce zaczęły nagle biegać w kółko, rozległy się wiwaty. Zdziwiło mnie tylko, że Benkej wiwatował razem z nimi.

A potem zrozumiałem. Konie nie biegły w kółko dlatego, że wpadły w panikę i nie wiedziały, gdzie teraz zmierzać. Tabun zobaczył cwałujące na nie ryczące i wyjące psy.

I zmienił się w twierdzę.

Wewnątrz stał zbity pierścień źrebiąt i starszych klaczy, zwróconych łbami do środka, dookoła nich biegły młode i silne klacze, a potem, najbardziej na zewnątrz, ogiery. Cały czas otaczały zgromadzone wewnątrz młode obracającym się pierścieniem i wcale nie cwałowały wystraszone. Biegły krótkim, niespiesznym galopem, takim, jakim dowódca objeżdża czoło swoich oddziałów przed bitwą. Zrozumiałem wtedy, z czego Benkej się cieszy, i przestałem biec.

Pierwszy ogar skoczył na biegnącego rumaka morderczym, wysokim susem, jednak tamten stanął dęba i od niechcenia strzepnął kopytami. Rozległ się przeraźliwy skowyt, na kamienie bryznęła krew. Następny koń wyciągnął tylko szyję i kłapnął potężnymi szczękami, a potem cisnął skowyczącym psem w powietrze. Kolejny ogar próbował zaatakować nogi i nadział się na potężne wierzgnięcie tylnych kopyt.

– Hajaa! – wrzasnął Benkej. – Dwa zawszone brodate wieprze i trzy psy! Jednego dnia! Dalej! Dalej łapmy konie! Wkrótce będzie po wszystkim. Wrócimy tylko do grodu po swoje rzeczy, podpalimy go i możemy iść na północ!

Jednak zaczął zapadać zmierzch i Ludzie Niedźwiedzie stracili ducha. Słyszałem, jak Smildrun wrzeszczy, że na obu przełęczach mają płonąć ogniska i że ludzie mają tam czuwać do rana. Nikomu się to nie podobało, bowiem bali się zimnej mgły wychodzącej z uroczysk, więc przez chwilę miałem nadzieję, że pośle tam nas, a to byłaby już dobra szansa ucieczki. Tak się jednak nie stało i na przełęcze poszli klnący wieśniacy, którym obiecała za to po marce srebrem.

– Potrafiłbyś złapać te konie? – zapytałem Benkeja, który pomarkotniał, widząc, że Smille i Smilurf żyją i są wiezieni na saniach, choć jeden z nich leżał bezwładnie z białą jak śnieg twarzą, a drugi charczał i kaszlał różową pianą.

– Nie dziś, bo są zbyt rozgniewane – odparł. – Ani nie jutro. I w zupełnie inny sposób.

– Powiedz mi, jak – rzekłem na to. – A ja powiem ci, co zrobimy.

A gdy weszliśmy do grodu, poszedłem prosto do Smildrun.

– Ja i mój brat Benkej złapać konie dla zacna Smildrun – powiedziałem, stojąc z pochyloną kornie głową. – My umieć. My Amitraje. Umieć koń.

– Zamilcz, księżycowy psie! – wrzasnął Udułaj i smagnął mnie swoim prętem pod kolana. – Jak śmiesz odzywać się do Córki Ziemi! Do szlachetnej Smildrun! Cokolwiek chcesz wyszczekać, masz najpierw powiedzieć mnie i dopiero ja…

Urwał, bo Smildrun wydała z siebie jakiś wściekły bulgot i zdzieliła go na odlew pięścią w twarz. Udułaj zakwiczał przeraźliwie, przewracając koryto, i uderzył plecami we wrota od chlewika. Nadal stałem z pochyloną kornie głową, ale zerkałem pod ramieniem, jak wije się w błocie i rozmazuje krew po twarzy. Widok ten wydał mi się bardzo piękny.

– Ja i mój brat Benkej umieć konie – powtórzyłem. – Złapać dla piękna Smildrun.

Wyciągnęła przed siebie wielką, czerwoną od mrozu stopę i oparła o mój podbródek, unosząc mi twarz do góry.

– Gadaj, mały – oznajmiła. Gadałem więc.


Nazajutrz poszliśmy wszyscy z saniami do młodego lasu ciąć żerdzie, a potem wznosić zagrodę. I było inaczej niż zwykle, bo Benkej mówił mi, jak budować, ja tłumaczyłem to na swoją niby chropawą mowę Ludzi Niedźwiedzi. Nie musieliśmy zbyt ciężko pracować, kierowaliśmy pracami, pokazywaliśmy, a czasem tylko braliśmy się do siekier i ośników. Dostaliśmy też kaszy z kawałkami wędzonki i po kubku kwaśnego mleka, a potem i piwa, a Udułaj trzymał się od nas z daleka, mrucząc pod nosem i przykładając garściami śnieg do swojej fioletowej opuchlizny.

Kolejnego ranka, kiedy wszystko było już gotowe, wychodziliśmy przed bramę grodu obaj, a za nami reszta z arkanami i łukami w rękach, na wypadek gdyby przyszło nam do głowy uciekać.

– Wszystko na razie zrobię sam – oznajmił Benkej, zdejmując starą kurtę po jakimś dzieciaku i poplamioną koszulę. Został tylko w podartych futrzanych spodniach i butach. Patrzyłem, jak idzie po śniegu półnagi, chudy i żylasty. Znalazł świeże ślady końskiego nawozu i wysmarował nim pierś i kark. Ruszyliśmy dalej po kamieniach przez strumień, a potem długo po zasypanych śniegiem łąkach. Ludzie Niedźwiedzie podążali za nami kręgiem, ale nie hałasowali i trzymali się z daleka, tak jak nakazaliśmy.

