Rozdział 5. Lodowy Ogród

Morze ciska się, ryczy, przetacza wały zielonej wody. Wiatr zdziera z fal płaty drobnej piany, siecze ostrym, drobnym lodem. A my płyniemy. Tam, gdzie kieruje się dziób drakkara, woda jest spokojna, najwyżej zmarszczona drobną falką w podmuchach wściekłego wichru. Taka niewielka plama gładkiej tafli przypadkowo wypadająca pomiędzy falami.

Zawsze tam, gdzie kieruje się dziób lodowego okrętu. Wodne góry zwieńczone dymiącymi szczytami rozdzielają się przed nami, zapadają na chwilę w głębinę, wypłaszczają tam, gdzie mamy płynąć. Czasem niewielka w tym całym morskim chaosie, dwu-, trzymetrowa fala rozbryzguje się o sterczącą w niebo stewę z głową smoka, spłukuje lodowy pokład, zamarza soplami na szczękach smoka i obrasta pękami kolców szpigaty. Okręt kiwa się lekko, wchodząc na długie, obłe fale, które pojawiają się tylko dla niego, jakby sztorm wygładzał mu drogę. I płyniemy – na północ.Można spać, jeśli ktoś nie cierpi na chorobę morską, można siedzieć w mesie, w mdłym poblasku lśniących w ściennych akwariach ryb, i popijać gryfie mleko z wodą jak Grunaldi albo kiwać się smętnie z trupio bladą twarzą i pustym dzbanem pod ręką jak Sylfana i Warfnir, albo spać godzinami jak Spalle.

Dziwne walce spalają się powoli w piecu liliowym płomieniem, lodowy pokład jest szczelny, więc siedzimy w cieple i jest sucho. Ryk sztormu słychać jak z oddali. Tuż zza burt dobiega syk piany i chlupot wody, kiedy omywają nas fale.

To nie ja wygładzam drogę przed dziobem, to nie ja uciszam sztorm. Okręt sam realizuje swój tajemniczy program i wiezie nas gdzieś w wodno-lodowy chaos, blizard, śnieżycę i czarne niebo. Okręt sunie na północ przez rozjuszone morze, ale nikt nie stoi przy sterze.

Sztorm trwa trzeci dzień. Mdłości ustąpiły mi na drugi i teraz reaguję wściekłym głodem. Mógłbym pożreć nasze wierzchowce, które obrządzam trzy razy dziennie, wygarniając nawóz przez tylną rampę uchylaną prosto w burzę i ryk wiatru, nad spienioną wodą w kilwaterze. Spycham obornik z ramp, tak jak kiedyś spychałem zasobniki z pomocą humanitarną. Ale tym razem nie dostarczam nikomu niczego wartościowego. Wyrzucam tylko gówno w morze. Poję zwierzęta, karmię paszą z tłuszczem. Rozmawiam z Jadranem. Sprawdzam sprzęt.

Zmuszam ludzi, żeby popijali esencjonalny rosół, który stale stoi na kuchni w kołyszącym się kociołku, lecz Sylfana i Warfnir z trudem utrzymują cokolwiek w żołądkach i nie rozstają się ze swoimi dzbanami, do których wymiotują co pół godziny. Strach pomyśleć, co by było, gdyby nie taryfa ulgowa, jaką funduje nam nasz okręt. Wmuszam w nich tyle, ile jest niezbędne, żeby się nie odwodnili i nie opadli z sił.

Kiedy wyszliśmy z ujścia Dragoriny, rozwinął się żagiel. A właściwie urósł. Najpierw część masztu odłamała się i przekręciła powoli, stając się gafelbomem, a potem pojawiła się pod nim lodowa pajęczyna, która zgęstniała w kilka minut i zmieniła się w płat, pędnik składający się z wielu poziomych listew, które cały czas pracują, wychylają się lekko albo zamykają, łapiąc akurat tyle wiatru, ile trzeba, i pchają nas na północ, utrzymując prędkość i kierunek. Suniemy ostro na wiatr w lekkim przechyle, a morze rozpędza fale na boki i daje nam wolną drogę.

W ciągu doby co godzinę wychodzimy na tylny pokład, żeby pod osłoną burt i rufowej stewy obserwować rozjuszone szare morze pod brudnobiałym niebem. Albo czarne morze pod ciemnosinym niebem. Na zmianę. Ja, Grunaldi i Spalle.

Okutani futrami pod uderzeniami wiatru, który ciska nam w twarz lodowy pył i parzące zimnem krople słonej wody. Przywiązani liną do kraty zejściówki obserwujemy morze przed dziobem i za rufą. Ale widać tylko fale.

Kilka razy każdy z nas widział przy lepszej pogodzie niewielki czerwony błysk daleko za drakkarem, na horyzoncie. Iskierkę czerwieni wśród zacinającego śniegu, kipiących fal i rozmazanej szarości w wielu odcieniach. Być może to żagiel. A być może złudzenie wzroku znużonego lodowatą szarością.

Zresztą od kilkudziesięciu godzin nikt z nas go nie widział. Może zatonął. Może został z tyłu, a może zrezygnował.Żaden nie przyznał się do tego, co chodzi mu po głowie. Jest tylko jedna istota zdolna do tego, by ruszyć za lodowym drakkarem w sosnowej łódce z klepek, w kipiel zimowego morza.

Szkarłat.

Ta istota trochę mnie przeraża. Nie wiem, czy to człowiek, czy jakiś magiczny mutant. Nie znam nawet jego twarzy. Widziałem ją przez ułamek sekundy, a potem wypłynęły na nią te rozgałęzione wybroczyny i tylko to pamiętam. Maskę z wijących się po czole i policzkach czerwonych plam. Świetny kamuflaż. Najwyraźniej ma to na zawołanie. Kiedy chce, piętno pojawia się na jego twarzy i nikt jej nie rozpozna. Każdy zapamięta tylko upiorną maskę, a nie kryjącą się pod nią fizjonomię. Kto go przysłał? Kim jest ta kahdin7 Prorokini?

Czy rzeczywiście popłynął za nami w sztorm?

Płyniemy i kurujemy się. Nic wielkiego. Szramy i cięcia, bolesne, ale płytkie. Warfnir i Sylfana zostali trochę obici. Spalle chrypi przez opuchnięte od stryczka gardło. Grunaldi odchorowuje zatrucie.

Nie wiedziałem, czy Sylfana została zgwałcona, i bałem się pytać. Tymczasem wydaje się kompletnie nie przejmować. Kiedy nie leży złożona mdłościami, wyśmiewa się z napastników i twierdzi, że nie zdołaliby dokonać z nią niczego godnego uwagi, choćby mieli więcej czasu. Żadnej traumy, szoku, żadnej depresji. Żyjemy? To super. Dostali za swoje? To sprawa załatwiona. W moim świecie od dawna nie ma takich ludzi. Trochę mnie to przeraża.

Dziób unosi się, drakkar wpływa na kolejną, złagodniałą i wypłaszczoną falę, wokół ryczą dymiące pianą wodne góry wyższe od naszego masztu, a my suniemy spokojnie doliną.

Trzy dni później sztorm ustaje, pozostawiając po sobie krótką, rozkołysaną nerwowo powierzchnię. Morze przestaje wyglądać jak ilustracja chaosu i wściekłej furii, za to robi się naprawdę wyboiście. Na szczęście moja załoga stopniowo przestaje chorować. Najpierw Sylfana zaczyna rozmawiać i jeść, potem zbiera się do kupy Warfnir. Oboje nawet pojawiają się na pokładzie i odstawiają swoje nieodłączne dzbany.

W nocy dziewczyna wdziera się do mojej kajuty i dosłownie mnie gwałci. Kochamy się dziko i brutalnie, w plusku fal omywających burty i gwiździe wiatru na lodowych wantach. I jest tak, jakby chciała zetrzeć z siebie wspomnienie tego, co się stało, albo może tego, co mogło się stać.

Widoczność poprawia się trochę i zaczynamy mijać majaczące na horyzoncie wyspy. Czasem jako cień podobny do chmury, czasem znacznie bliżej. Skaliste i łyse albo porośnięte lasem. Rzadko można wypatrzyć jakieś osady na brzegu.

– Niewielu ludzi tu mieszka na stałe – tłumaczy Grunaldi. – Na niektórych wyspach tylko latem; rybacy, łowcy morskoni i płaskud. Niektórzy lubią łupić łodzie wracające z wypraw. Jesienny jarmark w Wilczym Zewie to coś, co powinieneś zobaczyć. Nasze Żmijowe Gardło to przy tym gra w deseczki. Tam na straganach leżą prawdziwe cuda, handluje się księżniczkami z Południa, ludzie noszą bite monety wiadrami, często spotykają się ograbieni na morzu i ich rabusie, a spory rozstrzygane są nie przez pojedynki, a prawdziwe bitwy, które toczy się w specjalnej dolinie.

– Może kiedyś – odpowiadam. – Brzmi nieźle.

Drakkar zmienia kurs i wpływamy w istny labirynt wysp i wysepek. Mijamy sterczące z morza skaliste łachy, o które rozbryzgują się fale, stada morskich ptaków podrywają się całymi chmurami i potem ciągną w ślad za drakkarem, napełniając powietrze tęsknym piskiem.

Godzinami stoję na dziobie i ze ściśniętym gardłem wypatruję otoczonych pianą skał, patrzę, jak o kilkanaście metrów mijamy najeżone kamiennymi ostrzami klify, jednak tajemniczy program okrętu prowadzi nas pewnie i bezbłędnie.

I wcale szybko.

Wielokrotnie spluwam za burtę i wyliczam, że robimy cały czas co najmniej sześć do ośmiu węzłów.

Równie często zerkam za rufę, ale tylko raz wydaje mi się, że może gdzieś z tyłu majaczy czerwony żagiel, jednak nie wiem, czy to wzrok płata mi figle.

Często zastaję też na rufie Grunaldiego albo Spalle, jak przepatrują horyzont za nami. Spotykamy się spojrzeniem, odpowiadają mi nieznacznym przeczącym ruchem głowy, ale nie mówią nic.

Przepływamy przez cieśniny i mijamy wyspy po skomplikowanym, zygzakowatym kursie. Zaczynam rozumieć, dlaczego nigdy dotąd Wybrzeże Żagli nie zostało najechane, mimo że naprzykrza się wszystkim mocarstwom tego świata. Jeśli nawet któryś cesarz czy król wysłał tu flotę z ekspedycją karną, to zapewne wciąż bezradnie błąkają się w tym labiryncie.

Po tygodniu wypływamy na otwarte morze, wyspy i wysepki zostają z tyłu albo majaczą ciemnymi smugami na zamglonym horyzoncie. Drakkar przyspiesza do dziesięciu węzłów, spod dziobu z szumem odpadają odkosy wody, jak skiby z lemiesza pługa, za rufą bulgoce kilwater.

Wieczorami w mesie do znudzenia omawiamy plan lądowania i ćwiczymy.

Przygotowany sprzęt piętrzy się na podłodze. Maskujące anoraki i spodnie, liny i kotwiczki, broń. Oczyszczone, przejrzane i starannie ułożone. Gotowe do użytku.

Nie wiemy, kiedy dopłyniemy na miejsce. To może zdarzyć się w każdej chwili.

Trzymamy więc wachtę „na oku” przez całą dobę, a od drugiego dnia rejsu po otwartych wodach chodzimy już wszyscy w pełnym rynsztunku.

Najwięcej czasu spędzamy na pokładzie, wpatrując się w horyzont i marznąc w drobnym śniegu. Mamy stargane nerwy i warczymy na siebie.

Coś wisi w powietrzu. To się czuje. Drażni jak wbita pod skórę drzazga, przeszkadza, nie pozwala spać ani rozkoszować się okrętowymi luksusami – lśniącą lodową toaletą albo gorącą wodą w lodowej kabinie prysznicowej.

Mimo to kiedy już do tego dochodzi, jesteśmy zaskoczeni.

Wyspa pojawia się przed dziobem, ale nie różni się od pozostałych, które mieliśmy wokół siebie. To, że od rana smocza stewa celuje prosto w ciemny pasek lądu na horyzoncie, niewiele znaczy, bo zdarzyło się już dziesiątki razy i dziesiątki razy tkwiliśmy na pokładzie z bronią w rękach tylko po to, żeby zostawić go potem z którejś burty i pozwolić zniknąć za rufą.

