Koński łeb Oriona * Niebezpieczny epizod * Automatyczny zwiadowca * Helikon działa * Ognisty tunel.
Od schwytania pierwszego meteorytu i festynu z epoki kamiennej minęły dwa tygodnie.
Promieniejąc radością profesor Mirsanow wszedł do jadalni. Zadowolony zacierał ręce. Nie dlatego, że było coś dobrego do jedzenia, lecz dlatego, że przeglądając tabele znanych strumieni meteorytów, dokonał obiecującego odkrycia. Nie potrafił ukryć podniecenia.
Na razie podszedł jednak do lśniącego czystością automatu z jedzeniem. Wybrał danie z dużą ilością jarzyn i usiadł sam przy stole. Wbrew przyzwyczajeniu spieszył się.
Pośpiech i dobry humor profesora zwróciły uwagę astronautów przy sąsiednich stolikach.
— Czy dostał pan list z poczty kosmicznej? — zapytała z zainteresowaniem Filitra Goma. Czekała tu na? Henryego Lorcestera, by razem z nim zjeść obiad.
Mirsanow pokręcił głową.
— Sądzę, że dziś po południu w laboratorium antycząstek zostanie dokonany ciekawy eksperyment — odpowiedział zamiast profesora nieco zbyt głośno i ironicznie Norbert Franken.
Mirsanow uśmiechnął się. Uwaga Frankena nie wytrąciła go z równowagi; jego milczenie było wiele mówiące. Przyjaźnie skinął głową Filitrze i jadł dalej. Dzięki sztucznemu polu grawitacyjnemu wewnątrz statku można było jeść z talerzy za pomocą noża i widelca.
Wkrótce Mirsanow wstał i zaniósł nakrycie do automatu, który zmywał, opłukiwał, suszył i przechowywał naczynia, po czym szybko opuścił kabinę.
Wychodząc, już w drzwiach, zastanowił się. Zwracając się do wszystkich obecnych powiedział z uśmiechem i również nieco ironicznie:
— Jeżeli się nie pośpieszycie, jedzenie wam wystygnie. Nie jedzcie tak wiele, bo nie zmieścicie się w skafandrach. — I zniknął.
Franken, Nikeria i Sagitta, siedzący przy wspólnym stoliku, spojrzeli po sobie pytająco. Również przy pozostałych stolikach słowa profesora uznano za zagadkowe.
Z jadalni Mirsanow udał się wprost do centrali. Służbę w sterowni pełnił Salamah El Durham. Mirsanow spojrzał na zegarek i zadowolony zerknął na Araba.
— No, Salamah, było coś widać? — zapytał przyjaźnie wskazując głową na ekran radaru.
El Durham spojrzał na ekran nie wiedząc, o co chodzi. Przecie nie spuszczał z niego oka ani na chwilę, ale na ekranie nie było żadnych refleksów. Pytanie Mirsanowa wzbudziło w nim wątpliwości. Podszedł do aparatury, zbadał ją dokładnie, obserwując jej działanie i kontrolując sprawność. Ale wszystko było w porządku, — na ekranach — żadnego znaku. Wzruszył ramionami.
— Nic.
— Zwiększ dwukrotnie natężenie emisji — poradził Mirsanow.
Arab wzmocnił wydajność radaru wbudowanego w dziób statku i obmacującego drogę przed nimi. „Nieruchome oko” rakiety patrzyło daleko, daleko naprzód. El Durham nie tylko podwoił, lecz potroił zasięg radaru, mimo to ekran był wciąż jeszcze pusty.
Mirsanowa to nie zraziło.
— Radar panoramiczny, proszę — powiedział. Inżynier zmniejszył zasięg macki przedniej do normalnej mocy, wystarczającej dla bezpieczeństwa statku kosmicznego, a następnie ponowił próby za pomocą radaru panoramicznego.
Obydwaj nie spuszczali oka z ekranu. Nie odwrócili się i wówczas, gdy otworzyły się i zatrzasnęły drzwi. Ktoś stanął za nimi.
— Już czas, rój powinien już być dostrzegalny — powiedział przybysz, dowódca Axel Kerulen.
I Kerulen wie, że coś ma się zdarzyć. Skąd? — zastanawiał się zdziwiony El Durham.
