— … Co powie Historia?
— Historia, sir, skłamie — jak zawsze.
Miej odwagę marzyć i kłamać.
N asza opowieść jest całkowicie oparta na szczegółowych, choć mających pewne luki, opowieściach Cerlega, które przechowywane są w jego klanie w postaci ustnego przekazu. Należy szczególnie podkreślić, że nie mamy w swoim posiadaniu żadnych potwierdzających go dokumentów. Haladdin, od którego należałoby oczekiwać rozwiniętych dowodów, nie zostawił na tę okoliczność ani jednego wersu. Pozostali zaś bezpośredni uczestnicy polowania na Zwierciadło Galadrieli — Tangorn i Kumai — milczą z dość zrozumiałego powodu. Tak więc, każdy kto chce może ze spokojnym sumieniem oznajmić, iż są to majaczenia szalonego orokuena, który u schyłku żywota postanowił zmienić finał Wojny o Pierścień. W końcu, po to wymyślono memuary, by weterani mogli ze wsteczną datą przekształcić swoje porażki w wiktorie.
Dla tych natomiast, którzy uznali tę opowieść, jeśli nawet nie za prawdziwą, ale przynajmniej zasługującą na uwagę wersję, zapewne ciekawić będą pewne wydarzenia, rozgrywające się poza jej ramami czasowymi. Cerleg opowiada, że odprowadzał Haladdina od Orodruiny do Ithilien; konsyliarz wydawał się być ciężko chory i przez całą drogę nie wypowiedział nawet dziesięciu słów jednym ciągiem. Na jednym z postojów kapral zasnął tak mocno, że obudził się dopiero pod wieczór następnego dnia, przy tym z potężnym bólem głowy i mdłościami. Zamiast swojego towarzysza znalazł obok siebie mithrilową kolczugę, w którą zawinięty był pożegnalny list. Haladdin informował go w nim, że Sródziemie jest teraz uratowane od elfickiej ekspansji, i on, jako dowodzący operacją, dziękuje kapralowi za wzorową służbę i nagradza go bezcenną kolczugą. Sam natomiast doktor, niestety, „zapłacił za zwycięstwo taką cenę, że więcej nie widzi dla siebie miejsca wśród ludzi”. Ostatnie słowa naprowadziły na zwiadowcę ponure myśli, które na szczęście, nie potwierdziły się: sądząc po śladach, Haladdin po prostu dotarł do Traktu Ithilieńskiego i ruszył nim gdzieś na południe.
Ciekawe, że kilka lat temu jakiś lekkomyślny doktorant z katedry historii średniowiecza Sródziemia Uniwersytetu w Umbarze, wyraźnie nie sceptycznie podchodząc do tej legendy, przedsięwziął specjalne poszukiwania w księgach buchalteryjnych wschodnich klasztorów, prowadzonych już od półtora tysiąclecia, wykazując się przy tym jakąś nienaturalną dociekliwością. I co powiecie? Wygrzebał, szelma, takie oto ciekawe zbiegi okoliczności: w styczniu 3020 roku, według ówczesnego kalendarza, do jaskiniowego klasztoru Gurwan Eren, znajdującego się w górach północnej Wendotenii, naprawdę zgłosił się mnich, na oko Umbarczyk, który przyjął śluby całkowitego milczenia i przekazał klasztorowi… pierścień z inoceramium. Z tego faktu doktorant wyprowadził „pospieszny, lekkomyślny i — cytuję protokół posiedzenia rady wydziału — całkowicie sprzeczny z nauką wniosek o identyczności wskazanego mnicha z legendarnym Haladdinem”. Rada, wiadomo, obsztorcowała „poszukiwacza widm” tak, że zarzekł się odstępowania od zatwierdzonego tematu pracy i od tej pory starannie czyści pędzelkami gliniane skorupy z khandyjskich śmietników VII dynastii.