Po śniadaniu widzimy góry wyrastające pośrodku wyspy, ale Grunaldi gapi się na nie ze zmarszczoną brwią jak baran na karuzelę i nie jest niczego pewien.A potem przychodzi wiatr i rozpędza chmury. Trwa to ze dwie godziny i znienacka wychodzi słońce, a my jak ogłupiali patrzymy nagle na lśniący szarozielonym i żółtym bazaltem zamek, najeżony basztami i blankami murów obronnych, płynąc ledwo ze dwie mile od brzegu, prosto w ciemną paszczę portu otoczoną wyciągniętymi w morze murami pirsów, jak sięgające po nas ramiona.

Gapimy się bezmyślnie na twierdzę wrośniętą w stożkowatą górę o ściętym jak Fuji Yama wierzchołku i trwa to kilka sekund, a potem pokład wybucha chaosem. Tupotem nóg i bieganiną.

Na szczęście ćwiczyliśmy to tyle razy, że wszyscy wiemy, co mamy robić. Bieganina ustaje. Warfnir i Grunaldi przewieszają przez plecy zwoje lin, zatykają za pas składane kotwiczki, ja i Spalle zrzucamy brezent ze stojącej na pokładzie łodzi, Sylfana wspina się na maszt i wiąże do drzewca bomu solidny blok, który dostaliśmy od syna Wędzonego Ulle wraz z łodzią. Obaj ze Spalle wybieramy skrzypiącą, szorstką linę, szalupa dźwiga się nad pokład i kołysze, Warfnir i Grunaldi pchają ją w bok, żeby kil znalazł się za lodową burtą, wtedy luzujemy i łódź zjeżdża w dół po wypukłym lodowym boku drakkara, aż z plaśnięciem uderza o wodę. Sylfana czeka z uwiązaną do knagi na dziobie szalupy cumą, my szarpiemy pętlami z liny opasującymi jej kadłub, aż łódź uwalnia się i sunie wzdłuż burty, hamowana tylko cumą w dłoniach dziewczyny. Warfnir i Grunaldi znikają pod pokładem, słyszę, jak tupią tam po lodowych pokładach, a potem jak otwierają umieszczoną w achterze pochylnię, którą kiedyś daleko stąd weszliśmy na pokład lodowego okrętu. Spalle wybiera liny i demontuje blok, a ja odbieram od Sylfany cumę i przeprowadzam szarpiącą się jak koń szalupę na rufę, pod otwartą pochylnię. Drakkar tymczasem sunie coraz szybciej na spotkanie zamku, woda za burtą gotuje się, ciskając szalupą na wszystkie strony. Widzę dłoń Grunaldiego, jak sięga z rampy i przyciąga dziób bliżej, Warfnir skacze do środka, Grunaldi zaraz za nim i wtedy rozlega się upiorny ryk. Ogłuszający zew, trochę brzmiący jak alarm na lotniskowcu, a trochę jak ryk słonia. Jest równocześnie mechaniczny i zwierzęcy, przysiadamy z wrażenia, chwytając za broń, tylko ja nie wypuszczam cumy, ale kucam za burtą, jakbym spodziewał się ostrzału.

Stewa dziobowa wygina się łukowato do tyłu, lodowy smok rozwiera paszczę i ryczy, a potem pluje huczącą kulą ognia, która z trzaskiem wzbija się w powietrze, ciągnąc warkocz dymu.

– Spokój! – wrzeszczę na całe gardło. – To tylko ten zawszony smok! Oznajmia twierdzy nasze przybycie! Nic się nie dzieje! Znajdźcie drogę!

– Zaraz się zobaczymy! – odkrzykuje mi Warfnir z łodzi. – Rzucaj!

Puszczona cuma wije się po pokładzie jak wąż i znika za burtą. Łódź, skacząc na falach, znika z tyłu, widzę, jak maleje pomiędzy falami w naszym spienionym śladzie torowym, Warfnir wyciąga i zwija cumę, Grunaldi szykuje wiosła.

Twierdza rośnie w oczach, dostrzegam wieże o spiczastych hełmach, blankowane mury opasujące zbocze pięcioma czy sześcioma tarasami, długie proporce wijące siC na szczytach wież. Mury lśnią szkliście, mają gładką powierzchnię jak barwione przemysłowe szkło.Budowla jest spora. Mniej więcej wielkości twierdzy w Dubrowniku. I równie solidna, choć wygląda zupełnie inaczej. Ma wyraźnie gotycki charakter, wznosi się piętrami linii obronnych w górę zbocza i strzela w niebo dziesiątkami wież. Nie zbudowano jej przeciwko kolubrynom Mehmeta Zwycięzcy. Wzniósł ją ktoś, kto chciał mieć Kamelot, Carcassonne, Marienburg i Bouzov w jednym.

I czekał tam w środku.

Za pirsami awanportu, w polu ostrzału czterech wież i blankowanych murów, gdzie za chwilę wpłyniemy i będziemy tam osaczeni niczym karaluch w wannie.

Drakkar rwie coraz szybciej, jak zdrożony koń na widok stajni.

Gdzieś spomiędzy murów z łomotem wylatuje huczący pomarańczowym ogniem pocisk, kreśli na niebie parabolę czarnego dymu, a potem przelatuje wysoko nad nami i wpada z sykiem do wody trzysta metrów od lewej burty, rozlewając na powierzchni plamę ognia.

– Spokojnie – mówię. – To tylko strzał sygnałowy. Pokazują, że wiedzą o nas.

Z twierdzy dobiega nas ponure zawodzenie, przytłaczający, wielorybi dźwięk odzywający się wibracjami w przeponie.

– Koncha – oznajmia ponuro Spalle, zaciągając mocniej paski pancerza i chowając miecz do pochwy. – Koncha Lodowego Ogrodu.

Sylfana wygląda dziś jak walkiria, porozcinana spódnica odsłania jej długie nogi okryte do kolan nagolenicami, starannie dopasowany do jej ciała tłoczony półpancerz z utwardzanej skóry i nabijany lamelkami zdobią cyzelowane złotem tańczące płomienie, wijące się też na głębokim hełmie z nosalem i długimi osłonami policzkowymi, w eklektycznym, achajsko-wikińskim stylu. Tupie dziarsko w pokład, sprawdzając, czy wszystko dobrze leży, poprawia pas z mieczem, zakłada na lewą dłoń rękawicę z kolczą osłoną kiści i przekłada ją przez imaki tarczy. A potem przerzuca starannie spleciony warkocz za plecy i jest gotowa.

Siostra styrsmana Ludzi Ognia. Wojowniczka.

Następczyni głowy klanu.

Wódz.

Sam też jestem wystrojony we wszystko, co mam, i doskonale pasuję do tej całej operetki. Mamy przyciągać uwagę mieszkańców grodu i ewentualnie nie paść natychmiast pod deszczem strzał. Założyłem półpancerz, nagolenice i karwasze. Na swoim kompozytowym hełmie zamontowałem, co woziłem w jukach. Okularowy nosal, przedni okap, osłony policzkowe i rozłożysty folgowy nakarczek. Wyglądam teraz jak obłąkane skrzyżowanie Odyna z Tokugawą Ijeiasu. „Pieśń o Beowulfie” na deskach Cesarskiej Opery Tokijskiej.

Zapraszamy.

Zamek wydaje się rosnąć, wyciągać po nas obronne pirsy awanportu, wieże wbijają się w niebo, zawodzą konchy, wtóruje im niski, powolny łomot bębnów.

Nevermore siedzący na rufie kracze ponuro i startuje ciężko w niebo.

– Tchórz – cedzę, dopinając miskę podbródkową hełmu.

– Jeśli umrzemy teraz – powiada Spalle – to przynajmniej jak woje, z całą paradą. Trąbią nam i nawet bębnią. To dużo lepsze, niż zdechnąć na starość w słomie albo paść od ciosu obsranym zydlem w jakiejś oborze, jak mój wuj. Podoba mi się. Hindowi też się będzie podobało. Wzdycham.

– Jedziemy – mówię. – Ruszajcie się, wyprowadzać konie na pokład. Wiecie, co macie robić?

– Wiemy – odpowiada Sylfana ponuro. – A ty wiesz, co robisz?

– Mam nadzieję.

Przeciągam barki, poprawiam pancerz, a potem idę na rufę. Z dołu rozlega się już głuchy klekot kopyt, luk ładowni opada z jednej strony jak pochylnia, Spalle wyjeżdża pochylony, w pełnym rynsztunku, z tarczą w ręku i łukiem na plecach, za nim tupią wierzchowce Grunaldiego i Warfnira, Sylfana wyjeżdża za nim, holując luzem Jadrana. Wierzchowce rżą, stąpając niechętnie po pokładzie, i tulą uszy.

– Wraak! – wrzeszczy z góry Nevermore.

Pokład robi się wilgotny i lśniący. Z bomu i żagla kapią krople wody, nadburcia zaczynają się rosić, po stewie rufowej toczą się małe strumyczki. Słyszę, jak woda ciurka ze szpigatów i z pluskiem ścieka z burt.

Okręt zaczyna się topić.

Dryfujemy na krze.

Nie mogę dłużej zwlekać.

– Do roboty, Cyfral – mruczę. – Jedziemy z tym koksem.

Pojawiła się natychmiast, ciągnąc za sobą smugę rozjarzonego diamentowego pyłu. Drakkainen spojrzał na nią ponuro przez wizury swojego hełmu, a potem ruszył w stronę tronu wpartego plecami w stewę rufową i oparł z jednej strony tarczę, a z drugiej łuk. Splunął, po czym odwrócił się i usiadł.

Sylfana patrząca na niego z siodła zagryzła wargi i odwróciła głowę, kiedy zamarzał z trzaskiem, zmieniając się w lodową, pokrytą mchem szadzi rzeźbę.

Drakkar wzdrygnął się, ale nadal sunął przed siebie prosto pomiędzy główki portu. Smok poruszył łbem, a potem zaczął się rozglądać.

Wejście do otoczonej murami zatoki i basenów portowych zagradzał rozpięty pomiędzy pirsami monstrualny łańcuch o metrowych kutych ogniwach, kołyszący się tuż nad wodą, omywany przez fale. Kiedy dziób drakkara znalazł się o dziesięć metrów, z dwóch masywnych donżonów nieprzyjemnie przypominających bunkry rozległ się stalowy turkot potężnych zapadek i łańcuch z pluskiem runął w wodę, kolejne ogniwa wytoczyły się z kamiennych kluz w ślad za tonącą zaporą.

Drakkar rozciął wody awanportu i wpłynął w zatokę, pod osłonę murów, po czym skręcił przed nabrzeżem, gdzie ciasno stały najrozmaitsze łodzie i okręty. Trakkeny z Wybrzeża Żagli, jakieś smukłe łodzie o ostrych dziobach i łacińskim ożaglowaniu, dwie posępne trzypokładowe galery z kilkoma arkabalistami na górnym pokładzie, dwoma masztami i sterczącymi taranami z przodu, mierzącymi w otwarte morze.

Drakkar skręcił jednak przed nabrzeżem, chyląc się na jedną burtę, i popłynął prosto do bramy w kolejnym pirsie zwieńczonym murem obronnym. Następny łańcuch plasnął w wodę, najeżona kolcami brona odtoczyła się na bok i okręt wpłynął do małego basenu portowego, nad którym wznosiły się mury i dwie duże wieże z balkonami, gdzie stały potężne balisty otoczone przez zbrojnych.

Nosili zielone tuniki z wyszytym symbolem srebrnego drzewa i głębokie łebki z wydatnymi osłonami policzkowymi w stylu greckich hoplitów. Ostrza oszczepów spoczywających na łożach katapult mierzyły prosto w lodowy pokład. Za blankami murów pojawiły się rzędy ludzi z łukami i najwyraźniej solidnymi kuszami.

Drakkar wyhamował pośrodku basenu, dygocąc, jakby toczył wewnętrzną walkę. Woda wokół burt zmarszczyła się od wibracji, jednak okręt stał, a łeb smoka obracał się na pokrytej wżerami szyi, tocząc ponurym czerwonym wzrokiem jarzącym się jak dogasające węgle. Pysk smoka wyglądał coraz bardziej żałośnie, obrósł soplami, policzki pokryły się koronką owalnych otworów, część podobnych do rogów wyrostków nad oczami stopiła się albo zmieniła w bezkształtne guzy niczym wycmoktany cukierek.

Krata zamknęła się z żelaznym hurgotem i w basenie zapanowała cisza, słychać było tylko plusk wody cieknącej z burt topniejącego okrętu i nerwowe parskanie wierzchowców. Sylfana i Spalle stali bok w bok, w pełnym rynsztunku, za nimi czekały pozostałe konie. Nie poruszali się, tylko wierzchowce rzucały czasem łbami i ponuro żuły wędzidła w potężnych szczękach.

