Służba w sterowni * Tajemniczy transuran * Zniekształcona emisja radiowa * Adonis milczy * Lądowanie na asteroidzie *Zniszczony nadajnik.
Paro Bacos miał służbę w centralnej sterowni. Była noc, załoga statku kosmicznego spała. Zespoły napędowe milczały. Nie musiały pracować, maszyna bez napędu szła swym torem wokół Słońca, wzdłuż pięć — et dwudziestego kręgu słonecznego, stale z jednakową szybkością.
Około godziny 1.00 zameldował się formaks, zapłonęła czerwona lampka — znak zakłóceń.
Bacos obudził przez telefon Rai Raipura. Inżynier elektryk powinien natychmiast usunąć uszkodzenie, gdyż nawet najmniejsze zakłócenie mogło skłonić mózg elektronowy do fałszywych wniosków i błędnych rozkazów sterowniczych.
Rai zjawił się po kilku minutach. Na podstawie numeru lampy ostrzegawczej i rodzaju jej rytmicznego rozżarzenia mógł stwierdzić, gdzie należy szukać zakłócenia. Otworzył mózg elektronowy obok klawiatury, by dostać się do urządzenia wejściowego do wprowadzania informacji. Po kwadransie brązowa twarz Raipura znów ukazała się w czworokątnym otworze. Skinieniem przywołał Paro Bacosa i podał mu prostokątną płytkę. Był to jeden z obwodów drukowanych.
W kilku miejscach delikatne jak włos łączenia, zastępujące cienkie druciki, były porwane, a całą płytkę pokrywały brunatne plamy. Były to nikłe ślady agresywnych oparów kwasów z powietrza cyrkulującego po statku, które osiadły na płytce, powodując zniszczenie połączeń.
Bacos przyniósł zapasową część ze składu, a Rai umieścił ją w mózgu elektronowym. Czerwona lampka zgasła. Obaj kosmonauci wymienili jeszcze parę zdań, — po czym Rai wrócił do kabiny.
Pozostawszy sam Bacos włączył wielki ekran. Najpierw sprawdził kurs na obrazie dzioba za pomocą rzutnika mapy gwiezdnej. Oba obrazy, telewizyjny i rzutowany, pokrywały się. Kurs, narzucony przez pilotron, był prawidłowy.
Potem przełączył aparat na kamery lewej burty. Ujrzał na ekranie część firmamentu; zobaczyłby ją też wyglądając przez jeden z małych iluminatorów stałych, zaopatrzonych w grube szkło pancerne.
W czasie swych gwiezdnych lotów przyzwyczaił się już do ciągłego przenoszenia obrazów kamer na wielki ekran. Jeśli będę miał szczęście, to obejrzę sobie niszczenie jakiegoś meteorytu przez któryś ze statków naszej flotylli — pomyślał.
Węgier lubił te ciche godziny służby w sterowni.; Również dziś, siedząc w fotelu, wpatrywał się zamyślony w wielką panoramę gwiezdną. Ten potężny i wspaniały obraz jest wciąż taki sam — rozmyślał — a jednak stale inny. Ta połyskująca czarna nieskończoność jednocześnie budzi strach i sączy spokój. Zdawało się, że statek wisi nieruchomo w pustce. Nic nie zdradzało jego wielkiej szybkości. Odległość od gwiazd była zbyt ogromna. Najbliższe z tych świecących słońc, gwiazda Alfa w gwiazdozbiorze Centaura, oddalona była o około czterdzieści jeden trylionów kilometrów. Promień świetlny dotarłby tam dopiero za cztery lata i trzy miesiące. Przy tak niesamowitych odległościach można było, jeśli nawet statek leciał z prędkością bliską prędkości światła, dopiero po dłuższym czasie stwierdzić przesunięcia gwiazd.
Paro Bacos w czasie takich samotnych godzin wspominał swego zaginionego we Wszechświecie przyjaciela; z pewnością on i jego koledzy z opanowaniem i godnością oczekiwali w swych ostatnich minutach nieuchronnej śmierci kosmicznej. Może zostali zaskoczeni, niczego się nie spodziewając? A może musieli bezczynnie, między nadzieją a obawą, oczekiwać katastrofy? Czy ich rozwalona rakieta, bezbronna wobec siły przyciągania ciał kosmicznych, runęła na jakąś planetę i rozbiła się na jej powierzchni? Czy może spłonęła w atmosferze? A może wreszcie martwi już ludzie, zamknięci w statku kosmicznym, będą wiecznie pędzili przez mrok i pustkę, nawet po śmierci osaczeni przez złe moce Wszechświata?