Co do prawdziwego Haladdina, to imię to można odnaleźć w każdym uniwersyteckim podręczniku, jednak nie fizjologii, której ten poświęcił swoje życie, a w skryptach z historii nauki — jako przykład zbyt dalekich skoków do przodu. Chodzi o to, że jego wspaniałe badania z dziedziny funkcjonowania włókna nerwowego tak wyprzedziły swoje czasy, że wypadły z obszaru zainteresowań naukowych i były szczęśliwie zapomniane. Dopiero po trzech wiekach na jego prace przypadkowo natknęli się medycy szkoły ithilieńskiej, poszukujący starych recept na odtrutki. Wtedy stało się jasne, że Haladdin co najmniej o sto lat wyprzedził słynnego Wespuno, i nie tylko eksperymentalnie udowodnił elektryczną naturę wzbudzenia neurytu, ale przepowiedział również istnienie neuromediatorów i nawet wykonał model ilustrujący ich funkcjonowanie. Niestety, tego typu „priorytety” interesują tylko historyków — dla społeczności naukowej nie ma to wszystko absolutnie żadnej wartości. W każdym razie, ostatnie znane prace Haladdina datowane są końcem 3016 roku Trzeciej Ery, a oficjalny punkt widzenia głosi, że zginął on podczas Wojny o Pierścień.
Wróćmy jednakże do Cerlega — na szczęście jego istnienie nie podlega wątpliwościom. Jak wiadomo, przed zimą 3020 roku okupacja Mordoru zakończyła się — niespodziewanie i niewytłumaczalnie, i zaczęło się tam powoli odradzać pokojowe życie. Ludność miejska ucierpiała wówczas straszliwie, właściwie cywilizacja mordorska od tamtego czasu nie zdołała się podnieść, ale koczowników ta agresja w przeważającej mierze ominęła bokiem. Kapral zawsze powiadał, że „prawdziwy chłop, któremu ręce wyrastają nie z tyłka, a skąd trzeba, zawsze będzie królowi bratem”, i całkowicie potwierdził to powiedzonko swoimi czynami. Wróciwszy do rodzinnych stron stał się założycielem potężnego klanu, który właśnie zachował — dzięki rozpowszechnionej wśród koczujących ludów ustnej tradycji — opowieść o jego przygodach.
Nie od rzeczy będzie powiedzieć, że dalsze losy innego kaprala, Rankorna, niemal dokładnie powtarzają Cerlegowe — z tą rzecz jasna różnicą, że włodarzył były ranger nie na płaskowyżu Houtijn-Hotgor, a po drugiej stronie Gór Cienia, w dolinie Wydrzego Potoku. Zbudowane przez niego niewielkie osiedle o dziwnej nazwie „Lianika” po pięciu latach powiększyło się do prawdziwej osady, a gdy jego mały synek podczas wędkowania znalazł na żwirowej mieliźnie pierwszy w Irhilien złoty samorodek, sąsiedzi tylko wzruszyli ramionami: wiadomo — pieniądze lgną do pieniędzy… Gdyby spotkali się z orokuenem na starość na pewno przenieśliby swoje dyskusje z Mrocznej Puszczy o zaletach ciemnego piwa i kumysu na płaszczyznę praktyczną. Ale nie doszło do tego…
Mithrilową kolczugę Cerleg postanowił oddać dziewczynie Haladdina, wraz z opowieścią o bohaterskim czynie swego zaginionego druha. Jednakże Kumal zginął, a sam zwiadowca nie wiedział o niej nic poza tym, że miała na imię Sonia, a to imię bardzo rozpowszechnione wśród trolli, oraz że uczestniczyła w Ruchu Oporu, tak więc jego poszukiwania okazały się bezskuteczne. Zrozpaczony orokuen — a obowiązkowość koczowników w takich sprawach jest prawdziwie bezgraniczna — uznał siebie i swój klan nie za właścicieli, a strażników tej relikwii. Skończyło się na tym, że prawnuk kaprala przekazał ją — wraz z przynależnym temu wydarzeniu bólem głowy — do Nurneńskiego Muzeum Historycznego, gdzie dziś każdy może wpatrywać się w nią, jak i w inne kurioza zagadkowej cywilizacji mordorskiej. Aha! — powie w tym miejscu apologeta legendy. Czy kolczuga istniejąca na jawie nie jest argumentem? Na to spokój nie mu będą ripostować, że kolczuga — nawet w ramach wersji Cerlega — niczego nie udowadnia, ponieważ Haladdin posiadł ją jeszcze zanim otrzymał pierścień Nazguli. I będą mieli całkowitą rację!
