Sygnał namiaru — Zagadkowe radio echo * Salamah El Durham * Pierwszy meteoryt * Festyn z epoki kamienia łupanego * Trzech czarowników i ich cyklop.
Radiotelegrafista statku kosmicznego Norbert Franken siedział przy swojej aparaturze. Poza nim nie było nikogo w centrali sterowniczej. Statkiem kierował pilotron.
Było tuż po północy. Franken obserwował leżącą przed nim na pulpicie skomplikowaną tabelę czasów galaktycznych. Przeszukiwał oczami poszczególne rzędy i szpalty tabeli.
Sekunda galaktyczna trwała wedle ziemskiej miary dziewięć dni i dwanaście godzin, galaktyczna godzina — około dziewięciu i jednej dziesiątej roku; dzień galaktyczny liczył dwieście osiemnaście i cztery dziesiąte roku ziemskiego, zaś rok galaktyczny dwieście trzydzieści milionów lat ziemskich.
Oczywiście, były to wszystko wartości względne. Wynikały one z podziału czasu mijającego przy obiegu Systemu Słonecznego wokół centrum Drogi Mlecznej. „Zatem System Słoneczny potrzebował dwustu trzydziestu milionów lat, by raz okrążyć Drogę Mleczną, tę olbrzymią gwiezdną sprężynę, złożoną z miliardów słońc i niezliczonej ilości planet. Badania wykazały, że System Słoneczny, wraz z Ziemią i pozostałymi ośmioma wielkimi planetami, dotychczas prawdopodobnie piętnaście razy okrążył Drogę Mleczną. Innymi słowy — nastał szesnasty rok galaktyczny.
Były to wszystko niewymierne pojęcia czasowe. Bo cóż znaczyła jedna galaktyczna sekunda, cóż tu mogło ważyć dziewięć i pół doby ziemskiej? W tych wymiarach czasowych życie ludzkie mijało w mgnieniu oka. A jednak ileż cudownych rzeczy potrafił dokonać człowiek w czasie swego krótkiego żywota!
Franken chętnie by jeszcze, pofilozofował, ale nie miał na to czasu. Wskazówka centralnego zegara pokładowego w pomieszczeniu sterowniczym, sumiennie wskazująca czas wedle ziemskich miar, zbliżała się do północy. Brakło jeszcze tylko kilku minut.
Ale i czas galaktyczny płynął. Znów minęło dziesięć i pół dnia. Dokładnie o północy sekundnik zegara galaktycznego skoczy naprzód. Ta chwila każdorazowo była dla Frankena przeżyciem. Cóż to za nieopisane uczucie — móc sobie powiedzieć: ja, człowiek, przeżyłem znów galaktyczną sekundę!
Ale dla radiotelegrafisty skok galaktycznej sekundy oznaczał również obowiązek wysłania sygnału namiaru. Sygnał ten to dźwięk ciągły, nadawany w sporych odstępach czasu. Wszystkie statki flotylli musiały wysyłać ten sygnał w eter przez piętnaście minut. Sygnały odbierały specjalne stacje na Marsie i na Ziemi i oceniały je.
Po godzinie emisja namiaru musiała być przez całą flotyllę powtórzona. Centrale radiolokacyjne na Marsie i Ziemi mogły w ten sposób — przez porównanie wyników lokacji — regularnie co dziewięć i pół dnia dokładnie sprawdzać pozycję zespołu rakiet w Kosmosie! Z różnych względów było to niezbędne.
Tak więc na przykład według wyników pomiarowa stacji radiolokacyjnych dokładnie nastawiano anteny; kierunkowe bazy. Stanowiło to między innymi gwarancję, że przesyłki poczty lotniczej, przekazywane drogą radiową przesyłki naukowe, informacyjne i rozrywkowe każdorazowo promieniowane były w ten fragment Wszechświata, w którym łowcy asteroidów rzeczywiście się znajdowali. Poza tym na podstawie tego namiaru można było przekazywać statkom kosmicznym ostrzeżenia przed kometami i innymi niebezpieczeństwami Kosmosu.
Sygnały namiarowe flotylli i systemy radiolokacyjne na Ziemi i Marsie służyły zatem w poważnej mierze bezpieczeństwu statków kosmicznych. Nie zakłócone połączenie radiowe między Marsem a pojazdami kosmicznymi stanowiło życiową konieczność.
Jednoczesność nadawania sygnału namiarowego przez wszystkie rakiety pozwalała stwierdzić ewentualne rozszerzenie się łańcucha poszukiwań bądź też zmianę ugrupowania rakiet w danym momencie. Naczelny dowódca łowców asteroidów mógł na tej podstawie koordynować działalność flotylli i poszczególnych statków.
Franken włączył odpowiednią aparaturę przy pulpicie radiowym i radarowym celem rozpoczęcia emisji namiarowej. Wyregulował częstotliwość, moc nadawczą i modulację. Ostatnie sekundy liczył głośno;
— Cztery i trzy, i dwa, i jeden, zero.
W tej samej chwili sekundnik zegara galaktycznego przeskoczył jedną kreskę. Również ziemski zegar, ustawiony według zerowego południka w Greenwich, wskazywał dokładnie północ. Franken natychmiast nacisnął klawisz rozpoczynający emisję.
Radiotechnik uważnie nasłuchiwał odgłosów z eteru. W tej samej chwili rozpoczęła nadawanie również rakieta wiodąca. Wyszkolone ucho Frankena porównywało obie emisje. Stwierdził, że jego sygnały pelengacyjne pozostają nieco w tyle. Wystartował z emisją o ułamek sekundy za późno. Szybko wyregulował minimalną różnicę. Teraz emisja z jego taśmy zsynchronizowana była z emisją rakiety wiodącej; pozostawało mu tylko kontrolowanie prawidłowego przebiegu nadania.
O godzinie 0.15, co do sekundy” taśma się skończyła. Norbert Franken mógł włączyć aparaturę przy pulpicie radiowym i radarowym, chciał jednak jakoś spędzić czas do drugiej emisji, która miała nastąpić od godziny 1.00 do 1.15. Dlatego przełączył się na odbiór i zaczął nastawiać różne częstotliwości i długości fal. W ten sposób wysłuchał różnych radiotelegramów. Takie przesłuchiwanie było zawsze bardzo interesujące. Usiadł wygodniej, rozpinając nieco skafander i rozluźniając go przy szyi.
Skądś tam, z bardzo daleka, i bardzo słabo docierały sygnały radiolatarni, ostrzegające statki kosmiczne przed asteroidem, na którym była ustawiona.
Potem Franken usłyszał kilka jak gdyby świszczących tonów. Były to typowe dźwięki nadawane przez radio przesyłki poczty kosmicznej. Ludzkie ucha w żaden sposób nie mogło nadążyć za sygnałami radio-listów, następujących po sobie z błyskawiczną szybkością. Franken włączył korektor, chwytający impulsy; elektromagnetyczne, magazynujący je i — w razie potrzeby — odtwarzający w normalnym tempie. Wtedy listy radiowe stawały się zrozumiałe. „Podsłuchana” poczta kosmiczna była adresowana do kosmonautów pewnego statku badawczego znajdującego się w pobliżu Jupitera. Statek ten miał za zadanie obserwować ósmy, dziewiąty i jedenasty księżyce Jupitera, zbadać, czemu orbitują one w odwrotnym kierunku niż planeta i pozostałe osiem księżyców tej największej planety Systemu Słonecznego.
Franken skasował listy, nie czytając ich, i zmienił długość fali. Złapał teraz wyniki pomiaru jakiegoś automatycznego obserwatorium radiowego obserwującego Słońce z najbliższej odległości, z planety Merkury. Dane te były przeznaczone dla pewnego instytutu badawczego na Ziemi i zawierały wartości zmierzone w ciągu ostatnich godzin, a dotyczące erupcji na powierzchni Słońca i daleko w Wszechświat sięgających ognistych języków protuberancji. Radiotechnik zdziwił się: Zazwyczaj tak daleko od drogi Marsa nie można było odbierać takich emisji. Prawdopodobnie zachodził tu szczególny wypadek odbicia: część promieni radiowych ze stacji na Merkurym, przypadkowo odbita od kuli ziemskiej, trafiła w ten wycinek Kosmosu, w którym operowała flotylla.
