Przecież jest to tylko ładnie brzmiący zwrot:
„Cała ziemia zalana wojskiem”.
Jeden żołnierz zaleje sobą dokładnie
tyle ziemi, ile mieści się pod jego butami.
— Która godzina? — zapytała sennie Eowina.
— Spij jeszcze, zielonooka. — Faramir uniósł się lekko na łokciu i czule pocałował ją w czubek głowy. Chyba to on sam, gwałtownie odwróciwszy się we śnie, niechcący obudził dziewczynę. Zraniona ręka szybko drętwiała, ale ukrywał ten fakt przed nią, wiedząc, jak lubi spać przylgnąwszy do niego całym ciałem, z głową ułożoną na jego ramieniu. Jak zwykle zasnęli dopiero przed świtem, tak więc słoneczne promienie od dawna już zalewały drewniane budynki fortu Emyn Arnen, przenikając również przez wąskie okienko ich „książęcej sypialni”. Kiedyś książę wstawał o świcie, gdyż według życiowego rytmu był „skowronkiem” i lepiej pracowało mu się w godzinach porannych. Teraz jednak, z czystym sumieniem chrapał niemal do południa: po pierwsze, co by o tym nie mówić — miesiąc miodowy, a po drugie, więzień nie ma się do czego spieszyć.
Dziewczyna jednak, zdążyła już wymknąć się spod jego ręki i teraz roześmiane oczy spoglądały na księcia ze sztucznym wyrzutem.
— Posłuchaj, naruszamy społeczną moralność ithilieńskiej kolonii.
— Akurat jest co naruszać — mruknął książę.
Eowina tymczasem przefrunęła niczym „słoneczny zajączek” na dalszy koniec łoża, gdzie nago, tak jak spała, usiadła skrzyżowała nogi i zaczęła doprowadzać do ładu swoją pszenicznego koloru grzywę włosów, rzucając od czasu do czasu na Faramira czujne spojrzenie spod opuszczonych rzęs. Podczas jednej z pierwszych nocy półżartem powiedział jej, że jedną z najwyrazistszych i najbardziej wyrafinowanych rozkoszy mężczyzny jest obserwowanie jak ukochana rano rozczesuje włosy, i od tej chwili Eowina stale szlifowała ten ich rytuał, z radością obserwując jego reakcję. „Podoba ci się nadal, kochany?” Uśmiechnął się w duchu, przypomniawszy sobie księcia Imrahila: ten twierdził, że kobiety z Północy, mając niezaprzeczalnie wiele zalet zewnętrznych, w łóżku są czymś pośrednim między śniętą rybą, a brzozowym polanem. „Ciekawe, czy to mnie się tak głupio udało, czy może on, biedaczysko, nigdy nie miał szczęścia?”
— Zrobić ci kawy?
— No, to już jest na pewno naruszanie społecznej moralności! — roześmiał się Faramir. — Księżna Ithilien w kuchni, nocny koszmar stróża arystokratycznej powściągliwości…
— Obawiam się, że będą musieli przywyknąć do dzikości i braku wychowania. Dziś zamierzam pojechać na polowanie. Chcę przygotować na kolację prawdziwą zapieczoną dziczyznę, i niech tam sobie pękają z oburzenia. Ponieważ to, co proponuje tutejszy kucharz nie chcę mi przejść przez gardło. Chłop — tak mi się wydaje — zna tylko dwie przyprawy: arszenik i strychninę.
„Niech jedzie — pomyślał. — W takim razie może dzisiaj również zaczniemy Grę?” Ostatnimi czasy jemu i Eowinie pozwalano opuszczać fort — pojedynczo; cóż, dobre i to, system zakładników ma też swoje plusy.
— A poczytasz mi dziś?
— Obowiązkowo. Znowu chcesz posłuchać o księżnej Elendeil?
— N-no… Właściwie tak!
Wieczorne czytanie również stało się ich codziennym rytuałem, przy czym Eowina miała kilka ulubionych opowieści, których jak dziecko mogła słuchać od nowa i od nowa. Sama dziewczyna — jak zresztą niemal cała rohańska arystokracja — ani czytać, ani pisać nie potrafiła, tak więc zaczarowany świat, otwarty przed nią przez Faramira, wyraźnie poruszył jej wyobraźnię. Od tego się wszystko zaczęło… A może wcześniej?
W dniu bitwy na Polach Pelennoru książę dowodził prawą flanką obrony; walczył w pierwszych szeregach, tak więc absolutnie nie dało się wytłumaczyć, w jaki sposób ciężka przeciwpancerna strzała mogła trafić go w plecy — w mięsień trapezowy, nieco w lewo od podstawy szyi. Płaszczyzny jej trójgraniastego grotu miały podłużne bruzdy na truciznę, tak więc kiedy rycerz Mitrandir dowiózł księcia do Minas Tirith, było z nim już bardzo niedobrze. Nie wiadomo dlaczego przeniesiono go do oddzielnej izby szpitala, a potem w zadziwiający sposób o nim zapomniano. Leżał na kamiennej podłodze całkowicie bezradny — trucizna wywołała paraliż i ślepotę, nie mógł więc zawołać nikogo na pomoc, czuł tylko jak grobowy ziąb, opanowawszy lewą rękę i szyję, niepowstrzymanie rozlewa się po całym ciele. Jego umysł pracował przy tym zupełnie wyraźnie i książę zrozumiał, że uznano go za martwego.
Minęła wieczność wypełniona samotnością i rozpaczą, póki nagle nie poczuł na wargach korzennego smaku jakiejś oleistej cieczy. Jej smak wydał mu się znajomy i książę wywołał nawet z pamięci na poły zapomnianą nazwę: acelas. Zimno odstąpiło odrobinę, niechętnie, a wtedy z mroku wyłonił się władczy głos:
— Książę, jeśli jest pan przytomny proszę poruszyć palcami prawej ręki.
Jak to zrobić, skoro ich nie czuje? Pewnie trzeba przypomnieć sobie szczegóły jakiegoś ruchu… no, na przykład, jak wyciąga miecz z pochwy, czując pod palcami twardą skórę, którą obszyta była rękojeść…
— Tak, bardzo dobrze.
Czyżby się udało? Widocznie tak.
— Teraz utrudnimy zadanie. Jeden ruch będzie znaczyć „tak”, dwa ruchy — „nie”. Proszę spróbować powiedzieć „nie”.
Starał się wyobrazić sobie jak dwa razy pod rząd zaciska pięść… Po co? Aha! Oto bierze ze stołu pióro, podpisuje coś i odkłada pióro. Teraz wystarczy wziąć ponownie pióro, żeby dokonać poprawek…
— Znakomicie. Tak więc, proszę pozwolić mi się przedstawić: Aragorn, syn Arahorna. Jestem w linii prostej potomkiem Isildura i chcę przekazać panu swoją monarszą wolę: dynastia gondorskich władców, których ostatnim przedstawicielem jest pan, pilnowała mojego tronu jak należy. Jednakże wieloletnia służba skończyła się. Przyszedłem, by zdjąć jej brzemię z ramion pana dynastii. Od dziś i na wieki pana imię będzie stało na pierwszym miejscu wśród najsławniejszych rodów Odrodzonego Królestwa. Rozumie pan, o czym mówię, Faramirze?
Rozumiał wszystko znakomicie, ale palcami poruszył dwukrotnie — „nie”: inaczej wyszłoby, że w jakiś sposób zgadza się z tym majaczeniem. Potomek Isildura, też mi! Dlaczego nie od razu Iluvatara?
— Przecież był pan zawsze między nimi jak biały kruk, książę.
— Głos Aragorna rozbrzmiewał cicho i współczująco, jak serdeczny przyjaciel, i tylko tak. — To, że wszystkich ich szalenie drażniły pańskie uczone badania — zrozumiale: zaiste, nie królewskie to zajęcie… Ale zarzucano panu również utworzenie Pułku Ithilien i organizację wywiadowczej siatki za Anduiną. Czy nie tak?
Odpowiedzieć „tak” nie pozwalała duma, „nie” — uczciwość. Wszystko było najczystszą prawdą — ten Aragorn nieźle znał się w gondorskich układach… Gdy zaczęła się wojna, Faramir, sam będąc wspaniałym myśliwym, sformował z wolnych strzelców i częściowo z po prostu odważnych ludzi specjalny pułk do operacji leśnych — Pułk Ithilien, i po jakimś czasie słynni kirithungolscy jegrzy poczuli, że ich monopol na błyskawiczne rajdy po operacyjnych tyłach przeciwnika się skończył. Książę osobiście dowodził Ithilieńczykami w wielu walkach, na przykład wtedy, gdy wpadła w zasadzkę i została zniszczona cała karawana bojowych mumakili. Zdołał nawet napisać coś na kształt traktatu o tej dziedzinie sztuki wojskowej, która kilka wieków później otrzyma nazwę „wojny komandosów”. W wyniku tego, wśród stołecznych arystokratów zaczął krążyć dowcip, że niby zamierza on wprowadzić do swego rycerskiego herbu nowe atrybuty — kiścień i czarną maskę. A krótko przed wojną, Faramir, głęboko i szczerze kochający Wschód i jego kulturę, z pomocą ochotników podzielających jego poglądy zorganizował w tamtejszych krajach siatkę ludzi, zajmujących się stałym zbieraniem i analizą wojennych oraz politycznych danych — w rzeczywistości pierwszą w Zachodnich krajach służbę wywiadowczą. Właśnie w oparciu o jej raporty książę bronił w Radzie Królewskiej polityki współpracy z krajami za Anduiną — co doprowadziło rzecz jasna do tego, że przyklejono mu metkę ugodowca i niemal zausznika wroga.
— Ojciec zawsze uważał pana za „ciepłe kluchy” i, gdy Boromir zginął, zaczął szukać sposobu anulowania waszego prawa do tronu… Pan zresztą nigdy się tym nie przejmował i nawet, jak pamiętam, zażartował kiedyś: „Jeśli z powodu pióra mam odcisk na zgięciu środkowego palca, to berło zetrze mi dłonie do kości”. Naprawdę wspaniale powiedziane, książę, nic dodać, nic ująć! Tak więc — głos Aragorna rozbrzmiał nagle sucho i twardo — zacznijmy uważać, że po prostu wróciliśmy do sytuacji wyjściowej: tron gondorski do pana nie należy, tyle, że zasiądzie na nim nie pański niedorzeczny brat — niech mu ziemia lekką będzie — a ja. Słucha mnie pan?
„Tak”.
— Mamy więc taką sytuację. Denethor zmarł… to ciężki cios, ale sądzę, że jakoś to pan przeżyje. Wojna trwa, kraj jest bez władcy, i ja — Aragorn, potomek Isildura, który rozbił dziś na Polach Pelennoru wojska Wschodu — przyjmuję na prośbę armii koronę Odrodzonego Królestwa. Jest to fakt nieodwołalny, mogą jedynie wystąpić warianty pańskiego losu, książę. Tak więc, wariant pierwszy: pan dobrowolnie zrzeka się tronu — a proszę nie zapominać, że wasza dynastia nie jest dynastią królów, a władców! — i wyjeżdża z Minas Tirith, by władać jakimś księstwem w gondorskiej ziemi. Sądzę, że Ithilien nada się w sam raz. Wariant drugi: pan odmawia, ale wtedy ja nawet nie zaczynam pana leczyć — bo niby dlaczego? — i przejmę koronę po pańskiej szybkiej śmierci. Nawiasem mówiąc, tego, że pan jeszcze żyje, nie domyśla się nikt, prócz mnie. Pogrzebowa ceremonia wyznaczona jest na dzisiejszy ranek, a ja po prostu mogę w niej nie przeszkadzać. Po kilku godzinach usłyszy pan, jak nad głową stuknie płyta zamykająca otwór grobowca. … Resztę niech domaluje panu wyobraźnia. Zrozumiał mnie pan, Faramirze?
Palce księcia milczały. Zawsze był mężny odwagą filozofa, jednak perspektywa pogrzebania za życia może zalać strachem każdą duszę.
— O nie, tak się nie godzi. Jeśli za pół minuty nie da pan jasnej odpowiedzi odejdę, a za kilka godzin, gdy działanie acelas się skończy przyjdą po pana grabarze. Proszę mi uwierzyć, bardziej mi odpowiada pierwszy wariant, ale jeśli woli pan grobowiec…
„Nie”.
— „Nie” w znaczeniu „tak”? Zgadza się pan zostać księciem Ithilien?
„Tak”.
— To znaczy, że doszliśmy do porozumienia. Pana słowo mi wystarczy — na razie. Po jakimś czasie, kiedy wróci panu zdolność mówienia, odwiedzimy pana z księciem Imrahilem — po śmierci Denethora, tymczasowo zarządza on miastem i krajem. Imrahii zaświadczy przed panem moje prawa dynastyczne, ponieważ do tego czasu zapozna się z nimi. Pan z kolei potwierdzi, że zrzeka się obowiązków gondorskiego władcy i zamierza się udać do Ithilien. Szlachetność księcia i jego przyjaźń z nami znane są w całym Gondorze, tak więc, kiedy zwróci się do narodu, zostanie to odebrane właściwie. Zgadza się pan? Proszę o odpowiedź — tak czy nie?
„Tak”.
— Przy okazji odpowiem na nie wypowiedziane pytanie — dlaczego nie miałbym pana sprzątnąć według drugiego wariantu, co wydaje się prostsze i pewniejsze. Ponieważ działa zwyczajna pragmatyka: żywy Faramir, który zwrócił tron i osiadł w Ithilien, jest bezpieczny, a jego prochy, przechowywane pod podłogą miejsca spoczynku gondorskich władców, na pewno zrodzą całe tabuny samozwańców — „Łżefaramirów”, że się tak wyrażę… To, i jeszcze jedno. Jestem pewien, że nie zamierza pan złamać danego słowa, ale na wszelki wypadek proszę mieć na uwadze: nie wyleczy pana żaden lekarz w Sródziemiu, prócz mnie, a leczenie potrwa jeszcze długo, i mogą się stać różne rzeczy… Rozumie mnie pan?
„Tak”.
Czego tu nie rozumieć: dobrze, jeśli po prostu otrują, a jak zmienią w roślinę — będę puszczał bańki ze śliny i załatwiał się pod siebie…”
— No to znakomicie. A na koniec powiem panu jeszcze coś. Sądzę, że to ma dla pana pewne znaczenie… — W głosie Aragorna, ku niemałemu zdziwieniu księcia, rozbrzmiało szczere podniecenie. — Obiecuję rządzić Gondorem tak, by pan, Faramirze, nie miat nigdy okazji powiedzieć: „Zrobiłbym to lepiej niż on”. Obiecuję, że pod moimi rządami Odrodzone Królestwo osiągnie rozkwit i wielkość nieznane w innych czasach. Obiecuję też, że historia króla i władcy wejdzie do wszystkich kronik tak, że rozsławi nas na wieczne czasy. A teraz proszę to wypić i zasnąć.
Ocknął się, jak i poprzednio — niemowa w objęciach mroku, jednakże straszliwy chłód usunął się do lewej części ciała, w okolice rany, i — o szczęście! — już odczuwał tam ból, a nawet mógł się trochę poruszyć. Obok rozlegały się jakieś głosy, ale potem umilkły… A wtedy pojawiła się dziewczyna.
Najpierw była tylko ręka — mała, ale nie po kobiecemu mocna. „Ta ręka wie, co to jazda konna i szermierka” — pomyślał od razu. Dziewczyna nie miała odruchów prawdziwej siostry miłosierdzia, ale wyraźnie nie po raz pierwszy zajmowała się rannym. Dlaczego jednakże robi wszystko jedną ręką — może też jest ranna? Próbował ocenić jej wzrost, na podstawie tego, jak siada na jego łóżku, i wyszło mu jakieś pięć i pół stopy. A pewnego razu udało mu się szczególnie: pochyliła się nad nim i jej jedwabiste włosy musnęły jego twarz. W ten sposób dowiedział się, że jej włosy nie są ufryzowane, co znaczyło, że niemal na pewno pochodzi z północy, z Rohanu. Najważniejsze zaś to to, że od tej chwili nie pomyli już z niczym na świecie tego zapachu, w którym, jak w przedwieczornym stepowym wietrze, suchy aromat przegrzanej w ciągu dnia ziemi miesza się z cierpkim, odświeżającym aromatem piołunu.
Lekarstwo Aragorna podziałało i już następnego dnia wypowiedział pierwsze słowa, jakimi oczywiście stały się:
— Jak się nazywasz?
— Eowina.
Eowina… Jak dźwięk dzwoneczka — tylko nie tutejszego, z mosiądzu, a takiego porcelanowego, które czasem przywożą ludzie z Dalekiego Wschodu.
Tak, głos odpowiadał samej jego posiadaczce — takiej, jaką narysował sobie w wyobraźni.
— Co się stało z twoją ręką, Eowino?
— Już może pan patrzeć?
— Niestety nie. To tylko moja dedukcja.
— Proszę wyjaśnić…
Wtedy opisał jej wygląd zewnętrzny, tak jak sobie go poskładał z kawałeczków mozaiki, którymi dysponował.
— Jestem wstrząśnięta! — zakrzyknęła dziewczyna. — A teraz proszę powiedzieć, jakie mam oczy?
— Pewnie duże i szeroko rozstawione.
— Nie, chodzi mi o kolor?
— Kolor… hm… Zielone!
— A ja już panu uwierzyłam — w głosie dziewczyny rozbrzmiało szczere rozczarowanie — a pan, jak się okazało, gdzieś mnie już po prostu widział…
— Klnę się na co tylko pani zechce, Eowino, że po prostu wypowiedziałem swój ulubiony kolor, to wszystko. Jak rozumiem — zgadłem? Ale nie otrzymałem odpowiedzi, co jest z pani ręką. Jest pani ranna?
— Och, najzwyklejsze zadrapanie, proszę mi wierzyć, zwłaszcza na tle pańskiej rany. Po prostu mężczyźni mają zwyczaj odsuwać nas na bok, gdy tylko dochodzi do dzielenia się owocami zwycięstwa.
Eowina precyzyjnie, jak zawodowy wojskowy opisała poszczególne fragmenty Bitwy na Polach Pelennoru, nie zapominając przy tym ani o podaniu lekarstwa, ani o poprawieniu opatrunku. Faramirowi przez cały czas wydawało się, że dziewczyna promieniuje jakimś szczególnym ciepłem i to ono, a nie lekarstwa, przepędziło ten grobowy ziąb, który dręczył jego ciało. Jednakże, gdy przepełniony wdzięcznością nakrył dłoń Eowiny swoją, ta delikatnie, ale stanowczo odsunęła swoją rękę i, ze słowami: „To już naprawdę przesada, książę”, porzuciła swego podopiecznego, przykazawszy zawołać ją w razie prawdziwej potrzeby. Zasmucony tym niespodziewanym afrontem zasnął, a był to już zwyczajny sen, odświeżajacy i leczniczy. Obudziwszy się, usłyszał zakończenie pewnej rozmowy, przy czym jednym z rozmówców była Eowina, a w drugim — ku swojemu wielkiemu zdziwieniu — rozpoznał Aragorna.
— Tak więc, będziesz musiała pojechać z nim do Ithilien.
— Ale dlaczego, Ari? Nie mogę bez ciebie, przecież wiesz…
— Tak trzeba, kochanie. Nie na długo. Na trzy tygodnie, może miesiąc.
— To bardzo długo, ale uczynię wszystko, co zechcesz, nie martw się… Chcesz, bym była przy nim?
— Tak. Pomożesz go wyleczyć, świetnie ci to idzie. Poza tym przyjrzysz się, jak on tam się urządzi, na tym nowym miejscu.
— Wiesz, że jest całkiem miły?
— Oczywiście! Będziesz miała wspaniałego rozmówcę. Sądzę, że nie będziesz się z nim nudzić.
— „Nie będę się nudzić”? Jaki ty jesteś wielkoduszny!
— Wybacz, nie to chciałem powiedzieć…
Głosy oddaliły się, potem trzasnęły drzwi, i Faramir pomyślał, że choć to nie jest jego sprawa, to… Nagle krzyknął z wielkiego bólu: w jego źrenice uderzyło światło i jakby sparzyło przywykłe do ciemności dno gałek ocznych. A ona już siedziała obok, trzymając go za rękę:
— Co się stało?
— Nic, Eowino, chyba wzrok mi wraca.
— Naprawdę?
Wszystko dokoła rozmywało się i kołysało w tęczowych aureolach, ale ból szybko ucichł. Kiedy książę w końcu otarł łzy i popatrzył po raz pierwszy na Eowinę, serce jego najpierw zamarło, a potem szarpnęło się i zalało go wrzącą falą: przed nim stała ta właśnie dziewczyna, którą wymalowała jego wyobraźnia. Nie podobna, a dokładnie ta — poczynając od koloru oczu, skończywszy na geście, jakim poprawiła włosy. „To ja sam ją stworzyłem — pomyślał z udręką — i teraz już się jej nie pozbędę”.
Fort Emyn Arnen, mający od dziś służyć za rezydencję Jego Wysokości księcia Ithilien, żadnym fortem, prawdę mówiąc, nie był. Był to olbrzymi drewniany dwupiętrowy dom o niewiarygodnie zaplątanej topografii, z wieloma architektonicznymi zbytkami, takimi jak: wszelakie wieżyczki, świetlice i zewnętrzne galeryjki. Wyglądało to jednak nad podziw harmonijnie: czuło się, że do jego powstania przyłożyli rękę Angmarczycy — właśnie tam, na dalekiej leśnej północy, kwitnie podobnego typu drewniana architektura…
Fort rozmieszczony był z punktu widzenia uroków krajobrazu bez zarzutu, a z punktu widzenia wojskowego — fatalnie, najgorzej jak można było. Nie bronił niczego przed niczym. Na dodatek otaczający go częstokół, nieznani esteci od fortyfikacji budowali z wyraźnym obrzydzeniem do swego dzieła, tak że mógłby służyć co najwyżej jako poglądowy materiał w Inżynieryjno-Wojskowej Akademii — „Jak nie należy budować zewnętrznych umocnień: znajdź osiem błędów”. Pewnie z tej przyczyny Emyn Arnen został przez Mordorczyków porzucony bez walki — jako z góry niemożliwa do obrony pozycja — i przeszedł w ręce swych dzisiejszych właścicieli w całości i w nienaruszonym stanie.
Zresztą, kogo można nazywać „właścicielem” nie do końca było wiadomo. W każdym razie nie księcia Ithilien, chyba że ktoś chciał sobie z niego pokpić: nie miał nawet prawa do samodzielnego wychodzenia poza wrota fortu. Jego gość, siostra króla Rohańskiej Marchii, Eowina, była mocno zdziwiona, widząc, że jej status niczym się właściwie nie różni od statusu księcia. Kiedyś, nie mając nic szczególnego na myśli, poprosiła o zwrot swojego miecza, żartując przy tym, że bez broni czuje się niezupełnie odzianą i w odpowiedzi usłyszała: „Pięknej dziewczynie dezabil zawsze pasuje”. Przez czoło Eowiny przemknęła chmurka niezadowolenia; komplement porucznika Białego Oddziału, czterdziestu ludzi przydzielonych im przez Aragorna w charakterze osobistej ochrony, był, nawet jak na jej swobodny dość gust, na granicy nietaktu. Postanowiła na przyszłość trzymać się z tymi osobnikami na większy dystans i wyraziła życzenie widzenia się z komendantem oddziału, Beregondem.
W końcu, każdy żart ma swoje granice; nie są w Minas Tirith i spacery bez broni po lesie, gdzie wciąż mogą się jeszcze kręcić niedobite gobliny, są naprawdę niebezpieczne. „O, Jej Wysokość nie ma się czym przejmować: gobliny, to problem ochroniarzy”. Czy nie chce on przypadkiem powiedzieć, że wszędzie jej będzie towarzyszyła ta czwórka ponurych zbirów? „Niewątpliwie tak, i na to jest osobisty rozkaz Jego Wysokości. Zresztą, jeśli Jej Wysokość nie podoba się ta czwórka, można ją wymienić na inną”. Nawiasem mówiąc, Aragorn nie jest jej władcą ani opiekunem, i skoro tak się sprawy mają, to ona natychmiast wraca do Minas Tirith… a nawet nie do Minas Tirith, a do Edoras! „Niestety, póki nie nadejdzie pisemny rozkaz Jego Wysokości to także jest niemożliwe”. To znaczy… to znaczy, prosto rzecz ujmując, że jest więźniem? „Ależ skąd, Wasza Wysokość! Więźniowie wszak siedzą w zamknięciu, a Wasza Wysokość może sobie cwałować choćby i do samego Minas Morgul, ale z ochroną i bez broni…”
Dziwna rzec., ale Eowina dopiero teraz uświadomiła sobie, że brak miecza przy pasie Faramira tłumaczy nie poetycka natura księcia i jego dziwactwa, a zupełnie przyziemna przyczyna.
Wynikało z tego wszystkiego — przy użyciu metody wykluczania — że prawdziwym gospodarzem w Ithilien jest Beregond — ale to by było zwyczajną bzdurą: wystarczyło raz zobaczyć, jak przemyka się on bokiem po korytarzach fortu, starając się nie spotkać spojrzeniem ze swym jeńcem. Kapitan był skończony, ponieważ wiedział, że to właśnie on ochraniał pokoje Denerhora w dniu tragedii i że to on publicznie oznajmił o samobójstwie króla. Wiedział, ale niczego z tych rzeczy nie pamiętał. W jego pamięci na miejscu tego koszmarnego dnia ziała jakaś zwęglona dziura, w której czasem majaczyła biała postać Mitrandira, przez co można było sądzić, że miał on jakiś związek z tą sprawą, ale jaki — tego Beregond nie potrafił zrozumieć. Trudno powiedzieć, co powstrzymywało kapitana od samobójstwa; może uświadomił sobie, że tym samym, ku radości prawdziwych zabójców, weźmie na siebie całą winę za cudze przestępstwo. W Minas Tirith od tej pory otaczała go głucha ściana pogardy — w opowieść o samospaleniu mało kto uwierzył — tak więc trudno by było Aragornowi znaleźć dla Białego Oddziału lepszego dowódcę. Wiadomo, że powinien piastować tę funkcję człowiek, który w żadnych okolicznościach nie dogada się z Faramirem. I oto Aragorn, z całą swą znajomością natury ludzkiej, popełnił błąd: nie mógł przewidzieć, że książę, który w dzieciństwie często siadywał na kolanach Beregonda, okaże się, nie wiadomo czy nie jedynym w całym Gondorze człowiekiem, który wierzy w niewinność kapitana.
Natomiast członkowie Białego Oddziału, którzy nie tylko stanowili ochronę fortu, ale też wykonywali obowiązki gospodarcze — od majordomusa do kucharza — praktycznie nie stykali się z księciem. „Tak jest, Wasza Wysokość”, „Nie, Wasza Wysokość”, „Nie wiem, Wasza Wysokość” — przy czym „Nie wiem, Wasza Wysokość” przeważało. Kazano ochraniać — ochraniali, każą wykończyć — wykończą, ale kto właściwie może kazać wykończyć, Faramir nie potrafił powiedzieć. Nie wierzył za grosz, że tymi zabijakami tak naprawdę dowodzi Beregond. Również od Aragorna nie było żadnych depesz, chyba że mają nawiązaną jakąś zakonspirowaną łączność z Minas Tirith ponad kapitanem — ale po co takie komplikacje?
Zaiste, dziwne towarzystwo rozlokowało się tej wiosny pod dachem Emyn Arnen; najzabawniejsze zaś było to, że wszyscy uczestnicy spektaklu „Książę Ithilien i jego Dwór”, czule zjednoczeni w działaniach, starali się, by te dziwactwa nie przedostały się do wiadomości ochoczych do plotek języków za wrotami fortu — tam, gdzie toczyło się zwyczajne ludzkie życie.
W tym życiu mało kiedy zdarzało się tak, by książę Faramir nie błogosławił swoich nowych poddanych — kolejnej grupy przesiedleńców z Gondoru. Wielu z nich jednakże nie spieszyło się stanąć przed jasnymi oczami władcy, a przeciwnie — zamieszkiwali najodleglejsze leśne ostępy. Poborcy podatkowi wyraźnie wydawali się im istotami znacznie gorszymi i bardziej niebezpiecznymi niż „gobliny”, od których jakoby kipiały tutejsze uroczyska. Przez lata wojny ludzie ci nauczyli się po mistrzowsku władać bronią, a całkowicie odzwyczaili się zginać kark przez landlordami, tak więc książę Ithilien nie mógłby kontrolować tych leśnych fortów, gdyby nawet miał takie życzenie — a nie miał. Starał się tylko, by nowo przybyli zrozumieli, że tu nikt nie zamierza oskubywać ich do gołej skóry, i chyba robił to dobrze, skoro w osiedlu zaczęli się pojawiać uzbrojeni ponurzy mężczyźni z odległych osad, żywotnie zainteresowani cenami miodów i wędzonej sarniny. W całym Ithilien słychać było stukot toporów: osiedlający się tu ludzie stawiali chaty, karczowali lasy na pola, budowali młyny i smolarnie. Urządzali się w zaanduińskich lasach poważnie i na długo.
Od czasu zakończenia mordorskiej wyprawy minął miesiąc, i przez ten czas Eowina nie otrzymała od Aragorna ani jednej wiadomości. Cóż, okoliczności nie zawsze muszą sprzyjać korespondencji… Jeśli natomiast miała jakieś swoje domysły, to zachowywała je dla siebie, na zewnątrz nie zmieniając się ani na jotę. Jedynym znakiem zmiany było zaniechanie codziennego wypytywania Beregonda, jak w pierwszych dniach pobytu, czy nie ma jakichś wieści z Minas Tirith. Poza tym Faramirowi wydawało się, że jej zadziwiające, szaro-zielone oczy zmieniły odcień na zimniejszy — błękitnawy. Zresztą, ta zmiana była taka trochę metafizyczna. Do księcia dziewczyna odnosiła się z prawdziwą przyjaźnią i sympatią, jednakże powstałe między nimi duchowe zbliżenie od razu ustaliła na poziomie przyjaźni i tylko przyjaźni, a książę się z tym pogodził.
Pewnego dnia siedzieli przy obiadowym stole w mało przytulnej z powodu swej wielkości sali Rycerskiej fortu, gdy w drzwiach stanął gondorski porucznik w zakurzonym płaszczu, w towarzystwie kilku żołnierzy. Faramir na początek zaproponował gońcowi wina z sarniną, ale ten odmówił ruchem głowy. Sprawa jest na tyle pilna, że chce tylko zmienić konia i pogalopuje z powrotem. Ma osobiste polecenie: zabrać znajdującą się w Emyn Arnen Eowinę (dziewczyna, nie mogąc zapanować nad sobą, cała wychyliła się do przodu i jej jaśniejąca radością twarz rozproszyła półmrok sali) i eskortować ją do Edoras, na dwór króla Eomera.