Wewnętrzny port był pusty, miał tylko niewielkie nabrzeże u stóp wieży zamknięte z obu stron murami i nie było tu nikogo. Wieża miała bramę, aktualnie zamkniętą, do której prowadziły szerokie schody i dwie kolejne, zamknięte w gotyckich ostrołukowych portalach bramy.

Okręt stał nadal i dygotał, i mierzono w niego ze wszystkich stron z czterech arkabalist, dwóch nieprzyjemnych katapult, z których sterczały całe pęki bełtów, co najmniej kilkunastu kusz wałowych średniej wielkości i kilkudziesięciu łuków.

Ponuro zahuczała koncha, po czym równocześnie otwarto wszystkie bramy. Rozległ się miarowy chrzęst ciężkich, idących w nogę oddziałów, które wymaszerowały ze wszystkich bram i prezentując dosyć baletową musztrę, zmieniły szyk, ustawiając się w trzy czworoboki – jeden na wprost, dwa z boków. Rzędy czarno-białych tarcz z rysunkiem drzewa równocześnie łupnęły brzegiem o ziemię, ustawiając płoty, opadły włócznie, za pierwszym rzędem tarcz ukazały się rzędy kusz, które pochyliły się, mierząc w okręt. Szyki zwarto i nie widać było prawie ludzi – tylko hełmy jak kolonia dziwacznych stalowych grzybów i ściany tarcz najeżone ostrzami.

– Dosyć tej komedii! – zaryczał smok po angielsku. – Przybyłem, bo mnie wezwałeś! Daj nam miejsce, żebyśmy mogli wysiąść! Jeśli zamierzasz zejść po tych schodach w pawich piórach, śpiewając „We are the Champions”, to możemy to obejrzeć z brzegu!

Wynurzyli się z bramy, ustawiając rzędami na schodach, i wyglądało na to, że rewia trwa nadal. Najpierw kilku zbrojnych w misiurkach, z twarzami zasłoniętymi kolczugą, potem trzy pokraczne półludzkie stwory o imponujących rozmiarach, na końcu niemal dorównujący im wzrostem, szczupły człowiek otulony płaszczem, z wysokim kapturem na głowie i kijem w ręku.

– Nareszcie! – zagrzmiał coraz bardziej koślawy i pokraczny smok głosem Drakkainena. – Każ im opuścić broń! Panuję nad tym statkiem. Naprawdę chcesz tu rzeźni?

– Proszę przybić do brzegu – oznajmił mężczyzna szkolnym, twardym angielskim. – I nie stawiać warunków. Przecież ten drakkar się topi. Za chwilę wyciągniemy was z wody bosakami. Proszę pokazać twarz i złożyć broń, to odwołam ludzi. Muszę się upewnić.

– Zabierz wojsko. Nie jestem głupi – warknął Drakkainen. – Wtedy pokażę twarz.

– Ja też nie jestem głupi. Proszę się nie targować, tylko przybijać.

– Chyba mamy impas – zauważył Vuko.

– Niezupełnie. Lód topnieje. Proszę po prostu złożyć broń i wysiąść na brzeg.

– Co on gada?! – wycedził przez ramię Spalle. – Co robimy?

– Czekaj!

Kawałek burty odpadł z chlupotem do wody i pływał obok, przybierając coraz bardziej mętną barwę.

– Uwaga! – szczeknął smok. Drakkar ruszył i popłynął w stronę nabrzeża, celując dziobem prosto w rzędy tarcz i oddział ustawiony na schodach wieży. Słychać było, jak skrzypią obrotnice katapult na balkonach i narożnych donżonach portu, prowadząc drakkar na celu. Okręt przyhamował lekko i obrócił się burtą do nabrzeża. Smok odwrócił głowę, gubiąc kawałki lodu i fragment dolnej szczęki, która spadła na bazaltowe molo, tłukąc się jak szkło. Bykołak zaryczał i potrząsnął trzymanym oburącz toporem.

Kiedy tylko burta musnęła molo, Spalle i Sylfana ruszyli, sprowadzając wszystkie konie, i stanęli rzędem na brzegu. Nadal nie mogli nigdzie pójść i nadal za plecami mieli czarną wodę portu, a przed sobą trzy oddziały kryjące się za płotem z tarcz i rzędami włóczni.

– Po prostu nie masz wyjścia – oznajmił mężczyzna w kapturze. – Albo wyjdziesz na brzeg i pokażesz mi twarz, albo spadniesz do wody. A jeśli to któreś z was, bydlaki, to spróbujcie tylko jednego zaklęcia, a rozniosę was wszystkich na strzępy.

– Opuśćcie broń! – warknął Drakkainen. – Zaprosiłeś mnie! Nie wejdę bezbronny i nie dam się wziąć do niewoli, do cholery! Jeżeli myślisz, że te parę katapult i balet moskiewski z tyczkami coś zmienia, to jesteś głupi! Okazałem dobrą wolę, wsiadając na twój deser lodowy, więc ty zabieraj tę lożę masońską z nabrzeża!

Gdzieś za zbrojnymi rozległ się jakiś tumult, mężczyzna cofnął się na chwilę w głąb bramy, a po chwili pokazał znowu, przepuszczając grupkę swoich czarno-białych strażników, którzy wyprowadzili przed sobą Grunaldiego i Warfnira ze związanymi z tyłu rękoma, w białych strojach maskujących poplamionych krwią i pchnęli ich na schody.

– O to chodziło?! – zapytał mężczyzna. – To ma być dobra wola? Wysłałeś skrytobójców?!

– Teraz, Cyfral – mruknął smok i rozpadł się wśród chmur mgły.

Lodowy okręt wypuścił kłęby pary i zapadł się w sobie, rozlatując na kawałki wśród kipiącej wody i ogłuszającego łoskotu pękającego lodu. Spalle i Sylfana ruszyli cwałem wzdłuż wybrzeża, ale nie zaatakowali nikogo, tylko zeskoczyli z koni, chowając się za tarczami. Zwierzęta okryte pancernymi czaprakami skuliły się, tworząc wokół nich żywą barykadę, i przywarowały na podkurczonych nogach.

Woda burzyła się i kipiała w miejscu, w którym przed momentem kołysał się okręt, mieszając wielkimi kawałami lodu, śródokręcie drakkara znikło, maszt złamał się wpół i uderzył o nabrzeże, i nie widać było nic poza chaosem, kłębami piany i chmurami pary. Koniec masztu oparty o kamienny pirs nagle rozszerzył się na końcu i porósł kolcami, a potem z wody wystrzelił podobny smukły kształt z kilkoma przegubami i uderzył o kamienie obok, potem następny i następny, resztki kadłuba wywróciły się na lewą stronę i z parującego, kipiącego chaosu wyłonił się podłużny, bezkształtny stwór na ośmiu członowanych nogach, kierując przed siebie ostre kleszcze jak chwytaki ratownicze, z płaskim tułowiem zakończonym tronem, z przechyloną na bok lodową rzeźbą wpartą w resztki stewy rufowej, która pokryła się w górę rzędem przegubów i nagle zaczęła wyginać, tworząc ogon.

Lodowy skorpion wielkości furgonetki błyskawicznie wylazł na brzeg, uniósł odwłok i runął naprzód, przebierając odnóżami w takim tempie, że niemal nie było ich widać, prosto na czworobok tarcz i włóczni blokujący mu drogę do schodów. Wyglądał trochę jak maszyna, z migającymi tłokami i korbowodami z lodu i buchając parą niczym lokomotywa, a trochę jak monstrualny stawonóg. Pędził tak przez dwie sekundy w upiornym świście strzał i bełtów sypiących się na lodowy tułów, uderzył w mur tarcz z łoskotem, rozrzucając je na boki i łamiąc nastawione włócznie, a potem przebił się, tłukąc we wszystkie strony szczypcami, roztrącając wrzeszczących ludzi i zmiatając ich z kamiennych stopni. Oszczep z katapulty łupnął w bazaltowe nabrzeże, krusząc skałę i miażdżąc umocowany do drzewca gliniany pojemnik, który bluznął na wszystkie strony plamami ognia.

Spalle i Sylfana wskoczyli na siodła, ich wierzchowce poderwały się do krótkiej szarży na schody, deszcz strzał sypiących się z murów opływał ich, jakby trafiał w szklaną kulę. Wbili się w tłum, roztrącając skłębionych ludzi. Idący z tyłu Jadran i pozostałe rumaki zaczęły wierzgać, kwicząc przeraźliwie. Ktoś doskoczył z boku, mierząc włócznią, łeb Jadrana skoczył po smoczemu do przodu, potężne szczęki chwyciły mężczyznę za ramię i pierś, po czym uniosły go wrzeszczącego w górę i cisnęły przez grzbiet prosto w tłum. Koń Warfnira stanął dęba, przebierając kopytami i zwalając na bruk zastawiających się tarczami gwardzistów.

Błysnęły miecze, woje trzymający Warfnira i Grunaldiego runęli na ziemię. Warfnir pochylił się, pociągając trzymającego go z tyłu strażnika, i rzucił o schody przez biodro. Grunaldi grzmotnął kogoś czołem w osłoniętą hełmem twarz, a potem zwalił się na niego i zaczął szarpać wykręconymi do tyłu rękoma, tnąc więzy o ostrze tamtego, Warfnir chwycił łęk siodła i wskoczył na grzbiet.

Ogromny faun zasłonił mężczyznę w kapturze własnym ciałem, ale zdzielony na odlew szczypcami poleciał prosto w skłębioną ciżbę poniżej. Drugie szczypce otwarły się i strzeliły do przodu, obejmując szyję mężczyzny i wbijając się w najeżone ćwiekami drzwi. Członowany ogon wygiął się nad tułowiem i skierował prosto w twarz uwięzionego znajdujący się na końcu zamiast kolca jadowego pęk obracających się powoli luf działka napędowego jak urwanego z helikoptera.Ogon odwrócił się, sunąc groźnie lufami wzdłuż blanek.

Mężczyzna krzyknął coś chrapliwie i natychmiast przestano strzelać, zbierający się do kupy stłoczeni gwardziści, usiłujący odtworzyć wokół szyk, cofnęli się.

Zapadła cisza.

W mechanizmie działka coś szczękało i przeskakiwało, lufy wirowały wokół osi. Mężczyzna znieruchomiał. Ludzie Drakkainena otoczyli go pierścieniem, osłaniając się tarczami.

– Chciałeś zobaczyć moją twarz – zgrzytnął lodowy posąg siedzący na korpusie skorpiona. Po czym pokrył się siatką pęknięć i rozsypał, ukazując Drakkainena w pełnej zbroi, który dźwignął się ciężko z tronu i przeszedł po grzbiecie potwora. Wśród dźwigni i przekładni przy kończynach tłoki tryskały miarowo kłębami pary.

Przyszpilony do wrót człowiek uniósł lewą dłoń i coś zaskrzeczał. Szczypce skorpiona buchnęły wilgocią i zaczęły się rozpadać. Tułów pokrył się wżerami i pochylił na bok. Sącząca się z potwora mgła wyciągnęła się wijącymi smugami do dłoni mężczyzny.

Vuko zaklął, podbiegł, dobywając miecza, i kopnięciem przybił mężczyznę z powrotem do drzwi, przykładając mu ostrze do szyi.

– Opuść rękę i każ ludziom się cofnąć. Jeśli nie przestaniesz ściągać mgły, zaraz jej użyjesz do tamowania krwi z przeciętej tętnicy. Dwie minuty, kolego, i do Bozi.

Mężczyzna opuścił ramię, diamentowa mgła otaczająca jego dłoń rozmyła się i rozeszła bezradnie, skorpion przestał się rozpadać, ale i tak wyglądał, jakby słoń zatańczył na nim czeczotkę.

Drakkainen zdjął jedną ręką hełm, upuścił na ziemię i zrzucił kaptur z głowy mężczyzny. A potem patrzył przez chwilę w milczeniu.

– Spodziewałem się człowieka – oznajmił mową Wybrzeża Żagli. – Skąd znasz język, którym mówiłem?

– Jestem Olaf Fjollsfinn – przedstawił się stwór o oczach wypełnionych bladoniebieskim lodem, gołej, gładkiej jak bazalt czaszce porośniętej lasem wyrostków przypominających zamek, z wieżami i blankowanymi murami. – Zgoliłem brodę, może dlatego mnie nie poznałeś. Puść mnie.