Nagle na ekranie w oddali zapłonęła oślepiająca iskra. Paro Bacos poderwał się. Iskra szybko urosła do wielkości kulki i nadal powiększała się, aż do rozmiarów ognistej piłki, szybko jednak tracąc siłę świetlną. To był znak życia od sąsiedniego łowcy przestrzennego. Odnalazł meteoryt i zniszczył go. Bacos z satysfakcją przyglądał się zjawisku. Koledzy z innego statku, jak gdyby znali jego myśli, zemścili się za jego przyjaciela.
Bacos włączył się na fale sąsiada, by posłuchać ich emisji. Radzista tego statku zameldował rakiecie wiodącej zniszczenie pojedynczego meteorytu, podając jego wielkość, kształt i masę oraz wyniki innych pomiarów, między innymi analizę spektralną.
Przy ostatnim zdaniu meldunku Bacos zdumiał się: analiza widmowa zniszczonego meteorytu wykazywała ślady transuranu plutonium.
— Transuran plutonium? — mruknął fizyk atomowy z niedowierzaniem. — Chyba się przesłyszał. To przecież niemożliwe. Czegoś takiego po prostu nie ma. Musiał to być poważny błąd obserwatora. Transurany to pierwiastki, które w przyrodzie niemal nie występują, są tylko sztucznie wytwarzane w laboratoriach na Ziemi. Fizycy atomowi przechytrzyli naturę i stworzyli pewne nowe pierwiastki, wedle własnej woli. Nazwano te nowe pierwiastki transuranami, dlatego że w tabeli układu okresowego pierwiastków umieszczone były odpowiednio do swego ciężaru atomowego po ostatnim naturalnym pierwiastku, uranie.
Jeszcze przez chwilę Paro Bacos siedział bezczynnie, zastanawiając się nad pochodzeniem transuranu w zniszczonym meteorycie. Mógł się tam dostać jedynie w jakiś zagadkowy sposób z Ziemi. I to tylko z reaktora statku kosmicznego.
Zastanawiając się mechanicznie kręcił gałkami aparatu radiowego i aż podskoczył, gdy nagle z głośnika rozległo się:
— Tu Mars, tu Mars! Baza do rakiety wiodącej 401! Baza do rakiety wiodącej 401!
Włączył się w radiotelegram bazy do rakiety wiodącej. Przyciszył radio i słuchał. Baza nie czekała na potwierdzenie odbioru, lecz po krótkiej przerwie zaczęła nadawać. Fale radiowe, które zameldowały gotowość odbioru rakiety wiodącej, dotarłyby dopiero po piętnastu minutach do oddalonego o dwieście siedemdziesiąt milionów kilometrów Marsa.
Telegram brzmiał: „SZŁA do astrodowódcy. Do terenu operacyjnego waszej flotylli zbliża się asteroid Adonis. Według dotychczasowego toru lotu za trzy dni przetnie zasięg waszej wczorajszej pozycji. Automatyczna stacja kosmiczna RX 632 zarejestrowała przed paru tygodniami przy spotkaniu z tym asteroidem brak działania radiolatarni ostrzegawczej. Proszę oddelegować kogoś z ŁA do usunięcia uszkodzenia”.
To był koniec telegramu, dołączono jedynie aktualne współrzędne astronomiczne asteroidu Adonisa i jego elementy toru.
Bacos wyłączył aparat. Taki radiotelegram nie był niczym nadzwyczajnym. Prawdopodobnie latarnia ostrzegawcza została zniszczona przez starcie z meteorytem. W każdym razie jeden ze statków w najbliższym czasie otrzyma od dowódcy flotylli odpowiednie polecenie.
Węgier spojrzał na zegar; za dziesięć minut koniec dyżuru. Miała go zastąpić lekarka Sagitta. — Włączył również wielki ekran i zrobił ostatni przegląd aparatury w sterowni. Wszystko było w porządku, tylko skład automatycznie regenerowanego powietrza w statku wykazywał o jeden procent za dużo tlenu. Ale nie był to powód do niepokoju.
Mimo to Bacos zmienił ustawienie przy zdalnymi sterowaniu regeneratorów, tak by zawartość tlenu nie mogła wzrastać.
Za pięć czwarta wszedł do sterowni Afrykanin Oulu Nikeria. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ wszyscy na statku wiedzieli już, że od czasu festynu z ery kamiennej nie tylko Filitra i Henry, lecz również Sagitta i Oulu zaprzyjaźnili się bliżej.
Popatrz. — pomyślał Paro Bacos — nawet tutaj, z dala od ojczystej planety, pośrodku wieczystej nocy, zimna, milczenia i bezbrzeżnej pustki, miłość nie ginie. Nawet tu może być tym czymś największym i najpiękniejszym, czym ludzie mogą się nawzajem obdarzyć. Bacosa cieszyła skłonność tych dwojga ku sobie. Nie widział nic złego w tym, że Oulu chce pomóc lekarce w czasie jej dyżuru w sterowni.