Dalej przekazano jakieś plotki z Minas Tirith, z których świadomość Faramira wychwyciła tylko nie znane mu imię — Arwena. Arwena… Brzmi jak głuchy dźwięk gongu. „Ciekawe — przemknęło mu przez głowę — początek jakiego pojedynku wyznacza ten gong…” Książę podniósł wzrok na Eowinę i smutek ścisnął mu serce: miał przed sobą bladą, pozbawioną krwi maskę bólu z ogromnymi oczami — dziecko, które najpierw okłamano podle, i bezlitośnie, a teraz na dodatek jeszcze chcą je wystawić na pośmiewisko tłumu.
Ale ten przejaw słabości trwał tylko chwilę. Krew sześciu pokoleń stepowych władców wzięła górę nad chwilowym zmieszaniem: siostra króla Rohańskiej Marchii nie ma prawa zachowywać się jak uwiedziona przez panicza córka młynarza. Z czarującym uśmiechem, nasyconym ciepłem jak księżycowe światło zalewające śnieżną kotlinę w Górach Białych, Eowina odpowiedziała porucznikowi, że przywieziony przez niego rozkaz jest bardzo dziwny: przecież nie jest ona poddaną człowieka, mieniącego się królem Gondoru i Arnoru. W każdym razie znajdują się oni teraz poza rubieżami Odrodzonego Królestwa, tak więc, jeśli książę Ithilien — skinienie głowy w stronę Faramira — nie ma nic przeciwko jej tu obecności, to ona raczej wybierze przedłużenie gościny.
Książę Ithilien, rzecz jasna, nie oponował, i smuciło go w tej całej sytuacji tylko jedno. Nie miał broni, i jeśli ludzie Aragorna mają zalecenie w razie potrzeby wywieźć dziewczynę siłą, to może walczyć tylko za pomocą noża, którym jeszcze przed chwilą wycinał kęsy z jeleniej łopatki — zaiste godny koniec dla ostatniego przedstawiciela nieszczęsnej Anariońskiej dynastii. Cóż, przynajmniej styl tej tragifarsy będzie utrzymany w konwencji do samego końca… W tej chwili książę niechcący przeniósł spojrzenie na stojącego na prawo od stołu Beregonda i drgnął ze zdumienia. Kapitan przeobraził się nie do poznania — jego spojrzenie nabrało poprzedniej kamiennej twardości, a ręka wyrobionym gestem oparła się na rękojeści miecza… Nie musieli już nic mówić: stary wojownik dokonał wyboru i gotów był umrzeć wraz z Faramirem.
A porucznik wyraźnie stracił rezon: najprawdopodobniej użycie broni przeciwko najjaśniejszym osobom nie było przewidziane w instrukcji. Eowina tymczasem, ponownie doń się uśmiechnęła — tym razem naprawdę czarująco — i przejęła inicjatywę:
— Obawiam się, że będzie musiał się pan zatrzymać, poruczniku. Proszę się poczęstować sarniną — dziś jest naprawdę udana. Pańscy żołnierze również potrzebują odpoczynku. Gunt! — zawołała do starszego lokaja. — Zaprowadź ludzi Jego Królewskiej Mości i dobrze ich nakarm, gdyż długą mieli podróż. I każ napalić w łaźni!
Eowinie wystarczyło sił, by wysiedzieć do końca posiłku i nawet podtrzymywać konwersację. „Proszę mi podać sól… Dziękuję bardzo… A co słychać w Mordorze, poruczniku? My, w tej naszej głuszy zupełnie oderwaliśmy się od rzeczywistości…” Ale widać było, że ledwo panuje nad sobą. Patrząc na nią, Faramir przypomniał sobie widziane pewnego razu nie odprężone szkło: na oko zwyczajne szkiełko, ale wystarczy pstryknąć w nie paznokciem, a rozleci się na drobniutkie bryzgi.
Ten nocy oczywiście nie spał. Siedział przy biurku pod nocną lampką, łamiąc sobie głowę, czy można w zaistniałej sytuacji jakoś jej pomóc? Książę był wybitnym filozofem, zupełnie nieźle radził sobie z taktyką wojny i sztuką wywiadu, ale co do sekretów duszy kobiecej — to trzeba powiedzieć sobie otwarcie — wyznawał się na nich słabo. Tak więc, gdy drzwi do jego komnaty otworzyły się bez pukania i na progu znalazła się blada Eowina, bosa i w nocnej koszuli, zupełnie się skonfundował. Na szczęście to ona, zdeterminowana jak somnambuliczka, nie czekając na zaproszenie, przekroczyła próg. Jej koszula opadła do stóp, a ona rozkazała, dumnie unosząc głowę i opuszczając rzęsy:
— Weź mnie, książę! Teraz!
Chwycił na ręce jej leciutkie ciało — och, diabli, dygoce jakby miała dreszcze, ząb nie trafia na ząb! — i, przeniósłszy ją na swoje łoże, nakrył kilkoma ciepłymi futrami… Co tu jeszcze jest? Poszukał dokoła wzrokiem. Aha! Manierka z elfickim winem — to, co trzeba.
— Masz, łyknij! Rozgrzejesz się…
— A nie chcesz książę rozgrzać mnie jakoś inaczej? — Nie otwierała oczu i ciało jej, wyprężone jak struna, nadal trzęsło się i dygotało.
— Byle nie teraz. Znienawidzisz mnie na całą resztę życia i będziesz miała rację.
I wtedy zrozumiała, że można; w końcu — można… I nie przejmując się już niczym, rozełkała się jak w odległym dzieciństwie, a on tulił do piersi tę drżącą i szlochającą, nieskończenie drogą mu istotę i szeptał jej do ucha jakieś słowa — sam nawet nie pamiętał jakie, i nie miało to żadnego znaczenia — a wargi jego były słone od jej łez. Kiedy wypłakała do dna swój ból i obrzydzenie, ukryła się w norce pod futrami, zawładnęła jego dłonią i cicho poprosiła: „Opowiedz mi coś… miłego”. Wtedy zaczął deklamować wiersze, najlepsze z tych, jakie znał. A za każdym razem, gdy milkł, ona ściskała jego dłoń, jakby bała się go zgubić w nocy, i mówiła z niemożliwą do powtórzenia intonacją: „Jeszcze coś! Proszę!”
Zasnęła dopiero przed świtem, nie wypuszczając jego dłoni ze swych rąk, a on siedział jeszcze długo na brzegu łoża, czekając aż jej sen stanie się mocny i dopiero wtedy pochylił się nad nią, ostrożnie dotknął wargami skroni, a potem usiadł w fotelu… Kilka godzin później obudził go jakiś szelest, otworzył oczy i natychmiast usłyszał gniewne: „Odwróć się, proszę!”, a po kilku sekundach skargę: „Posłuchaj, daj mi coś do ubrania. Nie mogę w biały dzień spacerować w takim stanie! „A potem, już stojąc na progu, mając na sobie jego myśliwską kurtkę z podwiniętymi rękawami, nagle powiedziała cicho i bardzo, bardzo poważnie: „Wiesz, te wiersze… To było coś niezwykłego, nigdy w życiu nie przeżyłam niczego takiego. Przyjdę do ciebie wieczorem i będziesz deklamował jeszcze coś, dobrze?” Krotko mówiąc, zanim do Edoras wysłany został list, w którym Faramir zapytywał Eomera, czy nie ma nic przeciwko decyzji swojej siostry, która postanowiła zostać księżną Ithilien, ich wieczorki literackie trwale weszły do rodzinnej tradycji.
— Czy ty mnie słuchasz?
Eowina, dawno już umyta i ubrana, patrzyła na niego z wyrzutem.
— Wybacz, mała. Rzeczywiście zamyśliłem się.
— Coś smutnego?
— Raczej — niebezpiecznego. Myślę sobie — a czy nie przyśle do nas Jego Wysokość król Gondoru i Arnoru prezentu ślubnego? Żeby tylko twój onegdajszy żarcik o strychninie i arszeniku nie był proroczy…
Wypowiadając te słowa, złamał jedno z niepisanych praw: w tych ścianach nie wspomina się Aragorna. Tylko raz, na samym początku ich romansu, Eowina niespodziewanie i bez związku z toczącą się rozmową powiedziała: „Jeśli cię to interesuje, jaki on był jako kochanek — stała odwrócona do okna i przesadnie uważnie przypatrywała się czemuś na dziedzińcu, nie zauważając jego protestującego gestu — to mogę powiedzieć zupełnie szczerze: taki sobie. Wiesz, on przywykł do tego, że tylko bierze — zawsze i wszystko. Jednym słowem »prawdziwy mężczyzna«. Wargi jej przy tych słowach wykrzywił gorzki uśmiech. „Oczywiście, mnóstwo kobiet tego właśnie chce, ale ja nie należę do ich grona…”
Przez jakiś czas patrzyła na Faramira pytająco, a potem skinęła głową i powiedziała, ważąc słowa i jakby sumując coś w myślach:
— Tak, to do niego podobne… Masz jakiś plan, by uniknąć takiego prezentu?
— Mam. Ale wszystko zależy od tego, czy w naszej drużynie zagra Beregond.
— Wybacz, że wtykam nos nie w swoje sprawy… Przecież ten człowiek zabił twego ojca. Co by o nim nie mówić, to jednak ojciec…
— Sądzę, że Beregond nie miał z tym nic wspólnego. Więcej nawet: spróbuję to dziś udowodnić, a przede wszystkim jemu samemu.
— A dlaczego właśnie dzisiaj?
— Dlatego, że wcześniej nie można było. Tego dnia — pamiętasz, w jadalni? — zachował się bardzo nieostrożnie. Umyślnie nie kontaktowałem się z nim przez cały ten czas, by uśpić czujność chłopców z Białego Oddziału, ale teraz wydaje mi się, że układ jest taki: albo wóz, albo przewóz. Jednym słowem — zaproś go do mojej komnaty pod jakimś pretekstem. Ale uważaj, by rozmowa wasza odbyła się przy świadkach — wszak nie mamy żadnych sekretów! A ty, gdy pojedziesz dziś na polowanie, oderwij się nieznacznie od eskorty i popytaj u ludzi, nie narzucając się, o pewną leśną osadę…
W oczach wchodzącego do komnaty Beregonda tliła się słaba iskierka nadziei: może nie wszystko stracone?
— Zdrowia życzę, Wasza Wysokość!
— Witaj, Beregondzie. I nie rozmawiaj ze mną tak oficjalnie… Chcę, byś pomógł mi skontaktować się z Jego Królewską Mością.
Z tymi słowami, książę wyjął ze stojącej pod ścianą podróżnej skrzyni i ostrożnie położył na stole dużą kulę z przydymionego kryształu.
— Kamień Jasnowidzenia! — zdziwił się kapitan.
— Tak, to palantir. Drugi jest teraz w Minas Tirith. Aragorn, z jakiegoś powodu nie chce, bym ja się nim posługiwał, i nałożył nań zaklęcie. Tak więc, jeśli łaska, weź kulę i wpatrz się w jej wnętrze…
— Nie! — rozpaczliwie pokręcił głową Beregond, a na jego obliczu pojawił się strach. — Co tylko chcesz, byle nie to! Nie chcę widzieć zwęglonych dłoni Denethora!
— Więc widziałeś już je kiedyś? — Książę nagle poczuł, że jest śmiertelnie zmęczony. Jak widać, pomylił się, co do tego człowieka…
— Nie, ale opowiadano mi… Widzi je każdy, kto zajrzy do palantira!
— Nie przejmuj się, Beregondzie. — W głosie Faramira dała się słyszeć ulga. — To nie jest ten palantir, nie ten należący wcześniej do Denethora. Tamten jest właśnie w Minas Tirith i nie zagraża ci.
— Tak? — Kapitan, mimo zapewnienia Faramira wyraźnie się obawiając, wziął Kamień Jasnowidzenia do ręki, dość długo wpatrywał się w niego, a potem z westchnieniem postawił z powrotem na stole. — Wybacz, książę, ale nic nie widzę.
— Widziałeś już wszystko, co należało, Beregondzie. Nie jesteś winien śmierci Denehtora — możesz spać spokojnie.
— Co?! Co powiedziałeś, książę?!
— Nie jesteś winien śmierci Denethora — powtórzył książę.
— Wybacz, musiałem wprowadzić cię w błąd: nasz palantir to właśnie ów kamień. Rzeczywiście — widać w nim czasem skręcone palce, ale widzą je tylko ci, którzy są zamieszani w zabójstwo króla Gondoru. A ty nic nie widziałeś, co znaczy, że jesteś czysty. Tego dnia twoja wola została sparaliżowana przez czyjąś potężną magię. Jak sądzę, elficką.
— Naprawdę? — wyszeptał Beregond. — Chcesz mnie, książę, pocieszyć, i to na pewno jest ten inny palantir… „Powiedz, powiedz, że to nie jest tak!”
— Pomyśl sam — kto by mi dał ten „inny palantir”? Nawet ten oddali mi, ponieważ sądzili, że jest nieodwołalnie uszkodzony: sami rzeczywiście nie mogą nic w nim zobaczyć, gdyż dłonie Denethora przesłaniają całe pole widzenia. O tym, że ludzie nie mający nic wspólnego z zabójstwem nadal mogą z niego korzystać, na szczęście, nawet nie podejrzewają.
— To dlaczego powiedziałeś mi najpierw, że to nie ten?
— Widzisz… Chodzi o to, że jesteś człowiekiem łatwowiernym i bez trudu można ci coś zasugerować. Właśnie to wykorzystały elfy i Mitrandir. Bałem się, że po prostu wymyślisz sobie ten obraz. Autosugestia czasem wyczynia z ludźmi dziwne takie rzeczy… Ale teraz, chwała Eru, wszystko to za nami.
— Wszystko za nami… — wychrypiał Beregond. Wypowiadając te słowa, opadł na kolana i patrzył teraz na księcia z wyrazem tak głębokiego psiego oddania, że ten poczuł się niezręcznie. — Czy to znaczy, że pozwolisz, książę, służyć ci jak w przeszłości?
— Tak, pozwalam, ale natychmiast wstań z kolan… Powiedz mi teraz, czy jestem dla ciebie suwerenem Ithilien?
— Jakżeby inaczej, Wasza Wysokość?! — Skoro tak, to czy mam prawo, pozostając wasalem gondorskiej korony, mieć swą osobistą ochronę narzuconą mi przez Króla?
— Oczywiście. Ale łatwiej to powiedzieć, niż wykonać: Biały Oddział jest mi podporządkowany tylko nominalnie. A ja tu jestem, szczerze mówiąc, tylko kwatermistrzem…
— Tego od dawna się domyślałem. A przy okazji — kim oni są? Dunedainowie?
— Szeregowcy to Dunedainowie. A oficerowie i kaprale… To ludzie z Tajnej Straży Króla. Skąd się wzięli u nas, w Gondorze, tego nikt nie wie. Ludzie gadają — Beregond zerknął na drzwi — że to podobno ożywione martwiaki. Kto tam dowodzi, sam nie wiem.
— M-m-hm… W każdym razie musimy się pozbyć tego towarzystwa, i to im prędzej, tym lepiej. No to jak, kapitanie, zaryzyku jesz ze mną?
— Uratowałeś, Wasza Wysokość, mój honor, a to znaczy, że moje życie należy do ciebie bezwarunkowo. Ale trzech na czterdziestu…
— Sądzę, że jest nas nie troje, a nieco więcej, znacznie więcej.
— Słysząc te słowa, zdumiony Beregond szeroko otworzył oczy.
— Jakiś tydzień temu chłopi z pewnej leśnej osady przywieźli do nas do fortu wóz wędzonej sarniny i zaczęli się wykłócać ze strażnikami przy bramie: wartownicy, jak zwykle, chcieli by zostawili łuki po tamtej stronie palisady. Był wśród tych przybyłych taki ciemnowłosy, darł się na całą okolicę: „Dlaczego, niby, szlachetni mogą wchodzić do rezydencji księcia z bronią, a wolni strzelcy z Drozdowej Kolonii, za diabła”. Przypominasz sobie?
— Coś takiego było… A o co chodzi?
— O to, że ten ciemnowłosy to baron Grager, porucznik Pułku Ithilien, a przed wojną mój rezydent w Khandzie, i mam podstawy sadzić, że w tej Drozdowej Kolonu nie siedzi on sam… Tak więc, twoim zadaniem jest nawiązać łączność z Gragerem, a potem będziemy działać według okoliczności. Od dziś będziemy się komunikować ze sobą przez skrytkę — gdy staniesz na szesnastym stopniu kręconych schodów w północnym skrzydle, to na poziomie lewego łokcia znajdziesz szczelinę w poszyciu ściany — akurat na liścik. Ani z górnego, ani z dolnego placyku schodów nie widać tej szczeliny — sprawdziłem to. Po wyjściu ode mnie zaczniesz pić, gdzieś tak przez trzy dni: przecież zaprosiłem cię, żebyś spróbował mnie połączyć z Aragornem poprzez palantir — a ty, to jasne, zobaczyłeś w nim Denethora… Tylko nie przesadź — oficerowie Białych wydają się być bardzo przenikliwie patrzącymi ludźmi.
Dokładnie tego samego dnia w Kolonii wydarzyło się pierwsze przestępstwo — podpalenie. Jakiś przygłup podpalił… nie, nie uwierzycie: nie dom rywala, który zrobił go rogaczem, nie spichlerz karczmarza, który odmówił czarki gorzały na kredyt, nie stóg zadzierającego nos sąsiada… Podpalono gołębnik, własność ponurego samotnego kowala, który przyjechał tu z Anfalas i widać dlatego zachował pewne harde miastowe nawyki. Kowal kochał swe gołębie aż do przesady i dlatego obiecał srebrną markę temu, kto naprowadzi go na trop podpalacza. Miejscowa policja w postaci dwóch konstabli, kaprali Białego Oddziału, sama z siebie ryła nosem, szukając tropu, a znając obyczaje Anfalasczyków, można było być pewnym, że jeśli nie uda się wsadzić sprawcy pod klucz, to przyjdzie prowadzić dochodzenie już nie w sprawie podpalenia, a umyślnego zabójstwa…
Faramir wysłuchał tej głupiej historii, wysoko unosząc lewą brew — był bardzo tym wszystkim zdziwiony. Sprecyzujmy: naprawdę zdziwiony. Jedno z dwóch: albo przeciwnik popełnił pierwszy poważny błąd, albo odwrotnie — widzi całą intrygę księcia na wylot. I w jednym, i drugim przypadku Gra się rozpoczęła; rozpoczęła się wcześniej, niż oczekiwał, i nie tak, jak tego oczekiwał, ale nie było już drogi odwrotu.
— O to Ithilien. — Góral troll opuścił do pasa tobół z bagażem i machnął ręką przed siebie, w stronę wąwozu poniżej, gdzie piętrzyły się zwarte kłęby jasnozielonego dymu: gęsty krzywolas z niskopiennych kamiennych dębów. — My teraz nie mamy tam wstępu. Ale ta ścieżka jest dobrze wydeptana, nie zabłądzicie. Gdzieś za godzinę traficie na ruczaj, a płycizna będzie nieco poniżej. Wygląda dość niebezpiecznie, ale przejść można… Najważniejsza sprawa to nie pękać i stawiać stopy wprost w kipiel, akurat tam jest najpłycej. Zaraz przepakujemy się i w drogę.
— Dzięki ci, Marunie. — Haladdin mocno uścisnął szeroką jak łopata dłoń przewodnika. I z budowy, i z zachowania troll przypominał niedźwiedzia: dobroduszny i flegmatyczny łasuch, w mgnieniu oka stający się śmiercionośną bojową maszyną, straszliwą nie tyle z powodu swej zadziwiającej siły, ile przebiegłości i zręczności. Nos jak kartofel, rozczochrana miotła ryżej brody i wyraz twarzy wieśniaka, któremu przed chwilą jarmarczny kuglarz wyciągnął zza ucha złotą monetę — wszystko to maskowało wspaniałego wojownika, biegłego i bezlitosnego. Patrząc na niego, Haladdin wciąż przypominał sobie usłyszane gdzieś powiedzenie: „Najlepszych na świecie żołnierzy można wyszkolić z ludzi spokojnych i rodzinnych”. Do czasu, kiedy taki oto chłop, wróciwszy pewnego dnia wieczorem z pracy, znajduje w miejscu swego domu pogorzelisko ze zwęglonymi kośćmi.
Jeszcze raz obrzucił spojrzeniem zwisające nad nimi ośnieżone bryły Gór Cienia — nawet Cerleg nigdy wcześniej nie podjąłby się przeprowadzenia ich oddziału przez wszystkie te lodowe cyrki, pionowe ściany z omszałymi osypiskami i nie mającymi końca dywanami rododendronów.
— Gdy wrócisz do bazy potrudź się i przypomnij Iwarowi, żeby w lipcu czekali na nas w tym samym miejscu.
— Nie bój się, chłopie: dowódca nigdy o niczym nie zapomina. Skoro się umówiliśmy, to pod koniec lipca będziemy tu na pewno.
— Dobrze. A gdyby nas nie było pierwszego sierpnia, wypijcie za spokój naszych dusz.
Matun na pożegnanie klepnął Cerlega tak, że ten ledwie ustał na nogach.
— Bywaj zdrów, zwiadowco!
Z orokuenem związały go przez te dni więzy prawdziwej przyjaźni. Tangornowi, rzecz jasna, nawet nie skinął głową; gdyby to on decydował, to tego gondorskiego pajaca… Jasne, jasne dowódcy wiedzą lepiej. Matun był partyzantem w brygadzie Iwara-Dobosza od samego początku okupacji i dobrze wiedział, że powrotu grupy zwiadowczej należy oczekiwać w punkcie kontaktowym najwyżej przez trzy dni, a tu — tydzień! Zadanie o szczególnym znaczeniu, zrozumiano? Tak więc, może i ten gondorski pajac znalazł się w grupie nie po to, by szorować garnki.
„Tak — myślał w tym czasie Haladdin, obserwując miarowe, w rytmie kroków kiwanie się tobołu na plecach idącego przed nim barona. — Teraz wszystko zależy od Tangorna: czy potrafi w Ithilien osłonić nas przed swoimi, jak my przez ten czas osłanialiśmy jego. To, że jest osobistym przyjacielem księcia Faramira — wspaniale, bez dwóch zdań, ale do tego wspaniałego księcia mamy jeszcze szmat drogi… Na dodatek może być tak, że i sam Faramir w obecnej sytuacji jest tylko dekoracją przy rządach Aragorna. A baron ma dość specyficzne podejście do władz w Minas Tirith — w Odrodzonym Królestwie już z dziesięć razy mogli go postawić poza prawem… Jednym słowem, możemy łatwo zawisnąć całą trójką — nawet na najbliższej gałęzi, tam gdzie spotkamy pierwszy gondorski patrol, albo na murach Emyn Arnen. A co najzabawniejsze, w lesie barona powieszą nam do towarzystwa, a w forcie — nas do towarzystwa jemu. Tak, dobre towarzystwo to ważna sprawa…”
Można domniemywać, że umysł barona tego typu smętne myśli zaprzątały dziesięć dni temu, kiedy przekonali się, że droga do Ithilien przez Trakt Morgulski i przełęcz Pajęczycy jest szczelnie zamknięta przez elfickie posterunki, a to znaczy, że trzeba będzie poszukać pomocy partyzantów Gór Cienia. Najgorszą rzeczą byłoby wpaść na jeden z tych drobnych oddziałków, które nie uznawały żadnej władzy i nie myślały o niczym prócz zemsty. Wtedy nie pomogłyby nawet odwoływania się do wagi „misji”, a partyzanci rozprawiali się z jeńcami nie mniej okrutnie niż ich wrogowie… Na szczęście Cerleg, posiłkując się informacjami od Sharha-Rany, potrafił wyszukać w wąwozie Sharateg bazę zupełnie znośnie zdyscyplinowanej formacji, podporządkowanej jednolitemu dowództwu Ruchu Oporu. Oddziałem dowodził kadrowy żołnierz, jednoręki weteran Armii Północ, porucznik Iwar. Sam pochodził z tych okolic i stworzył w wąwozie zupełnie niedostępny bastion; prócz wszystkiego Iwar zorganizował na swych posterunkach obserwacyjnych znakomicie działającą dźwiękową łączność, za co otrzymał przezwisko „Dobosz”.
Porucznik bez cienia strachu zważył w dłoni okazany przez Haladdina pierścień Nazgula, skinął głową i zadał tylko jedno pytanie: Jak może pomóc konsyliarzowi w wykonaniu jego zadania. Przerzucić ich grupę zwiadowczą do Ithilien? Nie ma problemu. Jego zdaniem, należy iść przez przełęcz Horont — o tej porze roku uważana jest za nie do pokonania, tak więc od ithilieńskiej strony niemal na pewno nie jest strzeżona. Niestety, najlepszy z jego przewodników — Matun — wykonuje teraz powierzone mu zadanie. Czy mogą poczekać trzy, cztery dni? No to, nie ma sprawy. W tym czasie niech się wyśpią i najedzą na zapas. Czekająca ich droga… ho-ho! I dopiero kiedy cała trójka odzyskała odebraną im na przednim posterunku broń, Tangorn zwrócił wziętą od lekarza poprzedniego dnia truciznę z eloarowej apteczki. Udało się.
Haladdin nigdy wcześniej nie bywał w tych okolicach i szczerze zainteresowany obserwował, jak się żyje w wąwozie Sharateg. Górskie trolle żyły ubogo, ale z każdego ich ruchu przebijało niemal książęce dostojeństwo; tylko gościnność ich — z punktu widzenia obcego — chwilami przekraczała wszelkie racjonalne granice i powodowała, że Haladdin czuł się wybitnie niezręcznie. Teraz w każdym razie stały się zrozumiałe źródła tej zadziwiającej atmosfery, jaka panowała w baraddurskim domu jego przyjaciela z Uniwersytetu, Kumaja.
Trolle zawsze osiedlały się w grupach kilku dużych, zaprzyjaźnionych ze sobą rodzin, a ponieważ na spadzistym stoku dom dla trzydziestu osób można zbudować tylko jednym jedynym sposobem — wyciągając go w pionie — ich budowle były grubościennymi kamiennymi wieżami o wysokości od dwudziestu do trzydziestu stóp. Sztuka układania kamiennych ścian, zrodzona przy wznoszeniu tych miniaturowych twierdz, uczyniła później wychodźców z trollijskich osiedli czołowymi budowniczymi Mordoru. Innym ulubionym zajęciem trolli była metalurgia. Najpierw odkryli sposoby kucia żelaza, uczyniwszy tym samym broń tanią — a więc i ogólnodostępną; potem nadeszła kolej na niklowo-żelazowe stopy (spora część tamtejszych żelaznych rud należała do rud stali stopowej) i teraz miecze, wiszące u pasa każdego mężczyzny, który osiągnął wiek lat dwunastu, stały się najlepszymi w Sródziemiu. Nie dziw więc, że trolle nigdy nie znały nad sobą żadnej władzy, prócz własnej starszyzny: tylko zupełny idiota może posunąć się do szturmu trollijskiej wieży po to, by, straciwszy pod jej murami pół drużyny, przejąć jako podatek czy też świątynną dziesięcinę kilka chudych owiec.
W Mordorze świetnie to rozumiano, dlatego górali dotyczył tylko pobór do wojska, co im nawet dość pochlebiało. Później jednak, kiedy ich podstawowym zajęciem stało się wydobycie rudy i wytapianie metali, na produkty owe nałożono drakońskie cła, ale trolli to jakby nie dotyczyło: obojętność na bogactwo i wygody stała się wręcz przysłowiowa, tak samo jak ich upór. Dana okoliczność zrodziła znaną w Sródziemiu legendę jakoby te trolle, które wszyscy znają, są tylko połową narodu. Drugą zaś połowę w Zachodnich krajach błędnie nazywa się „krasnoludami”, myląc z innym mitycznym narodem — podziemnymi kowalami; to ci właśnie są owładnięci manią posiadania i całe swe życie spędzają w sekretnych podziemnych galeriach w poszukiwaniu złota i kamieni; ci właśnie są chciwi, kłótliwi, wiarołomni — jednym słowem są całkowitą odwrotnością prawdziwych, nadziemnych trolli. Jakkolwiek sprawa się ma, fakt pozostaje faktem: trollijska wspólnota podarowała Mordorowi wiele wybitnych postaci, od dowódców i mistrzów kowalskich do uczonych i religijnych przywódców, ale ani jednego, w jakikolwiek sposób znaczącego przedstawiciela warstwy kupieckiej!
Kiedy Zachodni sojusznicy — w ramach „Ostatecznego rozwiązania kwestii mordorskiej” — udanie „wyczyścili” przedgórze i zaczęli wykurzać trolle z ich wąwozów w Górach Cienia i Górach Popielnych, szybko zrozumieli, że walka z góralami to nie to samo, co kolekcjonowanie odciętych uszu w Oazie Gorgorath… Trollijskie osiedla w tym czasie mocno się wyludniły, wielu mężczyzn poległo zarówno podczas wyprawy do Esgaroth, jak i na Polach Pelennoru. Ale podczas wojny w górskiej ciasnocie liczebność jako taka nie odgrywa szczególnej roli: górale zawsze mogli stanąć na drodze wroga w najwęższych miejscach, gdzie dziesiątka dobrych wojowników może godzinami wstrzymywać całą armię, a dokładniej — przez tyle czasu, ile go potrzeba, by ustawione wyżej na stoku katapulty gruntownie przetrzepały sparaliżowaną kolumnę. Trzykrotnie pogrzebali pod wywołanymi własnoręcznie lawinami duże oddziały najeżdżające ich doliny. Porem przenieśli działania bojowe na przedgórza. Tak więc obecnie elfy z Wastakami nocą nie śmiały wysunąć nosa poza nieliczne, dobrze umocnione punkty. A do górskich osiedli, które stały się teraz partyzanckimi bazami, stale napływał lud z równin — skoro w obu przypadkach czeka nas koniec, to lepiej spotkać go z bronią w ręku i nie samotnie.
Wśród tych, którzy pojawili w tym tygodniu w Sharateg, były naprawdę interesujące osoby. Jednego z nich — mistrza Haddamiego — konsyliarz poznał w sztabie Iwara, gdzie mały Umbarczyk o pergaminowej twarzy i niewyobrażalnie smutnych oczach pracował jako pisarz, a od czasu do czasu podsuwał porucznikowi nadzwyczaj ciekawe pomysły realizacji wywiadowczych operacji. Mistrz był jednym z większych w kraju oszustów i w chwili upadku Barad-Dur odsiadywał w tamtejszym więzieniu pięcioletni wyrok za gigantyczną aferę z awalizowanymi wekslami bankowymi. Haladdin, kompletna finansowa noga, nie potrafił docenić piękna technicznych detali tej afery, ale sądząc z tego, że otumanieni negocjatorzy, szefowie trzech najstarszych handlowych domów Stolicy, dołożyli olbrzymich starań, by ukręcić łeb sprawie, pomysł musiał być naprawdę wyśmienity. W zburzonym do cna mieście perspektywy pracy w swojej specjalności — dużych finansowych machinacjach — były znikome, tak więc Haddami wykopał swoje ukryte złoto i zwiał na Południe, mając nadzieję przedostać się do swej historycznej ojczyzny. Jednakże złośliwość losu, którymi ten obficie szermuje podczas wojny, doprowadziły go nie do wymarzonego Umbaru, a do sharategskich partyzantów.