Stado grzebało w śniegu o strzał z łuku od nas. Benkej uniósł rękę i idący za nami stanęli. Oddał mi swoją kurtę, czapkę i koszulę, a potem kazał czekać i ruszył wprost na wierzchowce.

Ogier przodownik zastrzygł uszami na jego widok, wydał z siebie ostrzegawcze rżenie i tupnął, skłaniając łeb. Benkej jednak szedł dalej, tylko bardzo powoli. Słyszałem, jak nuci cicho jakąś monotonną piosenkę bez słów.Kiedy zbliżał się już do stada, rozłożył ręce i wciąż szedł Wolnym, spokojnym krokiem.

A potem wszedł pomiędzy konie, w sam środek tabunu, i usiadł na skale.

I tyle. Zwierzęta rozpierzchły się nieco na jego widok, ale po jakimś czasie wróciły do grzebania w śniegu w poszukiwaniu czegokolwiek nadającego się do jedzenia.

A Benkej siedział.

Po jakimś czasie, który wydał mi się całą epoką, kiedy stopy zmarzły mi w filcowych butach, powoli wyjął zza paska kilka długich kawałków suszonego mięsa, połamał i rozrzucił wokół siebie. Wierzchowce szybko znalazły je i pożarły, a po kolejnym strasznie długim czasie, kiedy zacząłem się już starzeć, obwąchiwały go ostrożnie.

Długo tkwił tam na skale, otoczony morzem grzbietów, łbów i strzygących ciekawie uszu, i nie poruszał się. Aż w końcu wzbudził zainteresowanie złotego ogiera. Wierzchowiec rozepchnął klacze, lekko ukąsił któregoś konia w kark, a wreszcie dopchał się do skały, na której tkwił Benkej. Wtedy zwiadowca wstał, odwrócił się do niego plecami i odszedł, po czym znalazł sobie inną skałę. Słyszałem z oddalenia, że wciąż nuci.

Powtarzało się to kilka razy – stado zaczynało się gromadzić wokół, gdy Benkej rozrzucał w śniegu wędzonkę, a kiedy pojawiał się przewodnik stada, tropiciel odwracał się plecami i odchodził. Widać było, że ogier jest coraz bardziej zaintrygowany i zdziwiony, ale nie boi się ani nie zaczyna złościć.

W końcu chodził za Benkejem krok w krok, wyci?” gając w jego stronę łeb i usiłując go powąchać. Około p0’ łudnia tropiciel odwrócił się nagle i pozwolił do siebie podejść, a potem wyjął zza paska ostatni kawałek mięsa i podał na dłoni ogierowi. A później rozłożył ręce i znów zaczął nucić, kołysząc się na boki.

Nie wiem, czy coś było w pieśni, którą nucił, czy w zachowaniu Benkeja, ale rumak, który początkowo przypatrywał mu się nieufnie z odległości kilku kroków, też zaczął kiwać łbem, podążając za tym kołysaniem. Po chwili wyglądało tak, jakby tańczyli.

Trwało to wszystko długo i ludzie Smildrun siedzieli już na pniach i skałach otuleni futrami, popijając piwo z korzeniami oraz miodem, które grzali sobie w kociołku. Ja przemarzłem na kość i nie rozumiałem, jak Benkej to wytrzymuje, skoro sam był do pasa nagi.

Jednak stał tam i tańczył z ogierem, po jakimś czasie trzymając głowę tuż przy jego łbie, w zasięgu potężnych szczęk. Patrzyli sobie w oczy, Benkej nucił i trzymał dłonie po obu stronach wielkiego łba, ale nie dotykał go, choć koń ruszał głową tak, jakby Benkej popychał go dłońmi.

Potem Hebzagał postąpił krok do tyłu i płynnie powiódł dłońmi, a ogier przewrócił się na bok, mimo że tropiciel nawet go nie dotknął. Ludzie Niedźwiedzie porwali się na nogi, lecz wiwaty natychmiast ucichły, gdy przypomnieli sobie, że nic się nie uda, jeśli nie będą cicho. Spojrzałem na nich i zobaczyłem, że nieznośny gruby Smigrald stojący obok matki ma otwarte ze zdumienia usta i okrągłe oczy, a o to mi właśnie chodziło.

Tymczasem Amitraj podszedł do ogiera i stanął na nim jak na kamieniu. Zrobił kilka kroków na wielkim, Wypukłym tułowiu, ostrożnie usiadł na nim okrakiem, a potem położył się, opierając tułów na końskiej szyi, i znieruchomiał.

Po jakimś czasie ogier potrząsnął łbem, jakby się budził, i wstał. Benkej objął ramionami jego szyję i pozwolił się unieść, a potem przełożył nogę przez grzbiet i wyprostował się. Ogier wzdrygnął się i podskoczył kilka razy, pobiegł przed siebie, jednak nie wyglądało na to, że chce zrzucić tropiciela. Po prostu jechali razem.

Trwało to długą chwilę, po czym Benkej zsiadł z konia i odszedł jakby nigdy nic. Ogier patrzył za nim, strzygąc uszami, i zarżał, jakby zadawał jakieś pytanie, ale tropiciel szedł powoli, nie oglądając się za siebie. Koń wyciągnął łeb do przodu, wyszczerzył zęby i ruszył za nim. A Benkej szedł. Przemierzył łąkę, brnąc w śniegu, a ja zostałem i patrzyłem, jak stado najpierw spogląda w ślad za kroczącym za Hebzagałem ogierem, a potem stopniowo rusza za nim długim, wyciągniętym szykiem.