Przy okazji, co do mithrilu. W muzeach Ardy obecnie znajdują się aż cztery egzemplarze takich kolczug, ale technologia ich wykonania pozostała nieznana. Jeśli chcecie, by przyjaciel-metalurg cisnął w was czymś ciężkim, zadajcie mu niewinne pytanie o ten stop. Tysiące razy go analizowano: 86% srebra, 12% niklu, dalej „ogon”, w którym znajduje się dziewięć metali rzadkich — od wanadu do niobu. Jednym słowem, obliczyć można nawet do dziewiątego znaku po przecinku, wykonać rentgenosrukturalne badania oraz całą masę innych — proszę bardzo, a wytworzyć się, za cholerę, nie daje! Są tacy, którzy szyderczo wspominają, że podczas wykonywania mithrilu starzy mistrzowie podobno wkładali w metal cząstkę swojej duszy, ale ponieważ — dziś to już wiadomo, duszy nie ma, a istnieje tylko „obiektywna realność, dana nam w odczuciach” — to prawdziwego mithrilu nie zobaczycie, jak własnych uszu. Z definicji.
Ostatniego szturmu na ten problem dokonali kilka lat temu bystrzy chłopcy z Arnorskiego Centrum Wysokich Technologii, którzy otrzymali na to specjalne fundusze od Angmarskiej Korporacji Aerokosmicznej. Ale i tak guzik z tego wyszło: pokazano klientowi dwumilimetrowej grubości płytę z jakiejś substancji — 86,12% srebra, 11,96% niklu, i dalej według listy — że niby to właśnie jest ów prawdziwy mithrii, a cała reszta, to nic więcej tylko legendy. I, jak można było przypuszczać, zażądali pieniędzy na zbadanie swojego produktu. Przełożony rakietowców, nie mrugnąwszy okiem, wyjął spod stołu naciągniętą muzealną kuszę, wycelował w szefa projektu i zaproponował, by osłonił się płytą. Wytrzyma — otrzymasz żądane pieniądze, nie — i tak ci nie będą potrzebne. Projekt, wiadomo, poszedł w las, jak zając przed gończymi. … Czy tak było naprawdę? Nie ręczę. Za ile kupiłem, za tyle sprzedaję. Jednakże osoby, dobrze znające szefa „Angmar Aerospace” twierdzą, zero żarcik dokładnie w jego guście — nie nadaremno wyprowadza swoje drzewo od Króla-Czarodzieja.
Z inoceramium, z którego jakoby odlewane były pierścienie Nazguli, wszystko jest znacznie prostsze, i przyczyna, dla jakiej nigdy nie trafia ono do rąk ludzi, jest oczywista. Zawartość tego metalu z grupy platynowców w korze Ardy jest niezmiernie mała — jego klark (klark — w geochemii: wskaźnik określający ilościowy udział poszczególnych pierwiastków chemicznych w przeciętnym składzie danego środowiska w przyrodzie, np. atmosfery, oceanów, skorupy ziemskiej, całej kuli ziemskiej lub w obiektach kosmicznych.) wynosi 4xlO^(-8) (dla porównania: złoto ma 5xlO^(-7), a iryd — 1x10^(-7)), ale przy tym, w odróżnieniu od innych platynowców występuje wyłącznie w postaci samorodków. Prawdopodobieństwo natrafienia na taką rzecz policzcie sobie sami, jeśli nie macie nic innego do roboty. Zresztą, nie tak dawno w kopalni Kigwali, w południowym Haradzie, rzeczywiście znaleziony został samorodek o fantastycznej wadze osiemdziesięciu siedmiu uncji. Artykulik w miejscowej gazecie, opowiadającej o tym wydarzeniu, zatytułowano właśnie tak: „Znalezisko wieku — sześć funtów inoceramium! Można wykonać pierścienie dla plutonu Nazguli”. Zdecydowanie jednak ów metal nie posiada żadnych szczególnych właściwości, poza tym, że ma gęstość wyższą niż osm.