Podszedł do niego Nikeria.
— Chciałbym sprawić przyjemność Sagitcie i wraz z nią objąć dyżur — powiedział. — Co prawda nie potrzebuje mojej pomocy, daje sobie sama radę z zadaniami kontrolnymi, ale…
Bacos skinął głową, przerywając tłumaczenia.
— Sagitta na pewno bardzo się ucieszy. Nocne dyżury w sterowni wpływają bardzo źle na człowieka, który jest sam.
Punktualnie o czwartej zjawiła się Sagitta. Była zaskoczona ujrzawszy Oulu. Oczy jej rozbłysły radośnie. Nie spodziewała się, że będzie tu na nią czekał, by odbyć z nią dyżur. Nie przyszło jej też na myśl, że Oulu mógłby tu znaleźć się z innego powodu. Uczucie podpowiedziało jej bezbłędnie: Oulu przyszedł tu ze względu na nią. Podeszła do mężczyzn i zatrzymała się niezdecydowanie. Cieszyła się, ale była zażenowana. Paro Bacos pomógł przezwyciężyć niezręczną sytuację, przekazując Sagitcie przepisowo dyżur w sterowni. Zakomunikował jej też w paru słowach o wydarzeniach ostatnich czterech godzin, to jest o drobnym uszkodzeniu formiaksu i zagadkowej sprawie z trans — uranem. O radiotelegramie bazy do rakiety wiodącej, jak sądził, nie warto było wspominać.
Właśnie miał zamiar pożegnać się i iść, kiedy zabrzęczał automat radiowy. Oznaczało to, że ktoś wywołuje statek. Sagitta szybko podeszła do aparatury.
— Tu ŁA-408 na pozycji ekliptyki pięćset dwudziestej łamane przez tysiąc czterysta dwadzieścia. Zielone światło. 408 gotów do odbioru — zameldowała.
Czekali chwilę we trójkę. Po jakichś dwóch minutach fale wywołującego znów dotarły do statku.
— Tu rakieta wiodąca ŁA-401 na pozycji ekliptyki pięćset łamane przez tysiąc czterysta dziewiętnaście. Dowódca flotylli do waszego dowódcy: Zastopować statek i przeprowadzić na powrót na pozycję ekliptyki pięćset dwadzieścia łamane przez tysiąc czterysta trzynaście. Tam…
Tu słowa uległy zniekształceniu i wreszcie zamieniły się w szum i trzaski. Gdy potem trójka przy aparaturze znów zaczęła wyraźniej odbierać radiotelegram usłyszeli jedynie kilka współrzędnych astronomicznych i dane o elementach toru ciała kosmicznego.
Również dalekopis, odbierający i notujący nadania radiowe, wykazywał zniekształcenia w tekście. — Halo, rakieta wiodąca, radiotelegram częściowo zniekształcony! Proszę powtórzyć — zawołała parokrotnie do mikrofonu Sagitta.
Oulu przeliczył w myśli, że prośba o powtórzenie przebędzie dwadzieścia milionów kilometrów dzielące ich statek od rakiety wiodącej w ciągu sześćdziesięciu sześciu sekund. Ponieważ powtórzenie telegramu będzie wymagało następnych sześćdziesięciu sześciu sekund na dotarcie do ŁA-408, to najwcześniej za dwie minuty i dwanaście sekund będą mieli następny odbiór.
Należałoby właściwie już teraz poinformować Kerulena — pomyślał Oulu i spojrzał na Sagittę.
Lekarce zaświtało to samo, lecz jeszcze się wahała. Czy nie należy poinformować dowódcy dopiero wtedy, kiedy radiotelegram będzie kompletny? — zastanowiła się. Spojrzawszy jednak na Oulu podjęła decyzję.
Nachyliła się nad telefonem wewnętrznym i nakręciła numer Kerulena. Gdy się zgłosił, zakomunikowała mu, że przed chwilą przyjęła zniekształconą depeszę, która w nielicznych wyraźnych fragmentach zawiera rozkaz natychmiastowego powrotu.
— Zażądałam powtórzenia telegramu — dodała.
— Przychodzę natychmiast — odpowiedział Kerulen.