Benkej przekroczył strumień, przeskakując pomiędzy kamieniami, a potem odszedł jeszcze kawałek i zatrzymał się, czekając, aż konie za nim podążą, jednak nie odwracał się.

Kiedy stado przechodziło rzekę za przewodnikiem, podniosłem się, zabrałem rzeczy tropiciela i ruszyłem na końcu. Benkej znowu zaczął iść, prosto w stronę dużej zagrody z żerdzi, którą wznieśliśmy poprzedniego dnia, i wprowadził konie pomiędzy ogrodzenia, gdzie stały koryta łamanego zboża zmieszanego z kośćmi i kawałkami mięsa.

Poszedł aż na przeciwległy koniec ogrodzonego pastwiska, a kiedy ostatni koń minął wejście, mnie pozostało przesunąć belki i uwiązać je na miejscu.

Benkej wspiął się na ogrodzenie, usiadł na żerdzi tuż przy paśnikach i poczekał, aż ogier podejdzie i wyciągnie pysk w stronę jego twarzy. Wtedy pogładził konia po łbie i szyi i zszedł na drugą stronę ogrodzenia, i ruszył do mnie, by wziąć koszulę i futro.

Był aż niebieski z zimna i szczękał zębami tak, że nie mógł wykrztusić ani słowa.

Dopiero wtedy Ludzie Niedźwiedzie zaczęli wrzeszczeć.

Klepano nas po plecach i dano po rogu grzanego piwa. Benkej trząsł się tak, że trudno mu było utrzymać kubek przy ustach. Pozwolono nam obu iść do łaźni, co zdarzało się bardzo rzadko. Wtedy jednak Smildrun wyliczyła sobie, ile dostanie ze sprzedaży stada, i dało jej to wiele uciechy, a tubalny śmiech wznosił się nad gródkiem jak odgłos trąby.

Łaźnia była przytulnym pomieszczeniem wyłożonym jasnym, heblowanym drewnem, z ogromnym kamiennym paleniskiem, gdzie można było siedzieć na belkach wśród gorącej pary albo kąpać się w nagrzanej wodzie w wielkich cebrach. Pozwolono nam siedzieć tak długo, aż mróz wyparował z kości, i tego dnia nie musieliśmy już iść do pracy.

Nazajutrz kazano nam wysprzątać zagraconą szopę przy stajni, a potem przenieść tam swoje rzeczy, dostaliśmy nawet żelazny płaski garnek na nóżkach, w którym mogliśmy rozpalać ogień, wycięliśmy więc przy dachu dymnik, żeby nie zaczadzieć. A później posłano nas do koni i odtąd mieliśmy się nimi zajmować, karmić je, ułożyć i ujeździć, tak by nadawały się do sprzedaży na wiosnę.We dwóch mieliśmy z tym dużo pracy, ale lżejszej niż to, co kazano nam robić zwykle, i mogliśmy spędzać cały dzień poza gródkiem, obserwowani tylko przez strażnika na częstokole, który miał pod ręką łuk i trombitę, więc byli spokojni, że nie uciekniemy. Zresztą zrobiło się tak zimno, że nie przetrwalibyśmy w górach, nawet gdyby udało nam się uniknąć pościgu.

W tym czasie Benkej nauczył mnie obłaskawiać konie tak, jak robią to stepowi koczownicy, a także jak o nie dbać, w jaki sposób rozpoznawać, czy będą dobrymi wierzchowcami, jak leczyć, jak przycinać poroże, pielęgnować kopyta i wiele innych rzeczy.

– Podobno mieszkałeś w Sauragarze – powiedziałem. – Skąd więc wiesz tyle o koniach?

– Miałem krewnych wśród koczowników – odparł. – I spędziłem z nimi dużo czasu. Potem jednak poszedłem szukać szczęścia w mieście, gdzie życie miało być łatwiejsze, bardziej dostatnie i ciekawsze. Tylko to ostatnie się sprawdziło.

Kiedy znosiliśmy paszę albo usuwaliśmy gnój z zagrody, obserwował nas jedynie strażnik, jednak kiedy ujeżdżaliśmy konie, zawsze gdzieś w pobliżu znajdował się Smigrald, patrząc na nas swoimi wodnistymi oczami. Działo się dokładnie to, co chciałem, by się wydarzyło.

Kiedy syn naszej pani kręcił się w pobliżu albo siedział na ogrodzeniu, Benkej robił to, co mu kazałem.

Jadąc na wielkim ogierze na oklep, stawał na jego grzbiecie, zeskakiwał z jednej strony na drugą albo chował się pod końskim brzuchem. Kiedy zakładał siodło i kantar, pokazywał jeszcze więcej sztuczek, zabierał kij i udawał, że to łuk, pokazując, jak się strzela do tyłu, z końskiego boku albo spod łba.

Smigrald patrzył na to wybałuszonymi oczami przez cały dzień i nigdy nie miał dosyć. W tamtym czasie nawet zapominał lżyć nas, dźgać zaostrzonym kijkiem, kiedy coś robiliśmy, albo rozrzucać kopniakiem rzeczy czy strzelać do nas z kręconej rzemiennej procy. Po prostu patrzył na konie.

Z kolei kiedy pojawiała się Lśniąca Rosą, odgrywaliśmy inne przedstawienie. Ogier wtedy szalał, stawał dęba i wierzgał albo kopał w powietrze, wydając z siebie dzikie ryki. Każdy oglądał to, co chciałem, by widział.

Było jasne, że dzieciak będzie marzył najbardziej w świecie o tym, by dosiąść ogiera, a Smildrun, dla której był oczkiem w głowie, nigdy mu na to nie pozwoli.