Mistrz był prawdziwą skarbnicą najprzeróżniejszych talentów, które, tęskniąc do kontaktów z „inteligentnymi ludźmi”, z przyjemnością demonstrował Haladdinowi. Na przykład, z niewyobrażalną dokładnością naśladował pismo innych ludzi — co, jak łatwo się domyślić, jest rzeczą bezcenną w jego profesji. O nie, mowa tu nie o jakimś prymitywnym odtwarzaniu cudzego podpisu, skądże! Zapoznawszy się z kilkoma stronicami, napisanymi ręką konsyliarza, Haddami napisał w jego imieniu tekst, na widok którego Haladdin w pierwszej chwili pomyślał. „Na pewno musiałem to sam napisać, po prostu nie pamiętam, kiedy i gdzie, a ten osobnik znalazł go i teraz zawraca mi głowę…”
Rzecz cała okazała się prostsza, a jednocześnie bardziej złożona. Haddami przyznał się, że jest genialnym grafologiem, który ze specyfiki charakteru pisma i stylu tworzy najwierniejszy z możliwych portret psychologiczny piszącego, a następnie praktycznie wciela się w tę osobę, tak więc pisane przezeń w imieniu innych osób teksty są — w pewnym sensie — autentyczne. A gdy mistrz na dodatek wyłożył konsyliarzowi wszystko, czego dowiedział się o jego wewnętrznym świecie, dedukując z kilkunastu zapisanych wersów, ten znieruchomiał oszołomiony, mocno nawet wystraszony. Była to dla niego prawdziwa magia, i to magia niedobra. Przez chwilę nawet kusiła Haladdina myśl, by pokazać mistrzowi jakieś notatki Tangorna, ale wiedział, że byłoby to niesłychanie podłe, o wiele bardziej niż wsadzić nos w cudzy pamiętnik. Nikt nie ma prawa wiedzieć o kimś innym więcej, niż ten sam zamierza o sobie powiedzieć, gdyż w takiej sytuacji zarówno miłość, jak i przyjaźń umierają wraz z naruszonym prawem człowieka do tajemnicy.
Wtedy to wpadł na dziwny pomysł — dał Haddamiemu do ekspertyzy list Eloara, znaleziony wśród rzeczy zabitego elfa. Zawartość listu przeanalizowali starannie z baronem jeszcze w czasie zasiadki w Houtijn-Hotgor — mieli nadzieję znaleźć w nim jakieś punkty zaczepienia, jakieś wskazówki pomocne w realizacji przedarcia się do Lorien, ale nic z tego nie wyszło. I oto teraz Haladdin sam nie wiedząc, po co — zapragnął, korzystając z okazji, zapoznać się z psychologicznym portretem elfa.
Wyniki wprowadziły go w całkowite zdumienie. Haddami utkał z kruchych zwoików runicznego listu portret osoby w najwyższym stopniu szlachetnej i sympatycznej, być może nieco przesadnie marzycielskiej i otwartej aż do bezbronności. Haladdin oponował — grafolog obstawał przy swoim: przeanalizował również inne zapiski Eloara, jego topograficzne i gospodarcze notatki i wynik pozostał bez zmian, błąd wykluczony.
— Znaczy to, mistrzu, że funta kłaków nie jest warta pańska dedukcja! — rzucił wyprowadzony z równowagi Haladdin i opowiedział zaskoczonemu ekspertowi, co on sam zastał w Teshgol, nie szczędząc mu medycznych szczegółów.
— Proszę posłuchać, konsyliarzu — odezwał się po chwili zastanowienia nieco skonfundowany Haddami. — Ja, mimo wszystko obstaję przy swoim. Tam, w tym Teshgol, to nie był on…
— Co to znaczy „nie on”?! Może nawet nie on sam zgwałcił ośmioletnią dziewczynkę, zanim poderżnął jej gardło, ale uczynili to ci, którymi dowodził?!
— Ależ nie, Haladdinie, ja nie o tym mówię! Zrozum, to jest głębokie, niewyobrażalnie dla nas, ludzi, głębokie rozdwojenie osobowości. Proszę sobie wyobrazić, że musiał pan, bo tak wyszło, uczestniczyć w czymś podobnym do masakry w Teshgol. Ma pan matkę, którą głęboko kocha, a u elfów nie może być inaczej: dzieci są na wagę złota, każdy młody członek społeczności jest po prostu bezcenny… Tak więc, należy sądzić, zrobi pan wszystko, żeby nie dowiedziała się o tym koszmarze, a biorąc pod uwagę elficką przenikliwość nie da się tego dokonać z pomocą kłamstwa czy prymitywnego przemilczenia, więc musi pan naprawdę przeistoczyć się w inną osobę. Dwie zupełnie różne osobowości w jednej istocie — że tak powiem, „do użytku zewnętrznego i wewnętrznego”. Rozumie mnie pan?
— Przyznam, że nie bardzo… Rozdwojenie jaźni to nie moja specjalność.
Dziwne, ale chyba właśnie ta rozmowa natchnęła Haladdina rozwiązaniem tego najważniejszego zadania, nad którym siedział, a rozwiązanie to przestraszyło go swą prostotą, prymitywnością nawet. Leżało na samym wierzchu i wydawało mu się teraz, że przez te wszystkie dni umyślnie odwracał wzrok, udając przed samym sobą, że go nie widzi… Tego wieczoru konsyliarz dotarł do wieży, gdzie przydzielono im kwaterę. Gospodarze już się położyli spać, ale ogień jeszcze nie wygasł, i teraz siedział przy nim nieruchomo, wpatrując się szklanym wzrokiem w pomarańczową stertę węgli. Nawet nie zauważył kiedy obok pojawił się baron.
— Posłuchaj, Haladdinie, wyglądasz jakbyś zachorował. Może wypijesz czarkę?
— A wiesz, chyba nie odmówię…
Miejscowa gorzałka sparzyła usta i przemknęła niczym skurcz wzdłuż grzbietu; wytarł łzy i poszukał wzrokiem, gdzie mógłby splunąć wódczaną śliną. Wcale nie ulżyło, ale spłynęła nań jakaś gorzka obojętność. Tangorn tymczasem zniknął gdzieś w ciemnościach w poszukiwaniach drugiego taboretu.
— Jeszcze?
— Nie, dziękuję.
— Stało się coś?
— Stało. Znalazłem sposób, jak podrzucić elfom nasz prezencik.
— No i?
— No i tak sobie myślę, że to odwieczne rozważania: czy cel uświęca środki…
— Hm… Raz tak, innym razem nie. Jak się zdarzy…
— Właśnie. Matematyk powiedziałby: „Zadanie w tej postaci jest nierozwiązywalne”. I Jedyny — w swej niewypowiedzianej mądrości — zamiast jednoznacznej instrukcji postanowił wyposażyć nas w taki kapryśny i niepewny przyrząd jak Sumienie.
— I cóż teraz mówi panu Sumienie, konsyliarzu? — Tangorn patrzył na niego z lekko ironicznym zainteresowaniem.
— Sumienie zupełnie niedwuznacznie powiada: „Nie wolno”. A Powinność na to: „Trzeba”. Tak się mają sprawy… Dobrze by było żyć zgodnie z rycerską dewizą: „Rób co trzeba — i niech będzie, co ma być”. Prawda, baronie? Szczególnie jeśli ktoś ci już szepnął na uszko, co mianowicie trzeba…
— Obawiam się, że nie będę w tym panu pomocny.
— A ja nie potrzebuję pomocy. Nawet więcej — odwrócił się i otrząsnąwszy z zimna, wyciągnął dłonie do stygnących węgli — chcę pana zwolnić z wszelkich zobowiązań co do uczestnictwa w tej wyprawie. Nawet jeśli zwyciężymy, realizując nasz plan, to — proszę mi wierzyć — nie będzie to Wiktoria, z której można być dumnym.
— Aż tak? — Twarz Tangorna stężała, a jego wzrok nagle stał się cięższy od kamiennej lawiny. — Więc pański plan ma taką wartość, że udział w nim jest mniej honorowy, niż porzucenie w potrzebie przyjaciela? Ponieważ do tej chwili uważałem pana za takiego. Bardzo sobie cenię pańską troskę o czystość mojego sumienia, konsyliarzu, ale może pozwoli pan, że sam podejmę decyzję?
— Jak pan chce — obojętnie wzruszył ramionami Haladdin. — Może pan najpierw wysłuchać mnie i dopiero potem odmówić. To jest dość złożona kombinacja i przyjdzie zacząć z daleka. Jak pan sądzi, baronie, co aktualnie łączy Aragorna z elfami?
— Aragorna z elfami? Ma pan na myśli teraz, po tym, jak posadzili go na gondorskim tronie?
— Oczywiście. Mówił pan chyba, że nieźle zna wschodnią mitologię. Nie przypomina pan sobie przypowieści o Łańcuchu gnomów?
— Przyznaję, nie pamiętam…
— Jakże to… Bardzo pouczająca opowieść. Kiedyś dawno, dawno temu bogowie usiłowali uśmierzyć Chachti — głodnego demona Piekła, mogącego pożreć cały Świat. Dwukrotnie skuwali go łańcuchem wykonanym przez boskiego Kowala — najpierw ze stali, potem z mithrilu i dwukrotnie Chachti rwał go jak pajęczynę. Kiedy natomiast bogowie stanęli przed trzecią, ostatnią szansą, zniżyli się do tego, że zwrócili się o pomoc do krasnoludów. Ci nie zawiedli i wykonali prawdziwie niezniszczalny łańcuch — z głosu ryb i tupotu kocich stóp…
— Głosu ryby i tupotu kocich stóp?!
— Tak. Ani jednego, ani drugiego nie ma — już nie ma — ponieważ wszystko, co na tym świecie było, poszło na wykucie Łańcucha. Ale, jak mi się wydaje, zużyto nań jeszcze kilka innych rzeczy, których teraz również nie można znaleźć, na przykład wdzięczność władców… A przy okazji. Jak, według pana, bogowie zapłacili krasnoludom?
— Należy sądzić, że zlikwidowali ich. Nie widzę innego wyjścia.
— Właśnie tak! Dokładniej mówiąc — zamierzali zlikwidować, ale krasnoludy też nie wypadły sroce spod ogona… Zresztą, to już inna historia. A wracając do Aragorna i elfów…
Opowiadanie było długie i treściwe — przy okazji sam sprawdzał swoją logiczną konstrukcję. Następnie popadli w milczenie, zakłócane wyłącznie wyciem wiatru za ścianami wieży.
— Jest pan strasznym człowiekiem, Haladdinie. Kto mógłby pomyśleć… — w zamyśleniu powiedział Tangorn; popatrzył na konsyliarza jakoś dziwnie, z nowym zainteresowaniem i chyba z szacunkiem. — W zadaniu, jakiego się podjęliśmy, wszystkie takie karmelkowe smarki są co najmniej nie na miejscu, ale jeśli sądzone nam jest zwyciężyć w sposób, jaki pan wymyślił… Słowem, nie sądzę, bym miał kiedykolwiek ochotę na wspominanie tej historii przy kielichu dobrego wina. — Jeśli sądzone nam jest zwyciężyć tak, jak to wymyśliłem — niczym echo odezwał się Haladdin — nie sądzę, żebym chciał oglądać swe odbicie w lustrze.
W duchu zaś dodał: „A już na pewno nigdy nie odważę się spojrzeć w oczy Soni”.
— Zresztą — uśmiechnął się baron — pozwolę sobie ściągnąć pana na grzeszną ziemię: ta rozmowa dziwnie przypomina awanturę przy podziale nie znalezionego jeszcze skarbu. Najpierw niech pan wygra ten bój, a dopiero potem zacznie się oddawać duchowej szamotaninie… Na razie pojawiło się światełko na końcu tunelu i nic więcej. Nie sądzę, by nasze szansę na pozostanie żywymi były wyższe niż jeden do pięciu, tak więc jest to swego rodzaju uczciwa gra.
— „Nasze szanse”? Czy to znaczy, że jednak pan zostaje?
— A gdzie mam się podziać… Chyba pan nie sądził, że da sobie radę beze mnie? Jak na przykład zamierza pan skontaktować się z Faramirem? A przecież bez jego, niech i biernego udziału, cała nasza kombinacja kończy się, nawet nie zaczynając. Dobra… Teraz tak. Uważam, że musimy wymyśloną przez pana przynętę zarzucić nie gdziekolwiek, a w Umbarze. Tę część zadania biorę na siebie — pan z Cerlegiem będziecie tam tylko ciężarem. Kładźmy się, a szczegóły przemyślimy jutro.
Następnego dnia jednakże, na plan pierwszy wyszły inne sprawy: pojawił się w końcu długo oczekiwany przewodnik, Marun, i ruszyli zdobywać Hotont. Był już drugi tydzień maja, ale przełęcz ryglowała jeszcze zima. Oddział trzykrotnie trafiał pod lawiny śnieżne — ratowały ich tylko śpiwory z futra gruborogów; pewnego razu, po półtorej doby siedzenia w igloo wykonanym przez Maruna z pospiesznie wyciętych cegieł, ledwo dali radę wygrzebać się na zewnątrz. We wspomnieniach Haladdina cała ta trasa skleiła się w jakiś grząski, ciągnący się koszmar. Głód tlenowy utkał dokoła niego gęstą kurtynę z drobnych kryształowych dzwoneczków. Po każdym kroku miał ogromną ochotę zwalić się w śnieg i z rozkoszą wsłuchiwać w ich kołyszące dzwonienie — wydawało się, że nie kłamią, obiecując zamarznięcie, najlepszy rodzaj śmierci… Z tego półomdlenia wyłaniał się tylko jeden epizod: mniej więcej pół mili od nich, na drugiej stronie wąwozu, pojawiła się nie wiadomo skąd ogromna kudłata postać — ni to małpa, ni to stojący na tylnych łapach niedźwiedź. Istota ta poruszała się pozornie niezręcznie, ale niesamowicie szybko, i, nie zwracając na nich uwagi, bez śladu znikła w kamiennym rumowisku na dnie wąwozu. Wtedy po raz pierwszy widział przestraszonego trolla — nigdy nie pomyślałby, że to jest w ogóle możliwe. „Kto to był, Marunie?” Ale ten tylko ręką machnął, jakby odganiając Nieczystego. „Udało się — mówił tym gestem — i dobrze…” Tak więc teraz idą po przetartym szlaku między rozłożystymi ithilieńskimi dębami, rozkoszując się śpiewem ptaków, a Matun tymczasem wraca samotnie przez wszystkie te „żywe” osypiska i pola firnowe.
Wieczorem tego samego dnia wyszli na polanę, gdzie dziesięciu mężczyzn budowało palisadę dokoła pary nie ukończonych jeszcze chat. Na ich widok wszyscy chwycili za łuki, a przywódca poważnym głosem polecił: położyć broń na ziemi i podejść bliżej, wolno, z rękami nad głową. Tangorn, zbliżywszy się, oświadczył, że ich oddział kieruje się na spotkanie z księciem Faramirem. Chłopi popatrzyli na siebie i zapytali, skąd on się tu wziął. Z księżyca spadł, czy z komina. Baron tymczasem uważnie przyjrzał się jednemu z budowniczych — temu, który siedział na belkach, osiodławszy krokiew — i nagle roześmiał się serdecznie:
— Tak, tak, kapralu! Pięknie witasz swojego dowódcę.
— Chłopy! — wrzasnął ten, omal nie spadając ze swoich wyżyn. — Niech mi gały powypadają, jeśli to nie porucznik Tangorn! Wybacz nam, panie baronie, nie poznaliśmy: wygląda pan tak, że lepiej nie mówić… Nieważne, teraz wszyscy nasi są razem, możemy więc ten Biały Oddział… — i w całkowitym zachwycie zaadresował ukrytemu za lasami Emyn Arnen wyrazisty, nieprzyzwoity gest.
Czy to znaczy, że tak właśnie palnąłeś na całe Emyn Arnen: „Wolni strzelcy z Drozdowej Kolonu”?
— A co miałem robić? Czekać aż Odwieczny Ogień zamarznie? I księcia, i dziewczynę wypuszczają z fortu tylko w towarzystwie chłopców z Białego Oddziału, a w ich kompanii jakoś niezręcznie się rozmawia.
Płomyk oliwnego kaganka, stojącego na brzegu prymitywnego stołu z nie obrobionych desek, rzucał nierówne światło na twarz mówiącego, po cygańsku smagłą i drapieżną — nic dodać, nic ująć, zbój-masztang z karawanich szlaków zaanduińskiego Południa. Nie dziw, że swego czasu człowiek ten czuł się jak ryba w wodzie zarówno w khandyjskich karawanserajach wśród poganiaczy bachtrianów, przemytników i zawszawionych gardłujących derwiszów, jak i w umbarskich portowych knajpach o najgorszej reputacji. Wiele lat temu właśnie baron Grager kształcił debiutującego za Anduiną „kota” Tangorna w abecadle rzemiosła zwiadowcy i — co może było jeszcze ważniejsze — niezliczonych niuansach Południa, bez opanowania których zostaniesz chechaco — wiecznym obiektem obłudnie złośliwych uwag każdego Południowca, od ulicznego urwisa do dworzanina.
Gospodarz Drozdowej Kolonii pytająco dotknął dzban z winem, ale widząc ledwo zauważalne skinienie Tangorna, odsunął go tylko na bok: objęcia i inne emocje z powodu spotkania były już za nimi. Teraz był czas na pracę.
— Czy szybko nawiązałeś łączność?
— Za dziewięć dni powinni już zapomnieć o tym głupim epizodzie. Dziewczyna akurat wyjechała na polowanie — to dla niej sprawa zwyczajna — zobaczyła na jednej z polan pastuszka ze stadem i bardzo zręcznie oderwała się od eskorty na jakieś dziesięć minut, nie więcej…
— Pastuszek, znaczy się… Pewnie wsunęła mu złotą monetę z liścikiem.
— Nie zgadłeś. Wyciągnęła mu drzazgę z pięty i opowiedziała, jak pewnego razu w dzieciństwie broniła ze swoim bratem tabunu przed stepowymi wilkami. Słuchaj, czy tam na Północy, ci dumni jeźdźcy naprawdę wszystko robią własnymi rękami?
— Tak. Nawet książęta krwi w dzieciństwie pasą konie, a księżniczki pracują przy kuchni. Tak więc, co z tym pastuszkiem?
— Po prostu poprosiła go o pomoc, ale tak, żeby nie dowiedział się o tym ani jeden człowiek na świecie. I — oto słowo zawodowca: gdyby coś się stało, ten chłopiec dałby się pociąć na kawałki, a nie pisnąłby słowa. Krótko mówiąc, znalazł on Drozdową Kolonię i przekazał, że w przyszły piątek w karczmie „Czerwony Jeleń” kapitan Beregond będzie oczekiwał mocno podchmielonego człowieka, który klepnie go w ramię i zapyta czy to nie on dowodził mortondzkimi łucznikami na Polach Pelennoru…
— Cooo?! Beregond?!
— Wyobraź sobie. Zdziwiliśmy się, co najmniej jak ty. Jednakże musisz się zgodzić, że ludzie Aragorna na przynętę wystawiliby kogoś nie tak znacznego. Tak więc, książę słusznie uczynił…
— Wyście tu chyba zupełnie powariowali! — rozłożył ręce Tangorn. — Jak można za grosz wierzyć człowiekowi, który najpierw zabił swego władcę, a teraz, po miesiącu, zdradza nowych panów?
— Nic podobnego. On nie ma nic wspólnego ze śmiercią Denethora, co zostało wyjaśnione z absolutną dokładnością…
— Ciekawe, jak to wyjaśniliście. Wpatrywaliście się w kawowe fusy, czy jak?
— Wpatrywaliśmy się. Ale nie w fusy, a w palantir. Krótko mówiąc, Faramir całkowicie mu ufa. A książę, jak ci wiadomo, nieźle zna się na ludziach i nie ulega przesadnej łatwowierności.
Tangorn wychylił się do przodu i nawet gwizdnął ze zdziwienia.
— Poczekaj, poczekaj… Czy nie chcesz czasem powiedzieć, że palantir Denethora znajduje się w Emyn Arnen?
— Tak. Ci tam, w Minas Tirith, zdecydowali, że kryształ jest „zablokowany” — oni wszyscy widzieli w nim tylko widmo zabitego króla. Dlatego, gdy Faramir wyraził chęć zabrania go „napamiątkę”, nawet się ucieszyli.
— Ta-a-ak…
Baron odruchowo zerknął na drzwi do sąsiedniej izby, gdzie urządzali się na nocleg Haladdin i Cerleg. Sytuacja zmieniała się błyskawicznie. „Coś ostatnio wręcz nieprzyzwoicie sprzyja nam Fortuna — przemknęła mu myśl. — Och, nie rokuje to niczego dobrego…” Grager, wychwyciwszy to spojrzenie, kiwnął w stronę ściany.
— Ta para… Naprawdę szukają Faramira?
— Tak. Można im całkowicie ufać. Nasze dążenia, w każdym razie w tej chwili, są zgodne.
— No, no… Misja dyplomatyczna?
— Coś w tym rodzaju. Wybacz, ale jestem związany słowem… Dowódca Ithilieńczyków przez jakiś czas ważył coś w głowie, a potem mruknął:
— Dobra, sam się nimi zajmuj, ja mam swoich kłopotów aż nadto. Na razie wpakuję ich do najdalszej bazy, na Wydrzym Potoku, żeby pod nogami się nie pętali, a potem się zobaczy.
— A dlaczego ze wszystkich swoich baz podsunąłeś akurat Drozdową Kolonię?
— Dlatego, że i tak tu się nie da podejść niezauważalnie. Zawsze zdążymy czmychnąć. Poza tym, ludzi tu jak kot napłakał. Jest to raczej punkt obserwacyjny, niż baza.
— A ilu jest naszych?
— Ty jesteś pięćdziesiąty drugi.
— A ich?
— Czterdziestu.
— Tak, naszych sił za mało na szturm…
— O szturmie zapomnij — machnął ręką Grager. — Co jak co, ale zawsze zdążą wykończyć księcia, i to w każdej sytuacji. Tym bardziej, że Faramir kategorycznie żąda, by jego uwolnienie odbyło się bezkrwawo, żeby nikt nie ośmielił się oskarżyć go o złamanie przysięgi wasala. Nie, my mamy inny plan. Przygotowujemy ucieczkę z Emyn Arnen, a kiedy książę Ithilien znajdzie się już pod naszą ochroną, będziemy mogli rozmawiać z Białym Oddziałem innym tonem. Coś w stylu: „Może byście sobie stąd poszli, chłopcy?”
— A macie już jakiś konkretny plan?
— Jesteś niesprawiedliwy. Już niemal wszystko zostało zrobione! Widzisz, największy problem to Eowina. Oni są wypuszczani za bramę pojedynczo, a książę sam — to jasne, nie ucieknie. Tak więc, musieliśmy rozwiązać łamigłówkę: żeby książę z księżną byli, po pierwsze — razem, po drugie — bez bezpośredniego nadzoru, i po trzecie — poza budynkiem fortu.
— Hm… Od razu przychodzi do głowy ich sypialnia. Co prawda, tam nie spełnia się trzeci warunek…
— Niemal zgadłeś. Łaźnia.
— To ci historia! — roześmiał się Tangorn. — Podkop?
— Oczywiście. Łaźnia stoi wewnątrz palisady, ale nieopodal budynku głównego. A kopiemy od sąsiadującego młyna — niemal dwieście jardów w linii prostej. To niezły kawałek. Sam wiesz, że największym problemem w przypadku podkopu jest pozbywanie się wykopanego gruntu. Z młyna można go wywozić z workach przyprószonych mąką — wyglądają bardzo naturalnie. Najgorzej będzie jeśli wartownicy z fortu, po prostu z nudów, zaczną liczyć worki i wyjdzie im, że mąki wywozi się znacznie więcej niż przywozi ziarna… Tak więc musimy kopać nie na całego tylko wolno — wolno, ale z sensem. W przyszłym tygodniu powinniśmy się uwinąć.
— A Biały Oddział ciągle niczego nie podejrzewa?
— Beregond zaklina się, że nie. Co prawda, oni oczywiście o niczym takim nie informują, ale jakieś oznaki niepokoju by zauważył.
— Mają swoją sieć agentów w Osadzie i w koloniach?
— W Osadzie tak, a w koloniach nie sądzę. Musisz zrozumieć, ze oni mają spore problemy ze swoimi ludźmi poza fortem. Miejscowi unikają kontaktów z Białym Odziałem. Mówi się o nich różne rzeczy, na przykład, że to ożywieni zmarli, a nam to jest bardzo na rękę. W tej sytuacji każdy kontakt miejscowych z Białymi od razu rzuca się w oczy. Teraz oni zmądrzeli i przeszli na kontakty pośrednie — korzystają ze skrytek, ale wcześniej komunikowali się bezpośrednio.
— Właściciel karczmy pracuje dla nich?
— Chyba tak. To nam mocno komplikuje życie.
— Kupcy, którzy jeżdżą do Gondoru po towary?
— Jeden z nich. Inny to mój człowiek. Czekałem, sądząc, że będą chcieli go zwerbować, wtedy mielibyśmy dostęp do ich kanału łączności, ale na razie przynęta nie działa.
— Po prostu trzymasz ich wszystkich „pod lupą”?
— Nie tylko. Ponieważ liczył się każdy dzień, postanowiłem pozbawić ich łączności z Minas Tirith. Niech się trochę pomęczą. To ich odciągnie i od młynarza, i od naszych kolonii.
— Co do łączności. Czy ktoś z osadników nie hoduje czasem gołębi?
— Hodował — szyderczo uśmiechnął się Grager. — Ale gołębnik… fiu, i spłonął. Takie to są sprawy…
— Przypadkiem nie cieszysz się na wyrost? Biali pewnie na głowach stają…
— Oczywiście, że stają! Ale powiadam — to już jest kwestia dni, kro kogo wyprzedzi. Co do wagi wydarzeń to śledztwem w sprawie gołębnika zajmowali się dwaj kaprale, wyobrażasz sobie? Więc wiemy teraz na pewno, kto się u nich zajmuje kontrwywiadem… Zrozum — powiedział zamyślony były rezydent, nie odrywając zmrużonych oczu od kaganka — tak naprawdę to martwi mnie łatwość, z jaką odgaduję ich ruchy: wystarczy, że postawię siebie na ich miejscu — jak ja sam budowałbym swoją sieć w takim osiedlu? Ale to oznacza, że i oni, gdy dowiedzą się o naszym istnieniu — a dowiedzą się na pewno, to kwestia najbliższego czasu — będą tak samo łatwo przewidywać moje ruchy. Tak więc, zostaje nam tylko jedno — grać z wyprzedzeniem… Oho! — Jego uniesiony palec zamarł przy skroni. — Chyba goście! Pewnie chłopcy z fortu zaryzykowali bezpośrednią łączność z Minas Tirith — czekam na nich trzeci dzień.
Powóz turlał się po szlaku w szybko zapadającym zmierzchu, i nocny chłód energicznie wpychał się za kołnierz oraz do rękawów ubrania woźnicy, właściciela osiedlowego kramu z towarami kolonialnymi. Sowią Spadź — najbardziej głuche i ponure miejsce na całej drodze od Osady do Osgiliath — miał już niemal za sobą, gdy z mrocznych krzaków leszczyny na poboczu drogi wyłoniły się cztery cienie. Kupiec dobrze znał reguły gry, dlatego bez sprzeczki oddał rozbójnikom sakiewkę z tuzinem srebrnych monet, za które zamierzał kupić w Gondorze mydło i przyprawy do swego kramu. Ci jednak nie bardzo interesowali się pieniędzmi, natomiast kazali jeńcowi się rozebrać, a to już łamało reguły gry. Jednakże przyłożone do gardła ostrze nie sprzyjało dyskusji. Ale tak naprawdę — aż do spływających po plecach strużek zimnego potu — kramarz wystraszył się dopiero wtedy, kiedy przywódca, podłubał sztyletem przy podeszwach jego butów, bez pośpiechu obmacał szwy jego kamizeli i, prychnąwszy zadowolony, spruł jeden z nich, po czym sięgnął paluchami do dziury i ze zręcznością kuglarza wyjął kwadracik najcieńszego jedwabiu zapisanego ledwo widocznymi w mroku znakami.
Kupiec rzeczywiście nie był zawodowcem i, gdy zbóje rzeczowo przerzucili sznur przez najbliższą gałąź, popełnił największe głupstwo: oświadczył, że jest człowiekiem króla. Co zamierzał przez to osiągnąć? Nocni zbóje tylko wymienili spojrzenia: ich doświadczenie podpowiadało im, że ludzie króla są równie śmiertelni na sznurze, jak i wszyscy inni. A ten, który w tym czasie wiązał na wolnym końcu sznura pętlę, zauważył oschle, że szpiegostwo nie jest wieczorną partyjką dartsa w „Czerwonym Jeleniu”, gdzie można przegrać kilka kufelków. Właściwie — ciągnął zbój starannie wiążąc piracki węzeł w taki sposób, by ofiara dobrze widziała wszystkie czynności — to chłop ma wielkiego farta: rzadko kiedy schwytanemu szpiegowi pozwala się umrzeć tak szybko i stosunkowo bezboleśnie. Jego szczęście, że jest tylko łącznikiem i nie wie nic na temat reszty organizacji… W tym momencie organizm nieszczęsnego kramarza nie wytrzymał i wyrzucił z siebie wszystkie ciekłe i stałe produkty metabolizmu, a potem łącznik zaczął pospiesznie wyłuszczać wszystko, co mu wiadomo, a wiedział on, jak przypuszczali ludzie Gragera, nie tak znowu mało.
„Zbóje” wymienili zadowolone spojrzenia — swoje role odegrali z powodzeniem. Dowódca wyprowadził z krzaków konia i rzuciwszy kilka krótkich dyspozycji, zniknął. Na przechwyconą zaszyfrowaną wiadomość czekano w Drozdowej Kolonii. Jeden z pozostawionych ludzi obrzucił dygocącą ofiarę spojrzeniem, bardzo odległym od zachwytu, i czubkiem buta przysunął doń ciśnięte na trawę ubranie.
— Tam za drzewami jest strumyk. Doprowadź się do porządku i ubierz. Pojedziesz z nami. Sam rozumiesz, co się z tobą stanie, gdy trafisz w łapy swych przyjaciół z Białego Oddziału.