Oulu zasiadł przy klawiaturze mózgu elektronowego. Ponieważ było jasne, że „ŁA-408 musi zahamować i polecieć z powrotem swoją orbitą, zaczął wyliczać najkorzystniejsze dane do przeprowadzenia odpowiednich manewrów. Najbardziej skomplikowane było tak zwane obliczenie punktu zero. W warunkach kosmicznych było bowiem niemożliwe skierowanie «statku wielkim łukiem w odwrotnym kierunku. Należało go zahamować tak, aby jego prędkość w kierunku stycznym do orbity wokółsłonecznej była równa zeru, odwrócić dziobem w pożądanym kierunku i ponownie zastosować przyśpieszenie. Trzeba było przy tym uwzględnić fakt, że statek kosmiczny przy hamowaniu coraz bardziej schodzi ze swej „orbity i w chwili, gdy prędkość równa się zeru, zaczyna spadać na Słońce. Upadek ten trzeba zahamować. Dopiero po ponownym przyspieszeniu w nowym kierunku lotu można było powoli wyrównać odchylenia od orbity, spowodowane przez hamowanie.
Minęły dwie minuty i dwadzieścia sekund od chwili żądania powtórzenia telegramu, gdy dalekopis zaczął znów stukać i odezwał się głośnik. Tym razem radiotelegram był jasny. Pełny tekst brzmiał: „Dowódca flotylli do waszego dowódcy: Zastopować statek i przeprowadzić z powrotem na pozycję ekliptyki pięćset dwadzieścia łamane przez tysiąc czterysta trzynaści Tam oczekiwać asteroidu Adonisa. Proszę sprawdził uszkodzenie radiolatarni ostrzegawczej. W razie potrzeby wysadzić desant i ustawić latarnię na nowo, Aparaturę nadawczą izolować na plus czterysta s Celsjusza, gdyż Adonis ma tak zwany bliskosłoneczny przelot. Flotylla będzie oczekiwała ŁA-408 za dziesięć dni na torze asteroidu między czterechsetnym a czterysta czterdziestym kręgiem słonecznym”.
Radiotelegram kończył się współrzędnymi obecnego położenia asteroidu Adonisa i jego elementami toru.
Do sterowni wszedł Kerulen. Wyciągnął z dalekopisu zadrukowany papier i przeczytał go uważnie, po czym, po krótkim zasiano wianiu, powiedział do Sagitty i Bacosa:
— Nie musimy się tym razem tak bardzo spieszyć z zawróceniem statku na nową pozycję, gdyż Adonis, dopiero za trzy dni nadleci w zasięg naszego wczorajszego odcinka lotu. Nie ma więc potrzeby budzić załogi. Manewr odwrotu możemy rozpocząć za cztery godziny, po śniadaniu. Do tego czasu trzeba jednak ni co zmniejszyć szybkość lotu. Sagitto, niech pani czuwa przy pilotronie nad hamowaniem, a ja sam zajmę sit ustawieniem astropilota.
Obecność Paro Bacosa była już zbędna, poszedł więc do kabiny przespać się. Wychodząc zauważył milczący dialog między Nikerią a mózgiem elektronowym. Aha — pomyślał — oblicza pozycję zero. Istotnie, matematyk informował się u maszyny liczącej, naciskając poszczególne klawisze. Mózg elektronowy odpowiadał diagramami, krzywymi i wężykami na swym szklanym, zielono fosforyzującym ekranie.
ŁA-408 przedostał się na teren przestrzeni międzyplanetarnej, w którym za kilka godzin powinien zjawić się asteroid.
Ponieważ statek obecnie poruszał się przeciw ogólnemu kierunkowi lotu meteorytów, Franken i Rai Raipur nieprzerwanie wysyłali na zmianę — na polecenie dowódcy — szeroki i bardzo intensywny wachlarz radarowy. Ta dodatkowa ostrożność okazała się potem jak najbardziej uzasadniona.
Dopiero teraz, w czasie lotu przeciw prądowi, można było odczuć, jak bardzo ta część — przestrzeni kosmicznej, między planetami Marsem a Jupiterem, była zaśmiecona wędrującymi odłamkami. Aż czterokrotnie w ciągu minionych siedemdziesięciu godzin pilotron musiał omijać ciała kosmiczne. Jak na warunki międzyplanetarne, było to bardzo dużo. Istniały statki kosmiczne, które latami nie napotykały ani jednego meteorytu.
Norbert Franken siedział w centralnej sterowni przy pulpicie radiowym i radarowym i obserwował zbliżającą się najmniejszą planetę. Radar zameldował asteroid już przed dwunastu godzinami, gdy był jeszcze oddalony od statku o około pięćset sześćdziesiąt jeden tysięcy kilometrów. Tymczasem zbliżył się już na odległość osiemdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów, poruszając się dostojnie swoim torem z szybkością trzynastu kilometrów na sekundę. Za dwie godziny będzie go można — dostrzec gołym okiem. Ale latarnia radiowa milczała; już dawno powinni byli usłyszeć jej ostrzeżenia.