Drakkainen odsunął ostrze, ale nie schował go do pochwy.

– Mam rannych – powiedział sucho. Grunaldi miał strzałę wbitą w łopatkę pomiędzy oczkami kolczugi, Sylfana płytkie cięcie przez udo, a Spalle wgnieciony hełm, spod którego ciurkała krew.

– Ja też – przyznał Fjollsfinn. – Wystarczy mi, że nie jesteś żadnym z tamtych, poddaję się. Gdzie reszta? Ci tutaj też są z Ziemi?

– Tutejsi – oznajmił krótko Vuko. – Jestem sam. Ewakuacja latem, w tutejszym sierpniu, z wybrzeża na Pustkowiach Trwogi.

Bykołak i pan Orangutano-Lew stali tuż przy tarczach ludzi Drakkainena, warcząc i szczerząc imponujące kły.

– Odwołaj te dziwolągi z powrotem do Narnii, perkele. I tamtych pajaców też, znowu się przegrupowują!

– Spokój! Przerwać walkę! – wrzasnął Fjollsfinn, unosząc ręce. – Opuścić miecze! To są przyjaciele! Dosyć krwi!Odpowiedziało mu szemranie, które Drakkainen uznał za zaskoczone i nieprzychylne. Ładni przyjaciele! Fjollsfinn wyciągnął do niego dłoń. Vuko wahał się ułamek sekundy, pokrył to, przekładając miecz do drugiej ręki, i uścisnęli sobie nadgarstki zwyczajem Wybrzeża Żagli. Wojownicy w tunikach ozdobionych znakiem drzewa ponuro, lecz posłusznie rozeszli się do leżących na schodach i nabrzeżu kolegów. Nad portem tęskny zew ptaków mieszał się z krzykiem i jękami rannych.

Spalle obrócił się powoli wokół własnej osi i runął na bazalt, wypuszczając miecz.

– Masz tu lekarzy? – zapytał Drakkainen, chowając broń i klękając przy przyjacielu.

– Czterech – odpowiedział Fjollsfinn. – Ale raczej znachorów. Zaraz tu będą.


Zabitych było łącznie pięciu. Dwóch zabili Grunaldi i Warfnir, kiedy brano ich do niewoli, na schodach zginęło trzech, za to naliczyli dwudziestu siedmiu rannych, w tym trzech w ciężkim stanie.

Nie było czasu na dyskusje. Pracowali ramię w ramię, ubabrani krwią do pasa, pojąc leżących uśmierzającym wywarem, zakładając szwy, składając połamane kończyny w drewniane łubki i poganiając znachorów Fjollsfinna.

– Nie dopracowałeś się żadnej leczącej magii? – spytał w końcu Vuko.

– Tylko w ostateczności – odparł Norweg. – Boję się tego stosować na innych. To, jak teraz wyglądam, to uboczne skutki samoleczenia. Bywa tak, że mogę kogoś uratować, ale zmienia się w potwora. Niezupełnie nad tym panuję. Pomóż mi, mamy tu krwotok wewnętrzny. Chyba go tracimy.

Drakkainen przez chwilę mamrotał coś po fińsku, po czym przyłożył rozpostartą dłoń do klatki piersiowej umierającego gwardzisty. Ciało rannego wyprężyło się i opadło.

– Opatruj teraz – powiedział Vuko, masując dłoń, jakby poraził go prąd.

– Zatrzymałeś krwotok? – zapytał Fjollsfinn.

– Próbowałem – mruknął Drakkainen, patrząc, jak Norweg otwiera gliniane naczynie i nabiera czegoś, co przypominało watę cukrową, i okłada tym ranę. – Wyżyje albo nie. Nie wymagaj za wiele. Skończyłem tylko kurs paramedyka bojowego. Co to jest to coś?

– Gniazdo pewnego gatunku owadów – odrzekł Fjollsfinn, owijając rannego szarpiami. – Chyba owadów. Zawiera antybiotyki. Chyba. Odpowiednik naszej pajęczyny.

– Daj trochę. Mnie też ktoś dziabnął.

A potem idziemy sklepionymi korytarzami za człowiekiem w płaszczu, o zniekształconej, pokrytej basztami czaszce ukrytej pod kapturem. Ktoś prowadzi nasze konie, ktoś inny niesie bagaże. Spalle ze wstrząsem mózgu podróżuje na noszach, ale jest już przytomny. Korytarz wznosi się nad nami wysokim ostrołukiem, poprzeplatany kolumnami i skomplikowanymi geometrycznymi liniami palmowego sklepienia. Gładkie ściany huczą łomotem kopyt i naszymi krokami.

Wewnątrz panuje surowy chłód gotyckiej katedry.

Gotyk. Szczyt inżynieryjnych osiągnięć średniowiecza. Istna erupcja matematyki i wyższej sztuki budownictwa, wykonywanych w głowie i patykiem na piasku obliczeń mających sprawić, by miliony cegieł w kilkudziesięciu skomplikowanych kształtach jak klocki lego złożyły się w strzelistą sylwetkę, wzniosły do nieba i były w stanie przekazywać sobie nawzajem naprężenia konstrukcji, tak by budowle stały wiecznie. Czasem wznoszono je pokoleniami, przekazując budowlane tajemnice w obrębie rodu. Dziesiątki lat.

Tu jednak nie ma żadnych cegieł, żadnych łączeń, wszystko jest jak odlane z płynnego kamienia, gładkiego niczym szkło. Czasem tylko mijamy zrośnięte ze sobą kolumny, przekrzyżowane łamane płaszczyzny sklepień albo niszę ze schodami wwiercającymi się bez sensu w sufit lub boczny korytarz zwężający się do punktu niczym negatyw wieży.

Zupełnie jakby zamek wyrósł – jak organizm. Mam pytania.

Mam wiele pytań.

Drogę oświetlają nam rzędy kinkietów, w których pełga błękitny płomyk podobny do gazowego. Naprawdę wiele pytań.

Przed naszym przewodnikiem otwierają się dwuskrzydłowe wrota i wychodzimy na krużganek wewnątrz murów. Widzimy w dole wąskie przejścia, jakby ulice, oraz więcej dachów, wież, rozet, pinakli i czołganek, ścian i okien triclinium. Więcej łuków, kolumn i balustrad.

Prowadzą nas schodami, korytarzami, potem ulicą. Jest nachylona do środka, gdzie ciągnie się rynsztok, ale nie jest zapchany odpadkami. W podcieniach wi dać wejścia i drewniane szyldy na łańcuchach. Ulica jest przysypana drobnym śniegiem, mijają nas przechodnie, lecz niewielu. Okutani futrami, spieszący najwyraźniej w swoich sprawach, wychodzą z jednych drzwi i zmierzają do innych. Dają nam przejście i niektórzy pozdrawiają Fjollsfinna, jednak nie ma w tym czołobitności. Nikt nie pada na kolana ani nie chyli się w specjalnym ukłonie.

Jeszcze przez jakiś czas przemierzamy zaułki w cieniu murów, otoczone krużgankami podwórce i kręte ulice. Zamek jest miastem. Najbardziej podobnym do miasta ze wszystkiego, co tu widziałem.

A potem znów zapadamy się w głąb murów i klucz my korytarzami wśród gładkich jak szkło ścian, kręconych kolumn i schodów. Trafiamy do okrągłego, małego pomieszczenia, z którego nie ma drugiego wyjścia. Fjollsfinn podchodzi do rzędu pokrytych ozdobami kutych żelaznych dźwigni i przekłada najpierw jedną, później drugą. Gdzieś niedaleko rozlega się głośny plusk płynącej wody i turkot, pomieszczenie drga i wyraźnie rusza do góry. Grunaldi i Sylfana przysiadają, chwytając za broń, konie zaczynają parskać. Od strony eskorty dobiegają nas stłumione śmieszki i chichoty. Spalle siada na noszach i obmacuje biodro w poszukiwaniu oręża, Sylfana unosi czarne brwi i obdarza mnie pytającym spojrzeniem, ściskając rękojeść miecza. My oraz Fjollsfinn i pięciu jego ludzi. Stłoczeni w jadącym gdzieś okrągłym pomieszczeniu, wśród końskiego zapachu i smrodu ciał przepoconych pod kolczugami i pancerzami. Kręcę głO’ wą i uspokajam ich gestem dłoni.

„Spokój. Nie teraz. Czekać”.

Winda jedzie w górę wśród turkotu i szczęku łańcuchów.

– Zamek stoi na zboczu, z którego spada wodospad – odzywa się Fjollsfinn. W jego głosie nie ma pychy jak u van Dykena. Raczej duma kogoś, kto oprowadza gości po nowym domu. – Mamy więc koła wodne. W całym zamku jest system przewodów prowadzących wodę, kół

i przekładni: poruszają dźwigi towarowe, żurawie, windy, otwierają drzwi. Napędzają czerpaki podające pociski do katapult na murach, miechy i młoty w kuźniach, koła młyńskie. To wszystko jest technologia, która tu istnieje w tej czy innej formie. Połączyłem ją tylko w jeden system.

– Większość epokowych zmian to znane rzeczy połączone w nowy system – zauważam. – Zazwyczaj po to, by zmuszać.

Odwraca się do mnie i patrzy przez chwilę z namysłem.

– Ach tak. Doktryna nieingerencji. Tylko że to jest doktryna badaczy. Ja już dawno nie jestem badaczem. I nie ja ją złamałem. Teraz jestem rozbitkiem. Mieszkańcem tego świata.

– Graczem?

– Nie biorę udziału w polityce. Nie sięgam po władzę nad krajem ani zwłaszcza kontynentem. Niech mnie pan nie miesza z tamtymi. To mój dom. Mój azyl. Szałas rozbitka. Mam to miasto, ale tu w większości mieszkają uchodźcy. I wszyscy z własnej woli. Po kolei. Rozgośćcie się, a potem będziemy rozmawiać. Ma pan wiele pytań. Ja też.

Z korytarza przez oszklone gomółkami okna widać kolejne tarasy murów, las wież i stromych dachów, a dalej morze. Wciąż świeci blade słońce. Pstrykam w okrągłą szklaną płytkę, dużo bardziej przejrzystą niż zwykłe tutejsze mętne szkło. Odpowiada wysokim, śpiewnym dźwiękiem kryształu.

Otwierają się przed nami następne rzeźbione i nabijane ćwiekami wierzeje, wchodzimy do ogromnej, jasnej komnaty. Przez rzędy okien wpada powódź dziennego światła, na środku stoi wielki stół z czarnego drewna obstawiony krzesłami o wysokich oparciach i kominek, w którym można upiec całą owcę. Przed kominkiem nieduży rzeźbiony stolik, kilka foteli i futra rzucone na podłogę. Miło.

– Tam są sypialnie. – Fjollsfinn wskazuje na ścianę pokrytą rzeźbioną boazerią. Mówi w języku Wybrzeża. – Trzy z jednej strony, trzy z drugiej. Każda z łazienką i toaletą oraz duża łaźnia z wanną i sauną. Ludzie zwykle przybywają grupami i z początku czują się nieswojo, chcą mieszkać razem. Tu zostawimy wasze bagaże i zjedziemy na dół. Zobaczycie, którędy wychodzi się do miasta, i stajnię, gdzie zostaną wasze konie.

Trochę to wszystko przypomina meldowanie się w hotelu. Jesteśmy zdrożeni i zmęczeni, odprowadzamy i uspokajamy wierzchowce, a potem wnosimy swoje rzeczy do izb przy jadalni. Na stole pojawia się kilka butelek i dzbany z piwem, pieczeń, chleb i sery. Przekąska na koszt hotelu. Nie mogę się doczekać, aż każą nam wypełnić karty meldunkowe, żebyśmy mogli wreszcie wziąć prysznic i spotkać się w barze przy plaży. Omal nie wręczam na koniec Fjollsfinnowi srebrnej marki.

Proponuje spotkanie u siebie za godzinę i zostawia nas samych.

W gościnnej komnacie wyglądającej jak wyjęta z operetki o Królu Arturze.

Kąpiemy się w gorącej wodzie – nie muszę już instruować załogi, jak działają krany, bo były też na drakkarze. Przebieramy się, jemy, pijemy piwo.