Szyfr, za pomocą którego napisany był jedwabny list, okazał się nadspodziewanie prosty. Obliczywszy, że w niezbyt długim komunikacie jest siedem „rzadkich” liter „RUN”, Tangorn z Gragerem natychmiast zrozumieli, że mają do czynienia ze zwykłym podstawieniem, tak zwanym „prostym bełkotem”, gdy jedna litera jest standardowo zamieniana tym samym znakiem w całym tekście. Zwykle w tym celu liczby porządkowe pięćdziesięciu ośmiu liter korzących Kertar Daeron, przesuwa się o określoną liczbę; na przykład, przy przesunięciu na dziesiąte miejsce „RUN” (numer l) używa się „RUN” (numer 11), a zamiast „RUN” (numer 55) — „RUN” (7). Absolutny prymityw. Na Południu takie, za przeproszeniem, „szyfrosystemy” stosuje się co najwyżej w sekretnych listach miłosnych… Odgadłszy za drugim podejściem liczbę przemieszczenia — 14 (data zapisu listu), Grager kunsztownie zaklął: wyglądało, że ktoś usiłuje im wcisnąć dezinformujący list.
Jednakże nie była to zmyłka. Wcale a wcale… W liście tym niejaki Gepard, kapitan Tajnej Straży Jego Królewskiej Mości, komunikował „koledze Gragerowi”, że w ich grze, jak się wydaje, doszło do sytuacji patowej. Grager oczywiście może zneutralizować Gepardową sieć poza ścianami fortu i znacznie utrudnić mu łączność z Minas Tirith, ale nie zbliży to porucznika do zrealizowania podstawowego jego zadania ani na krok. Czy nie należałoby spotkać się w takim razie w celu odbycia konferencji na przykład w Emyn Arnen, z gwarancjami bezpieczeństwa, może w jednej z kolonii, wybranej przez barona?
— Posłuchaj, mówisz, że księżniczka Elendeil w rzeczywistości w ogóle nie istniała, że wymyślił ją po prostu ten Airufin…
Eowina siedziała w fotelu z podwiniętymi nogami, splatając na kolanach swe szczupłe palce, zabawnie nachmurzona. Książę uśmiechnął się i, przycupnąwszy na podłokietniku, usiłował wygładzić tę kochaną zmarszczkę dotknięciem warg, ale nic z tego nie wyszło.
— Nie, Far, poczekaj. Mówię poważnie. Przecież ona żyje, naprawdę żyje! A kiedy ginie, żeby uratować swego ukochanego, to chce mi się płakać, jakbym naprawdę straciła przyjaciela… Weźmy sagi o starożytnych herosach — oczywiście, to też zajmujące, ale jakoś tak zupełnie nie to. Tacy Gil-Galad i Isildur — oni są jacyś… no, wiesz, jak kamienne posągi, rozumiesz? Można ich czcić — i tylko to, a księżniczka — słaba i czuła — ją można pokochać… Rozumiesz mnie?
— Oczywiście, wspaniale to ujmujesz, zielonooka. Wydaje mi się, że Airufin z przyjemnością wysłuchałby twych słów.
— Elendeil powinna żyć na początku Trzeciej Ery. Nikt, prócz kilku historyków, nie pamięta nawet imion tych książąt, którzy rządzili wówczas na rohańskich równinach. Tak więc, kto jest bardziej realny — oni czy ta dziewczyna? To znaczy, że Airufin — aż strach powiedzieć! — okazał się potężniejszy od samych Valarów?
— W pewnym sensie tak.
— Wiesz, przyszło mi do głowy… Wyobraź sobie, że ktoś inny, równie potężny jak Alrufin, napisze kiedyś książkę o nas, bo przecież może coś takiego się zdarzyć, prawda? Wtedy która z tych Eowin będzie prawdziwa — ja czy tamta?
— Jak pamiętam — uśmiechnął się Faramir — onegdaj prosiłaś mnie, bym wytłumaczył „na dostępnym dla głupiej baby poziomie”, co to filozofia. Tak więc, te twoje rozważania to właśnie filozofia, choć dość naiwna. Takimi problemami na długo przed tobą zajmowało się mnóstwo ludzi, i wiele ze znalezionych przez nich odpowiedzi to głupstwa bez wartości. Na przykład… Wejść! — zawołał, słysząc pukanie do drzwi i zaniepokojony zerknął na Eowinę. Dokoła noc, kogo tu licho niesie?
Gość ubrany był w czarny paradny uniform kaprala Gondorskiej Straży Cytadeli (księcia zawsze intrygowała ta sprzeczność: Biały Oddział, a mundury czarne), i na jego widok Faramir poczuł ssanie w dołku — wyglądało, że w jakimś miejscu popełnili błąd… Poprosił Eowinę, by oddaliła się do sąsiedniego pokoju, ale gość łagodnie poprosił ją o pozostanie, gdyż to, o czym będzie się za chwilę mówiło, dotyczy wprost również i Jej Wysokości.
— Po pierwsze, proszę pozwolić, że się przedstawię, książę, choć może z pewnym opóźnieniem. Nie mam imienia, ale może mnie pan nazywać Gepardem. W rzeczywistości nie jestem kapralem, a kapitanem Tajnej Straży, oto mój żeton. Dowodzę tutejszym kontrwywiadem. Kilka minut temu aresztowałem komendanta Emyn Arnen pod zarzutem udziału w spisku i zdrady państwowej. Jednakże nie wykluczam, że Beregond tylko wykonywał pańskie rozkazy, nie wnikając zbytnio w ich istotę, a wówczas jego wina nie będzie już tak wielka. Właściwie, właśnie to chciałbym wyjaśnić.
— Nie mógłby pan, kapitanie, wyrażać się jaśniej? Na twarzy Faramira nie drgnął ani jeden mięsień i zdołał bez lęku odpowiedzieć na spojrzenie Geparda — puste i straszliwe, właściwe wszystkim oficerom Białego Oddziału. Gdyby pominąć te oczy, oblicze kapitana mogłoby sprawiać zupełnie sympatyczne wrażenie — było mężne i nieco przy tym smutne.
— Jak mi się wydaje, książę, zupełnie opacznie rozumie pan sedno moich tu obowiązków. Powinienem za wszelką cenę — powtarzam: za wszelką cenę — strzec pańskiego życia. Nie dlatego, że pana lubię, a dlatego, że taki mam rozkaz od mojego króla: jakiekolwiek nieszczęście się panu przydarzy plotka przypisze je Jego Wysokości, a niby dlaczego ma on płacić czyjeś rachunki? To jedna strona zagadnienia. Z drugiej, jestem zobowiązany przeszkodzić w czyichkolwiek zakusach na namówienie pana do złamania przysięgi wasalnej. Proszę sobie wyobrazić, że jacyś głupcy napadają na fort i „uwalniają” pana, chcąc uczynić z pana sztandar restauracji. Jeśli przy tym zginie choć jeden z ludzi króla — a zginą na pewno — Jego Królewska Mość, mimo naprawdę szczerych chęci, nie będzie mógł przymknąć oczu na tę historię. Królewska armia wkroczy do Ithilien, a to najprawdopodobniej doprowadzi Odrodzone Królestwo prosto do krwawej wojny wewnętrznej. Tak więc, proszę uważać, że jestem tu po to, by ustrzec pana przed ewentualnymi głupstwami.
Dziwne, ale w mowie Geparda, może w jego intonacji — nie, raczej w budowie zdań — było coś takiego, że Faramir poczuł się jakby ponownie rozmawiał z Aragornem.
— Bardzo cenię pańską troskę, kapitanie, jednakże nie rozumiem, jaki to ma związek z aresztowaniem Beregonda.
— Jakiś czas temu spotkał się on w „Czerwonym Jeleniu” z wysokim, szczupłym człowiekiem, mającym wzdłuż lewej skroni długą bliznę, a jedno ramię wyraźnie wyższe od drugiego. Nie wie pan czasem, o kim mowa? Dość łatwa do zapamiętania powierzchowność…
— Przyznam, że nie przypominam sobie — uśmiechnął się książę, starając się, by uśmiech go nie zdradził, a były ku temu powody… — Może lepiej by było zapytać samego Beregonda.
— Och, Beregond odpowie na całą masę pytań. Ale pański brak pamięci, książę, jest bardzo zastanawiający. Rozumiem, że kapitan Pułku Ithilien, Faramir, może nie pamiętać twarzy wszystkich swoich żołnierzy, ale kaprali i oficerów, powinien… Powtarzam: łatwa do zapamiętania powierzchowność…
— A co ma do tego mój pułk?
— Jak to, co? Widzi pan, wielu z walczących w składzie tego wspaniałego oddziału nie wróciło po zakończeniu wojny do domów, do Gondoru. Szczególnie zauważalny jest całkowity brak zwolnionych ze służby oficerów i podoficerów — łącznie około pięćdziesięciu. No, pewnie część z nich zginęła — takie czasy — ale przecież nie wszyscy! Jak pan sądzi, książę, dokąd mogli się udać? Czy nie do nas, do Ithilien?
— Możliwe — obojętnie wzruszył ramionami książę. — Tyle, że ja nie mam o tym najmniejszego pojęcia.
— O to właśnie chodzi, książę, o to chodzi: nie ma pan pojęcia! Proszę zauważyć: powrót do Ithilien, z którym związana przecież była i służba w wojsku, i gdzie księciem jest ukochany ich kapitan (a to, że pana w pułku kochano, nie jest dla nikogo tajemnicą), to jakby rzecz normalna i naturalna. Tylko dlaczego żaden z nich nie przybył do Emyn Arnen oficjalnie, nie przedstawił się i nie poprosił o przyjęcie do służby… Zgódźmy się, że to jest nie tylko nienaturalne — to jest bardzo, ale to bardzo podejrzane! Logicznie zatem jest założyć, że pański pułk zachował się jako jednolita zdyscyplinowana organizacja, tyle, że działająca w nielegalnym trybie, i teraz ci ludzie wałkują w głowach plany pańskiego „uwolnienia”. Do czego to doprowadzi, już, jak mi się wydaje, omówiliśmy.
— Pańskie domysły, kapitanie, są nawet interesujące i logiczne na swój sposób, jednakże jeśli wszystkie te dowody zdrady Beregonda, jakimi dysponujecie…
— Dajmy spokój, książę — skrzywił się Gepard. — Przecież nie jesteśmy przed ławą przysięgłych! W chwili obecnej niepokoją mnie nie prawnicze sztuczki, a prawdziwy stopień winy tego spiskowca-dyletanta. Teraz jednak rodzi się pytanie: W jaki sposób komendant, odbywający służbę w Minas Tirith, w oddziale Straży Cytadeli, mógł się skontaktować z kapralem Rankornem, wolnym strzelcem, który całą wojnę przesiedział w lasach Ithilien? To oznacza, że ktoś ich ze sobą zapoznał, nawet może zaocznie, i pierwszym kandydatem jest pan, książę. Tak więc, czy Beregond działał według swego uznania czy — co bardziej mi wygląda na prawdę — wykonywał pańskie zadanie?
„No i koniec — zrozumiał Faramir. — Po co oni wysłali na kontakt akurat Rankorna? Przecież naprawdę łatwo go rozpoznać po słownym opisie… Słowne opisy kaprali — och, głęboko grzebią w tych swoich dochodzeniach… I »CzerwonyJeleń« jest lepiej, niż sądziłem, inwigilowany. Przegraliśmy wszystko do cna, tylko płacić nam przyjdzie różnie: mnie czeka ciąg dalszy honorowego więzienia, kapitana — śmierć na torturach. Najgorsze, że nic nie mogę dla niego zrobić, będę musiał zostawić Beregonda swojemu losowi i żyć dalej z niezmywalnym piętnem własnej podłości… Ale nie mogę iść na układy, najgłupsza to na świecie iluzja, że ze zwycięskim wrogiem można się dogadać. Na takich »układach« z definicji nie można nic wytargować — ani dla siebie, ani dla innych; wszystko toczy się według starego schematu: »Co moje — to moje, a co twoje — też moje«. Oto dlaczego zrodziła się niepodważalna zasada tajnej wojny: w dowolnych okolicznościach należy milczeć albo zaprzeczać wszystkiemu — łącznie z faktem własnego istnienia. Przyznając się swojej roli w kontaktach z Ithilieńczykami, nie uratuję Beregonda, a tylko przyspieszę zgubę Gragera i jego ludzi…”
Wszystko to niczym wicher przemknęło przez głowę księcia, zanim podniósł wzrok na Geparda i powiedział:
— Nie mam najmniejszego pojęcia o kontaktach komendanta z ludźmi Pułku Ithilien, jeśli takowe w ogóle miały miejsce. Pan świetnie wie, że przez cały ten czas nie zamieniłem z nim więcej niż dziesięć zdań. Ten człowiek, w końcu, zabił mojego ojca.
— To znaczy — podsumował bezbarwnym głosem wywiadowca — nie chce pan uchronić swego człowieka, jeśli nie od śmierci, to przynajmniej od tortur?
„Wiedział, na co się waży” — pomyślał Faramir, a głośno odpowiedział:
— Jeśli naprawdę miała tu miejsce zdrada, a co do tego jeszcze mnie pan nie przekonał, kapitan Beregond winien ponieść surową karę. — I starannie dobierając słowa, zakończył: — Ja natomiast jestem gotów przysiąc na komnaty Yalarów, że nigdy nie zamierzałem — i nie zamierzam — złamać danego słowa: zobowiązania przed suzerenem są nienaruszalne.
— Rozumiem — powiedział w zamyśleniu Gepard. — A pani co powie, Eowino? Panie też jest gotowa dla dobra sprawy zdradzić i rzucić wilkom na pożarcie swego człowieka? Zresztą — uśmiechnął się szyderczo — o czym ja mówię. Przecież na tortury trafi tylko jakiś oficer z ludu. Też mi problem dla osoby z królewską krwią w żyłach. Ostatecznie wam nic nie grozi!
Wśród licznych zalet Eowiny umiejętność panowania nad własną twarzą nie była szczególnie dobrze opanowana — pobladła teraz i bezsilnie popatrzyła na Faramira. Gepard bezbłędnie utrafił w czułe miejsce ich obrony: dziewczyna była organicznie niezdolna do pozostawienia w biedzie przyjaciela. „Milcz!” — spojrzeniem nakazał jej Faramir, ale było już za późno.
— A teraz wysłuchajcie mnie oboje! — syknął Gepard. — Wcale mnie nie interesuje czyjeś przyznanie — nie jestem sędzią, jestem z kontrwywiadu. Potrzebuję tylko wiadomości o rozlokowaniu żołnierzy z Pułku Ithilien. Nie zamierzam zabijać tych ludzi, moim celem jest wręcz uniknięcie przelewu krwi… Przyjdzie wam uwierzyć mi na słowo. Przegraliście, i nic innego wam nie pozostaje. Potrzebne mi wiadomości uzyskam od was, bez względu na cenę. Nikt rzecz jasna nie może poddać przesłuchaniu trzeciego stopnia siostry króla Rohanu — ale może ona śmiało być obecna podczas tortur wiernego wam Beregonda, i zmuszę ją do przypatrywania się od początku zabawy do końca, klnę się na milczenie Mandosa!
Książę w tym czasie bawił się jakby w roztargnieniu piórem, leżącym na nie dokończonym rękopisie, nie zauważając, że lewym łokciem niechcący przesunął na sam brzeg stołu kielich z niedopitym winem. Jeszcze trochę i puchar upadnie na podłogę, Gepard odruchowo odwróci głowę, a wtedy on przeskoczy przez stół, żeby sięgnąć gardła szefa kontrwywiadu. Potem niech się dzieje, co diabeł podeśle… Ale nagle drzwi otworzyły się bez pukania i do pokoju energicznie wszedł porucznik Białego Oddziału dwaj szeregowcy zamarli w półmroku korytarza zaraz za progiem. „Tu też się spóźniłem” — zrozumiał Faramir, jednakże porucznik nie zwrócił nań najmniejszej uwagi, pochylił się i bezdźwięcznie wyszeptał coś na ucho Gepardowi, co bardzo tego ostatniego zdziwiło.
— Dokończymy rozmowę za dziesięć minut — rzucił kapitan już przez ramię, kierując się do drzwi.
Szczęknął zamek, rozległ się oddalający tupot ciężkich buciorów, i zapadła cisza — mętna i jakaś wątpiąca, jakby sama zdawała sobie sprawę ze swej tymczasowości.
— Czego tam szukasz? — Eowina była nad podziw spokojna, żeby nie powiedzieć obojętna.
— Czegoś na kształt broni.
— Tak, masz rację… Mam nadzieję, że i dla mnie?
— Widzisz, mała, wciągnąłem cię w to wszystko i nie potrafiłem zapewnić bezpieczeństwa…
— Głupstwa gadasz. Wszystko zrobiłeś dobrze, Far, po prostu Fortuna tym razem znalazła się po ich stronie.
— To co? Pożegnamy się?
— Pożegnamy. Cokolwiek się stanie, mieliśmy ten miesiąc… Wiesz co? To pewnie zwyczajna zawiść Yalarów: za dużo przypadło nam szczęścia…
— Jesteś gotowa, zielonooka? — Teraz, po tych kilku chwilach, stał się zupełnie innym człowiekiem.
— Tak. Co mam robić?
— Patrz uważnie. Drzwi otwierają się w naszym kierunku, futryna też wystaje do wewnątrz…
A Gepard tymczasem, opierając się na zrębach palisady nad bramą, nie spuszczał oczu z okrutnego jastrzębiego oblicza Gragera, znanego mu wcześniej tylko z portretu pamięciowego. Przed bramą fortu, zalegała plama światła składająca się z dziesięciu pochodni, które trzymali tworzący świtę barona jeźdźcy w maskujących pelerynach Pułku Ithilien. Rozmowy toczyły się z oporami: „wysokie umawiające się strony” były zgodne co do tego, że należy uniknąć rozlewu krwi — i tylko co do tego. Nie ufały sobie — co było uargumentowane — ani za grosz.
— A jeśli po prostu schwytam teraz pana, baronie, i za jednym zamachem skończę ze wszystkimi swoimi problemami?
— Do tego będzie pan musiał otworzyć bramę, kapitanie. Niech pan otworzy — i zobaczymy czyi łucznicy są lepsi…
Obaj ani na krok nie odstępowali od warunków wstępnych. Grager żądał, by Ithilieńczycy mogli wejść do fortu, by strzec pokoi Faramira, Gepard żądał dyslokacji ich leśnych baz.
— Pan, chyba, ma mnie za idiotę, kapitanie?
— Tak, przecież żąda pan, bym wpuścił uzbrojonych ludzi do twierdzy…
Sprzeczając się tak przez kwadrans, stwierdzili w końcu, że Biały Oddział poprosi o instrukcje z Minas Tirith, a Ithilieńczycy jutro przepuszczą bez przeszkód gońca. Na tym się rozstali.
Kogo jak kogo, ale Geparda to przedstawienie nie wprowadziło w błąd ani na chwilę. Ledwo wszedł nad bramę i oszacował położenie, odwrócił się do towarzyszącego mu porucznika i cicho polecił:
— Ogłosić alarm, ale bez hałasu. Wszystkich, których się da — na dziedziniec. Ukryjcie się i czekajcie na zwiadowcę. Teraz, pod pozorem tego gadania, ktoś z pułku przeskoczy palisadę — pewnie tam od tyłu. Brać tylko żywcem: za trupy rozerwę na strzępy.
Gepard pomylił się tylko w kilku szczegółach. Szpieg wybrał nie tylną ścianę, a frontową. Bezszelestnie zarzucił na grzebień żałosnej palisady fortu miniaturową kotwiczkę na nieważkiej elfickiej linie, dosłownie o dziesięć stóp od stojącej pod bramą kawalkady, tam, gdzie nocny mrok, odepchnięty na bok przez pochodnie Ithilieńczyków, wydawał się najgęstszy. Następnie, niczym pajączek po pajęczynie, wzleciał do góry, a potem jak powiew nocnego wietrzyku przemknął przez dziedziniec, umykając niemal spod buciorów drepczących po balkonie wartowników. Ci, nijak nie oczekując takiego tupetu, nie spuszczali oczu — i łuków — z jasno oświetlonych ludzi Gragera. I jeszcze jeden nie przewidziany przez Geparda drobiazg: człowiek, usiłujący uwolnić teraz księcia (improwizacja, powstała mniej niż godzinę temu z rozpaczy i braku nadziei na inne rozwiązanie), nie był z Pułku Ithilien, a z innego, Pułku Kirith Ungol.
Należy odnotować, że pułkowa przynależność kaprala Cerlega dała w Drozdowej Kolonii asumpt do dość burzliwej dyskusji — co do istoty przedsięwzięcia i co do jego wykonania.
— Czy pan całkowicie zwariował, przyjacielu? — taka, lub prawie taka, była pierwsza reakcja Gragera, kiedy nagle Tangorn zaproponował wykorzystanie do przeniknięcia w Emyn Arnen nie jednego z ithilieńskich zwiadowców, jak postanowili w pierwszym wariancie, a „przyjezdnego zawodowca” z Mordoru.
— Orokuen, to orokuen, i nie można mu powierzyć życia księcia! Oczywiście, kuszące jest to, że orientuje się w wewnętrznych pomieszczeniach fortu, i to jeszcze z czasów, kiedy tu kwaterowali, prawda? Na dodatek potrafi rozprawić się z zamkami… Ale mimo wszystko, niech to diabli, baronie — żebyśmy my sami wprowadzali na pokoje księcia uzbrojonego Mordorczyka…
— Ręczę za tych ludzi głową — cierpliwie wyjaśniał Tangorn. — Nie mam prawa wprowadzać cię w ich misję, ale uwierz mi: Stało się tak, że w tej chwili wszyscy walczymy — przynajmniej w tej chwili — w jednej drużynie przeciwko wspólnemu wrogowi, i oni są nie mniej niż my zainteresowani uwolnieniem księcia z łap Białego Oddziału.
Zresztą, praca w wywiadzie dawno już nauczyła Gragera, że tymczasowa jedność interesów rodzi czasem zupełnie niewyobrażalne wcześniej alianse, a na wczorajszym wrogu można chwilami polegać bardziej, niż na niektórych przyjaciołach i kolegach. Skończyło się tym, że wziął na siebie odpowiedzialność i formalnie przyjął Cerlega — „na okres dokonania rajdu do fortu Emyn Arnen” — do Pułku Ithilien i wręczył nawet orokuenowi odpowiedni papier — na wypadek, gdyby wpadł w ręce Białych. Kapral w odpowiedzi tylko prychnął. Ujętym orokuenem nikt nie będzie się ceregielił w żadnym wypadku, lepiej już niech go powieszą jako mordorskiego dywersanta, a nie jako gondorskiego spiskowca. Haladdin jednakże kazał mu się nie wymądrzać.
— I proszę pamiętać, kapralu: ani przy zdejmowaniu wartowników, ani przy wykonywaniu całej reszty zadania — żadnego przelewu krwi! Proszę uważać, że jest pan na moich ćwiczeniach.
— To miłe. A oni wiedzą, że to ćwiczenia?
— Mam nadzieje, że tak.
— Jasne. W takim razie, gdyby co, zadyndam na ćwiczebnym sznurze.
Powiadają, że we Wschodnich krainach istnieje złowieszcza sekta wilkołaków-ninjoque — superszpiegów i superzabójców, zdolnych do wcielania się w zwierzęta z zachowaniem ludzkiego oblicza. Wcieliwszy się w gekkona, ninjoque może na przekór wszystkim prawom fizyki łazić po gładkich pionowych ścianach, stając się wężem przemykającym się przez każdą szczelinę, a zaskoczony przez straże staje się nietoperzem i odfruwa. Cerleg nie władał nigdy sztuką ninjoque, choć o to w sekrecie podejrzewał go Tangorn, jednakże dowódca plutonu zwiadowców kirithungolskich jegrów i bez tych magicznych sztuczek potrafił wiele. W każdym razie, do czasu, kiedy po ogłoszeniu alarmu żołnierze Białego Oddziału zajęli pozycje na dziedzińcu fortu, on zdążył się już wspiąć na jedną z zewnętrznych galerii i teraz, zastąpiwszy kotwiczkę narzędziami ślusarza, majstrował przy prowadzących do wnętrza drzwiach. Kapral nie miał zdolności prawdziwego włamywacza, jednakże znał się dość dobrze na takich rzeczach, a dowolny zamek fortu, jeśli dobrze zapamiętał z ubiegłorocznego tu pobytu, dość zwyczajnie otwierał się z pomocą noża i paru kawałków drutu. Kilka minut później bezszelestnie przemykał po mrocznych i całkowicie pustych — wszyscy Biali byli na zewnątrz; bardzo to mu było na rękę! — korytarzach fortu. Orokuen nigdy nie uskarżał się na pamięć wzrokową i orientację przestrzenną, ale czuł, że nie będzie łatwo odszukać książęce komnaty w tym trójwymiarowym labiryncie.
Cerleg przebył niemal jedną trzecią drogi — to nieruchomiejąc przed węgłami i załomami, to błyskawicznie przemykając przez otwarte przestrzenie, to boczkiem drobiąc po schodach, żeby nie naciskać na mogące skrzypieć środki stopni — gdy jakiś wewnętrzny stróż, dzięki istnieniu którego zdołał przeżyć te wszystkie lata, przyszedł mu jeszcze raz z pomocą i przejechał po kręgosłupie lodowatą dłonią: „Uważaj!!!” Zwiadowca wkleił się niemal w ścianę i wolno, płynnie, ruszył ku widniejącemu o dziesięć jardów od tego miejsca zakrętowi korytarza. Z tyłu nie widział nikogo, ale przeczucie niebezpieczeństwa było wciąż bliskie i całkowicie wyraźne; gdy kapral pokonał w końcu zakręt był mokry od potu. Przykucnął i ostrożnie, niemal na poziomie podłogi, wysunął za róg małe kieszonkowe lusterko — korytarz nadal był pusty. Poczekał kilka minut — nic, a potem nagle zrozumiał: niebezpieczeństwo oddaliło się, już go nie wyczuwa. To, jednakże, wcale go nie uspokoiło, i kiedy ruszył przed siebie, posuwał się jeszcze bardziej ostrożny i przygotowany na najgorsze.
Gdy Gepard odnotował kątem oka cień, który przemknął w głębi korytarza, dokładnie tak samo jak Cerleg wkleił się w ścianę korytarza i w myślach obrzucił się najcięższymi wyzwiskami. Przegapili, darmozjady! Położenie kapitana było, trzeba przyznać, fatalne: w całym ogromnym budynku znajdowało się tylko trzech wartowników; jeden pilnował komnat Faramira i Eowiny, drugi — Beregonda, trzeci — wejścia do piwnic fortu. Biec po pomoc na zewnątrz? Ale w tym czasie ten cień może uwolnić księcia, a wtedy, już w duecie narobią takiego zamieszania, że przez sto lat nie uda się wszystkiego uporządkować. Drzeć się z całej siły: „Alarm!” to jeszcze gorszy pomysł, gdyż wróg skoczy do labiryntu, przygotuje się do walki i nie da się go wziąć inaczej niż podziurawionego jak rzeszoto, a to jest bardzo złe rozwiązanie. Tak. Wygląda, że nic innego nie pozostaje, jak ruszyć za gościem w pojedynkę i zwinąć go całego i żywego w walce sam na sam. Dobrze chociaż, że w takich sprawach Gepard czul się znakomicie…
I podjąwszy taką decyzję, nagle poczuł ogarniające go radosne podniecenie, bo czyż jest na świecie bardziej wyrafinowana rozrywka, niż polowanie na uzbrojonego człowieka? Natychmiast znieruchomiał, ze zdumieniem wsłuchując się w siebie: tak, nie ma wątpliwości — wróciły doń emocje! To znaczy, że istnieje jakieś wyraźne stopniowanie… Najpierw wróciła mu pamięć (co prawda, co się z nim działo zanim znalazł się w drugim szeregu idącej po Polach Pelennoru falangi, nadal nie pamiętał), potem zdolność do samodzielnych logicznych decyzji, jeszcze później zaczął, jak kiedyś odczuwać ból i zmęczenie, a teraz oto pojawiły się emocje. Ciekawe, czy wśród tych odczuć nie wróciła zdolność odczuwania strachu? „Tym sposobem, naprawdę stanę się człowiekiem — uśmiechnął się w myślach. — No ale, czas do roboty”.
Nie zamierzał pchać się w korytarz, po którym poruszał się zwiadowca, wcale nie zamierzał: nie wiadomo, czy tamten też go nie przyuważył i nie czeka teraz za najbliższym węglem. Lepiej wykorzystać fakt, że to on jest tu gospodarzem, może więc przemieszczać się znacznie szybciej niż przeciwnik: nie musi nieruchomieć ani nasłuchiwać przed każdym zakrętem. Pójdzie więc okrężną drogą, a i tak dotrze na miejsce jako pierwszy… Ale jakie to miejsce? Jeśli gość zmierza ku komnatom Faramira — bo gdzie jeszcze? — to należy go spotkać na zbiegu dwu par schodów, gdzie nie ma jak go ominąć, a on, Gepard, będzie miał co najmniej trzy minuty, by przygotować się do spotkania.
Szef kontrwywiadu, jak przewidywał, znalazł się na placyku przed obcym i teraz, zrzuciwszy pelerynę, by nie krępowała ruchów, najstaranniej jak mógł wybierał miejsce zasadzki. „Muszę wcielić się w tę zwierzynę… Tak… Jeśli nie jest mańkutem, to powinien poruszać się wzdłuż lewej ściany… A może zerknąłbym na niespodziewanie widoczne w tym układzie kręcone schody? Na pewno. Tak! To znaczy, że znajdę się wtedy tyłem do tej niszy? Dokładnie… Nisza jest znakomita, nawet z odległości kilku jardów nikt nie pomyśli, że zmieści się w niej coś większego od miotły. A tu jeszcze zgasimy ten kaganek i będziemy w jeszcze głębszym cieniu… O, teraz wszystko w porządku, tu właśnie się zaczaję. Tak więc — ja tu, a on dwa jardy i plecami do mnie. To jak? Rękojeścią miecza w łeb? Diabli, jakoś mi to nie leży… Nie wiem dlaczego, ale mi coś w środku protestuje, a w takich wypadkach należy tego słuchać. Znaczy — rękami… Chwyt duszący? Prawa ręka za włosy, szarpnięcie w dół, załamać głowę go tyłu, jednocześnie piętą od tyłu do góry pod kolano oporowe i wewnętrzną kością lewego przedramienia w wyprężone gardło. Tak… to dobre, ale można w taki sposób niechcący zmiażdżyć krtań — a wtedy mało co powie, umarlak. No to — hadakojime, ale dobrze by było, żeby sam odsłonił gardło — na przykład, niechby popatrzył do góry… Ale Jak go zmusić do patrzenia w górę? Myśl, Gepardzie, myśl…”
Gdy Cerleg dotarł do mrocznego, dziwnego układu architektonicznego rozszerzenia korytarza, na końcu którego domyślić się można było odchodzących w lewo stopni, przeczucie niebezpieczeństwa ponownie zwaliło się nań, ale to tak, że aż cały zadygotał — nieznany wróg czaił się gdzieś w pobliżu. Najpierw minutę wpatrywał się i wsłuchiwał — nic, potem ruszył przed siebie, krok po kroczku, całkowicie bezszelestnie, myśląc: „Diabli, może machnąć na te ich zakazy i wyjąć jatagan?” Nagle zamarł jak wryty: z prawej odsłoniła się szeroka „aleja”, przez którą przechodziły jeszcze jedne, tym razem spiralne schody. Za tymi schodami wyraźnie coś się kryło. Przemknął wzdłuż lewej ściany, nie spuszczając oczu z odnogi — no, kto tam siedzi? — i zatrzymał się, ledwo nie roześmiawszy się na głos. Ufff! Ależ to zwykły miecz, oparty o ścianę za schodami, pozostawiony przez któregoś z Białych. Dziwne jednakże miejsce na przechowywanie osobistej broni… Może i nie opiera się o ścianę. Sądząc z położenia, mógł niechcący ześliznąć się z góry. A co, tak przy okazji, leży na górnym stopniu schodów?