„Ruchome oko” rakiety, radar panoramiczny, zwiększyło swe „pole widzenia” o półtora raza.
— Tam! — krzyknął naraz podniecony Mirsanow, wskazując miejsce na ekranie. — Tam jest rój!
Kerulen pytająco podniósł brwi. Nic nie widział. El Durham również nie mógł nic dostrzec, mimo że pilnie wpatrywali się w ekran. Ale w kilka chwil później i oni zauważyli w miejscu wskazanym uprzednio przez Mirsanowa słaby poblask wielkości mniej więcej guzika. Blask zaczynał wzrastać.
— Dosyć! Zredukować zasięg radaru do normalnej odległości — nakazał dowódca.
Mglista plama na ekranie zaczęła natychmiast blednąc i zniknęła. Echo radarowe, wracające od napromieniowanego przedmiotu, wyraźnie słabło i nie można było go już uchwycić.
Kerulen zdecydował się ogłosić alarm.
— Tu dowódca Kerulen — rozległo się przez pokładowe radio. — Proszę całą załogę do centrali sterowniczej.
Gdy alarm zadźwięczał na statku, Sagitta, Oulu, Nikeria i Franken, a także Filitra Goma i inni członkowie załogi siedzieli jeszcze w jadalni. Zerwali się wszyscy. Gwałtownie wtykano krzesła w przytrzymywacze, unieruchamiające meble w stanie nieważkości i przy zmianach przyśpieszeń. Szybko wepchnięto resztki jedzenia i naczynia do automatu. Wszyscy pobiegli ku drzwiom.
— Mirsanow to stary lis — wołał Franken w biegu. — Nawet nas nie uprzedził! A przecież wiedział, że będzie alarm! Skąd?
Grupa astronautów z jadalni przybyła do centrali ostatnia. Zaraz potem dowódca ocenił sytuację.
— Przerzucam teraz obraz radaru na wielki centralny ekran — powiedział na początku. Trzasnął przełącznik. — Jak widzicie, ekran jest czysty. Zapytacie więc, z jakiego powodu ogłosiłem alarm radarowy? Otóż radar prawdopodobnie wkrótce zamelduje nam obecność roju meteorytów.
— To znaczy, ze przez najbliższe dwanaście, czternaście godzin nie zbraknie nam roboty — szepnął Paro Bacos do ucha stojącemu koło niego Oulu Nikerii.
— Przeglądając tabele znanych rojów meteorytów profesor Mirsanow stwierdził, że dziś w południe powinien wlecieć w zasięg naszej flotylli rój meteorytów — kontynuował Kerulen. — Chodzi tu o rój PRKG 763 (F 12). Kontrola wykazała, że nasz statek znajduje, się najbliżej roju. Meteoryty te zostały przed mniej więcej siedemdziesięcioma laty zarejestrowane i skatalogowane przez rakietę badawczą, bez załogi i znane są tylko elementy toru ich lotu.
Odszukamy zatem te meteoryty, polecimy w ich kierunku i zniszczymy je. Nakazuję wzmocnienie pogotowia dla centralnej sterowni z czterech do sześciu ludzi, z tym że poszczególne szóstki powinny od tej chwili zmieniać się co godzinę. Przy zwalczaniu przeciwnika będziemy mieli stale mnóstwo drobnych prac. Konieczna jest do tego dobrze wypoczęta załoga tu, w centralnej sterowni.
Kerulen musiał przerwać wyjaśnienia, ponieważ wszystkie głowy obróciły się w stronę wielkiego ekranu. Na powiększonym obrazie zaczął się odznaczać mglisty refleks radarowy wielkości talerza. Wyglądało to jak cienka warstwa kurzu na szkle ekranu. Kerulen zaciemnił pomieszczenie i natychmiast obiekt ukazał się wyraźniej.
Astronauci — zaczęli dyskutować, rozważając różne możliwości zwalczania tych meteorytów.
— Czy będziemy musieli ściągnąć i inne statki? — zapytała Sagitta, rozglądając się wokół. Paro Bacos niepewnie pokręcił głową.
— Przede wszystkim musimy dostać się do roju na odległość kilkuset kilometrów, by móc stwierdzić jego wielkość — odpowiedział. Filitra doznała nieprzyjemnego uczucia. Rzuciła spojrzenie na ekran: mglista plama wyraźnie rosła.