Zresztą, co to my tak ciągle o żelastwie i żelastwie… Elwiss nigdy nie wyszła za mąż. Nadzwyczaj odizolowana od świata żyła w willi na ulicy Jaspisowej, poświęciwszy się wychowaniu chłopca, który urodził się w odpowiednim terminie po opisanych wydarzeniach. Chłopiec ten wyrósł na ni mniej ni więcej, tylko na komandora Amengo — tego samego, którego wyprawy uznano za oficjalny początek epoki Wielkich Odkryć Geograficznych. Komandor pozostawił po sobie odręczne szkice linii brzegowej nowego kontynentu, nazwanego potem jego imieniem, wspaniałe — z czysto literackiego punktu widzenia — zapiski o swych wyprawach, jak również niezwykłej długości szarfę ze złamanych przez siebie kobiecych serc — co, nawiasem mówiąc, nie dało mu szczęścia w życiu rodzinnym. Oprócz Wielkiego Kontynentu, przez długi czas zupełnie poważnie uważanego za Błogosławione Królestwa, w rysach twarzy aborygenów doszukując się cech legendarnych elfów, w wykazie odkryć Amengo znajduje się niewielki tropikalny archipelag, nazwany przezeń sprawiedliwie Rajskim. Nazwa ta została potem usunięta przez Święty Kościół (tamtejsze dziewczyny były po prostu żywymi wcieleniami hurys — jak je opisują bluźnierczy hakimiańscy heretycy), jednakże dwie główne wyspy, zadziwiająco podobne w swej konfiguracji do symbolu Jin iJang, zachowały nazwy nadane im przez odkrywcę — Elwiss i Tangorn.
Na mój gust, słynny marynarz uwiecznił pamięć swych rodziców tak, że lepiej nie można. Jednakże historia miłości umbarskiej kurtyzany i gondorskiego arystokraty od wielu wieków nie daje spokoju literatom, którzy z nieznanego powodu czynią z jej bohaterów jakieś bezcielesne romantyczne cienie, albo przeciwnie, sprowadzają wszystko do prymitywnej erotyki. Nie stała się — niestety! — wyjątkiem również ostatnia amengiańska wersja filmowa „Szpieg i jawnogrzesznica”: w gondorskiej dystrybucji słusznie otrzymała kategorię „trzy krzyżyki”, a w purytańskim Angmarze w ogóle zakazano jej wyświetlania. Artystyczne wartości filmu są dość skromne, ale — jakby dla zadośćuczynienia — jest nieskończenie politycznie poprawny: Elwiss jest Murzynką (och, przepraszam! — Harado-Amengianką), a stosunki Tangorna z Gragerem okraszone są wyraźnymi gejowskimi fluidami. Krytycy chórem przepowiadali, że jury festiwalu w Srebrnych Przystaniach, asekurując się przed posądzeniem o „rasizm”, „heteroseksualny szowinizm” i inne koszmarne „-izmy”, nagrodzi film wszelkimi możliwymi nagrodami — i tak się stało. Zresztą, boska Gunun-Tua otrzymała swoją „Złotą Elanor” za najlepszą rolę kobiecą zupełnie sprawiedliwie.