Wewnętrzny stróż Cerlega zdążył wrzasnąć: „Z tyłu!!!” o nieuchwytny ułamek sekundy wyprzedzając ręce wroga bezszelestnie zwierające się na szyi orokuena. Kapral zdążył tylko napiąć mięśnie szyi… i nic więcej. Gepard precyzyjnie, jak na treningu, otoczył jego gardło zgiętą w łokciu prawą ręką, następnie prawy nadgarstek zwiadowcy wczepił się w biceps lewej ręki, a lewa jak dźwignia zaparła się o kark Cerlega, spłaszczając chrząstki krtani i zamykając tętnice szyjne. Hadakojime — straszliwie skuteczne duszenie. Cześć.
Brzmi to banalnie, ale wszystko na tym świecie ma swoją cenę. Cena żołnierza to czas i koszt — co w gruncie rzeczy jest tym samym — wyszkolenia, uzbrojenia i wyposażenia nowego, na zmianę. Przy tym każda epoka posiada właściwą jej progową wielkość, powyżej której nie ma sensu podnosić kosztu przygotowania wojownika: poziom pewnego mistrzostwa został już osiągnięty, a całkowitego zabezpieczenia przed eliminacją z walki i tak nie da się osiągnąć. Po co więc tracić siły na przekształcenie średnio statystycznego żołnierza w szermierza najwyższej klasy, skoro i tak nie ustrzeże go to ani przed bełtem z kuszy, ani, co jest jeszcze bardziej ponure, od krwawej biegunki?
Weźmy na przykład walkę wręcz. Sztuka, na pewno, pożyteczna, ale do osiągnięcia doskonałości potrzebne są lata nieustannych ćwiczeń, a żołnierz, jak wiadomo, ma również inne zajęcia na głowie. Istnieje kilka wyjść z sytuacji; w mordorskiej armii, uważano, że człowiek musi opanować co najwyżej tuzin chwytów — ale za to kombinacje ruchów muszą być wbite w podświadomość dosłownie do poziomu odruchów. Oczywiście, nie da się przewidzieć wszystkich ewentualności, ale uwolnienie się od duszącej dźwigni od tyłu wchodziło w ów tuzin na pewno.
Wykonać — raz! — błyskawiczny stepujący przytup nieco do tyłu: obcasem po sklepieniu stopy przeciwnika, krusząc jej delikatnie ptasie kosteczki oplecione wrażliwymi nerwowymi zakończeniami. Wykonać — dwa! — uginając kolana i nieco obracając się w biodrach, wysuwaj się ze słabnącego z powodu straszliwego bólu uchwytu w dół i nieco w prawo — aż do momentu, gdy da się gwałtownym dźgnięciem wsadzić łokieć w pachwinę wroga. Dalej, gdy jego ręce opadną ku obitym genitaliom, możliwe są warianty. Cerlega, na przykład, na „wykonać — trzy!” uczono zadawania podwójnego uderzenia otwartymi dłońmi w uszy: koniec z bębenkami, utrata przytomności gwarantowana. To nie wyszukany balet dalekowschodnich sztuk walki, gdzie hieroglify pozycji są tylko nutami służącymi do zapisu Muzyki Sfer. To jest mordorska walka wręcz, tu robi się wszystko prosto i na serio.
Po pierwsze, opadł na kolano i podniósł powiekę sprytnego kaprala Białego Oddziału. W porządku, instrukcja Gragera dochowana — źrenica reaguje. Potem pozwolił sobie na oparcie się o ścianę. Zmrużył oczy i zmusił się do pokonania bólu, przełknął ślinę. Chwała Jedynemu, krtań cała. A gdyby tamten miał przy sobie sznurkową pętlę? To byłby koniec… „Jak to się stało, że tak skiepścilem, co? Ale najważniejsze — jak on mnie tak wyprowadził? No tak! W takim razie pod drzwiami Faramira też będą na mnie czekali, przestępując z nogi na nogę…”
Dunadan-wartownik w korytarzu prowadzącym do „komnat książęcych” usłyszał na schodach ciężkie szuranie. Szmer, zdławiony jęk, cisza… Potem znowu niepewne kroki. Szybko wycofał się w głąb korytarza, obnażył miecz i czekał, w każdej sekundzie gotów do wszczęcia alarmu. Żołnierz był przygotowany na wszystko, ale kiedy w prześwicie korytarza pojawił się Gepard, zgięty wpół i opierający się lewą ręką o ścianę, otworzył szeroko ze zdumienia usta. Z mieczem w dłoni wartownik ruszył do przodu i obrzucił szybkim spojrzeniem schody, po których Gepard dopiero co wszedł — nic. Manwe Wielki, kto go tak… ? Czy, może, struł się? Kapitan tymczasem opadł zupełnie z sił: wolno zsunął się po ścianie i zamarł z opuszczoną głową, ciągle trzymając się za brzuch. Widać było, że ostatni odcinek pokonał już na pół przytomny. Dunadan przyglądał się Gepardowi z mieszanym uczuciem zdziwienia, strachu i — co tam kryć — pewnego złośliwego triumfu. Tajna Straż, żeby ich! Ninjoque — srata-tata! Jeszcze raz zerknął na schody, skąd przykuśtykał kapitan, i przykucnął, by przyjrzeć się rannemu.
Dziwne, ale to fakt: gdy kaptur, kryjący do tej chwili twarz Geparda, odchylił się do tyłu, żołnierz w pierwszej chwili pomyślał, że zagadkowy i wszechpotężny szef kontrwywiadu z jakichś znanych sobie tylko powodów postanowił tymczasowo być orokuenem. Ta absurdalna myśl przyszła mu do głowy jako pierwsza, a na drugą już nie starczyło czasu: cios „łapa tygrysa”, który wybrał na tę okazję Cerleg, jest bardzo skuteczny, a zadaje się go właśnie najlepiej z dołu do góry. Nic więcej już nie trzeba było robić. Nie jest to przyjemna rzecz, ale umowa dotyczyła tylko zabijania, a o kontuzjach mowy nie było: może i jesteśmy na ćwiczeniach, ale przecież — do diaska — nie na pikniku! Na wszelki wypadek przeszukawszy wartownika — kluczy do komnat nie było, na to Cerleg zresztą nie liczył — kapral wyciągnął pozostawiony pod schodami bagaż i, poszperawszy w swoim worku z różnymi „przydatkami”, zabrał się do zamka.
„Nie ma co — myślał, podwijając zbyt długie dla niego rękawy bluzy Geparda — przez całą wojnę udawało mi się, a tu musiałem Stracić niewinność. »Prawa i obyczaje wojen«, punkt o wykorzystaniu obcych mundurów i medycznej symboliki: za to się wiesza na najbliższej gałęzi i, nawiasem mówiąc, słusznie… Zresztą, teraz to się przyda: lepiej, że do księcia wejdzie znajomy strażnik więzienny, a nie jakiś orokuen. Nałożę kaptur i — świetny pomysł! — nic nie mówiąc, podam mu papier od Gragera”. Zamek w końcu szczęknął i Cerleg odetchnął: połowa sprawy załatwiona. Należy dodać, że manipulował przy zamku klęcząc, i drzwi otworzył — tak to jakoś wyszło — wcześniej, niż się wyprostował. Tylko to go uratowało — w innym bowiem przypadku nawet kocie odruchy orokuena nie pozwoliłyby mu przechwycić ciosu, zadanego przez Faramira.
Co to za sztuka uderzyć, kryjąc się za wystającą futryną, kogoś kto wchodzi do komnaty? Niby żadna, ale jest w tym pewna subtelność. Najlepiej postrzega człowiek rzeczywistość na poziomie swych oczu, i jeśli zamierzacie gruchnąć kogoś z całej siły w czerep, powiedzmy nogą od krzesła, to ten cios może zaskoczyć tylko całkowitego barana. Właśnie dlatego kompetentni ludzie, do których zaliczał się książę, nie silą się na moc uderzenia. Tacy ludzie przykucają i uderzają nie pionowo, a poziomo. Cios, jak już zostało powiedziane, jest słabszy, ale trafia… no, w sumie, akurat tam, gdzie trzeba, a co najważniejsze bardzo trudno jest się przed nim osłonić.
Scenariusz dalszego postępowania według Faramira byt następujący. Zwinięty z bólu Gepard, czy kto tam wejdzie pierwszy, zostanie przez niego wciągnięty do komnaty, wprost na siebie — tak, że wyleci za lewą krawędź otworu drzwiowego. Jednocześnie Eowina ukryta za otwartymi drzwiami, zatrzaskuje je i zapiera całym ciałem. Ci, którzy pozostaną na korytarzu, naraz rzucą się wyważać je, ale pierwsze uderzenie będzie niezsynchronizowane, tak więc dziewczyna ma szansę je wytrzymać. Te sekundy dadzą Faramirowi czas na całkowite „wyłączenie” Geparda i zawładnięcie jego bronią. Eowina, w tym czasie odskakuje na bok; ci z korytarza zespołowo, na „trzy-cztery” uderzają w drzwi i wpadają do komnaty, tracąc równowagę, może nawet waląc się z nóg. Jeden z nich natychmiast otrzymuje cios mieczem — z całego serca: żarty się skończyły. Może wtedy zdolnych do walki będzie jeszcze ze dwóch Białych, a ponieważ książę znajduje się w pierwszej dwudziestce najlepszych szermierzy Gondoru, szansę pary książęcej Ithilien wydają się całkiem przyzwoite, a gdyby Eowinie udało się zawładnąć drugim mieczem, to nawet bardzo wysokie. Następnie przebierają się w mundury zabitych żołnierzy Białego Oddziału i usiłują opuścić fort.
Plan Faramira miał kilka niepewnych punktów, w szczególności w sprawach synchronizacji działań jego i Eowiny, ale w całości nie byt taki zły, zwłaszcza, że za cel postawili sobie godną śmierć, a ucieczkę jeśli tylko się da. Jednakże, jak już wspomniano, otwierający drzwi orokuen nie zdążył się podnieść z kolan, tak więc pierwsze uderzenie Faramira trafiło go w pierś i ten zdołał je zablokować. Zdumiony przenikliwością jeńca — ależ bestia: rozpoznał pod kapturem kaprala Białego Oddziału orokuena! — Cerleg przeturlał się przez głowę do tyłu, na korytarz, a kiedy stał na nogach, wyskakujący tam za nim Faramir już odciął mu drogę odwrotu, a zaimprowizowana maczuga w ręku księcia stała się wirującym zamglonym wichrem i przechwycenie jej przekraczało możliwości orokuena. Na dodatek po chwili, za plecami, przemknęła mu ta jasnowłosa dzika kocica — nie pozostało kapralowi nic innego, jak turlać się niczym kłębek włóczki po podłodze, unikając ciosów i upokarzająco wołać:
— Jestem swój, książę! Przychodzę od Gragera i Tangorna! Przestańcie, niech was licho!
Zresztą, Faramir sam już coś zrozumiał, widząc leżące na korytarzu ciało wartownika.
— Stój! — wrzasnął. — Ręce na kark! Ktoś ty?
— Poddaję się — uśmiechną się kapral i podał księciu list uwierzytelniający. — Oto papier od Gragera, tam wszystko jest wyjaśnione. Proszę czytać, a ja tymczasem wciągnę do komnaty tego — kiwnął głową w stronę Białego. — Przyda się jego mundur.
— Zabawne — parsknął książę i oddał Gragerowy list Cerlegowi. — To znaczy, że mam wśród przyjaciół nawet orokuenów…
— Nie jesteśmy przyjaciółmi, książę — spokojnie zaprzeczył tamten. — Jesteśmy sojusznikami. Baron Tangorn…
— Co?! Więc on żyje?!
— Tak. Uratowaliśmy go — tam, w Mordorze, i właśnie on nalegał, żebym to ja szedł ratować pana… Tak więc, baron nalegał, żeby pan, opuszczając fort — a zaraz go opuścimy — zabrał ze sobą palantir.
— Po co jest mi on potrzebny? — Książę był zdziwiony, ale tylko zdziwiony. Wyglądało, że przekazał inicjatywę przyjaciołom — Ithilieńczykom w osobie kaprala-orokuena i przygotował się do działania w trybie „PPP”: „potrzymaj — podaj — przynieś”. Tylko pytająco wskazał ruchem brody Dunadana, którego Cerleg wytrząsnął już z bluzy.
— Żyje, żyje — uspokoił go orokuen. — Po prostu… trochę się zamyślił. Drugi też żyje — tam dalej, w korytarzu. Przestrzegamy święcie pańskiego polecenia, żeby obyło się bez krwi.
Książę tylko pokręcił głową — z tym sokołem, jak się wydaje, może się udać.
— Wspomniałeś przed chwilą, że uratowaliście Tangorna. Skoro tak, to jestem pana dłużnikiem, kapralu: ten człowiek jest mi naprawdę drogi.
— Dobrze, jakoś się policzymy — uśmiechnął się Cerleg. — Proszę włożyć mundur i naprzód. Mamy nawet o jeden miecz za dużo.
— Jak to za dużo? — w końcu odezwała się Eowina. — Proszę tak nie mówić!
Orokuen pytająco zerknął na Faramira; ten tylko rozłożył ręce:
„Jak chcesz, to się z nią sprzeczaj…”
— Przeskakujemy palisadę, czy spróbujemy otworzyć bramę?
— Ani jedno, ani drugie, książę. Dziedziniec zapchany teraz Białymi, wszyscy są na posterunkach i wytrzeszczają na wszystko gały — więc nie przeskoczymy. Spróbujemy zwiać przez podziemny korytarz.
— Ten, który się zaczyna w piwnicy z winami?
— Innego tu chyba nie ma. Beregond powiedział panu o nim?
— Oczywiście. Wiem, że zamykające go drzwi otwierają się na zewnątrz, a zamykają od wewnątrz, tak więc stamtąd nie da się ich otworzyć, jak każde takie sekretne wyjście z twierdzy. Przed wejściem do piwnicy zawsze stoi warta: wino to wino, więc niby jest to usprawiedliwione. Gdzie przechowywane są klucze Beregond nie wiedział, a bał się wypytywać. Tak więc znaleźliście do nich klucze?
— Nie, nie znaleźliśmy — obojętnie odpowiedział Cerleg.
— Po prostu spróbuję otworzyć zamek.
— Jak?
— Tak samo jak otworzyłem waszą komnatę i kilka innych zamków po drodze. W ten sam sposób przyjdzie sforsować zamek drzwi do piwniczki z winami. Nawiasem mówiąc, to właśnie będzie najbardziej niebezpieczny moment: grzebanie się z drzwiami piwnicy, gdy będziemy na widoku. Ale jeśli bez hałasu zlikwidujemy wartownika i szybko je otworzymy trzy czwarte problemu będzie załatwione. Pan, książę, w swoim nowym mundurze staje na warcie, jak gdyby nic się nie stało, a my z Eowina i nieszkodliwym już wartownikiem chowamy się we wnętrzu, a wtedy spokojnie, bez krzątaniny mogę zająć się drzwiami do podziemnego korytarza.
— Ale ten zamek nie będzie łatwo otworzyć.
— Nie sądzę. Na pewno jest bardzo trwały i masywny, żeby nie dało się go wyłamać, a to znaczy, że nie będzie skomplikowany. Dobra, na koń! Wziął pan palantir, książę? Musimy zdążyć, póki Biali miotają się po dziedzińcu — przecież ciągle jeszcze czekają tam na mnie — a przed piwniczką jest tylko jeden wartownik.
— Poczekajcie! — odezwała się Eowina. — A Beregond? Nie możemy go przecież zostawić!
— Więc Beregond został aresztowany? Nie wiedzieliśmy…
— Tak, dopiero co. Wszystko o nim wiedzą. Cerleg zastanawiał się tylko kilka sekund:
— Nie, to się nie uda. Nie wiemy, gdzie go trzymają, i stracimy zbyt dużo czasu na poszukiwania. Grager dziś w nocy wyłapie wszystkich ludzi Geparda z Osady — tak więc, gdy uwolnimy księcia, to jutro wymienimy ich na Beregonda. A jeśli nie wyciągniemy księcia, to i tak go nie uratujemy.
— Ma rację, Eowino. — Faramir zaciągnął sznury plecaka z palantirem i zarzucił go na ramiona. — Ruszajmy, w imię Eru!
Dunadan strzegący piwniczki zmierzył wzrokiem obszerną mroczną salę. Z lewej strony główne wejście do budynku fortu, z prawej na podobieństwo wachlarza rozchodziły się trzy pary głównych schodów, prowadzących do obu skrzydeł — północnego i południowego, i do sali Rycerskiej. Dziwny, zaiste, pomysł — ukryć wejście do podziemi nie w jakimś przytulnym zakątku budowli, a w tym ogólnym „przedpokoju”… Zresztą, dziwne i nienaturalne było w samym Ithilien absolutnie wszystko. Począwszy od księcia, co to księciem nie jest i nie wiadomo kim jest, kończąc na zwyczajach w ich Białym Oddziale: gdzie to widziane, żeby oficerowie udawali kaprali i szeregowych? Dobra, niech się utajniają przed wrogami, przed wszystkimi tymi miejscowymi terrorystami, co to ich nikt na oczy nie widział, ale przed sobą?! Niby pod jednymi pagonami służymy, a nie wiemy, że kapral Gront w rzeczywistości jest kapitanem, a nasz porucznik, jego miłość sir Elward, to w ogóle „szeregowiec”. Śmiech na sali, ale przecież ci, z Tajnej Straży, o sir Elwardzie pewnie i do tej chwili nic nie wiedzą. Tak nam mówiono podczas instruktażu — Tajna Straż ma swoje zadania, a dunedaińska lejbgwardia Jego Królewskiej Mości, swoje… Nie wiem, może szpiclom takie porządki są jak miód na serce, ale prawdziwemu żołnierzowi jak sól na ranę. Jak tak dalej pójdzie, to jeszcze się okaże, że najważniejszy tu jest jakiś kucharz albo kamerdyner. To dopiero będzie zabawa…
Wartownik uśmiechnął się do swoich myśli, a potem drgnął — w niedobrej, jakby gęstniejącej w ciemnych kątach ciszy bezludnego fortu, głuchym echem odbijały się kroki dwojga zbliżających się ludzi. Zobaczył ich po kilku sekundach — po schodach północnego skrzydła szybko, niemal biegiem, schodzili szeregowy i kapral. Kierowali się prosto do wyjścia i wyglądali na zaniepokojonych w najwyższym stopniu. Po wsparcie biegną, czy jak? Kapral niósł przy tym w wyciągniętych rękach plecak z jakimś okrągłym przedmiotem. Niemal zrównawszy się z wartownikiem, nie zwalniając, rzucili do siebie kilka słów i rozdzielili się: szeregowy kierował się do wyjścia, a kapral chyba postanowił pokazać Dunadanowi swoje znalezisko. Ciekawe, co tam ma? Wygląda jak odrąbana głowa…
Wszystko, co się porem zdarzyło, stało się tak nagle, że wartownik ocknął się, gdy jego ręce znalazły się w żelaznym uchwycie, a zza pleców kaprala wyłonił się szeregowy, w którym wartownik ze zdumieniem rozpoznał Faramira. Książę przyłożył mu do gardła ostrze.
— Piśniesz, a zabiję — cicho obiecał książę.
Dunadan przełknął ślinę, a jego twarz przybrała trupio żółtą barwę; po skroniach zaczęły spływać obfite strużki potu. Przebierańcy wymienili spojrzenia, a na ustach „kaprala” — o ponury Mandosie, to orokuen! — pojawił się pełen pogardy uśmieszek. Oto, masz elitę Zachodu… Uśmieszek ten, jak się okazało, był zupełnie bezpodstawny: chłopak naprawdę strasznie bał się śmierci, jednakże po kilku sekundach zwalczył słabość i wrzasnął: „Alarm!!!” — i to tak, że krzyk ten zaowocował odzewem i brzękiem broni w całym Emyn Arnen.
Skróciwszy jednym krótkim machnięciem ręki wrzask Dunadana, który bez jęku zwalił się na podłogę, orokuen odwrócił się do Faramira i posłał Jego Wysokości kilka słów, najłagodniejszym z których było „popapraniec”. Jego Wysokość przyjął to do wiadomości i przełknął: właśnie jego ni stąd, ni zowąd opętała delikatność, i to on nalegał, by tylko wystraszyć wartownika, nie „wycinając” go, jak chciał Cerleg. „Humanizm” wyszedł im bokiem — żołnierz i tak zaliczył przeznaczoną mu pierwotnie kombinację złamań i wewnętrznych wylewów, tyle że już zupełnie bez sensu, gdyż ich położenie stało się beznadziejne.
Na analizy czasu zresztą nie było. Cerleg błyskawicznie zerwał z wartownika czarną pelerynę, cisnął ją nadbiegającej Eowinie i ryknął, wskazując drzwi do piwnicy: „Stajecie tam oboje! Miecze na baczność!”, a sam błyskawicznie wywlókł Dunadana na środek pomieszczenia. Grupa sześciu żołnierzy, która wpadła przez drzwi po kilku sekundach, zastała tylko świeże ślady dopiero co zakończonej potyczki: posterunek przy drzwiach piwniczki na swoim miejscu — gotowy do odparcia powtórnego ataku, jeden Dunadan na podłodze, klęczący przy nim kapral, ledwie zerknąwszy na nich, władczo wskazał południowe schody i ponownie pochylił się nad rannym. Żołnierze pomknęli, gdzie im kazano, tupiąc buciorami i omal nie zahaczywszy orokuena pochwami mieczy. Uciekinierzy mieli kilka sekund czasu na oddech.
— Przebijamy się do palisady? — Książę wyraźnie chciał złożyć gdzieś tu swoją szlachetną głowę.
— Nie. Działamy według pierwotnego planu. — Z tymi słowami Cerleg wyjął swoje narzędzia i zaczął spokojnie badać zamek.
— Ale oni od razu zrozumieją, czym my się tu zajmujemy!
— Aha… — Wytrych wszedł w dziurkę i zaczął obmacywać zasuwy.
— A co wtedy?
— Zgaduj do trzech razy, filozofie!
— Bić się?
— Zuch… Ja będę pracował, a wy mnie brońcie. Tak powinny wyglądać stosunki między naszymi klasami…
Książę nie wytrzymał i roześmiał się: ten osobnik zdecydowanie mu się spodobał. Ale w tej samej chwili przestało im być wesoło. Pauza skończyła się w taki sposób, jaki był do przewidzenia: z południowych schodów wróciła para skonsternowanych Dunedainów.
— „Kogo mamy szukać, panie kapralu?” — a w drzwiach pojawiły się sylwetki prawdziwych kaprali Białego Oddziału. Ci od razu zrozumieli, co się dzieje i zaczęli wrzeszczeć: „Stój!!! Rzucić broń!” — i wszystko inne, co w takich razach przyjęte jest wrzeszczeć.
Cerleg tymczasem rozpaczliwie gmerał w zamku, nie zwracając uwagi na to, co się działo za jego plecami. Toczący się tam dialog można było przewidzieć bez najmniejszego trudu:
— Oddaj miecz, Wasza Wysokość!
— A spróbuj odebrać!
— Hej, a kto tam jeszcze jest?
Obejrzał się więc tylko raz — gdy usłyszał za sobą brzęk ścierających się kling. Trójka Białych kaprali natychmiast uskoczyła do tyłu; jeden z nich, krzywiąc się z bólu, krył pod pachą prawy nadgarstek, a jego broń walała się na podłodze — „magiczny krąg” z mieczy Faramira i Eowiny, jak na razie był skuteczny. Książę z kolei, nie miał okazji zerkania na drzwi. Najeżony stalą półokrąg szybko się zwierał — sfora, która zapędziła w kąt jelenia. Jednakże po jakimś czasie usłyszał za plecami metaliczny szczęk, a potem dziwny śmiech Cerlega.
— Co tam, kapralu?
— Wszystko dobrze. Po prostu śmieszy mnie ta sytuacja: książę Gondoru i siostra króla Rohanu, nie szczędząc życia, osłaniają jakiegoś orokuena…
— Rzeczywiście zabawne. A jak inne sprawy?
— W porządku. — Z tyłu rozległo się skrzypienie zardzewiałych zawiasów i powiało stęchłym powietrzem. — Idę sprawdzić, a wy tu powstrzymajcie ich, póki nie dam wam znaku.
Biali tymczasem wnieśli dokoła nich prawdziwy częstokół, po czym zamarli. W ich działaniu książę dojrzał prawdziwą konsternację: „Do licha, a gdzie Gepard i inni dowódcy?” Ale nie miał złudzeń: otaczający ich nie atakują tylko dlatego, że nie mają pojęcia o istnieniu podziemnego korytarza. W końcu pojawił się obok nich szeregowiec z białą wstążką na rękawie i złożył przed Faramirem wyszukany ukłon:
— Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość. Jestem sir Elward, porucznik dunedaińskiej lejbgwardii. Może uzna pan za stosowne oddać miecz mnie?
— A w czym to jest pan lepszy od innych?
— Być może Tajna Straż dopuściła się pewnych działań, które uznał pan za uwłaczające swojej czci. W takim razie lejbgwardia Jego Królewskiej Mości w mojej osobie wyraża najgłębsze ubolewanie i gwarantuje, że nic podobnego nie będzie miało miejsca w przyszłości, a winni zostaną przykładnie ukarani. Wtedy moglibyśmy uznać ten fatalny incydent za niebyły.
— Ryba nie pływa tyłem, poruczniku. Ja i Jej Wysokość postanowiliśmy, że wyjdziemy z fortu jako ludzie wolni, albo umrzemy.
— Nie pozostaje mi nic innego, jak rozbroić was siłą.
— No to działaj, poruczniku. Tylko ostrożnie, bo się możecie naciąć…
Tym razem napór był poważniejszy. Jednakże do czasu, kiedy obie strony nie przekroczyły pewnej granicy, przewaga była po stronie pary książęcej: Eowina z Faramirem bez wahania kłuli napastników w kończyny, na co ci na razie się nie decydowali. Po jakimś czasie w szeregach atakujących było już trzech lekko rannych, przez co atak ich zamarł. Dunedainowie działali niechętnie i coraz częściej oglądali się na swojego porucznika — niechże padnie jakiś wyraźny rozkaz, diabli by to wzięli! Ciąć ich, czy jak? Ludzie z Tajnej Straży przewidująco zajęli miejsca w tylnych szeregach, pozostawiwszy inicjatywę i odpowiedzialność sir Elwardowi, ponieważ sytuacja najwyraźniej układała się tak, że gdzie nie popatrzeć — plama.
I oto, gdy Faramir już w myślach gratulował sobie, jak szczęśliwie zyskiwali czas dla Cerlega, ten nagle pojawił się obok nich, ściskając w ręku jatagan, i oświadczył głosem zupełnie bez życia:
— Tam jest nowiutki umbarski zamek, książę. Nie dam rady go otworzyć. Tak więc, proszę się poddać, póki nie jest za późno.
— Już jest za późno — odciął Faramir. — Czy możemy jakoś uratować ci życie?
— Nie sądzę — pokręcił głową orokuen. — Mnie to już na pewno nie będą brali do niewoli.
— Eowino!
— Staniemy przed Mandosem ręka w rękę, kochany. Cóż może być wspanialszego?!
— No, to się przynajmniej zabawimy na koniec. — Z tymi słowami Faramir beztrosko ruszył na szyk Białych, właśnie tam, gdzie stał sir Elward. — Trzymaj się, poruczniku! Przysięgam na strzały Oromego, zaraz spryskamy swą krwią cały mundur waszego pana — ale tak, że przez wieki tego nie zmyje!
A kiedy salę wypełnił dźwięk kling i wojownicze okrzyki — ponieważ teraz walka szła już na całego i wiadomo było, że zaraz pojawią się pierwsze śmiertelne ofiary — skądś z tyłu, od północnych schodów rozległ się głos, niby niezbyt głośny, ale wpijający się w świadomość wszystkich walczących:
— Powstrzymajcie się wszyscy! Faramirze, proszę cię, wysłuchaj mnie!
Coś takiego było w tym głosie, że bitwa rzeczywiście zamarła na kilka mgnień oka, i Gepard w cudzej pelerynie opierający się lewą ręką na czymś udającym kulę, a prawą na ramieniu kaprala Białych, dotarł do środka sali. Zatrzymał się pośród zaskoczonej rzeszy walczących, a wtedy znowu rozbrzmiał jego władczy głos:
— Uciekaj, Faramirze! Szybko!
Ciśnięty ręką kapitana niewielki błyszczący przedmiot uderzył w pierś Cerlega i zdumiony kapral podniósł z podłogi sprytny, dwustronny klucz do umbarskiego zamka.
I w tej chwili skończyło się oszołomienie! Faramir z Eowiną, na komendę orokuena błyskawicznie wycofali się ku drzwiom, on sam rzucił się do piwnicy, a sir Elward, do którego w końcu dotarło, co się dzieje, zakrzyknął:
— Zdrada! Przecież zaraz uciekną przez podziemny korytarz! Przez kilka sekund porucznik zastanawiał się nad sytuacją, a potem, podjął decyzję i, wskazując księcia mieczem, wypowiedział sakramentalne: „Zabijcie go!” Sytuacja stała się poważna. Od razu stało się jasne, że Eowiną nie wytrzyma dłużej niż kilka minut. Dziewczyna, należy odnotować, fechtowała się wspaniale, może nawet lepiej od księcia, po prostu dunedaiński miecz nie leżał jej w ręku, gdyż był zbyt ciężki. Oboje już zarobili po lekkiej ranie, on w prawy bok, ona w lewe ramię, gdy z tyłu rozległo się:
— Droga wolna, książę! Wycofujcie się po kolei w przejście między beczki. Plecak jest u mnie!