— Może należałoby przedtem zrobić duży krąg wokół roju — poradziła trwożliwie. Odpowiedział jej głośny wybuch śmiechu. Łowcy asteroidów, przywykli do stałego kontaktu z wrogami podróży kosmicznych, nie myśleli schodzić z drogi rojowi meteorytów.
Kerulen wyłączył pilotron. Musiał teraz skierować pojazd na rój meteorytów lecący z prawej strony, w dużej odległości. Gdy kosmiczny łowca zmienił kurs, komendant znów powierzył pilotronowi dalsze sterowanie.
— A zatem za jakieś dwie godziny będziemy na miejscu. Około piętnastej dogonimy rój. A teraz — do przygotowań!
Astronauci kolejno opuszczali sterownię, udając się na miejsca alarmowe.
— Proszę, by czwórka nowicjuszy pozostała — powiedział dowódca — możecie wziąć udział w obserwacji pola i zdobywać doświadczenia z zakresu metodyki przygotowań do walk z meteorytami. Czy są jakieś pytania?
Filitra wykorzystała okazję.
— Jeżeli mgławica PRKG ma być rojem meteorytów, to powinna na obrazie radarowym występować ni jako mleczna plama, tylko jako nagromadzenie licznych małych iskierek. Przecież każdy meteoryt daje jasny, jakby kropkowany refleks. Wobec tego mamy przed sobą nie meteoryty lecz małą ciemną mgławicę kosmiczną?
— Na pozór rozsądne rozumowanie — powiedział dowódca — ale, chwileczkę, przekonajmy się, zrobimy próbę.
Za pomocą kilku obrotów wyłącznika zastąpił odbicie radarowe na wielkim ekranie obrazem telewizyjnym na szybie wielkości dwa na pięć metrów. Obecni znów mieli uczucie, że ściana jest przezroczysta. Ukazał się przepiękny, obraz świateł i ciemności.
W poprzek ekranu, na głęboko czarnym tle, z lewa na prawo ciągnęło się jasne, nierównomierne pasmom świetlne Drogi Mlecznej. Pośrodku tej jasnej taśmy sterczał wyraźniej ostro odgraniczony czarny kontur końskiego łba. Wyglądało to jak wycinanka. — To, co pani tu widzi, Filitro, to słynna mgławica Koński Łeb w gwiazdozbiorze Oriona, jedna z najbardziej znanych i charakterystycznych mgławic, oddal na od nas o setki lat świetlnych — wyjaśnił Kerulen. — Ciemne mgławice to nagromadzenie materii o konsystencji gazu lub pyłu. Najczęściej te mgły składają się; z metalowych cząstek, utrzymujących się przed chmurami gwiezdnymi jak nie przepuszczające światła zasłony. Te zasłony Są nieprawdopodobnie cienkie. Na tysiąc kilometrów sześciennych Kosmosu przypada jeden gram tego metalowego pyłu.
Znów trzask przełącznika. Koński Łeb zniknął, a jego miejsce zajęła panorama gwiezdna.
— A teraz macie przed sobą tę część Kosmosu, w której radar pokazał nam przedtem mgławicę PRKG. Gdyby to była ciemna mgławica, ujrzelibyśmy czarną plamę, jak w gwiazdozbiorze Oriona. Musiałaby tak samo wyraźnie odbijać się ód gwiezdnego tła jak Koński Łeb. Jak widzicie, nic takiego nie ma. I nie mogło być inaczej, gdyż ciemne mgławice są oddalone o wiele lat świetlnych. Refleks radarowy nie jest w stanie ich wykazać ze względu na te olbrzymie odległości, na ich ogromne rozprzestrzenienie i na ich znikomą gęstość. Możemy je spostrzec tylko optycznie. Natomiast mleczna plama na naszym kombinowanym ekranie radarowo — telewizyjnym oddalona jest od nas tylko o około dziesięć tysięcy kilometrów. Potem, gdy się zbliżymy, matowa plama rozpadnie się na liczne kropkowane radarowe refleksy. Możemy zatem przyjąć z pewnością, że mamy do czynienia z rojem meteorytów PRKG 763 (F12).