Amaldina i Jakuzziego powieszono na wewnętrznym dziedzińcu więzienia Ar-Khoran pewnej potwornie dusznej sierpniowej nocy 3019 roku. Jednocześnie wykonano wyrok na oficerze flagowym Maccarionim i siedmiu innych oficerach floty, przywódcach „Buntu admirała Carnero”. Właśnie tak nazwano post factum operację „Sirocco”, w toku której admirał wyprzedzającym atakiem zniszczył całą cumującą w porcie gondorską flotę, a następnie wysadził desant i spalił do cna pelargirskie stocznie. Znalazłszy się w sytuacji bez wyjścia, Aragorn musiał — ratując twarz — podpisać Traktat w Dol Amroth. Zgodnie z nim Umbar zmuszony został do uznania się za „nieodłączną część Odrodzonego Królestwa”, ale w zamian wytargował dla siebie „na wieki wieczne” status wolnego miasta — po prostu jego Senat od tej chwili oficjalnie nazywał się magistratem, a armia — garnizonem. Konsul do specjalnych poruczeń Alkabir, który prowadził te pertraktacje w imieniu Republiki, wywalczył także szczególny punkt, zabraniający na jej terytorium działalności Tajnej Straży Jego Królewskiej Mości. Rajd admirała Carnero został — ku obopólnemu zadowoleniu gondorskiego króla i umbarskich senatorów — uznany za zwyczajny akt piractwa, a jego uczestnicy za dezerterów i zdrajców, którzy zapomnieli o żołnierskiej przysiędze i honorze oficerskim.
Oczywiście, w oczach ludu towarzysze Carnero — sam admirał uniknął sądu, ginąc w Pelargirskiej Bitwie — byli bohaterami którzy uratowali ojczyznę od jarzma niewolnictwa, jednakże, co by tu nie mówić, fakt złamania rozkazu był niepodważalny… Prokurator generalny Republiki Almaran rozwiązał ten moralno-etyczny problem zwyczajnie i prosto: „Powiadacie »Zwycięzców się nie sądzi«?! Guzik prawda! Prawo albo istnieje, i wtedy obowiązuje wszystkich, albo nie ma go wcale!”, a patos jego wspaniałego aktu oskarżenia (podaje się go — przynajmniej we fragmentach — w każdym współczesnym podręczniku prawniczym) wyczerpująco jest wyrażony w finałowym, prawdziwie historycznym zdaniu: „Niech runie świat, ale dokona się sprawiedliwość!” Zresztą, kto jak kto, ale straceni szefowie umbarskiej tajnej służby powinni wiedzieć, że w tego typu sprawach wdzięczność ojczyzny zawsze ma dość specyficzny posmak…
Sonia nigdy niczego się nie dowiedziała o misji Haladdina, co, jak wiemy, stało się dla niego przedmiotem zatroskania. Do końca swego życia była pewna, że i on, i Kumai po prostu nie wrócili z Pól Pelennoru. Jednakże czas jest litościwy, i kiedy rany te się zabliźniły, spełniła swe życiowe przeznaczenie: została kochającą żoną i wspaniałą matką, szczęściem nadzwyczaj godnego człowieka, imię którego — w ramach niniejszej opowieści — zupełnie jest nieistotne.
Koronowane głowy, z mojego punktu widzenia, są znacznie mniej interesujące, ponieważ ich losy i tak są znane wszystkim i każdemu z osobna. Dla tych, którzy się lenią wyciągnąć rękę do półki z książkami, czy chociażby odświeżyć w pamięci podręcznik do historii dla klasy szóstej, przypomnijmy, że panowanie Aragorna było jednym ze wspanialszych w dziejach Sródziemia, i jest takim „słupem milowym”, którym oddziela się Średniowiecze — „Trzecią Erę”, od Czasów Nowożytnych. Nie starając się zaskarbić sobie miłości gondorskiej arystokracji, z czego i tak nic by nie wyszło, uzurpator ów postawił całkowicie słusznie na trzecią warstwę, której nie interesowały wszelakie fantomy typu „praw dynastycznych” a procenty odliczeń podatkowych i bezpieczeństwo szlaków handlowych. Ponieważ ze szlachtą i tak Jego Królewska Mość nie mógł znaleźć wspólnego języka, to ta okoliczność paradoksalnie rozwiązała mu ręce również w temacie reformy rolnej, radykalnie obcinającej prawa landlordów na korzyść wolnych rolników. Wszystko to posłużyło kanwą słynnego gondorskiego „cudu gospodarczego” i wynikającej zeń kolonialnej ekspansji. Utworzone zaś przez Aragorna, jako przeciwwaga do szlacheckiej opozycji, przedstawicielskie organa władzy w praktycznie niezmienionym kształcie dotarły do naszych dni, powodując, że Odrodzone Królestwo całkowicie zasłużenie nazywane jest „najstarszą demokracją Sródziemia”.