Dopiero gdy posiedziało się, tak jak Franken, przy aparaturze radiowej, nastawiając na chybił — trafił tę czy inną falę, można było się zorientować, ile życia jest we Wszechświecie. To człowiek, wszechstronnie uzdolniony, był tym, który zaczął ożywiać martwe mroki Kosmosu. Franken odczuwał dumę z przynależności do tych, którzy przynoszą życie nieskończonym światom.
Wędrując nadal po skali częstotliwości Franken natrafił na audycję informacyjną Ziemi dla kosmonautów. Lektor mówił właśnie:
— „…Rada Budowli Świata ustanowiła wzniesienie nowej Tamy Beringa. Stara tama, zbudowana w latach 1982 do 1989, nie może już sprostać potrzebom stale rozwijającej się komunikacji między dwoma wielkimi kontynentami — Eurazją i Ameryką…”
Franken dalej kręcił gałką. Tę informację już znał, gdyż była nadana w dzienniku sprzed dwunastu godzin.
— „Meteoryt schwytany. Wielkość piłki nożnej, mniej okrągły i gładki. Wracam.” — To zapewne głos pilota rakiety rozpoznawczej sąsiedniego łowcy asteroidów. Wysłano go chyba z zadaniem schwytania meteorytu, odkrytego przez radar. Często zdarzało się, że nie niszczono meteorytów, lecz chwytano je, by zbadać ich skład i pochodzenie.
Nagle Franken przestał kręcić gałką. Wskazówka na skali była bliska liczby dwa tysiące dziesięć megaherców. Dał się słyszeć znajomy sygnał. Niestety, był bardzo cichy. Oficer radiowy przez kilka minut usiłował go rozpoznać. Nasłuchiwanie utrudniał częsty zanik fali.
Sygnał ten brzmiał podobnie jak nadawany uprzednio przez niego samego sygnał namiaru. Czyżby któryś z łowców asteroidów z łańcucha poszukiwawczego aż tak się pomylił w czasie? Franken spojrzał na zegar. Powtórzenie emisji przypadało dopiero za dwadzieścia minut. Ale to w ogóle nie mogła być ta emisja, gdyż i ciche sygnały namiaru, które słyszał, nadawane były na zupełnie niewłaściwej częstotliwości.
Spróbował wzmocnić głos i czystość odbioru. Rezultat był taki, że sygnały w ogóle umilkły. Czyżby były radiowym echem jego własnej emisji? Jeżeli tak, to czemu słyszał to echo na niewłaściwej długości fali? Czyżby we Wszechświecie istniał jakiś naturalny sposób zmiany częstotliwości odbijanych sygnałów? Nigdy w czasie studiów na wyższej uczelni radiowo-technicznej nie słyszał o czymś takim. Gdyby takie zjawisko istniało, instytuty badawcze musiałyby je przecież już dawno zauważyć…
Cała sprawa wydawała mu się dość niesamowita. Nie znajdował wytłumaczenia dla swego przypadkowego odkrycia. W każdym razie postanowił po powtórzeniu emisji raz jeszcze nastawić aparat na falę dwa tysiące dziesięć. Może uda się raź jeszcze, i to lepiej, złapać echo namiaru?
Czas minął mu przy nasłuchu różnych głosów radiowych we Wszechświecie. Zegary wskazywały godzinę 1.00 w nocy. Franken przygotował się do powtórnej emisji. Znów na początku miał maleńkie opóźnienie. Całe szczęście, że można to było potem wyregulować. Po piętnastu minutach, przy końcu emisji, Franken zaczął się niecierpliwić. Ledwie skończyła się taśma z sygnałami namiaru, już nastawił aparat na dwa tysiące dziesięć megaherców.
Założył nawet hełmofon, izolujący go od szmerów w centrali sterowniczej, od stukotu i trzeszczeń przekaźników i automatów i pozwalający lepiej odbierać sygnały.
Nasłuchiwał w napięciu — nic. Wzmocnił wydajność odbiornika — żadnych znaków. Może częstotliwość przesunęła się nieco? Franken obracał gałkę, najpierw do dwóch tysięcy dziewięciu i dwóch tysięcy ośmiu, potem do dwóch tysięcy jedenastu i dwóch tysięcy dwunastu megaherców. Ale również na tych długościach fali nie odbierał radioecha namiaru.
Po dwudziestu minutach daremnych poszukiwań zrezygnował. Wyłączył aparaturę, ale postanowił za dziewięć i pół dnia, po upływie następnej galaktycznej sekundy, ponownie przesłuchać częstotliwość dwa tysiące dziesięć między główną emisją i jej powtórzeniem. Chciał zyskać pewność.
Siedział głęboko zamyślony. Problem zagadkowej zmiany częstotliwości — a tylko to mogło mieć tu miejsce — nie dawał mu spokoju. Chwilami myślał, że może się pomylił lub uległ złudzeniu.
— Coś nie w porządku? — dobiegło go jakby z dala pytanie.
— Czemu? — Franken zdjął hełmofon, odwracając się w stronę pytającego. Był to Salamah El Durham, Arab, inżynier mechanizmów napędowych. Przyszedł go zmienić.
— Przecież twoja emisja pelengacyjna już dawno się skończyła, a ty mimo to siedzisz tu, i to w hełmofonie. Mogło więc coś być nie w porządku — wyjaśnił Arab.
Franken spojrzał na niego zdumiony. Arab uśmiechnął się jakoś dziwnie.
— Ach tak. — Denerwował go ten inżynier. — Nie, nie, wszystko w porządku. Sprawdzałem tylko moc odbiornika.
Wykręcił się tym małym kłamstwem, nie chciał, by wiedziano o jego obserwacji, zanim się co do niej nie upewni.
Nagle wpadło mu na myśl, że przez cały czas był sam w centralnej sterowni.
— Przecież na ciebie teraz przypada służba, prawda? — zapytał Araba.
— Tak, czemu się dziwisz?
— Dziwię się, że dopiero teraz się zjawiasz — odpowiedział Franken oburzony. — Przez cały czas nie widziałem cię tutaj. Uważam, że to niesłychane.
— Coś takiego — powiedział Arab lakonicznie. Zarzuty Frankena jakby go nie dotyczyły. — Przecież ty byłeś tu dotychczas. Czy nie wystarczy jedna osoba w centrali? A poza tym jest jeszcze pilotron, który i tak samodzielnie steruje statkiem — stwierdził Salamah El Durham z zadziwiającą obojętnością.
Franken z dezaprobatą pokręcił głową. Taka postawa była dlań nie do przyjęcia. Nie przypuszczał, że może znaleźć się na pokładzie człowiek, który tak lekceważąco traktuje swoją pracę, że gotów zawierzyć los trzydziestu siedmiu kosmonautów automatowi.
Czego można oczekiwać później, kiedy już teraz, na początku lotu, jeden członek załogi zachowuje się tak dziwnie. Przecież muszą polegać na sobie nawzajem; kto wie, jaki jest stosunek tego Araba do innych zadań? A może uległ już jednej z chorób kosmicznych, chorobie obojętności?
Może porozmawiać o nim z dowódcą? Nie, jeszcze nie. Trzeba go przedtem jakiś czas poobserwować. Może by mu pomóc. Franken zdecydował się nie mówić nikomu o incydencie.
Lekko skłoniwszy się wyszedł z ociąganiem ze sterowni. Właściwie nie powinienem zostawiać El Durhama samego. Powinienem objąć za niego wartę sterowniczą — pomyślał wychodząc.
O 4.00 przyszedł do centrali murzyński matematyk Oulu Nikeria na kolejną zmianę. W ciągu minionych czterech godzin El Durham nie zauważył nic szczególnego. Wszystko było w porządku. Zdjął skafander i szybko wyszedł, by nadrobić stracone godziny snu.
Nikeria popatrzył w ślad za nim. Zwrócił uwagę na puste spojrzenie tamtego. Czyżby warta go tak zmęczyła? Nikeria zaczął krążyć po sterowni. Sprawdził działalność pilotronu oraz aktualną pozycję rakiety w Kosmosie. Wszystko się zgadzało, lecieli idealnie według kursu. Nikeria patrzył na ekran radaru. Było to bardzo nużące. Na równomiernie rozjaśnionej powierzchni nie było najmniejszego punktu oparcia dla oka.
Około 5.00 wynurzył się na ekranie maleńki matowy punkcik. Nad ekranem rozżarzył się czerwony sygnał świetlny.