Zagroda, w której ujeżdżaliśmy konie, stała obok, wznieśliśmy ją osobno i po kolei sprowadzaliśmy tam zwierzęta, które miały przywykać do kantara, potem do derki i siodła, a wreszcie jeźdźca. Jednak kiedy musieliśmy odejść, na przykład zwieźć paszę albo wywieźć gnój, dbaliśmy zawsze, by na tym wybiegu stał ogier, samotny i osiodłany, i tylko czekający na jeźdźca. Robiliśmy tak jedynie wtedy, kiedy wyraźnie nas odwołano i nikt nie mógłby potem mieć pretensji, że nie było nas w zagrodzie.

Robiłem tak kilkakrotnie, zupełnie jakbym zastawiał więcierz na rzece.

A na dziesiąty dzień mogłem wreszcie, wyszedłszy przez bramę, rzucić na ziemię kosz pełen bulw i uderzyć w wielki lament.

– Okropne! Zacna Smildrun! Okropne – wrzeszczałem. – On tam, na ogierze, sam! Nieujeżdżone! Nie trzeba na ogierze! Biedny Smigrald.

Smildrun wrzasnęła przeraźliwie, a potem puściła się biegiem za bramę, by zobaczyć swojego syna bezradnego i skulonego w siodle na cwałującym jak szalony ogierze. Przemierzyli już strumień i stawali się coraz mniejsi, ginąc w obłokach śniegu. Wierzchowiec rwał przed siebie i wydawało się jasne, że Ludzie Niedźwiedzie nie mają szans dogonić go na swoich ciężkawych koniach.

Mimo to rzucili się do siodłania wierzchowców, jeden przez drugiego.

Smoczyca siedziała już w siodle, kiedy przypadłem do jej strzemienia.

– Zacna Smildrun! – wykrzyknąłem z rozpaczą. – Amitraje uratować mały Smigrald! My umieć dogonić! Błagam, piękna Smildrun. Jeśli ogier wjechać do las, biedny Smigrald spaść na skała! Uderzyć w konar! Błagam! My sami. Dużo ludzie to ogier przestraszyć i biec jeszcze szybciej!

– To na co jeszcze czekasz, szczurku! – wrzasnęła przeraźliwym głosem.

Obaj z Benkejem pomknęliśmy do zagrody i nikt nie zastanawiał się, jak to się dzieje, że mamy osiodłane już konie.

– Grałeś kiedyś w harbagan? – zawołał Benkej, kiedy pędziliśmy bok w bok, chcąc przeciąć drogę ogierowi. Dzieciak na szczęście nie spadał, trzymał się kurczowo siodła i uzdy i darł wniebogłosy.

– Nie! – odkrzyknąłem. – Widziałem tylko, jak koczownicy grali w pałacu.

– Będzie tak samo! Rzucę ci go jak wypchany bukłak. Musisz złapać, bo po nas! Dalej sądzę, że będzie lepiej, jeśli pomkniemy prosto do przełęczy.

– Wiem, co robię – odwrzeszczałem. – Nie przejedziemy drugiej doliny, bo tam są wioski Smildrun, a jeśli nawet przejedziemy, to potem zamarzniemy w śniegach. Jednak spróbujemy, jeśli ten bękart spadnie, zanim go dogonimy!

Ogier zmęczył się już trochę i zaczął zwalniać, myśmy rwali jak wiatr. Lodowate powietrze wdzierało mi się do gardła, zatykało oddech i przez chwilę czułem się wolny. Myśl Benkeja, by po prostu pomknąć przed siebie, wydała mi się bardzo kusząca. Przeszło mi jeszcze przez głowę jak błyskawica, by porwać małego, ale to nie był mądry pomysł. Oszalała ze zgrozy Smildrun nigdy nie przestałaby nas ścigać.

Potem był tylko tętent kopyt na zmrożonej ziemi i szalony cwał. Przeskakiwaliśmy skały, wymijaliśmy drzewa i byliśmy coraz bliżej.

Benkej przyspieszył i zrównał się z ogierem od prawego boku, ja pędziłem obok tropiciela.

– Teraz! – krzyknął i wychylił się w bok, po czym chwycił wrzeszczącego i wierzgającego Smigralda za kołnierz i pas z tyłu, szarpnięciem ściągnął z siodła i przewiesił przez kark własnego wierzchowca. Dzieciak nadal wił się i wierzgał, więc byłem całkiem pewien, że spadnie, jednak Benkej niechcący zawadził go łokciem nad uchem i syn Lśniącej Rosą jakoś tak obwisł.

Rzeczywiście cisnął mi go jak bukłak, ale jechaliśmy tuż obok, więc chwyciłem nieprzytomnego grubego chłopaka bez trudu. Przełożyłem go przez koński grzbiet jak upolowane zwierzę i zacząłem zwalniać stopniowo swojego konia, podczas gdy Benkej przeskoczył na grzbiet ogiera.

Jechałem jako pierwszy, patrząc Smildrun prosto w oczy. Zsunęła się z siodła bezwładnie, niczym ktoś śmiertelnie zmęczony, a potem opadła na kolana. Chwyciła garść śniegu i roztarła po twarzy, widząc, jak nadjeżdżam ze Smigraldem zwisającym z końskiego grzbietu.

Wyglądała strasznie – jak demon. Z twarzą purpurową w jednych miejscach, a białą jak śnieg w innych, jej włosy okalały głowę jak chmura płomieni. Łzy płynęły z oczu Smoczycy strumieniami, kapało jej z nosa i wykrzywionych zgrozą ust. Grudki śniegu topniały na twarzy i ściekały jak ślina.

Zatrzymałem konia, ściągnąłem chłopaka i wziąłem go na ręce.