— Gdy patrzymy na obraz telewizyjny bez równoczesnego refleksu radarowego, odnosimy wrażenie, że nic nam nie zagraża. Jakże to jest złudne! — powiedział Oulu jakby do siebie po chwili milczenia, jaka powstała po wyjaśnieniach dowódcy. — Bez radaru popędzilibyśmy wprost na ten rój.
— Tak jest — skinął Kerulen. Znów trzasnął przełącznik. Telewizyjny obraz z niezliczonymi gwiazdami rozpłynął się, na ekranie pozostał tylko refleks radarowy. Mleczna plama roju meteorytów powiększyła się przez ten czas. — Jeśli nie spostrzegamy jeszcze roju (który jutro o tej porze nie będzie już istniał, ponieważ go zlikwidujemy) jako nagromadzenia punktów świetlnych, to dzieje się tak dlatego, że bądź odległość jest jeszcze zbyt wielka, bądź też meteoryty są bardzo maleńkie — ciągnął Kerulen. — Oczywiście musimy się upewnić co do budowy i rozczłonkowania roju, co do jego wielkości i objętości, składu i gęstości, zanim rozpoczniemy zwalczanie meteorytów. — Tymi słowami Kerulen chciał zakończyć wyjaśnienia dla kosmicznej młodzieży, ale czwórka słuchaczy nie była jeszcze zadowolona.
— A zatem będę musiał zrobić wycieczkę rakietą rozpoznawczą? — zapytał rozradowany Kioto Yokohata. — Będę musiał wlecieć w rój.
— Tak i nie — odpowiedział Kerulen po zastanowieniu. — Lecieć będziesz musiał rzeczywiście, ale nie w rój, co zresztą dla małych pojazdów kosmicznych przy odpowiedniej szybkości bynajmniej nie jest niebezpieczne. Będziesz musiał tylko stwierdzić jego przestrzenne rozmiary. Powierzchniowe rozmiary roju znamy już z naszej perspektywy nalotu na podstawie rysunku radarowego. Twoim zadaniem będzie stwierdzenie głębokości roju. Wewnętrzną strukturę pola meteorytów zbadamy następnie za pomocą próbnych pocisków.
— Czy mamy tylko obserwować ekran, czy też możemy wziąć udział w innych przygotowaniach? — informował się elektronik z Indii, Rai Raipur.
— Otrzymacie zadania — odpowiedział Kerulen. — Nikeria, dla nas już wszystko jest jasne. Zorganizujemy przy formaksie małą zawieruchę rachunkową. Kioto otrzymał już zadanie. Idź teraz i przygotuj do startu „Koliber”. Weź ze sobą kamerę. Potrzebne nam będą zdjęcia drugiej strony roju.
— Jak mam go fotografować? Nie świeci przecież ani własnym, ani odbitym światłem. Zdjęcia będą czarne — powiedział pilot.
— Zgadza się — uśmiechnął się Kerulen. — „Chodzi tylko o to, byś fotograficznie utrwalił obraz, który rzuci ci radar „Kolibra” na ekran.
— Ach tak, oczywiście. — Wygłupiłem się, pomyślał Kioto. Jakże mogłem zadać takie pytanie. Przecież jeszcze na Ziemi uczyłem się, jak fotografować obrazy radaru w takich wypadkach.
— A ty, Filitro, proszę, pomożesz radiotechnikowi przy pomiarach.
— Stop, stop! — wtrącił się fizyk Paro Bacos. — To już dla nas, starych łowców, nic nie zostanie. A chcemy też otrzymać jakieś zadania, panie komendancie!
— Ależ oczywiście, panie fizyku atomowy — Kerulen podjął żartobliwy ton Węgra — pan natychmiast pójdzie spać!
Paro Bacos zrobił minę, jakby się poczuł dotknięty.
— Przecież nie mówi pan tego na serio, panie komendancie — poskarżył się.
— A jednak tak, panie fizyku atomowy. Mówię pełnie poważnie. Rozkazuję panu iść spać. Czemu? Bardzo proste. Pan fizyk atomowy będzie obsługiwał helikon, ale dopiero za parę godzin, gdy wszystkiej przygotowania zostaną zakończone i rozpocznie zwalczanie meteorytów. Musi pan być wypoczęty. Zrozumiano?
— Tak jest, panie komendancie! — Paro Bacos zasalutował.