Oulu szeroko otworzył oczy, wytężając uwagę. Dotychczas nieco znudzony, teraz natychmiast oprzytomniał. Najchętniej skoczyłby z radości: to mógł być tylko meteoryt! Pierwszy! Nikeria zastanawiał się przez chwilę, czy z miejsca ogłosić alarm. Zdecydował jednak, że należy przedtem upewnić się i poczekać, aż radar potwierdzi jego przypuszczenia. Natychmiast zaczął opracowywać liczby podane przez radar. Uzyskane wyniki miały mu pomóc w podjęciu decyzji. Alarm, zdąży jeszcze ogłosić, ma parę minut czasu.
Urządzenia radarowe to dobra rzecz — pomyślał. Gdyby meteoryt był niebezpieczny, gdyby z dużą szybkością pędził w kierunku statku kosmicznego, automaty dawno już samoczynnie ogłosiłyby alarm. Poza tym pilotron rozpocząłby manewr unikający. Ale radar; ostrzegał tylko czerwonym światłem, meteoryt szedł; zatem swoim torem, z dala od kursu statku.
Nikeria spojrzał na miernik radaru. Stwierdził ku swemu zdumieniu, że meteoryt leci wcale nie tak daleko od statku, około dwóch tysięcy kilometrów. Prawdopodobnie przeciął już przed wieloma godzinami drogę rakiety. Teraz oddalał się powoli, lecąc niemal równolegle do toru lotu statku. Nie stanowił zatem żadnego niebezpieczeństwa. Gdyby meteoryt dzieliła większa odległość od statku, dowódca prawdopodobnie nie zgodziłby się na pogoń za nim.
Meteoryt poruszał się z szybkością piętnastu i trzech dziesiątych kilometra na sekundę, zaś ŁA-408 z szybkością szesnastu kilometrów na sekundę. Oznaczało to, że dogonią meteoryt za czterdzieści siedem minut. W tym celu muszą jednak zmienić kurs o dwanaście stopni od płaszczyzny ekliptyki. Wtedy dopiero można by też dobrze zobaczyć meteoryt w celowniku miotacza promieni.
W ciągu niespełna dwóch minut Nikeria był gotów ze swymi obliczeniami i wnioskami. Pozostało czterdzieści pięć minut czasu. Na temat wielkości, kształtu i innych cech meteorytu nie można było jeszcze wyciągnąć żadnych wniosków.
Normalnie wystarczyłoby obudzić czterech ludzi z pogotowia i porozumieć się z dowódcą. Ale dziś było co innego: w pierwszym polowaniu na meteoryty mieli wziąć udział wszyscy.
Oulu Nikeria ogłosił alarm.
W kabinach zerwali się wszyscy kosmonauci. Niektórzy od razu rześcy, inni, jakby pijani ze snu, półprzytomnie nakładali przygotowane w zasięgu rąk skafandry.
Dzwonki przenikały jeszcze wszystkie pomieszczenia, gdy Oulu pośpieszył do pilotronu. Przesuwając dwie małe dźwignie, narzucił automatowi sterowniczemu nowy kurs. Pilotron zareagował natychmiast. Ledwo ucichło przenikliwe dzwonienie, gdy zabrzmiały trzy głośne uderzenia dzwonu, wzywające pogotowie do sterowni, a zaraz potem rozległy się wysokie tony dzwonków zapowiadających manewr automatyczny.
Pozostały jeszcze czterdzieści trzy minuty.
Za pomocą wideofonu Nikeria połączył się z dowódcą. Z rozjaśnioną twarzą zameldował:
— Jest pierwszy meteoryt. Pilotron steruje już na cel. Za czterdzieści dwie minuty dościgniemy obiekt. Pozwoliłem sobie obudzić całą załogę.
Kerulen uśmiechnął się, zasuwając zamki błyskawiczne lekkiego skafandra, i skinął głową. Wideofon — było to połączenie telefonu i telewizji. Rozmówcy widzieli się na parocentymetrowych ekranach.
— Dziękuję. Proszę dać załodze przez radio pokładowe krótką informację. Zaraz przyjdę do sterowni. — Obraz zgasł.
Na całym statku załoga śpieszyła na posterunki. Ludzie z pogotowia skoczyli do sterowni, zajmując natychmiast miejsca na swych stanowiskach.
Zgodnie z poleceniem dowódcy Nikeria poinformował załogę:
— Koledzy, astronauci! Radar odnalazł pierwszy meteoryt. Wzięliśmy kurs na ten obiekt. Leci obecnie przed nami w odległości około tysiąca ośmiuset kilometrów. Dościgniemy go za czterdzieści jeden minut. Spodziewam się, że pierwszy meteoryt będzie inauguracją całej serii pomyślnych akcji.
Inżynier urządzeń napędowych Salamah El Durham niechętnie usiadł na łóżku. Po przekazaniu służby Nikerii nie mógł zasnąć. Zdrzemnął się dopiero przed dziesięcioma minutami. Zapalił światło, ale nie wstawał. Popatrzył wyczekująco na głośnik. Po wysłuchaniu informacji Oulu zgasił światło i położył się na powrót.
— Błazeństwo — mruknął. — Bzdura! Budzić wszystkich z takiego powodu. Najpierw dyżur w sterowni, potem alarm radarowy i polowanie na meteoryty! Ale beze mnie!
W dwie minuty później, gdy El Durham pogrążył się znów w półśnie, usłyszał przez radio pokładowe głos Kerulena:
— Wszyscy mogą opuścić posterunki alarmowe i udać się do centralnej sterowni. Chodzi o to, by cały kolektyw mógł przyjrzeć się na wielkim ekranie centralnym pierwszym łowom meteorytów.
Arab ze złością wyłączył głośnik, by go ponownie nie budzono. Meteoryt nie interesował go, chciał mieć spokój.
W sterowni Kerulen dał znak Japończykowi Yokohacie, pilotowi małej rakiety rozpoznawczej, by się zbliżył. Porozmawiał z nim, jakby coś wyjaśniając. Pilot skinął głową i opuścił sterownię.
Wszyscy chętnie posłuchali wezwania dowódcy; pomieszczenie wypełniało się ludźmi.
Kerulen zajął miejsce przy pilotronie. Znacznie przyciemnił pośrednie światło sali i rozjaśnił wielki szklany ekran. Ukazała się gwiezdna panorama. Wśród licznych gwiazd i dalekich plam świecących zimnym światłem chmur gazowych trudno było odnaleźć maleńki refleks radarowy meteorytu. Kerulen wyłączył więc kamery telewizyjne. Gwiezdna panorama zgasła, a na wielkiej płaszczyźnie pozostał jedynie ów refleks, co znacznie ułatwiło obserwację. Weszła promienna Sagitta.
— Miałam rację — powiedziała na głos. — Nie chcieliście mi wierzyć, śmieliście się ze mnie. — Nikt nie zrozumiał, o co lekarce chodzi. — Już zapomnieliście, o czym mówię? — zapytała.
Paro Bacos przypomniał sobie.
— Nie, nie, poczekaj. — Zastanowił się. — To było parę dni temu, gdy po dotarciu na teren naszych operacji po radiotelefonie dowódcy byliśmy wszyscy w Pomieszczeniu Etyki. Zastanawialiśmy się wtedy, kiedy nastąpi pierwsze spotkanie z meteorytami.
— Tak jest — przerwała mu Filitra Goma — ja byłam zdania, że poczekamy jeszcze parę miesięcy, Kioto mówił, że parę tygodni, a Sagitta, że parę dni.
— I ślepej kurze trafi się ziarno — drażnił Norbert siostrę. Pogroziła mu palcem.
Tymczasem zgromadziła się już cała załoga. Chwilowo nie zwrócono uwagi na nieobecność El Durhama. Kerulen nakazał spokój i poinformował o swej decyzji:
— Kosmonauci, uważam, że słuszne jest, abyśmy pierwszego naszego meteorytu nie zniszczyli za pomocą helikonu. Poleciłem pilotowi Kioto Yokohacie wystartować na rakiecie rozpoznawczej i pochwycić meteoryt. Sądzę, że będziecie radzi, jeśli naszą nowalijkę zobaczymy, dotkniemy jej i zachowamy na pamiątkę.
Potakujący pomruk ze wszystkich stron. — Jeszcze trzydzieści minut — zakomunikował Franken ze stanowiska przy pulpicie radiowym i radarowym. Astronauci z uwagą wpatrywali się w ekran. Minęło znów dziesięć minut.