Dniem i nocą, godzina po godzinie, anteny wszystkich statków wysyłały impulsy, stale powtarzając je den i ten sam rozkaz. Gdy te impulsy docierały do latarni z wystarczającą mocą, latarnia radiowa włączała się automatycznie. W zasadzie działo się tak wówczas gdy statek kosmiczny zbliżył się na odległość dwóch milionów kilometrów do asteroidu wyposażonego w latarnię. Sygnały ostrzegawcze ustawały dopiero z chwilą, gdy statek wysyłający impulsy oddalał się na bezpieczną odległość.
Latarnia nieprzerwanie emitowała w Kosmos swej ostrzeżenia, jak długo jakiś statek znajdował się w pobliżu. Wymieniała nazwę lub numer asteroidu, na którym ją umieszczono, jego szybkość lotu, czas obiegu — wokół Słońca oraz najbliższy i najdalszy od Słońca” punkt toru. Wyliczała charakterystyczne dane swego małego ciała, astralnego — wymiary, gęstość, objętość i siłę przyciągania.
Tak więc każdy dowódca statku był w porę przygotowany na spotkanie z tymi małymi planetkami. Również automatyczne stery rakiet, pilotrony, potrafiły samodzielnie reagować na te informacje radiowe. Z pomocą radiolokacji stwierdzały miejsce i kierunek ruchu asteroidu. W ten sposób rakieta mogła w Kosmosie tak manewrować, by ominąć niebezpieczną rafę kosmiczną bez narażania załogi i statku.
Radiolatarnie ostrzegawcze instalowano dopiero od czterdziestu lat, ale spośród około trzydziestu tysięcy asteroidów — oszacowano, że taka właśnie ilość krąży wewnątrz Systemu Słonecznego — już osiem tysięcy wyposażono w te automatyczne urządzenia ostrzegawcze.
Rozwój komunikacji międzyplanetarnej narzucał konieczność takich instalacji. Od początku wieku kosmicznego, od chwili startu pierwszego statku kosmicznego z ludami na pokładzie, bezpieczeństwo ich życia było najwyższym prawem podróży kosmicznych.
Właśnie ustawianie radiolatarni na asteroidach, przy jednoczesnym oczyszczaniu z meteorytów przestrzeni kosmicznej wewnątrz Systemu Słonecznego, umożliwiło starty bardzo szybkich międzyplanetarnych rakiet fotonowych i grawiplanów. Te dwa rodzaje nowych pojazdów kosmicznych mogły się poruszać niemal z szybkością światła, a więc osiągały blisko trzysta tysięcy kilometrów na sekundę. Przy takiej szybkości radar pokładowy byłby niemal bez znaczenia.
Natomiast radiolatarnie, wyposażone w potężną moc nadawczą, były w stanie zwrócić uwagę każdego statku kosmicznego — niezależnie od jego szybkości — na przeszkodę w przestrzeni kosmicznej. Mimo szybkiego lotu rakiety były więc w stanie takie przeszkody omijać.
Ale latarnia na Adonisie wciąż jeszcze niebezpiecznie milczała. Franken próbował za pomocą radaru uzyskać dokładny obraz tej lilipuciej planety. Gdy wyraźnie zwiększający się obiekt zbliżył się jeszcze bardziej, Franken wzmocnił fale radarowe, by móc lepiej zbadać powierzchnię asteroidu.
Położył przed sobą mapy Adonisa, by przenieść na nie ewentualne zmiany konturów i powierzchni. Chodziło ó to, by przy ewentualnym desancie mieć do dyspozycji aktualne, pewne materiały. W ciągu dziesiątków lat niejedno mogło się zmienić. Mapy sporządzono przed wielu laty, gdy ustawiano na Adonisie pierwszą radiolatarnię.
Przygotowania do spotkania z Adonisem były W pełnym toku. Załoga sprawdzała ciężkie skafandry, butle tlenowe i tabletki ze skoncentrowanym pożywieniem na wycieczki kosmiczne. W pomieszczeniu dziobowym mechaniczne chwytacze wyniosły małą rakietę rozpoznawczą do wyrzutni. Wciągnięto skrzynie z częściami zapasowymi i narzędziami do naprawy radiolatarni i ułożono w pomieszczeniach obok śluz.
Również naukowcy przygotowywali się w swych pracowniach i laboratoriach. Geolog i chemik mieli zamiar zbadać właściwości hałd szlaki, powstałej przy zbliżeniach asteroidu do Słońca. Astrobotanik zamierzał wysadzić na Adonisie w chronionych i nie chronionych miejscach mikroorganizmy i porównać ich zachowanie. Lorcester planował pomiary linii pola sił w zasięgu grawitacyjnym asteroidu, zaś Mirsanow przygotowywał ustawienie nowej pułapki antycząstek. Pierwszą zdemontowano po dziesięciodniowym skutecznym działaniu.
