Ciągle powtarza, i ciągle powtarza
do późna, aż budzą się ćmy:
„Nie podpisujcie pokoju z Niedźwiedziem,
mimo, ze chodzi jak my!”
— Ślad jest świeży. Świeżutki… — wymamrotał pod nosem Rankorn; przypadł na jedno kolano i, odwracając się, dał znak idącemu o jakieś piętnaście jardów za nim Haladdinowi, by zeszedł ze ścieżki. Zamykający pochód Cerleg ominął posłusznie odsuwającego się na pobocze konsyliarza i teraz obaj kaprale wpatrywali się w małą gliniastą nieckę, wymieniając ciche uwagi we Wspólnej Mowie. Opinia Haladdina tropicieli nie interesowała zupełnie; co tam Haladdin — nawet głos orokuena w tej naradzie nie znaczył zbyt wiele. Zwiadowcy mieli własną tabelę rang. Wczorajsi wrogowie — ithilieński ranger i dowódca plutonu zwiadu kirithungolskich jegrów — odnosili się do siebie z wyraźnym szacunkiem, jak mistrz złotnik z mistrzem rusznikarzem, ale pustynia to pustynia, a las to las — obaj zawodowcy znakomicie znali granice swoich domen. Ranger w końcu spędził w lasach całe swoje świadome życie.
Był on wtedy smukłym młodzieńcem, chodził wyprostowany, prawe ramię jeszcze nie wznosiło się ponad lewe, a twarzy nie szpeciła brzydko zrośnięta purpurowa blizna; był przystojnym mężczyzną, odważnym i cieszącym się łaskami Fortuny, a mundurowy, butelkowozielony kaftan królewskiego leśniczego leżał na nim wspaniale — w sumie, śmierć dziewuchom… Mężczyźni z okolicznych wsi niespecjalnie go lubili, a on uważał, że to naturalne: jasne, że wieśniaka urządza tylko ten leśniczy, który „potrafi wejść w położenie”, Rankorn natomiast do obowiązków służbowych podchodził z właściwą młodości gorliwością. Będąc człowiekiem króla, miał w nosie miejscowych landlordów, i natychmiast ustawił sobie ich czeladź — przy jego poprzedniku uważała ona, że królewski las jest ich spiżarnią. Wszyscy pamiętali historię z szajką Eggi-Pusttelgi, którego przyniosło kiedyś w te okolice. Rankorn poradził sobie z tymi zuchami sam, nie czekając aż ludzie szeryfa raczą oderwać swoje tyłki od ławek karczmy „Trzy pinty”. Słowem, do młodego leśniczego odnoszono się w okolicy z bojaźliwym szacunkiem, ale bez szczególnej sympatii, a zresztą — miał w nosie ich sympatie. Od dziecka przywykł sam być sobie królem, i żył nie tyle z rówieśnikami, co z lasem. Las był dlań wszystkim — i towarzyszem zabaw, i rozmówcą, i mentorem, a z czasem stał się najprawdziwszym domem. Ludzie mówili nawet, że w jego krwi jest domieszka krwi Wosów — borowych ze złowieszczej Druadańskiej puszczy, ale czy to mało gadają ludzie w zagubionych w leśnej głuszy wioskach podczas wilgotnych jesiennych wieczorów, kiedy tylko ognik łuczywa powstrzymuje przed wyłażeniem z ciemnych kątów drzemiące tam stare licha…
Na dodatek Rankorn — ku rozczarowaniu wszystkich okolicznych panien na wydaniu — przestał pokazywać się na wiejskich zabawach, a zamiast tego coraz częściej pojawiał się w na poły rozwalonej stróżówce na obrzeżu Druadanu, gdzie jakiś czas temu osiedliła się przybyła nie wiadomo skąd — pewnie z odległej północy, a może nawet z Angmaru — starucha-zielarka ze swą wnuczką Lianiką. Czym opętało to piegowate dziewczę takiego wspaniałego chłopaka tylko Manwe wie; wielu uważało, że nie obeszło się bez czarów: babka w końcu władała różnymi urokami i potrafiła leczyć za pomocą ziół i przykładania rąk — z tego zresztą żyła. O Lianice wiadomo było, że dogaduje się ze wszystkimi zwierzętami i ptakami w ich językach i potrafi na przykład zmusić gronostaja, by siedział słupka na dłoni obok spokojnie myjącej pyszczek polnej myszy. Zresztą, te opowieści, być może powstały po prostu dlatego, że ludzi w odróżnieniu od zwierząt bała się i unikała jak mogła. Najpierw ludziska myśleli, że może jest całkowicie niema? „Ach, co tam — zadzierały bródki oburzone ślicznotki z okolicy, gdy ktoś w ich obecności wspominał dziwny wybór leśnika — może właśnie się dobrali swą rasą…”
A co, może i rzeczywiście by się dobrali, tylko los im nie sprzyjał… Zdarzyło się, że pewnego wieczora Lianika spotkała na leśnej ścieżce nadmiernie wesołe towarzystwo seniora, który wyjechał na polowanie i swym zwyczajem „odrobinę polepszyć krew wieśniaków”. Te jego zabawy wywoływały już niezadowolenie nawet wśród sąsiadów-landlordów: „Naprawdę, szanowny panie, pańska skłonność do dymania wszystkiego, co się rusza i oddycha…” Sprawa było najzwyklejsza ze zwykłych, nie warta wspomnienia. No bo, kto mógł pomyśleć, że ta kretynka później się utopi… Co to? Ubyło jej, czy jak? Mają rację ludzie, kiedy mówią, że wszyscy oni tam, na swoich północach, są trochę szurnięci…
Rankorn pochował Lianikę sam — starucha nie przeżyła śmierci wnuczki i trzeciego dnia zgasła, nie odzyskując przytomności. Sąsiedzi przyszli na cmentarz głównie z ciekawości — położy leśniczy na świeżym kopczyku strzałę z czarnym opierzeniem, przysięgając zemstę? Ale nie, nie zaryzykował… No i słusznie — wyżej tyłka nie podskoczysz. Co z tego, że jest „człowiekiem króla” — król daleko, a drużyna landlorda, osiemnastu zbirów do których szubienica wzdycha, tuż obok. A z drugiej strony, trzęsą się chłopu kolanka, nie taki z niego chwat, jak się wydawało… Ten ostatni punkt widzenia wypowiadany był przede wszystkim przez tych, co się onegdaj pozakładali, dwa do jednego, albo i trzy, stawiając na to, że Rankorn ogłosi zemstę i teraz, kwaśno się uśmiechając, wypłacali przegrane pieniążki na lepki od piwa stół w „Trzech pintach”.
Młody senior jednakże tak nie myślał: we wszystkim, co nie dotyczyło jego odchylenia na punkcie różowego mięska, był naprawdę przewidujący i ostrożny. Leśniczy nie sprawiał na nim wrażenia człowieka, który zostawi tę historię bez konsekwencji, albo — co na jedno wychodzi — przyjdzie potykać się o progi sądów i smarować supliki. Ta sprytna pejzanka, którą mimochodem uszczęśliwił na leśnej ścieżce, mimo pewnych jej oporów (diabli, ugryziony palec boli do dziś)… Szczerze mówiąc, gdyby wiedział, że poważnie trzyma na niej oko taki chłop jak Rankorn, to po prostu przejechałby obok… Tym bardziej, że dziewczyna — tfu, patrzeć nie było na co. Ale co teraz gadać. Co się stało, to się nie odstanie. Skonfrontowawszy swoje wrażenie z opinią dowódcy drużyny, landlord ustalił: nie ma się co cieszyć z braku czarnej strzały, znaczy to tylko, że Rankorn nie jest miłośnikiem teatralnych gestów i ma w nosie opinię gapiów. Poważny człowiek to i traktowania wymaga poważnego… Tej samej nocy stojący na uboczu dom leśniczego zaczął płonąć ze wszystkich czterech rogów. Drzwi wejściowe okazały się podparte belką, a gdy purpurowo zabarwione od wewnątrz okno na strychu zakrył cień zamierzającego wyjść na zewnątrz człowieka, z dołu, z ciemności posypały się strzały; więcej już nikt nie usiłował wyrwać się z płonącego budynku.
Spalony żywcem leśniczy, to nie jakiś zawszony wieśniak, który z własnej głupoty wpadł pod kopyta pańskiego konia na polowaniu, tu się nie da wszystkiego ukryć pod korcem. Ale…
— Cały okrąg, sir, sądzi, że to kłusownicy. Nieboszczyk, niech mu ziemia lekką będzie, trzymał ich twardo, więc zemścili się. Fatalna historia… Jeszcze wina? — Te słowa młody senior adresował do przybyłego z Harlondu komornika, który — tak wyszło — zatrzymał się pod jego gościnnym dachem.
— Tak, tak, dziękuję! Wspaniały claret, dawno już nie miałem okazji próbować takiego — rzeczowo pokiwał głową komornik — pulchny senny staruszek z wianuszkiem siwych włosów dokoła różowej jak wiejska słonina łysiny. Długo wpatrywał się w płomień kominka przez wino, nalane do kielicha umbarskiego mistrza, a potem przeniósł na gospodarza swe wyblakłe błękitne oczka, które nagle utraciły swą senność i stały się przenikliwie lodowate.
— A, właśnie, ta topielica… To nie pańska poddana?
— Jaka topielica?
— Proszę posłuchać, czyżby tak wiele się u pana topiło, co dwa, trzy dni?
— Ach, ta… Nie, ona była gdzieś z północy. A dlaczego pan pyta, czy to ma jakieś znaczenie?
— Może tak się stać, że będzie miało. A może, i nie. — Komornik uniósł kielich na wysokość oczu i w zamyśleniu powiedział: — Pański majątek, drogi panie, cieszy oko swym zagospodarowaniem. To przykład godny naśladowania dla wszystkich okolicznych ziemian. Według mojego szacunku, co najmniej dwieście pięćdziesiąt marek rocznej renty, nieprawdaż?
— Półtorej setki — nie mrugnąwszy okiem, zełgał landlordi z ulgą odetchnął — chwała Eru! Rozmowa, chyba przeszła na płaszczyznę pragmatyki. — A do tego niemal połowa idzie na podatki… no i akt hipoteczny…
Cóż, kłusownicy, to kłusownicy. Odpowiedniego kandydata wybrano szybko; powisial stosowną chwilę w dybach nad węglami, złożył wyczerpujące zeznania, po czym został statecznie i w majestacie prawa nabity na pal ku przestrodze innym chłopom. Komornik wrócił do miasta, czule przyciskając do boku sakiewkę, cięższą o sto osiemdziesiąt srebrnych marek…
No to koniec…
Diabła tam — koniec!
Landlord od początku był zaniepokojony tym, że nie znaleziono w pogorzelisku żadnych kości. Dowódca drużyny, który osobiście dowodził nocną akcją, uspokajał pana: ściany drewniane i grube, podłoga drewniana, nie klepisko, paliło się ponad godzinę — trup spłonął doszczętnie, takie rzeczy często się zdarzają. Młody senior, jednak, będąc — jak już powiedzieliśmy — człowiekiem nad swój wiek przewidującym, posłał ludzi, by jeszcze raz przeszukali pogorzelisko… No i potwierdziły się jego najgorsze przeczucia. Okazało się, że sztuka przewidywania nie była obca również leśniczemu, w życiu którego występowało już wcześniej parę niespodzianek: z piwnicy prowadził na zewnątrz podziemny tunel długości trzydziestu jardów, na podłodze którego widniały nie stare plamy krwi — jedna z nocnych strzał musiała trafić w cel.
— Szukać! — zarządził młody senior — niezbyt głośno, ale takim tonem, żeby ustawionych w szeregu drużynników, chłopów na schwał, pokryła gęsia skórka. — Albo on, albo my i nie ma odwrotu. Na razie, chwała Orome, leczy się gdzie w lesie. Jeśli umknie jestem trupem, ale wy — wszyscy! — umrzecie przede mną, to wam gwarantuję!
Landlord osobiście dowodził pościgiem, oświadczywszy, że tym razem się nie uspokoi, póki nie zobaczy osobiście ciała Rankorna. Prowadzące w głąb lasu tropy uciekiniera przez cały dzień były czytelne i wyraźne: ścigany nawet nie usiłował ich maskować, widocznie uważając, że nikt już go nie widzi wśród żywych. Co prawda, pod wieczór dowódca drużynników znalazł w krzakach obok tropu nastawiony samostrzał… Lepiej byłoby powiedzieć, że sam samostrzał został wykryty później, kiedy strzała aż po lotki siedziała w bebechach dowódcy. Póki drużynnicy gaworzyli zgrupowani wokół rannego, nie wiadomo skąd nadleciała druga strzała i wpiła się w szyję jeszcze jednego zucha. Ale tu Rankorn się zdradził: jego sylwetka mignęła wśród drzew o jakieś trzydzieści jardów poniżej, na zboczu zagajnika, i wtedy cała wataha runęła za nim wąską luką między krzewami leszczyny… A taki był właśnie plan, żeby ruszyli wszyscy naraz i biegiem, nie patrząc pod nogi. W sumie do wilczego dołu trafiło za jednym zamachem troje. Na taki sukces, szczerze mówiąc, Rankorn nawet nie liczył. Zbóje Eggi-Pusttelgi, którzy zmajstrowali tę konstrukcję, napracowali się uczciwie — osiem stóp głębokości, na dnie kołki wysmarowane mięsną zgnilizną, tak że zakażenie krwi gwarantowane w każdym przypadku.
Zmierzch tymczasem zapadał gwałtownie. Teraz już drużynnicy stali się przesadnie nawet ostrożni: chodzili tylko parami, a kiedy przeczesywali las i zauważyli w końcu przyczajonego w krzewach Rankorna, nie ryzykowali i naszpikowali go strzałami z dwudziestu jardów. Niestety, gdy podeszli bliżej, akurat pod uderzenie pięcsetfuntowej kłody, znaleźli zamiast wymarzonego trupa zwitek kory z naciągniętymi nań szmatami… Dopiero wtedy landlord zdał sobie sprawę, że nawet ucieczka z „rejonu umocnionego” bandy Eggi, dokąd ich tak sprytnie wciągnął ów przeklęty Wos — nie będzie sprawą łatwą: dokoła las jest naszpikowany śmiertelnymi pułapkami, a czworo ciężko rannych, nie licząc dwóch zabitych, całkowicie pozbawiły oddział mobilności. Zrozumiał też, że ich miażdżąca przewaga liczebna w tym układzie nie ma zupełnie żadnego znaczenia, i aż do świtu, podczas tego polowania, rolę zwierzyny przyjdzie odgrywać właśnie im.
Przygotowali obronę okrężną w najgorszym, jakie sobie można wyobrazić miejscu — wądół zarośnięty leszczyną, widoczność zero, ale przenoszenie się na inne miejsce byłoby jeszcze gorsze. O tym, by rozpalić ognisko nawet nie myśleli — strach się oświetlić, strach dać się usłyszeć, i nawet rannych opatrywali w całkowitych ciemnościach, po omacku. Zacisnąwszy w garści łuki i rękojeści mieczy, wsłuchiwali się w bezksiężycową noc, bez wahania strzelając w stronę każdego szmeru, w każde poruszenie w unoszącej się z wilgotnych liści mgle. Skończyło się tak, że około trzeciej w nocy komuś puściły nerwy, i ten idiota z okrzykiem: „Wosowie!”.” wystrzelił w sąsiada, który wstał, chcąc rozprostować ścierpnięte mięśnie, a potem, łamiąc krzaki, rzucił się w głąb obronnego pierścienia. Dalej stało się to najgorsze, co tylko może się zdarzyć w nocnym boju: pierścień się rozpadł, i zaczęła się ogólna bieganina po nocy ze strzelaniem na oślep — każdy przeciw każdemu…
Zresztą, tym razem nie było mowy o jakimś przypadku: wspomnianym „kimś”, kto sprowokował swoim strzałem w towarzysza ogólną zawieruchę, był nie kto inny jak sam Rankorn. Korzystając z mroku, leśniczy przywłaszczył sobie pelerynę jednego z zabitych — na szczęście dla niego nikt ich nie pilnował — wkręcił się w pierścień zajmujących pozycje drużynników i zaczął czekać. Właściwie, mógł sto razy wpakować strzałę w plecy landlorda i, korzystając z nieuniknionego zamieszania, rozwiać się spokojnie we mgle, ale ten nie zasłużył sobie na tak „przyjemny” los. Rankorn miał inne plany.
Wyniki boju Stały się widoczne, gdy nastał dzień: okazało się, że oddział stracił dwóch żołnierzy, ale najgorsze — koszmar! — zaginął sam landlord. Wojownicy uznali, że podczas nocnej paniki musiał stracić swoich z oczu (poniekąd mieli rację: w lesie tylko zupełny dureń rzuca się do ucieczki na chybił trafił — normalny człowiek usiądzie pod krzakiem i nie ruszy się, póki ktoś się o niego nie potknie), i zaczęli przeczesywać okolicę, nawołując swego pana. Znaleźli go kilka mil od miejsca potyczki — orientując się na stada już zlatujących się kruków. Młody senior był przywiązany do drzewa, a z półotwartych jego ust sterczały odcięte genitalia. „Kuśką się zadławił” — szeptano potem złośliwie po wsiach…
W obławie na bestię entuzjastycznie wzięła udział cała okoliczna ludność, ale z równym skutkiem mogliby chwytać leśne echo. Dalsza kariera królewskiego leśniczego, któremu teraz nie zostało nic innego jak zostać rozbójnikiem, była standardowa; standardowy był i jej koniec — albowiem, jak głoszą słowa starej piosenki, „Może długo sznur się splata, lecz się zawsze w pętlę zwinie…” Raniony w potyczce z ludźmi harlondskiego szeryfa i połamany na kole Rankorn miał ozdobić sobą szubienicę akurat tego dnia, kiedy do miasta przybył baron Grager, werbujący ludzi do wyraźnie przerzedzonego ithilieńskiego pułku. „O! Ten by mi się nadal” — rzucił baron z takim samym wyrazem twarzy, z jakim klientka kramu z wędlinami dźga paluchem w upatrzony kawałek szynki („Tylko proszę pokroić”). Szeryf jedynie zgrzytnął zębami.
Od Osgiliath sprawy szły tak sobie. Pułk Ithilien walczył wyraźnie lepiej od innych i, jak to się dzieje w takich przypadkach, dostawał uzupełnienie w ostatniej kolejności. Zresztą, z ludźmi w ogóle było mizernie. Ci w Minas Tirith, którzy najgłośniej przed wojną wydzierali się: „Raz i na zawsze uwolnić Sródziemie od Hord ze Wschodu”, jakoś od razu znaleźli masę spraw na drugim brzegu Anduiny, prosty zaś lud od samego początku miał tę Wojnę o Pierścień głęboko w płucach. Tak więc ogłoszony niegdyś przez Faramira punkt o poborze do pułku — „choćby i prosto spod szubienicy” — był wykorzystywany tyle razy, ile tylko się dało. Właściwie, „pod szubienicą” siedział nawet sam Grager, ale w czasie wojny nikt nie odważył się ruszyć frontowego oficera — na niego sądowe szczury Gondoru miały za krótkie ręce.
Wiele zachodu kosztowało pułkowego lekarza, by przywrócić workowi połamanych kości wyciągniętemu przez barona z harlondskiego zaścianka wygląd kogoś, kto przypominałoby człowieka, ale słynny zbój był tego wart. Strzelać z łuku tak samo jak przedtem Rankorn nie mógł, wyłamany bark stracił możliwość ruchu, ale tropicielem nadal był wyśmienitym, a jego doświadczenie w pułapkach i innych działaniach bojowych w leśnej okolicy było naprawdę bezcenne. Wojnę zakończył w mundurze kaprala, potem z wielkim powodzeniem uczestniczył pod dowództwem swojego porucznika w uwolnieniu i osadzeniu na ithilieńskim tronie Faramira, i już miał się zabrać za wznoszenie własnego domu — gdzieś na bezludziu, powiedzmy w dolinie Wydrzego Potoku — kiedy nagle zaprosił rangera Jego Wysokość książę Ithilien i poprosił o przysługę: czy nie mógłby odprowadzić dwóch jego gości na Północ, do Mrocznej Puszczy?
„Już nie jestem na służbie, mój kapitanie, a dobroczynność nie jest moją cechą”. „A ja właśnie potrzebuję takiego, kto nie jest na służbie. A dobroczynność nie ma nic do rzeczy, oni są gotowi dobrze zapłacić. Powiedz swoją cenę, kapralu”. „Czterdzieści srebrnych marek” — palnął Rankorn, po prostu, żeby się od niego odczepili. Ale żylasty, orlonosy orokuen, chyba ich przywódca, tylko skinął głową: „Zgoda”, i zaczął rozplątywać plecioną sakiewkę z elfickim wzorem; no, a gdy na stole pojawiła się garść różnego złota (Haladdina od dawna męczyło pytanie: Skąd Eloar wziął wendotenijskie nianmy i kwadratowe czengi z Południowych Archipelagów?), rangerowi nie wypadało dawać wstecz.
Haladdin i Cerleg rozkoszowali się teraz całkowitą beztroską, gdyż całe przygotowanie do wyprawy pod Dol Guldur wziął na swoje barki Rankorn. Co prawda, kupione dla nich w osadzie plecione mokasyny-iczigi zwiadowca przymierzał wyraźnie niezadowolony, nie dowierzając obuwiu pozbawionemu twardej podeszwy, ale ponorek, który w tych okolicach wykorzystywany jest zamiast worka na plecy, wyraźnie mu się spodobał: twardy stelaż z dwóch czeremchowych pałąków połączonych jednym zaciskiem pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, pozwala nieść kanciasty stufuntowy ładunek, nie przejmując się tym, jak przylega do pleców.