— A dla pana, El Durham, też mam coś do robotyk Proszę, niech pan przygotuje dwa pociski próbne. Proszę je zaopatrzyć w automatycznego szpiega z małym ładunkiem hamującym z rakietowego materiału pędnego.
— Tak jest. Czy zaopatrzyć poza tym próbne pociski w ładunek plutonu?
— Jak to? Ach tak, tak. Na wypadek, gdyby nie udało się próbnych pocisków ponownie schwycić i gdybyśmy je musieli zniszczyć przez zapalenie zdalne. Racja. Mamy dosyć plutonu własnej produkcji. Reaktor grawitacyjny dostarcza go w dużych ilościach. Dobrze, że mi pan o tym przypomniał.
Dowódca kontynuował wydawanie poleceń. Otrzymali je również pozostali członkowie załogi, po czym każdy poszedł do swojej pracy.
Filitra Goma baczniej przyjrzała się pulpitowi radiowemu i radarowemu. Na jednym z foteli leżała książka. Wzięła ją do ręki i przeczytała duży napis na okładce:
Aha, więc to jest ten katalog. Z zainteresowaniem przerzucała kartki grubego tomu. Niewiarygodne, ile jest tych pól meteorytów! Wiele z nich miało przed numerem rejestracyjnym znak minus tłustym drukiem. Oznaczało to, że zostały już zlikwidowane i nie stanowią niebezpieczeństwa dla podróży kosmicznych. Ale większość numerów zaopatrzona była w ostrzegawczy czerwony plus.
Filitra postanowiła przestudiować katalog., Tymczasem jednak odłożyła książkę, by pomóc Norbertowi Frankenowi przy pomiarach.
Henry Lorcester był jednym z tych, którym przy podziale zadań nie przypadło nic. Nie sprawiło mu to jednak przykrości, gdyż znał nazbyt dobrze tok prac, które teraz nastąpią. Miał przecież za sobą dziesięciomiesięczną służbę na statku kosmicznym młodej generacji ŁA-417. Poprzestał więc na przyglądaniu się poczynaniom Filitry.
Mleczna mgławica na centralnym ekranie znów się wydatnie rozszerzyła. Stanowiła teraz nieregularny twór o średnicy około półtora metra, przy czym obraz narastał z minuty na minutę. Tu i tam zaczęły się już ukazywać poszczególne iskierki. Były to największe meteoryty roju.
Do Lorcestera podszedł Norbert Franken. — Może byś mi trochę pomógł? Przydałby mi się jeszcze jeden pomocnik.
— Ależ oczywiście — odpowiedział Lorcester. — Co mam robić?
— Trzeba uruchomić dodatkowe urządzenie radarowe. Im bardziej zbliżamy się do pola, tym większe jest niebezpieczeństwo zderzenia z zewnętrznymi meteorytami. Mogą zostać przyciągnięte przez nasze sztuczne pole grawitacyjne i nakierowane na nasz statek.
Ledwo Franken zdołał wypowiedzieć to zdanie, gdy już jego obawy się spełniły.
Henry Lorcester poczuł, że jego ciało traci ciężar. Zrobiło mu się dziwnie i lekko. Przestał odróżniać, gdzie góra, a gdzie dół. Odniósł wrażenie, że wszystko kręci się wokół niego w zamieszaniu. Wreszcie pojął, że się unosi. Ostrożnie, unikając gwałtownych ruchów, chwycił poręcz fotela. Chciał się wciągnąć w fotel i przypasać. Ale nie udało mu się.
Równocześnie z utratą ciężkości statek przeniknął głęboki dźwięk, jakby pomruk. Był to sygnał oznaczający, że pilotron chwilowo wyłączył sztuczne pole grawitacyjne. Krótko zadźwięczał dzwonek radarowy.
Nagle gwałtowne pchnięcie. Rakieta ominęła jakiś meteoryt.
Palce Lorcestera nie utrzymały poręczy fotela. Jakby go coś kopnęło i pofrunął w stronę wysokiej ściany czołowej cyklonu matematycznego.
Wyglądało to bardzo śmiesznie. Oulu stanął, bynajmniej nie dobrowolnie, na rękach na klawiaturze mózgu elektronowego. Próbował się przytrzymać. Kerulen atakował ścianę głową, ale w ostatniej chwili udało mu się odbić ramieniem. Filitrę rzuciło na fotel.