– Żyje – powiedziałem. – Tylko lekko uderzył. Nie będzie mu nic, piękna Smildrun.


– Co nam to dało? – spytał Benkej, gdy siedzieliśmy w naszej szopie, patrząc w żelazne palenisko, na którym żarzyły się węgle i płonęło leniwie polano. Na zewnątrz wył lodowaty wiatr, zawodząc w dymniku i siekąc śniegiem. Nasze futrzane kurty i czapki schły przewieszone przez kije pod dachem i w szopie, którą uszczelniliśmy gliną i mchem, było dość ciepło.

– Na razie prawie całego pieczonego wyskoczka – zacząłem wyliczać. – Dzban piwa i dwa placki chleba. Kawałek suszonego sera, cebulę i dzbanek zupy. Kosz torfu

i naręcze drew. To na początek. Ale prócz tego dało nam wiele rzeczy niewidzialnych. Dało nam nowe możliwości.

– Ale ani kroku bliżej otwartej przestrzeni – oznajmił, ogryzając dokładnie kość.

– Na otwartej przestrzeni umieralibyśmy teraz z zimna, kuląc się pod skałą lub zwalonym drzewem. Bezbronni i głodni. Nie moglibyśmy palić ognia, tylko słuchalibyśmy zawodzenia zamieci niepewni, czy to nie wycie tropiącej sfory albo głodnych roiho. Zacny N’Dele miał rację. Ucieczka teraz nic by nam nie dała. Uciekniemy, Benkeju. Kiedy wróci słońce, śniegi stopnieją i znowu zazieleni się trawa. I trzeba, byśmy do tego czasu byli syci

i w pełni sił. Byśmy nie musieli obawiać się każdego dnia. Zanim nie złapałeś tabunu, byliśmy zagnani do kąta, bez możliwości ruchu. Teraz z każdym dniem stajemy się coraz ważniejsi dla słodkiej Smildrun.

– Bardzo chciałbym zabić tę kobietę, zanim odejdziemy – wycedził. – Obiecałem to Harulfowi i Snakaldiemu. I chcę też zobaczyć, jak gasną wężowe oczy tego parszywego Amitraja.

– Może tak się stanie – odparłem. – Choć sama ucieczka jest ważniejsza.

– Chętnie wyjąłbym nóż z ukrycia – powiedział, oglądając krótki, gruby kawałek kości, który wyłowił z zupy i wyssał z niego szpik. – Z tej kości łatwo można by zrobić fujarkę. Dla ludzi w takim położeniu jak my, bez wolności, bakhunu, kobiet i odpowiedniej ilości dobrego korzennego piwa, jedyną pociechą może być tęskna muzyka.

– Szybko zaciekawiliby się, jak ją wyrzeźbiłeś – odrzekłem. – Nikt nie uwierzy, że wydłubałeś kawałkiem kamienia.

– Przecież wiem – burknął i wrzucił kość w palenisko, a potem zamarł na chwilę i zmarszczył brwi. – Ktoś tu idzie. Co to za ludzie, że chce im się naprzykrzać innym po nocy w taką pogodę? Nikt im przecież za to nie zapłaci.

Nadstawiłem uszu, ale słyszałem tylko zawodzenie wiatru.

– Idzie, idzie – potwierdził Benkej. – Ma filcowe buty, sapie i jest lekki. A przed chwilą kaszlał i myślę, że to nasz ukochany rodak, syn chorego baktriana i wodnej świni, zacny Udułaj Oby-Go-Pokaziło, pragnie złożyć nam wizytę.

Drzwi szopy skrzypnęły i uchyliły się, wpuszczając lodowaty podmuch wiatru, chmurę śniegu i Udułaja, okutanego od stóp do głów oblepioną śniegiem derką.

– Ty! – warknął z wściekłością, mierząc we mnie swoim kijem. – Księżycowy psie, Terkej, czy jak cię tam zwą. Natychmiast do dworu! Zacna Smildrun cię wzywa. I mam nadzieję, że…

Benkej, nie wstając z derki, na której siedział, zagarnął jedną nogą, jednocześnie chwytając kij. Udułaj przekoziołkował przez własne ramię i gruchnął w glinianą polepę, aż podniósł się pył.

– Wpuszczasz tu zimno – tchnął mu do ucha Benkej, który siedział tuż za jego plecami i zgniatał grdykę trzymanym oburącz kijem. – To rzecz pierwsza. Druga, to że należy stukać do drzwi, zanim gdzieś się wejdzie. Trzecia jest taka, że gospodarzy trzeba pozdrowić, gdy się zachodzi do czyjegoś domu. Powiedzieć: „Dobry wieczór, drodzy ziomkowie”. Tak jak ty postępują tylko dzikusy i zupełna hołota z Kamirsaru. Służyłem kiedyś w tymenie „Słonecznym” i wiem, że Kamirsarczycy to nie ludzie. Lecz z dzisiejszego wieczoru wyniesiesz nie tylko naukę dobrego wychowania, ale i tę, że wiele jest chwil, gdy nikt z tamtych cię nie widzi. A to groźny kraj. Wystarczy moment nieuwagi i łatwo zginąć. Przez ostatni miesiąc jeden z tamtych umarł, a dwóch ledwo dycha, jeden ledwo dziś uszedł z życiem. A urodzili się tutaj, nie w dole kloacznym w Kamirsarze. A ciebie, synu kozła, kto opłacze?

Puścił kij i Udułaj upadł na twarz, charcząc i kaszląc. W tym czasie ja zakładałem niechętnie spodnie i futrzaną kurtę. Staruch uniósł się w końcu, trzymając jedną ręką za gardło i gestykulując żywo chudą pięścią drugiej. Miał zupełnie fioletową twarz i nie mógł mówić.