Orokuen na ten czas, ku pewnemu zdziwieniu konsyliarza, przeniósł się z gościnnych apartamentów Emyn Arnen oddanych w ich władanie przez księcia, do koszar Faramirowej osobistej ochrony. „Ja, mój panie, jestem człowiekiem prostym, i w całym tym komforcie czuję się jak mucha w śmietanie: i śmietanie szkodzi, i musze”. Następnego dnia pojawił się z sińcem pod okiem, ale bardzo z siebie zadowolony: okazało się, że Ithilieńczycy, nasłuchawszy się opowieści o czynach kaprala w noc uwolnienia księcia, podpuścili go na sparring z dwoma najlepszymi zapaśnikami swego pułku. Jeden pojedynek Cerleg wygrał, drugi przegrał, a może starczyło mu rozumu, by przegrać, ku pełnej satysfakcji obu stron. Teraz nawet ujawniona w czasie wieczornych gawęd niechęć orokuena do piwa spotykała się u rangerów ze zrozumieniem: ma chłop autorytet, ma więc prawo… A co wy tam? Kumys… O, przepraszam! Nie dowieźli… Gdy pewnego razu Haladdin zajrzał do koszar do swego towarzysza, zauważył, że wraz z jego pojawieniem natychmiast zwiędła ożywiona rozmowa i zaległa niezręczna cisza: dla wiejskich chłopaków, którym pozwolono wreszcie nie strzelać do siebie, wykształcony lekarz był teraz tylko dokuczliwą przeszkodą. Przełożonym.
Z kilku dróg na Północ wybrano drogę wodną: nie wiadomo, kto teraz włada Brunatnymi Polami na lewym brzegu Anduiny. Do wodospadów Rauros, a to jest mniej więcej dwie trzecie drogi, płynęli pod żaglem — o tej porze roku w dolinie Wielkiej Rzeki wieją mocne i równe południowe wiatry. Dalej musieli przesiąść się do lekkich dłubanek. Tę część podróży Haladdin z Cerlegiem odbyli w charakterze okrętowego balastu: „Nie znacie Rzeki, i najlepsze, co możecie zrobić dla oddziału, to w żadnych okolicznościach nie odrywać tyłków od dna łódki, i w ogóle nie wykonywać gwałtownych ruchów”. Drugiego czerwca ekspedycja dotarła do łuku Anduiny przed wpadającą doń, biorącą początek w Fangorskim Lesie Srebrną Żyłą. Dalej zaczynały się Zaczarowane Lasy — Lorien na prawym brzegu, Mroczna Puszcza na lewym. Stąd do Dol Guldur zostawało nieco więcej niż sześćdziesiąt mil w linii prostej. Ludzie Faramira zostali, by pilnować czółen — przeprawili się, by nie kusić licha, na prawy, rohański brzeg, a oni trzej po dniu drogi zobaczyli przed sobą zębatą, czarno-zieloną ścianę jodeł Mrocznej Puszczy.
Las ten był zupełnie inny niż prześwietlone słońcem i wypełnione życiem dąbrowy Ithilien: całkowity brak młodniaków i krzewów sprawiał, że przypominał niemożliwą do ogarnięcia spojrzeniem kolumnadę gigantycznej świątyni. Pod arkami panowała głucha cisza — gruby dywan z jadowicie zielonego mchu, upstrzonego gdzieniegdzie drobnymi białymi kwiatami podobnymi do kartoflanych pączków, dokładnie wygłuszał wszystkie dźwięki. Cisza i przejrzysty zielony mrok tworzyły złudzenie, że znajdują się w podwodnym świecie, potęgowały to jeszcze „wodorosty” — rozczochrane siwiejące brody porostu zwisającego z jodłowych gałęzi. Ani promieni słońca, ani powiewu wiatru, przez co Haladdin fizycznie odczuwał jak jego pierś ugniata wielometrowa warstwa wody. Drzewa były ogromne; prawdziwą ich wielkość można było ocenić dopiero według leżących pni — nie dawało się przejść przez nie, a obejście kosztowało sto, sto pięćdziesiąt stóp w każdą stronę, tak więc niektóre fragmenty wiatrołomu były zupełnie nieprzebyte, trzeba je było omijać bokiem. Na dodatek wnętrza tych leżących kłód zżarte były na koronkę przez olbrzymie — wielkości dłoni — mrówki, które zajadle atakowały każdego, kto ośmielił się dotknąć ścian ich domu. Dwukrotnie natknęli się na ludzkie szkielety, dość świeże; nad nimi bezszelestnie roiły się węglowoczarne motyle — i to było tak przerażające, że nawet doświadczony orokuen w milczeniu czynił znak Jedynego.
Stada wilkołaków i pająki wielkości koła powozu — wszystko to wydawało się dziecinnymi bajkami: Las nie poniżał się do bezpośredniej wrogości, po prostu był całkowicie obcy, jak obcy jest przestwór oceanu czy zimne płomienie podniebnych lodowców Ephel Duath. Moc Lasu przejawiała się nie w przeciwdziałaniu, a w odpychaniu i nie przyjmowaniu, stąd najmocniej odczuwał ją właśnie leśniczy Rankorn. Tę moc zbierała — wiek po wieku, kropla po kropli — w swe zaczarowane mury Dol Guldur; trzy magiczne twierdze — Dol Guldur w Mrocznej Puszczy, Minas Morgul przy Kirith Ungol i Ag Jakend pośród pozbawionego życia wysokogórskiego płaskowyżu Szurab w północnym Khandzie — zamykały Mordor w ochronny trójkąt, sycony starożytną mocą lasów, światłem górskich śniegów i milczeniem pustyń. Nazgule, którzy wznieśli owe zaczarowane „rezonatory” i chcieli ukryć ich prawdziwe przeznaczenie, nadali im postać twierdz. Należy sądzić, że cieszyli się jak dzieci, gdy kolejny zachodni wódz z niedowierzaniem pętał się po spękanych płytach dziedzińca Dol Guldur, bezskutecznie usiłując odnaleźć przynajmniej ślady tego garnizonu, który tak usilnie walczył z jego wojownikami. (Po raz ostatni ten wybieg zastosowano dwa miesiące temu: „lustrzany garnizon” prawie dwa tygodnie odciągał siły elfów z Lorien i pospolite ruszenie z Esgaroth, pozwalając prawdziwej Armii Północ praktycznie bez strat powrócić do Morannon). Jedynie do podziemi zamku nie należało wchodzić — o czym zresztą uczciwie zawiadamiały wyryte na murach napisy we Wspólnej Mowie.
Konsylium na ścieżce przeciągało się. Haladdin zdjął z ramion ponorek — jak zwykle w pierwszej chwili poczuł rozkosz lotu nad ziemią — i podszedł do tropicieli. Obaj kaprale wyglądali na wyraźnie zaniepokojonych: przemykali się przez te dni po głuchych leśnych ścieżkach, unikając przetartego szlaku łączącego Dol Guldur z Morannon, jednakże obecność ludzi nawet w tych zaczarowanych gęstwinach dawała się odczuć stale — i nagle, proszę: zupełnie świeże ślady. Slady wojskowych butów Mordorczyka z piechoty. … A Sharha-Rana o żadnych mordorskich oddziałach w rejonie twierdzy nie wspominał ani słowem.
— Może jacyś dezerterzy z Armii Północ, jeszcze z tamtych czasów?
— Nie sądzę… — podrapał się po czubku głowy Cerleg. — Każdy dezerter spłynąłby stąd dokądkolwiek, choćby i do piekła. A ci wyraźnie tu siedzą, gdzieś w pobliżu. Sądząc po głębokości śladów, szli bez ładunku.
— Dziwny ślad — zgodził się z nim Rankorn. — Ludzie z waszej Armii Północ powinni mieć buty porządnie zdeptane, a te wyglądają jakby były prosto z magazynów. Patrz, jak rant dobrze się odbił.
— A skąd wiecie, że to Mordorczycy?
— No — tropiciele wymienili spojrzenia, chyba nawet nieco obrażone — wysokość obcasa… kształt czubka…
— Ja nie o to pytam. My, na przykład, z Cerlegiem mamy mokasyny — i co z tego? Nastała krótka cisza.
— Diabli… Też prawda… Ale jaki to ma sens? Sensu nie było w tym w ogóle… Stąd raptowna decyzja Haladdina wyglądała na całkowicie irracjonalną — skok w mrok. Właściwie, nie była to nawet jego decyzja; po prostu jakaś postronna siła cicho rozkazała: „Naprzód, chłopie!” i teraz już trzeba było albo podporządkować się bez namysłu, albo wycofać się z tej zabawy.
— Robimy tak… Do Dol Guldur, jak obliczyłem, zostało niewiele, jakieś tuzin mil. Teraz wychodzimy na drogę. Dalej — wy zostajecie, a ja idę do twierdzy. Sam. Jeśli za trzy dni nie wrócę to koniec: zawracajcie sanie, nie żyję. Do twierdzy nie zbliżajcie się w żadnym wypadku. W żadnym, jasne?
— Czy pan, miły panie, zwariował? — poderwał się orokuen.
— Kapralu Cerleg! — Haladdin nawet nie podejrzewał, że natura dała mu takie możliwości intonacyjne — mógłby słowami, jak bryłami rudy, wypełnić hutniczy piec. — Czy rozumiecie rozkaz?
— Tak jest… — Ofuknięty stracił rezon, ale tylko na chwilę. — Tak jest, panie konsyliarzu drugiego stopnia!
— No i świetnie. A ja muszę się wyspać i dobrze sobie wszystko przemyśleć, co mam mówić tym ludziom w nowiutkich butach — jeśli twierdza jest w ich rękach. Kim jestem, gdzie spędziłem te miesiące, jak tu się dostałem i takie tam… Skąd, nawiasem mówiąc, mam mokasyny — w podobnych sytuacjach nie istnieją nieważne drobiazgi.
Kumai przełożył stery i szybowiec zawisł w powietrzu, opierając się skrzydłami o pustkę. Dol Guldur widać stąd było jak na dłoni — ze wszystkimi jej dekoracyjnymi bastionami i rawelinami, centralnym donżonem zajętym aktualnie przez warsztaty i nicią drogi dojazdowej wijącej się między wrzosowymi wzgórzami. Jeszcze raz przyjrzał się okolicy i zadowolony parsknął przez nos: pomysł ukrycia ich „Zbrojnego klasztoru” tu, u diabła na zapiecku, pod samym nosem lorieńskich elfów, wspaniały był w całej swojej bezczelności. Co prawda, wielu kolegów zebranych pod dachem magicznej cytadeli, czuło się nie w swoim sosie — jednych dręczyły uporczywe nocne koszmary, innych niezrozumiałe dolegliwości, ale trolle to lud gruboskórny i flegmatyczny, całkowicie pozbawiony przesądów, tak więc inżynier czuł się tu wspaniale, i pogrążył się w pracy tak, że nawet czubka głowy nie było widać.
Choć formalnie przewodził im Dżaheddin — osławiony chemik, optyk i elektromechanik z Uniwersytetu w Barad-Dur — w rzeczywistości dowodził „na obiekcie” komendant Grizzly, naprawdę przypominający ogromnego szarego niedźwiedzia z leśnych przedgórzy północnego Wschodu. Ani jego prawdziwego imienia, ani funkcji zajmowanej w wywiadzie nikt z tutejszych nie znał.
Kumai nawet nie mógł określić jego narodowości; może był z tych północnych trolli, co to żyli niegdyś w Górach Mglistych, a potem stopniowo rozmyli się wśród Dungarczyków i Angmarczyków?
Komendanta Kumai poznał natychmiast po przybyciu do twierdzy. Ludzie nadintendenta przewieźli go tu za pomocą sztafety wzdłuż Traktu Dol Guldur — mieli tu zmontowaną prawdziwą pocztę konną, przesyłki szły niemal codziennie. A gdy przyjechał, Grizzly urządził mu wielogodzinne przesłuchanie, z maniakalną dociekliwością wypatroszył cały Kumajowy żywot, sięgając niemal do seksualnych preferencji jego pierwszej przyjaciółki. Dzieciństwo, nauka w szkole, służba wojskowa, imiona i daty, dane techniczne latających aparatów i przyzwyczajenia jego uniwersyteckich współbiesiadników, słowne portrety mistrzów kowalskich i górników ojcowej kopalni, i kolejność toastów w biesiadach trolli… „Twierdzi pan, że trzeciego maja 3014 roku, w dniu pańskiego pierwszego lotu, było pochmurnie. Czy na pewno tak było? A jak się nazywa barman w knajpce »Eccigidel«, znajdującej się naprzeciwko Uniwersytetu? — Ach, rzeczywiście — »Eccigidel« jest nieco dalej na bulwarze… Inżynier drugiego stopnia Szagrat z waszego pułku — wysoki, przygarbiony, kuleje na prawą nogę? Ach, »kwadratowy« i nie kuleje w ogóle…” Nawet głupiec by zrozumiał, że sprawdzić trzeba, czy nie podsuwają jakiejś wszy, ale po co aż takie komplikacje? Kiedy zaś Kumai przy okazji wspomniał jakiś szczegół swej ucieczki z kamieniołomu, Grizzly zmarszczył się z wyrzutem:
— Czy nie poinstruowano pana, że ten temat jest tabu?
— Ale… — skonfundował się inżynier — …ja myślałem, że to tabu nie dotyczy pana…
— Czy powiadomiono pana o jakichś wyjątkach?
— Nie… Moja wina.
— Proszę się przyzwyczaić… Dobrze, kontrola wypadła dla pana pozytywnie. Proszę się częstować. — Z tymi słowami komendant przysunął Kumajowi pękaty czajnik z odłamanym dziobkiem i khandyjską piałę z cieniutkiej kremowej porcelany, a sam pogrążył się w czytaniu sporządzonego przez mechanika wykazu rzeczy potrzebnych do pracy: bambus, drzewo balsy, umbarskie płótno żaglowe… mnóstwo rzeczy a drugie tyle potem dopiero się przypomni. — Jeszcze jedno, pańscy poprzedni współpracownicy, tacy jak mistrz Mchamsuren… Gdyby tu byli, pomogliby sprawie?
— Jeszcze jak! Ale czy to jest możliwe?
— Dla naszej służby nie ma rzeczy niemożliwych. Musi pan tylko przypomnieć sobie o tych ludziach wszystko — cechy zewnętrzne, więzy przyjaźni i rodzinne, przyzwyczajenia… Przyda nam się każdy detal, tak więc proszę wysilić pamięć.
Po pół godzinie komendant przyklepał dłonią stertę zapisanych arkuszy papieru, lakonicznie podsumowując:
— Jeśli żyją to znajdziemy. Kumai od razu poczuł, że znajdą.
— Proszę się przebrać, panie inżynierze drugiego stopnia. — Grizzly wskazał wzrokiem na komplet nowiutkiego mordorskiego munduru bez naszywek (tak byli umundurowani wszyscy — i konstruktorzy Dżaheddina, i obsługa, i milczący ochroniarze z wywiadu). — Proszę za mną, pokażę panu nasze obejście…
Obejście było obszerne i urozmaicone. Na Kumają na przykład czekał wspaniały szybowiec nie znanej mu wcześniej konstrukcji: proste i wąskie, jak elfickie ostrze, bez mała dwudziestostopowe skrzydła trzymały się nie wiadomo na czym, chyba na niczym — jakiś nieprawdopodobny materiał, lżejszy od balsy i twardszy od kamiennego cisu; podobnie wspaniała była „miękka” katapulta do wyrzucania maszyny w powietrze. No, nie ma takich materiałów w przyrodzie, choćbyście mi łeb odrąbali! Ale w tym momencie mechanik pojął, że ma do czynienia z legendarnym „Smokiem” Nazguli, długość lotu którego określała jedna tylko okoliczność — ilość czasu, jaką wytrzyma w gondoli jego pilot. Zresztą, pilotowanie „Smoka” Kumai opanował szybko. Wiadoma sprawa — im doskonalsza technika, tym prostsza jest w użyciu.
Jednocześnie z Kumajem do Dol Guldur trafiła czwórka isengardzkich inżynierów „kruszącego ognia” — tak nazywano proszek zapalający podobny nieco do używanego w Mordorze od dawien dawna w świątecznych fajerwerkach. Isengardczyków przyprowadził Rosomak — niewysoki żylasty chłopak z nieco krzywymi nogami, podobny do dungarskiego górala; zastępował Grizzly'ego, kiedy ten wybywał z twierdzy w jakichś swoich tajnych sprawach. Co do „kruszącego ognia”, po jakimś czasie nazywanego po prostu proszkiem, to mordorscy mistrzowie mieli najpierw o tym marne zdanie: nafaszerowane nim ceramiczne naczynia w kształcie kropel z krótkimi skrzydełkami leciały daleko — fakt, niemal na dwie mile — ale celność ich, delikatnie mówiąc, pozostawiała wiele do życzenia: plus minus dwieście jardów. Na dodatek pewnego razu „latająca kropla” eksplodowała w wyrzutni, zabijając przypadkowego robotnika; dowiedziawszy się od Isengardczyków, że takie rzeczy się zdarzają — „No, nie powiem, żeby regularnie, ale zdarza się, zdarza” — Mordorczycy popatrzyli na siebie: „Słyszeliście, chłopy? Na kij nam ten »kruszący ogień«. Prędzej swoich załatwi niż obcych…”
Jednakże nie minęły trzy dni od awarii, gdy katapulciarze zaprosili Grizzly'ego na próbne strzelania — pochwalić się nowym typem pocisku. Ze standardowego dystansu trzystu jardów pierwszym strzałem zrobili kaszę z grupy ośmiu tarcz, a uczyniła to była okrągła ceramiczna kula, nafaszerowana proszkiem z kawałkami gwoździ i wyposażona w knot stosowany wcześniej w dzbanach z zapalającą naftą. Następny krok aż sam się prosił: umieścić pojemnik z proszkiem wewnątrz pojemnika z „ognistą galaretą”, która powstaje w wyniku rozpuszczenia mydła w jasnej frakcji nafty — tak, by podczas wybuchu lepkie, wypalające wszystko kłaki fruwały we wszystkie strony… Grizzły przyjrzał się wtedy trzydziestopięciojardowej plamie wypalonej aż do mineralnych warstw ziemi i zdumiony popatrzył na Dżaheddina:
— I to wszystko zrobił jeden zakichany garnek? No, panowie, gratuluję! W końcu wymyśliliście coś wartościowego!
Wtedy Kumai pomyślał, że takie pociski — czy to zapalające, czy odłamkowe — można wystrzeliwać nie tylko z katapult, ale również zrzucać z szybowców.
— Bez sensu — brzmiała odpowiedź. — Powiedz sam. Ile lotów wykonasz w ciągu jednej bitwy? Dwa? Trzy? Nie warta skórka wyprawki.
— Jeśli miałbym zrzucać pociski na wrogą armię to nie. Ale gdyby trafić osobiście milorda Aragorna z milordem Mitrandirem — nawet bardzo by było warto.
— Sądzisz, że trafisz?
— Trafić przecież trzeba nie w człowieka, a w trzydziestopięciostopowy okrąg, więc dlaczego nie?
— Wiesz co, to jakoś… niehonorowo.
— C-co? Co-o-o?
— Nic, ja tylko… To i tak koniec z tymi poprzednimi rycerskimi wojnami, z ich: „Gotów jesteś, szlachetny panie?” Jedyny może zaświadczyć, że nie myśmy ją zaczęli.
Tak, koniec ze szlachetnymi wojnami, koniec… Mordorscy konstruktorzy, na przykład bardzo udoskonalili kusze — broń, która w Sródziemiu zawsze była nieformalnie zakazana.
— Jak sądzisz, dlaczego szlachetni rycerze tak nienawidzą kuszy? Rzekłbym, że w ich nienawiści jest coś osobistego, prawda?
— Jakże to, słyszałem: broń dystansowa — broń tchórzy.
— Eee… nie, to jest bardziej skomplikowane. Przeciwko łukom — zauważ! — nikt nie protestuje. Chodzi o to, że najlepszy łuk ma na cięciwie naciąg sto funtów, a kusza — tysiąc.
— No to co z tego?
— A to, że łucznik może ubić rycerza w zbroi tylko jeśli trafi w szczelinę przyłbicy, w złączenie zbroi i tak dalej — wysoka to sztuka, której musisz się uczyć od trzeciego roku życia, a dopiero około dwudziestki będziesz się do czegoś nadawał. Kusznik natomiast wali w kontur — gdzie by nie trafił, przeszyje na wylot. Miesiąc przygotowania i piętnastoletni czeladnik, który w życiu nie trzymał w rękach broni, wytrze rękawem smarki, przymierzy ze stu jardów i wykopyrtnie się słynny baron X, zwycięzca czterdziestu dwóch turniejów, i tak dalej, i tak dalej… Wiesz, jak powiadają w Umbarze? „Jedyny stworzył ludzi słabych i silnych, a twórca kuszy ich zrównał”. Dlatego teraz ci „silni” się wściekają — ginie, jakoby, wysoka etyka wojennego kunsztu!
— Dokładnie. A na dodatek podatne warstwy społeczne zaczynają się burzyć. A na kij nam właściwie potrzebni oni są, z tymi swoimi herbami, plumażami i innymi duperelami? Bo jeśli się rozchodzi o obronę ojczyzny, to kusznicy są o wiele tańsi w utrzymaniu.
— Ależ z pana pełzający pragmatyk…
— Nie da się ukryć. Nijak ci ja, świński ryj, nie mogę pojąć, dlaczego wybić człowiekowi mózg mieczem jest szlachetne, a bełtem — podłe?
Zresztą i stalowe kusze wyposażone w szkła przybliżające, i „latające krople”, i nawet zrzucane z niebios pociski — wszystko to wyglądało na niewinne zabawy w porównaniu z tym, czego zażądało od nich — ustami Grizzly'ego — niewidzialne Kierownictwo. W Górach Mglistych od dawna znanych jest kilka wąwozów, gdzie ze skalnych szczelin sączy się mgła, która następnie bez śladu taje w nieruchomym powietrzu. Tych niewielu, którzy zdołali ujść stamtąd, opowiadają, że wystarczy odetchnąć tym powietrzem, a w ustach pojawia się ohydny słodkawy posmak, i jak lawina zwala się senność, z którą nie sposób jest walczyć, a czym się kończą takie sny, widać po zgromadzonych na osypiskach zwierzęcych szkieletach. Tak więc, należy wymyślić sposób wypuszczania takiej mgły na wroga… Kumał był człowiekiem zdyscyplinowanym, skoro trzeba to trzeba, ale ten pomysł Kierownictwa — zatruwania powietrza — zemdlił go. Kto wymyślił tę „Broń Zemsty”? Chwała Jedynemu — on jest tylko mechanikiem, a nie chemikiem, tak więc osobiście się z tą bronią nie zetknie.