Tylko Salamah El Durham potrafił — zadziwiająco zwinnie prześliznąć się do helikonu. Dzięki specjalnemu treningowi na Ziemi mógł w takich sytuacjach do pewnego stopnia panować nad członkami i mimo stanu nieważkości jakoś się poruszać. Jego twarz nachyliła się nad radarowym celownikiem helikonu. Naciśnięcie guzika — i z rakiety wytrysnęła wiązka śmiercionośnych promieni. W pobliżu statku coś się rozżarzyło. Był to maleńki meteoryt, który zjawił się nagle, a teraz, trafiony promieniami helikonu, wyparował. Wszystko to rozegrało się w ciągu kilku sekund.
Powoli cichło głębokie buczenie. Grawitacja wzrastała. Ciała odzyskiwały normalną wagę i opadały na podłogę. Ludzie przyjmowali znów pionową postawę, oddychali głęboko i uśmiechali się do siebie.
Potem wszyscy wrócili do zwykłej pracy, jak gdyby się nic nie stało.
— Filitra wygrzebała się spod fotela. A więc to jest tak, jak statek niespodzianie spotka meteoryt — pomyślała. Zanim zdoła się zebrać myśli, już jest po wszystkim.
Ostrzeżony przez ten wypadek Lorcester natychmiast wziął się do roboty, dokładnie obszukując otoczenie statku. Odkrył tylko kilka pojedynczych meteorytów. Nie były jednak niebezpieczne, ponieważ nie znajdowały się na torze rakiety. Mimo to Lorcester parokrotnie podchodził do helikonu, celował i meteoryty zamieniały się w parę.
Im bardziej statek zbliżał się do roju, tym większe stawało się zagęszczenie mikrometeorytów. Nie wyrządzały jednak szkód, ponieważ już przy zetknięciu ze statkiem same wyparowywały na skutek wysokiej temperatury.
— Liczba cząstek wzrosła z dwudziestu siedmiu do czterdziestu trzech — zameldował Franken dowódcy. Instrumenty pomiarowe rejestrowały więc teraz czterdzieści trzy zderzenia statku na minutę z mikroskopijnie małymi cząstkami kurzu kosmicznego. Około godziny piętnastej łowca kosmiczny dogonił rój meteorytów. Teraz rozpoczęła się praca badawcza, od której wyników zależało, w jaki sposób zniweczą to źródło niebezpieczeństw.
Najpierw wystartował pilot Yokohata celem przeprowadzenia obserwacji z rakiety rozpoznawczej. Wkrótce potem wystrzelono przygotowane przez El Durhama dwa próbne pociski, które bardzo szybko osiągnęły meteoryty i wdrążyły się w rój. Wyposażono je w różnorodną aparaturę pomiarową, która nieprzerwanie zbierała dane i przekazywała je statkowi. Pociski były tak małe, że niesłychanie rzadko dochodziło do kolizji w polu meteorytów.
Gdy więc obydwie próbne torpedy przebiły się przez pole meteorytów i miały za chwilę je przegonić, zapalono zdalnie, za pomocą sygnału radiowego, ładunki hamujące. Palące się gazy trysnęły w kierunku przeciwnym lotowi pocisku. Torpedy straciły na szybkości i meteoryty znów je dogoniły. W ten sposób przyrządy miernicze pocisków mogły po raz drugi zmierzyć pole meteorytów, co uzupełniło informacje astronautów o strukturze roju. Statkowi udało się schwytać ponownie pociski i przyjąć je na pokład. El Durham mógł rozbroić ładunek plutonu. Na szczęście automatyczni szpiedzy nie wyrwali się spod kontroli i nie zaszła potrzeba ich zniszczenia.
Dzięki pociskom wyjaśniono, że w polu istnieje tylko kilka większych meteorytów, wielkości gołębich jaj. Dwadzieścia procent roju, kilkaset sztuk, miało wielkość kamyków. Osiemdziesiąt procent były to meteoryty nie większe od ziarenek piasku. Poza tym było wiele pyłu kosmicznego. Przeciętnie na kilometr sześcienny wypadało nie więcej niż dwanaście gramów masy. W warunkach kosmicznych oznaczało to jednak dużą gęstość.