Po kilku sekundach książę, zaraz za Eowiną, pojawił się w piwnicy. Stojąc na progu zadał udane pchnięcie atakującemu go Dunadanowi, po czym wydłużył dystans i teraz szybko wycofywał się w mrok, w wąską szczelinę między ustawionymi na sobie w trzy poziomy puste beczki.
— Szybciej, szybciej! — rozległ się jakby z góry głos Cerlega. W przejściu już pojawiły się sylwetki Białych — wyraźnie widocznych na tle oświetlonego otworu drzwi, i nagle z przodu rozległ się głuchy, podobny do lawiny drewniany grzechot i nastał kompletny mrok — od wejścia nie dochodził już najmniejszy promień światła. Faramir najpierw zamarł, kiedy nagle obok niego pojawił się orokuen, chwycił go za rękę i pociągnął gdzieś w mrok. Ramiona księcia zaczepiały o ścianki przejścia, z tyłu rozległy się wrzaski i przekleństwa Dunedainów, a od przodu, z ciemności, nawoływała ich zaniepokojona Eowina:
— Co tam się dzieje, Cerlegu?
— Nic szczególnego. Po prostu rozhuśtałem beczki z górnego poziomu, zrzuciłem na nich i zawaliłem przejście. Mamy teraz co najmniej minutę przewagi.
Dziewczyna czekała na nich przy niewielkich, choć niezwykle grubych drzwiach prowadzących do wąskiej i niskiej mniej więcej na pięć stóp ziemnej galerii. Dokoła panował gęsty mrok i nawet orokuen mało co odróżniał.
— Eowino, naprzód, i to żwawo! Tylko proszę palantir zabrać… A pan, Faramirze, proszę mi tu pomóc… Gdzie to jest, do diaska?
— Czego tam szukasz?
— Belki. Niewielka belka, jakieś sześć stóp. Mieli ją przywlec do drzwi ludzie Gragera… Aha! Jest! Zamknął pan drzwi, książę? Teraz podeprzemy je belką… Proszę tędy się przecisnąć. Tu zaprzemy i… w dołek… Chwała Jedynemu, podłoże drewniane więc będzie trzymało jak trzeba.
Po kilku sekundach drzwi zaczęły drżeć po ciosami. Zdążyli w ostatniej chwili.
A na powierzchni, w Emyn Arnen, miała miejsce gwałtowna słowna przepychanka. Blady z gniewu sir Elward wrzeszczał na szefa kontrwywiadu:
— Jesteś aresztowany, Gepard, czy jak tam cię zwą! I miej na uwadze, bydlaku: u nas, na Północy, zdrajców wieszamy za nogi, tak, by przed śmiercią mieli czas na zastanowienie się…
— Zamknij się, bałwanie, i bez twoich krzyków rzygać się chce — machnął ręką zmęczony kapitan. Przycupnąwszy na stopniu schodów i zamknąwszy oczy, cierpliwie czekał aż założą mu na stopę coś na kształt łubków. Chwilami przez jego twarz przebiegał skurcz bólu: zmiażdżenie stopy to rzecz naprawdę straszna.
— W sumie, jesteś aresztowany — znowu zaczął Dunadan. Popatrzył na oficerów Tajnej Straży, stojących półokręgiem za swoim dowódcą, i nagłe poczuł strach — a nie było go łatwo wystraszyć. Siedem postaci zamarło w dziwnych pozach, a ich oczy, zazwyczaj ciemne i puste jak wyschnięta studnia, nagle wypełniła purpurowa jasność, jak oczy drapieżnika.
— Nie, nie, nawet nie myślcie — odwrócił się do swoich ludzi Gepard i purpurowe jarzenie natychmiast znikło, jakby go tam nigdy nie było. — Niech uważa mnie za aresztowanego, skoro będzie spokojniejszy. Do pełni szczęścia brakuje nam jeszcze tylko rzezi wewnątrz Białego Oddziału…
W tej samej chwili z dziedzińca fortu doszedł ich gwar głosów, potem drzwi otworzyły się i, w towarzystwie zupełnie oszołomionych wartowników, wszedł człowiek, którego najmniej się można było tu spodziewać.
— Grager… — odezwał się oszołomiony sir Elward. — Jak śmiesz pojawiać się tu? Nikt panu nie dawał gwarancji bezpieczeństwa.
— Gwarancje bezpieczeństwa — uśmiechnął się baron — potrzebne są teraz nie mnie, a wam. Przyszedłem tu na polecenie mojego suzerena, księcia Ithilien — oświadczył z naciskiem. — Jego Wysokość zgadza się zapomnieć wszelkie zło i to już mu wyrządzone, i to, które zamierzaliście wyrządzić mu w przyszłości. Więcej nawet — książę ma plan, który pozwoli Jego Królewskiej Mości zachować twarz, a wam osobiście — głowy na szyjach.
Ranek tego dnia był cudowny, a akwarelowy błękit gór Ephel Duath — co za dureń nazwał je Górami Cienia! — tak przejrzysty, że ich zaśnieżone szczyty wydawały się być szybującymi nad szmaragdowym runem Ithilien. Wznoszący się na szczycie sąsiedniego wzniesienia Emyn Arnen stał się na ten czas właśnie tym, czym widzieli go jego budowniczowie — nie twierdzą, a czarownym leśnym schronieniem. Promienie wschodzącego słońca cudownie przekształciły łąkę na skraju Osady — obfita rosa, wcześniej zaciągająca ją szlachetnym matowym srebrem, nagle rozjarzyła się niezliczonymi, szczodrze rozsypanymi po łące brylancikami: zapewne majowy świt zaskoczył gnomy, zbierające się tu na swe nocne narady, i teraz te rzuciły się do kryjówek w norach polnych myszy, w panice porzuciwszy rozłożone wcześniej skarby.
Zresztą, u tych trzech czy czterech setek ludzi, w większości wieśniaków i żołnierzy, którzy zebrali się w owym czasie na łęgu, omawiana rosa raczej nie wywoływała pozytywnych skojarzeń, nie mówiąc już o poetyckich, ponieważ przemokli przez nią do suchej nitki, i teraz ledwo powstrzymywali szczekanie zębów z zimna. Nikt jednakże nie odchodził, przeciwnie — ludzi ciągle przybywało. Do mieszkańców Osady dołączali teraz ludzie z odległych wsi: wiadomość o tym, że w nocy Biały Oddział popuszcza Emyn Arnen, przekazując swe obowiązki ponownie uformowanemu Pułkowi Ithilien, rozniosła się z zupełnie niewyobrażalną szybkością po całej okolicy, a żaden człek nie zamierzał opuścić takiego widowiska. Teraz wpatrywali się w dwa znieruchomiałe naprzeciwko siebie szyki — czarny i zielony, na oficerów adresujących ku sobie skomplikowane ruchy obnażonych mieczy („Posterunek przekazany” — „Posterunek przyjęty”), i — dziwna sprawa! — po raz pierwszy czuli się nie przesiedleńcami z Gondoru, Arnoru czy Belfalas, a Ithilieńczykami.
Książę Ithilien był nieco blady i w siodle, jak odnotowywali w duchu znawcy, nie czuł się przesadnie wygodnie. Zresztą, bladych obliczy z mętnymi spojrzeniami było sporo również w szeregach Białego Oddziału. („Oj, chło-opy, czuje serce moje, że balowali dzisiaj w nocy w zamku do utraty pulsu…” „A jak! Od tych trzech Białych, w tylnym szeregu z prawej — zajeżdża tak, że można od razu pląsać. Ledwo na nogach stoją, biedni”.) Faramir tymczasem podziękował Białemu Oddziałowi za wierną służbę, uroczyście pożegnał się z oficerami swej osobistej ochrony i zwrócił się z przemową do ludu:
— Dziś — powiedział — uroczyście odprowadzamy do domów przyjaciół, którzy przyszli nam z pomocą w najtrudniejszym czasie — gdy młoda ithilieńska kolonia była bezbronna wobec hord łaknących krwi goblinów i wilkołaków. Odważnym Strażnikom Cytadeli kłaniamy się za to czapką do ziemi!
„Słyszysz, kumie — stada goblinów… Widziałeś kiedy choć jednego, choć z daleka?” „No, ja tam nie widziałem, wiadomo, ale są ludzie, którzy powiadają, że na Wydrzym Potoku nie tak dawno…”
— Pamięć o tej pomocy na zawsze pozostanie w naszych sercach — tak samo, jak księstwo Ithilien na zawsze pozostanie wasalem Odrodzonego Królestwa, jego tarczą za Anduiną. Jednakże będziemy bronić Królestwa według swego planu: nie mieszkamy w Anorien, a za Wielką Rzeką, dlatego musimy pozostawać w pokoju i zgodzie ze wszystkimi tutejszymi narodami — czy to się komu podoba czy nie.
„O czym on mówi, kumie?” „No-o… Ja tak rozumiem, że tego… na przykład trolle w Górach Cienia. Powiadają, że mają tam żelazo w cenie błota, ale z drewnem jest bardzo u nich mizernie…” „No, jak tak, to zgoda…”
— Jednym słowem, Jego Wysokość król Gondoru i Arnoru, trzykrotne — niech żyje!
„Dziwne to, kumie…” „Ty lepiej patrz, baranie. Tam z prawej już beczki wytaczają! Na krzywy pysk, można i za Jego Wysokość… Hur-r-r-ra!”
Goniec z Minas Tirith — porucznik dunedaińskiej lejbgwardii pojawił się na łące, gdy ceremonia trwała w najlepsze. Jego koń był pokryty pianą i ciężko pracował zapadniętymi bokami. Sir Elward, skręcony w precla przez ludzi z Tajnej Straży („Prosimy się uśmiechać, sir! Przecież powiedziałem — uśmiechać!”) i teraz bezsilnie przyglądający się tej niesłychanej zdradzie — poddaniu bez walki kluczowej twierdzy — poderwał się, a w sercu jego zatliła się nadzieja: Jego Królewska Mość w jakiś sposób dowiedział się o buncie i wysłał do Białego Oddziału rozkaz zgarnięcia tych po trzykroć zdrajców, od Faramira po Geparda… Niestety, pakiet był rzeczywiście od Aragorna, ale adresowany do kapitana Tajnej Straży. Ten od razu złamał pieczęć z Białym Drzewem i pogrążył się w czytaniu. Następnie niespiesznie złożył depeszę i z dziwnym uśmieszkiem wyciągnął dłoń do sir Elwarda:
— Proszę przeczytać, poruczniku. Sądzę, że to pana zainteresuje.
List był szczegółową instrukcją, jak ma Biały Oddział działać w nowych okolicznościach. Aragorn napisał, że dla zachowania status quo należy wykryć bazy Pułku Ithilien i zniszczyć je za jednym zamachem tak, by nie uszedł ani jeden człowiek. Operacja winna być wykonana błyskawicznie i w ścisłej tajemnicy, a komu przypisać ten straszliwy mord — górskim trollom, goblinom czy osobiście Mordorowi — to już jak kapitan uzna. Ale!!! Jeśli istnieje choćby cień wątpliwości, co do sukcesu podobnego typu operacji — może na przykład minął dogodny czas i Ithilieńczyków jest tylu, co Białych — to nie należy wykonywać operacji. Należy wówczas udać, że to, co się stało, było planowane i akceptowane przez króla, po czym oddać Emyn Arnen oficerom Pułku Ithilien w zamian za potwierdzenie przez Faramira przysięgi wasala. Sam zaś Biały Oddział wracać ma do Minas Tirith, pozostawiwszy tylko na miejscu siatkę szpiegowską. Jego Wysokość jeszcze raz powtórzył, że życie Faramira musi być zachowane w dowolnych okolicznościach; tych zaś, którzy — świadomie czy nieumyślnie — sprowokują otwartą walkę między Białymi i Ithilieńczykami, co natychmiast doprowadzi do partyzanckiej wojny w księstwie i zacznie kruszyć jedność Odrodzonego Królestwa, czeka egzekucja za zdradę państwową. Krótko mówiąc: po pierwsze, „zacząłeś robić — rób tak, żeby nie wstał” i po drugie, „jeśli nie masz pewności — nie wyprzedzaj”.
„Na świecie jest mnóstwo władców — pisał w postscriptum Jego Wysokość — którzy uwielbiają nadawać swym rozkazom postać aluzji, by mieć potem możliwość schowania się za plecami bezpośredniego wykonawcy — »zostałem źle zrozumiany«. Tak więc, Elessar z rodu Walandiia nie należy do nich: zawsze bierze odpowiedzialność za siebie i nazywa rzeczy po imieniu, a w jego rozkazach zawarte jest to jedynie, co się w nich zawiera. Jeśli zatem w Białym Oddziale znajdą się oficerowie, którzy — mając więcej chęci działania niż rozumu — przyjmą kategoryczne zakazy za zawoalowane życzenia władcy, to kapitan Gepard zobowiązany jest do zneutralizowania owych oficerów za wszelką cenę”.
— Jak pan widzi, zachowując panu życie w toku nocnych potyczek, w pewnym sensie naruszyłem polecenie Króla.
— Więc pan wiedział o rozkazie już wcześniej? — Sir Elward patrzył na Geparda z zabobonnym strachem.
— Przecenia pan moje możliwości. Po prostu w odróżnieniu od pana potrafię przewidywać poczynania w danej kombinacji przynajmniej na dwa ruchy do przodu.
— Odchodzą! Patrzcie, naprawdę odchodzą! — westchnął Grager, odprowadzając spojrzeniem rozciągniętą na szlaku Osgiliath kolumnę Białych; palce lewej ręki na wszelki jednak wypadek trzymał skrzyżowane w szczególny sposób — „żeby nie zapeszyć”.
— Ja, jeśli mam być szczery, do ostatniej chwili nie wierzyłem, ciągle czekałem, że wykręcą jakiś podły numer… Wasza Królewska Mość jest geniuszem!
— Po pierwsze, nie Wasza Królewska Mość, a Wasza Wysokość. I proszę mieć na uwadze, baronie, że żarty na ten temat zupełnie mnie nie bawią…
— Przepraszam, Wasza Wysokość.
— Zresztą — Faramir, uśmiechając się lekko, powiódł spojrzeniem po zebranych dokoła żołnierzach Pułku Ithilien — wszystkim wam zezwalam na zwracanie się do mnie — ze względu na starą znajomość — „mój kapitanie”. Przywileju tego, rzecz jasna, nie dziedziczy się. A teraz, panowie, Jej Wysokość odprowadzi was do zamku, gdzie już nakryto do stołu i odkorkowano najlepsze wino. My, z panami oficerami i… eee… gośćmi ze Wschodu, dojdziemy do was za jakieś dziesięć minut. Tak więc, co to pan onegdaj, baronie Grager, tak się radował: „odchodzą, odchodzą”. Naprawdę pan tak sądzi?
— Na pewno nie, mój kapitanie. Ich sieć szpiegowska…
— No właśnie. Co teraz z nimi zrobimy?
— Nic, Wasza Wysokość.
— Proszę mi to wyjaśnić…
— Z przyjemnością. Nie ma sensu oddawać pod sąd wykrytych przez nas ludzi Geparda: skoro Ithilien jest i był wasalem Gondoru, to i w ich pracy na rzecz monarchy Odrodzonego Królestwa nie ma cech przestępstwa. Czasem w podobnych wypadkach szpiega po cichu się likwiduje, ale to skrajne przypadki, ponieważ tym samym oznajmimy Minas Tirith, że znajdujemy się z nimi w stanie jeśli nie wojny, to jawnej wrogości. I, w końcu, najważniejsza sprawa: jestem niemal pewien, że ich sieć nie jest nam znana do ostatniego człowieka. Jeśli wyłapiemy tylko tę znaną nam jej część, to pozwolimy w przyszłości spokojnie pracować pozostawionym agentom. A jeśli nle ruszymy nikogo, to nie zdołają określić, co nam właściwie wiadomo, i wtedy oni — według prawideł konspiracji — będą musieli wychodzić z założenia, że cała sieć jest „zaświetlona”. Sądzę, że jeśli nawet nie postawią na niej krzyżyka, to na długo „zakonserwują”. W każdym razie, ja na ich miejscu nie zbliżałbym się do takiej podejrzanej sieci na trzy strzały z łuku.
— Dobrze, teraz to wszystko jest na pańskiej głowie, baronie Grager. Dostaje pan awans na kapitana i odpowiednie pełnomocnictwa.
— Oho! — roześmiał się Tangorn. — Widzę, książę, że odbudowa państwa Ithilien nie odbywa się zwyczajnym trybem: pierwszą instytucją jego stanie się kontrwywiad…
— Jak się żyje między wilkami… — wzruszył ramionami Faramir. — Ale, to chyba nie interesuje naszych gości. Gdzie pan jest, Cerlegu? Muszę przyznać, że jestem w pewnej konsternacji: za dzisiejsze nocne wyczyny powinniście bezwarunkowo zostać pasowani na rycerza, ale natychmiast powstanie przy tym niezmierzona liczba formalnych perturbacji. Nie wiem przy tym, czy wojownikowi w ogóle potrzebny jest do czegoś tytuł gondorskiego rycerza?
— Zupełnie do niczego, Wasza Wysokość! — pokiwał głową Cerleg.
— No właśnie… Nie zostaje nam zatem nic innego, jak wziąć przykład ze starych legend: proście o wszystko, czego chcecie, kapralu! Ale miejcie na uwadze, że córek na wydaniu na razie nie przewiduję, a w szkatule książęcej… Ile tam mamy Beregondzie?
— Sto trzydzieści sześć złotem, Wasza Wysokość.
— N-no tak… Nie zaimponuje nikomu ten skarbiec. Zapewne musicie się zastanowić, kapralu? Ach, właśnie! Jeszcze jeden mam dług: za uratowanie tego szlachetnego pana.
— Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość… — zająknął się orokuen. — Ale my… jakby to powiedzieć… wszyscyśmy razem, to i prośba będzie wspólna. Lepiej niech Waszej Wysokości wszystko opowie baron Tangorn: proszę uważać, że przekazałem swoje prawo jemu…
— Ach tak? — Książę z wesołym zdumieniem przyjrzał się całej trójce. — Im dalej, tym ciekawiej. Prośba, mam rozumieć, konfidencjonalna?
— Tak, Wasza Wysokość.
— Jeśli się znam na tych sprawach, to mowa będzie o palantirze zaczął Faramir, gdy odjechali na jakieś dwadzieścia kroków. Na obliczu księcia nie został nawet ślad poprzedniej wesołości.
— Już się pan domyślił, książę?
— Nie jestem durniem. Gdyby było inaczej, to po co prosilibyście, bym go zabrał podczas ucieczki? Po prostu nie przyszło mi do głowy, że jesteście z tymi ludźmi w jednej kompanii… Teraz przyjdzie mi oddać magiczny kryształ w ręce Mordorczyków. W niezłą historię się wpakowałem z pańskiej lekkiej ręki, nie ma co…
— To nie jest tak, Wasza Wysokość. Haladdin nie znajduje się obecnie na służbie Mordoru, działa z własnej woli i, ośmielam się twierdzić, w interesach całej cywilizacji Sródziemia… Smutne jest tylko to, że nie mam prawa wprowadzić Waszej Wysokości w istotę narzuconej mu misji i proszę, żeby Wasza Wysokość uwierzył mi na słowo.
— Ja nie o tym mówię — machnął ręką Faramir. — Przecież wiesz, że zawsze ci ufałem. W niektórych sprawach nawet więcej niż sobie. Chodzie coś innego: a nie okaże się, że wy — cała trójka — w rzeczywistości jesteście tylko czyimiś marionetkami i ten ktoś tylko wygarnia żar waszymi rękami? Przeanalizuj sytuację jeszcze raz, ale nie jako druh Haladdina i Cerlega, tylko jako zawodowy wywiadowca…
— Analizowałem już wielokrotnie i oto, co mogę powiedzieć: nieważne, kto wszczął to wszystko, Haladdin będzie prowadził tylko własną grę, a ten człowiek — proszę mi uwierzyć — jest niesamowicie odporny na złamanie, choć na oko tego nie widać. I jeszcze jedno: lubię go po prostu jako człowieka i uczynię wszystko, by dopomóc mu w zwycięstwie.
— Dobrze — mruknął książę po chwili namysłu. — Uważajmy, że mnie przekonałeś. Tak więc, jakiej konkretnie pomocy spodziewacie się z mojej strony?
— Po pierwsze, proszę przyjąć moją rezygnację — zaczął baron, a widząc zdumiony wzrok Faramira, dokończył: — Przyjdzie mi na jakiś czas zasiąść w Umbarze. Wolę tam przebywać w charakterze osoby prywatnej, żeby przypadkiem nie postawić w niewygodnej sytuacji Waszej Wysokości…
Jej Królewska Mość, Królowa Gondoru i Arnoru! — przemówił mistrz ceremonii i rozpłynął się bez śladu w powietrzu, jakby go tu w ogóle nie było. Pałacowa służba posiada, prócz doświadczenia, dodatkowo nadnaturalne wyczucie. Aragorn miał stalowe nerwy — zawód kondotiera zobowiązuje — i prawdziwe swe uczucia, gdy ktoś w jego obecności wypowiadał „Jej Wysokość Królowa”, ukrywał znakomicie, ale kto go tam naprawdę wie… Wyczuwa, szelma, że za każdym razem w takim przypadku rodzi się u Jego Królewskiej Mości Elessara Kamienia Elfów przelotna jak powiew wietrzyka ochota: albo oddać wypowiadającego owe słowa pod opiekę chłopców z Tajnej Straży (odstukać w nie malowane drewno), albo po prostu wyjąć z pochwy Andurii i dokładniutko przeciąć mówiącego na pół — od ciemienia do kości ogonowej…
Bożeż ty mój, jaka ona jest piękna! W żadnym z ludzkich języków nie istnieją słowa zdolne opisać jej urodę, a same elfy słów nie potrzebują… Zresztą, nie o urodzie jako takiej mowa. Absolutna, zaprawdę gwiezdna. Ale niedostępność — oto ta smycz, na której prowadzono go pewną ręką przez wszystkie te lata, od chwili, gdy po raz pierwszy trafił do Złotego Lasu i spotkał tam — o, najzupełniej przypadkowo! — Arwenę Undomiel, córkę samego Władcy Elronda, Gwiazdę Wieczorną Imladris. Nikt nie wie, dlaczego elfy wybrały właśnie jego — jednego z niezliczonych dunedaińskich książąt. Zwłaszcza, że za księcia uważa siebie niemal każdy Dunadan, z niezachwianą pewnością wywodząc swój rodowód, jeśli nie wprost od Isildura, to na pewno od Earendura. Jakkolwiek było, Pierworodni nie pomylili się: nałożone na siebie zadanie Aragorn wykonał wspaniale.
A teraz patrzył na nią z zupełnie mu dotąd nie znanym uczuciem. Rozpaczą. Dalsza walka nie ma sensu, gdyż ileż można uganiać się za iluzją? Tak, czas na podsumowanie, a samego siebie okłamywać nie ma sensu. Tak więc, nieznany przywódca północnych tropicieli wygrał największą w historii Sródziemia wojnę, wstąpił na tron Odrodzonego Królestwa i stał się mimo wszystko najważniejszym pośród władców Zachodu — tyle, że do posiadania tej kobiety nie zbliżyło go to ani na krok.
— Czego chcesz ode mnie, Arweno? — Wiedział, że mówi nie to, co należy i nie tak, jak należy, ale nic nie mógł na to poradzić. — Skruszyłem Mordor i cisnąłem do twych stóp koronę Gondoru i Arnoru. Jeśli ci tego mało, rozszerzę granice naszego królestwa poza morze Rhun i Góry Wendotenijskie. Podbiję Harad i kraje Dalekiego Wschodu i uczynię cię Królową Świata, tylko wyraź życzenie!
— A czy ty sam tego nie chcesz?
— Już nie. Chcę tylko ciebie… Wiesz, wydaje mi się, że wtedy, w Dolnie, byłem ci bliższy, niż teraz…
— Zrozum — na jej obliczu pojawił się wyraz zmęczonego współczucia, jak u nauczycielki, nie wiadomo który już raz objaśniającej tępemu uczniowi reguły ortografii — nie mogę należeć do żadnego z ludzi, więc nie dręcz się niepotrzebnie. Przypomnij sobie historię księcia Valakara i królewny Vidumavi. Jak się to opisuje w waszych kronikach: „Gondorczycy uważali siebie za lepszego pochodzenia ludzi z Północy. Związek małżeński z niższą, choćby i sojuszniczą rasą uważany był za obrazę”. Wiadomo jak to się tam skończyło — wojną domową… A przecież z wyżyn mojego pochodzenia nie ma różnicy nawet między Isildurem i jakimś czarnoskórym wodzem z dalekiego Haradu… Ale i to jest niczym w porównaniu z najważniejszą rzeczą — wiekiem. Przecież ty dla mnie nie jesteś nawet dzieckiem, tylko maleństwem. Wszak nie nazwałbyś żoną trzyletniej dziewczynki — nawet gdyby wyglądała jak dorosła kobieta.
— Ach tak?
— Oczywiście. I zachowujesz się również jak rozpieszczone dziecko. Szybko nacieszyłeś się oznakami władzy królewskiej i oto zapragnąłeś nowej zabawki — Arweny, Gwiazdy Wieczornej Imladris. Pomyśl: nawet miłość chcesz otrzymać za garść cukierków — korony ludzkich królestw. Czyżbyś od tylu lat mając do czynienia z elfami, nie zrozumiał do tej pory, że nikt z nas nie pożąda władzy jako takiej? Uwierz mi — nie ma dla mnie różnicy między koroną Gondoru i tym oto pucharem — jedno i drugie, to tylko kawałki srebra ze szlachetnymi kamieniami…
— Tak, wygląda, że rzeczywiście jestem w porównaniu z wami dziecięciem. I oszukaliście mnie wtedy, w Złotym Lesie, właśnie jak dziecko.
— Oszukałeś sam siebie — spokojnie odparowała. — Przypomnij sobie, jak wyglądały sprawy.
Mgnienie oka — i ściany pałacowej sali przesłoniła srebrzysta mgła, z której wyłoniły się niejasne sylwetki lorieńskich mallornów, a on sam usłyszał rozbrzmiewający tuż obok miękki głos Elronda: „Być może z moją córką odrodzi się w Śródziemni panowanie Ludzi, ale, mimo mojej miłości do ciebie, powiem: Arwena Undomiel dla drobiazgów nie będzie zmieniała swego losu. Tylko król Gondoru i Arnoru może być jej mężem…” Głos Władcy zmienił się w bezgłośny szelest, i Aragorn ponownie zobaczył obok siebie Arwenę. Ta niedbałym ruchem dłoni przywróciła sali jej poprzedni wygląd.
— Powiedziane było właśnie tak, Aragornie, synu Arathorna. To jest najczystsza prawda — tylko król Arnoru i Gondoru może być mężem elfickiej księżniczki, ale czy obiecano ci, że na pewno nim będzie?
— Masz jak zwykle rację — uśmiechnął się krzywo Aragorn. — Dziecięciu, jakim jestem, do głowy by coś takiego nie przyszło: Władca Dolnu usiłuje wykręcić się ze swej obietnicy. Cóż, kruczki w kontrakcie wynaleźliście znakomicie, umbarscy adwokaci mogliby się od was wiele nauczyć…
— Zapłacono ci uczciwie za pracę — Odrodzonym Mieczem i tronem Odrodzonego Królestwa.
— Tak, tronem, którym nie dysponuję!
— Och, nie bądź obłudny. — Zmarszczyła nieco czoło. — Poza tym, świetnie wiedziałeś, że po wstąpieniu na tron otrzymasz elfickiego doradcę…
— Powiedz lepiej: namiestnika.
— Znowu przesadzasz… W końcu doradcą w Minas Tiriht jest nie byle kto, a ja, dzięki czemu w oczach poddanych wszystko wygląda na zwyczajny dynastyczny związek. A ty — ty wyobraziłeś sobie nie wiadomo co i postanowiłeś uzupełnić kolekcję swych dziewek o córkę elfickiego Władcy!
— Przecież wiesz, że to wszystko nie tak. — W jego głosie nie słychać już było niczego prócz zmęczonej pokory. — Kiedy w Złotym Lesie przyjęłaś z moich rąk pierścień Barahira…
— Ach, to… Chcesz mi przypomnieć historię Berena i Luthien? Zrozum w końcu: to nic więcej, jak tylko legenda, przy tym — ludzka legenda, która wśród elfów może wywołać tylko śmiech…
— Dziękuję za wyjaśnienie… Prościej mówiąc, dla was miłość człowieka i elfa to coś jak zoofilia, tak?
— Wiesz co, zakończmy tę głupią rozmowę… Dość słusznie przypomniałeś chwilę temu o konieczności dochowywania umów. Nie wydaje ci się, że drugi w ciągu ostatnich tygodni „nieszczęśliwy wypadek” człowieka z mojej świty, to lekka przesada?
— Ach, to masz na myśli…
— Właśnie to, mój drogi. A jeśli nagle wyobraziliście sobie, że Lorien nie zdoła obronić ludzi, którzy dla niego pracują, to damy twojej Tajnej Straży taką lekcję, że zapamięta ją na zawsze… Jeśli będzie miał kto zapamiętać.
— Muszę ci przypomnieć, moja droga — obudzona w nim złość pomogła mu wziąć się w garść. Jakby odetchnął solami trzeźwiącymi i pętający go urok stopniał. Dunadan znowu stał się sobą: białym polarnym wilkiem, który stanął przeciw stadu szakali — że jak na razie nie wy jesteście tu gospodarzami. Nazywajmy rzeczy po imieniu: gdyby twoja „świta” była prawdziwym poselstwem, to już dawno wszystkich usunięto by z kraju „za działalność niezgodną ze statusem dyplomatycznym”.
— Kiedyś cię zgubi ta twoja nadmierna pogoń za logiką, bo z niej wypływa przewidywalność. Nie zacząłbyś tak postępować, gdybyś nie był w wielkiej potrzebie, a to znaczy, że zamordowani zbliżyli się do czegoś nadzwyczaj tajnego i niezwykle ważnego. Pozostaje mi tylko wyjaśnić, czym właściwie zajmowali się w ostatnich dniach swego życia — powiedziała Arwena.
— No i jak? Są sukcesy?