Wiadomo powszechnie, że król na wszelkie sposoby sprzyjał naukom, rzemiosłu i marynarce, przesuwał na najwyższe stanowiska państwowe utalentowanych ludzi, niespecjalnie przyglądając się ich pochodzeniu i cieszył się powszechną, szczerą miłością ludu. Ciemną plamą na reputacji Elessara Kamienia Elfów leży sam początek jego panowania, kiedy Tajna Straż (organizacja, co tu dużo mówić, straszliwa) zmuszona była żelazną ręką osłaniać tron przed zakusami feudalnych szaławiłów. Dziś większość specjalistów zgadza się, że skala ówczesnego terroru została niezmiernie przesadzona przez arystokratycznych historiografów… Żona Aragorna, urodziwa Arwena, której legenda przypisuje elfickie pochodzenie, żadnej roli w sprawach państwowych nie odegrała, i tylko nadawała jego dworowi pewien zagadkowy blask. Dzieci nie mieli, tak więc dynastia Kamieni Elfów urwała się na jej twórcy, i tron Odrodzonego Królestwa odziedziczyli książęta Ithilien — innymi słowy, wszystko wróciło do normy.
Niezmiernie trudno jest dokonać polityczno-ekonomicznej analizy rządów pierwszych książąt Ithilien, Faramira i Eowiny, albowiem ani polityków, ani ekonomistów, jak się wydaje, wcale tam wówczas nie było, a istniała tylko jedna wielka romantyczna ballada. Do stworzenia czarującego malowidła Wróżka ithilieńskich lasów (dziwne to dla nas co prawda: kiedyś w Ithilien — tym sercu przemysłowego Śródziemia — naprawdę rosły lasy…) przyłożyli się zapewne wszyscy ci poeci i malarze owych czasów — dla nich skromny pałac Faramira stal się czymś w rodzaju Świątyni Wiary po prostu nie wypadało nie odbyć tam pielgrzymki. Ale nawet jeśli weźmiemy poprawkę na nieuniknioną idealizację prototypu, należy przyznać: Eowina była naprawdę zadziwiająco oświeconym człowiekiem.
Dzięki temu artystycznemu bractwu dysponujemy dziś również kilkoma portretami Faramira. Najlepszy ze znanych mi dołączony został do opublikowanej niedawno przez jedno z annuminasskich wydawnictw „Wieża Amon Sul” monografii Filozoficzny agnostycyzm i jego wcześni przedstawiciele. Jednakże w żadnym wypadku ani jeden z konterfektów nie ma nic wspólnego z tym mosiężnym profilem, który zdobi musztardowego koloru berety komandosów z lejbgwardii Spadochronowo-Desantowego Pułku Ithilien. A! Właśnie temu pułkowi przypisane są słynne „ichneumony” — specjalna formacja antyterrorystyczna żołnierzy, których mogli przez całe dnie oglądać na ekranach telewizorów mieszkańcy Ardy, gdy ci po wspaniałej akcji uwolnili na lotnisku Minas Tirith pasażerów wendotenijskiego samolotu, zajętego przez fanatyków-hanannitów z Frontu Oswobodzenia Północnego Mingadu.