Ten wielki eksperyment udał się, uzyskano kilka miligramów antycząstek.
Filitra Goma, chemik z Brazylii, stała w swojej kabinie przyciskając twarz do iluminatora. Zgasiła światło i wpatrywała się w gwiazdy. Lada chwila powinien wynurzyć się asteroid Adonis.
Nie była sama, był przy niej Henry. Chcieli we dwójkę przeżyć jeszcze ciągle podniecający moment wynurzenia się nowego ciała kosmicznego, widocznego gołym okiem.
Filitra miała szczęście. Pierwsza zauważyła gwiazdę, co prawda o słabym tylko blasku, ale wyraźnie wędrującą. Z początku nie była pewna, czy ta słaba plamka świetlna — wśród wielu innych gwiazd bardzo trudno było ją utrzymać w polu widzenia — rzeczywiście jest tym, czego szuka. Ale gdy niepozorna gwiazdka z każdą chwilą zaczęła rosnąć i jaśniej świecić, wątpliwości Filitry rozwiały się. Adonis odbijał, podobnie jak Księżyc, światło słoneczne, lecz świecił o wiele bardziej matowo. Filitra przywołała Henry’ego, siedzącego na tapczanie.
Oparci o siebie wpatrywali się w przestrzeń przez mały iluminator. Ze zdenerwowania zaczerwieniły im się uszy, a oczy chwytały zachłannie coraz to nowe szczegóły. Dzielili się krótkimi szeptanymi spostrzeżeniami.
Najpierw ukazał się zarys asteroidu.
— Podobny do bryły ciasta — zauważyła trafnie Filitra. Można go było także porównać do nieforemnego, surowego kamienia jakie się trafiały na Ziemi na stokach gór.
Lilipucia planeta Adonis była najmniejsza spośród małych. Jej średnica wynosiła niespełna kilometr, tor — w odróżnieniu od większości asteroidów — kształt wydłużonej elipsy o bardzo dużym mimośrodzie. Ten tor doprowadzał Adonisa na odległość tylko sześćdziesięciu milionów kilometrów od Słońca. Adonis przelatywał bardzo blisko, tylko w odległości niewielu kilometrów od statku kosmicznego, powolnie przecinając jego tor, można więc było rozpoznać różne szczegóły.
Filitra jednak była rozczarowana. Daremnie wypatrywała tak typowych dla asteroidów ostrych jak igła kolców skalnych i groteskowo nagromadzonych kamiennych prostopadłościanów. Zamiast tego ujrzała ślady, pozostawiane przez żar słoneczny za każdym; razem, ilekroć Adonis z dużą prędkością przebiegali najbliższy Słońcu odcinek lotu. Działo się to raz na cztery lata. W temperaturze około plus czterystu stopni miesiącami wówczas żarzyły się kamienie asteroidu, zostawiając na nim pory, rysy i szlakę. Głębokie uskoki i szpary przecinały powierzchnię skalną.
— Spójrz tam, same głowy cukru! — zawołała nagle Filitra chwytając Henryego za ramię.
Rzeczywiście, z niecki pełnej kamieni sterczało wiele pagórków, bardzo podobnych do tak zwanej Głowy Cukru koło Rio de Janeiro, brazylijskiego szczytu, u brzegów Atlantyku.
Ale Henry nie zainteresował się specjalnie tym szczegółem. Jego uwagę zwróciło inne zjawisko: przez szkło iluminatora dostrzegł na asteroidzie stromy spad, wiodący do ciemnego otworu, zapewne jaskini.
A potem oboje zobaczyli coś, co wydało im się znajome i co w ten chaos kanciastych, popękanych skał — dzięki regularności kształtów — wnosiło dobrotliwy spokój: pośrodku małej równiny wznosił się matowoszary opancerzony stożek radiolatarni. Czubek stożka kończył się długim, trzydziestometrowym masztem z rury, w której umieszczona była antena.
Wszystko to zdawało się nie uszkodzone.
— Wygląda na to, że jest cała — powiedział dowódca Kerulen do Mirsanowa.
Siedzieli w centralnej sterowni przed wielkim ekranem, obserwując asteroid lecący obok statku niemal na tej samej wysokości.
— Spróbujmy zastosować wstrząs przy włączeniu — poradził Mirsanbw.
Kerulen skinął głową i zwrócił się do radiowca:
— Norbert, niech pan pośle krótki impuls dla radiolatarni. Najlepiej przez antenę kierunkową. Antenę niech pan skieruje wprost na stożek, udziesięciokrotniając moc nadawczą.