Zrzucił z wysokości stu stóp kilka kamieni o podobnej do pocisków wadze, siadły wspaniale, na styk z tarczami. Potem wylądował na trakcie o jakieś półtorej mili od Dol Guldur, tam gdzie droga, przecinając niczym biała piaszczysta szrama chorobliwy rumieniec przekwitających wrzosów, uciekała w mroczny kanion wymyty przez nią w gęstwinie Mrocznej Puszczy. Wysiadł z gondoli i przykucnął na poboczu, niecierpliwie patrząc w stronę twierdzy. Zaraz przyprowadzą konie i spróbują unieść „Smoka” bezpośrednio z ziemi, rozpędziwszy go z pomocą zaprzęgu konnego, jak to robiono z szybowcami starego typu. No, gdzie oni są? Już lepiej by ich po śmierć posyłać…
Ponieważ Kumai patrzył w kierunku Dol Guldur, zobaczył nadchodzącego człowieka dopiero wtedy, gdy ten zbliżył się na jakieś trzydzieści jardów. Przypatrzywszy się przybyszowi, troll potrząsnął głową: „To być nie może!”, a potem, nie czując pod stopami ziemi, runął na spotkanie i chwilę później zgniótł przybysza w objęciach.
— Ostrożniej, byku krasy, żebra mi połamiesz!
— Musiałem sprawdzić, czy nie jesteś ułudą! Dawno cię znaleźli?
— Dość. Aha, najważniejsze: Sonia jest żywa i zdrowa, jest teraz z naszymi, w Górach Popielnych…
Haladdin uważnie wsłuchiwał się w opowieść Kumają, nie odrywając wzroku od pracowicie krzątających się nad kwieciem wrzosu pstrych ziemnych pszczółek. Zuchy Nazgule, ale cwane skubańce, żeby im licho nogi powyrywało… „To jest numer — ukryć palantir w takim gnieździe os… Dobrze, że nie pchałem się do tych zawodowców ze swą amatorską legendą, bo wyniuchali by mnie raz-dwa, no a potem: gorące powitanie! A opowiedzieć wszystkiego Grizzly'emu i Rosomakowi — to za dużo. Pojawia się w ich supertajnym »Zbrojnym klasztorze« jakiś konsyliarz drugiego stopnia:
»Ja, panowie, wpadłem do was na chwilę — zabiorę tylko z kryjówki palantir, i wracam do Ithilien, do księcia Faramira. Działam ci ja na polecenie Kapituły Nazguli, ale ten, co mi to polecenie przekazał od razu zmarł, tak więc nie ma kto potwierdzić tego faktu… Jako dowód mogę wam pokazać pierścień Nazgula, choć prawdą jest, że nie ma on żadnych magicznych właściwości”. Niezły obraz olejny, nawet nie za szpiega mnie wezmą, a za wariata. Może do zamku i wpuszczą — w końcu spece od trucizn nie walają się na drogach… Ale gdzie tam, na pewno nie wypuszczą. W każdym — ja bym nie wypuścił… Stop-stop-stop!” Hej, Halik, śpisz?! Wszystko w porządku?
— Tak, wybacz. Po prostu wpadł mi do głowy pewien pomysł. Widzisz, wykonuję tu pewne zadanie specjalne, nijak nie związane z waszym „Zbrojnym Klasztorem”. Słyszałeś o takich pierścieniach?
Kumai podrzucił pierścień i zważył go w dłoni. Gwizdnął z szacunkiem.
— Inoceramium?
— Tak właśnie.
— Czy nie chcesz powiedzieć…
— Chcę, inżynierze drugiego stopnia Kumai!
— Tak jest!
— W imieniu Kapituły Nazguli… Czy jesteście gotowi wykonać moje polecenie?
— Tak jest!
— Pamiętaj — o tym zadaniu nie może się dowiedzieć nikt z grona twego Kierownictwa.
— Pomyśl, o czym ty mówisz!
— Kumai, przyjacielu… Nie mam prawa odsłonić przed tobą sedna operacji, ale przysięgam na co tylko chcesz, przysięgam na życie Soni: to, co robię, jest jedyną rzeczą, jaka jeszcze może uratować Sródziemie. Wybieraj… Jeśli przyjdę do Grizzly'ego, to na pewno zażąda potwierdzenia moich pełnomocnictw. Zanim jego przełożeni połączą się z moimi, mogą minąć nie tygodnie, może nawet miesiące, a do tego czasu wszystko już się skończy. Myślisz, że Nazgule są wszechpotężne? Guzik z pętelką! Nawet nie uprzedziły mnie, jeśli chcesz wiedzieć, o tych zabawach wywiadu w Dol Guldur — pewnie sami o tym nie wiedzą…
— To jasne — mruknął Kumai. — Gdy na nasz historycznie trwały burdel nałoży się jeszcze utajnienie, to nikt niczego nigdy nie znajdzie.
— No to jak? Zrobisz to?
— Zrobię.
— W takim razie słuchaj i zapamiętuj. W Wielkiej Sali zamku jest kominek. W jego tylnej ściance powinien tkwić kamień w kształcie rombu…
„Nie ma cięższego zajęcia, niż czekanie” — słowa te odlano w brązie i może dlatego się nie ścierają. Potrójnie ciężko, jeśli oczekiwanie jest jedynym zajęciem: wszystko, co można było zrobić — zrobiono. Siedź teraz i czekaj, czy nie brzęknie dzwoneczek: „Wasze wyjście!” Czekaj dzień po dniu, w stałym pogotowiu — a dzwoneczek może wcale nie zadzwonić, to już nie od ciebie zależy, tu rządzą inne Siły… Haladdin, zmuszony do leniuchowania w Emyn Arnen po wyprawie do Dol Guldur, przyłapał siebie na tym, że szczerze zazdrości Tangornowi, prowadzącemu swą śmiertelnie niebezpieczną grę w Umbarze: lepiej już co i rusz ryzykować życiem, niż tak czekać. Jakże przeklinał siebie za te myśli, kiedy tydzień temu posmutniały Faramir przekazał mu mithrilową kolczugę: „A ostatnimi jego słowami było: »Wykonane«”. Jakby wykrakał.
Wspominał i ich powrót z Dol Guldur. Tym razem nie udało się przeskoczyć niezauważalnie: wojownicy, strzegący przed elfami ścieżek Mrocznej Puszczy, ruszyli po ich śladach, nie odstając ani o krok, jak wilki za rannym jeleniem. Cóż, przynajmniej teraz dokładnie wiedział, ile jest warte jego życie — czterdzieści marek, tyle ile zapłacili Rankornowi. Gdyby nie zręczność rangera, na pewno zostaliby gdzieś pośród jodeł Mrocznej Puszczy, stając się żerem tamtejszych czarnych motyli…
Na brzegu Anduiny wpadli w zasadzkę, i gdy nad głowami zaświstały strzały, nie było już co wrzeszczeć: „Chłopy, my jesteśmy swoi, tylko z innego departamentu!” Haladdin strzelał tam do swoich — strzelał, zadając śmierć elfickimi zatrutymi strzałami — i teraz już nigdy nie zmyje ze swych rąk tej krwi…
A wie pan, co jest najsmutniejsze, najdroższy panie Haladdinie? Pan, gołąbeczku, jest teraz związany krwią, i dlatego stracił pan największy dar Jedynego: prawo wyboru. Za twoimi plecami wiecznie będą majaczyć i ci zabici w nadanduińskich zaroślach wikliny ludzie w mordorskich mundurach bez naszywek, i zatruty Tangorn — tak więc, gdy tylko odechce ci się i powiesz: „Więcej nie mogę”, natychmiast staniesz się zwyczajnym zabójcą i zdrajcą. Aby te ofiary nie były daremne, musisz zwyciężyć, a żeby zwyciężyć — ciągle iść po trupach i to przez niewyobrażalne bagno. Zamknięte koło… A najgorsza robota dopiero przed tobą. To, że wykonasz ją cudzymi rękami — rękami barona Gragera — niczego nie zmienia. Jak powiedział wówczas Tangorn: „Uczciwy podział: organizator ma czyste ręce, a wykonawca — czyste sumienie”. Guzik prawda…
Zanim Tangorn udał się do Umbaru, dokonał inscenizacji kluczowej sceny, po czym beznamiętnie skonstatował:
— Do niczego się nie nadaje. Zdradzasz się każdym spojrzeniem, każdą intonacją. Fałsz widoczny jest na wiorstę — żeby go zobaczyć, nie trzeba być elfem, a oni są bardziej przenikliwi niż my… Wybacz, powinienem od razu przewidzieć, że to nie jest rola dla ciebie. Nawet jeśli pożrą moją umbarską przynętę, to ty nie zdołasz zaciąć ryby — zerwie się.
— Zdołam. Skoro trzeba, zrobię to.
— Nie. I nie kłóć się — ja bym też nie potrafił. Żeby zagrać w takiej scenie wiarygodnie, znając przy tym wszystkie okoliczności i wszystkie drugie dna, mało mieć stalowe nerwy: trzeba być nie tylko szubrawcem i łajdakiem, ale po prostu — nie być człowiekiem…
— Dziękuję panu, sir.
— Nie ma za co, sir. Może z czasem zdołasz się stać takim nie-człowiekiem, ale my nie mamy aż tyle czasu. Tak więc widzę tylko jedno wyjście: wstawić dodatkową przekładkę…
— Co, co?
— To nasz slang. Należy wprowadzić pośrednika, wypuszczonego na działanie w ciemno… tfu… jednym słowem, pośrednik musi być przekonany, że mówi prawdę. Przy tym, uwzględniając poziom kontrahenta, to musi być rasowy zawodowiec.
— Masz na myśli barona Gragera?
— Hm… „Kapujesz, medycyna” — jak mawia twój kapral.
— A pod jakim pozorem go wciągniemy?
— Pod tym, którego się naprawdę obawiamy — że w chwili przetargu elfy wyłamią twój umysł za pomocą jakichś tam magiczno-hipnotycznych sztuczek, i zamiast się z nami wymienić, okradną nas… Zresztą, to nie jest taki sobie wymysł, a czysta prawda. Tobie też ulży — podzielisz z baronem po bratersku tę beczkę gówna… Jak mawiał słynny Su-Wei-Go: „Uczciwy podział: organizator ma czyste ręce, wykonawca — czyste sumienie”.
— Kim był ten Su-Wei-Go?
— Szpiegiem, a kim jeszcze mógł być…
Ryba wzięła, gdy mijał osiemdziesiąty trzeci dzień z darowanych im stu. Strzały ostatnich słonecznych promieni przeszywały bezsilnie głuchą przestrzeń pustej o tej godzinie sali Rycerskiej i, wpijając się w przeciwległą ścianę, rozsypywały się na pomarańczowe bryzgi; bryzgi były żywe i ciepłe — starały się przeskoczyć ze ściany na twarz i ręce ślicznej dziewczyny w zakurzonym męskim odzieniu, która upatrzyła sobie obiadowy fotel Faramira. „Naprawdę można ją nazwać »dziewczyną« — odnotował w duchu Grager — choć według ludzkich miarek należałoby jej dać trzydzieści, a ile ma naprawdę — wyobrazić sobie strach. Powiedzieć, że jest piękna, to nie powiedzieć nic. Można, oczywiście, opisać Portret przepięknej nieznajomej wielkiego Anwendiego słowami policyjnego portretu pamięciowego — ale czy warto próbować? Ciekawe, ten doktor Haladdin potrafił wykreślić jej ruchy, jak się wykreśla fazy zaćmienia księżyca — robota jubilerska, cymes i rodzynki w cukrze — ale jakoś nie wykazał z tego powodu żadnej radości, raczej wręcz przeciwnie. Co by to mogło znaczyć?”
— W imieniu księcia Ithilien witam panią w Emyn Arnen, milady Eornis. Jestem baron Grager, być może słyszała pani o mnie.
— O, tak…
— Elandar przekazał pani posłanie barona Tangorna? Eornis skinęła głową, w potem wyjęła z jakiejś sekretnej kieszonki prosty srebrny pierścień z mocno startymi elfickimi runami i położyła na stole przed Gragerem:
— Wśród pierścieni zalanych lakiem na waszej przesyłce, był i ten. Należał do mojego zaginionego bez śladu syna, Eloara. Pan coś wie o jego losie… Dobrze zrozumiałam sedno pańskiego posłania, baronie?
Wszystko właściwie pani zrozumiała. Ale od razu ustalmy kilka rzeczy: jestem tylko pośrednikiem, jak i mój zabity towarzysz. Na pewno są sposoby szperania po moim umyśle za pomocą elfickiej magii, ale nie znajdzie tam pani niczego ponad to, co i tak zamierzam pani powiedzieć.
— Przesadza pan w ocenie możliwości elfów…
— Tym lepiej. Tak więc, pani syn żyje. Jest w niewoli, ale wróci do pani, jeśli dogadamy się co do ceny.
— Och, wszystko, czego chcecie — kamienie, gondolińska broń, magiczne rękopisy…
— Niestety, milady: ci, w czyich rękach się znalazł, to nie południowi masztangowie handlujący zakładnikami. Wydaje mi się, że reprezentują wywiad Mordoru.
Nic nie zmieniło się w jej twarzy, ale szczupłe palce zbielały, zaciskając się na podłokietnikach fotela.
— Nie będę zdradzała swego narodu dla ratowania syna!
— I nawet nie chce pani wiedzieć, jak mało od pani wymagają?
A gdy minęła wieczność, sprasowana do kilku sekund, odpowiedziała:
— Chcę.
Grager, mający za sobą dziesiątki werbunkowych operacji zrozumiał, że oto stało się. Dalej to już tylko kwestia techniki, „endszpil” z przewagą figury.
— Przedstawię niektóre dodatkowe okoliczności. Eloar odłączył się od swoich towarzyszy i zabłądził na pustyni. Kiedy go znaleziono umierał z pragnienia, tak więc mordorscy partyzanci na początku po prostu uratowali mu życie.
— „Uratowali mu życie”? Te potwory? — Droga pani, tymi bajkami o „wędzonej człowieczynie” można straszyć wieśniaków z Shire, a mnie nie warto. Ja, cokolwiek to znaczy, walczyłem z orokuenami przez cztery lata. Ci ludzie zawsze szanowali męstwo wroga, a z jeńcami obchodzili się po ludzku — tego nikt im nie odbierze. Co innego jest ważne: dowiedzieli się, że pani Eloar osobiście uczestniczył w „czyszczeniu”… To jest eee… taki eufemizm na masowe zabijanie ludności cywilnej…
— To kłamstwo! — Niestety, to najszczersza prawda — westchnął Grager. — Tak się stało, że mój przyjaciel, nieżyjący już baron Tangorn, osobiście widział dzieło oddziału Wastaków Eloara… Oszczędzę pani macierzyńskie uczucia i nie opiszę tego, czego świadkiem był baron.
— Przysięgam, to jakaś potworna pomyłka! Mój chłopiec… Zaraz, pan powiedział: „Wastakowie”? Pewnie po prostu nie potrafił powstrzymać tych dzikusów…
— Milady Eornis, dowódca odpowiada za czyny podwładnych jak za własne. Nie wiem jak to jest u elfów, ale tak jest u ludzi… Zresztą, powiedziałem to tylko po to, by wyraźnie pani zrozumiała: jeśli teraz nie dogadamy się co do ceny uwolnienia syna, to nie może on liczyć na konwencję o jeńcach wojennych. Po prostu oddadzą go w ręce rodzin tych, którzy mieli pecha trafić na „czyszczące” oddziały…
— Co… — spazmatycznie przełknęła ślinę — … powinnam zrobić?
— Najpierw muszę sprecyzować pani położenie w lorieńskiej hierarchii.
— A czy ono im nie jest znane?
— Ze słów Eloara, a on — musi się pani ze mną zgodzić — może po prostu podnosić swoją cenę jako zakładnika. Oni muszą wiedzieć, jak pani jest potężna: klofoela — to ranga, czy specjalizacja, a może jeszcze coś innego? Jeśli zajmuje się pani jakimiś bzdurami, typu wychowywanie książąt czy przestrzeganie ceremoniału, to oni nie widzą sensu układania się z panią.
— Jestem klofoela Świata.
— Aha… to znaczy, że w świcie Władczyni prowadzi pani sprawy dyplomacji, wywiadu i, szerzej, elfickiej ekspansji na Sródziemie?
— Można i tak to określić. Zaspokaja pana stopień mojej potęgi?
— Całkowicie… Tak więc, do rzeczy. W jednym z kontrolowanych przez elfy gondorskich obozów pracy znajduje się pewien mordorski jeniec. Zorganizuje mu pani ucieczkę, a w zamian otrzyma syna, i to wszystko. Wydaje mi się, że w temacie „zdrada swego narodu” może mieć pani czyste sumienie.
— Ale Lorien nigdy nie pójdzie na taką wymianę, ponieważ mowa jest o członku mordorskiej rodziny panującej?
— Nie będę komentował pani domysłów, milady Eornis, ponieważ sam nie za bardzo mam o tym pojęcie. Ale co do jednego ma pani rację: jeśli o naszych kontaktach dowie się choć jedna dusza w Lorien, nie uratuje pani głowy. No i, swemu synowi rzecz jasna też.
— Dobrze, zgadzam się… Ale najpierw chciałabym się upewnić, że Eloar żyje. Pierścień można zdjąć również z trupa.
— Oczywiście. Proszę się zapoznać z tym liścikiem. To był śliski moment, chociaż Grager o tym nie wiedział. A Haladdin gdyby zobaczył skamieniałą twarz elfijki, która wczytywała się w chwiejne, jakby napisane pijaną ręką runy — „Kochana mateńko żyję i traktują mnie dobrze” — od razu wiedziałby: wszystko w porządku, mistrz Haddami nie zawiódł, nie nadaremnie niemal cały dzień wcielał się w postać.
— Co oni mu zrobili, zwierzęta?!
— Według ich słów siedzi w podziemnym więzieniu, a to nie są parki Lorien — rozłożył ręce Grager. — I rzeczywiście, nie czuje się najlepiej…
— Co oni mu zrobili? — powtórzyła cicho. — Nie kiwnę palcem póki nie potrzymam gwarancji, jasne?! Przewrócę do góry nogami wszystkie obozy jenieckie…
— Ależ otrzyma pani swoje gwarancje, proszę się uspokoić! Nie po to urządzono cały ten cyrk z docieraniem do zakonspirowanej łączności, żeby teraz przerywać targi o wymianę, prawda? Zaproponowali nawet… — Grager zrobił efektowną pauzę: — Czy chce się pani z nim zobaczyć?
— On… on jest tutaj? — zawołała.
— No nie, zbyt wiele pani wymaga! Może go pani zobaczyć za pomocą Kamieni Jasnowidzenia. O godzinie, co do której możemy się zaraz umówić — powiedzmy… w południe pierwszego sierpnia, może być? Eloar podejdzie do mordorskiego palantira, a pani do swojego…
— U nas w Lorien nie ma Kamieni Jasnowidzenia — pokręciła głową Eornis.
— Oni to wiedzą — skinął głową Grager. — Żeby przyspieszyć sprawę są gotowi na jakiś czas oddać pani jeden ze swoich kryształów. Potem zwróci go pani razem z tym więźniem — nie ma pani odwrotu. Jednakże oni też żądają gwarancji: są sposoby na wykrycie palantira za pomocą innego — wy, elfy, wiecie to lepiej niż ja — a nie zamierzają oni odkrywać przed wrogiem rejonu, w którym przebywają, to jasne. Dlatego są dwa nieodwołalne żądania. Po pierwsze, przekazany pani kryształ będzie „oślepiony” nieprzenikliwym workiem i ustawiony wyłącznie na tryb „odbiór”… Przepraszam, milady, nic z tego nie rozumiem, po prostu powtarzam ich instrukcję jak papuga. Tak więc, wyjmuje pani palantir z worka i przestawi go na tryb „nadawanie” dopiero w południe pierwszego sierpnia. Jeśli odważy się pani zrobić to wcześniej, żeby sprawdzić, jak się sprawy mają w mordorskich sekretnych kryjówkach, to proszę nie mieć do nikogo pretensji: jednym z obrazków, jaki pani zobaczy, będzie egzekucja Eloara. Czy to jasne?
— Tak.
— I po drugie. Oni wymagają, żeby w czasie seansu łączności znajdowała się pani daleko od Mordoru — w Lorien… Dlatego w południe pierwszego sierpnia, kiedy pani palantir zacznie działać jako nadajnik, oni chcą w nim zobaczyć coś, co przekona ich, że jest pani w Lorien, i nigdzie indziej… Chcą zobaczyć coś, co jest tylko w Lorien… Wie pani, w tym punkcie umowy dostali jakiegoś kręćka na punkcie podejrzliwości, tak że ponad pół godziny wybieraliśmy jakąś lorieńską cechę, która nie da się z niczym pomylić i której nie da się podrobić. I ktoś sobie przypomniał, że wasza Władczyni ma jakiś ogromny magiczny kryształ, ukazujący obrazki z przyszłości. „O! — ucieszyli się — to jest to, czego potrzebujemy!”
— Zwierciadło Galadrieli?!
— Inaczej go nazwali, ale chyba pani wie, o co chodzi.
— Ależ oni po prostu zwariowali! Dostęp do Zwierciadła Władczyni jest praktycznie niemożliwy…
— Dlaczegóż to „zwariowali”? Oni tak właśnie powiedzieli: „Oto, przy okazji, szansa pokazania swej prawdziwej władzy w układach Lorien”. W sumie tak: w południe pierwszego wyjmuje pani palantir z worka, przełącza go z „odbiór” na „nadawanie” i w tym momencie oni w Mordorze widzą w nim Zwierciadło Galadrieli. Potem odwrotne włączenie i pani widzi syna, żywego i zdrowego… No, stosunkowo zdrowego. Potem powiedzą pani kogo i z jakiego obozu należy wyciągnąć. Dalsze szczegóły operacji będzie pani prowadziła tylko przez palantir. Co się pani w tym nie podoba?
— Nie uda się nam — powiedziała zrezygnowanym głosem, a Grager od razu wychwycił to „nam”. Dobrze, wszystko idzie jak trzeba.
— Dlaczego?
— Bez wiedzy Gwiezdnej Rady do Lorien nie wolno wnieść żadnego magicznego przedmiotu. A palantir jest naładowany najmocniejszą z możliwych magią, ja po prostu nie mogę go przenieść przez warty na granicy.
— Tak, oni też słyszeli o tym zakazie. Ale czy to dotyczy również klofoeli Świata?
— Złe się orientujecie w lorieńskich porządkach — uśmiechnęła się krzywo. — Zakaz dotyczy wszystkich, nawet Władczyni i Władcy. Straż graniczna podporządkowuje się tylko klofoelowi Pokoju — i nikomu więcej.