— Tam! — zawołała Filitra Goma zrywając się z miejsca, by lepiej widzieć. Spojrzano na nią z rozbawieniem. Uświadomiła sobie, że wyskoczyła jak Filip z konopi, i Zawstydzona usiadła z powrotem.
Z prawej strony ekranu ukazał się jasny odblask. Był to słaby zarys rakiety rozpoznawczej. Natomiast refleks radarowy meteorytu widoczny był po lewej stronie ekranu.
— Jeszcze dziewiętnaście minut — zakomunikował Franken.
Filitra ukradkiem spojrzała na Henryego Lorceśtera.
Tak wyskoczyłam — pomyślała — chyba uważa mnie za idiotkę. — Wyrwana ze snu pośpieszyła z biciem serca do stacji chemotechnicznej. Oto spotkanie z meteorytem, którego tak się obawiała. Jak to się skończy? Teraz widzi, że wszystko przebiega spokojnie.
ŁA-408 nie pędził już teraz wprost w kierunku skalnego odłamka, leciał w odległości mniej więcej trzystu kilometrów, równolegle do rakiety Kioto Yokohaty i do meteorytu.
Bez przerwy pracowały urządzenia radarowe. Mały, jasny zarys radarowy rakiety rozpoznawczej przesuwał się szybko po ekranie i zbliżał wyraźnie do meteorytu. W momencie gdy rakieta rozpoznawcza już niemal osiągnęła maleńkie ciało kosmiczne, którego odbicie radarowe wyglądało jak kropka, patrzący na ekran odnieśli wrażenie, że „Koliber” zatrzymał się w miejscu. Nic więcej na ekranie nie można było zobaczyć. Mimo to oczy wszystkich kosmonautów obserwowały go z napięciem.
— Halo, „Koliber”, halo, Kioto! Czy rozpoznaje pan już meteoryt? — informował się Kerulen przez radiotelefon.
— Tu „Koliber”! Mam meteoryt jasno i wyraźnie na radarze. Odległy jeszcze o pięć kilometrów. Znacznie zwolniłem tempo i czołgam się do niego.
Również statek kosmiczny musiał przyhamować, nie chcąc pozostawić „Kolibra” w tyle. Dowódca nastawił odpowiednio pilotron.
Dysze hamujące zaczęły słabo pracować. Hamowanie przebiegało bardzo łagodnie i powoli. Ludzie na statku kosmicznym odczuwali je tylko jako łagodną siłę ciągnącą ich ku czołowej ścianie sterowni, w kierunku dzioba pojazdu.
Znów minęły minuty, po czym ponownie zameldował się Kioto Yokohata.
— Jestem teraz w odległości kilkuset metrów. Włączyłem reflektor, ale gołym okiem nie mogę dostrzec meteorytu. Jest chyba wciąż jeszcze zbyt odległy, a przede wszystkim za mały. Natomiast na radarze od pewnej chwili widzę jego zarysy bardzo wyraźnie. Jeśli obraz mnie nie myli, meteoryt jest podobny do maczugi. Orbituje bardzo powoli wokół swej osi podłużnej. Zamelduję się znów, gdy kamyk będzie w mojej kabinie.
Zgoda — odpowiedział Kerulen, zatroskany jednak nieco o pilota. Yokohata pierwszy raź wykonywał samodzielnie taki manewr. Dla pewności dowódca zdecydował się udzielić mu jeszcze kilku wskazówek.
— Niech pan uważa, Kioto, żeby meteoryt nie dostał się do dyszy. Najlepiej byłoby, gdyby pan trzymał się jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów od niego. Niech pan dokładnie dostosuje swoją szybkość do szybkości meteorytu, a potem wysiądzie i dostanie się do niego za pomocą butli z gazem sprężonym bądź pistoletu odrzutowego. I wtedy niech pan chwyta tego gagatka. I jeszcze: w żadnym wypadku proszę nie zapominać o połączeniu z pańską rakietą liną bezpieczeństwa.
— Tak jest. Posuwać się równolegle, wysiąść, użyć liny bezpieczeństwa i chwycić meteoryt — powtórzył pilot.
Po chwili milczenia w centrali zaczęto żartować z maczugi Kiota. Norbert Franken powiedział:
— Jeżeli meteoryt jest maczugą, to może błądzi tu w pobliżu również jakiś człowiek z epoki kamiennej?
— Gdy rakieta wróci, wysiądzie z niej pochylony, obrośnięty dziad, odziany w zwierzęcą skórę — dodał komendant.
Filitra Goma roześmiała się.
— Japoński neandertalczyk! To zbyt oryginalne… — Naraz spoważniała i zaczerwieniła się. Znów zachowuję się głupio, pomyślała ze złością.
— W ogóle nie pozwolimy Kioto wysiąść — powiedział Paro Bacos — niech od razu idzie ze swoją maczugą na niedźwiedzie. Może upoluje Wielką Niedźwiedzicę.
— Oj, lepiej nie! — zawołał nawigator z komiczną rozpaczą. — Według czego ja się wtedy będę orientował? Jak odnajdę Gwiazdę Polarną?
— Jeżeli meteoryt rzeczywiście okaże się bardzo podobny do maczugi, proponuję, abyśmy dziś wieczór z okazji naszej pierwszej zdobyczy urządzili jaskiniowe święto — z takim wnioskiem wystąpiła Sagitta, zamieniwszy przedtem porozumiewawcze spojrzenie z bratem.
— Tak! Wspaniale! To znakomity pomysł! — rozległy się głosy. Byli bardzo wdzięczni lekarce za ten projekt. Możliwości rozrywek i odprężenia były jednak na statku kosmicznym dość ograniczone. Takie jaskiniowe święto to będzie coś nowego. Zaczęto omawiać szczegóły.
Kerulen myślał jednak o meteorycie. Chyba Yokohata zdążył już ująć tę maczugę. Włączył kamery telewizyjne. Ukazała się kosmiczna ciemność z jej delikatnym gwiezdnym welonem. Pośrodku, na tym majestatycznym tle, wisiał radarowy zarys malutkiej rakiety rozpoznawczej. Wydawało się, że w ogóle się nie porusza. Dowódca miał rację. Już w pół minuty później ukazał się za rakietą długi, cienki ognisty ogon. Obraz ten powoli przesuwał się przez ekran.
W tym momencie, zameldował się też pilot.
— Tu „Koliber”! Meteoryt na pokładzie. Wygląda rzeczywiście jak maczuga. Nie jest jednak gładki — jest szorstki, czarniawy i naszpikowany kwarcem. Jestem teraz w drodze powrotnej.
Z kolei włączył się Franken. Wysłał radiowy promień prowadzący i udzielał pilotowi wskazówek co do manewru lądowania, czyli przyjęcia „Kolibra” przez statek macierzysty.
— Chodźcie wszyscy — zawołał Paro Bacos — powitamy Kioto!
Poza Oulu Nikerią, który miał dyżur, i Frankenem, który utrzymywał kontakt z rakietą, wszyscy astronauci udali się do komory wyrzutni.
Musieli jednak nieco poczekać w korytarzu. Koliber” jeszcze nie dotarł. Jako ostatni, z pewnym opóźnieniem, przybył nawigator.
— To ja chyba jestem ostatni? — zapytał.
— Poza Nikerią i Frankenem są już chyba wszyscy — odpowiedziała Filitra.
Kerulen rozejrzał się, jakby szukając kogoś.
— Czy jest Salamah El Durham? — zapytał. Nikt się nie zgłaszał.
— I w sterowni także go nie widziałam, teraz sobie to uświadamiam — powiedziała Sagitta.
— Ach, tak, prawda. Przecież miał dziś w nocy służbę — przypomniał sobie dowódca.
— Może nie słyszał dzwonka radarowego i jeszcze śpi? — Filitra usiłowała go wytłumaczyć.
— Gdy jest alarm, wszyscy muszą być na swych posterunkach — oświadczył nawigator surowo. — Zachowanie El Durhama jest nieodpowiedzialne.
— Jakby sprawa polowania na meteoryty była mu obojętna. Parokrotnie już zwróciłem uwagę na to, że niezbyt poważnie traktuje swoje zadania — zauważył Paro Bacos.
Dyskusję na temat El Durhama przerwał ledwo dostrzegalny wstrząs rakiety. Potem do komory wyrzut ni napłynęło powietrze. Oznaczało to, że rakieta rozpoznawcza wróciła. Po dwóch minutach ciśnienie wyrównało się, wrota do pomieszczenia dziobowego stanęły otworem.