— Och, jeszcze jakie! Jeśli można to nazwać sukcesami… My — przyznaję — patrzyliśmy przez palce na twoje zabawy z martwiakami. Szczerze mówiąc, nikt nie wierzył, że śmiertelny opanuje Zaklęcia Cienia w stopniu, który pozwoli przywołać ich do życia. Ale teraz postanowiłeś przejąć także ciemną wiedzę Mordoru — zbierasz, gdzie tylko się da owe zatrute odłamki i, jak się wydaje, w zadufaniu swoim wyobraziłeś sobie, że i to ci ujdzie płazem… Tak, nie przeczę: jesteś awanturnikiem najwyższej klasy, takiego w końcu wybieraliśmy i to spośród z wielu. Jesteś człowiekiem mądrym, aż do szaleństwa odważnym i całkowicie bezlitosnym — zarówno w stosunku do siebie, jak i innych. Wiem, że nic dla ciebie nie znaczy żonglowanie żywą kobrą, ale uwierz mi, że nigdy jeszcze — klnę się na komnaty Valinoru! — nie wszczynałeś tak niebezpiecznej zabawy, jak w tej chwili…
— Poza tym jestem jeszcze człowiekiem pragmatycznym. Sztuczka polega na tym, że dla was te zabawy są nie mniej zgubne, jak dla mnie i cieszę się, że w końcu zrozumiałaś jak wielkie jest niebezpieczeństwo. Tak więc, jestem gotów się wycofać, jak tylko otrzymam odstępne.
— Ho, ho! A jak wysoka jest cena?
— Znasz już cenę. Innej nie będzie.
Arwena w milczeniu odwróciła się i zaczęła odchodzić, niczym pionowy słoneczny promień przeszywający zakurzoną komnatę, i gdy odwróciła się na jego niezbyt głośny okrzyk „Poczekaj!”, to było to zwycięstwo kto wie czy nie większe od Pelennoru i Kormallen.
— Poczekaj — powtórzył i niedbale podrzucił w dłoni srebrny puchar, ten, który służył jej za obraźliwą ilustrację jego zainteresowania ludzkimi skarbami. Chwycił go i zmiął w garści jednym ruchem, jak papierek od cukierka; rubiny inkrustacji trysnęły spomiędzy palców jak krople krwi i z kościanym stukotem zaczęty skakać po marmurowej podłodze. — Klnę się na komnaty Valinoru — wolno powtórzył za nią — teraz też nie widzę różnicy między koroną Gondoru i pucharem. Wybacz, ale korony nie miałem pod ręką…
Z tymi słowami cisnął jej niedbale ten kawałek zmiętego srebra, tak że Arwena, chcąc nie chcąc, musiała go chwycić i, nie oglądając się, wyszedł z komnaty. Chyba po raz pierwszy pole boju opuszczał jako zwycięzca. Zgoda, ona ma rację — wszedł do gry, od której nie ma niebezpieczniejszej, i nie zamierza się wycofywać. Chce tej kobiety i dostanie ją, nieważne ile może go to kosztować. Tak się nie stanie, póki elfy pozostają elfami? Cóż, trzeba będzie zniszczyć sedno ich potęgi. Zadanie niesłychanie skomplikowane, ale znacznie bardziej pociągające, niż na przykład podbój Haradu…
W tym momencie przywrócił go do życia głos dyżurnego lejbgwardii:
— Jego Królewska Mość… Jego Królewska Mość! Przybył Biały Oddział z Ithilien. Raczysz ich przyjąć?
Aragorn milczał z opuszczoną głową i skrzyżowanymi na piersi rękami; siedzący naprzeciwko Gepard z nogą w łubkach niezręcznie odstawioną w bok, kilka już minut temu zakończył swój niewesoły meldunek i teraz oczekiwał wyroku.
— W tych okolicznościach, kapitanie — Jego Królewska Mość podniósł w końcu wzrok — pańskie działania należy uznać za właściwe. Sam będąc na pana miejscu, działabym tak samo… Zresztą nic w tym dziwnego.
— Tak jest, Wasza Królewska Mość. Nasz cień to wasz cień.
— Chciałeś, chyba o coś zapytać?
— Tak. W Ithilien krępował nam ręce kategoryczny rozkaz zachowania życia Faramira. Czy nie uważasz, Wasza Wysokość, że należy przemyśleć…
— Nie, nie uważam. — Dunadan w zamyśleniu przespacerował się po komnacie. — Przeżyłem burzliwe życie i mam na sumieniu wiele grzechów, w tym śmiertelnych… Ale krzywoprzysięzcą nie byłem i nigdy nie będę.
— Jak to się ma do prawdziwej polityki?
— Wprost. Faramir jest człowiekiem honoru, to znaczy, że póki ja nie złamię swych zobowiązań, i on nie odstąpi od swoich. A mnie, jak na razie, urządza status quo…
— Ale do Ithilien niedługo zaczną spływać wszyscy niezadowoleni z władzy Waszej Wysokości!
— To zrozumiałe — i to jest po prostu wspaniałe! Przecież uwalniam się w ten sposób od opozycji w Gondorze, przy czym — zauważ — zupełnie bezkrwawo. Jak zniwelować pomysły tych ludzi co do restauracji poprzedniej dynastii — to będzie zmartwienie Faramira. Jego, powtarzam, też wiąże słowo.
— I nie przejmujesz się, panie, tym, że książę Ithilien jak sądzę już zaczął prowadzić jakąś sekretną grę ze Wschodem?
— Nie było tego w twoim raporcie. Skąd masz takie dane?
— Chodzi o to, że nogę połamał mi zwiadowca orokuen, a opatrywał ją w nocy lekarz z Umbaru. Zwą go, jak dziś pamiętam, Haladdin. Ci ludzie przyszli zza Gór Cienia w towarzystwie znanego nam dobrze barona Tangorna.
— Opisz mi tego lekarza!
Gepard ze zdziwieniem popatrzył na Aragorna. Ten wychylił się do przodu, a jego głos ledwo słyszalnie zadrżał.
— Tak, to on, bez wątpienia — mruknął Dunadan i na kilka sekund przymknął oczy. — To znaczy, że Tangorn odszukał w Mordorze Haladdina i przywlókł go do Ithilien, do Faramira… Diabli i diabli, kapitanie, najgorszą wiadomość zachował pan na koniec! Wydaje mi się, że nie doceniłem tego filozofa…
— Proszę mi wybaczyć, Wasza Królewska Mość, ale nie jestem zapoznany z okolicznościami… Kim jest ten Haladdin?
— Widzisz, będziesz musiał teraz stanąć na czele pewnej niewielkiej supertajnej formacji — grupy „Feanor”. Nie wchodzi ona nawet w struktury Tajnej Straży i podlega bezpośrednio mnie. Strategicznym zadaniem „Feanora” po wsze czasy jest zbierać dane pozostałe po Mordorze i Isengardu. Spróbujemy wykorzystać to do naszych celów. Same księgi nie wystarczą — niezbędni są też ludzie… Tak więc, na osiemnastym miejscu naszej listy znajduje się doktor Haladdin. Można oczywiście przypuścić, że czysty przypadek zetknął go z Tangornem — umbarskim rezydentem Faramira — ale osobiście nie wierzę w takie przypadki.
— Tak więc, sądzisz, Wasza Królewska Mość, że Faramir zajmuje się tym samym, co i ty?
— Zazwyczaj mądre myśli przychodzą do mądrych głów jednocześnie. Nawiasem mówiąc, elfy też zajmują się aktualnie takimi poszukiwaniami, co prawda w innym celu, ale sedno problemu leży w tym, że Faramirowi z jego starymi kontaktami na Wschodzie znacznie łatwiej jest szukać niż pozostałym. Przy tym wykazy, na których się aktualnie opieramy, skomponowane zostały na bazie przedwojennych raportów jego zaanduińskich rezydentów — chwała Manwe, że archiwa Rady Królewskiej wpadły w moje ręce, a nie elfów… Krótko mówiąc, kapitanie, natychmiast proszę odnaleźć Tangorna i wytrząsnąć z niego wszystko, co tylko się da. Następnie proszę przemyśleć, jak położyć łapy na zdobyczy Ithilieńczyków. Nie ma aktualnie ważniejszej sprawy. Rozumiemy się?
— Czy mam zorganizować porwanie w Emyn Arnen? — Skonfundowany Gepard pokręcił głową. — Tamtejsza nasza siatka jest praktycznie rozgromiona przez tego diabelskiego Gragera, i takiej operacji nie uda się z nimi zorganizować…
— Tangorn nie będzie siedział w Emyn Arnenie. Faramir na pewno wyśle go do Umbaru, gdzie baron tak wspaniale się wykazał przed wojną. Obecnie jest tam pełno mordorskich emigrantów, a i dla tajnych dyplomatycznych misji lepszego miejsca się nie znajdzie. Haladdina pewnie już gdzieś ukryli… Zresztą, to da się łatwo sprawdzić. Zaraz wyślę gońca do Emyn Arnen, przecież zawsze mogę przekazać swoje najlepsze życzenia ithilieńskiemu księciu. A jeśli goniec nie zastanie tam ani Haladdina, ani Tangorna — a tak, właśnie, sądzę, że będzie — natychmiast wysyłaj swoich ludzi do Umbaru. Działaj, kapitanie. I zdrowiej szybciej, roboty huk.
— A gdzie jest obecnie Rosomak?
— W Isengardzie, dowodzi szajką maruderów Dungarczyków. Jego zadaniem jest zdobyć ogień burzący.
— A Ichneumon?
— Ten jest w Mindolluinie. Jest katorżnikiem w kamieniołomie — odpowiadał współpracownik „Feanora”, wprowadzający Geparda w kierowanie spadkiem, i wyjaśnił: — W ramach operacji „Kpiarz”, panie kapitanie. Jego wyprowadzenie przewidziane jest w przyszły wtorek.
— Nie można przyspieszyć zakończenia tej operacji?
— Nijak nie można, panie kapitanie. Ichneumon pracuje praktycznie bez przykrywki, a kamieniołomy to tradycyjnie domena ludzi Królowej. Jeśli go „zaświetlimy”, to nie przeżyje ani pięciu minut — „próba ucieczki” i tym podobne…
— Dobrze. — Oszacował za ile dni wróci goniec do Emyn Arnen. — Do wtorku jakoś wytrzymam. Jak tylko się zjawi, niech się natychmiast stawi u mnie.
Z lotu ptaka kamieniołom w Mindolluinie, w którym wydobywa się wapień budowlany dla Minas Tirith, podobny jest do wyszczerbionej na brzegach porcelanowej filiżanki, której dno i ścianki oblepiły w poszukiwaniu śladów cukru setki malutkich i zajadłych w swej pracy mrówek. Przy dobrej pogodzie — a dziś właśnie taka tu panowała — śnieżnobiały lej pracował niczym reflektor kumulujący promienie słoneczne, i w wewnętrznych, nie wentylowanych przestrzeniach kamieniołomu, panował piekielny upał. I to w środku maja! O tym, co tu się będzie działo latem, Kumai wolał nie myśleć. Oczywiście, ci z jeńców, którzy trafili do Anfalas, na galery, mieli zapewniony jeszcze gorszy los, ale — zgódźmy się — to słaba pociecha. Dziś jeszcze miał szczęście: trafiła mu się działka na najwyższym poziomie, gdzie wiał chłodny wietrzyk i niemal nie było wapiennego pyłu. Co prawda, tych, którzy pracowali na zewnętrznym perymetrze kamieniołomu, zakuwano w kajdany, ale Kumai uważał tę cenę za zupełnie do przyjęcia.
Od tygodnia w parze z Kumajem pracował Mbanga, poganiacz bojowego mumaka z haradzkiego korpusu, nie znający Wspólnej Mowy. Przez półtora miesiąca nadzorcy wbili mu do głowy niezbędny i wystarczający z ich punktu widzenia zasób słów: „wstań”, „idź”, „nieś”, „turlaj”, „ręce na kark”. Jednakże taki zwrot, jak „leniwe czarne bydle” nie dało się zaadaptować i trzeba było pozostać przy zwyczajnym czarnuchu”. Mbanga wcale nie usiłował rozszerzyć swojego zasobu lingwistycznego poprzez kontakty z innymi więźniami, gdyż znajdował się jakby w stałym półśnie. Może nie ustawał w opłakiwaniu swego zabitego Tongo — przecież między poganiaczem i mumakiem zawiązuje się prawdziwie ludzka przyjaźń, znacznie mocniejsza od układu między jeźdźcem i ukochanym wierzchowcem. A może po prostu przebywał duchem na swoim, niewyobrażalnie odległym Południu — tam, gdzie gwiazdy w nocy są na sawannie tak ogromne, że wystarczy wstać na czubki palcy u stóp i można ich sięgnąć koniuszkiem assegaja, i gdzie każdy mężczyzna używając prostej magii, może stać się lwem, a kobiety — naprawdę wszystkie — są piękne i w miłości nienasycone.
Niegdyś w tych okolicach istniała potężna cywilizacja, po której nie pozostało nic, prócz porośniętych bujną tropikalną zielenią stopniowanych piramid i wyłożonych bazaltowymi płytami dróg wiodących z nikąd do nikąd. A historia Haradu w obecnej jego postaci zaczęła się mniej niż sto lat temu, kiedy Fasimba, młody, dynamiczny wódz hodowców bydła z centralnej części kraju, przysiągł, że zlikwiduje handel niewolnikami. I rzeczywiście zlikwidował. Należy tu zauważyć, że w krajach Południa i Wschodu handel ludźmi istniał od zarania dziejów, jednakże specjalnie masowego charakteru ta dziedzina nie przybrała: sprawy w większości ograniczały się do sprzedaży piękności do haremów i podobnie egzotycznych działań, nie mających jakiegoś szczególnego ekonomicznego znaczenia. Sytuacja gwałtownie się zmieniła, gdy khandyjski kalifat uczynił z tego procederu gałąź gospodarki i zorganizował w całym Sródziemiu stały system handlu czarnoskórymi.
Na brzegu głębokiego zalewu, przylegającego do ujścia Kuwango — głównej wodnej arterii wschodniego Haradu — wyrosło dobrze umocnione khandyjskie miasteczko, które nazywało się bezpretensjonalnie — Niewolnicza Zatoka. Jego mieszkańcy najpierw usiłowali polować na czarnych sami, ale szybko przekonali się, że jest to zajęcie wymagające dużego zaangażowania i przy tym niebezpieczne. Jak to ujął jeden z nich: „To jest podobne do strzyżenia świni: mnóstwo wrzasku, a pożytku żadnego”. Jednakże nie poddali się i nawiązali wzajemnie wygodne kontakty z wodzami nadbrzeżnych terytoriów, a głównym ich handlowym partnerem stał się niejaki Mdikwa. Od tego czasu żywy towar zaczął napływać na bazary Khandu stale i regularnie, w zamian za perły, lusterka i niedbale destylowany rum.
Wiele osób wyrzucało mieszkańcom Niewolniczej Zatoki i ich wpływowym kontrahentom, że zajęcie to jest brudniejsze od błota. Ci zaś filozoficznie odpowiadali, że interes jest interesem, i skoro jest zapotrzebowanie, to musi być ono zaspokajane — jeśli nie przez tego handlarza, to przez innego. Jakkolwiek było, zajęcie to w Niewolniczej Zatoce kwitło, a jego realizatorzy bogacili się, zaspokajając przy okazji wszystkie swoje wybujałe seksualne fantazje — w końcu czarnoskórych dziewcząt, jak i chłopców, w tymczasowej swej dyspozycji każdy miał pod dostatkiem.
Tak wyglądała sytuacja w chwili, kiedy Fasimba udanie otruł na przyjacielskiej uczcie sześciu okolicznych wodzów. Tak naprawdę, to otrutym miał być właśnie Fasimba, ale ten umiejętnie wykonał manewr wyprzedzający — był to jego koronny numer — następnie Fasimba dołączył ich włości do swoich i siebie obwołał Imperatorem. Zjednoczywszy wojowników siedmiu plemion w jednolitą armię i wprowadziwszy do niej surowe dowodzenie i nieuniknioną karę śmierci za dowolne przejawy plemiennego czy rodowego separatyzmu w szeregach, młody wódz, który zawsze pragnął mieć jakiś wpływ na khandyjskich sąsiadów, zaprosił wojskowych doradców z Mordoru. Mordorczycy dość szybko nauczyli czarnoskórych wojowników, którym strach był równie obcy jak i dyscyplina, działania w szyku, a wynik szkolenia przeszedł wszelkie oczekiwania. Prócz tego, Fasimba jako pierwszy docenił olbrzymie możliwości bojowych mumakili. Były one wykorzystywane w bitwach od niepamiętnych czasów, ale dopiero on potrafił zorganizować „taśmowe” szkolenie zwierząt od ich narodzin i w ten sposób doprowadził do powstania nowej formacji w armii. Efekt był mniej więcej taki, jak w naszych czasach użycie czołgów: jedna maszyna przypisana do pułku piechoty to oczywiście rzecz przydatna, ale nic więcej, natomiast pół setki czołgów zebranych w jedną pancerną pięść to siła zasadniczo zmieniająca charakter całej wojny.
Tak więc, po trzech latach od rozpoczęcia swej reformy wojska, Fasimba ogłosił wojnę na śmierć i życie nabrzeżnym wodzom, zajmujących się handlem niewolnikami, i w ciągu pół roku pokonał ich wszystkich. Przyszła kolej na Mdikwę. W Niewolniczej Zatoce panował już głęboki smutek, gdy nagle od lądowego króla przybył goniec z dobrymi wieściami: wojownicy Mdikwy starli się w decydującym boju z zachwalaną armią Fasimby i rozbili ją całkowicie, tak więc do miasta wkrótce przyprowadzonych zostanie wielu dobrych, silnych niewolników. Khandyjczycy odetchnęli z ulgą, ale nie omieszkali poskarżyć się gońcowi, że niby ceny na niewolniczych targowiskach metropolii w ostatnim czasie mocno spadły, co było najczystszym kłamstwem. Goniec jednakże nie przejął się tym specjalnie: niewolników jest tylu, że rumu wystarczy na pół roku.
W oznaczonym czasie do miasta nadeszła niewolnicza karawana, prowadzona osobiście przez Mdikwę — stu osiemdziesięciu mężczyzn i dwadzieścia kobiet. Skuci ze sobą mężczyźni, mimo wcześniejszych zapewnień gońca, wyglądali mizernie: wycieńczeni, poznaczeni siniakami i ranami niedbale opatrzonymi za pomocą bananowych liści. Ale za to kobiety, które prowadzono na czele kolumny całkowicie nago, były tak wspaniałe, że cały garnizon zebrał się dokoła nich i, śliniąc się, na nic innego patrzeć już nie chciał. A szkoda… Albowiem kajdany i łańcuchy nie były prawdziwe, podobnie jak krew na ciałach, a sami niewolnicy byli osobistą gwardią Imperatora. Pod „opatrunkami” ukryte były gwiaździste noże do miotania, zabijające na piętnaście jardów. Gwardziści mogli też objeść się i bez broni: każdy z nich w biegu na krótkim dystansie doganiał konia, mógł uniknąć strzały i rozbijał uderzeniem pięści stos ośmiu dachówek. Miejska brama została przejęta w ciągu kilku sekund, a Niewolnicza Zatoka upadła. Operacją dowodził Fasimba — właśnie on wprowadził do miasta „niewolniczą karawanę”, przyodziawszy się w znany na całym wybrzeżu leopardzi płaszcz Mdikwy. Imperator dobrze wiedział, że przedstawiciele wyższej rasy nie zawracają sobie głowy odróżnianiem twarzy wszystkich tych „popielników”. Zresztą, Mdikwa nie potrzebował już swojego słynnego płaszcza: rozszalałe ogniste mrówki, na których szlaku przywiązano go — nowa kara za handel niewolnikami — już zmieniły przybrzeżnego watażkę w idealnie oczyszczony szkielet.
Po dwóch tygodniach do przystani Niewolniczej Zatoki przybił khandyjski statek przeznaczony do przewożenia niewolników. Kapitan, nieco zaskoczony pustką na nabrzeżu, wyruszył do miasta. Wrócił w towarzystwie trzech uzbrojonych Haradrimów i plączącym się ze strachu językiem zażądał, by na brzeg zeszli tragarze z grona załogi. A ładunek, jaki mieli wziąć na pokład by przewieźć do Khandu, doprowadziłby do drżenia każdego.
Było to półtora tysiąca wyprawionych ludzkich skór, dokładnie — 1427 sztuk. Cała ludność Niewolniczej Zatoki z wyjątkiem siedmiu niemowląt, które Fasimba nie wiadomo dlaczego oszczędził. Na każdej ze skór ręką pisarza miejskiego — uczciwie mu zapłacono, zabijając jako ostatniego i stosunkowo szybko — wypisane było imię właściciela oraz szczegółowo opisane było, jakim torturom został poddany przed skórowaniem. Na skórach należących do kobiet, odnotowano ilu czarnych wojowników wszechstronnie oceniało zalety ich nosicielek. Kobiet w mieście było mało, a wojowników wielu, tak więc liczby było różne, ale zawsze robiły wrażenie… Tylko kilku mieszkańców miało szczęście dorobić się krótkiej notatki „zginął podczas szturmu”. A ostatnim numerem programu była kukła wykonana z gubernatora będącego krewniakiem samego kalifa. Zawodowi taksydermiści najprawdopodobniej nie pochwalali wykorzystania w charakterze materiału do wypychania pereł, tych samych, którymi płacono za niewolników, jednakże Imperator miał w tej materii swoje zdanie.
Powie ktoś, że takie potworne okrucieństwo nie może być usprawiedliwione: wódz Haradrimów, orzekną oni, po prostu ubrał w postać zemsty własne sadystyczne skłonności. Inni zaczną dywagować o „historycznej sprawiedliwości”, a że przy tym nie obeszło się bez „ekscesów i przegięć” — trudno, Haradrimowie to nie anioły, a wcześniej nałykali się biedy i niesprawiedliwości. Dyskusja na ten temat wydaje się w ogóle bez sensu, a w konkretnym przypadku po prostu nie ma związku ze sprawą, ponieważ to, co Fasimba uczynił z mieszkańcami Niewolniczej Zatoki, nie było ani spontanicznym przejawem patologicznego okrucieństwa wodza, ani zemstą za cierpienia przodków. Był to jedynie ważny element subtelnego, strategicznego planu, wymyślonego i realizowanego przez absolutnie jasny i zimny umysł.
Khandyjski kalif, otrzymawszy w prezencie skórki swoich poddanych i kukłę krewniaka zareagował właśnie tak, jak przewidywał Imperator: odrąbał głowy kapitanowi oraz całej jego załodze, żeby nie wozili w przyszłości byle czego, i publicznie poprzysiągł wykonać taką samą kukłę z Fasimby, po czym natychmiast wysłał do Haradu korpus ekspedycyjny. Pamiętając o smutnym losie marynarzy, doradcy nie tylko nie odwiedli go od głupiego pomysłu, ale nie nalegali nawet, by dokonać wstępnego zwiadu. Kalif natomiast, zamiast zabrać się za przygotowanie wyprawy, zajmował się wybieraniem tortur, jakim podda Fasimbę, gdy już ten wpadnie mu w ręce.
Po miesiącu dwudziestotysięczna khandyjska armia została wyładowana w ujściu Kuwango, przy ruinach zburzonej Niewolniczej Zatoki, i ruszyła w głąb kraju. Należy odnotować, że khandyjscy wojownicy, jeśli za miernik wziąć ilość niesionego na sobie żelaza, a szczególnie zdobiących owo żelazo złoconych dupereli, nie mieli sobie równych w Śródziemiu. Nieszczęście tylko w tym, że ich doświadczenie bojowe sprowadzało się do tłumienia wieśniaczych powstań i innych operacji policyjnych. Jednak przeciwko czarnoskórym dzikusom, jak się wydawało, powinno to wystarczyć: Haradrimowie w panice rozbiegali się, widząc przed sobą połyskującą w słońcu żelazną falangę. Ścigając bezładnie wycofującego się przeciwnika, Khandyjczycy minęli pasmo przybrzeżnej dżungli i wyszli na sawannę, gdzie następnego ranka natknęli się na cierpliwie oczekujące ich główne siły Fasimby.
Dowodzący wyprawą bratanek kalifa zbyt późno zrozumiał, że haradzka armia jest co najmniej dwukrotnie liczniejsza od khandyjskiej, a wyszkolona gdzieś około dziesięć razy lepiej. Właściwie bitwa, jako taka, nie odbyła się; był tylko miażdżący atak bojowych mumakili, a potem pościg za uciekającym w panice wrogiem. Zresztą straty Khandyjczyków mówią same za siebie: półtora tysiąca zabitych i osiemnaście tysięcy jeńców, Haradrimowie stracili nieco ponad stu ludzi.
Po krótkim czasie kalif otrzymał od Fasimby szczegółowe sprawozdanie o bitwie wraz z propozycją wymiany jeńców na znajdujących się w khandyjskiej niewoli Haradrimów — wszystkich na wszystkich. W przeciwnym wypadku proponowano przysłanie po Niewolniczej Zatoki statku, zdolnego do wzięcia na pokład dziewiętnastu tysięcy ludzkich skór, a w Khandzie wiedziano, że w tej materii Fasimba nie rzuca słów na wiar. Imperator wykonał jeszcze jeden dalekosiężny ruch: uwolnił kilkuset jeńców i wypuścił ich do domów, by ci wyjaśnili khandyjskiemu społeczeństwu, na czym polegają propozycje Haradu. Lud, jak można się było spodziewać, zaczął się burzyć i wyraźnie zapachniało powstaniem. Po tygodniu kalif, nie dysponując w tym momencie żadnymi siłami zbrojnymi, skapitulował. W Niewolniczej Zatoce odbyła się zaproponowana przez Fasimbę wymiana i od tej pory Imperator Stał się dla swego ludu żywym bogiem na ziemi — ponieważ w oczach Haradrimów wyciągnięcie człowieka z khandyjskiej niewoli mało czym różni się od wskrzeszenia.
Od tej pory to dość ponure imperium Haradrimów, w którym nie było piśmiennictwa, ani architektury, ale aż nadto rytualnego kanibalizmu, mrocznej czarnej magii i polowań na czarowników, porządnie rozszerzyło swoje granice. Najpierw czarnoskórzy przesuwali się tylko na południe i wschód, ale w ciągu ostatnich dwudziestu lat skierowali swoje spojrzenia na północ i odgryźli porządny kawał khandyjskiego terytorium, zbliżywszy się do granic Umbaru, południowego Gondoru i Ithilien. Mordorski poseł przy dworze Imperatora słał do Barad-Dur depeszę za depeszą: „Jeśli nie podejmiemy w krótkim czasie zdecydowanych kroków, to wkrótce cywilizowanym państwom centralnego i zachodniego Sródziemia przybędzie przeciwnik, straszniejszy od wszystkich wcześniejszych: niezliczone szeregi wspaniałych wojowników, nie wiedzących, co to strach czy litość”.
Wtedy Mordor, kierując się khandyjską mądrością: „Jedynym sposobem pozbycia się krokodyli jest osuszenie błota”, zaczął wysyłać na Południe swoich misjonarzy. Nie nużyli czarnoskórej ludności opowiadaniami o Jedynym, ale leczyli dzieci i uczyli ich czytania oraz pisania, w alfabecie, jaki sami wypracowali dla języka haradzkiego na bazie Wspólnej Mowy. I kiedy jeden z jego twórców, wielebny Aidżuno, zobaczył pierwszy tekst stworzony ręką małego Haradrima, a był to znakomity w swej poetyckości opis polowania na lwa, zrozumiał, że nie nadaremno żył na tym świecie.
Byłoby przesadą twierdzić, że działalność misjonarska doprowadziła do znacznego złagodzenia okrutnych tamtejszych obyczajów. Sami misjonarze, jak się wydawało, otoczeni byli niemal religijnym szacunkiem i teraz każdy Haradrim na dźwięk słowa „Mordor” demonstrował najbielszy ze swych uśmiechów. Prócz tego, Harad, nie to co inne „cywilizowane” kraje, nie cierpiał na selektywną sklerozę. Tu znakomicie pamiętano, kto im w swoim czasie pomagał podczas wojny z khandyjskimi handlarzami niewolników. Dlatego, gdy mordorski poseł zwrócił się do Imperatora Fasimby Trzeciego z prośbą o pomoc w walce z koalicją Zachodnią, ten natychmiast wysłał na pomoc północnym braciom wyborowy oddział jazdy i mumakili — ten właśnie haradzki korpus, który tak wspaniale walczył na Polach Pelennoru pod purpurowym sztandarem ze smokiem.
Z całego tego korpusu ocalało tylko kilku ludzi, a w ich liczbie — dowódca jazdy, słynny kapitan Umglangan. Od tej pory prześladował go jeden obraz, jasny i wyraźny, jak rzeczywisty… Pośród nietutejszej błękitnej sawanny w groźnym oczekiwaniu czekały na siebie dwa szeregi rozdzielone piętnastoma jardami dystansu — odległość, z jakiej zabija assegaj. Obie strony mają w swych szeregach najwspanialszych wojowników wszech czasów, jednak w prawym szeregu jest o jednego wojownika za mało. Czas zaczynać walkę, ale groźny Udugwu, nie wiadomo dlaczego litując się nad kapitanem, nie daje sygnału do największej męskiej rozrywki. „No, gdzie jesteście, kapitanie?! Szybciej, zajmujcie miejsce w szeregu!” I co wybrać, skoro serce wojownika woła go tam, do podnóża czarnego bazaltowego tronu Udugwu, a powinność dowódcy każe mu wrócić z meldunkiem do swego Imperatora? Był to ciężki wybór, ale wybrał dług i teraz, pokonawszy tysiące niebezpieczeństw, dotarł już do granic Haradu.
Przyniesie Fasimbie smutną wieść: ci ludzie Północy, którzy byli dla Haradrimów jak bracia, padli w boju, i w północnych ziemiach nie ma teraz nikogo, prócz wrogów. Ale to też jest wspaniałe — ponieważ teraz stoi przed nimi wiele bitew i wielkich zwycięstw! Kapitan widział w akcji wojowników Zachodu — za nic nie oprą się czarnym wojownikom, kiedy będzie to nie malutki ochotniczy korpus pod purpurowym sztandarem, a prawdziwa armia. Zamelduje, że już nie ma różnicy w kawalerii, czego się mocno bali, gdyż całkiem niedawno Haradrimowie nie potrafili walczyć wierzchem, a teraz godnie przeciwstawili się najlepszej jeździe Zachodu. A przecież ci jeszcze nie znają piechoty Haradu: z tego wszystkiego, co on tam widział, mogła się z nią równać tylko trollijska — a teraz rzecz jasna już nikt. No a mumakile to mumakile — broń niemal doskonała. Gdyby nie stracili dwudziestu sztuk w przeklętej leśnej zasadzce — nie wiadomo jak potoczyłyby się sprawy na Polach Pelennoru… Boją się ognistych strzał? To nie problem: trzeba będzie to uwzględnić podczas tresury młodych… Cóż, Zachód sam wybrał swój los, zmiatając stojący między nim i Haradrimami Mordor.