— Skoro problem leży tylko w straży granicznej, to będę rad usunąć ten niewielki problem, który wydaje się pani nie do rozwiązania — wyrachowanie niedbałym gestem uspokoił ją Grager. — Palantir zostanie pani przekazany w pani lorieńskiej stolicy, Karas Galadon.
— Jak to w Karas Galadon? — wykrztusiła oszołomiona i Grager wyczuł przez skórę, że coś poszło nie tak.
„Przestraszyłaś się — zrozumiał. — Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia tej rozmowy wystraszyłaś się naprawdę… Niby dlaczego? Jasne — może szokować wiadomość, że w twojej stolicy agenci wroga potrafią wyczyniać rzeczy, które przekraczają nawet twoje możliwości, możliwości królewskiego ministra. Ale to coś innego: ten ruch zaskoczył cię. Wszystkie inne szczegóły naszej rozmowy, nawet otrzymanie pierścienia Eloara, w tym czy innym stopniu, przewidziałaś… przewidziałaś i zmontowałaś własną kontrgrę. Dlatego wszystko, z czym miałem do czynienia do tej chwili nie byty twymi prawdziwymi uczuciami, a tym, co chciałaś mi zasugerować. Powinienem połapać się od razu: zbyt łatwo i szybko się złamałaś i dałaś się zwerbować, a przecież nie mogłaś nie rozumieć, że to właśnie jest werbowanie — do końca życia będziesz na haczyku, w końcu jesteśmy w jakimś sensie kolegami po fachu. Tak, oczywiście, syn znajduje się rękach wroga i grozi mu męczeńska śmierć. Ale i tak: jest dworzanką, więc na drodze do swego klofoelskiego fotela, czy na czym tam oni zasiadają w tej swojej Gwiezdnej Radzie, musiała przejść przez taki kurs intryganctwa, że hej! Oczywiście decyduje Haladdin, ale ja bym na jego miejscu nie powierzył jej palantira, a nawet nożyka do owoców. Och, wykiwa cię ona przy wymianie, biednego konsyliarza, jak dziecko, daję głowę. A może i nie wykiwa… w tym znaczeniu, że nie da rady. Ma chłop przecież swoje tuzy w rękawie: w jakiś sposób zamierza przekazać jej kryształ do Złotego Lasu — nie mam pojęcia, ale coś ma, to fakt”.
— Słuch pani nie zawiódł, milady Eornis, właśnie w Karas Galadon. W tym roku na pani barkach leży organizacja Święta Tańczących Świetlików, prawda?
Odbywające się w noc lipcowej pełni Święto Tańczących Świetlików, elfy uważają za jedno z najważniejszych, tak więc z tego, kto organizuje je w określonym roku, jako tako zorientowany Lorieńczyk może wyciągnąć poważne wnioski o prawdziwej sytuacji „jak nigdy dotąd jednolitym” kierownictwie Lorien. Tu najdrobniejszy szczegół ma głęboki sens, ponieważ odzwierciedla niuanse bezlitosnej walki o władzę, jaka jest jedynym sensem życia nieśmiertelnych elfijskich hierarchów. Przy tym zupełnie niewinny detal, na przykład, kto reprezentuje podczas obchodów osobę Władcy — kuzyn w drugiej linii czy bratanek, może być znacznie ważniejsze, niż chociażby wstrząs, jakiego doznali wszyscy, widząc dwa lata temu na święcie milorda Estebara — poprzedniego klofoela Mocy, który dziesięć lat wcześniej zniknął bez śladu wraz z innymi uczestnikami „Spisku Kerebranta”. Kilka godzin stał eksklofoel na talanie — obserwacyjnym pomoście korony mallornu — po lewej ręce od lorieńskich Władców, by potem ponownie zniknąć w niebycie. Twierdzono przy tym, choć szeptem i rozglądając się nerwowo na boki, że do podziemi pod Kurhanem Wielkiego Smutku prowadzili go nie podwładni klofoela Pokoju, a tancerki klofoeli Gwiazd… Dlaczego? Po co? „Tajemnica to wielka jest”.
Właściwie to słusznie: Władza, by była Władzą powinna być niepojęta i nieprzewidywalna — inaczej nie będzie to Władza, a zwykłe kierownictwo… Można tu, przy okazji przypomnieć, jak w jednym z sąsiednich Światów obcy eksperci usiłowali przewidzieć wygibasy polityki pewnego potężnego i zagadkowego Mocarstwa: odnotowywali w jakim porządku zajmują podczas świąt swoje miejsca na grobie Założyciela tamtejsi hierarchowie, jakie są odstępstwa od alfabetycznego porządku podczas wyliczania ich imion i tak dalej. Eksperci byli kompetentni i mądrzy, ich wnioski głębokie i niewątpliwie logiczne, tyle tylko że nie mogli w swych niezawodnych przewidywaniach utrafić ani razu… Tak więc, jeśli wymienieni powyżej eksperci zaczęliby analizować sytuację podczas przygotowania do obchodów Święta Tańczących Świetlików 3019 roku Trzeciej Ery, to na pewno wymyśliliby coś takiego: „Ponieważ przygotowanie święta w tym roku po raz pierwszy powierzono klofoeli Pokoju, to należy to interpretować ów fakt tak, że w elfickim kierownictwie ekspansjoniści zdecydowanie górują nad izolacjonistami, i należy oczekiwać gwałtownie narastającej obecności elfów w kluczowych regionach Sródziemia. Niektórzy analitycy uważają, że u podstaw tej sytuacji leży brak podziału kompetencji w otoczeniu Władczyni, zatroskanej przesadnym umocnieniem pozycji klofoela Pokoju”. Najzabawniejsze jest to, że same z siebie te logiczne konstrukcje są może i słuszne, jak zresztą zawsze w tych pseudoanalizach…
Co do święta, to jest ono niezwykle piękne. Oczywiście, całe jego nietuzinkowe piękno dane jest odczuć w pełni tylko elfowi. Jednak z drugiej strony, jeśli trochę pomyśleć, człowiek to istota tak prymitywna i uboga, że wystarczają mu i te okruchy prawdziwej rozkoszy, które są zawsze na widoku… Mieszkańcy Lorien zbierają się tej nocy na talanach, tych nad Nimrodel. Z wysokości mallornowych koron Otwiera się bajeczny widok na dolinę strumienia, gdzie w rosistych łęgach otaczających smutne zakola — srebro z czernią, jak na gondołińskich grzywnach — rozsypują się kwiatostany jasnych świeczników-fiali”. Sam nieboskłon w porównaniu z tym wspaniałym widokiem staje się matowym odbiciem w starym lustrze z polerowanego brązu — a tak, prawdę mówiąc, i jest: cały przebieg niebieskich świateł nad Sródziemiem odzwierciedla tylko to, co się dzieje tej nocy nad brzegami Nimrodel. Zresztą śmiertelnik, jak już było powiedziane, postrzega tylko nędzną część uroczystości: rozkoszuje się niezmiennym od wieku rysunkiem gwiazd, ale magicznych wzorów, splatanych fialami tancerek — a właśnie taniec jest podstawą magii Pierworodnych — wzrok ludzki nie powinien widzieć. Rzadko kiedy mizerne odgłosy tego czarownego rytmu dolatują do świata ludzi poprzez olśnienia największych skaldów i muzykantów, na zawsze zatruwając przy tym ich dusze tęsknotą za nieosiągalną doskonałością.
Eornis, spełniając obowiązki klofoeli Świata, znajdowała się o tej północnej godzinie pośród „nieboskłonu”, akurat tam, gdzie siedem fial — sześć jasnych i siódma najjaśniejsza — tworzą na łęgach Nimrodel kwiatostan Sierp Valarów, wskazujący rękojeścią na Biegun Świata. Przebywała w pełnej samotności. Tancerki na czele z klofoelą Gwiazd — jedyne istoty, mające dostęp do „nieboskłonu” — dawno już oddaliły się pod korony mallornów; Eornis zaś bezskutecznie usiłowała odgadnąć jak baron Grager zdoła spełnić swą obietnicę: „O świcie, gdy rozwidni się, znajdzie pani worek z Kamieniem Jasnowidzenia w trawie obok tej ftali, która oznacza Gwiazdę Polarną w Sierpie Valarów”. Dostęp do „nieboskłonu” jest zakazany pod karą śmierci nawet elfom, nawet zwykłym klofoelom, i można nie obawiać się, że ktokolwiek znajdzie palantir wcześniej niż ona… Ale w jaki sposób przenikną tu owi mordorscy szpiedzy? Musi to być… musi to być któraś z tancerek? Nie, to zupełnie wykluczone — tancerka związana z wrogiem! Ha! A związana z wrogiem klofoela Świata — to co, możliwe?
„Ale ja nie jestem związana z wrogiem — sprzeciwiła się sama sobie — ja po prostu prowadzę swoją grę. Po prostu robię wszystko, by uratować swego chłopca, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, by spełniać warunki zaproponowanego przez nich interesu… Rano otrzymam palantir, w południe pierwszego sierpnia poznam imię następcy mordorskiego tronu, bo kto by to jeszcze mógł być, a już potem wymianę zakładników potrafię urządzić tak, by wszystko pozostało w moich rękach, na pewno! Oni, widocznie, nie znają jeszcze pełni możliwości elfów — no to poznają! Nie wiedzą z kim zadarli, robaki gnojowe!
Chociaż, nie takie to wszystko proste… Wygrywając tę grę, położę do stóp Władczyni palantir i głowę mordorskiego księcia. Wielkie zwycięstwo, i niech ktoś ośmieli się otworzyć usta zwycięzców się nie sądzi. Ale jeśli mi się nie uda, albo po prostu nie da się doprowadzić gry do końca… Wtedy wszystko stanie się interesem z wrogiem, zwyczajną zdradą, a klofoel Pokoju oddałby prawą rękę, żeby móc oskarżyć mnie o to i wystać do swoich podziemi pod Kurhanem Wielkiego Smutku… Jeśli będzie miał choć cień podejrzenia co do moich rozmów z Ithilieńczykami, Straż zacznie grzebać tak, jak tylko ona potrafi, a wtedy ze mną koniec. A przecież motywowałam przed Władczynią wizytę w Emyn Arnen właśnie tym, że »według informacji z Umbaru, ktoś w Lorien zaczyna grę z Aragornem, i niewykluczone, że ów ktoś to klofoel Pokoju«. Jeśli się dowie o naszej rozmowie — a dowie się na pewno — to nie pozostanie mu nic innego, jak śmiertelnie zdyskredytować mnie w oczach Władczyni, i będzie nad tym pracował uczciwie…”
„A może — nagle przemknęła myśl — wszystko to, poczynając od umbarskich wydarzeń, to po prostu wielostopniowa intryga klofoela Pokoju, i palce Strażników zacisną się na moich ramionach, gdy tylko sięgnę po worek z kamieniem, udającym palantir? Czy Elandar i ci ithilieńscy baronowie pracują przeciwko mnie dla klofoela Pokoju? Ależ nie, to bez sensu… Sama już boję się własnego cienia. Ale jak mogło dojść do tego, że ci ithilieńscy szpiedzy — wyraźnie za zgodą Faramira — grają w jednej drużynie z Mordorczykami? Cóż, to akurat jest proste: jako pośrednicy chcą odgryźć swój kęs — skompromitowaną przez współpracę z wrogiem elficką klofoelę, z którą potem można będzie robić co się chce… Nawiasem mówiąc, tak by właśnie było gdyby mi przyszło do głowy spełnić ich warunki.
Trudno, jakkolwiek to zaplanowano, drogi odwrotu nie ma: uratuje mnie tylko zwycięstwo w trakcie »wymiany zakładników«… i nie tylko uratuje, a wzniesie jeszcze o stopień wyżej! A potem… Potem sama odnajdę tych, którzy położą dziś na Gwieździe Polarnej worek z Kamieniem Jasnowidzenia. Uczynię to sama, uruchomiwszy swoją służbę, wyprzedziwszy Straż, i przekażę ich Radzie: »Nasz niezrównany chroniący Pokój w ostatnim czasie tak się przejął wykrywaniem spisków, których wartość wszyscy znamy, że przespał istnienie w Karas Galadon prawdziwej szpiegowskiej siatki wroga… A może nawet nie przespał? Może nici tej pajęczyny ciągną się dalej, niż ośmielam się przypuścić?« Od takiego ciosu nie otrząśnie się, jakkolwiek by go nie osłaniał Władca, to będzie czyste zwycięstwo — i Władczyni, i moje”.
Tymczasem niewidzialny dla oka „Smok” Kumaja przemierzał nocne niebo Lorien wzdłuż matowo świecących światłem księżyca zakrętów Nimrodel. Zobaczywszy pośród doliny obficie rozsypane, mocno świecące błękitnawe ogniki, układające się w dość dokładną mapę gwiezdnego nieba, inżynier odetchnął i skierował szybowiec w dół: na razie wszystko szło zgodnie z planem. Odszukał wśród tych „gwiazdozbiorów” Kosz, który w tutejszych krajach nie wiadomo dlaczego nazywają Sierpem Yalarów — jest, tam, gdzie powinien być, i Gwiazda Polarna na swoim miejscu… Ciekawe, z czego wykonane są te latarnie? Światło wyraźnie zimne — może to ta sama substancja, która świeci w próchnie? Kosz błyskawicznie powiększał swoje rozmiary; Kumai wymacał pod nogami na dnie gondoli worek wyjęty poprzedniej nocy ze skrytki za romboidalnym kamieniem w tylnej ściance kominka w Dol Guldur, i nagle zaklął przez zaciśnięte zęby. „Niech to licho! Nie powiedział mi, jakie są prawdziwe wymiary tej figury — jak mam teraz w tym mroku, ocenić swoją wysokość?”
Najpierw Haladdin po prostu prosił, by Kumai wyjął worek z kryjówki i zrzucił go w czasie jutrzejszego treningowego lotu gdzieś nieopodal twierdzy — żeby mógł go znaleźć i zwiać. Ale potem konsyliarz nagle zamilkł w pół słowa i wykrztusił:
— Słuchaj, czy stąd możesz dolecieć do Lorien?
— Bez trudu. To znaczy, nie bez trudu, ale mogę.
— A w nocy?
— Tak naprawdę, to w nocy na takie odległości jeszcze nie latałem… Trudno się zorientować.
— A podczas księżycowej nocy? Na miejscu, które mnie interesuje będą naziemne punkty orientacyjne w postaci ogni?
— No, to łatwiej. Dlaczego pytasz, masz dokonać zwiadu z powietrza?
— Rozumiesz, przypomniałem sobie, jak zręcznie miotasz ze swojego szybowca pociski w naziemne cele. Takie coś trzeba by wykonać w Lorien…
Nocny lot umotywował Kumai przed swoimi przełożonymi w twierdzy znakomicie: zaproponował Grizzly'emu przećwiczenie nocnego ataku.
— A to po co?
— Żeby móc ciskać zapalające pociski na obóz przeciwnika. Jeśli przez całą noc przed bitwą zamiast spać, będą gasili płonące namioty, to rano wiele się nie nawojują.
— Hm… racja. Dobra, próbujcie, inżynierze.
Wystartował o zmierzchu — „Polatam trochę, póki jeszcze jasno” — wykonał szeroki skręt, by obserwatorzy z twierdzy stracili go z oczu, i dopiero wtedy wziął kurs na północny zachód; miejsce, w którym Nimrodel wpada do Anduiny wyszukał jeszcze przy świetle dziennym, reszta była sprawą prostą…
Kumai wyprostował palce i worek poleciał w dół, w oznakowaną „gwiazdami” ciemność. Po kilku sekundach dziób szybowca zakrył Gwiazdę Polarną Kosza; dobrze — jeśli tylko nie pomylił się co do wysokości, to cel trafiony.
— Co to jest, jakaś trucizna?
— Nie, to magia.
— Magia?! Nie macie co robić…
— Uwierz mi: elfom ten woreczek bardzo się nie spodoba.
— No, no. Kiedy sprawy idą kiepsko zawsze wszyscy uciekają od lekarzy do czarowników…
Dobra, swoje zadanie wykonał, a po co to komu — szefowie wiedzą lepiej. Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. Teraz czas na skręt i powrotny kurs. Droga daleka, a wiatr coraz mocniejszy.
Wykonał zuchwały skręt nad sennymi wodami Nimrodel, ale nie uwzględnił jednej okoliczności: wysokości mallornów. Dokładnie zaś mówiąc, po prostu nie podejrzewał, że są na świecie tak wielkie drzewa.
I nastąpiło uderzenie, kiedy jedna z gałęzi niby leciutko dotknęła koniuszka skrzydła, od razu zmieniając szybowiec w wirujące uskrzydlone nasionko, podobne do tych, jakie mallorny jesienią ciskają garściami na dywan ze zwiędłych elanorów.
I nastąpiło drugie uderzenie, kiedy bezsilny oślepiony „Smok” został rzucony w prawo, i wyrżnął w drugą koronę — z chrzęstem rozdarło się poszycie, pękł grzbiet i żebra konstrukcji nośnej.
I nastąpiło trzecie uderzenie, gdy wszystkie te fragmenty runęły wzdłuż pnia w dół, na wypełniony skamieniałymi elfami talan — niemal pod same stopy klofoela Pokoju.
Właściwie, Kumai w tym momencie już swoje zadanie wypełnił, tak że można by go było spokojnie wpisać w rubrykę „straty dopuszczalne”, filozoficznie wspomniawszy ową jajecznicę, jakiej nie da się usmażyć bez rozbijania jaj. Istniała jednakże jedna komplikująca wszystko okoliczność: troll, przy upadku mocno się potłukł, ale przeżył — a to, jak łatwo się domyślić, oznaczało potworną katastrofę.
K LOFOEL POKOJU: Pośpiech zalecany jest przy — łapaniu wszy i niespodziewanej biegunce, szacowny klofoelu Mocy. Tak więc, proszę mnie nie popędzać. Trolle to naród uparty, żeby wyciągnąć z niego informację potrzebuję czasu, i to niemało.
WŁADCZYNI: Ile mianowicie czasu potrzebujesz, klofoelu Pokoju?
KLOFOEL POKOJU: Sądzę, że co najmniej trzy dni, o Jasna Władczyni.
KLOFOEL MOCY: On po prostu musi zatrudnić wszystkich nierobów spod Kurhanu Wielkiego Smutku, o Jaśni Władcy! Sprawa jest bzdurna — niech zastosuje swój „napój prawdy”, i po ćwierć godzinie co stworzenie wyłoży wszystko, co mu wiadomo.
WŁADCA: A rzeczywiście, klofoelu Pokoju, dlaczego nie miałbyś zastosować „napoju prawdy”?
KLOFOEL POKOJU: Czy mam rozumieć, że to polecenie, o Jasny Władco?
WŁADCA: Nie, nie, dlaczego od razu…
KLOFOEL POKOJU: Dziękuję, o Jasny Władco! Dziwna sprawa: gdybym ja pouczał klofoela Mocy, jak należy budować szyk łuczników w boju, a jak jazdy, uważałby to za obrazę i miałby rację. A w wykrywaniu przestępców nie wiadomo dlaczego znają się u nas wszyscy lepiej ode mnie!
WŁADCA: No po co tak od razu…
KLOFOEL POKOJU: Co do „napoju prawdy”, szacowny klofoelu Mocy, to przełamać z jego pomocą ludzki umysł to żaden problem. Na to, jak słusznie zauważono, wystarczy ćwierć godziny. Problem powstaje potem, jak z tej sterty chłamu, która wypada z tych połamanych mózgów wybrać coś istotnego, i — zapewniam — na oddzielenie ziaren od łusek zmitrężymy niejeden tydzień. Za pomocą „napoju prawdy” otrzymanie przyznania to drobiazg, ale my nie potrzebujemy przyznania, a informacji! A jeśli od pierwszego razu coś się nie uda, powstaną niejasności? Już po raz drugi nie zadamy pytania, przecież po zażyciu tego napoju stanie się kretynem… Tak więc proszę pozwolić mi działać z wykorzystaniem tradycyjnych metod.
WŁADCZYNI: Wszystko świetnie pan wytłumaczył, klofbelu Pokoju, dziękuję. Mam pewność, że śledztwo znajduje się w niezawodnych rękach. Proszę tak postępować, jak uważa pan za słuszne. Tylko jeszcze jedna rzecz przyszła mi do głowy… „Mechaniczny smok” przyleciał do nas z zewnątrz, i dlatego w toku śledztwa mogą się ujawnić bardzo ciekawe niuanse, dotyczące nie tylko Zaczarowanych Lasów, ile samego Sródziemia. Jak pan uważa, Władco, może dobrze by było podłączyć do śledztwa klofoelę Świata? Lepiej się orientuje w tamtejszej specyfice…
WŁADCA: Tak, tak, to jest bardzo mądra decyzja! Prawda, klofoelu Pokoju?
KLOFOEL POKOJU: Nie odważę się komentować polecenia Jasnej Władczyni, o Jasny Władco. Ale czy nie prościej byłoby odsunąć mnie od tej roboty? Skoro nie cieszę się zaufaniem…
WŁADCA: Co też pan mówi, proszę nawet tak nie myśleć! Jestem bez pana jak bez rąk…
WŁADCZYNI: Powinniśmy myśleć nie o osobistych ambicjach, a o korzyściach Lorien, klofoelu Pokoju. Sprawa jest nadzwyczajna, a dwaj specjaliści to lepiej niż jeden. Nie zgadza się pan ze mną?
KLOPOEL POKOJU: Jakże tak można, o Jasna Władczyni!
KLOFOELA ŚWIATA: Pracować wraz za panem, dostojny klofoelu Pokoju, było zawsze moim marzeniem. Cała moja wiedza i umiejętności są do pełnej pańskiej dyspozycji i mam nadzieję, że nie okażą się zbędne.
KLOFOEL POKOJU: Ani przez moment w to nie wątpię, czcigodna klofoelo Świata.
WŁADCZYNI: Tak więc, ten problem mamy z głowy. Informujcie nas na bieżąco, klofoelu Pokoju… A o czym chciała powiadomić Radę klofoela Gwiazd?