Również Kioto musiał odczekać te dwie minuty po przyjęciu jego rakiety przez statek kosmiczny. Właśnie otwierał luk wyjściowy, gdy otworzyły się drzwi do komory wyrzutni i wbiegli do środka astronauci. Kioto zrozumiał, że przybyli tu obejrzeć schwytany meteoryt. Cieszyło go, że tak się tą sprawą przejmują. A zatem nie był samotny tam w Kosmosie, wszyscy towarzyszyli mu myślami!
Pilot wynurzył się z kabiny, rozluźnił i zdjął hełm, po czym sięgnął do przyszytej zewnątrz, na wysokości piersi, kieszeni kombinezonu i wyjął meteoryt. Zatrzymawszy się na rampie startowej, uniósł kamień, tak że był dla wszystkich dobrze widoczny.
Rzeczywiście, bardzo przypominał maczugę. W oczach astronautów zaczął teraz zmieniać barwę. Wyraźnie bielał. Para wodna z powietrza osiadała na zimnym meteorycie, zamieniając się natychmiast w kryształki lodowe i śnieżne.
Kilka rąk wyciągnęło się po kamień. Yokohata wręczył go z chytrym uśmieszkiem Sagitcie. Lekarka sięgnęła rada, że jako pierwsza będzie mogła dotknąć kamienia z Kosmosu, ale w tym samym momencie upuściła go z okrzykiem strachu.
— Przecież on parzy — zawołała spoglądając z osłupieniem na warstwę lodu. Zaczęła mocno machać ręką, by ją ochłodzić.
Pilot roześmiał się.
— Mylisz się, Sagitto. On nie jest gorący, on jest zimny jak lód, a nawet jeszcze bardziej. Twój zmysł dotyku cię zmylił.
Roześmieli się wszyscy i Sagitta też, że dała się tak nabrać. Oczywiście jako lekarka wiedziała, że zmysł dotyku odbierając wrażenie „lodowato zimny” przekazuje do mózgu taki sam sygnał jak przy wrażeniu „gorący”, ale pod wpływem strachu nie pomyślała o tym.
Pilot chwycił meteoryt bez wahania, bowiem rękawice skafandra sporządzone były z materiału chroniącego zarówno przed zimnem, jak i przed gorącem.
— Za godzinę, dwie — powiedział fizyk Paro Bacos — będzie miał naszą „temperaturę pokojową”.
Yokohata z kamieniem w ręku zeskoczył z rampy startowej, pokazując wszystkim meteoryt. „Maczuga” lodowaciała coraz bardziej pod wpływem oddechu wielu ludzi, którzy okrążyli pilota. Biała warstwa miała już grubość dwóch do trzech milimetrów.
Filitra Goma żałowała, że nie może od razu zbadać meteorytu. Najchętniej już teraz wzięłaby go do swego laboratorium, by ustalić jego skład chemiczny. Również fizyk Bacos zezował na kamyk z Wszechświata. Chętnie sprawdziłby jego gęstość, wagę i promieniowanie radioaktywne.
— Więc jak? — zapytał dowódca — podtrzymujecie swój projekt?
— Tak, tak, dziś wieczorem obchodzimy święto ery kamiennej — odpowiedziano mu ze wszech stron.
O określonej godzinie na korytarzach statku kosmicznego ukazały się dzikie postacie, okryte skórami. Wszyscy kierowali się do „jaskini” — Pomieszczenia Etyki. Tam miała się odbyć zabawa.
Również Henry Lorcester opuścił swoją kabinę. Niezdecydowanie zatrzymał się pod drzwiami Filitry. Wstąpić po nią? — zastanawiał się. Już wkrótce po przybyciu na ŁA-408 zwrócił uwagę na małomówną i powściągliwą w stosunku do niego sąsiadkę. Ze wszystkimi pozostałymi członkami załogi nawiązał bez trudu serdeczny kontakt, jedynie ona jakby go unikała. Może uda mu się dziś wieczór przerzucić most koleżeńskiego porozumienia? Mocno zapukał do jej drzwi.
Otworzyły się zadziwiająco szybko. Filitra właśnie opuszczała swoją kabinę. Na sekundę zamarło jej serce. Przed nią stał nowy sąsiad Henry Lorcester. Złościło ją własne skrępowanie. Co to znaczy? Nie poznawała samej siebie.
— Filitro — powiedział Lorcester — jeżeli to pani odpowiada, moglibyśmy razem pójść na zabawę. — Dziewczyna zaczerwieniła się, ale skinęła głową. Przez chwilę stali w milczeniu naprzeciw siebie. Usiłowała wytrzymać jego spojrzenie i opanować skrępowanie. Filitra zwyczajnie spięła klamrami na ramionach dwa brązowe futra. Grubo pleciony skórzany powróz, którym opasała smukłe ciało, przytrzymywał to skąpe odzienie. Po bokach, tam gdzie skóry nie były zszyte, przeświecał czerwono obcisły trykot. Czarne włosy Filitry spływały w miękkich falach, otaczając opaloną na złoto twarz. Henryemu wydawało się dotychczas, że jest nieco wyższa.
— Filitro, chyba jest pani teraz mniejsza — powiedział. Uśmiechnęła się wskazując stopy. Miała na nogach czarne, pozbawione obcasów buty z imitacji skóry pantery, podobne raczej do skarpet. Henry też się uśmiechnął.
Bezszelestnie zeszli po stopniach do korytarza głównego. Henry miał w ręku kamienny topór z tektury. Nie był pewien, czy święto będzie miało podobny przebieg, jak to, które zorganizowali jego koledzy na tamtym statku. Dlatego też chciał przedtem sprawdzić, czy inni zdobędą się na równie śmiałe przebrania.
Dochodząc do korytarza Lorcester przykucnął, a Filitra stanęła obok niego nasłuchując. Anglik ostrożnie wyjrzał zza węgła i, przerażony, natychmiast się cofnął. Wpatrywała się w niego para ciemnych oczu. Zza rogu przy korytarzu głównym dał się słyszeć przytłumiony śmiech. Henry zdobył się na odwagę i wyszedł. Ale natychmiast skoczyła nań odziana w skóry postać, wtłaczając go z powrotem na schody. Filitra opanowała krzyk przerażenia. Obcy położył palec na ustach. Lorcester spojrzał uważnie w twarz „człowieka z ery kamiennej”. Pod dzikim kołtunem peruki rozpoznał jaskrawo wymalowaną twarz radiotechnika, również odzianego w skóry. Na ramieniu Franken trzymał potężną maczugę ze sztucznego tworzywa.
Lorcester poczuł ulgę. Filitra i on nie byli jedynymi, którzy się tak niezwykle przebrali.
Nie było czasu na wzajemne podziwianie się i powitania. Na korytarzu słychać było kroki. Oddalały się w kierunku Pomieszczenia Etyki. Franken spojrzał za węgła, a potem skinął na młodego Anglika i dziewczynę.
Ujrzeli jakiegoś zgiętego wpół praczłowieka, sunącego korytarzem. W ręku trzymał drewnianą dzidę. Ale w tej chwili z bocznego korytarza wyłoniła się druga, podobna postać, również uzbrojona w dzidę. Postacie zbliżyły się do siebie i chrząknęły. Najwyraźniej miało to być powitanie. Przybysze zaczęli chodzić wokół siebie i obserwować się nawzajem. W końcu poklepali się ze śmiechem po ramionach. Prawdopodobnie byli bardzo zadowoleni z maskarady. Na koniec, wyprostowani, krocząc godnie, zniknęli za zakrętem korytarza.
— Przestraszymy ich? — zapytał Franken.
Lorcester z entuzjazmem skinął głową. Filitra spojrzała pytająco.
Trzy głowy pochyliły się ku sobie. Franken szepnął coś na ucho dziewczynie. Bez szmeru prześliznęli się do zakrętu, za którym zniknęła tamta para, i ustawili się pośrodku korytarza. Na znak dany przez Frankena cała trójka wydała nagle krzyk przeszywający da szpiku kości. Przeraźliwy, pierwotny wrzask przeniknął statek, zabrzmiał w całym korytarzu, odbił się od ścian i wrócił jako echo.
Dwaj oszczepnicy odwrócili się jak porażeni prądem. Na ich twarzach malowało się przerażenie. Byli to Kerulen i Mirsanow, najpoważniejsi członkowie załogi. Tego nie przypuszczał nikt z trójki. Krzyk zamarł im w gardłach. Zmieszani popatrzyli na siebie.