– Lepiej się zastanów – poradziłem mu. – Nim zaczniesz złorzeczyć i grozić, pomyśl, co się stanie, jeśli rano znajdą jednego głupiego Amitraja w zaspie zupełnie sztywnego. Nie wiesz, to powiem ci: nic się nie stanie. Głupi staruch zmylił drogę w zamieci, poślizgnął się i skręcił kark. Bywa.

Nic więc nie powiedział, wstał, łypiąc ponuro, i na powrót okręcił się swoją opończą. Benkej uprzejmie podał mu laskę, a potem nagłym ruchem zabrał sprzed dłoni. W końcu wyszliśmy jednak, a Udułaj nie chciał iść Przodem, tylko dreptał kilka kroków za mną. Nie przeszkadzało mi to, drogę do dworu Lśniącej Rosą znałem.Kiedy weszliśmy przez rzeźbione odrzwia, cali oblepieni śniegiem, wysmagani wiatrem i ścięci palącym mrozem, wewnątrz oślepiło mnie światło, zadławił zaduch i ogłuszył hałas. W wielkiej halli rozstawiono stoły, na palenisku płonął wielki huczący ogień, a bracia i kuzyni Smildrun siedzieli wokół stołu, wrzeszcząc jeden przez drugiego i pijąc na umór. Młoda kobieta z Kangabadu, szlochając, zbierała na klęczkach skorupy stłuczonego dzbana, nie przejmując się już podartym na piersi i mokrym od wina lnianym giezłem.

Półnagi siostrzeniec Smildrun chwiał się przy stole, z uniesionym rogiem, którym przepijał do siedzącego u szczytu swojego wuja. Smilurf był nagi, cały owiązany na piersi pasami płótna, z jedną ręką zawieszoną na temblaku i ledwo trzymał się na drewnianym krześle z oparciem. Tylko dłoń zaciskająca się na srebrnym pucharze wydawała się żywa.

– I to ci jeszcze powiem, Smilurfie – ryczał tamten z rogiem – że jeśli nie postawi cię na nogi dobra, gorąca suczka z Amitraju, taka jak ta, to nie wiem, czyś tęgi chłop! Wątpia ci może odbiło, ale reszta powinna rosnąć jak trzeba!

Smilurf usiłował się uśmiechnąć albo może coś powiedzieć, jednak zakaszlał tylko i struga krwi popłynęła mu po podbródku, wsiąkając w pozlepianą brodę.

– Chciałem jedynie pomóc wam żyć w bojaźni Pramatki – wyszeptał Udułaj. – Żebyście nie zdziczeli jak oni. Pamiętali, że jeden jest niczym. Że dobro to zawsze wspólnota i przykazania Podziemnej. Widzisz, jak wygląda życie tych, którzy nie znają posłuszeństwa i skromności? Chcesz być jak zwierzę?

– Prowadź, starcze – burknąłem.

Poszliśmy korytarzem wzdłuż rzeźbionych belek, aż znaleźliśmy się przed nabijanymi rzędami ćwieków drzwiami.

– Otwórz je i wejdź – zaskrzypiał Udułaj. – Odbierzesz teraz lekcję pokory.

Pchnąłem więc drzwi, czując, jak wali mi serce.

W komnacie nikogo nie było, stało w niej wielkie łoże z wezgłowiem rzeźbionym w końskie łby, zarzucone futrami, ogromna skóra jakiegoś kosmatego potwora leżąca na drewnianej podłodze i kamienne palenisko, w którym żarzył się torf. Był tam jeszcze stojak, na którym wisiał półpancerz z tłoczonej skóry, o kształtach mogących pomieścić wielkie cielsko Smildrun, nabijany żelaznymi lamelkami i hełm zasłaniający kark oraz górną część twarzy. Na ścianie wisiała tarcza, a na niej miecz i włócznia. Wszystko to było do przewidzenia.

Jednak prócz tego na kołkach wisiały łańcuchy z kajdanami, pęki rzemieni i kilka plecionych biczów. Mogłem się tego spodziewać w szopie przy chacie niewolnych albo w zbrojowni, ale w alkierzu? Spojrzałem w drugą stronę i omal nie wrzasnąłem. Wzdrygnąłem się z uczuciem, jakbym połknął własne serce.

Na niewielkim rzeźbionym stoliku stał bowiem czarny posąg, który spojrzał na mnie wyszczerzonymi kłami i wybałuszonymi oczami Azziny, Pani Żniw. Brzemiennej i tańczącej z misą, która czekała na ofiarną krew. Obok leżały nóż z obsydianu i puchar zrobiony z czaszki.

Może była to pamiątka z wyprawy wojennej na nasze ziemie?

Może.Zza drugich drzwi dochodziły mnie dźwięki muzyki, słyszałem chichoty i jazgotliwy, zawodzący śmiech Lśniącej Rosą. Pchnąłem te drzwi.

Łaźnia. Osobista łaźnia Smildrun, wielka, wyłożona polerowanym kamieniem i drewnem. W twarz uderzyła mnie gorąca para i przez chwilę nie widziałem niczego. Smildrun siedziała na drewnianym krześle, naga, czerwona od gorąca i lśniąca od potu, składała się cała z nabrzmiałych fałd, jedna na drugiej, i nie umiałem powiedzieć, które z nich to jej piersi. Wspierała się tłustymi stopami o podest, z rozrzuconymi kolanami i wyglądała jak Pramatka.