KLOFOELA GWIAZD: Nie chciałabym was niepokoić nadaremnie, o Jaśni Władcy i czcigodni klofoele Rady, ale dziś przed świtem na nieboskłonie, jak mi się wydaje, zmianie uległ rysunek gwiazdozbiorów. Oznacza to zmiany w całym magicznym układzie Zaczarowanych Lasów. Pojawiła się tu jakaś magiczna moc i to bardzo silna… Za mojej pamięci takie coś wydarzyło się tylko raz — kiedy do Karas Galadon przywieziono Zwierciadło Władczyni.
WŁADCZYNI: A twoje tancerki nie mogły się pomylić, klofoelo Gwiazd?
KLOFOELA GWIAZD: Sama chciałabym w to wierzyć, o Jasna Władczyni. Dziś w nocy powtórzymy swój taniec.
Kumai ocknął się wcześniej, niż oczekiwały tego elfy. Uniósł nafaszerowaną bólem głowę i popatrzył na śnieżnobiałe, podobne do porcelany ściany bez okien, z których ściekało na podłogę martwe, błękitnawe światło umocowanej nad drzwiami fiali. Nie pozostawiono mu żadnego ubrania. Prawy nadgarstek przymocowano łańcuchem do wąskiej, wmurowanej w podłogę leżanki. Dotknąwszy głowy, zaskoczony odsunął palce — głowa było wygolona, a długa, świeża blizna na skroni została wysmarowana czymś śmierdzącym i tłustym. Wolno odchylił się do tyłu i, przymknąwszy oczy, spazmatycznie przełknął grudę obrzydliwych suchych torsji. Już wszystko zrozumiał, i zaczął się bać jak nigdy dotąd w życiu. Oddałby wiele, za możliwość śmierci już teraz, zanim ci zaczną, ale przecież — niestety! — nie miał czego oddawać.
— Wstawaj, trollu! Patrzcie go, jak to się wyleguje, plemię Morgotha! Na tamten świat droga nie jest krótka, więc się zbieraj.
Elfów było troje — mężczyzna i kobieta w jednakowych srebrnych płaszczach, i z szacunkiem towarzyszący im pachołek w skórzanej kurtce. Pojawili się w celi zupełnie bezszelestnie, a poruszali się z jakąś nienaturalną lekkością, jak ogromne motyle, choć jednocześnie czuło się, że nie ustępują siłą trollowi. Elfijka bezceremonialnie przyjrzała się więźniowi i coś szepnęła do swego towarzysza — sądząc po jej uśmieszku, było to coś sprośnego — a wysłuchawszy jej, elf zmarszczył się z wyrzutem.
— Może sam coś chcesz opowiedzieć, trollu?
— Może i chcę. — Kumai usiadł, ostrożnie spuścił nogi z leżanki i teraz czekał, kiedy opadną zawroty głowy, by podjąć decyzję. Strach ustąpił sam, po prostu nie było już nań miejsca. — A co w zamian?
— W zamian?! — Taka bezczelność spowodowała, że elf na kilka sekund stracił dar mowy. — W zamian — lekka śmierć. Czy wydaje ci się może, że to mało?
— Mało. Lekką śmierć od dawna noszę przy sobie: serce, wie pan, chore… od dzieciństwa. Tak więc, nic nie wyjdzie z torturami — gdzie się zacznie, tam się skończy.
— Pięknie kłamiesz — srebrzyście roześmiał się elf. — Interesująco.
— No to próbuj — wzruszył ramionami Kumai. — Oberwiesz od przełożonych za zmarłego podczas śledztwa szpiega. A może nie?
— Przełożeni to właśnie my, trollu… — Elf w płaszczu usiadł na taborecie przyniesionym przez „skórzanego”. — Ale słuchamy cię z zainteresowaniem, co dalej…
Co tu jest do kłamania? On swoją sytuację rozumie, nie jest dzieckiem. Ale nie jest też tępym fanatykiem i nie zamierza ginąć za wszystkie te fantomy — ojczyzna, przysięga — zupełnie nie zamierza. Bo niby, po co? Dowództwo wysyła cię do boju, a samo tłuste tyłki wygrzewa, wilczyska obrzydliwe… Opowie wszystko, co wie, a wie sporo: przecież wypełniał zadania specjalne dowództwa i wcześniej, i teraz. Ale — nie za darmo. Za życie, a dla was to drobiazg. Niech w podziemnym więzieniu, jako niewolnik w kopalniach ołowiu, oślepiony i pozbawiony męskich cech — byle pozostać przy życiu!
— No to opowiadaj, trollu. Jeśli opowiesz prawdę i prawda ta nas zainteresuje… Wtedy znajdziemy ci pracę w naszych kopalniach. Jak pani sądzi, milady Eornis?
— Oczywiście! Dlaczego rzeczywiście nie zostawić go przy życiu?
Tak więc, nazywa się Chmurka (raczej nie powinien się zaplątać. … tak rzeczywiście wołali nań w dzieciństwie — Sońka, zaraza, wymyśliła i przyczepiło się, aż do Uniwersytetu — Chmurka i Chmurka), stopień — inżynier drugiego stopnia, ostatnie miejsce służby — oddział partyzancki… Induna (pamiętam, był taki dziaduś-dmuchawiec, prowadził wykłady z optyki na drugim roku). Baza oddziału — wąwóz Cagancab w Górach Popielnych (to ojcowa kopalnia, tamtejsze okolice sama przyroda stworzyła do wojny partyzanckiej, nie może być, żeby nie było tam Ruchu Oporu… A i tak nic sensownego z marszu nie skomponuje). Wczoraj… zaraz, jaki dziś jest dzień? No tak, proszę o wybaczenie, tu pytania zadajecie wy… Tak więc rankiem dwudziestego drugiego otrzymał zadanie — miał polecieć do Lorien, żeby wypatrzyć położenie świeczników w dolinie rzeki Nimrodel; jemu osobiście wydaje się, że cały ten pomysł to całkowita bzdura, po prostu dowództwo dostało świra z rozpaczy, ciągle o jakąś mistykę zahacza. Nie, tym razem zadanie dał nie Indun. Wcześniej nigdy tego człowieka nie widział, wydaje się, że jest z wywiadu, pseudo — Szakal… Cechy? Niewysoki, skośne oczy — z rodu orokuenów, krótka mała blizna nad lewą brwią… Nie, na pewno nad lewą.
— To jest bardzo naiwne, trollu. Nie nazywam cię Chmurką, ponieważ to imię jest takim samymi kłamstwem, jak i cała twoja opowieść. Wiesz co, są dwie złote reguły postępowania podczas śledztwa: unikać kłamstwa i niepotrzebnych szczegółów, a ty złamałeś obie… Powiedz mi, sterniku „mechanicznego smoka”, jaki tego dnia wiał wiatr — chodzi o siłę i kierunek?
No i koniec… Ale kto mógł pomyśleć, że ten elf zna się na lataniu? Zresztą Kumai, plotąc te bzdury, nie przestawał przygotowywać dla rozmówców pewnej niespodzianki: przyjęta przez trolla usłużnie uniżona pozycja pozwoliła mu podciągnąć pod siebie nogi. I teraz, rozumiejąc, że gra i tak skończona, niczym zwolniona sprężyna runął do przodu, usiłując lewą ręką, tą nieprzykutą, sięgnąć elfa w srebrzyście-czarnym płaszczu. I chyba sięgnąłby go, gdyby nie popełnił kolejnego błędu: trafił spojrzeniem na wzrok elfa, a tego w żaden sposób nie należało robić…
Klofoel Pokoju rozdrażnionym machnięciem ręki powstrzymał „skórzanego”, który niczym jastrząb rzucił się do skamieniałego trolla — co się teraz szarpiesz, gapo? — i odwrócił się do swojej rozmówczyni:
— Czy nadal pani chce zostać sam na sam z tym urodziwym chłopcem, milady Eornis? Nie rozmyśliła się pani?
— Wręcz przeciwnie! Jest zachwycający — zwierzę, prawdziwe zwierzę!
— Ach, bestyjka z pani… Wie pani co? Proszę go sobie zabrać, skoro tak się pani spodobały jego męskie cechy! Ale nie wcześniej, niż po tym, jak my z nim popracujemy. Bo jeszcze, odpukać, rozstanie się z życiem w pani objęciach — może wszak zdarzyć się coś takiego — i zabierze ze sobą do grobu to, co mu wiadomo… Przecież taki koniec zasmuciłby panią nie mniej niż mnie, czy nie tak?
— Nie śpij! — „Skórzany”, stojący za taboretem Kumaja, kopnął inżyniera w ścięgna pięty i ból natychmiast przywołał go z tego błogosławionego stanu zapomnienia.
— Skąd leciałeś, trollu? Jakie masz zadanie? — Pytania zadaje inny, ten zza stołu. Pracują razem: jeden zadaje pytania, te same, godzina po godzinie, drugi tylko kopie z tyłu w pięty, gdy tylko Kumai się podnosi, albo upuszcza żeliwną z niewyspania głowę. Niby nie uderza mocno, ale w to samo dokładnie miejsce, i po kilkudziesięciu uderzeniach ból staje się nieznośny, wszystkie myśli dotyczą tylko jednego — jak uniknąć kolejnego kopniaka, który i tak nieuchronnie nastąpi… Kumai natomiast nie miał złudzeń: to nawet jeszcze nie jest początek, nie zajęli się nim jeszcze na poważnie, ograniczyli się tylko do tego, że nie dają pić i spać.
O tym, co będzie dalej — kiedy w końcu zrozumieją, że po dobroci niczego z niego nie wyciągną — Kumai zabronił sobie nawet myśleć. Po prostu postanowił: trzymać się ile można, i przynajmniej dać choć trochę czasu Grizzly'emu i Rosomakowi — ludzie sprytni, może zrozumieją, co i jak, i potrafią uchronić przed uderzeniem „Zbrojny klasztor”. Przypomniał sobie, że przed lotem zostawił w pracowni na schematach, trasę na ujście Nimrodel, i miał teraz nadzieję, że ludzie z wywiadu połączą jego zniknięcie z tą marszrutą… „Ale skąd będą wiedzieli, że nie zginął, a trafił żywy w ręce elfów? A zresztą, co mogą zrobić, nawet jeśli się domyśla. Ewakuować Dol Guldur, czy co? Nie wiem… Olśnienia i cuda to domena Jedynego, a ja mogę tylko się trzymać i mieć nadzieję”.
— Nie spać! — tym razem ten od tylu chyba przesadził i jego kopniak naprawdę pozbawił Kumaja przytomności. Kiedy zaś inżynier ocknął się, przy stole zamiast „skórzanego” zasiadał ten pierwszy, elf w srebrno-czarnym płaszczu.
— Nie mówiono ci, trollu, że masz nieprawdopodobne szczęście? Stracił rachubę czasu już dawno temu; ostre światło, odbijając się od ścian, wyżerało łzawiące z powodu bezsenności oczy, i pod powiekami uzbierało się po całej garści rozżarzonego żwiru. Zmrużył oczy i, nie zdoławszy się utrzymać, zapadł ponownie w senną otchłań… Przywrócono go do przytomności nie za pomocą uderzenia, a można by rzec, że dość uprzejmie — potrząsali za ramię. Widocznie coś naprawdę zmieniło się w tym ich elfickim rozdaniu …
— Tak więc, kontynuuję. Nie wiem, kto polecił ci przylecieć na to zadanie w mordorskim mundurze, ale nasi prawnicy — oby zapadli się w Odwiecznym Ogniu! — uznali nagle, że z tego powodu powinno się ciebie uważać nie za szpiega, a jeńca wojennego. A według praw waszego Sródziemia jeńca wojennego chroni konwencja: nie wolno go zmuszać do złamania przysięgi wojskowej, i tym podobne. — Elf poszperał w papierach leżących na stole, i, wyszukawszy odpowiedni punkt, z wyraźnym niezadowoleniem stuknął weń palcem: — Jak rozumiem, chcą ciebie na kogoś wymienić. Podpisz się tu i idź spać.
— Nie jestem piśmienny — rozkleił zapieczone wargi Kumai.
— „Niepiśmienny sternik mechanicznego smoka”. A to dobre… No to przyłóż tu palec.
— Akurat.
— No to, niech cię licho: zrobię adnotację „odmówił podpisania” i koniec zabawy… Te papiery i tak nie są nikomu do szczęścia potrzebne, chyba, że twoim dowódcom — jeśli naprawdę dojdzie do wymiany. Kropka, wolny… w tym znaczeniu, że — odprowadzić aresztowanego! Chociaż przepraszam, sir, już pan nie jest aresztantem, a jeńcem wojennym…
A gdy „skórzani” wyprowadzali inżyniera na korytarz, klofoel Pokoju rzucił za nim:
— Szczęśliwy twój bóg, trollu: za kilka godzin zająłbym się tobą na poważnie, i… Po co leciałeś do nas, do Lorien, co?
Uwierzył w swoje zwycięstwo dopiero, gdy zobaczył na stoliku celi porcję elfickich sucharów, a najważniejsze — dzban lodowatej wody: gliniane ścianki omotane srebrzystą pajęczynką spełzającą w dół w postaci dużych drżących kropel. Woda miała słaby słodkawy posmak, ale nie wyczuł go: człowiek, pozbawiony napoju przez kilka dni nie potrafi tego wyczuć.
I nadszedł sen, cudowny i lekki, jak zawsze po zwycięstwie. Pachniało domem — starym drewnem i cudowną skórą, ojcowską fajką i jeszcze czymś, co nie ma nazwy; mama bezszelestnie krzątała się w kuchni, i, ukradkiem wycierając łzy, przygotowywała jego ulubioną czarną fasolę, a Sonia z Halikiem — beztroscy, przedwojenni — na przemian wypytywali go o przygody, a to, każdy takie rzeczy wie, nie jest byle co…
Więc, szczęśliwie uśmiechając się, zaczął z nimi we śnie rozmawiać.
Dobrze, gdyby tylko rozmawiał, bo przecież tak naprawdę to po prostu odpowiadał na pytania, które zadawał jakiś równy, usypiający głos.
W Dol Guldur uznano go za zaginionego: „Najprawdopodobniej, w czasie swego ostatniego treningowego lotu, odbywanego w porze nocy, źle obliczył wysokość i uderzył w drzewa. Poszukiwania ciała i szczątków aparatu latającego w okolicach zamku nie dały jak na razie pozytywnych rezultatów”. Nazajutrz Grizzly zgodnie z instrukcją opieczętował papiery inżyniera, w tym mapy lotów, i wysłał je do Minas Tirith, do lokalu sztabowego operacji „Feanor”, nie przyglądając się im.
K LOFOEL POKOJU: Tak więc, jak widać zupełnie dobrze można obejść się bez tortur, i kruszącego mózg „napoju prawdy”.
WŁADCZYNI: Jest pan prawdziwym mistrzem swego zawodu, klofoelu Pokoju. I co udało się panu wyjaśnić?
KLOFOEL POKOJU: Imię „sternika smoka” — Kumai, tytuł — inżynier drugiego stopnia. Przyleciał, jak przypuszczaliśmy z Dol Guldur. Sądząc z jego opowieści, powstało tam prawdziwe gniazdo żmij — zbiegli mordorscy konstruktorzy tworzą pod skrzydłami swojej służby wywiadowczej nowe bronie. Prawdziwym celem lotu było zrzucenie z polecenia Kapituły Nazguli na nimrodelski „nieboskłon” worka z jakimś magicznym przedmiotem, przeznaczenie którego jest mu nie znane. Należy sądzić, że dostojna klofoela Gwiazd i jej tancerki wyczuty właśnie tę magię. Moi strażnicy rozpoczęli poszukiwania w dolinie Nimrodel, ale przedmiotu tego nie udało się odnaleźć: worek ktoś zdążył zabrać. W związku z tym, o Jaśni Władcy… proszę zrozumieć mnie dobrze… Nalegam… raz jeszcze proszę mnie dobrze zrozumieć… na odsunięcie od śledztwa dostojnej klofoeli Świata.
WŁADCZYNI: Nazywajmy rzeczy po imieniu, klofoelu Pokoju. Uważasz, że klofoela Świata w jakiś sposób weszła w kontakty z wrogiem, i zrzucony z przestworzy przedmiot przeznaczony był dla niej?
KLOFOEL POKOJU: Nie powiedziałem tego, o Jasna Władczyni. Jednakże dostęp do „nieboskłonu” mają tylko tancerki i klofoela Świata. Gdyby zrzucony przez trolla przedmiot znajdował się na „nieboskłonie” podczas tańca świetlików, to na pewno by go wyczuły, a po ich odejściu nad rzeką została tylko dostojna klofoela Świata…
WŁADCZYNI: A czy nie mogły owego „mordorskiego worka' znaleźć te elfy, które rankiem zbierają fiale? I zabrać ze sobą, po prostu nie wiedząc, co zabierają?
KLOFOEL POKOJU: W zasadzie mogły, o Jasna Władczyni — moi Strażnicy już sprawdzają tę wersję. Dlatego proszę tylko czasowo, do wyjaśnienia, odsunąć klofoelę Świata od śledztwa dotyczącego sprawy „mordorskiego worka” — i nic więcej.
WŁADCA: Tak, to się nazywa racjonalna ostrożność, czy nie tak?
WŁADCZYNI: Jak zwykle masz rację, Władco. Jednakże, skoro dopuszczamy bezpośrednią zdradę klofoeli, to dlaczego nie mielibyśmy założyć, że tancerki, zawiązawszy spisek w swoich szeregach, odnalazły tej nocy worek i zabrały go w jakimś sobie tylko znanym celu? Wtedy stanie się jasne, dlaczego nie potrafiły wywęszyć w Karas Galadon źródła, wytwarzającego tak mocne magiczne tło…
KLOFOELA GWIAZD: Jak mam rozumieć twe słowa, a Jasna Władczyni? Oskarżasz mnie o spisek?!
WŁADCA: Właśnie, właśnie, Władczyni, przyznam, że jakoś straciłem wątek twych rozważań… Czyżby możliwy był taki koszmar, jak spisek? Przecież one są zdolne…
WŁADCZYNI: Ależ nie ma żadnego „spisku tancerek”, uspokój się, Władco! Korzystam tylko z przykładu. Skoro podejrzani są wszyscy — więc niech będą wszyscy bez wyjątków… Zresztą, według mnie, pora wysłuchać klofoeli Świata.
KLOFOELA ŚWIATA: Dziękuję ci, o Jasna Władczyni. Przede wszystkim, jakkolwiek dziwnie to brzmi, chciałabym wystąpić w obronie dostojnej klofoeli Gwiazd. Zarzucano jej, że nie potrafi odnaleźć w Karas Galadon źródła potężnej magii? Jednak pozwolę sobie zauważyć, że postawione przed nią zadanie podobne jest do szukania zeszłorocznego śniegu.
WŁADCZYNI: Mogłabyś wyrażać się jaśniej, klofoelo Świata?
KLOPOELA ŚWIATA: Podporządkuję się, o Jasna Władczyni! Dostojny klofoel Pokoju, nie wiadomo dlaczego mówi o magicznym przedmiocie zrzuconym na „nieboskłon”, a następnie odebranym i wyniesionym stamtąd, jak o niezachwianie pewnym fakcie…
KLOFOEL POKOJU: Ponieważ jest to niezbity fakt, dostojna klofoelo Świata. Podczas przesłuchania trolla byliśmy obecni nie tylko my. Jego zeznania mogą potwierdzić co najmniej trzej niezależni świadkowie.
KLOFOELA ŚWIATA: Zawodzi pana pamięć, dostojny klofoelu Pokoju; pamięć i przyzwyczajenie do dostrzegania wszędzie spisków. Troll, wszakże, powiedział, że zrzucił na „nieboskłon” worek, o zawartości którego dokładnie nic nie wiadomo. Dlaczego, właściwie, szukacie przedmiotu materialnego. Czy nie mógł to być błotny ogień, czy inne niematerialne świństwo, które po prostu stopniało pod wpływem promieni słońca, skażając okolicę? Zresztą, nie zamierzam dyskutować o magicznych technikach w obecności dostojnej klofoeli Gwiazd…
KLOFOELA GWIAZD: Wydaje mi się ta interpretacja zupełnie prawdopodobna, dostojna klofoelo Świata. W każdym razie o wiele prawdopodobniejsza, niż spisek tancerek.
WŁADCZYNI: Chcesz przekazać nam coś jeszcze w związku ze śledztwem, klofoelo Świata?
KLOFOELA ŚWIATA: Na pewno, o Jaśni Władcy! Wielce czcigodny klofoel Pokoju jest przekonany, że Dol Guldur, skąd przyleciał „smok”, jest kontrolowany przez Mordor, ale ja doszłam do innych wniosków… Co do Nazguli, które jakoby inspirowały zadanie trolla, to wierutna bzdura. Wszyscy wszak wiemy, że Czarna Kapituła od dawna nie istnieje. A historia tego Kumaja jest bardzo interesująca. Trafił do niewoli na Polach Pelennoru i potem, jak należało oczekiwać, gnił w kamieniołomach Mindolluin, póki nie zorganizowano mu ucieczki — właśnie jako specjalisty od „mechanicznych smoków”. Troll jest do tej chwili święcie przekonany, że wyciągnął go z obozu rodzimy mordorski wywiad, ale, jak mi się wydaje, biedak został po prostu wykiwany. Świta królowej Arweny ma powody przypuszczać, że do wszystkich tych ucieczek konstruktorów z mindolluińskiej katorgi przyłożył ręce nie kto inny, jak Jego Królewska Mość Elessar Kamień Elfów, któremu marzy się posiadanie wielu bojowych technologii. Według danych Arweny, król utworzył w tym celu specjalną supertajną służbę, szkielet której opiera się na martwiakach, wojownikach przywróconych do życia za pośrednictwem Zaklęcia Cienia. O tych stworach wiadomo niewiele, a z tego niewiele przede wszystkim to, że wszyscy noszą imiona wzięte od drapieżników. Jak sądzi wielce czcigodny klofoel Pokoju, dlaczego troll, komponując z marszu swoją naiwną legendę, w której z boku niejako wystąpił „agent mordorskiego wywiadu”, nazwał go „Szakal”? Po prostu dlatego, że wszyscy „mordorscy wywiadowcy”, z którymi miał do czynienia w Dol Guldur, nosili „zwierzęce” imiona! Tak więc, nie mam wątpliwości, że Dol Guldur kontrolowana jest przez Straż Aragorna, i „smok” byt wysłany tu właśnie przez nią. A z tej okoliczności należy wyprowadzić takie oto pytanie do wielce czcigodnego klofoela Pokoju: O czym, ciekawa jestem, ponad dwie godziny rozmawiał w cztery oczy z Aragornem — pamiętacie, wtedy, podczas jego styczniowej wizyty w Karas Galadon?