Ale Kerulen mimo przestrachu wydawał się rozbawiony.
— Nie krępujcie się! — zmrużył przyjaźnie oko.
Cóż, nie pozostało im nic innego, jak jeszcze raz krzyknąć z całych sił.
Drzwi wielu kabin otwarły się, wyjrzeli z nich ciekawi. Kerulen wpadł więc na pomysł, by obejść wszystkie kabiny i zebrać spóźnialskich.
Grupa praludzi przed każdymi drzwiami urządzała piekielny hałas, łomocąc toporem i maczugą. Każdego nowego „neandertalczyka” witało głośne „halo”!
Jakby ktoś odmienił poważnych na co dzień naukowców i rzeczowych zdobywców Wszechświata. Na twarzach malowała się wesołość, byli gotowi do każdego żartu. Kosmos za stalowymi ścianami przestał istnieć.
Specjalnie głośno powitano Yokohatę. Był przecie bohaterem dnia. To jego maczuga stanowiła ośrodek zainteresowania. Meteoryt był zresztą jedynym autentycznym rekwizytem wieczoru. Zgodnie z obyczajami przeszłości położono go jak order na poduszce, którą niósł Kioto Yokohata, krocząc z namaszczeniem do jaskini na czele pochodu.
Orszak rozdzielił Filitrę i Henryego, ale dziewczyna przecisnęła się doń i do Pomieszczenia Etyki dotarł ramię przy ramieniu.
Lorcester, Filitra, Norbert i Sagitta Franken, Ouli Nikeria, Kerulen, Mirsanow, Yokohata, Rai Raip i pozostali kosmonauci zdumieli się dotarłszy do jaskini. Pomieszczenie Etyki zmieniło wygląd. Ósemka kosmonautów, która podjęła się przygotowania sali napracowała się poważnie. Sala przypominała siedzib ludzi jaskiniowych, tyle że była to jaskinia dość współczesna.
Pośrodku migotały płomyki sztucznego ognia. Ściany i sufit wyglądały jak nagie, poczerniałe od dymu skały, a rysunki na nich przedstawiały dzikie zwierzęta. Ale tę ponurą scenerię rozjaśniało ukryte światło elektryczne.
„Plastycy” zrezygnowali z imitacji kości i czaszek zwierzęcych, które w prawdziwej jaskini zaścielają ziemię — byłoby to bowiem sprzeczne z poczuciem estetyki ludzi na statku — za to rozrzucili wokół kamienie i odłamki skalne. Porobiono je z poduszek, wyściełanych siedzeń i oparć stołków i ławek. Stoły i fotele zniknęły. Rośliny doniczkowe usunięto. Wzdłuż ścian porozkładano sztuczne skóry zwierzęce i futra.
O rzeczywistości przypominały szklanki, kielichy, talerze i półmiski z jedzeniem, owocami i słodyczami, a także butelki wina i innych napojów. Nawet zapach mięsa, pieczonego wprawdzie jak za pradawnych czasów na rożnie, nie pozwalał zapomnieć o wysokiej cywilizacji, gdyż mięso przyrządzono za pomocą podczerwonego promieniowania i prądów wielkiej częstotliwości.
Również cicha muzyka, przenikająca jaskinię, miłe ciepło świeżego, regenerowanego powietrza, a przede wszystkim wysokie, zgrabne postacie ludzkie w co prawda zaimprowizowanych, a jednak sprawiających niemal eleganckie wrażenie futrzanych odzieniach — wszystko to wskazywało na rzeczywistość nowego tysiąclecia, tysiąclecia prawdziwego człowieczeństwa.
A jednak ci współcześni, nowi ludzie wykazywali wiele podobieństwa do swych przodków z najdalszej przeszłości. Wykorzystywali, jak tamci, zwinność swych rąk, wspaniałe działanie mózgów i potęgę ognia, ale tym razem — atomowego. Astronauci byli jak praludzie małą sprzysiężoną na śmierć i życie wspólnotą, która musiała się oprzeć surowym siłom ich świata. Wszystko, co posiadali, było wspólne, i dzielili to uczciwie: zadania i pracę, niebezpieczeństwo, szczęście i radość, cierpienie i ból.
Festyn ery kamiennej rozpoczął się. Na wstępie odbył się chrzest: na czas trwania zabawy towarzystwo przyjęło nazwę Szczepu Spadającej Gwiazdy. Przy tej okazji Henry Lorcester wygłosił krótkie, wesołe przemówienie. Następnie, uderzając każdego z osobna toporkiem po ramieniu, pasował wszystkich na członków szczepu. Wreszcie, by okazać się godnymi swego miana, ludzie jaskiniowi zostali zobowiązani do „próby odwagi”. Należało bądź zjeść duży kawał mięsa, bądź też, w pełnym przebraniu ze skóry, przeskoczyć sztuczny ogień jaskiniowy.
Zadowolony, że pozostająca u jego boku Filitra zrezygnowała z dotychczasowej powściągliwości i uznała wreszcie, jako ostatnia, jego przynależność do załogi ŁA-408, Henry Lorcester, nie namyślając się, chwycił jej dłoń i pociągnął ją w kierunku ognia. Pobiegła wraz z nim w stronę płomieni i odbiła się mocno. Wspólny skok był udany.
Na zakończenie ceremonii chrzcin, wśród śmiechów, uznano maczugę za godło Szczepu Spadającej Gwiazdy.
Potem zaczęła się wielka uczta. Pieczyste na rożnie było już gotowe. Członkowie szczepu wyjęli noże i widelce i zaczęli wykrawać sobie plastry mięsa. Z braku kamiennych posłużono się normalnymi nakryciami, choć zmniejszało to iluzję święta z epoki kamienia łupanego. Niektórzy ważyli się jeść wprost rękami. Korzystano również z innych wspaniałości, wina i owoców.
Po jedzeniu Norbert Franken i Axel Kerulen zaimprowizowali polowanie na niedźwiedzia. Maczugi, w które byli uzbrojeni, miały służyć do walki z potworem. Okazało się, że obydwaj byli mistrzami pantomimy, toteż ich występ spotkał się z dużym aplauzem. Meteoryt zaczął wędrować z ręki do ręki. Podziwiano go i oglądano, ale z pewnym lękiem. Trzymali przecie w dłoniach coś, co przy spotkaniu w Kosmosie mogło oznaczać śmierć wielu astronautów.
Obejrzawszy ponownie kosmiczny kamień Filitra, zmęczona zabawą, usiadła na futrze pod ścianą. Wzrok jej błądził po suficie, a właściwie sklepieniu szklanym; myślała o sobie. Czy to słusznie, że spędza dzisiejszy wieczór z jednym tylko z kosmonautów? Czy tu, w Kosmosie, dopuszczalne jest uprzywilejowanie, jednego człowieka i okazywanie mu większej przyjaźni niż innym? Czy Henry w ogóle chciał, by go — choćby tylko w dniu dzisiejszym — traktowała w sposób wyjątkowy? Wieczór z nim był bardzo miły. To dobry kolega. Razem jedli i pili, tańczyli, śpiewali i gawędzili. Filitra i dawniej jadała, piła, tańczyła, śpiewała i gawędziła z innymi astronautami. Wszyscy starali się okazywać jej koleżeńskość i szacunek — była najmłodsza, a poza tym ona i Sagitta były jedynymi kobietami na statku. Henry też zachowywał się jak kolega i czuła, że ją szanuje. Dla wspólnoty, żyjącej przez dłuższy czas razem na niewielkiej przestrzeni, było to bardzo ważne.
Henry obejrzał jaskiniowe malowidła, po czym przeszedł przez salę w stronę Filitry. Nagle siła ciężkości przestała działać. Sztuczne pole grawitacyjne statku wyraźnie zanikało. Ludzie zaczęli tracić ciężar. Podłoga uciekła im spod nóg. Nie było już góry i dołu. Pilot przede wszystkim chwycił meteoryt, by nie zaczął się bez kontroli unosić w pomieszczeniu. Udało mu się złapać klapy wentylatora. Wino z jakiegoś kielicha uniosło się, podpłynęło do niego i pacnęło w twarz, zalewając oczy.
Pierwsza myśl Kerulena dotyczyła sterowni. Chyba dyżurny jest na miejscu? Czyżby groziło niebezpieczeństwo? Nasłuchiwał z uwagą. Ale sygnał alarmowy pilotronu nie zabrzmiał.