Inne kobiety siedziały rzędem na ławach, była tam jej siostra i dwie kuzynki, a nawet dwie niewolnice i jeszcze jakieś szwagierki. W Domu Rosy mieszkało siedem młodych kobiet i wszystkie najwyraźniej właśnie zażywały łaźni, kiedy Smildrun wezwała mnie przed swoje oblicze. Stare kobiety mieszkały w osobnym obejściu i, zdaje się, nie miały wiele do gadania.

Nie widziałem wyraźnie, bo niewolnica chlusnęła czerpakiem wody na rozżarzone kamienie i wszystko spowiła znowu gęsta, gorąca para. Prócz tego w powietrzu unosił się ostry korzenny zapach.

Smildrun spojrzała na mnie ze swojego tronu, ale nie uczyniła żadnego gestu, by osłonić swoją nagość.

– Szczurek! Rozbieraj się, hajsfyngal Gdzie mi do łaźni w futrach!

Rozebrałem się i zostawiłem ubranie przed drzwiami, nie wiedząc, co mógłbym z nim zrobić.

A potem wszedłem w kłęby pary, dźwięki muzyki granej na harfie i chóralne chichoty.

Stałem w dusznym upale, przede mną majaczyły niewyraźne sylwetki, zewsząd pojawiały się dłonie, które szczypały mnie albo szturchały, zanosząc się niepowstrzymanym chichotem. Któraś podstawiła mi nogę, upadłem na ławę, na rzędy śliskich ud i kolan, wzbudzając chóralny pisk i nową kanonadę śmiechu.

Ostry zapach kręcił w nosie, niepokojąco znajomy.

Ujrzałem nagle pociągłą, zalaną potem twarz jednej ze szwagierek Smoczycy, o dzikim wzroku i tak zmniejszonych źrenicach, że zmieniły się w czarne kreski tnące bursztynowe oczy na pół z góry na dół.

Harhasz.

Czarna Żywica Snów.

Nie umiały palić tego w fajce ani w wodnej tycie, więc rzucały grudki żywicy na rozżarzone węgle, a dym mieszał się z parą. Niewiele go było, ale i tak czułem, jak kręci mi się w głowie.

Smildrun kopnęła mnie znienacka w twarz, nie unosząc się przy tym z fotela, i zwaliłem się na mokre deski. Przy podłodze było trochę chłodniej.

– Wstawaj! – krzyknęła.

Wstałem, wyplułem krew i nagle ktoś mnie smagnął z tyłu. Nie pletnią ani rzemieniem, ale rózgą. Giętkim prętem wyciętym z jakiegoś krzaka. A potem jeszcze raz.

I znowu.

– Ale jesteś brudny, szczurku! – Zaniosła się jazgotliwym śmiechem. – Trzeba zetrzeć z ciebie ten brud.

Pomyślałem, że los niewolnika jest ciężki.

Wszystkie miały rózgi, niektóre dzierżyły po kilka naraz i miałem wrażenie, jakbym dostał się pod kosy rydwanu. Przez chwilę nie wiedziałem, co mam osłaniać, lecz wystarczyło jedno dobrze wymierzone smagnięcie, żebym się tego nauczył.

Rózgi zostawiały ślady, ale nie cięły skóry tak głęboko jak pletnia. Po jakimś czasie byłem cały w opuchniętych pręgach, lecz nie krwawiłem.

Trwało to bez końca, wokół unosiły się kłęby pary a ja byłem chłostany wśród świstu rózeg i chichotu, aż wreszcie Smildrun zaklaskała i bicie ustało.

– Teraz twoja kolej – zawołała. – Jesteś podrostkiem, ale masz ciało mężczyzny, pokaż więc, że jesteś mężem!

Rzuciła mi pęk rózeg, o wiele cieńszych i delikatniej szych niż te, które zostawiły pręgi na mojej skórze, nie które jeszcze miały na sobie liście. A potem wszystkie zacne niewiasty z dworu wstały z ław i zaczęły nadsta wiać ciała, bym je smagał, także Smildrun wyciągnęła swoją grubą nogę, później drugą. Nie miałem pojęcia co to wszystko znaczy, uznałem tylko, że co ma być, to będzie. Kilka z tych kobiet wyglądało wcale ponętni miały smukłe ciała i egzotyczne, pociągłe twarze, jednak w ogóle mnie to nie cieszyło. Coś mi mówiło, że zginę tu skoro pozwalają mi widzieć swoje nagie ciała. Wprawdzie myślałem o tym jak o obrzędzie w Domu Kobiet w Amitraju, ale przecież widziałem tutaj posąg Azziny.

Nie smagałem ich zbyt boleśnie, wiotka miotełka na to nie pozwalała, ale robiłem, co się dało, a rechot Smildrun unosił się w łaźni jak kwik świni.

Kiedy wszystkie damy odwróciły się do mnie plecami, wypinając pośladki, znalazłem ukradkiem porzuconą rózgę i wysmagałem je, budząc chóralne piski pełne oburzenia, lecz Smildrun śmiała się tak, że leżała bokiem na swoim tronie.

Zaklaskała w ręce i tupiąc, przepędziła kobiety do drugiego pomieszczenia, wśród chóralnych protestów, chichotów i dzikich wrzasków. W parze znajdowało się niewiele dymu z harhaszu, ale siedziały tu długo i wszystkie były otumanione.

A potem sięgnęła po dzban i nalała mi do drewnianego kubka.

– Napij się, szczurku – powiedziała. – Przyda ci się. Zabrzmiało to złowieszczo.

W kubku była ambrija zmieszana z palmowym winem i odrobiną żywicy. Przełknąłem niewiele, resztę ukradkiem wyplułem. Smildrun wypiła łyk prosto z dzbana, a potem prychnęła winem na kamienie i czknęła potężnie. Jej wspaniałe zwykle włosy były zupełnie mokre i przyklejone do czaszki i wyglądała jak ogromna, wzdęta żaba.