– Co teraz będzie? – pyta Grunaldi. – Opowiadałem ci, jak tu jest. Spójrz na to wszystko. Jedzenie jest zbyt dobre. Woda za czysta. Domy za wielkie. Tamten ogród, który ja widziałem, też był zbyt piękny. To jest nienaturalne. Powiem ci – celuje we mnie ogryzioną kością – że ten Pieśniarz jest jak morska płaskuda, która wabi ryby w głębinach pięknymi światłami. To jedzenie: wąchałeś, próbowałeś i mówiłeś, że nie jest zatrute. Ale ja nie wiem, czy tu się w ogóle obudzimy rankiem. W mojej izbie rosną kwiaty! Zimą! Kto mógłby zbudować coś takiego? Ile trzeba pieniędzy i czasu, żeby naciosać tyle kamienia!

– Czujesz się tu dziwnie? Jak wtedy w ogrodzie? – py. tam. Jeśli Grunaldi ma istotnie alergię na magię, to jest bezcenny. Stanowi niezawodny czujnik.

– Normalnie. Płynąłem po wzburzonym morzu. Lądowaliśmy na skałach. Wspinałem się po murze. Zabiłem jednego męża, a trzech powaliłem. Skopali mnie. Biliśmy się potem na nabrzeżu. Trafili strzałą w plecy. Weszło płytko, ale teraz mam podwiązaną rękę. Znam takich, którzy narzekaliby przy lżejszych ranach. Ale nie dusi mnie tak jak wtedy. Mówię i myślę jasno.

– Przypłynęliśmy tu, żeby znaleźć sposób przeciwko królowi Węży. I jeśli nam się uda, lodowe okręty popłyną na pomoc Domowi Ognia, kiedy tylko zejdą śniegi. Siła, która pozwoliła wznieść ten gród, może nam się przydać, jeśli dobrze to rozegramy. Z tego, jak zachowuje się ten człowiek, sądzę, że też nienawidzi tamtych Pieśniarzy.

– U ciebie w kraju ludzie tak wyglądają jak on? – pyta niepewnie Sylfana.

– Oczywiście, że nie. Odmieniło go tutaj mocą uroczyska – odpowiadam. – Zrobimy tak: pójdę i rozmówię się z nim, a wy zostańcie tu i odpoczywajcie. Poranieni i tak na nic mi się nie zdacie. Nie rozumiecie też mowy, w której do mnie przemawia.

Przebieram się. Zakładam świeżą bieliznę, wyprane portki i kaftan. Nie ze względu na Fjollsfinna – po prostu to miejsce tak na mnie działa. I nie przez jakąś magię Lodowego Ogrodu, ale przez czyste, lśniące posadzki, gładkie meble, gorącą wodę.

I mydło w kostkach, najwyraźniej z dodatkiem jakiegoś pachnidła.

Za całą broń biorę ze sobą nóż, który wieszam na szelkach pod pachą pod kaftanem. Patrzą z aprobatą, gdy na próbę wyjmuję kilka razy ostrze – krótkim, dyskretnym ruchem rodem z Sevillana Sąuola des Armas Blancas.

Zabieram też fajkę i nic mnie nie obchodzi, że Skandy naw przeżyje szok.

A potem prowadzą mnie po kamiennych zielonkawych posadzkach, na których naturalne żyły minerału układają się w geometryczne wzory. Przez przejścia i kolejne podwórce, gdzieś na szczyt twierdzy.

Na wszelki wypadek przywołuję Cyfral.

Prowadziło go dwóch ludzi, z których jeden nosił się jak typowy mieszkaniec Wybrzeża Żagli, w skórzanych portkach i sznurowanej wełnianej kurcie z kapturem, przepasanej pasem, a drugi miał przypuszczalnie strój osobistej gwardii Fjollsfinna, z tuniką z wyhaftowanym znakiem drzewa narzuconą na kolczugę i w hełmie z nosalem i głębokimi osłonami policzkowymi.

Fjollsfinn przyjął go w okrągłej komnacie, w której można by bez trudu zorganizować koncert albo publiczną egzekucję. Miała ze trzydzieści metrów średnicy, kominek na jednej ścianie był wielki jak pieczara, na lśniących posadzkach rozmieszczono wysypane żwirkiem wgłębienia, w których rosły ozdobne krzaki i drzewka, z przeciwległej ściany szemrał mały wodospad, spadający do idealnie okrągłej sadzawki i opływający pomieszczenie korytem z lśniącego bazaltu. Nad głową ściany opasywała antresola z pełną tomów biblioteką, a nad tym wznosiła się kopuła z sześciokątnych kryształowych płyt ukazując niebo i coraz gęstsze chmury.

Fjollsfinn siedział w jednym z głębokich foteli przy kominku i wstał na jego widok.

– A słoniki gdzie? – zapytał Drakkainen z zainteresowaniem. – Na wybiegu?

Norweg wskazał mu drugi fotel, ale nie zareagował nijak. Zresztą jego zniekształcona twarz nie pozwalała odczytać żadnych emocji.

– Też od dziecka chciałem mieszkać w słoniami. Jasno, przestronnie, wodospad, sadzawka, rośliny. – Vuko wyjął fajkę z kieszeni kaftana.

– Zbudowałem sobie azyl – wyjaśnił Fjollsfinn. – Miejsce, w którym mógłbym dożyć swoich dni, usiłując badać ten świat. Bez ingerencji, które tak cię drażnią. Ale w tej chwili chciałbym się pozbyć „Jądra ciemności”. Nie podoba mi się zakończenie. Zwłaszcza w wersji filmowej.

– Chciałbyś się pozbyć „Jądra ciemności”, bo nie podoba ci się zakończenie… – sparafrazował Drakkainen, ubijając tytoń i starając się, żeby jego ton zabrzmiał możliwie terapeutycznie.

– Przynosimy na ten świat własne historie. Toposy, mity. A on się nimi karmi. Tak jakby skończyły mu się własne, mam taką teorię. W tej chwili my dwaj odgrywamy tu Kurtza i Willarda. Ja siedzę między tubylcami i rzekomo tworzę tu jakąś obłąkaną utopię, a ty przybywasz z zewnątrz, żeby zrobić ze mną porządek. W rzeczywistości nie tworzę żadnej utopii. Po prostu wywalczyłem sobie mały skrawek na uboczu, żeby spokojnie mieszkać. Nie jestem Kurtzem. Nie interesuje mnie egzystencjalna strona ludzkiej natury ani nie nienawidzę cywilizacji. Ani naszej, ani tej. Mrok i zgroza to nie moja domena. Mnie interesuje ksenoetnologia. Natura tego świata. Jest niebezpieczna, ale ciekawa. Chcę wiedzieć, jak działa, i obserwować to. Pokręcił głową.

– Powinniśmy zadawać sobie pytania. Wtedy stopniowo wszystko nam się wyjaśni.

– Dobra – zgodził się Drakkainen. – Co to za zamek? Ty go zbudowałeś?

Fjollsfinn wstał i zaprowadził go na drugą stronę pomieszczenia. Wśród krzaków, mostkiem nad strumykiem, do okrągłego kamiennego stołu. Na samym środku w zagłębieniu stał ciosany kryształ wielkości jabłka, opierając się szpicem o blat, nakryty przezroczystą kopułą. Wyglądał jak olbrzymi diament, tylko stał na wierzchołku, drwiąc sobie z ciążenia.

– To jest ziarno. Miałem takie dwa, kiedy wydostałem się z lodu.

– Ziarno?

– Zawiera w sobie zamek. Musisz znaleźć niewielki czynny wulkan i wrzucić je do krateru. Nastąpi wybuch i erupcja. Ale każdy wytrysk lawy, każda bomba wulkaniczna będą miały cel. Zamek. Ziarno nada wulkanowi cel. Kiedy tylko lawa ostygnie, po dwóch, trzech miesiącach możesz przypłynąć i wejść. Będzie gotowy, pod klucz. Wystarczy wstawić drzwi i meble. Poruszyć to, co powinno być ruchome, i skruszyć cienką jak papier warstwę skały, którą będzie przyrośnięte do ścian. Gotowy zamek zaklęty w ziarnie. Program, który obudzi wulkan i zmusi do urodzenia zamku. Są tu oczywiście błędy. Całe korytarze i rejony, które prowadzą nie wiadomo gdzie, schody do góry nogami, figury niemożliwe i drzwi na suficie. Zdarza się. Ale są też łazienki odlane w całości z bazaltu i alabastru, w których płynie woda, gorące źródła i wodospad płynący między ścianami, w kanałach, które tylko czekają na koła wodne, szczeliny w skale, którymi gaz płynie prosto do lamp, albo przewody dostarczające gorące powietrze. Zamek to świetna rzecz, kiedy ktoś czuje się zagrożony. Materializacja potrzeby bezpieczeństwa przerażonego umysłu. Ja zostałem oślepiony, a potem wepchnięty do oceanu i zamknięty w lodowej górze. Trwała zima. Byłem krą. Ślepą i marzącą o zamku, który by mnie ochronił. Miesiącami trwałem w letargu, w lodowej ciemności, śniąc o podłogach, wieżach i krużgankach. Znałem każdy załom muru i każdą komnatę. Trwało to tak długo, aż wyrósł na mojej głowie. Myślałem też o lodzie. Byłem lodem. Zrozumiałem lód. Mogłem kazać się stawać lodowi. A potem mogłem go kształtować. Tworzyć izotopy o różnych właściwościach. Mogłem sprawić, by przestał topnieć. Mogłem w końcu zrobić sobie z niego oczy i zacząć widzieć. A kiedy po istnych eonach deprywacji sensorycznej tak panowałem nad lodem, że mogłem kazać mu stopnieć i uwolnić mnie, w każdej dłoni trzymałem ziarno. Dryfowałem na krze z ziarnami w ręku, aż przypłynąłem tutaj.

– Ja byłem drzewem – powiedział Drakkainen tonem człowieka, który porównuje wrażenia z wakacji.

– Słucham?

– Van Dyken przebił mnie włócznią i zaklął w drzewo. Przez kilka tygodni byłem drzewem. Drzewem. Nie wiem jakiego gatunku. Osobiście nazywam je jesionami, ale pewnie fachowo nazywają się inaczej. W końcu to nie są ziemskie drzewa. Było trochę podobne do oliwki.

– Van Dyken… To on mnie oślepił. Jeszcze w stacji. Powiedziałem mu, że jest zbrodniarzem. A on krzyknął, że jestem ślepy, i moje oczy wybuchły.

– Chyba marstonia pseudolistna – przypomniał sobie Drakkainen. – Tak to się nazywa. Więc wrzuciłeś to do wulkanu, a on wybuchł i lawa uformowała całe to grodzisko. Razem z toaletami, kominkami i maszkaronami na dachach. Dlatego że przedtem myślałeś o zamku?

– Tak.

– Rozumiem.

– Tak po prostu?

– Mieszkam tu już z pół roku. Co się wydarzyło w stacji?

– Nie. Teraz moja kolej. Co się stało z resztą ekipy? Z „zespołem ratunkowym”, o którym pisałeś na żalnych kamieniach?

– Nie ma żadnej reszty ekipy. Cały rescue team to ja.

– Wysłali cię samego? Nie wierzę. Agencja nie działa w ten sposób. To wbrew wszelkim regułom i zdrowemu rozsądkowi.

– Zależy która agencja. Ta, którą masz na myśli, nie mogła już wysłać nikogo. Polityka. Midgaard to teraz strefa zakazana. Imperializm nie przejdzie. W żadnej postaci, zwłaszcza w wymiarze międzyplanetarnym. Właściwie dopiero co wygraliśmy wojnę i teraz jest nam wstyd.Bardzo po europejsku. Będziemy chronić wszechświat przed podłą ludzkością. Oficjalnie cały program jest zamknięty. Również obserwacja bezzałogowa. Nie wolno nam nawet zbliżać się do tej orbity. A nieoficjalnie chciano się dowiedzieć, co tu się dzieje, i zatrzeć ślady. Nie pytaj, dlaczego w ten sposób. Bo tak chcieli komisarze.

– Duval i ja wysyłaliśmy raporty. Dopóki stacja istniała. Za pomocą bionicznych nadajników typu radiolaria ze stratosferycznym modułem wynoszącym; zwykły balon z helem. Pewnie dlatego cokolwiek zrobili.

Zamilkł na chwilę i poprawił pogrzebaczem drwa na kominie. Niebo nad kryształową kopułą zasnuło się chmurami podobnymi do pożółkłej waty, za rzędem ostrołukowych okien na jednej ścianie na tarasowy ogródek w stylu japońskim wielkimi płatkami padał śnieg. Wiotkie dywany topniejących płatków zaczęły dryfować też po morzu.