Filitra akurat w tym momencie wstawała. Mięśnie wyrzuciły ją jak rakietę ku sufitowi jaskini. Henry wyciągnął rękę i zdążył jeszcze złapać ją za nogi. Oboje zaczęli krążyć trzymając się wzajemnie. Parokrotnie uderzyli się mocno o jakieś przedmioty.
Niespodzianie zgasło światło. Jeszcze i to — pomyślał Kerulen, trzymając się klamki. Nagle wśród ciemności zabrzmiał głos dyżurnego:
— Nie ma niebezpieczeństwa. To był dowcip Paro. Sądzę, że wypił za dużo wina.
Wkrótce znów rozbłysło światło i siła ciężkości zaczęła powoli działać. Dowódca nie wiedział, czy złościć się za niewybredny dowcip, czy też śmiać się z wyskoku odpowiedzialnego zazwyczaj i doświadczonego kosmonauty. Rozejrzał się.
Wszyscy zaczęli łagodnie opadać ku dołowi. Franken, spacerujący po suficie, Mirsanow z głową owiniętą w futra, Oulu i Sagitta, którzy obejmowali białą kolumnę, Henry i Filitra unoszący się pośrodku, Rai Raipur, który bezmyślnie trzymał się pustej butelki po winie, i pozostali.
Widok był jednak tak komiczny, że Kerulen musiał się roześmiać. W ślad za nim poszli inni. Dowcip Paro Bacosa był co prawda niewybredny, ale wszyscy cieszyli się, że to nie awaria była przyczyną tego epizodu.
Wspólnie szybko usunięto wszelkie ślady zamieszania: pozbierano szklanki, talerze, półmiski, butelki i owoce. Z niektórych szklanic wino ulotniło się, rozprysło na tysiące kropelek po całym pomieszczeniu i zmoczyło ściany, przedmioty i ludzi.
Gdy Paro Bacos wrócił do jaskini, powitały go gwizdy i parę kuksańców. Ale potem zabawa toczyła się dalej, spędzono jeszcze wiele godzin na tańcu, muzyce, grach towarzyskich i gawędzie.
Tylko jeden astronauta nie odzyskał humoru do końca — inżynier Salaniah El Durham. Widać było, że jest przygnębiony. Ktoś z zewnątrz mógłby przypuszczać, że został ukarany za niedbalstwo w służbie. Ale tak nie było.
Niemal wszyscy członkowie załogi spostrzegli w ostatnim okresie coś, co kazało im wątpić o niezawodności tego kolegi. Ostatnia zaś noc, kiedy El Durham pozostał w swojej kabinie podczas alarmu, wzmogła te obawy nawet u największych optymistów. Mimo to nikt nie wspomniał słowem o tym wydarzeniu. Nikomu też oczywiście nie wpadło na myśl, by wykluczyć inżyniera z zabawy.
Mkno to El Durham czuł, że coś jest nie w porządku. Domyślał się przyczyn zmiany stosunku kolegów i to go gnębiło. Zauważył, że go omijają czy nie dostrzegają. Czuł, że to nie jego święto, a jednocześnie zaś obojętna mu była w gruncie rzeczy ta uroczystość. A jednak nie mógł się z tym pogodzić, że jest na marginesie społeczności kosmonautów.
Był jedynym cichym uczestnikiem zabaw Szczepu Spadającej Gwiazdy. Udawał tylko, że bierze udział w uroczystości. Jego śmiech był wymuszony, a uśmiech pełen udręki. Często siadał bez ruchu, patrząc w podłogę. Nasłuchiwał wewnętrznej pustki, spodziewając się, że coś jeszcze się w nim poruszy.
Gdy jednak w pewnej chwili podniósł oczy, nieoczekiwanie odkrył inną parę jasnych oczu, wpatrujących się w niego. To spojrzenie spoczywało na nim chyba już od dawna, było w nim coś pytającego, badawczego. Tak go to zmieszało, że jeszcze przez długą chwilą wpatrywał się w te oczy, nie zdając sobie sprawy, do kogo należą.
Wkrótce potem opuścił salę, niemal przez nikogo nie zauważony. Chciał być teraz sam. Musiał przełamać w sobie ten stan obojętności. Zniweczyć niewidoczną potęgę, która tkwiła w nim i osaczała go ze wszystkich stron. To ta czarna, bezlitosna głębia Wszechświata zabijała go duchowo. Brakło mu chęci czynu, nie odczuwał radości w pracy. Każde podanie ręki było dlań zbędne, każda myśl — uciążliwa.
Dotarł do swojej kabiny, rzucił się na łóżko i zaczął jęczeć. Czyżby nikt z kolegów nie rozumiał, w jakim on jest stanie? Czy nikt nie przyjdzie mu z pomocą? Czy jest zdany tylko na siebie?
Wreszcie przyszedł mu z pomocą sen.
Po dłuższym czasie, może minęły godziny, El Durham zaczął się powoli budzić. Stopniowo wynurzał się z głębokiego snu, bez majaków, odzyskując świadomość. A jednocześnie pod przenikniętymi powiekami, jak senne widziadło, ukazał mu się rząd smukłych, § zielonych topoli w słoneczny, świeży od rosy poranek. Przeczuwał coś dobrego. Dotarł do niego jakiś cichy głos. Była to kobieta. Arab nie ważył się ruszyć. Czy ten głos był snem, czy rzeczywistością? Nie otwierał oczu, usiłując pojąć sens słów. Po chwili, zdziwiony, poznał ten głos. Była to lekarka.
Po zabawie Sagitta naradziła się z kilkoma astronautami w sprawie Salamah El Durhama. Czuła, że powinna tu interweniować jako lekarz. Doszli do wspólnego wniosku, że to pobyt w Kosmosie podziałał tak fatalnie na Araba. Zdaniem Kerulena, Frankena i Nikerii należało go jeszcze przez kilka dni poobserwować. Z tym się rozeszli. Ale Sagitta zdecydowała się działać natychmiast. Obserwowała El Durhama już od pewnego czasu i postawiła diagnozę. Wiedziała też, jaką metodą będzie go leczyć. Zamierzała… opowiadać mu bajki.
Długim korytarzem dotarła przed drzwi El Durhama. Nacisnęła guzik. Drzwi otworzyły się i zabłysło światło. Gdy weszła, drzwi zamknęły się za nią. Ujrzała Araba leżącego w ubraniu, twarzą na dół, w poprzek łóżka. Pochyliła się nad nim i stwierdziła, że mocno śpi. To był dobry znak. Sagitta przygasiła światło i zaczęła cicho przemawiać do uśpionego.
Przyciągnęła sobie fotel i usiadła w nim bez ruchu. Jakby nie było tu nikogo. Tylko jej głos unosił się w pomieszczeniu — opowiadał o zabawie astronautów. Obserwowała przy tym dokładnie reakcje śpiącego. Po upływie około dziesięciu minut zauważyła, że zaczyna się powoli budzić. Gdy była już pewna, że ją słyszy i rozumie, zaczęła mu opowiadać bajkę, bajkę o trzech czarownikach i ich cyklopach:
— Było kiedyś trzech wielkich czarowników. Mieszkali za wysokimi górami w trzech szklanych halach. Pierwszy czarownik, najmądrzejszy, nosił stale białe odzienie. Zamieszkiwał najmniejszą halę. Drugi miał na sobie tylko czarne spodnie, a do pasa chodził nagi. Jego dom był trzy razy większy. On był najmocniejszy i potrafił z kamieni górskich robić czarodziejskie narzędzia do urzeczywistniania mądrych pomysłów pierwszego czarownika. Trzeci czarownik, o najpotężniejszej postaci, był najważniejszy z całej trójki, ponieważ miał niebieską odzież. Jego królestwem była największa z trzech szklanych hal, trzydzieści trzy razy, większa od hali pierwszego czarownika.
Pewnego dnia ci trzej wielcy czarodzieje postanowili zbudować magiczną maszynę, by nie tracić czasu na codzienne czary; nie mieli bowiem kiedy odgadywać tajemnic wielkiej magii.
Siadł więc pierwszy czarownik, ten w białym kitlu, i zaczął się zastanawiać nad trudnym zadaniem. Wreszcie wziął do ręki mały czarodziejski ołówek i zaczął na wielu małych arkuszach białego papieru kreślić czarodziejskie formułki i zaklęcia. Potem sięgnął po wielką laskę czarodziejską i podszedł do dużego arkusza jeszcze bielszego i czystszego papieru, umocowanego na wielkim blacie stołu. Wówczas na tym dużym arkuszu papieru ukazały się w tajemniczy sposób koło, linie i półkola, zaopatrzone w liczby.