Mieli nadzieję, że może ten bardzo mocny impuls potrafi uruchomić latarnię. Ale szok nie dał efektu, latarnia nie działała.
Tymczasem Adonis przegonił statek kosmiczny i wyprzedzał go coraz bardziej.
Odezwał się astropilot; operacja, którą zapowiadał, nie była skomplikowana. Rakieta zwiększyła tylko nieco szybkość, zbliżając się ponownie do asteroidu.
Kerulen zezwolił na start rakiety rozpoznawczej.
Już po kilku minutach z otworu śluzy pod czubkiem dzioba wytrysnęła rakieta, wyrzucona z katapulty. Krótkim ogniowym pchnięciem mechanizmu napędowego pilotron wyrównał odrzut. „Koliber” zaczął teraz szybko uciekać przed rakietą macierzystą, wychodząc z szyku ŁA i zbliżając się do toru asteroidu.
Lekko hamując Kioto Yokohata pozwolił następnie zbliżyć się asteroidowi. Powoli przesuwały się za rufą rakiety leniwie orbitując skały i głazy. Trzech zwiadowców: pilot, monter i inżynier elektronowy Rai Raipur, uważnie śledzili powierzchnię asteroidu, wyglądając latarni. Gdy nagle w półmrocznym oświetleniu słonecznym ukazał im się stożek latarni nad wąskim ograniczonym horyzontem planetoidy, należało działać bardzo zdecydowanie. Yokohata chciał lądować możliwie blisko stożka. Krótki i słaby wyrzut ognia z dyszy dziobowej przeciw kierunkowi lotu wystarczył do dalszego zmniejszenia szybkości. Dystans między rakietą a równiną Adonisa zaczął się wyraźnie zmniejszać. Pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią Yokohata zatrzymał lot rakiety rzutem ognia, tym razem z ogona pojazdu. Na krótko przed lądowaniem wysunęły się z rufy trzy nogi teleskopowe, łagodząc lekkie uderzenie przy dotknięciu powierzchni.
Rakieta rozpoznawcza wylądowała.
Tylko Yokohata miał pozostać wewnątrz, by zgodnie z przepisami nadzorować rakietę; dwaj inni zwiadowcy przygotowali się do opuszczenia pojazdu. Ostrożnie unieśli się z foteli, wiedząc, że siła ciążenia, do której przywykli na Ziemi i w statku, gdzie wytwarzano ją sztucznie, nie działa. Było jasne, że Adonis ze swą kilometrową średnicą nawet w małym stopniu nie potrafi wytworzyć takiej siły przyciągania jak ich planeta ojczysta, mająca średnicę około dwunastu tysięcy siedmiuset kilometrów.
Gdy pompy wyssały powietrze z kabiny, Rai Raipur otworzył luk. Astronauci nie odczuli spadku ciśnienia, ponieważ ubrani byli w skafandry kosmiczne i mocno przytroczone do ramion hełmy ze szkła pancernego. W skafandrze ciśnienie było takie jak poprzednio, również tlen do oddychania doprowadzany był nadal do kopuły hełmu.
Przed opuszczeniem rakiety kosmonauci przymocowali się cienką, ale bardzo mocną linką do uchwytu przy pokrywie luku. Miało ich to zabezpieczyć przed niespodziewanym kilkusetmetrowym skokiem wzwyż lub w dal na skutek napięcia mięśni przy odbiciu się od powierzchni lub wystrzale z odrzutowego pistoletu. Na wypadek niebezpieczeństwa zaś mogli szybko wrócić do rakiety, posługując się maleńkim silniczkiem umieszczonym w szpuli wielkości kieszonkowego zegarka, na którą nawijała się lina.
Monter i inżynier opuścili się na powierzchnię asteroidu w odległości kilku metrów od rakiety. Starczyło im czasu tylko na rozejrzenie się za stożkiem radiolatarni wznoszącym się o jakieś sto dwadzieścia metrów od nich, gdy nagle zrobiło się ciemno choć oko wykol. Na planetoidzie zapadła noc. Ale ta noc była krótka, za dwadzieścia minut znów się miało rozjaśnić.”! Te szybkie zmiany odpowiadały czasowi rotacji planetoidy.
Zwiadowcy włączyli latarki kieszonkowe, posuwając się w kierunku spostrzeżonego przedtem stożka. Poruszali się na sztywnych nogach, zgiętych w kolanach. Już lekki ruch stopy wystarczył, by ciało, pochylone do przodu, wykonywało parometrowe susy. Takimi dziwnymi skokami prędko przebyli przestrzeń dzielącą ich od stosu. Z doświadczenia wiedzieli, że czeka ich teraz długotrwała ciężka praca. Musieli dostać się do środka stożka i stwierdzić, dlaczego nadajnik milczy.