W czasie swojego ithilieńskiego panowania Faramir zrealizował jedną jedyną polityczną akcję na zewnątrz księstwa, a mianowicie zezwolił na publikację raportu barona Gragera, w którym ten prosił go o oddelegowanie na Południe, za rzekę Harnen, w celu realizacji opracowanego przezeń kompleksu działań wywiadowczych i dywersyjnych. „Z wszelkich oznak, właśnie tam, w Bliskim Haradzie, będą się ważyć w najbliższych latach losy Sródziemia”. Dziwne, ale dalsze losy „Gragera Aranijskiego”, którego nie bez podstaw nazywa się „zbawcą Cywilizacji Zachodniej”, do dziś dnia są tylko zbiorem mało wiarogodnych legend i anegdot. Znany jest tylko końcowy wynik jego pracy — gigantyczne powstanie koczowników-aranijczyków przeciwko haradzkiej władzy, które ostatecznie doprowadziło do upadku „na zasadzie domina” całego złowieszczego Imperium Haradrimów, szczęśliwie dzieląc je na wiele wojujących ze sobą plemion. Nikt nie wie, w jaki sposób ten awanturnik-intelektualista doszedł do takiego, nie podlegającego dyskusji, autorytetu wśród okrutnych dzikusów harneńskich sawann. Świąteczna opowieść o wykupionym przez niego przypadkowo na khandyjskim niewolniczym targu syna aranijskiego wodza wygląda zupełnie niewiarygodnie. Wersja o tym, że jego droga do szczytów władzy biegła przez łoże naczelnej kapłanki Swantantry jest dowcipna i romantyczna, ale u ludzi, mających jakiekolwiek pojęcie o realiach Południa, może wywołać co najwyżej uśmiech… Nawet o śmierci barona nic sensownego nie wiadomo. Czy zginął w czasie polowania na lwy, czy został zupełnie przypadkowo zabity, łagodząc konflikt o letnie wodopoje między dwoma drobnymi aranijskimi klanami?
Natomiast los Eomera był tak zadziwiający, że niektórzy autorzy do dziś starają się udowodnić, że nie był on postacią historyczną, a legendarną. Wstąpiwszy po mordorskiej wyprawie na tron Rohańskiej Marchii, ze zdziwieniem i głębokim niezadowoleniem odnotował, że nie ma z kim — przynajmniej w osiągalnej dla jego spojrzenia części Sródziemia — walczyć. Przez pewien czas wojownik ten usiłował zabawiać się turniejami, polowaniem i miłosnymi wyprawami, ale nie osiągał sukcesów i wpadł w całkowitą melancholię. Prawda historyczna wymaga przyznania, że na ucztach miłości tego chevalier sans peur et sans-reproche (rycerz bez trwogi i skazy) wyróżniał całkowity brak smaku przy fantastycznym apetycie — nie darmo złośliwi kpiarze proponowali, by król wypisał na swoim herbie dewizę: „Do wszystkiego zdolny”. I wtedy, w jego udręczonej brakiem działania duszy, wypłynęły wspomnienia o pewnej wspaniałej wschodniej wierze, która, jeśli się zastanowić, doprowadziła go do triumfu na Polach Pelennoru. Eomer najpierw chciał uczynić hakimiańską wiarę państwową religią Rohanu, ale potem do głowy przyszedł mu jeszcze ciekawszy plan.
W khandyjskim kalifacie trwała wówczas religijna wojna między hakimianami dwóch odłamów. Jakim właściwie sposobem Eomer wybrał jeden z nich, jako ten właściwy, do tej pory nie wiadomo. Osobiście uważam, że rzucił monetę, ponieważ w realnych dogmatycznych różnicach nie mogli się rozeznać cale gremia doktorów teologii. Jakkolwiek było naprawdę, przechrzcił na tę wiarę całą swą lejbgwardię, również pozostającą bez zajęcia i gotową walczyć z kimkolwiek i o cokolwiek (według opowieści z tych czasów, podobno jeden z Homerowych herosów, zapytany, jak się czuje na łonie hiakimiańskiego kościoła, dobrodusznie odparł: „Chwała Tulkasowi, normalnie — buty, jak mi się wydaje, nie przeciekają”), po czym udał się na Południe. „Na gospodarstwie” w Edoras, król zostawił swojego kuzyna w trzeciej linii, co naturalnie wpędziło kraj w otchłań dynastycznych sporów, które trwały bez mała wiek i płynnie przeszły w Wojnę Dziewięciu Zamków, w której to bezpowrotnie zginęło cale rohańskie rycerstwo.