– Upędziłem akevitt. Prawdziwy, duński, z nieprawdziwych gruszek. Czasem osobiście robię sobie frykadelki. Takie duże, norweskie. Ale i szwedzki skóttbullar. Jeszcze ciasto z jabłkami i śledzie w słodkiej zalewie. Tu nie ma śledzi, więc marynuję jakieś inne ryby. Właściwie pseudoryby. Śledzie nie powinny mieć kończyn, nawet szczątkowych. Brakuje papryki i cynamonu, nawet ich cebula to nie cebula. To jedyne, czego mi brakuje, lecz to jest Skandynawia mojego dzieciństwa. Potem to wszystko i tak było w ten czy inny sposób zabronione. Nie wiem, co się dzieje teraz, ale i nie chcę wiedzieć. Nawet moje nostalgie są jakieś takie wyidealizowane. Nie bardzo mam do czego tęsknić, odkąd mam ten zamek. Zapal już tę fajkę, przyniosę akevitt i kieliszki.

postawił na stole butelkę z bezbarwnego szkła, wydmuchaną sprytnie, ze szklaną gruszką wiszącą wewnątrz na szklanym ogonku. Drakkainen przypomniał sobie, że kiedy był dzieckiem, jego ojciec dostał taką samą od jakiegoś Norwega i twierdził potem, że płyn w środku był nieopisanie obrzydliwy. Tyle że Aaki miał też problemy z rakiją, pił ją czasem dzielnie, żeby nie wyjść przed Chorwatami na cieniasa, ale tak naprawdę uznawał tylko fińską wódkę.

Fjollsfinn nalał płyn do kieliszków, w powietrzu rozszedł się dziwny zapach, owocowy niewątpliwie, ale do gruszek było mu daleko. Butelka pokryła się szronem. Drakkainen dotknął jej, uniósł i popatrzył na majaczącą wewnątrz gruszkę.

– Jest z lodu – zauważył.

– Z półstabilnego lodu. Nazwałem go lód-4. Mówiłem, że jestem mistrzem lodu.

– Krystalicznej formy h2o? Ile tam może być kombinacji siatki krystalicznej, nawet jeśli układasz atom po atomie?

– Z niewielkim magicznym dodatkiem. h2o i czynnik „M”. Nawet zwykły lód może być kilkudziesięcioma rodzajami śniegu, może być twardy jak szkło albo miękki jak plastelina. Wszystko zależy od warunków fizycznych. Powiedzmy jednak, że możemy zastąpić temperaturę i ciśnienie innym czynnikiem, bardziej kontrolowalnym.

Wypili po lodowym kieliszku zimnego napitku. Drakkainen czujnie zerkał na grdykę Fjollsfinna i z minimalnym opóźnieniem przełknął alkohol, a potem uśmiechnął się z okropnym wysiłkiem. Aaki miał świętą rację. To było obrzydliwe. Ale ojciec Drakkainena często miał rację. Taki już był. Zbyt zbuntowany i aspołeczny dla Skandynawów, zbyt rozsądny i zimny dla Słowian. Vuko niósł przez świat jego przekleństwo – spokojny indywidualizm i wieczną niezgodę na absurdy. I też często miewał rację.

– Ludzie Ognia nie pękają – mruknął pod nosem. Wypił do dna i podstawił kieliszek. Fjollsfinn kiwnął głową z aprobatą i nalał im po następnym.

– Czynnik „M”. Najpierw natknął się na to Letherhaze. Przywiózł cały kontener elektronicznych gadżetów. Przeróżnych: odtwarzacze, komputery, gps-y, konsole do gier i cały zestaw specjalnych mikroprocesorów z wyświetlaczami i czujnikami, zaprojektowanymi specjalnie tak, żeby mogły się zepsuć i pokazać, dlaczego. W normalnych warunkach były to „maszyny do robienia ping”. Taki nieduży grant na boku innych badań od Nishima Biotronics. Okazało się, że przez jakiś czas działają, dopóki są hermetycznie, próżniowo zamknięte. Rozkładał je w różnych miejscach i sprawdzał, co się dzieje. Tak znalazł uroczysko. Początkowo interesowało go głównie to, że elektronika psuła się tam szybciej. Hermetyczne pojemniki pękały, uszczelki parciały im na poczekaniu. A potem zaczęły się materializacje. Nie wiem dokładnie, co się stało, bo Letherhaze najpierw sądził, że zwariował, a później to przez jakiś czas ukrywał. Widywał ludzi z Ziemi, za którymi tęsknił. Jako materialne widma. Rozmawiał z nimi, kochał się z kobietami, które zostały biliony kilometrów stąd, ale był przekonany, że wariuje. Potem zaczął eksperymentować. Najpierw zapalał małe ogniska siłą woli, materializował jakieś czekoladki, które zjadał, kazał kamieniom zamieniać się w gwoździe. A w końcu opowiedział nam o tym. Zmaterializował butelkę whisky „Old Barley” i przyniósł do stacji. Wybuchła sensacja. Jasne, że w pierwszej chwili mu nie wierzyliśmy. Wariat. Tylko że wszyscy przechodziliśmy co miesiąc serię testów pod kierunkiem Passionarii Callo. Jesteśmy cywilizacją testów i procedur. Jeśli ktoś stawia krzyżyki w odpowiednich krateczkach i z tabelki wynika, że jest poczytalny, to znaczy, że jest zdrów, nawet jeżeli widuje krasnoludki i rozmawia ze zmarłą babcią. Nawiasem mówiąc, tak robiła te testy jak za króla Ćwieczka: formularze i ołówki. Zaczęliśmy więc badać krasnoludki.

Nalał im po kolejnym kieliszku pseudogruszkówki. Drakkainen z wysiłkiem przełknął ślinę, ale pomyślał, że kiedy ciecz już przedrze się przez ściśnięte gardło, dobrze mu robi w środku.

– Byliśmy bandą uczonych. Taki ma dwie ścieżki postępowania, kiedy natknie się na coś, co jest sprzeczne z materializmem naukowym. Albo odwraca się plecami, zatyka uszy, zamyka oczy i powtarza: „Artefakt, artefakt, nie istnieje, przypadkowe, nieistotne, niezgodne, nie ma”, albo wymyśla naprędce akademicką teorię. Powstały „pola kreatywne”, „transmutacja intencjonalna”,»metarzeczywistości taumaturgiczne”. Goddehehe magia ubrana w akademicki bełkot natychmiast zrobiła się do przyjęcia. Rzecz jasna, wszystkie te teorie pojawiły S1C razem ze skleconą na kolanie terminologią, bo, jak to się mówi, brakowało nam „derywatów semantycznych”. Dlatego przypuszczam, że nikt nie mógł pojąć z naszych raportów nic sensownego poza tym, że załogastacji Midgaard ii przypuszczalnie znalazła okazałą kolonię grzybów podobnych do psylocyble. Teorie szły coraz dalej, przy kolacji królowały „postulaty neoplatońskie”, „hiperkreacja” i tym podobne. Doszli do wniosku, że uroczyska to miejsca, w których świat przybiera prawdziwą, wolną od pseudoobiektywizmu formę. Ma styczność z rzeczywistością platońskiej idei, innymi słowy, że jest wyjściem z jaskini materializmu. To miejsca, w których wszystko może się stać wszystkim, wystarczy tylko ukształtować je wolą. To była tylko jedna z teorii, a sklecili ich z siedem i żarli się o nie. Okazało się, że kiedy naznosiliśmy do bazy ziemi z uroczysk, roślin, grzybów i próbek, to zaczęliśmy robić cuda i tam. Personel badawczy wysyłał w powietrze fireballe, zamieniał ptaki w kamienie, van Dyken, który jest zupełnie fanatycznym ateistą i świrem, codziennie replikował cuda Jezusa, przemieniał wodę w wino, chodził po wodzie, rozmnażał chleb i ryby, przy posiłkach urządzał parodie mszy, na których zmieniał Duvalowi pieczywo w kawałek surowego mięsa, a wino w krew, głównie po to, żeby go drażnić, bo okazało się, że ten jest w duchu wierzący.

Wypili. Drakkainen uznał, że do tej niedorobionej hruśkovicy da się przywyknąć.

– Jak doszło do rzezi?

Fjollsfinn znieruchomiał na chwilę, unosząc ślepe, wypełnione błękitnym lodem oczodoły.

– Do rzezi? To nie była rzeź, tylko seminarium. I sądziłem, że tylko Duvala i mnie zamordowano.

– Stacja jest pusta i zrujnowana. Na miejscu znalazłem cztery trupy. Duvala zamieniono w drzewo, jak mnie. Letherhaze i Zavratilova zostali ścięci u stóp posągu Halleringa do połowy spetryfikowano, zmieniono w kamień. Dach był zburzony, wrota wysadzone. Na miejscu pozostał jeden upiór uroczyska, z gatunku żabo-diabeł tasmański. Upiora zlikwidowałem, Duvala ściąłem, pozostałe szczątki zniosłem do budynku stacji, który spaliłem. Jestem tu po to, by posprzątać po waszych seminariach, Fjollsfinn. Gdzie podziała się reszta? Zlokalizowałem ciebie i van Dykena. Brakuje mi Ulrike Freihoff i Passionarii Callo.

Fjollsfinn oparł się, masując twarz, ostrożnie przetarł palcami lodowe powieki, potarł czoło i delikatnie dotknął sterczących mu na głowie wież i donżonów.

– Spaliłeś… Boże, wszystkie moje notatki, wszystkie próby… Dobra. Później. Pojawiły się dwie frakcje. Kiedy dotarło do nas, co to jest, większość uważała, że to zjawisko skrajnie niebezpieczne. Większość, bo ja i Duval byliśmy wręcz zdania, że odkrycie jest akurat tego rodzaju, które należy wrzucić do nieczynnego wulkanu i zalać betonem. Ale troje z nas uważało inaczej.

Milknie na chwilę i patrzy w ogień.

– Van Dyken, Freihoff i Callo. Ich zdaniem odkryliśmy coś, co jest absolutnym Kamieniem Filozoficznym. Kluczem do przyszłości. Odkryciem wszech czasów. Prometejskim ogniem i tak dalej. I nawet nie chodziło im o obfitość dóbr, koniec głodu i dobrobyt dla wszystkich. Najbardziej cieszyło ich to, że teraz można ziścić republikę filozofów. Odkurzyć te wszystkie cudowne, niewykonalne idee społeczne, które rozbiły się o naturę ludzką. Stworzyć nowego, lepszego człowieka i nowy, lepszy swiat. Mając magię w rękach, można tworzyć utopie. Kiedy natura ludzka stanie na drodze, można ją ukształtować jak plastelinę. Koniec nietolerancji, przemocy, nierówności, nędzy i chorób. Utopia. Znowu milknie.

– Na domiar wszystkiego okazało się, że kontaktują się z… jak to nazwali… bytem metakreatywnym. Miewaliśmy bardzo ostrożne kontakty z miejscowymi, nawet z nimi handlowaliśmy, żeby uzyskiwać artefakty, zbierać informacje o języku, pobierać materiał, mieliśmy me chaniczne analizatory, nakręcane sprężyną jak patefo ny, kamery na optycznym nośniku, rejestratory dźwięku Ale to się odbywało w pełnym kamuflażu, pod kontrolą i rzadko. A tamta istota przyszła po prostu do stacji. Spo tykali się z nią w lesie.

– Jednooki karzeł na dwukołowym wózku zaprze żonym w osła? – przerwał gwałtownie Drakkainen. – Sprzedawca magicznych artefaktów? Niejaki Kruczy Cień?

– Nie wiem. Nie widziałem go. Nawet nie wiem, jakiej płci była ta istota. Tylko van Dyken, Freihoff i Callo ją widzieli. Nie wiadomo nawet, czy to była jedna istota i czy to w ogóle była istota, czy może coś, co się wygenerowało z uroczyska. Twierdzili natomiast, że są tu „byty metakreatywne”, które całkowicie popierają to, co oni chcą zrobić. Dość, że żarliśmy się potwornie. Nie zamierzali odpuścić, tylko natychmiast przystąpić do eksperymentów na miejscowych, a potem znaleźć sposób, by przenieść czynnik „M” na Ziemię. Duval strasznie się gryzł. Powiedział mi na osobności, że musimy ich jakoś spacyfikować. Unieszkodliwić. A jeśli to nie będzie możliwe, bo po tych leśnych spotkaniach nabrali dużej biegłości w niech będzie „metakreacji intencyjnej”, zamierzał wysfec dwie radiolarie. Domyśliłem się, o co mu chodzi. Dwa kryptonimy kodowe. Jednego dnia trzykrotne els, drugiego dnia trzykrotne fomp.