Yokohata w ciemności orientował się tylko po plamach świetlnych latarek, gdzie w danej chwili znajdują się towarzysze. Rozbawiony przyglądał się tańcowi dwóch promieni światła.
— Hej, wy, kangury! — zawołał potem do mikrofonu — co słychać? Czy nie możecie znaleźć nadajnika? Może włączyć wam reflektor?
— Dziękuję nie — odpowiedział Rai — zaraz będziemy na miejscu.
Nagle rakieta lekko zachwiała się. Pilot wprawdzie niczego nie odczuł, lecz waga równoważni na tablicy przyrządów zareagowała, odpowiadając na ledwo wyczuwalne pole grawitacyjne planetoidy i wskazując na pochylenie rakiety o kilka stopni. Czyżby rakieta miała się przewrócić lub go gorsza stoczyć? — zastanawiał się Yokohata.
Ale nic więcej się nie stało. Prawdopodobnie usunął się nieco porowaty głaz pod jedną z nóg rakiety albo też jeden z kolegów poruszył się zbyt gwałtownie, co spowodowało napięcie liny bezpieczeństwa.
Kioto rozejrzał się za latarkami towarzyszy, ale światło zniknęło.
— Halo, Rai, czyżbyście dotarli wreszcie do celu? — zapytał uśmiechając się — zrobiliście ogromny radosny skok, o mało co mnie nie przewróciliście.
— Ojej — usłyszał zamiast odpowiedzi głos Raipura. Zabrzmiało w nim zdumienie i jakby lęk.
— Co się stało, chłopcy? — zawołał Kioto zaniepokojony.
Nie otrzymał odpowiedzi.
— To przecież nieprawdopodobne — usłyszał za to po chwili słowa montera, skierowane do Raipura.
Nagle Kiota opanowało nieprzyjemne uczucie, wesołość ulotniła się. Musieli tam w stożku odkryć coś nadzwyczajnego.
— Halo, Rai! Halo, Rai! Co się stało? O co chodzi? Potrzebujecie pomocy?
— Bądźże cicho tam w kabinie — usłyszał szorstką odpowiedź. Ale po chwili Rai uspokoił się: — Nie, dziękuję. Pomoc niepotrzebna. Tu w stożku już nić się nie da zrobić.
— Nie przypuszczałem, że nasz zwiad będzie tak krótki i bezowocny — usłyszał Kioto pomruk montera.
Również na statku kosmicznym usłyszano dziwną rozmowę zwiadowców. Siedzący przed wielkim ekranem Mirsanow i Kerulen popatrzyli na siebie pytająco. Ale w tej chwili rozległ się głos Raipura, znów głośno i wyraźnie. Zapewne wyrobił już sobie pewien pogląd.
— Halo, ŁA-408, halo, statek! Będziemy mieli wiele roboty. Tu w stożku jest nieopisany bałagan, trzeba I będzie zbudować nowy nadajnik. Poważna część urządzeń tranzystorowych i półprzewodnikowych jest zniszczona. Przez krótki czas musiało tu wewnątrz panować wysokie ciśnienie i wielka temperatura. Prawdopodobnie jakiś meteoryt trafił w nadajnik. Meteoryt, może wielkości wiśni, przebił ścianę stożka i pękł wewnątrz. Wszystko zostało zniszczone.
Kerulen polecił zwiadowcom przerwać dalsze badanie nadajnika i znaleźć odpowiednie miejsce na ustawienie drugiej pułapki Mirsanowa.
Na statku rozpoczęła się gorączkowa robota. Ze składów powyciągano i przygotowano całkowite wyposażenie nowej radiolatarni oraz materiał na pułapkę i przeniesiono to do komory śluzowej. Kerulen i nawigator opracowali plan, gwarantujący ciągłość robót. Do prac budowlanych zamierzano zaangażować wszystkich członków załogi, również naukowców; każdy miał temu zadaniu poświęcić trochę czasu.
Przygotowania jeszcze nie były zakończone, gdy rakieta rozpoznawcza z trójką zwiadowców wróciła na; statek, proponując dowódcy kilka miejsc odpowiednich; do ustawienia pułapki. Po natychmiastowej naradzie z naukowcami ustalono właściwe miejsce.
Teraz można było rozpocząć prace nad budową latarni i pułapki. Między statkiem a asteroidem zaczęła się ożywiona komunikacja. Bez przerwy startowały rakietki jednoosobowe i rakieta rozpoznawcza, przewożąc asteroid materiały budowlane i narzędzia.