W Khandzie, ku pełnemu zdziwieniu towarzyszy, Eomer naprawdę wyrzekł się swojego poprzedniego życia, jako grzesznego, rozdał żebrakom wszystko co posiadał prócz miecza, i wstąpił do klasztoru hanannitów, „wojujących derwiszy”. Oddawszy na usługi partii religijnej swoje dowódcze talenta, w trzech bitwach złamał wszystkie siły przeciwnika i po jakichś sześciu miesiącach zwycięsko zakończył dwudziestosześcioletnią „świętą wojnę”. Zwolennicy jego religii zasłużenie nazwali go „Mieczem Proroka”, a schizmatycy „Gniewem Pana”. Pod koniec ostatniej z trzech bitew, kiedy pogrom heretyków nie podlegał już dyskusji, poraził go kamień z wrogiej katapulty — piękna śmierć, naprawdę najlepsza, jaką może sobie wymarzyć wojownik. Hakimianie natychmiast dołączyli Eomera do grona męczenników za wiarę, tak więc teraz, należy sądzić, nie ma on żadnych problemów w stosunkach z hurysami.
Tu właściwie należałoby postawić kropkę… Ale w podsumowaniu chciałbym podkreślić: luki, w oryginalnej opowieści Cerlega wypełniałem według własnego rozumienia, i stary wojownik nie ponosi żadnej odpowiedzialności za te wymysły. Tym bardziej, że wiele osób, oczywiście, zacznie łapać narratora — bo kogóż by jeszcze? — na rozmijaniu się z ogólnie przyjętą wersją wydarzeń z końca Trzeciej Ery, które to wydarzenia, należy zauważyć, szerokiej publiczności Ardy znane są w najlepszym wypadku ze zbeletryzowanej wersji eposu Zachodnich krain — Władcy Pierścienia, a czasem wręcz z „historycznego” serialu telewizyjnego Miecz Isildura i z komputerowej strzelanki Korytarze Morii.
Krytykom owym można by nudnym głosem przypomnieć, że Władca Pierścieni jest historiografią zwycięzców, którzy wiadomo, w jaki sposób przedstawiają zwyciężonych. Przecież, jeśli miało tam miejsce ludobójstwo (a gdzie — przepraszam — jeśli nie było, podziały się po Wiktorii Zachodu wszystkie tamtejsze narody?) — to po trzykroć ważne jest, by przekonać wszystkich (a przede wszystkim — samego siebie), że nie byli to wcale ludzie, a tacy tam… orokueni i trolle. Albo można zaproponować im, by zastanowili się, czy często zdarzali się w historii ludzkości władcy, którzy tak sobie, za frajer, oddawali trony jakiemuś palantowi ze wzgórka (pardon: Dunadanowi z Północy?). Korci mnie przy tym, by zadać jeszcze jedno pytanie: Czym tak naprawdę zapłacił Elessar Kamień Elfów swoim osławionym współbojownikom, pozyskanym na Ścieżce Umarłych? To znaczy wezwanym do służby (och, w jak najszlachetniejszym celu, wiadomo!) siłom absolutnego zła — niby sprawa zwyczajna, nie on pierwszy i nie on ostatni. Ale gdzie to widziano, by owe siły, wykonawszy swoje zadanie, posłusznie wróciły w niebyt, niczego nie żądając w zamian? Hm, nie wiem… Nie słyszałem o czymś takim, przyznaję. Albo może… No tak, może — ale po co? Ja, w każdym razie, nie mam najmniejszej ochoty wszczynać tego rodzaju dyskusji.
Jednym słowem, bracia, żyjmy w przyjaźni. Co w danym przypadku oznacza: nie podoba ci się? Nie słuchaj, a w opowieści nie przeszkadzaj.