– Trzykrotne „Elloi Llamah Sabahtani”: ogłoszenie reżymu krytycznego i kwarantanny, a potem trzykrotne „Fire On My Position”: autodestrukcja – przetłumaczył powoli Drakkainen. – Wysłał?

– Nie wiem. Wszcząłem z nimi kłótnię. W ramach seminarium. Żeby odwrócić uwagę. Duval wyszedł niepostrzeżenie do szopy, gdzie mieliśmy sekcję łączności. Nie wracał bardzo długo, w końcu zrozumiałem, że coś się stało. Wybuchła awantura, w której sięgnięto po magię. Tamci wepchnęli pozostałych do sąsiedniego pomieszczenia i zablokowali drzwi za pomocą telekinezy, ja uderzyłem Freihoff „tarczą”, takim jakby polem telekinetycznym, i przebiłem się do drzwi. Duvala nigdzie nie było. Uciekłem ze stacji. Dopadli mnie na wybrzeżu, na klifie. Walczyliśmy. W gruncie rzeczy… na śnieżki. Jeśli człowiek się skoncentrował, to kula śniegu uwalniała gwałtownie wodór i tlen, po czym eksplodowała. Freihoff stworzyła piorun kulisty, przez chwilę odpychaliśmy go to w jedną, to w drugą stronę, wyładowanie poraziło mi rękę. Van Dyken mnie dopadł i sprawił, że moje oczy wybuchły. A potem zepchnęli mnie z klifu i zamknęli w lodzie. Resztę wiesz.

– els i fomp – powtórzył Drakkainen. – A zareagowali jak na sam, „Salvate Me”. Coś tu nie gra. Kto znał kody dostępu do radiolarii?

– Duval i Hallering.

– I obaj nie żyją. Mniejsza z tym. O tym twoim Lodowym Ogrodzie zaczyna być głośno. Na Wybrzeżu Gryfów i Pustkowiach Trwogi, gadają o tym w Wilczym Zewie, w Żmijowym Gardle i innych portach. Van Dyken cię znajdzie. Teraz zbiera armię, podporządkował już Ludzi Węży i wiosną będzie chciał podbić cały kraj aż p0 Wybrzeże. Trzeba go zatrzymać. Współpracuję z klanem Ludzi Ognia, których zamierza podbić jako pierwszych. Musimy zneutralizować van Dykena.

– Mam tu niecały tysiąc ludzi. Z tego może ze czterystu zdolnych do noszenia broni. Byliby w stanie utrzymać zamek nawet przeciwko przeważającym siłom, ale jak miałbym zatrzymać regularną armię? Ilu ma tych Ludzi Węży?

– Trudno powiedzieć. Porywa dzieci i zmienia je w maszyny bojowe. Zbiera też ludzi z innych klanów, posługując się czymś w rodzaju hipnozy. Powiedzmy, że może wystawić powyżej dwóch i nie więcej niż pięć tysięcy ludzi. Nie przyszedłem tu szukać sojuszu. To nie tak. Proponuję ci walkę o życie. Przecież nie zostawi cię w spokoju. Ma swoich pomagierów szpiegujących na wybrzeżu, wiem, że gromadzi środki do walki przeciwko innym Czyniącym. A o ile zdążyłem się zorientować, lokalnych jest niewielu i nie stanowią spójnej siły. To raczej pustelnicy albo mnisi. A to znaczy, że uważa za magów tylko nas – Ziemian. Ciebie, mnie, Callo i Freihoff. Nawiasem mówiąc, skąd te talenty? Dlaczego każdy z naszych zostaje od razu mistrzem magii, a miejscowi władają tym gorzej od nas?

– Mam teorie. I tylko tyle. Żadnej spójnej odpowiedzi. Według jednej z nich kluczem jest wizualizacja. Miejscowi tkwią technologicznie w epoce, którą można porównać do rozwiniętej starożytności albo do średniowiecza.

Zależy, która kultura i pod jakim względem. Ale istotne jest to, że ci ludzie pozbawieni są wiedzy wirtualnej. Znają i umieją sobie wyobrazić tylko to, co widzieli na własne oczy, a przy ich możliwościach podróżowania to niewiele. Tu tysiąc kilometrów pokonuje się w ponad miesiąc. I to w najlepszym wypadku. My natomiast pochodzimy z cywilizacji medialnej. Obrazkowej. Każdy z nas wie, jak wygląda helikopter albo mumia Tutenhamona, albo cząsteczka wody, albo powierzchnia Księżyca, nawet jeśli nigdy nie ruszył się z Lillehammer. Wie, co rekin ma w środku, albo jak wygląda funkcjonujący napęd antygrawitacyjny, albo głowica jądrowa, krwinka czy komórka roślinna. Nawet jeśli nie do końca rozumiemy, jak coś działa, i tak przynajmniej to widzieliśmy w telnecie, w grach i filmach. Pokazywali nam w szkole. Widzieliśmy, więc potrafimy sobie wyobrazić. Tutejsi nie wiedzą całej masy rzeczy, bo nie mieli szansy ich zobaczyć albo się o nich dowiedzieć. My wiemy nawet, jak wygląda cała masa zjawisk i rzeczy, których w ogóle nie da się zobaczyć. A prawdopodobnie wizualizacja ma zasadnicze znaczenie dla sterowania procesem. Być może ta siła też musi zobaczyć, w głowie maga. Czymkolwiek jest, nie reaguje na proste komendy słowne w rodzaju „stoliczku, nakryj się”.

– A niby dlaczego? Miejscowi przecież wiedzą, jak wygląda stoliczek, kiełbasa i dzban z piwem. Może nie oglądali „Jak to powstaje?” w telnecie, ale w takich kwestiach nie mają problemów z wizualizacją.

– A ty umiesz zrobić taki numer? Zmaterializować coś z niczego? Akurat ta sztuczka byłaby szczególnie trudna. Teoretycznie żywność dałoby się skądś teleportować, trzeba tylko wiedzieć dokładnie, skąd i jak. Ewentualnie przetworzyć coś z otoczenia, z roślin i zwierząt, tylko że tu trzeba by wyobrazić sobie cały proces na poziomie molekularnym. W zasadzie możliwe, ale piekielnie trudne. Skończyłbyś z toksyczną, półżywą kiełbasą pokrytą sierścią.

– Mniejsza o kiełbasę. Van Dyken rośnie w siłę. Jeśli nie zrobimy z nim porządku, kupisz sobie najwyżej parę miesięcy. Do lata będziesz miał tu Termopile. To bestia. Rzeźnik. Robi regularne czystki etniczne i pacyfikacje, tresuje swoich ludzi, żeby nie mieli żadnych moralnych hamulców. Nakłania ich do kanibalizmu i kazirodztwa, masowe tortury i egzekucje to w jego kraju rozrywka. I jedynym prawem jest jego słowo. Zwariował, rozumiesz? Dojechał do etapu, w którym Hitler sam by poszedł do psychiatry, i cały czas jest przekonany, że kontynuuje eksperyment. Naukowy i artystyczny. Łapie dzieci, uzależnia je i indoktrynuje za pomocą magii, a potem pakuje do wnętrza bionicznego, półżywego pancerza. Robi z nich androidy bojowe. Dzieci do dwunastego roku życia i młodsze. Tego chcesz dla swoich ludzi? Dla swojego miasta? Tego chcesz dla Lodowego Ogrodu? „Aleo he polis” w przyszłym roku? Nawet jeśli zostaniesz ewakuowany, ci, którym dałeś tu dom, zostaną. Będą wcieleni do jego obłąkanej armii, zatorturowani, oblani smoczą oliwą i spaleni żywcem albo pożarci. Van Dyken zawsze składa ofertę w stylu Mehmeta Zwycięzcy: albo kapitulacja, hołd i podporządkowanie, albo całkowita masakra. A ja nie mogę przeprowadzić ewakuacji, dopóki van Dyken żyje. Polej. Staram się unaocznić, że van Dyken to nie jest wyłącznie mój problem. Nie masz co marzyc o jakiejkolwiek neutralności.

Fjollsfinn patrzył na niego swoją niesamowitą maską, z oczodołami zalepionymi lodem i koroną baszt na głowie, przygryzając w zamyśleniu wargę. Drakkainen wyobraził go sobie na ulicy Paryża, jak siedzi przy kawiarnianym stoliku, i zrozumiał, że z tą ewakuacją też nie będzie tak prosto.

– Nie jestem pewien, czy to są po prostu naroślą na czaszce i czy dałoby się je usunąć – powiedział Norweg z namysłem, jakby czytał w myślach zwiadowcy. – A przez te lodowe protezy widzę w zasadzie normalnie. Jeśli dostanę bioniczne implanty, będę do końca życia patrzył na świat jak na mozaikę pikseli. Ewakuacja nie budzi we mnie dzikiego entuzjazmu. A co do zagrożenia, to wcale nie jestem taki pewien. Zdobycie Lodowego Ogrodu z morza siłami pięciu, a nawet dziesięciu tysięcy ludzi wcale nie będzie takie łatwe. Nie chcę od razu powiedzieć „niemożliwe”, ale ciśnie mi się to na usta. Mam swoje sposoby i od początku brałem pod uwagę możliwość obrony. Lodowy Ogród jesteśmy w stanie obronić. Pokonać jego armię w polu – już nie. Będzie musiał dokonać gigantycznego wysiłku logistycznego. Jeśli spróbuje desantu, nie zdoła nawet doprowadzić armii pod mury. Znam wszystkie miejsca, w których można lądować na tej wyspie, i mam je pod kontrolą. Ci, których nie spalę na plażach, będą musieli przedrzeć się przez jedną z trzech górskich przełęczy, cały czas pod ogniem z niedostępnych stanowisk. Jeśli uderzy z morza, połamie sobie zęby na przedpiersiach. Poniesie gigantyczne straty. Uważam, że to najlepszy sposób, żeby go zneutralizować. Niech uderzy na Lodowy Ogród. To będzie koniec jego imperium. Natomiast co do położenia wyspy, wcale nie jest takie powszechnie znane. Owszem, w portach opowiada się różne historie, ale to są bajki. Zresztą wiele z nich sam rozpuszczam. Morscy awanturnicy nie są w stanie zrobić mi krzywdy. Zazwyczaj większość zostaje i zasila moją populację.

– On spali Wybrzeże Żagli, Fjollsfinn. Zamiast wesołej przedfeudalnej społeczności luźno powiązanych klanów wojów i wolnych kmieci będziesz sąsiadował z totalitarnym cesarstwem Węży czy czymś w tym rodzaju. Nie będzie wtedy mowy o pięciu tysiącach wojowników na stu okrętach. Jeśli zechce, to cię zarygluje na morzu i zagłodzi. Albo wystawi flotę, jakiej świat nie widział, po czym spali ci ten zamek z morza, spoza zasięgu twoich katapult. Używa broni biologicznej. Usiłuje hodować smoki. I pewnego dnia mu się uda. Pieprzone latające, ziejące ogniem wywerny. Jeśli dasz mu czas, stanie się niepokonany.

– Ale uderzenie na niego siłą dodatkowych trzystu wojowników niczego nie zmieni.

Drakkainen westchnął i wystukał fajkę o ruszt kominka. Ten gest jakoś go wzruszył – jak wspomnienie dobrze znanego, lecz zaginionego świata. Kominek z płonącymi polanami, fajka wypalona w wygodnym fotelu.

– Czego ty chcesz, Fjollsfinn? Urlopu naukowego? Emerytury? I myślisz, że człowiek, który cię oślepił i zamknął w lodzie, zapomni o tobie, kiedy nabierze pewności, że żyjesz?

– Chcę kontynuować badania. Dla siebie. Dla poznania. I trzymać się na uboczu. Mam ku temu powody Przyniosłeś mi wieści, które zburzyły mój spokój. Nie mogę wysłać wszystkich sił na pomoc tym Ludziom Ognia. Nie mogę osłabić załogi Lodowego Ogrodu. Chcę pomóc, ale nie w ten sposób. Zostawmy to. Zastanówmy się, wróćmy do tego tematu jutro. Trzeba wymyślić coś lepszego.

Drakkainen poderwał się i schował fajkę do kieszeni. Fjollsfinn uniósł swoją upiorną twarz z wyrazem jakiejś bezradności.

– Już wychodzisz? Dlaczego?

– Idę do miasta – obwieścił Drakkainen. – Połazić po sklepach, wpaść do baru na parę piw, pomyśleć.