Podczas pracy czarownik często rzucał przez szklany dach swego szklanego domu długie, zamyślone spojrzenia na wysokie góry, zarośnięte zielonymi iglastymi lasami, i na jeszcze wyższe szczyty, pokryte lodem i śniegiem, czuwające z dala nad Doliną Trzech Czarowników. I za każdym razem, gdy duży arkusz papieru pokrywał się czarodziejskimi znakami, ukazywało się zza chmury słońce. Przyglądało się dziełu białego czarownika i od czasu do czasu domalowywało na papierze złociste kółko czy też złotą linię ze złotymi cyframi. W ten sposób w krótkim czasie wiele małych i wielkich arkuszy papieru pokryło się magicznymi kołami, liniami i formułami.
Gdy pierwszy czarownik zakończył swą pracę, przyszedł drugi — ten w czarnych spodniach, nagi do pasa — i zabrał wszystkie papiery. W domu, w swej trzykroć większej hali, zaczął budować czarodziejską maszynę według czarodziejskich znaków na papierze, wciąż na nowo podziwiając mądre pomysły pierwszego czarownika.
Często spoglądał z uwagą przez szklaną podłogę swej szklanej hali w dół, by odnaleźć w ciemnej głębokości ziemi odpowiednie kamienie. Wydobywał je i z wielkim trudem zamieniał w mniejsze i większe części czarodziejskiej maszyny. Jego najważniejszym pomocnikiem był ogień, który poskromił i który w kącie hali trzaskając i sycząc wybuchał wielkim płomieniem. Gdy w trzysta trzydziestym trzecim dniu pracy maszyna czarodziejska była gotowa, czarownik owinął ją w potężną chustę.
Wreszcie przyszedł trzeci czarownik, ten największy i najważniejszy, ten w niebieskim ubiorze. Przeniósł maszynę do swej trzydzieści trzy razy większej hali. A gdy chusta opadła na ziemię, okazało się, że w ogromnej hali stoi gigantyczny stalowy cyklop.
Czarodziej w niebieskim odzieniu sięgnął po swą czarodziejską laskę, uniósł ją i zawołał głośno czarodziejskie słowa naciskając jednocześnie elektryczny guzik.
Wtedy obudził się cyklop.
Lampy sygnałowe olbrzyma rozżarzyły się na czerwono jak oczy, a na jego czole zaczęły drżeć i poruszać się wskaźniki instrumentów pomiarowych. Zielone wężyki czołgały się tam i na powrót na pomiarowych ekranach. Lekkie brzęczenie narosło do dudnienia, łoskotu, wreszcie grzmotu. Przez delikatne unerwienie cyklopa przebiegały błyski rozkazów, w jego mięśniach zaczęły krążyć potężne strumienie energii, a przez jego żyły przelewały się kaskady oliwy. Wnętrzności trawiły ogromne ilości kamienia, ziemi i węgla, a stalowe zęby miażdżyły niezliczone szyny z metali i tworzyw sztucznych.
Czarownik w niebieskim odzieniu chodził dokoła cyklopa. Obserwował go uważnie, przykręcając to tu, to tam jakąś obluzowaną śrubę. Chłodził gorące miejsca, usuwał uszkodzenia, przesuwał dźwignie i naciskał guziki. Od czasu do czasu mruczał zaklęcia. A potem odchodził, oddając się razem z pozostałymi czarownikami Wielkim Czarom, i tylko co pewien czas wracałaby sprawdzić, czy wszystko w porządku, i posłuchać dudniącego tętna cyklopa.
Cyklop pracował przez wiele dni, a nawet lat. Stworzył wiele użytecznych przedmiotów, wśród nich wiele dzieł czarodziejskich. Czarownicy mogli więc co dzień po zakończeniu pracy nakładać inne ubiory — barwne, ciepłe i lekkie. Mieli co jeść i pić. Ich cyklop wypluwał aparaty, za pomocą których mogli patrzeć, słuchać i mówić na odległość; dzięki którym mogli poruszać się pod i nad ziemią, w powietrzu i na wodzie, docierając przez morza i lądy do innych krajów, a także na inne gwiazdy.
Wreszcie jednak czarownicy zestarzeli się i żadne czarodziejskie słowo nie mogło ich uchronić przed bliską śmiercią. Wtedy zrobiło im się żal, że wszystkie ich zaklęcia i czarodziejskie instrumenty zostaną zapomniane i nikomu już nie przyniosą korzyści. Dlatego też zaprosili do siebie ludzi, aby nauczyć ich czarowania. I ludzie przyszli, i uczyli się. Byli pojętnymi uczniami. Tylko cyklopa-olbrzyma nie wolno im było zobaczyć.
Wkrótce potem umarł trzeci czarownik, ten w niebieskim odzieniu, który obsługiwał cyklopa, od czego tak szybko wyczerpały się jego siły. Minął niedługi czas i drugiego czarownika, tego, który umiał ze szklanych odłamków tworzyć czarodziejskie instrumenty, też zaniesiono do grobu. Wreszcie i pierwszy czarownik, ten, który nosił białą odzież i zamieszkiwał najmniejszą z trzech szklanych hal, zniknął spośród żywych. W ostatniej godzinie życia przekazał ludziom klucz do trzydzieści trzy razy większej hali cyklopa.
Gdy nazajutrz ludzie weszli do ogromnego pomieszczenia, zdrętwieli ze strachu. Pod mrocznym kulistym sklepieniem stał przed nimi straszliwy potwór, nad którym mieli teraz panować. Byli tacy, co ze strach chcieli rozbić potwora. Ale ci, dla których był on bogiem, udaremnili ich zamiary.
Wkrótce bóg zamienił się w posłusznego sługę, a straszliwy potwór w ostrożnego i dobrodusznego słonia. Przez długi czas jeszcze ludzie nosili przy pracy na pamiątkę białe kitle bądź niebieskie odzienie.
A ponieważ ludzkość jest nieśmiertelna — gdyż pora trafiła uchronić się przed zniszczeniem — umiała odkryć jeszcze wiele innych czarodziejskich zaklęć. Z czasem ludzie stworzyli nowego, jeszcze lepszego cyklopa, który spełniał jeszcze więcej ich życzeń…
Ty, El Durham, też jesteś człowiekiem. I ty umiesz; czarować. Pracuj, czaruj. Pracuj z nami, chcemy odkryć wielkie tajemnice, tajemnice Kosmosu. Pomóż nam w tej robocie.
El Durham słabo, niepewnie ruszył dłonią. Był to jedyny znak. Lekarka nie mogła na tej podstawie stwierdzić, czy odniosła sukces, czy pomogła koledze. Milczała jeszcze przez kilka minut. Potem wstała i cicho wyszła z nadzieją, że najbliższa przyszłość, pokaże, czy jej terapia była słuszna, czy El Durham zrozumiał; bajkę.
El Durham nie zastanawiał się głębiej nad sensem bajki. Pozwalał jedynie, by na niego oddziaływała obecność tej kobiety, obecność człowieka, towarzysza we Wszechświecie — człowieka, który, jak się wydawało, dobrze wie, co się z nim, El Durhamem, dzieje, i który chce mu pomóc w bardzo prosty i nie narzucający się sposób. To wszystko dodawało mu sił.
Dopiero długo potem, gdy Sagitta poszła, odkrył sens jej słów, odczuł jej dumę z ludzi porównanych w bajce do czarowników, których wiedza i umiejętności posiadały wielką moc, dopóki pracowali zgodnie i wspólnie. Przypomniał sobie to, o czym zapomniał: o twórczej mocy ludzkiej pracy, o ludzkiej wspólnocie, o sensownym działaniu, które uczłowiecza.
Później, gdy El Durham przezwyciężył już wewnętrzną pustkę i obojętność, zapytał kiedyś Sagittę, czy ktoś wie o jej nocnych odwiedzinach.
Bał się nieco, że ten czy ów będzie się po cichu z niego śmiał, że jak dziecko dał się uleczyć za, pomocą bajki.
— Nie, nikt — odpowiedziała patrząc mu śmiało w oczy — tylko Oulu. Ale on jest mną. Gdyby i jego kiedyś Wszechświat miał przygnębić, i jemu opowiem bajkę. — Jej otwartość przekonała go. Odkryła mu przecie swą wielką tajemnicę.