Te dane wraz z wynikami badań rakiety rozpoznawczej dawały dość dokładny obraz pola meteorytów. Rój był»w przybliżeniu kulistym nagromadzeniem najmniejszych meteorytów, rozciągającym się na przestrzeni stu dziewięćdziesięciu kilometrów.
Po stwierdzeniu tych wszystkich szczegółów łowcy asteroidów rozpoczęli niszczenie roju. Dobrze wypoczęty Paro Bacos pojawił się w sterowni i zajął miejsce przy helikonie. Przed nim leżała duża tabela, sporządzona przez Oulu Nikerię z pomocą mózgu elektronowego. Zawierała wskaźniki dotyczące nastawiania i obsługi miotacza promieni przy likwidacji poszczególnych odcinków pola meteorytów.
Statek leciał w odległości około trzystu dwudziestu kilometrów za rojem. W ten sposób można było uzyskać dokładny obraz całego pola.
Kerulen wydał stacji grawitacyjnej polecenie unieruchomienia agregatów na najbliższe godziny. Energia reaktora grawitacyjnego jak i siła wszystkich pozostałych urządzeń wytwarzania energii wraz z reaktora napędowymi będą potrzebne dla helikonu.
— Uwaga, uwaga! Komunikat dla całej załogi. Rozpoczynamy niszczenie roju meteorytów PRKG 763J (F12). Pole grawitacyjne statku zanika. Proszę natychmiast włożyć buty przyczepne z magnetyczną podeszwą. Powtarzam: pole grawitacyjne zanika, Włożyć; przyczepne buty. Koniec.
Kosmonauci w centralnej sterowni pozapinali pasy bezpieczeństwa, każdy na swoim posterunku pracy. Paro Bacos rozpoczął działanie. Włączył miotacz promieni. Najpierw zatoczył widzialną wiązką promieni wielkie koło daleko poza polem meteorytów, po czynią zaczął je powoli zacieśniać. Gdy osiągnął zewnętrznej granice pola, zaczął się wokół roju tworzyć matowy pierścień gazów świecących ciemną czerwienią, który powstał w wyniku spalania się trafionych i zniszczonych meteorytów i cząstek. Krąg świecących gazów zacieśniał się coraz bardziej, a siła świetlna ciemnoczerwonego blasku stale wzrastała.
Oulu pracował przy mózgu elektronowym, obliczając wciąż nowe dane dla helikonu. Go dziesięć minut wręczał Paro Bacosowi nową mapkę celowniczą. Mirsanow czuwał nad pracą reaktorów. Franken był w stałym kontakcie radiowym z rakietą rozpoznawczą, a Kerulen kontrolował lot statku kosmicznego który powinien niezmiennie pozostawać za rojem.
Gdy tylko wiązka promieni helikonu trafiała w cel, małe meteoryty wyparowywały pod wpływem wysokich temperatur. Od czasu do czasu rozżarzała się w ciemnoczerwonym pierścieniu jaśniejsza iskra, znak, że trafiono meteoryt wielkości gołębiego jaja. Im ciaśniejsze koło zataczał miotacz promieni wokół roju, tym częściej rozżarzały się trafione kamyki. Powoli helikon zaczął wytwarzać tryskający iskrami fajerwerk.
Przez cały czas, gdy wskutek wyłączenia pola grawitacyjnego na statku panował stan nieważkości, Sagitta krążyła po rakiecie. Poruszanie się w przyczepnych butach z magnetycznymi podeszwami było bardzo utrudnione. Ale zadaniem lekarki była w tej sytuacji ciągła dbałość o zdrowie załogi, gdyż przy trwającym przez dłuższy czas stanie nieważkości zdarzały się zakłócenia funkcjonalne w organizmie ludzkim. Za każdym razem gdy Sagitta, krążąc po statku, trafiała do centralnej sterowni, wypoczywała tu chwilę, spokojna, że wszyscy kosmonauci czują się dobrze. Przy okazji obserwowała przebieg niszczenia roju. Telewizyjny obraz coraz bardzie zacieśniającego się pierścienia żarzących się ciemną czerwienią gazów sprawiał na niej wrażenie, jak gdyby statek kosmiczny leciał z godziny na godzinę coraz ciaśniejszym tunelem, którego ściany płoną jak rozpalone żelazo.