Poganiacz Mbanga żył problemami znacznie mniej globalnymi. Nie podejrzewając istnienia matematyki, od samego rana rozwiązywał w umyśle dość złożony problem planimetryczny, który inżynier drugiego stopnia Kumai, gdyby był wtajemniczony w plany współtowarzysza, sformułowałby jako „minimalizację sumy dwóch zmiennej długości odcinków”: od Mbangi do nadzorcy i od nadzorcy do skraju przepaści kamieniołomu. Oczywiście, nie jest on równy Umglanganowi, i nie ma co liczyć na miejsce w szeregu najlepszych wojowników wszech czasów, ale jeśli potrafi umrzeć tak, jak sobie wymyślił, to Udugwu — w swym nieskończonym miłosierdziu — pozwoli mu wiecznie polować na lwy na swych niebiańskich sawannach. Realizacja planu jednakże nie była łatwa. Mbanga, wychudzony sześcioma tygodniami głodu i ciężkiej pracy, musi zabić gołymi rękami uzbrojonego po zęby i wcale nie lekkomyślnego dryblasa, a na załatwienie tej sprawy ma nie więcej niż dwadzieścia sekund. Potem zbiegną się inni nadzorcy i po prostu zaćwiczą go nahajami, a to żałosny koniec niewolnika…
Wszystko odbyło się tak szybko, że nawet Kumai przegapił pierwsze ruchy Mbangi. Zobaczył tylko czarną błyskawicę, która wystrzeliła do nóg nadzorcy: Haradrim przykucnął, pozorując poprawianie kajdan, i nagle skoczył głową do przodu, niczym drzewna mamba, z niewiarygodną precyzją przebijająca sploty gałęzi. Prawe ramię czarnoskórego z całej siły wbiło się w oporowe kolano stojącego bokiem do nich strażnika — dokładnie pod staw kolanowy; Kumajowi wydało się, że naprawdę słyszy trzask towarzyszący rozdzieraniu stawu i wypadaniu ze swych gniazd delikatnego chrzestnego dysku. Gondorczyk opadł na ziemię, nawet nie krzyknąwszy, tak był zszokowany bólem. Mgnienie oka i, zarzuciwszy na ramię bezwładne ciało, Haradrim drobnymi z powodu pęt kroczkami podążył do krawędzi. Zbiegającą się ze wszystkich stron straż Mbanga wyprzedził o jakieś trzydzieści jardów. Dotarłszy do wymarzonej krawędzi, cisnął swoje brzemię w dół, w lśniącą białą przepaść, i teraz uzbrojony w przejęty miecz, spokojnie czekał na wrogów.
Oczywiście, ani jeden z tych Zachodnich ścierwojadów nie odważył się skrzyżować z nim klingi — po prostu zastrzelili go z łuków. Ale to nie miało już żadnego znaczenia: zginął w boju z bronią w ręku, a to znaczy, że zasłużył sobie na prawo pierwszego rzutu assegaja w zaświatowych polowaniach na lwy. Czym wobec tego jest taki drobiazg, jak trzy rany w brzuch, na tle owej wiecznej rozkoszy?
Haradrimowie zawsze umierają z uśmiechem, a uśmiech ten — jak już zaczęli się domyślać niektórzy przewidujący ludzie — nie wróży krajom Zachodu nic dobrego.
— Zdechł, ścierwo! — skonstatował z rozczarowaniem płowowłosy drągal, starannie zmiażdżywszy obcasem palce Mbangi — zero reakcji. Przeniósł swoje nalane krwią oczka na znieruchomiałego z boku Kumaja. — Ale niech mnie powieszą — przerzucił bat z ręki do ręki — jeśli jego kolega nie zapłaci za Erniego swą skórą…
Od pierwszego uderzenia Kumai instynktownie osłonił się łokciem, z ręki oderwał się kawałek skóry. Ryknąwszy z bólu, rzucił się na płowowłosego, a wtedy przystąpili do dzieła pozostali czterej… Bito go długo, z rozmysłem i wymyślnie, póki nie wyszło im, że teraz to już nie ma sensu, i tak ofiara straciła przytomność. A co wy sobie myślicie? Ktoś musi poważnie odpowiedzieć za śmierć nadzorcy, no bo jak inaczej?
Tymczasem podszedł dowódca straży, ryknął: „Może już koniec tej zabawy, co?!” i pogonił ich przekleństwami na swoje posterunki — po licho mu dodatkowy truposz w raporcie. Bo to jest tak: jeśli to bydlę kopnie w kalendarz tu, na miejscu — trzeba będzie wyjaśniać to z naczelnikiem robót, a nie ma nic gorszego! Ale jeśli trochę później, w baraku — wtedy proszę bardzo: „naturalny ubytek” i żadnego gadania… Skinieniem głowy przywołał grupkę jeńców przyglądających się egzekucji z pewnej odległości, i po niedługim czasie Kumai walał się już na przegniłej słomie swej pryczy. Zresztą, każdemu biegłemu człowiekowi wystarczyłoby jedno spojrzenie na tego półtrupa w zakrwawionych strzępach skóry, by wiedzieć, że nie będzie żył. Należy dodać, że kilka miesięcy temu troll, będąc poważnie ranny w bitwie na Polach Pelennoru, oszukał śmierć, ale na tym chyba jego fart się skończył.
Kiedy jazda Eomera przerwała obronę Armii Południe i zaczęła się ogólna panika, inżynier drugiego stopnia Kumai został odcięty od swoich nieco na północ od obozu, na terenie parku maszyn obiężniczych. Wraz z nim znalazło się tu w okrążeniu siedmiu żołnierzy oddziału inżynieryjnego, nad którymi jako najstarszy stopniem musiał przejąć dowodzenie. Nie będąc wielkim znawcą wojennej strategii i taktyki, zrozumiał, że jeszcze kilka minut i cała ta porzucona na los szczęścia technika trafi w ręce wroga. Jedyne, co mu pozostaje, to zniszczyć ją. Zaprowadziwszy twardą ręką porządek w swoim pododdziale (jeden z siedmiu, który bąknął coś w stylu „Ratuj się kto może!”, leżał nieruchomo przy wiązce szturmowych drabin), troll przekonał się, że czego jak czego, ale nafty — chwała Jedynemu! — nie zabraknie. Po minucie jego podwładni krzątali się jak mrówki, polewając paliwem mechanizmy katapult i podstawy wież oblężniczych, a on sam popędził do „bramy” — wyrwy w pierścieniu wozów, otaczających miejsce postoju tego inżynieryjnego zaplecza. Tam właśnie natknął się na przednią straż Rohirrimów.
Konni książęta odnieśli się do pojedynczego Mordorczyka bez należnego szacunku, za co zapłacili i to natychmiast. Kumai uważany był za siłacza, nawet jak na trolla — kiedyś w czasie studenckiego pijaństwa przeszedł po karniszu, niosąc na wyciągniętych rękach fotel z pijanym w trupa Haraddinem, tak więc jako broń wykorzystał nie byle co, a znaleziony przypadkowo dyszel… Wycofać się zdążył tylko jeden z jeźdźców — pozostali polegli tam, gdzie ich szyk zderzył się z tym straszliwym młynkiem.
Zresztą Rohirrimów to specjalnie nie skonfundowało. Z gęstniejącego mroku natychmiast wyłoniła się jeszcze szóstka jeźdźców, którzy natychmiast rozsypali się w najeżone kopiami półkole. Kumai usiłował przegrodzić sobą prześwit, odwracając za tylną oś jeden z wozów ale zrozumiał, że nie zdąży, dlatego wycofał się i — starając nie tracić z oczu przeciwników — rzucił przez ramię rozkaz:
— Zapalajcie, żeby was licho!
— Nie nadążamy, panie! — zawołał ktoś z tylu. — Do wielkich katapult nie możemy się przedostać…
— Palcie, co się da! Nie ma co się czaić! Zachodni są w obozie! — ryknął i zaprosił we Wspólnej Mowie gotujących się do ataku Rohirrimów: — No, kto tam się nie boi?! Kto stanie do uczciwej walki z górskim trollem?!
I udało się! Szyk rozsypał się na elementy i po jakiejś sekundzie stanął przed nim rycerz z białym plumażem korneta:
— Jesteś gotów, szlachetny panie?
Kumai chwycił swoją żerdź za środkową część, wykonał błyskawiczny wypad i odkrył Rohirrima o kilka jardów od siebie. Uratowało trolla tylko to, że rohańska klinga okazała się zbyt lekka i nie dała rady przeciąć jego dyszla, na którą przyjął cios. Usiłując zyskać cenne sekundy, inżynier wycofywał się w głąb parku maszynowego, ale nie udało mu się już oderwać od prześladowcy. Kornet był zręczny i szybki jak łasica, a w walce na krótkim dystansie szansę Kumaja z jego nieporęczną bronią były bliskie zeru.
— Podpalać i zwalić w diabły!!! — ponownie wrzasnął, wyraźnie widząc, że jego koniec zbliża się wielkimi krokami.
Tak też się stało: w następnej chwili świat eksplodował białym bólem i troll natychmiast opadł w delikatną chłodną ciemność. Uderzenie kometa dokładnie rozcięło mu hełm i Kumai już nie widział, jak po minucie wszystko dokoła dosłownie rozlało się w morze ognia — jego ludzie zdążyli mimo wszystko wykonać polecenie… A po kilku sekundach cofający się przed żarem Rohirrimowie, zobaczyli jak z głębi tego huczącego pieca wychodzi, niepewnie krocząc, ich lekkomyślny oficer uginający się pod brzemieniem nieprzytomnego trolla.
— Po jakie licho, kornecie?
— Ależ powinienem poznać imię tego szlachetnego sira! W końcu jest jeńcem mojej broni…
Kumai ocknął się dopiero trzeciego dnia — w rohańskim sanitarnym namiocie, gdzie obok niego leżała trójka jego „chrześniaków”: stepowi książęta nie czynili różnic między swoimi, i obcymi rannymi, i wszystkich leczyli jednakowo. Na nieszczęście, „jednakowo” oznacza w tym przypadku „jednakowo niedobrze”: głowa inżyniera znajdowała się w opłakanym stanie, a z lekarstw dostał mu się przez cały ten pobyt tylko bukłaczek wina, który przyniósł mu jego pogromca, kornet Eorgen. Kornet wyraził nadzieję, że po wyzdrowieniu inżynier drugiego stopnia okaże mu honor i spotkają się raz jeszcze w pojedynku — ale najchętniej jakąś bardziej tradycyjną bronią, nie dyszlem. I oczywiście może siebie uważać za wolnego, przynajmniej w granicach obozu — pod słowem oficera. … Jednakże po tygodniu Rohirrimowie wyruszyli na wyprawę na Mordor zdobywać dla Aragorna koronę Odrodzonego Królestwa, i tego samego dnia Kumaja wraz z resztą rannych wysłano do kamieniołomu na Mindolluinie: Gondor wszak był już cywilizowanym państwem, nie to co zapyziały Rohan.
Jak udało mu się przeżyć tych kilka pierwszych katorżniczych dni — z rozbitą głową i wstrząsem mózgu, który co jakiś czas ciskał go w odmęty nieświadomości — było całkowitą zagadką. Najprawdopodobniej był to wynik trollijskiego uporu, po prostu chęci uczynienia na złość nadzorcom. Zresztą, nie miał specjalnych złudzeń co do swego losu. Kumai w swoim czasie przeszedł zgodnie z panującą w majętnych trollijskich domach tradycją, cały łańcuszek stanowisk w ojcowej kopalni w Cagancabie — od górnika do pomocnika geometry. Wystarczająco dobrze znał się na organizacji prac wydobywczych, by wiedzieć, iż ekonomiczne wyniki nikogo tu nie interesują. Przywieziono ich tutaj nie dlatego, by przynieść właścicielom kamieniołomu jakiś dochód, a żeby zdechli. Dla mordorskich jeńców ustalono takie proporcje normy wydobycia i wyżywienia, że było to najprawdziwszym „zabijaniem na raty”.
Na trzeci tydzień, kiedy część jeńców już oddała dusze Bogu, a reszta, nic nie mogąc na to poradzić, wciągnęła się jako tako w ten zabójczy rytm, wpadła tu inspekcja elfów.
— Hańba i barbarzyństwo — wydzierali się inspektorzy. — Czyż nie jest jasne, że ci ludzie mogą robić coś więcej niż tylko popychać taczki? Przecież tu jest pełno specjalistów z wielu dziedzin. Wykorzystajcie ich na odpowiednich stanowiskach, do licha!
Gondorskie dowództwo drapało się w zakłopotaniu po głowach — „No tak, poszkapiliśmy się, wasza stepowość!” — i natychmiast urządziło swoisty rejestr mistrzów. W wyniku tego kilkudziesięciu szczęściarzy zmieniło mindolluińskie piekło na pracę w swojej specjalności, na zawsze porzuciwszy kamieniołom…
A niech im, Jedyny rozsądzi… Kumai w każdym razie nie zamierzał kupować sobie życia, budując dla wroga latające aparaty cięższe od powietrza, gdyż to właśnie było jego specjalnością. Są rzeczy, których robić nie wolno, bo robić nie wolno. I koniec. Ucieczka z Mindolluiny była marzeniem ściętej głowy, a innych możliwości wyrwania się stąd Kumai nie widział. Przy tym zaczynało odgrywać rolę wycieńczenie organizmu i coraz częściej dominowała w jego zachowaniu zwyczajna, głęboka apatia. Trudno powiedzieć, ile jeszcze by pociągnął w takim trybie — może tydzień, a może i pół roku, ale rok, to już raczej nie. Jednakże Mbanga — niech Jedyny ma go w opiece — na koniec swego żywota tak mocno trzasnął drzwiami, że za jednym zamachem rozwiązał wszystkie Kumajowe problemy — raz i na zawsze.
Pod wieczór do baraku Mordorczyków, gdzie miotał się w spalającej go gorączce inżynier drugiego stopnia, zajrzał nieznajomy: szczupły i szybki w ruchach, a smagła twarz mieszkańca zaanduińskiego południa, była zdecydowana i władcza — najpewniej oficer z umbarskiego kapra, dziwnym zrządzeniem losu ulokowany w Mindolluinie, a nie na rei galery królewskiej floty. Przez minutę stał i patrzył na tę zakrwawioną sieczkę, po której już zupełnie spokojnie, jak po swojej domenie, spacerowały stada tłustych much, i mruknął, do nikogo w szczególności się nie zwracając: „Tak, wygląda, że do rana się upiecze…” Potem zniknął, ale po pół godzinie, ku niemałemu zdziwieniu Kumajowych sąsiadów, pojawił się ponownie i zabrał za leczenie. Poleciwszy przytrzymać pacjenta, by się nie miotał, zaczął wcierać prosto w sączące się posoką rany jadowicie żółtą, lepką maść o mocnym zapachu kamfory. Spowodowało to taki ból, że Kumai natychmiast wypadł z płytkiego omdlenia, i gdyby nie był tak wycieńczony, to za diabła koledzy z baraku nie utrzymaliby go. Jednakże Pirat, bo tak nazywali go jeńcy, spokojnie wykonywał swoją pracę i dosłownie po minucie mięśnie rannego rozluźniły się, ciało spłynęło potem, gorączka w oczach zaczęła opadać. Troll zapadł w kamienny sen. Maść miała prawdziwie czarodziejską moc: do rana szramy nie tylko podeschły, ale zaczęły też rozpaczliwie swędzieć — a to jest pewna oznaka zabliźniania się. Tylko kilka ran miało oznaki zapalenia — nimi zajął się ponownie, przybyły przed porannym apelem Pirat. Przywrócony do życia Kumał dość ponuro powitał swego zbawiciela:
— Nie chcę wyjść na niewdzięcznika, ale naprawdę nie dałoby się znaleźć lepszego zastosowania dla owego cudownego środka? Co za sens wyciągać z tamtego świata kogoś, kto i tak kieruje się w tamtą stronę?
— Hm… Człowiek co jakiś czas powinien popełniać głupstwo, bo inaczej nie będzie człowiekiem. Proszę się odwrócić. Tak… Niech pan wytrzyma, inżynierze, zaraz poczuje pan ulgę. Aha, wracając do głupstw. Proszę mi wybaczyć ciekawość, ale dlaczego został pan w kamieniołomie? Siedziałby pan sobie teraz w Minas Tirith, w królewskich warsztatach, i nie znał goryczy życia powszedniego.
— Zostałem dlatego — prychnął Kumai — że przez całe życie hołdowałem takiej dewizie: „Nie miotaj się pod klientem”…
— I nagle urwał w pół słowa, gdy dotarło do niego: a skąd ten człowiek wie o jego specjalności, skoro nikomu o niej nie opowiadał i starannie ją ukrył w czasie „rejestracji”?
— Godna postawa — zupełnie poważnie skinął głową Pirat.
— A najciekawsze, że w danym przypadku jest nawet od strony pragmatycznej prawidłowa. Rozumie pan, jedyna prawidłowa… Przecież wszyscy, którzy wtedy zaczęli się miotać, już nie żyją, a pan — przy minimalnym szczęściu — wkrótce znajdzie się na wolności.
— Są martwi? Skąd pan wie?
— Stąd, że sam ich zakopywałem. Ja, jeśli mogę się pochwalić, bawię w tutejszym oddziale pogrzebowym.
Kumai milczał przez kilka minut, trawiąc wieści. Najstraszniejsze, że pierwszą jego myślą było: „I słusznie!” A potem: „Boże mój, kim tu się stałem…” Tak więc nie dotarło do niego od razu, co mówi Pirat:
— Jednym słowem dokonał pan słusznego wyboru, mechaniku Kumai. Ojczyzna, jak pan widzi, nie zapomniała o panu i podjęła specjalną operację ku pańskiemu uwolnieniu. Jestem jednym z uczestników tej operacji.
— Jak to? — Słowa zbawcy wytrąciły go do końca z równowagi. — Jaka ojczyzna?
— A co? Ma ich pan kilka?
— Pan zwariował! Czy naprawdę ktoś jest gotów poświęcić wielu ludzi, żeby wyciągnąć stąd mnie?
— Wykonujemy rozkaz — sucho odparował Pirat — i nie nam sądzić, co jest ważniejsze dla Mordoru: przez lata tworzona siatka szpiegowska, czy pewien inżynier drugiego stopnia.
— Proszę mi wybaczyć… A przy okazji, jakoś do tej pory nie zainteresowałem się, jak brzmi pana imię.
— I słusznie pan uczynił. Nie jest ono panu do niczego potrzebne. Ucieczka zacznie się dosłownie za kilka minut, i jakikolwiek będzie jej koniec, my i tak się już nie spotkamy.
— Za kilka minut?! Proszę mnie posłuchać, czuję się lepiej, ale nie na tyle, żeby… Ciekawe, jak przejdę przez strefę straży zewnętrznej?
— Jako trup, ma się rozumieć. Ja, o ile pan pamięta, służę w oddziale pogrzebowym. Proszę się nie martwić, nie pan pierwszy i — odstukać w drewno — nie ostatni…
— Więc mówi pan, że ci wszyscy, którzy się wtedy…
— Niestety! Akurat w tym elemencie obozowego życia wszystko odbyło się na serio. To robota elfów, tak wszystko zaplanowali, i nic nam się nie udało zdziałać… Krótko mówiąc, wypije pan teraz ten preparat i „umrze” mniej więcej na dwanaście godzin. Nie sądzę, by po wczorajszym incydencie pańska śmierć wywołała jakieś pytania. Reszta to detale, które pana nie dotyczą…
— Jak to „nie dotyczą”?
— Bardzo prosto. Zalecam dopełnienie pańskiego kredo „Nie miotaj się pod klientem” jeszcze takim: „Mniej wiesz — spokojniej śpisz”. Co powinien pan wiedzieć, stanie się jasne w odpowiednim czasie. Proszę pić, Kumai. Czas jest drogi.
Napój z flakonika podziałał szybko, dosłownie w kilka sekund; ostatnia rzecz, jaką widział to smagłe oblicze Pirata z mnóstwem małych blizn dokoła ust.
O tym, co się działo potem z jego „trupem” — tętno: sześć uderzeń na minutę, brak reakcji — Kumai nigdy się nie dowiedział. Zresztą, po co miał wiedzieć, że wieziony był w trupowozie pod stertą innych ciał, a potem leżał, czekając na transport w sąsiednim, porzuconym wyrobisku, przysypany warstwą żwiru? Ocknął się w całkowitych ciemnościach. Wszystko się zgadza, jeśli Pirat nie nałgał o „godzinie dwunastej”, teraz powinna być noc. Gdzie on jest? Sądząc po zapachu, w jakimś chlewie… Ale wystarczyło, by się poruszył, kiedy obok rozległ się nieznajomy głos, w którym ledwo dało się uchwycić jakiś obcy akcent:
— Gratuluję udanej podróży, inżynierze drugiego stopnia! Może się pan rozluźnić, droga jeszcze przed panem niekrótka, ale największe niebezpieczeństwa — tfu-tfu-tfu! — za nami.
— Dziękuję, eee…
— Nadintendent. Po prostu — nadintendent.
— Dziękuję, nadintendencie. Ten człowiek, z kamieniołomu…
— Wszystko z nim w porządku. Więcej pan wiedzieć nie musi.
— Można mu przekazać moje podziękowanie?
— Nie sądzę. Ale zamelduję o pańskiej prośbie.
— Można zadać pytanie?
— Można.
— Czy ode mnie będzie się wymagało, bym tworzył nowe typy broni?
— Oczywiście.
— Ależ ja jestem specjalistą w zupełnie innej dziedzinie!
— Czyżby pan chciał pouczać dowództwo, inżynierze drugiego stopnia?
— Wcale nie. — Milczał chwilę. — Po prostu nie jestem pewien…
— Ale dowództwo jest pewne. W końcu — w głosie nadintendenta pojawiły się cieplejsze nutki — nie będzie pan pracował samotnie. Tam jest cała grupa. Dowodzi wami Dżaheddin.
— Ten Dżaheddin?
— On właśnie.
— Niekiepsko…
„Nie, to ma swoje uroki — o niczym nie myśleć, spokojnie robić, co ci każą…”
— Reasumując — proszę leżeć i wypoczywać. Gdyby nie ta idiotyczna historia z nadzorcą moglibyśmy ruszać nawet zaraz, a tak przyjdzie nam trochę poczekać.
— Wie pan co, żeby wrócić do domu, do Mordoru, wystarczy mi sił i zdrowia nawet teraz…
— A kto panu powiedział — uśmiechnął się niewidoczny rozmówca — że kieruje się pan do Mordoru?
— To znaczy… jak…
— A tak, bardzo prosto. Przecież pana przez cały czas szukają — w każdym razie przewidujemy taką możliwość — elfy. Jak się przekonaliśmy, serio traktują swoje plany… A pan, nawiasem mówiąc, ma nie ukrywać się, a pracować, to ogromna różnica.
— Dobrze, ale gdzie?
— Proszę pomyśleć. Gdzie najlepiej ukryć łup? Na strychu policjanta. Gdzie jest najciemniej? Pod kandelabrem. Chwyta pan?
— Chce pan powiedzieć… — wolno powiedział Kumai, czując nagle chłód w dołku, ponieważ wszystkie fragmenty jego wspaniałej historii z zuchwałą ucieczką zaczynały nieubłaganie układać się w zupełnie inną mozaikę, nazwa której brzmi: inscenizacja. — Chce pan powiedzieć, że zostanę tu, w Gondorze?
— Nie. Tak naprawdę to byłoby kuszące i w normalnych czasach nawet nie tak bardzo złożone. Przewałkowaliśmy i ten wariant, ale musieliśmy z niego zrezygnować… Chodzi o to, że w Minas Tirith toczy się obecnie poważna walka między Królem i Królową. Oboje mają swoje sekretne służby, które bez przerwy szpiegują siebie wzajemnie, i w sferę zainteresowania tych zuchów można wpaść przypadkowo i z byle powodu. Tak więc okolica jest niestety dla nas zamknięta. Ale na Gondorze i Mordorze świat się nie kończy… A tak przy okazji, gdyby chciało pana wykorzystać Odrodzone Królestwo, to ich ludzie pewnie wysłaliby pana do pracy w Mordorze. Armia i kontrwywiad zwycięzcy na pewno potrafiłby stworzyć dla pana taką „kryształową wieżę”, że palce lizać. Zgadza się pan? Przez kilka sekund panowała cisza.
— Diabli! Czy naprawdę tak wszystko jest wypisane na mojej twarzy?
— Nie wątpię — choć twarzy pańskiej nie widzę z powodu ciemności. Słowem, proszę lepiej zostawić te dywagacje specjalistom i zająć się tym, co jest pana domeną, dobrze?
— Proszę przyjąć moje przeprosiny, nadintendencie.
— Nie ma za co. A skoro już o tym mówimy… Ludzie, z którymi przyjdzie panu pracować, trafili na ten „uniwersytet” różnymi drogami. Wielu z nich to wasi dobrzy znajomi. Może pan z nimi wspominać minione studenckie pijaństwa, obecne komunikaty Ruchu Oporu, filozoficzne obrazy świata — wszystko, co panu w duszy gra, prócz jednego: historii pańskiego tam pojawienia się. Gadanie na ten temat może kosztować życie wielu ludzi: i moich współpracowników, jak ten nasz wspólny znajomy z Mindolluiny, i pańskich kolegów znajdujących się jeszcze w ręku wroga. Mówię to zupełnie poważnie i z absolutną odpowiedzialnością za słowa. Czy to jest dla pana jasne, inżynierze drugiego stopnia?
— Tak jest, nadintendencie.
— No i świetnie. Jednym słowem, niech pan szybko dochodzi do zdrowia i w drogę.
— Gratuluję, Ichneumonie. — Gepard wyprostował się w fotelu i przyjrzał stojącemu „na baczność” porucznikowi Tajnej Straży. — Zapoznałem się z pańskim raportem podsumowującym operację „Kpiarz”. Sześciu uratowanych — wspaniale. W imieniu służby wyrażam swoje podziękowanie!
— Sługa Jego Królewskiej Mości!
— Spocznijcie, poruczniku. Proszę siadać — nie jesteśmy na placu defiladowym… Rozumiem, że pańskie odejście z Mindolluiny odbyło się w trybie awaryjnym.
— Tak jest. Ten ostatni człowiek, którego prowadziłem, inżynier Kumai, trzydziesty szósty numer na naszej liście, konstruktor „mechanicznych smoków”, dosłownie dzień przed ucieczką wpadł w idiotyczną historię. Tamtejsi przodownicy pracy zrobili z niego kawałek farszu, i musiałem go w krótkim terminie doprowadzić do porządku. Szczerze mówiąc, w pierwszej chwili wydawało mi się, że nie ma co leczyć… W końcu udało mi się go wyciągnąć, ale sam się „zaświetliłem” na wylot, kablarze zameldowali dowództwu i… Jednym słowem, pańscy ludzie z grupy asekuracyjnej, zdążyli w najlepszym z możliwych momencie.
— Na czas — mruknął Gepard i z wyraźnym obrzydzeniem obejrzał obskurny pokój konspiracyjnego mieszkania. — W najlepszym momencie. Dwa trupy, trzech rannych, cała tajna służba Jej Królewskiej Mości staje na głowie. Szukają „morskiego” szpiega, smagłego mężczyznę z drobniutkimi bliznami dokoła ust. A policja… Ta z kolei, chwyta zbiegłego katorżnika z takimi samymi znakami szczególnymi… Tak sobie myślę, najwyższy czas, zmienić klimat. Pakuj się, czeka cię praca na Południu, w Umbarze.
— Tak jest, panie kapitanie!
— Masz dossier. Zapoznaj się. Baron Tangorn, przed wojną był umbarskim rezydentem Faramira. Są podstawy sądzić, że jest w tej chwili zajęty tym samym, co i my: wyszukuje mordorskich specjalistów i dokumentację dla swego księcia. Według niektórych przymiarek, powinien w najbliższym czasie pojawić się w Umbarze. Twoim zadaniem jest przechwycić Tangorna i wycedzić z niego informację o tym pomyśle Ithilieńczyków. Jego Królewska Mość przykłada szczególną wagę do tej operacji.
— Czy podczas wyciągania zeń informacji mogę potraktować go… twardo?
— Inaczej się nie da: sądząc z tego dossier, baron nie należy do tych, którzy kupują sobie życie kosztem powierzonych mu tajemnic. Zresztą, po przesłuchaniu i tak trzeba będzie go zlikwidować. Przecież formalnie jesteśmy w sojuszu z Ithilien, tak więc ta historia nie powinna wypłynąć na zewnątrz.
— W jakim charakterze baron przybędzie do Umbaru? Oficjalnie czy…
— Raczej „czy”. Masz jedną przewagę: Tangorn, jak mi się wydaje, na razie nie wie, że na niego polujemy. Nie wykluczam, że przynajmniej na początku będzie najzupełniej legalnie mieszkać w jednym z tamtejszych hoteli, i wtedy ujęcie go nie sprawi żadnego kłopotu. Ale baron to bestia kuta na cztery nogi: wyczuwszy coś, zniknie w tym mieście jak żaba na dnie stawu.
— Jasne. Będę działał samodzielnie, w pojedynkę?
— Samodzielnie, ale nie w pojedynkę. Przydzielam ci trzech kaprali — wybierzesz ich sobie sam, z naszych. Jeśli znajdziesz go od razu, to tych sił powinno ci wystarczyć aż nadto. Ale jeśli go spłoszycie…
— To się nie może stać, panie kapitanie!
— Stać się może wszystko, i każdemu — rzucił z rozdrażnieniem Gepard, bezwiednie rzucając krótkie spojrzenie na swoją nogę. — Tak więc, prowadząc poszukiwania w mieście nie masz prawa zwracać się o pomoc do tamtejszej siatki, choć może i szkoda, gdyż mają tam od licha pracowników i, co najważniejsze, wspaniałe kontakty w miejscowej policji.
— Mogę wiedzieć, dlaczego?
— Dlatego, że dysponujemy danymi, że w Umbarze aktywnie działają elfy i istnieje mocne proelfickie podziemie. Lorien pod żadnym pozorem nie może się dowiedzieć o naszej operacji — to najsurowszy rozkaz — a ja obawiam się przecieków: naszych strasznie tam brakuje, i w umbarskiej siatce, niestety, pracują wyłącznie ludzie… — Gepard zamilkł na chwilę i jakimś dziwnie powszednim tonem zakończył: — Na wszelki wypadek dostaniesz mandat z sygnaturą „RUN”.
Ichneumon podniósł oczy na kapitana, jakby czekając na potwierdzenie tego, co usłyszał. Teraz wreszcie wiedział, co oznaczają słowa: „Jego Królewska Mość przykłada szczególną wagę do tej operacji…” Mandat z sygnaturą „RUN” pozwala pracownikowi Tajnej Straży działać „w imieniu Króla”. Podczas zagranicznych operacji przydaje się to w dwóch przypadkach: pozwala wydać bezpośredni rozkaz konsulowi i odsunąć go od stanowiska, lub wykonać na miejscu egzekucję szefa regionalnej siatki…