KLOFOEL POKOJU: Przepraszam, ale rozmawiając z nim wykonywałem wolę Jasnych Władców!
WŁADCZYNI: Widzisz, Władco, jakie ciekawe rzeczy się odkrywają, kiedy informacja dociera nie z jednego, ale z dwóch niezależnych i, powiedzmy to sobie szczerze, nie specjalnie przyjaznych sobie źródeł?
WŁADCA: Tak, tak, co racja to racja! Tylko ja, szczerze mówiąc, trochę się już zgubiłem… Przecież to, że klofoel Pokoju jest związany z tymi… martwiakami… to przecież żart, prawda?
WŁADCZYNI: Ja również chciałabym, żeby to było tylko kiepskim żartem. Tak więc, naszym pierwszym zadaniem jest zniszczyć Dol Guldur, przy tym dokonać tego natychmiast, póki się nie opamiętali…
KLOFOEL MOCY: O Jasna Władczyni, wypalę do cna to gniazdo żmij!
WŁADCZYNI: Jak mi się wydaje, „wypalaliście” je już do spółki z Władcą, nie dalej jak trzy miesiące temu… Nie, nie. Mam co do was inne plany — znacznie poważniejsze. Dol Guldur tym razem zajmę się sama: należy raz na zawsze zburzyć jego mury — wtedy może coś z tego wyjdzie. Prócz tego, bardzo bym chciała dostać żywego któregoś z tych Aragornowych „zwierzątek”… Ilu ludzi obsadza tę dekoracyjną twierdzę, klofoelu Pokoju?
KLOFOEL POKOJU: Kilkudziesięciu, o Jasna Władczyni, mogę to sprecyzować…
WŁADCZYNI: Nie trzeba. Proszę przekazać pod moje dowództwo tysiąc wojowników, klofoelu Mocy: występuję natychmiast. A wy wszyscy… Klofoel Pokoju i Świata niech kontynuują swoje śledztwo w poprzednim trybie — widzę, że ich wspólne działanie przynosi znakomite rezultaty, tak trzymać! Tancerki i klofoela Gwiazd kontynuują poszukiwania zrzuconego na Karas Galadon magicznego przedmiotu, ale tylko razem ze Strażnikami, bo jeszcze kogoś skusi, by zająć się badaniem jego magicznych właściwości w pojedynkę… A ty, klofoelu Mocy, zostajesz w Karas Galadon jako mój zastępca i pilnujesz ich wszystkich: przecież to dzieci, naprawdę dzieci i jeszcze wzniecą pożar, kiedy mamy nie ma w domu… Klofoel Pokoju na przykład nie powinien bawić się w żołnierzyki ze swymi ulubionymi pogranicznikami, klofoela Gwiazd nie musi wdzięczyć się przed moim Zwierciadłem, klofoela Świata… Jednym słowem — rozumiesz mnie, klofoelu Mocy?
KLOFOEL MOCY: Jak nie mam rozumieć, o Jasna Pani! Ja ich, tych intrygantów, widzę na wylot!
WŁADCA: A co ze mną, Władczyni?
WŁADCZYNI: A ty Władco, jak zwykle masz reprezentować sobą Najwyższą Władzę Lorien: pokazywać się narodowi, podpisywać rozporządzenia, i całą resztę.
Nie zanosiło się, by deszcz miał się kiedyś skończyć. Oto już trzeci dzień w powietrzu wisiała zimna, absolutnie jesienna mżawka; kiedy w chmurach grzmiało, wydawało się, że ze zwisającego niemal do ziemi materaca ktoś leniwie wytrzepuje wodny pył. Strumyk, do którego podeszła prowadzona przez Grizzly'ego kolumna, stał się wielką rzeką, turlającą po płyciznach niewielkie kamienie. Póki szóstka żołnierzy męczyła się z uruchomieniem przeprawy linowej, bo tylko tak można było przeprawić rannych, pozostali zamarli na brzegu, i lodowate strumyki spływające po utrudzonych twarzach i zmieniające przepocone mundury w lodowate kompresy, wolno, ale nieubłaganie rozmywały ten istniejący jeszcze, niewielki zapas bojowego ducha. Koszmarnie się nałożyło — ucieczka, brak ruchu i dreszcze…
Grizzly patrzył na poziomą strunę, pod którą bezwładnie wisiał na dwóch uprzężach, piersiowej i biodrowej, pierwszy z grona ciężko rannych; patrzył na rozlewisko, gdzie, spieniając kawowego koloru wodę, walczyli z nurtem przeprawiający się jeźdźcy. Na jego skamieniałym obliczu rysowały się mięśnie. Tak wyszło — jak brak szczęścia to brak szczęścia. Nie liczył, że straci niemal godzinę na forsowanie tej, „przepluwanki”, a elfy i tak depczą im po piętach… Większa część jego żołnierzy w tej chwili rozpaczliwie broniła się w otoczonym Dol Guldur, mając do wykonania tylko jedno zadanie — odciągnąć na siebie główne siły atakującej od przedwczoraj armii elfów. Grizzly natomiast, cudem przeprowadziwszy kolumnę oddanych mu pod opiekę mordorskich i isengardzkich konstruktorów przez nie zamknięty jeszcze szczelnie pierścień okrążenia, z najwyższą możliwą prędkością prowadził ją na południe, wzdłuż Traktu. On z kolei, odciągał pościg elfów od uciekającego w pojedynkę Rosomaka, który unosił w swoim plecaku dokumentację „Zbrojnego klasztoru” — tę, której nie udało się przekazać w poprzednich sztafetach.
Cały plan Grizzly'ego oparty byt na założeniu, że w pościg za nimi elfy rzucą stosunkowo niewielkie siły, które można będzie odeprzeć, połączywszy się z oddziałami Aragorna, strzegącymi odcinka Traktu biegnącego przez Brunatne Pola przed prawdziwymi Mordorczykami. I wszystko szło nie tak znowu źle, póki nie uderzyli nosami w ten przeklęty strumyk… Czas, czas! Grizzly zamarł, ukrywszy się za omszałym pniem mroczno-leśnej jodły, i oczekiwał w każdej chwili, że przez deszczowy półmrok przemknie niesłyszalny cień w szaro-zielonym maskującym płaszczu… Zresztą, najpewniej niczego nie dojrzy, a ostatnim jego wrażeniem z życia stanie się krótki świst elfickiej strzały.
— Panie poruczniku! — z tylu wyrósł jeden z podwładnych. — Przeprawa chronionych osób i stanu osobowego zakończona. Pańska kolej.
„Szybko się uwinęliśmy” — pogratulował sobie Grizzly i nagle zamarł, obrzuciwszy nowym, w najwyższym stopniu uważnym spojrzeniem, rozszalałą rzeczkę i zdradliwie śliskie, wypolerowane przez deszcz i nurt głazy na jej brzegach. — No, trzymajcie się teraz, Pierworodni! Wspomnicie moje słowa — odbijemy sobie straty z nadwyżką”.
— Kapralu!
— Słucham, panie poruczniku?
— Ile mamy stalowych kusz?
Elficki setnik, lord Ereborn ze swoim oddziałem, dotarł do rzeczki jakiś pół godziny po tym, jak kolumna Grizzly'ego roztajała w zasłonie dżdżu na drugim jej brzegu. Przez dziesięć minut elficcy obserwatorzy badali przeciwległy brzeg z ukrycia pod drzewami. Nic. Potem ochotnik Edoret, z przywiązanym na plecach mieczem ostrożnie wszedł do wody i, w każdej sekundzie oczekując świstu strzały, zaczął posuwać się naprzód, lawirując między grzywaczami i wirami. Kiedy woda sięgnęła mu do połowy bioder, został przewrócony i rzeka poniosła go. Jednak elf pływał jak wydra i, szczęśliwie uniknąwszy uderzeń o głazy, dotarł do cichego miejsca na drugim brzegu, gdzie wśród sterczących z wody gałęzi wierzb oblepionych mokrymi trawiastymi pakułami sterczały czapy gąbczastej żółtej piany. Edoret wyszedł z wody, pomachał do swoich i zatrzymał się, oceniając jak by tu lepiej przeskoczyć na przybrzeżne głazy, nie skręciwszy sobie przy tym karku na mokrych kamieniach. Obserwatorzy odetchnęli i opuścili łuki — chyba się udało. Regulamin wszystkich armii w każdym ze Światów każe w takiej sytuacji dać czas na zbadanie okolicy, jednakże Ereborn, spiesząc się ze schwytaniem zdobyczy przed zmierzchem, postanowił zaoszczędzić czasu. Podporządkowując się machnięciu ręki setnika, pięcioro elfów ruszyło do przodu, powtarzając drogę Edoreta.
Gdy weszły do wody mniej więcej po kolana, nad rzeką rozległ się trel błękitnego drozda, a na ten sygnał z przeciwległego brzegu wypuszczona została salwa bełtów. Troje elfów zostało zabitych na miejscu albo, ciężko ranni, zachłysnęli się i zostali porwani przez nurt; czwarty, z rozwaloną w drzazgi kością barku, wydostał się na ląd i dokuśtykał do drzew. Najgorszy jednak los spotkał piątego, który został przy samym brzegu — bełt ugodził go w brzuch i, przeszedłszy przez jelita, utknął w kręgosłupie. Dla uwięzionego na wrogim brzegu Edoreta czas jakby się zatrzymał: przez krótką jak mgnienie oka chwilę widział ukrytych na stoku kuszników i nawet policzył ich — sześciu. Trzeźwo oszacował, ile potrzebuje czasu, żeby uwolnić swój sprytnie przymocowany miecz i dobiec do wrogów, co rusz ślizgając się na mokrych głazach… Po czym podjął jedyną słuszną decyzję: wskoczył do rzeki i, zanurzywszy się, z głową ponad powierzchnią, pozwolił, by prąd uniósł go z niebezpiecznego miejsca. Jeden ścigający go bełt tylko skrzesał na lakierowanym czubku sterczącego z wody głazu śmierdzącą mokrym pierzem iskrę, natychmiast zatartą przez deszcz.
Lord Ereborn był, co się zowie, „młodzieńcem z dobrej rodziny”; nie dysponował ani talentami dowódcy, ani nawet nabytym w bitwach żołnierskim doświadczeniem, ale odwagi i miłości własnej było w nim dużo. Niebezpieczna to mieszanka… Szybko określił, ze mają do czynienia nie z tyłami dościgniętej kolumny, a z grupką strzelców, osłaniających wycofywanie sił głównych, i postanowił zagrać va banque, wykorzystując wadę kuszy — niską wydajność: kilka strzałów na minutę przeciwko dwóm tuzinom z łuku. Zaatakowali czołowo. Ereborn uniósł nad głowę rodzinny miecz, Smoczy Szpon, po dwakroć zatrąbił w róg i, wzbijając fontanny bryzg, zamaszyście wkroczył w potok. Miał na sobie zbroję z gondolińskiej „gąbczastej stali”, niemal nie ustępującej w twardości mithrilowi, tak więc zupełnie się nie bał wycelowanych weń z tamtego brzegu strzał. Pomylił się.
Chwilę potem dokładnie zrozumiał różnicę między znanymi mu dotychczas angmarskimi myśliwskimi kuszami i stalową kuszą nowej generacji, mającej na cięciwie naciąg tysiąca dwustu funtów. Trzyuncjowy przeciwpancerny bełt wpił się Erebornowi w dolną prawą część piersi z szybkością osiemdziesięciu jardów na sekundę. Ogniwa gondolińskiej kolczugi z honorem wytrzymały ten test, nie pozwalając trójgraniastemu żądłu strzały wpić się we wnętrzności elfa, jednak uderzenie o sile pół tony w okolice wątroby i tak każdego pozbawi tchu. Mignęła wśród tych grzywaczy blada twarz w srebrzystym hełmie, wciągnęło pod wodę szarfę z maskującej peleryny — i zniknęły na zawsze: stara zbroja stała się balastem… A młodego ordynansa, który rzucił się na pomoc, bełt trafił dokładnie w środek czoła.
I atak „zachłysnął się”. Owszem, gdyby to byli ludzie — czy to dzikusy Haradrimowie, czy rycerze Rohanu, czy umbarska piechota morska — przy tak widocznej przewadze liczebnej po prostu rzuciliby się do ataku wszyscy i, wybrukowawszy przeklęty bród swoimi trupami, w ciągu kilku chwil wyrżnęliby w pień rzadki łańcuch obrońców. Ale nie elfy. Zbyt wysoka jest cena życia Pierworodnego, by tak wykładać nim brzegi nieznanej rzeczki w Mrocznej Puszczy. Właściwie, to przyszły tu one nie walczyć, a polować, niech nawet będzie to niebezpieczna zwierzyna — a z takim nastawieniem nie wlezie wojsko ani na drabinę oblężniczą, ani do wody na ostrzeliwanym brzegu… Zabierając zabitych i rannych, elfy wycofały się pod osłonę drzew, by stamtąd zasypać gradem strzał pozycje przeciwnika. Jednakże okazało się, że wymiana ognia również nie odbywa się prawidłowo — to znaczy nie idzie po myśli Pierworodnych. Problemem stał się wielodniowy deszcz: cięciwy elfickich łuków zamokły całkowicie i strzały leciały niemrawo, a co najważniejsze — zupełnie nie dało się prowadzić celnego ostrzału. Natomiast bełty wojowników Dol Guldur raz po raz znajdowały dla siebie zdobycz — zaiste, tworami Morgotha są te kusze!
Przyszło im wycofać się głębiej do lasu, pozostawiwszy nad brzegiem tylko dobrze zamaskowanych obserwatorów. Sir Tarankwil, który przejął dowództwo po Erebornie, policzył ułożone szeregiem ciała, nad którymi krążyły już, nie wiadomo skąd pojawiające się czarne motyle — nawet deszcz im nie przeszkadza! — w myślach dodał jeszcze tych czworo, uniesionych przez nurt i, zgrzytnąwszy zębami, przysiągł w duchu na komnaty Yalarów, że ci kusznicy, czy to orokueni, czy ktokolwiek inny — bez różnicy, zapłacą tak, że nie policzą tego za taniochę. Niech się Władczyni wypcha z tym swoim: „Wziąć choć kilku żywcem”. Nieco później wrócił wysłany przez niego zwiad, i przyniesione wieści były tak samo ponure, jak i wszystkie wydarzenia poprzedniej godziny. Okazało się, że po obu stronach ścieżki zaczynają się obszerne wiatrołomy — domena olbrzymich mrówek. Od przodu wiatrołomy otwierają się na rzekę, tak że pomysł Tarankwila — wysłać część sił w górę i dół rzeki, by rozciągnąć i tak rzadki łańcuch obrońców — nie uda się zrealizować.
— A może wrócimy i nadłożymy drogi? Na jakim odcinku ciągną się zwały drzew?
— Nie mam pojęcia, sir! Sprawdzić?
— Odwołuję!
Nie było już czasu na takie wędrówki — i tak strasznie dużo go zmarnowano, a niedługo zmierzch… Cóż, nie ma rady, trzeba wyprowadzić frontalny atak.
Zresztą, „frontalny”, nie znaczy „na łeb, na szyję”. Sir Tarankwil byl dowódcą niezrównanie bardziej doświadczonym niż jego poprzednik, i odważnie włazić do wody, bawiąc się w żywą tarczę, wcale nie zamierzał. Jego wojownicy ponownie skoncentrowali się za drzewami przy brodzie, i raz jeszcze zaczął się pojedynek strzelców. Różnica polegała na tym, że elfy zmieniły cięciwy na suche, a i deszcz do tego czasu nieco ucichł. Teraz ich strzały w końcu leciały jak trzeba — i elfy, niewątpliwie najlepsi strzelcy Sródziemia, pokazały, na co ich stać… Mordorscy kusznicy strzelali z pozycji leżącej, kryjąc się za kamieniami — tak więc ciał zastrzelonych nie dało się zobaczyć, ale Tarankwil był przekonany, że w szeregach wroga z szóstki zostało co najwyżej dwóch. Dopiero wtedy, wycisnąwszy wszystko, co się dało ze swojej przewagi w gęstości ostrzału, wydal rozkaz ataku… A z przeciwnego brzegu uderzyła salwa — nierówna i niecelna, ale ponownie z sześciu kusz. Co to za sztuczki Morgotha. Dotarło do nich wsparcie, czy jak?!
W tym momencie ostrzał z tamtego brzegu się skończył, a nad kamieniami pojawiła się jakaś szmata przywiązana do pochwy miecza. Elficcy łucznicy zdążyli już poczęstować tę konstrukcję pięcioma strzałami, gdy w końcu Tarankwil opamiętał się i polecił:
— Wstrzymać ostrzał! — potem, już ciszej, uzupełnił:
— Na razie wstrzymać. Poddają się, czy co? No, ciekawym…
Szmata majtała jeszcze chwilę, a potem zamiast niej ukazał się oczom zdumionych elfów zwiadowca Edoret — żywy i zdrowy, z mieczem w ręku:
— Chodźcie tu, szybko!
— A gdzie reszta? — zapytał sir Tarankwil, obejrzawszy wnętrze tej naturalnej fortyfikacji: kusz w „strzelnicach” było sześć, a trupy tylko dwa — oba w mordorskich mundurach bez naszywek i dystynkcji; choć zabici byli, sądząc po pyskach to nie orokueni; jednemu strzała sterczała z oczodołu, drugiemu połowę czaszki ściął miecz Edoreta.
— Nie mam pojęcia, sir — odpowiedział zwiadowca, odrywając usta od manierki, podanej przez któregoś z towarzyszy, i z niezadowoleniem przerywając swą opowieść, jak to on, wspierany, jak się wydaje, przez samych Ulmo i Orome, zdołał wydostać się na wrogi brzeg jakieś trzysta jardów poniżej przeprawy, bezszelestnie podkradł się przez las i rzucił na wroga z tyłu. — Najpierw było ich tu sześciu, na pewno, ale kiedy ja się tu przekradłem, to byt tu tylko jeden ptaszek. — Edoret wskazał na zabitego mieczem. — To on strzelał ze wszystkich kusz po kolei… Sądzę, sir, że reszta zdołała uciec, i tak skończyły im się bełty. Czy zaczynamy pościg?
Kiedy kolumnę Grizzly'ego dogonił jeździec od przeprawy (niebywała nagroda dla pierwszego rannego w tej potyczce — od razu pogalopować do swoich z raportem), stali na krótkim popasie na obszernym wrzosowym pustkowiu, jakich wiele na granicy Mrocznej Puszczy i Brunatnych Pól. Porucznik w milczeniu wysłuchał meldunku, i oblicze jego, po raz pierwszy od trzech dni, nieco pojaśniało — na razie idzie tak, jak to sobie zaplanował. To znaczy, że elfy w pościg za nimi nie wysłały sił głównych — te, widocznie, poważnie ugrzęzły pod Dol Guldur — a ze stu łowców. … A trochę jeszcze wystrzelają ich kusznicy na tej rozjuszonej rzeczce, zaiste — nie wiadomo nigdy, co się na dobre odwróci! „Ale najważniejsze, jeśli moi chłopcy wytrzymają jeszcze kilka godzin, a wytrzymają, w co nie wątpię, to jeszcze przed nocą zdążymy połączyć się z ludźmi Jego Królewskiej Mości: do nich już na pewno dotarły sztafety i forsownym marszem idą nam na pomoc. Trzymajcie się teraz, Pierworodni! Czy naprawdę udało się uciec?
Ciekawe, gdzie teraz zorganizujemy nowy »Zbrojny klasztor« — może rzeczywiście, w Mordorze? Chociaż, co ja gadam: po bezpośredniej ingerencji gondorskiej armii przejrzą na oczy nawet największe barany z grona tych jajogłowych… A z drugiej strony, może to i lepiej. Gdzie oni się teraz mogą podziać? »Wszak, bracia, ileś tam już czasu uczciwie służycie wrogowi, jeśli chcecie przekażemy was teraz do swoich z odpowiednimi wyjaśnieniami? Ach, nie chcecie?« Będą wykuwali dla nas »Broń Zemsty« jak nic! Zresztą to też sprawa przyszłości, i nie ma co teraz mącić sobie w głowie. Na razie mam inne zadanie — dostarczyć oddane mi pod opiekę osoby całe i zdrowe, a potem niech się martwi szefostwo. Kto by pomyślał, że największym skarbem państwa staną się ci Dżaheddini i jemu podobni… Co prawda, ja też bez pracy nie zostanę — tych ludzi trzeba pilnować jak oka w głowie.
Potrafili przecież, spryciarze, zrobić z tych głupich latających »kropel« prawdziwą broń! Niby to, że dokładność trafienia »kropli« wyraźnie wzrasta, jeśli nada się jej w locie ruch wirowy — wymyślili to od razu — ale zmusić ten nieszczęsny dzban, żeby obracał się wzdłuż podłużnej osi? Mocowali różne spiralne skrzydełka, coś jak opierzenie strzały — bzdury z rury… Ale ktoś przypomniał sobie »0gniste koło«: mieli tam, w Barad-Dur, taki rodzaj fajerwerku — lekka obręcz na osi, obracana przez umocowane na niej, na stycznej, cylindry z ognistą mieszanką. I proszę — połączyli tę zabawkę z »kroplą«: wykonali w ściankach tam, gdzie ognista struga wylatuje przez wąskie gardło kilka skośnych kanałów, coś jak wewnętrzny gwint, i od razu zawirował ten »latający dzban« tak, że aż miło…
Właśnie opis tego urządzenia wynosi teraz we własnym plecaku samotnie przedzierający się przez Mroczną Puszczę Rosomak. Uda mu się, chłop ma doświadczenie. Las jest dla niego jak rodzinny dom, powinien dojść. W umówionym miejscu na brzegu Anduiny znajdzie w wiklinie czółno z zapasem prowiantu — i w drogę. Do Minas Tirith daleko, płynąć mu przyjdzie tylko po nocach, ale w tym przypadku pośpiech już nie jest wskazany… Tak więc, jeśli nawet my nie dojdziemy, to i tak Jego Królewska Mość otrzyma jeszcze jedną nową broń — i to jaką!”
Rozmyślania Grizzly'ego przerwał obserwator:
— Panie komendancie! Tam, z przodu, jakiś jeździec pędzi co sił! Kiedy porucznik przyjrzał się jeźdźcowi na czele kolumny, najpierw po prostu nie uwierzył własnym oczom, a potem jego usta rozciągnęły się w zupełnie nieregulaminowym uśmiechu: oto najprawdziwszy ojciec — dowódca, osobiście przyprowadził pomoc, nie powierzył tego nikomu…
— Czołem, panie kapitanie!