– Słyszałeś o Pieśni Ludzi? I o martwym śniegu?

– Tak. Globalna epidemia śpiączki, która kończy się powszechną amnezją.

– Koniec kultury. Koniec rozwoju. Całkowity reset. Wszyscy zaczynają od początku, od etapu odpowiadającego mniej więcej naszemu siódmemu wiekowi w Europie. Nie znają swoich bliskich, nie znają nawet miejsc, w których się budzą. Jedyne, co pamiętają, to epos zwany Pieśnią Ludzi. Podstawowa wiedza praktyczna. Dlatego nadal umieją kuć żelazo, budować łodzie i domy, znają język i potrafią uprawiać zboże.

Podniósł na Drakkainena swoje lodowe oczodoły wypełnione szklistym błękitnawym materiałem.

– To nadchodzi, kiedy ten świat zaczyna się nadmiernie zmieniać, kiedy zaczyna się przekształcać i tracić równowagę. Zauważyłeś, że tu nie ma rozwoju? Nie ma dążności do postępu? To dlatego, że w odpowiedzi na postęp pojawia się martwy śnieg. Reaguje na brak równowagi i uruchamiający się zbyt intensywnie rozwój. Na zmianę. A my jesteśmy czynnikiem, który zaburza równowagę. Jesteśmy zmianą. Jedyna szansa to siedzieć cicho i nie zmieniać tego świata. Inaczej sprowadzimy na niego zagładę. Usiłuję badać Pieśń Ludzi i wszystko, czego da się dowiedzieć na temat martwego śniegu. Dowiedziałem się niewiele, bo ostatni raz to się wydarzyło ponad trzysta lat temu. Ale wiem, że mechanizm tego świata przez jakiś czas toleruje odstępstwa od Pieśni Ludzi. Znosi nawet dość duże ingerencje, dopóki nie pojawi się zbyt wiele globalnych konsekwencji. Zmian, po których świat przestaje być sobą i zmienia się raz na zawsze. Według mnie van Dyken już jedzie po bandzie. Jeśli staniemy z nim do walki z takim samym zaangażowaniem środków, uruchomimy ten mechanizm.

– Ale jeśli go nie zatrzymamy, on go sam uruchomi. – Drakkainen spojrzał na rozmówcę. – Dobra. Wróćmy do tej rozmowy jutro. Jestem zwyczajnie zmęczony. Idę do moich ludzi, żeby ich uspokoić, a potem przejdę się do miasta. Nie masz jakiegoś planu miasta albo czegoś w tym rodzaju?

– Chaotyczny rozkład twierdzy to moja broń. W naszych czasach taki plan to rzecz ściśle tajna. Gdyby wpadł w łapy van Dykena, straciłbym jeden z atutów. Dam ci coś lepszego. Dam ci ptaka.

Zagwizdał i spośród liści jednego z ozdobnych krzewów wyleciał ptaszek wielkości wróbla, ale we wściekłym neonowożółtym kolorze, który wpędziłby każdego kanarka w kompleksy. Przysiadł na wyciągniętej dłoni Fjollsfinna, który pogładził go jednym palcem.

– Zawsze będzie w pobliżu. Wystarczy, że zagwiżdżesz. A potem powiedz w języku Wybrzeża „dom”, a on cię zaprowadzi do twojej kwatery. Jeśli będziesz chciał przyjść tutaj, powiedz „Fjollsfinn”. Nie zrobi ci wycieczki po mieście, ale przynajmniej się nie zgubisz, bez względu na to, gdzie pójdziesz. Za murami znajduje się Lodowy Ogród. Nie chodź tam. To moje uroczysko. Moja wylęgarnia czynnika „M” uwięzionego w lodowych roślinach. Wygląda jak ogród z lodu. Nie wchodź tam, a szczególnie nie pozwalaj swoim ludziom.

Drakkainen wrócił do swojej kwatery za trzecim czy czwartym rzędem murów, podążając za migocącym niczym jaskrawożółta iskra ptaszkiem. Warfnir i Spalle chrapali w łóżkach, a Grunaldi i Sylfana tkwili w fotelach przed kominkiem, pociągając piwo. Ucieszyli się, że żyje, ale żadnemu z nich nie chciało się nigdzie wychodzić. Oboje mieli pod ręką miecze, Sylfana jeszcze dodatkowo na kolanach klejony okrętowy łuk i kołczan pełen strzał oparty o fotel. Oboje zerkali co chwilę na drzwi. Zabrał więc sakiewkę i poszedł sam. Prosto w kamienny labirynt, pod padającym wielkimi płatkami śniegiem. Ptaszek czekał na niego na parapecie, a potem podążył, znowu fruwając mu nad głową, kilka kroków z przodu.

Nie miał pojęcia, dokąd idzie, cieszyło go to, że jest sam i przemierza korytarze, krużganki, ulice i dziedzińce bez żadnego głębszego celu. Nie musiał się skradać, walczyć ani nikogo śledzić. Po prostu szedł przed siebie jak turysta, który po raz pierwszy odwiedza miasto.

Ulice wąskie, chaotyczne, kluczące pomiędzy murami i ścianami budynków. Czuł się jak w jednym z historycznych miasteczek Dalmacji. Może w Primośtenie albo Trogirze. Tylko brakowało tu tłumu turystów, a przechodnie nosili miecze, futrzane peleryny z kapturami i buty z rzemieniami oplatającymi kostki. Zresztą nie było ich bardzo wielu.

Miasto żyło, ale inaczej niż nadmorskie pięćsetletnie starówki Dalmacji. Rzecz jasna, nie było tu wodorowych skuterów, sklepów z pamiątkami, lodziarni ani biało-czerwonych parasoli Karlovaćko. Ale nie było to też przaśne wczesne średniowiecze Wybrzeża Żagli. Razem z ołowianym niebem sypiącym śniegiem nadszedł wczesny zmierzch i na ulicach zapłonęły latarnie. Czwórgraniaste, o szybkach z kryształu, nakryte daszkami z prześwitującego bazaltu, wyrastały z muru na kamiennych wspornikach, jak zagięte pod kątem prostym łodygi, puste w środku, którymi płynął gaz ziemny. Zobaczył też człowieka, który je zapalał – w futrzanej pelerynie i dziwacznym nakryciu głowy, wyglądającym jak cylinder z futra, ozdobionym futrzaną opaską z oplotowymi okuciami. Miał w dłoni tyczkę z hakiem i płonącym lontem umocowanym śrubą. Odciągał metalową dźwigienkę u podstawy lampy, a potem wtykał knot przez otwór w dole i gaz fukał błękitnym płomykiem. A potem latarnik odchodził, stukając w bruk swoją tyczką.

Drakkainen chodził ulicami, wspinał się po kamiennych schodkach na mury, mijając rzadko rozstawionych strażników w kapalinach i futrzanych kaftanach, na które mieli narzucone kolczugi, a na to wszystko luźne płócienne tuniki z kontrastowym znakiem bezlistnego drzewa. Grzali się przy żelaznych koszach pełnych rozżarzonego węgla drzewnego i koksu i spoglądali w ciemność, w której huczało i połyskiwało zimowe morze. Kilka razy oparł się o blanki i patrzył w nocny horyzont, myśląc o drewnianej twierdzy zwanej Dom Ognia, dla której nie było ratunku. O młodym styrsmanie zwanym Atleif Krzemienny Koń. O szaleństwie swojego rodaka, które powinien był powstrzymać, ale nie potrafił i wciąż nie wiedział jak.

Mały żółty ptaszek przysiadł obok niego na blankach, a morski wiatr rozwiewał mu nastroszone piórka.

Potem znowu kluczył zaułkami i uliczkami. Kilka razy wchodził w miejsca, w których spotykał tylko pojedynczych przechodniów, najwyraźniej spieszących gdzieś dalej, jednak poza tym wydawało się tu pusto, a wąskie okienka wbudowanych w bryłę twierdzy kamieniczek były ciemne i zimne.

Trafił do małego rybackiego portu, otulonego obronnymi murami, gdzie na pirsie siedzieli rzędem ludzie z linkami do łowienia ryb. Potem do oświetlonej hali targowej, gdzie pod syczącymi gazowymi lampami przechadzał się wśród kamiennych straganów. Sprzedawano ubrania, naczynia, biżuterię, wędzone ryby i mięso obok broni i bel tkanin. Towary nie odbiegały od tego, co zwykle można było tu kupić na straganach, ale i tak co chwilę Drakkainen natykał się na anachronizmy, jakby w Lodowym Ogrodzie kiełkował dziewiętnasty wiek. Wiek pary, gazowych latarni, skomplikowanych przyborów codziennego użytku, kutych z taniego i dostępnego żelaza, powszechnej dostępności zamorskich towarów o kilka dni żeglugi znajdował się świat drewnianych dworów, gdzie ogryzano mięso od kości, śpiewano sagi i zamykano się za solidnymi częstokołami przed grozą nocy i zimnej mgły. Tutaj przechadzali się mieszkańcy kamieniczek, którzy mieli w domach wanny, korzystali z fryzjera, szyli z futra cylindry i palili drewno w kominkach głównie dla dekoracji, bo w podłogach płynęło ciepło uśpionego wulkanu.

Zmiany.

Zmiany, których ten świat nienawidził. I gotów był sprowadzić klątwę martwego śniegu. Vuko zaczął się obawiać, że oświetlone nocą ulice, ciepła woda w kranach i sklepy mogą naruszać równowagę nie mniej niż obłąkane legiony van Dykena, jego smoki i dzieci zaklęte w żelazne kraby.

Znalazł w końcu tawernę. Miała kilka dużych sal o beczkowym sklepieniu, ciężkie drewniane i kamienne ławy, kominek z rusztem, na którym obracała się lśniąca, przyrumieniona tusza, a nawet było paru kelnerów przepasanych białymi chustami, roznoszących cynowe kufle na drewnianych tacach i przyjmujących zapłatę. Kolejny anachronizm.

Lokal mógł równie dobrze znajdować się współcześnie na Ziemi, najwyżej uchodziłby za nieco wystylizowany. Zjadł kolację – małego pieczonego ptaka, zaskakująco twardego i łykowatego, wyrośnięty placek chleba na zakwasie, dzban piwa. Dla samej przyjemności zamówienia posiłku w restauracji, siedzenia przy stole, który nie jest gościną w czyimś domu, zatopienia się w miejskiej anonimowości. Siedział samotnie, nalewając sobie piwo do kubka, ćmiąc fajkę i patrząc na ogień w kominie. Nikt go nie zaczepiał, w ogóle wszędzie, gdzie zaglądał, było raczej pustawo. Pustawo albo kompletnie pusto. Niektóre kamienice miały wciąż zarośnięte drzwi. Drakkainena zaciekawiło, czy Fjollsfinn drukuje też gazety, czy są tu teatry, do których można kupić sobie bilet, lub miejskie biblioteki. Skruszył kawałek chleba i wysypał na blat, ale jego pierzasty przewodnik dziobnął tylko kilka razy, jakby z uprzejmości. Otoczenie przypominało scenografię jakiejś gry fantasy. Zastanawiał się, czy jeśli posiedzi dostatecznie długo w kącie, paląc fajkę, pojawi się Tajemniczy Nieznajomy z tandetną ofertą garści złota za ocalenie księżniczki albo czegoś podobnego.

Potem wracał do kwatery, znów klucząc wśród murów, łuków, wież i gargulców łypiących na niego spod dachów i podążając za świecącym neonowo ptaszkiem.

Po drodze wstąpił do jeszcze jednej gospody i wypił piwo na dobranoc.

W salonie nadal płonął ogień, ale Sylfana i Grunaldi już spali. Ich miejsce zajęli Spalle i Warfnir siedzący przy kominku z bronią w ręku. W kominie huczał ogień, a za oknem mroźny wiatr ciskał o kryształowe szyby płatkami śniegu. W środku było ciepło i przytulnie.

Zbyt ciepło i zbyt przytulnie.

Co mogę rzec o miłości?

Co mogę rzec o kobiecie?

Ze bólu i smutku, i złości

przysparza tylko na świecie.

Gdym odchodził, gdym szedł na bój krwawy,

łzami szkliły się oczy mej żony.

Gdym powrócił, nie dźwignęła się z ławy,

bom bez łupów był i raniony.

Co rzeknę w obronie miłości?

Co dobrego znajdę w niewieście?

Nic i nic, popiół, pustkę srogą

i gorycz, co pali me serce.

(„Słowo o Skulldorfie „Blaszanym liściu”, „Wybrzeże Żagli)

Загрузка...