Po namyśle wyciągnąłem w jej stronę kubek i tym razem niczego nie wyplułem.

– Oddaj kubek – zażądała zaraz. – Za mały jesteś.

A kiedy wyciągnąłem ręce, nagle zarzuciła na nie rzemienną pętlę i ściągnęła ją, a potem uwiązała do ławy. Zamarłem pochylony i na próbę szarpnąłem rzemień. Nic z tego.

– Wciąż jesteś brudny – oznajmiła, biorąc do ręki rózgę. – Ciągle i ciągle.

Nie bardzo mam ochotę opowiadać, co było dalej. I nawet nie chodziło o chłostę, ale o to, co musiał zrobić wąż przyczajony w liściach. Zrozumiałem bowiem, czego chce ta kobieta, i wiedziałem też, że muszę jej to dać, choć najbardziej chciałem ją zabić i choć budziła we mnie wstręt. Nawet jej ostry zapach, kiedy tańczyławokół mnie, smagając rózgą, był nieznośny i piżmowy, jak odór ogolonej niedźwiedzicy. Wiedziałem też, że jeśli wszystko potoczy się tak, jak Smoczyca się spodziewa, mój los będzie taki sam jak innych młodych niewolników. Zmiażdży mnie, pochłonie i wypluje. W pojęciu Smildrun dostąpiłem zaszczytu, ale wiedziałem, że to ja muszę ją zniewolić.

Miałem jednak nauki mojej słodkiej nauczycielki i kochanki. Mojej mądrej Aiiny, która kiedyś powiedziała mi, że to, co dzieje się pomiędzy kobietą i mężczyzną, to wojna.

I tym razem to naprawdę była wojna. Walka na śmierć i życie.

Ona chciała poniewierać mną, włóczyć po ziemi, drapać i kopać. Chciała przywlec mnie za kark jak szczeniaka. Chciała zmusić, bym lizał jej stopy. Chciała zmusić do wszystkiego, co tylko strzeli jej do głowy.

Pozwoliłem jej.

I wykorzystałem to. Wiedziałem, jak.

I urobiłem ją stopniowo jak wosk, który w moich rękach stawał się coraz miększy i miększy.

Było to okropne i obrzydliwe. Była w tej chwili moim największym wrogiem, a ja musiałem być czuły i słodszy niż ambrija z miodem. Zdołałem, bo zamykałem oczy i czułem Aiinę. Czułem jej zapach, dotykałem aksamitnych ud zamiast zrogowaciałej, kudłatej i obwisłej skóry Smildrun. Zamiast zwałów tłuszczu wiotką, wężową talię i krągłe, twarde pośladki. Zamiast zawodzącego śmiechu słyszałem głos Aiiny. Czułem smak Aiiny, jakby na chwilę zawróciła z Drogi Pod Górę, by znaleźć się w moich ramionach. Znowu. Tylko Aiina i ja.

I na krótką chwilę dałem lśniącej od potu Smildrun to, czego nigdy nie dał jej żaden mężczyzna. I zaraz zabrałem, by wierzyła, że potrafię otworzyć jej krainy szczęśliwości, i żeby chciała więcej. I żeby zrozumiała, że nie wydrze tego siłą, że za pomocą pletni i łańcuchów może dostać tylko to, co zwykle.

Kiedy wracałem do naszej szopy, przepełniało mnie obrzydzenie do samego siebie i całego świata. Wiedziałem, że zyskałem, co chciałem, i że było to konieczne. I zachowałem odrobinę dumy tylko dlatego, że nie pomyślałem ani razu o Wodzie. Tak jakbym w ten sposób mógł ją przed czymś uchronić. Aiina zrozumiałaby natychmiast i dlatego była ze mną, by dodać mi sił. Woda nie.

Benkej nadal czekał przy ognisku, próbując palić różne liście w swojej fajce, ale krzywił się tylko i wystukiwał je po chwili.

– Wojna to tryumf konieczności – powiedział, wręczając mi dzban. – Zaoszczędziłem. Wypij, tohimonie.

– Jeśli pięć dzbanów nie zmyło tego smaku… – powiedziałem i obaj się zaśmialiśmy, choć ja raczej gorzko.


Kilka dni później pod gród zajechali znów kupcy i rozbili się w tym samym miejscu co zwykle. Ich wozy miały zdjęte koła, a od dołu przyczepione płozy, woły parowały pod kosmatą zimową sierścią. I wypatrzyłem między nimi dziewczynę, która jechała na jednych z sań. Miała pancerz z utwardzanej skóry i futrzany kołpak wzmocniony misiurką. Na płaszczu miała naszyty krąg materiału, na którym szkarłatną nicią przedstawiono wijącego się potwora ze skrzydłami i głową drapieżnego ptaka, a tułowiem lwa lub leoparda. Wiedziałem, że takie stwory nazywają gryfami.

Dwa dni trwało, zanim zdołałem podejść do dziewczyny na osobności z rogiem grzanego piwa.

– Harulf? – spytałem, wskazując haft na jej płaszczu. – Czytający Ze Śniegu? Znałem Harulf. Harulf Ludzie Gryfy. Dobry człowiek.

Zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie z góry, była bardzo wysoka. Oparła dłoń na rękojeści miecza.

– Wiesz coś o moim szwagrze? – zapytała. Zasiałem następne ziarno.”

Kto raz ujrzał piękno,

ten zawsze za nim tęskni.

Złotem lśnią grodu świetlice,

szczęśliwy – myślę – żyłbym tutaj.

(Svipdagsmdl – „Pieśni o Svipdagu)

Загрузка...