— Spocznijcie, poruczniku — krótko machnął ręką Gepard. Zarówno cała jego szara peleryna — czy aby nie ta sama, w której maszerowali wtedy po Polach Pelennoru? — jak i zajeżdżony wierzchowiec, wszystko było zachlapane błotem z drogi. — Zajmujcie pozycje obronne, elfy będą tu za kwadrans.
— Ilu ich?
— Około dwustu. Wylądowały przedwczoraj na północy Brunatnych Pól, przecięły Trakt i ruszyły nam na spotkanie.
— Jasne — mruknął Grizzly wyraźnie przypomniawszy sobie, jak dziesięć minut temu pozwolił sobie na niewybaczalne rozluźnienie, otrzymawszy depeszę od przeprawy: „No, chyba się przedarliśmy”… Ech, trzeba było w jakąś kłodę odpukać — może we własny łeb, na przykład.
— Widzi pan przecież, kapitanie, ilu mam ludzi… Nie przetrzymamy do nadejścia głównych sił.
— O czym pan mówi, poruczniku? Jakie „siły główne”? Ich tu nie ma i nie będzie…
— A pan? — wykrztusił Grizzly.
— Ja, jak pan widzi, jestem tu — wzruszył ramionami kapitan, i przez ten ruch przez moment przypominał zwykłego cywila.
— Więc to znaczy, że po prostu nas porzucili…
— Co też pan, poruczniku — „porzuci-ili” — ironicznie przeciągnął Gepard. — Nie porzucili, a złożyli w ofierze w imię Wyższych Państwowych Interesów. Tak samo jak i my, odnotujmy to, obeszliśmy się z obrońcami Dol Guldur. „Składając małą ofiarę zyskujemy dużo”, prawda? Krótko mówiąc, w Minas Tirith uznano, że występować przeciwko elfom „miecz przeciwko mieczowi” jest w obecnej chwili niepolitycznie i odwołano z Traktu całe wojsko, starannie niszcząc całą tamtejszą infrastrukturę. „Co, co? Dol Guldur? Jaki znów Dol Guldur. W życiu nic o tym nie wiedziałem…” — powiedzą.
— A panu, jak rozumiem, bardzo się nie spodobała ta decyzja, panie kapitanie…
— Ja, jak pan widzi, jestem tu — wyraźnie powtórzył szef grupy „Feanor”. — Bo przecież w naszej służbie nie przewiduje się takiego komfortu, jak raport o dymisji…
— E-elfy-y-y!!! — rozległ się od przodu krzyk, przepełniony nawet nie strachem, ale jakąś śmiertelną trwogą.
— Hej tam, bez paniki! — ryknął Gepard; wskoczył w siodło, uniósł się w strzemionach, i, wznosząc ku deszczowemu niebu wąski elficki miecz (no tak, to ten z Pól Pelennoru!), wydal rozkaz: — Formujcie romb, poruczniku! Jazda na prawe skrzydło!
Może i dodał coś jeszcze, coś „historycznego” — może coś jak owo słynne, wygłoszone w podobnych okolicznościach nad piaszczystymi barchanami jednego z sąsiednich Światów: „Osły i uczeni — do środka!” Ale, jakkolwiek tam było, słowa te nie trafiły już do szkolnych podręczników Sródziemia. Do nadciągającego szeregu elfów było zbyt daleko, więc nic nie usłyszały, a z tych, którzy zajmowali obronę obok Geparda, żaden nie dożył świtu pierwszego sierpnia.
Tak stały sprawy.
Zebrali się w Sali Błękitnej galadońskiego pałacu o bladym świcie — po naleganiach klofoeli Gwiazd. Ranek tego dnia był wybitnie jesienny — szklisty i zimny, jak woda w leśnym źródle, tak więc dreszcze, jakie wstrząsały milady Eornis, dla postronnego oka niewidoczne, mogły być wywołane właśnie przez pogodę. W każdym razie, tak wolała je interpretować. „Co to nagle wpadło do głowy tej Władczyni Gwiazd? Wielki Eru, czyżby jej tancerki znalazły jednak ukryty przeze mnie palantir? No, może nie znalazły, ponieważ to niemożliwe, a wyczuły, gdzie jest… Ja i tak mam większy problem: jak w południe przedostać się do Zwierciadła, nieustannie strzeżonego przez ludzi klofoela Mocy. Nie rozwiąże się sam, a pomysłów nadal nie mam”.
Już od tygodnia wszyscy wiedzieli, że należy szukać właśnie przedmiotu materialnego — wersja o błotnym ogniu, podrzucona przez klofoelę Świata, została uczciwie sprawdzona i naturalnie nie potwierdziła się. Zaczęły się więc metodyczne poszukiwania. Kiedy mówi się, że tancerki klofoeli Gwiazd „wywąchują źródła magii”, to jest to dość dokładny opis: naprawdę pracują na podobieństwo psów, idących górnym tropem. Przez wszystkie te dni pogrążone w transie dziewczyny krążyły po Karas Galadon, przenikając przestrzeń między wystawionymi przed siebie dłońmi — ni to poszukiwanie przyczajonej w opadłych liściach słomki, ni to dziecinna zabawa w „ciepło zimno”. Na razie ciągle było „zimno”. Magiczny przedmiot wyraźnie był gdzieś w pobliżu, ale nie dawał się odnaleźć. Jak przewidziała Eornis: od samego początku obawiała się nie tyle magii tancerek, co Strażników klofoela Pokoju z ich banalną policyjną metodą. Zresztą, ich śledztwo również utknęło w martwym punkcie.
Niebezpieczeństwo podkradło się do klofoeli Świata od zupełnie niespodziewanej strony. Klofoel Mocy, którego Władczyni zostawiła „na gospodarstwie” w czasie swojej ekspedycji karnej do Mrocznej Puszczy (a mogła tak naprawdę polegać tylko właśnie na tym zupaku, który nigdy nie bawił się we własne gry), przejawił „gorliwość ponad własny rozum”. Jego podwładni zastąpili ochronę Pałacu Galadon, i pewnego pięknego dnia oszołomione klofoele i klofoelowie odkryli, że po prostu nie dopuszcza się ich do Sali Błękitnej na posiedzenie Rady, a wszystkie usiłowania osiągnięcia porozumienia z tymi bęcwałami rozbijały się o żeliwne: „Nie było rozkazu!” Nieporozumienie — wiadomo — zostało wyjaśnione, jednakże stało się jasne, że od tej chwili, aż do powrotu Władczyni, porządki w pałacu ustanawiać będzie klofoel Mocy — według własnego widzimisię. A ponieważ Władczyni wprost zakazała podczas swej nieobecności dostępu do Zwierciadła klofoeli Gwiazd, co było dość rozumnym środkiem ostrożności, to po prostu zamknął wejście do Księżycowej Wieży, gdzie przechowywany był magiczny kryształ, przed wszystkimi klofoelami. „Może to mała przesada, ale kaszy masłem się nie zepsuje…” Tak więc jeśli w ciągu kilku dzielących ją od południa godzin nie znajdzie sposobu pokonania tej przeszkody, to cały, szczegółowo opracowany plan na nic się nie zda, a wtedy Eloara nic już nie uratuje…
— Jak tam wasze poszukiwania, wielce czcigodna klofoelo Gwiazd? — z uprzejmą obojętnością doinformowywała się Eornis, póki zajmowali miejsca dokoła stołu Rady.
— Nijak. Powód zebrania jest znaczenie poważniejszy… Zdziwiona Eornis skierowała wzrok na Władczynię magicznych żywiołów Złotego Lasu: ta wyglądała na chorą, a głos jej brzmiał dziwnie martwo. Tak, wygląda, że sprawa jest najpoważniejsza z najpoważniejszych.
— Nie będę was trudziła szczegółowym opisem magicznych rytuałów, wielce czcigodni klofoełe Rady i ty, o Jasny Władco, gdyż mamy zbyt mało czasu… A, być może, nie mamy go wcale. Krótko mówiąc, i ja, i tancerki od mniej więcej tygodnia odczuwamy dziwne pulsacje tego magicznego pola, które generuje Zwierciadło. Najpierw były to lekkie drgania, potem przekształciły się w prawdziwe drgawki, a wczoraj wieczorem spazmy te ułożyły się w dość określony rytm — w najwyższym stopniu nieprzyjemny… Proszę mi powiedzieć, czy wy nic takiego nie odczuwacie?
— Ja odczuwam! — niespodziewanie przerwała wiszącą nad stolem ciszę klofoela Pamięci, i nie wiadomo co bardziej wstrząsnęło zebranymi — samo oświadczenie klofoeli Gwiazd, czy ta niesłychana niesubordynacja: formalnie niby wszyscy są tu równi, ale nigdy jeszcze „maluśkim” — wszystkim tym pałacowym bibliotekarzom, mamkom-niańkom i mistrzom ceremonii — nie przyszło do głowy wtrącić się do dyskusji Władców i „Wielkiej Czwórki”. — Dokładnie tak jak powiedziałaś, wielce czcigodna klofoelo Gwiazd! Nie miałam tylko pojęcia, że to z powodu Zwierciadła. …
„Skąd mogłaś wiedzieć, szara myszko — pomyślała rozdrażniona Eornis. — O czym ty w ogóle masz pojęcie, poza swoimi zakurzonymi rękopisami z Beleriandu i głupimi sagami… Ale ja też jestem głupia! Jak mogłam nie połączyć tych drgań ze Zwierciadłem? Oto źródło moich dreszczy… Inna sprawa, czy warto przyznawać się teraz do tego i lać w ten sposób wodę na młyn tej gwiezdnej szmaty… Chyba warto, i nawet pójdę dalej”.
— Sądzę, że wielce czcigodna klofoela Pamięci wykazała się niemałym męstwem, otwarcie mówiąc o tym, co odczuwamy my wszyscy, ale obawiamy się powiedzieć to głośno. Uczucie, jakie dominuje nad nami to silny lęk bez powodu, czy nie tak, wielce czcigodni członkowie Rady?
— Może niektóre panienki i odczuwają „silny lęk bez powodu”, ale ja osobiście ni diabła tam się nie boję, klofoelo Świata! I nie potrzebujemy tu, wiecie…
— Dziękuję, wielce czcigodny klofoelu Mocy, uwzględniliśmy wasze osobiste zdanie. Pozostali członkowie Rady, jak rozumiem, podzielają to, co powiedziała klofoela Świata. — Klofoela Gwiazd lekko skłoniła głowę w stronę Eornis. — Ale nasz strach wcale nie jest „lękiem bez powodu”. Chodzi o to, że Zwierciadło… Jak by to wyjaśnić… Jest w pewnym sensie żywe. A tworzony przez to kołyszący rytm — ten, który teraz odczuwacie — dobrze jest znany w magicznych praktykach: to jest rytm skurczy porodowych, ale na odwrót… Straszliwa rzecz. Zwierciadło przeczuwa swój koniec, a wraz z nim śmierć całego naszego świata… Przeczuwa i usiłuje tym krzykiem powiadomić nas, rozumiecie? A ciała niebieskie nad Lorien jakby zupełnie zwariowały…
— Czy nie może to być jakoś związane z owym magicznym przedmiotem, którego wciąż nie mogą odnaleźć wasze tancerki? — wychylił się do przodu klofoel Pokoju.
— Może — pochmurnie skinęła głową klofoela Gwiazd; wyraźnie nie zamierzała rozwijać tego tematu, i nawet nie wtrąciła czegoś jak: „Wasi Strażnicy, nawiasem mówiąc, również nie mają lepszych wyników”.
— Zaraz, jak mamy rozumieć: „Śmierć całego naszego świata”? — wtrącił się Władca.
„Patrzajcie! Obudził się, w końcu, nasz król-ostoja…”
— Tak właśnie mamy rozumieć, o Jasny Władco: był i nie ma. I nas wszystkich też.
— Więc zróbcie coś! Klofoelo Gwiazd! I ty też, klofoelu Pokoju! Ja… Rozkazuję wam! Jako Władca…
Na twarzach członków „Wielkiej Czwórki” wyraźnie odbiło się: „I co my byśmy robili bez twoich rozkazów, królu nasz…” Klofoela Gwiazd wymieniła spojrzenia z klofoelami Świata i Pokoju, zerknęła na klofoela Mocy, i powiedziała:
— Na początek, o Jasny Władco, muszę zobaczyć Zwierciadło na własne oczy — i to teraz, bez zwłoki.
— No tak, to się rozumie! Proszę tam pójść, natychmiast… „No i koniec — pomyślała zrozpaczona klofoela Świata, wpatrując się w grę odcieni zieleni w szmaragdzie swego pierścienia. — Nie mam żadnych kontrargumentów na jej propozycję. Znakomicie rozegrała swoje asy i cała Rada, wraz z tym marazmatykiem, jest po jej stronie”.
W tej samej chwili jednakże nad stołem pojawiła się postać w lśniącej zbroi, przypominająca gabarytami i subtelnością rysów oblicza kamienne idole strzegące dolnego biegu Anduiny. Póki Eornis zastanawiała się — czy klofoel Mocy zdejmuje kiedykolwiek swój hełm i mithrilową kolczugę (chociażby, gdy uprawia miłość), ten z żołnierską prostotą wypowiedział się o panikarzach i cywilach. On, na przykład, nie odczuwa żadnych złowieszczych rytmów. A i skąd klofoeli Gwiazd, jak i jej tancerkom, znany jest ów „rytm porodowych skurczów”? Wszak są one u nas, jakoby dziewicami… Krótko mówiąc, on ma prosty rozkaz Władczyni: nie dopuszczać klofoeli Gwiazd do Zwierciadła, i próby złamania tego zakazu będą rozpatrywane jako bunt — ze wszystkimi z tego wynikającymi konsekwencjami… A co pan myślał, o Jasny Władco?
— Tak, tak — wymamrotał Władca Lorien. Nieunikniony gniew Władczyni przeraził go bardziej, niż hipotetyczny koniec Świata. — Lepiej poczekajmy na Jej powrót z wyprawy do Dol Guldur…
— Opamiętaj się, Jasny Władco! — Zaskoczona Eornis wpiła spojrzenie w mówiącą te niebywałe słowa klofoelę Pamięci. Biedaczka chyba zatraciła poczucie realności. — Nasz Świat zapada się w przepaść, i jeśli ktoś może go uratować, to tylko klofoela Gwiazd, a ten hełmem połyskujący bałwan uparł się przestrzegać instrukcji, otrzymanej w zamierzchłych czasach! Dobra, pal go licho — czego można się spodziewać od istoty wyposażonej w odlew z brązu zamiast mózgu, ale wy wszyscy… Wielki Eru, czy nawet teraz, na krawędzi zguby, nie możecie się wznieść ponad swoje groszowe intrygi?
I Eornis nagle zrozumiała, że ta książkowa myszka tylko wypowiedziała głośno to, co myśli tuzin „malusieńkich” klofoeli, a, jak się okazało po sekundzie, nie tylko oni. Dlatego, że na spotkanie klofoelowi Mocy, który w szale poderwał się na równe nogi, odrzuciwszy fotel, już zmierzał miękkim tygrysim krokiem klofoel Pokoju — ręka na rękojeści miecza, a na ustach uśmieszek, który mógł zamrozić Odwieczny Ogień.
— Coś tu wspomniałeś wcześniej o buncie, wielce czcigodny klofoelu Mocy… To ciekawy pomysł, nie uważa pan, o Jasny Władco?
— No, tego… to jest… — żałośnie bąknął Władca i od razu się przymknął. „Malusieńcy” już odsunęli się pod ściany, i…
— Stać!!! — Klofoela Świata doznała olśnienia: wszystkie elementy miotającej się po jej umyśle łamigłówki ustawiły się w odpowiednim porządku. Jedynym możliwym. — Mówię do pana, klofoelu Mocy!
Zapewne nikogo innego nie posłuchałby, jednakże klofoela Świata we wszystkich intrygach ostatnich lat niezmiennie stawała po stronie Władczyni — stąd miała nań pewien wpływ.
— Jasna Władczyni rzeczywiście wspomniała — żartując, na pewno żartując — że klofoela Gwiazd nie powinna mizdrzyć się przed Zwierciadłem. Ale przecież nie zabraniała dostępu do kryształu wszystkim innym klofoelom. Zgadzasz się ze mną, wielce czcigodny klofoelu Mocy?
— To, niby, tak…
— No, widzicie! Więc postanowione: wykonując wolę Rady, wejdę do Księżycowej Wieży… Oczywiście, moich magicznych zdolności nie można porównywać z talentami wielce czcigodnej klofoeli Gwiazd, ale wieści, w jakim jest stanie Zwierciadło chyba mogę przynieść?
— A czy przynajmniej wyobrażasz sobie, wielce czcigodna klofoelo Świata — pokiwała głową klofoela Gwiazd — jak niebezpieczne jest wpatrywanie się w Zwierciadło przez osobę, która nie jest chroniona przez moje, jak się wyraziłaś, magiczne talenta?
— A ja nie mam zamiaru wpatrywać się w Zwierciadło: aż tak daleko moje poświęcenie nie sięga… — roześmiała się Eornis. — Jasna Władczyni, jeśli mi wiadomo, ma zwyczaj wykorzystywania w tym celu gości Lorien z grona ludzi: ci przecież i tak są śmiertelni — trochę wcześniej, trochę później… Mamy akurat pod ręką jednego — ten latający troll. Nie został, mam nadzieję, zlikwidowany, wielce czcigodny klofoelu Pokoju?
— Na razie nie. Trzeba by go tylko doprowadzić do stanu używalności: kiedy biedak zapoznał się ze swymi zeznaniami rozpadł się na kawałki — najpierw usiłował skończyć ze sobą, a potem wpadł w całkowitą apatię…
— To nam nie przeszkadza. Czyli jeszcze przed południem przekaże mi go pan do dyspozycji, jesteśmy umówieni?
— Tak, umówieni. Tylko wie pani co, wielce czcigodna klofoelo Świata… Jakieś mam niedobre przeczucia co do pani bezpieczeństwa: troll to troll — istota dzika, nieprzewidywalna, jak coś nie pójdzie jak trzeba… Jednym słowem, do Księżycowej Wieży wejdziemy we troje — pani, on i ja. Tak będzie bezpieczniej.
— Jestem wzruszona pańską troską, wielce czcigodny klofoelu Pokoju.
— Nie trzeba mi dziękować, wielce czcigodna klofoelo Świata.
Księżycowej Wieży strzegli wartownicy klofoela Mocy; minęli ich, gdy słońce już zbliżało się do zenitu. Wąskie spiralne schody pokonywali gęsiego. Klofoel Pokoju wchodził jako pierwszy, lekko i elastycznie stąpając co dwa stopnie. Idącego za nim trolla, w rzeczywistości wcale się nie obawiał i nawet nie skuł go kajdankami — ograniczył się tylko do nałożenia Zaklęcia Pajęczyny. Zamykała pochód Eornis, jeszcze raz sprawdzająca w umyśle szczegóły swego planu. Szansa na powodzenie istniała, ale była nikczemnie mała, a co najgorsze — wszystko zależało nie od jej zdolności, a od niewyobrażalnej liczby okoliczności… Cóż, w każdym przypadku, ich wieloletnia rozgrywka z klofoelem Pokoju zbliża się do finału, i z powrotem z wieży sądzone jest wyjść tylko jednemu z nich, a komu — to już zależy od tego, jak się rozłożą atuty…
Najwyższe pomieszczenie Księżycowej Wieży było okrągłym pokojem o średnicy mniej więcej dziesięciu jardów. Jedyną jego ozdobą było Zwierciadło: kryształ osadzono w oprawie z mithrilu, posiadającej gięte, wysokie na półtorej stopy nóżki, przez co cała konstrukcja przypominała niewielki stolik. Sześć strzelistych okien ukazywało wspaniały widok na Karas Galadon. „Zabawne — odnotowała Eornis — ten troll — nie wiadomo, czy nie jest jedynym człowiekiem, który zobaczy prawdziwą panoramę elfickiej stolicy, ale nikomu już o tym nie opowie; tych gości, których zamierzamy wypuścić z powrotem, nie dopuszcza się bliżej niż do talanów wzdłuż Nimrodel, a ci durnie odchodzą stąd z przekonaniem, że rzeczywiście żyjemy na tych żerdkach…”
— Proszę podprowadzić go do Zwierciadła, klofoelu Pokoju, ale Pajęczyny proszę nie zdejmować…
I dopiero gdy wypowiedziała te słowa, klofoela Świata spostrzegła, że ze Zwierciadłem rzeczywiście dzieje się coś niedobrego. Kryształ był smoliście czarny, a czerń tę w równych odcinkach czasu przenikało purpurowe jarzenie. Wyraźnie czuło się, że Zwierciadło dosłownie zachłystuje się bezdźwięcznym krzykiem strachu i bólu. „Może szkodzi mu obecność palantira? — pomyślała nieco zbyt późno. — Teraz już nic nie da się zmienić… Wytrzymaj — zwróciła się do Zwierciadła w myślach. Za kilka minut wszystko się skończy”. I, jakby w odpowiedzi, kryształ eksplodował od wewnątrz niebywałej mocy ognistym wybuchem, który Eornis skojarzył się z Odwiecznym Ogniem… Myśl ta przemknęła i zgasła — były inne rzeczy do załatwienia: klofoel Pokoju, jak się wydawało, zauważył, czy też wyczuł, że pokój nie jest aż tak pusty, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Zresztą, według jej planu miał to wyczuć — przy tym sam, bez cienia podpowiedzi z jej strony… Co za ironia, polegać na intuicji i wysokim profesjonalizmie śmiertelnego wroga!
Klofoel Pokoju tymczasem maksymalnie starannie oglądał pomieszczenie i, jak należało oczekiwać, niczego podejrzanego nie zauważył. Nie było sensu używać magii — Zwierciadło tworzy dokoła siebie magiczne pole takiej mocy, że całkowicie zabija pola innych przedmiotów. Zupełnie pusty pokój i niski „stolik” na cienkich nóżkach… „A czy ja zdołałbym tu ukryć jakiś przedmiot, nawet malutki? Może bym i zdołał… A dlaczego niby nie! Zaraz, zaraz… »Niewielki przedmiot«. Jak to powiedział ten troll? »Mniej więcej wielkości głowy dziecka«! Ach, to po to chciałaś się dostać do Zwierciadła…”
— Klofoelo Świata! Jesteś aresztowana za zdradę. Odejdź pod ścianę!