Gdy po mniej więcej czterech godzinach płomienny wieniec zacieśnił się do siedemdziesięciu kilometrów, kontrola radaru wykazała, że helikon nie potrafi już, przeniknąć przez coraz gęstszą zasłonę meteorytów aż do czoła roju. Kerulen zbliżył statek do roju. Dystans zmniejszył się z trzystu dwudziestu do stu trzydziestu kilometrów, przez co oczywiście wzrosła siła miotacza promieni.
Kioto Yokohata, który po raz drugi wraz z nawigatorem wystartował w Kosmos, by przeprowadzić kontrolę radarową od drugiej strony roju, zameldował, że skupisko meteorytów zaczyna zmieniać kształt przyjmując formę grzyba. Nóżka grzyba wycelowana jest w statek, a kapelusz, lecący przodem, zaczyna się rozpadać.
Paro Bacos jeszcze raz powiększył krąg helikonu wokół meteorytów do średnicy stu pięćdziesięciu kilometrów. Po dalszych dwóch godzinach kapelusz grzyba był już ograniczony tylko do siedemdziesięciu kilometrów. Pole meteorytów przyjęło więc jak gdyby kształt długiego, grubego robaka.
Dowódca Kerulen zdecydował się tak uformować rój, by helikon zyskał większy teren ataku, co pozwoliłoby prędzej zniszczyć resztę meteorytów. Przez radio wydał rakiecie „Koliber” rozkaz rzucenia na drogę roju bomby z plutonu. Po kilku minutach, w odległości mniej więcej tysiąca kilometrów przed statkiem, rozbłysła eksplozja nuklearna. Gazy eksplozji szybko rozprzestrzeniły się na wszystkie strony. Lot meteorytów na przedzie został gwałtownie zahamowany, natomiast tylne cząstki roju niemal nie zmniejszyły szybkości, ponieważ chmura gazowa bardzo prędko traciła gęstość i nie stawiała im większego oporu. Meteoryty z końca roju leciały więc szybciej niż te z czoła. Dzięki temu rój skrócił się i zaczął się coraz bardziej rozszerzać. Teraz już siła helikonu wystarczyła, by przezeń przeniknąć.
Wkrótce miało nastąpić ostateczne zniszczenie roju. Miotacz promieni pracował pełną parą. Płomienny tunel, przez który, jak się wydawało, leciał statek, wyraźnie się zacieśnił. Po upływie kolejnej godziny jego średnica wynosiła już tylko dwadzieścia kilometrów, a jeszcze godzinę później — tylko dziesięć.
Potem nadeszła chwila, kiedy spłonął ostatni meteoryt. Potężna wiązka promieni uderzyła w pustkę. Paro Bacos daremnie obmacywał przestrzeń w poszukiwaniu resztek roju. Również urządzenia radarowe potwierdziły, że nie ma już żadnych meteorytów. Nawet gęstość cząsteczek spadła na pewien czas do zera.
PRKG 763 (F12) przestał istnieć. Od tej chwili przed symbolami roju w katalogu znajdzie się zamiast ostrzegawczego czerwonego plusa — czarny minus. Kosmonauci będą mieli o jednego wroga mniej. ŁA-408 mógł wracać na pięćset dwudziesty krąg słoneczny.
Kerulen przekazał tylko krótkie sprawozdanie przez radio pokładowe:
— Uwaga, uwaga! Likwidacja pola meteorytów została zakończona. Zarejestrowano trzysta siedemdziesiąt sześć zniszczonych meteorytów. Liczbę małych, wielkości ziarenek piasku, należy ocenić na tysiące. Uwaga! Włączamy pole grawitacyjne! Siła ciążenia wraca. Koniec. Od chwili odkrycia roju minęło czternaście godzin. Wedle ziemskiego czasu było już sporo po północy. Mimo tego długiego dnia pracy wśród astronautów panował znakomity nastrój. Dzięki wysokiej liczbie zestrzeleń rozpromienione były wszystkie, nawet najbardziej zmęczone oblicza.
Sztuczne pole grawitacyjne powoli wracało. Astronauci zdjęli skafandry i przyczepne buciory. Rzucano jeszcze ostatnie badawcze spojrzenia na skale, zegary i instrumenty, po czym opuszczano stanowiska. Wszyscy byli zmęczeni i głodni. Pierwsza wielka bitwa w międzygwiezdnej przestrzeni zakończyła się sukcesem.