Stali naprzeciwko siebie, rozdzieleni Zwierciadłem. Klofoel Pokoju obnażył miecz — nie zamierzał dawać tej gadzinie ani cienia szansy, i tak jest śmiertelnie niebezpieczna, jak żmija.
— Odepnij od pasa sztylet… Dobrze… Teraz drugi, masz go w rękawie… Odepchnij je nogą daleko od siebie! A teraz sobie porozmawiamy. Magiczny przedmiot, którego bezskutecznie szukają tancerki tej gwiezdnej idiotki, przymocowałaś od spodu do Zwierciadła, prawda? Żeby go dojrzeć należy klęknąć przed Zwierciadłem — takie coś nikomu do głowy nie przyjdzie, a za pomocą magii odnaleźć go po prostu się nie da. Tancerki przypominają teraz psa, który ma odnaleźć wyperfumowaną chusteczkę w worku z mielonym pieprzem… Wyrazy uznania. Wspaniale to wymyśliłaś! Nawiasem mówiąc — co to jest?
— Palantir — odpowiedziała bezsilnie Eornis.
— Ho, ho! — Wyraźnie nie tego oczekiwał. — Czyj to prezent? Wroga?
— Nie. Aragorna.
— Co ty pleciesz?
— To prawda. Jego Królewska Mość Elessar Kamień Elfów jest człowiekiem przewidującym, nigdy nie wkłada do jednego koszyka wszystkich jaj. Myślisz, że tylko ty rozmawiałeś z nim w styczniu w cztery oczy? Sprzątniesz mnie i stracisz pomocnika w swojej grze przeciwko Władczyni.
— Mylisz się, gołąbeczko: im mniej sojuszników, tym bardziej są cenni — tak więc, nie masz szans. Czeka cię wiele interesujących rzeczy w podziemiach Kurhanu: tamtejsi chłopcy są nadzwyczaj pomysłowi, a polecę im, byś nie umarła zbyt szybko…
— Będziesz musiał pokazać dowody mojej zdrady, a to znaczy — oddać Radzie palantir. Czy nie lepiej zachować go dla siebie, a mnie uczynić swoim agentem w otoczeniu Władczyni? Mogę ci wiele dać, sam to wiesz…
— Dość tego gadania! Twarzą do ściany, szybko! Siadaj na podłodze! Na podłodze, powiedziałem!!! Czym go przykleiłaś do „stolika”? Magią?
— Nie, po prostu klej ankarasu — podporządkowała się załamana, i patrząc w ścianę, błagalnie powiedziała: — Wysłuchaj mnie…
— Milczeć!
Głos, wypowiadający „Milczeć!” był zduszony: najprawdopodobniej klofoel Pokoju za jej plecami przykucnął już i zgięty obmacywał spód kryształu — chyba czas! Prowadząc swój żałosny targ przegranego, w rzeczywistości przez cały ten czas uporczywie przebijała się przez zwarte, bijące w odpowiedzi niczym fale przyboju, magiczne pole Zwierciadła, do lepkich szarych nici Zaklęcia Pajęczyny, którym klofoel Pokoju spętał trolla. Każde zaklęcie posiada unikatowy wzór osobowości rzucającego, dlatego usunąć je może tylko on sam — dla innych jest to śmiertelnie niebezpieczne i z reguły nie przynosi zadawalających efektów. Na szczęście Pajęczynę tworzy się jednym z prostszych zaklęć, osobowości w niej niemal nie ma — czysta technika, tak więc można zaryzykować… „Teraz wszystko będzie zależało od tego, jak zachowa się uwolniony troll. Oczywiście jest załamany, ponieważ wyłożył wrogowi wszystko, co tylko wiedział. Ważne jednak jest — do jakiego stopnia jest złamany. Jeśli całkowicie i stał się meduzą, to koniec, ale jeśli potrafił zachować człowieczeństwo i przynajmniej chęć policzenia się z tymi, którzy zmusili go do zdrady, potrafię mu pomóc. Ja jemu, a on mnie…”
W tym momencie Eornis szarpnęła Pajęczynę, jak odrywa się najczęściej przyschnięty do rany opatrunek — jednym ruchem, ponieważ inaczej się nie da. Straszliwy, wywracający na nice ból przygasił jej świadomość; ach, to tak jest! Zdejmowanie cudzych zaklęć, nawet jeśli to taki drobiazg jak Pajęczyna, a zdejmuje ją nie byle kto, a elficka klofoela… Wynurzyła się z omdlenia po kilku sekundach, kiedy już było po wszystkim. Klofoel Pokoju leżał na podłodze obok Zwierciadła z nienaturalnie wykręconą głową, jakby chciał popatrzeć na coś za swoimi plecami, a troll już wskoczył na parapet, wyraźnie zamierzając odejść — a zamiar ten nie napotkał najmniejszych sprzeciwów ze strony Eornis.
„Wielce czcigodny klofoel Pokoju uwolnił trolla z zaklęcia i nieostrożnie się odwrócił — uśmiechnęła się w duchu — a ja po prostu niczego nie zdążyłam zrobić… Wszystko stało się tak nieoczekiwanie, wielce czcigodni członkowie Rady! Jestem niezmiernie wdzięczna zmarłemu: gdyby nie zgłosił się sam, by towarzyszyć mi w wieży, na jego miejscu zapewne znalazłabym się ja…”
Zadziwiający obraz stolicy elfów Kumai zdążył ogarnąć spojrzeniem tylko w ostatniej chwili, czyniąc wieńczący swe życie krok — tak więc wszystkie te wieżyczki i wiszące mostki natychmiast runęły mu na spotkanie, niczym waląca się teatralna dekoracja, a w twarz uderzyły sześciokątne płyty dziedzińca. Ostatnią myślą było: „Ścierwa, pozbierają mnie z kawałków…”
Może i poskładałyby, dlaczego nie? W końcu kto wie, gdzie się kończy potęga elfów? Ale nie mieli już na to czasu… Nie tylko na to, nie mieli go również już na nic innego. Przecież słońce dopełzło do zenitu, i Eornis, wyjąwszy palantir z ochronnego worka ze srebrną osnową, zbliżyła go do zupełnie oszalałego Zwierciadła, gotowego, jak się wydawało, uciec na swoich giętych mithrilowych nóżkach. Odczekawszy umówiony czas, klofoela Świata nałożyła na siebie dwie pomarańczowe iskierki we wnętrzu magicznego kryształu i w ten sposób przełączyła palantir na tryb „odbiór”…
— Trzymaj! — zachrypłym głosem rozkazał Gandalf, jakby sam utrzymywał niepomierny ciężar, a tak właściwie było. To, że ciężar był niematerialny, nie miało żadnego znaczenia. Magowie Białej Rady — cała czwórka — tracili siły, a zwiastujący omdlenie pot spływał po ich nawoskowanych twarzach. Powinni do tej roboty ustawić się w pentagramie, ale w tym momencie mogli ustawić co najwyżej kwadrat… Ach, Sarumanie, Sarumanie!
Całą podłogę sali zajmowała ogromna mapa Sródziemia, narysowana po prostu na kamiennych płytach — nieco schematycznie, ale z dokładnym zachowaniem proporcji i orientacji względem stron świata. W centralnej części mapy, odpowiadającej Amorowi, leżał w tej chwili palantir, który miotał na boki bezładne, różnokolorowe błyski — żółte, błękitne, zielonkawe. Wysiłek magów Białej Rady zaczynał przynosić wyniki: błyski powoli przekształciły się w spokojne świecenie, które następnie rozpadło się na różnokolorowe promienie, cienkie jak druty do ręcznych robótek. W tym momencie Gandalf wypowiedział krótkie „mocujące” zaklęcie, które zabrzmiało jak: „Puszczaj!”, magowie chórem powtórzyli je, po czym pozwolili sobie na rozluźnienie, jakby postawili w końcu na podłodze przenoszony na rękach kredens, wypakowany kryształami. W porządku — pierwsza część roboty wykonana.
Kolorowe sznury, niczym wachlarz rozbiegły się po podłodze od centralnego palantira, uciekając gdzieś poza mury sali, łączyły obecnie kryształ z sześcioma innymi, rozsianymi po Sródziemiu. Punktu na mapie, gdzie znajduje się inny palantir nie da się określić — tylko kierunek, jednakże i to nie jest mało. Przede wszystkim Gandalf zbadał złocistożółty promień prowadzący dokładnie na Zachód, w nieogarnione spojrzeniem przestrzenie oceanu. Żółte światło oznacza, że tamten znajduje się w zwykłym roboczym trybie — musi to więc być palantir zachodnich elfów Kirdana Szkutnika. Mag sprawdził, czy promień przechodzi dokładnie przez ten punkt lindońskiego wybrzeża, gdzie powinna znajdować się wieża Emyn Beraid, i skinął głową zadowolony: ich mapa jest zorientowana praktycznie idealnie, można pracować dalej.
Dwa mętne zielonkawe promienie, z których jeden prowadził na Północ, a drugi — na południowy wschód, do ujścia Wielkiej Rzeki, nie interesowały go: to na pewno zaginione w morskich odmętach palantiry z zatopionego okrętu księcia Arvedui i uniesiony prądem Anduiny palantir Osgiliath. A oto mamy powód całego tego zamieszania: dwa promienie mają kolor lazuru, a to znaczy, że palantiry są uruchomione, ale mają na sobie ochronne futerały ze srebra. Rozchodząc się pod bardzo małym karem, prowadzą na południowy wschód. Do Mordoru. Żeby to nagła… Tak jest.
— Skąd w Mordorze mają drugi kryształ, Gandalfle?
— Popatrzcie na mapę: żadnej linii prowadzącej do Emyn Arnen nie ma. Należy więc sądzić, że Jego Wysokość Książę Ithilien, ciągnąc dalej swoje przedwojenne wschodnie rozgrywki, oddał palantir Denethora temu mordorskiemu nasieniu… Sukinsyn… Ach, szkoda, że go Aragorn wtedy nie udusił, wtedy, w szpitalu polowym…
— No, przestań… A może Aragorn z Faramirem zawarli jakiś sojusz przeciwko elfom, wykorzystując resztki rozgromionych orokuenów? Wtedy minastiritski palantir mógł przekazać orokuenom sam Elessar Kamień Elfów… W końcu, przeciwko elfom w tej chwili grają wszyscy — włącznie z nami — ale każdy z osobna.
„Mimo wszystko — myślał Gandalf — nie można uchwycić ogólnego sensu tego obrazu. »Przepowiednia Wakalabaty« jest wieloznaczna, ale jeden ze sposobów jej interpretacji jest taki: »Magia odejdzie ze Sródziemia wraz z palantirami«, i ma się to stać dziś w południe, albo nie odejdzie wcale… O co tu chodzi?” Wpatrzył się ponownie w ciemnoniebieskie „mordorskie” promienie: jeden przechodził przez wschodni brzeg jeziora Nurn, drugi — nieco na zachód od Barad-Dur, mniej więcej przez Gorgorath i Orodruinę… Orodruinę?! Ach, więc to sobie zamyślili…
„A może… Nie, nie ma tu, do licha, miejsca na zbiegi okoliczności! Wygląda, że te mordorskie barany postanowiły zrzucić swój palantir w Odwieczny Ogień i zniszczyć go w ten sposób. No i na zdrowie — co przez to osiągną? Oczywiście, to nieco pozakrzywia magiczne pola innych palantirów, samego Zwierciadła też, ale nie aż tak — uff! — żeby »magia odeszła ze Sródziemia«! Nawet, jeśli przy tym padnie jakiś inny palantir, który będzie w tym samym momencie nastrojony »na odbiór«”.
— Gandalfle! Popatrz! Coś się dzieje dziwnego ze „wschodnim” promieniem!
Przywódca Białej Rady sam zauważył, że z tym promieniem, który przechodził przez wschodnią część Mordoru, działy się dziwne rzeczy: zaczął rytmicznie tracić barwę i jaskrawość — wyglądało to, jakby po nieboskłonie od czasu do czasu przemykała ołowiana burzowa chmura.
— Ależ to niemożliwe! — ponownie odezwał się mag w niebieskiej pelerynie. — W Sródziemiu jest tylko jedna rzecz, która może wpłynąć na pole palanrira — Zwierciadło. Ale Zwierciadło jest u elfów, w Lorien, a palantir w Mordorze…
I w tym momencie straszliwy domysł przeszył umysł Gandalfa. — Ten palantir nie jest w Mordorze — wychrypiał, wskazując mapę Sródziemia. — Skierowany nań promień przechodzi przez wschodni Mordor, to prawda. Ale ta linia — patrzcie na mapę! — przechodzi dokładnie przez Lorien: tam się właśnie znajduje — obok Zwierciadła!
— Poczekaj, może to tylko zbieg okoliczności: lorieńskie elfy nigdy nie miały swojego palantira, a Kirdanowy jest na swoim miejscu…
— Wcześniej nie miały, a teraz, jak widzicie, mają! Nie wiem, kto zrobił taki prezent Władczyni Galadrieli — Aragorn, Faramir czy orokueni — ale ona z jakiegoś powodu ułożyła obok siebie oba kryształy. W południe orokueni, a może i nie oni, skąd mam wiedzieć, zrzucą swój palantir w gardziel Orodruiny, Odwieczny Ogień przeskoczy z orodruińskiego palantira na lorieński, a z niego na Zwierciadło, i wtedy nastąpi koniec wszystkiego! A gdy sczeźnie Zwierciadło, w skrzepy Odwiecznego Ognia zmienią również pozostałe Kamienie Jasnowidzenia — i nasz w tej liczbie. — Słysząc te słowa, magowie odruchowo odsunęli się na boki, jak gdyby śmiercionośny ogień już osmalił ich twarze. — Oto i jest „Przepowiednia Wakalabaty”. Szybciej, stańcie w trójkącie! Pomagajcie mi, może jeszcze zdążymy…
Gandalf opadł na podłogę i przez kilka sekund po prostu siedział nieruchomo, zamknąwszy oczy. Korek manierki z elfickim winem przyszło wyciągać zębami, palce skostniały jak odmrożone… i tak już będzie zawsze. Wypił kilka łyków, zaciskając manierkę między zgrabiałymi dłońmi, i, nie patrząc, podał ją Radagastowi. „Zdążyliśmy. … Jednak zdążyliśmy…” Świetlny sznur, odchodzący od ich palantira do orodruińskiego, miał teraz barwę nie błękitną, a purpurowo-floletową. Gdy tylko te zuchy wyjmą swój kryształ z ochronnej srebrnej plecionki, dokoła niego owinie się, jak błękitną iskrzącą nicią, zaklęcie Gandalfa. Och, nie chciałby być tym, który weźmie tę kulę w ręce… Cóż, można teraz odsapnąć i spokojnie wszystko przemyśleć. Jak przechwycić ten palantir? Przecież na pewno będzie sobie leżał wśród orodruińskich głazów na zboczu.
Haladdin oderwał się od kontemplowania lśniącego złotem purpurowego stopu, który wrzał niemal u jego stóp w trzewiach wulkanicznego tygla i, mrużąc i osłaniając dłonią oczy, oceniał położenie już znajdującego się poza kreską południa słońca. Lorien leży wyraźnie bardziej na zachód niż Mordor, tak więc ichniejsze — „orodruińskie” — południe winno wyprzedzać południe lorieńskie o jakieś piętnaście minut… Tak, chyba już można wyjąć palantir z worka i czekać, kiedy w nim pojawi się Zwierciadło — jeśli rzecz jasna Kumai wykonał swe zadanie… „Nie wolno ci tak myśleć, słyszysz?! — osadził sam siebie. — Zrobił to, co trzeba, i dobrze to wiesz… Ale ty za kilka minut będziesz musiał zabić tę kobietę… Może nie kobietę, a elfijkę, ale co to za różnica… Zresztą, co tam się dręczyć. Wszystko już było wałkowane w głowie tysiące razy. Można, pewnie że tak, podrzucić »wykonanie wyroku« Cerlegowi — kima sobie spokojnie za kamieniami, ten ma nerwy! — ale to by było już zupełnie…”
Droga do Orodruiny okazała się stosunkowo prosta. Do przełęczy Hotont prowadził ich Rankorn — ranger i tak chciał wyszukać miejsce na postój w górnym biegu Wydrzego Potoku, a tam przejął ich Marun. Dla Maruna „spotkanie podgrupy Haladdina” było niemal krótkoterminowym urlopem z frontu: w domu, w Mordorze, trwała wojna, a tu, za Górami Cienia, panowały cisza i spokój. Faramir do tego czasu przedsięwziął wszelkie możliwe kroki w celu osiągnięcia pokoju z trollami z Gór Cienia, i w ubiegłym tygodniu jego dyplomatyczne wysiłki zostały uwieńczone pełnym sukcesem: do Emyn Arnen przybyła delegacja trzech trollijskich nestorów. Niektórym — nie będziemy wskazywali palcem — to zbliżenie bardzo się nie spodobało, tak więc na podjeździe do Osady na starszyznę czekała specjalnie przygotowana grupa dywersyjna. Jednakże służby barona Gragera pokazały swą prawdziwą wartość: nie tylko zamach został udaremniony, ale udowodniono, że nici tej prowokacji ciągną się w stronę „drugiego brzegu Anduiny”. Pozostali przy życiu dywersanci zostali wypuszczeni na wolność z poleceniem przekazania Jego Królewskiej Mości, że powinien podszlifować i urozmaicić swoje chwyty… W każdym razie nestorów okazane im dowody przekonały całkowicie: przełamali się z księciem Ithilien tradycyjnym plackiem i odjechali, pozostawiwszy swoich starszych synów na służbie w książęcej ochronie osobistej — sojusz zawarty. Nawiasem mówiąc, ithilieńscy chłopi, do tego czasu od dawna już handlowali z trollami na całego i handel wymienny kwitł, nie czekając na żadne Wysokie Ustalenia.
Kontrolujące Kirith Ungol elfy patrzyły na to i wściekały się, ale niczego nie mogły zrobić — za krótkie łapki.
— A co tam u Iwara, Marunie? Jak mistrz Haddami? Ciągle bawi was swoimi sztuczkami?
— Zginął Haddami — spokojnie odpowiedział troll. — Niech mu ziemia… Dobry był chłop. Nawet bym nie powiedział, że Umbarczyk…
W tym momencie przyjrzał się twarzy Haladdina i, skonfundowany, mruknął:
— Proszę o wybaczenie, sir! Jakoś nie pomyślawszy, ja… A gdzie ten wasz Gondorczyk?
— Też zginął.
— No tak…
W oddziale Iwara gościli dosłownie kilka godzin. Porucznik chciał dać im eskortę do Orodruiny — „Na równinach teraz niespokojnie, wastackie rozjazdy włóczą się tam i z powrotem” — ale kapral tylko się uśmiechał: „Słyszysz, Matunie? Oni chcą mnie przeprowadzić przez pustynię!” Miał rację: pomagać orokuenowi na pustyni, to jakby uczyć rybę pływać, a mały oddział w ich sytuacji był lepszy niż duży. Tak więc doszli we dwóch. Jak zaczęliśmy — tak i skończymy…
A właśnie… Czas… Haladdin rozwiązał węzeł na worku, rozsunął sztywną tkaninę z wplecionymi w nią srebrnymi nićmi i wziął w ręce ciężką kryształową kulę, wyszukując w jej blado opalizującym wnętrzu służące do strojenia pomarańczowe iskierki.
Tu, pod sklepieniem Amon Sul, niezmiernie odległy orodruiński palantir odbija się w postaci ogromnej, pięciosześciostopowej bańki mydlanej. Widać było, jak nieznany posiadacz obraca kryształ w ręce — na powierzchni kuli co i rusz powstawały jasno amarantowe odbicia ogromnych dłoni, tak wyraźne, że można było odróżnić rysunek linii papilarnych.
— Co się dzieje? Gandalfie, wyjaśnij! — nie wytrzymał w końcu mag w błękitnym płaszczu.
— Nic. O to właśnie chodzi — nic się nie dzieje. — Słowa Gandalfa zabrzmiały spokojnie i całkowicie martwo. — Moje zaklęcie nie zadziałało. Dlaczego, nie wiem.
— Chcesz powiedzieć, że to kres wszystkiego?
— Wygląda, że tak.
Nastała cisza; wydawało się, że wszyscy wsłuchują się, jak opadają ostatnie drobiny piasku w klepsydrze odmierzającej czas ich życia.
— No i jak? Doigraliście się? — ciszę przerwał ironiczny głos, który nie stracił, nawiasem mówiąc, przez te lata swojej czarującej intonacji. — „Historia mnie usprawiedliwi…”
— Saruman?!
Były przywódca Białej Rady, nie czekając na zaproszenie i pozwolenie, przemierzał już salę twardym zamaszystym krokiem, i wszyscy jakoś jednocześnie poczuli, że określenie „były” jest tu zupełnie nie na miejscu.
— „Przepowiednia Wakalabaty”, co, Radagaście? — zwrócił się do leśnego maga, uważnie wpatrując się w świetlne sznury, biegnące od palantira. Pozostałych członków Rady zignorował. — Aha… Ten promień, jak rozumiem, prowadzi do Orodruiny?
— Oni chcą zniszczyć Zwierciadło… — wtrącił się Gandalf, który odzyskał nieco kontenans.
— Zamknij się — nie odwracając głowy, rzucił Saruman, i wskazał podbródkiem ponownie matowiejący „lorieński” promień. — Oto twoje Zwierciadło, naciesz oko, Demiurgu zasrany!
— Czy możemy ci w czymś pomóc, Sarumanie? — ugodowym tonem zapytał Radagast. — Cała nasza magia…
— Tak, możecie: znikajcie stąd i to jak najszybciej. A „całą swoją magię” wsadźcie sobie w tyłki: jeszcze nie rozumiecie, że człowiek na Orodruinie jest absolutnie odporny na magiczne oddziaływanie? Spróbuję racjonalnych argumentów, może zrozumie… No, czego tu stoicie?! — krzyknął na stłoczonych przy drzwiach członków Rady. — Powiedziałem: wynocha stąd, wszyscy. Zaraz tak tu huknie, że pogubicie gacie!
I, nie zwracając więcej uwagi na pospiesznie wymykających się z sali magów, pokręcił w dłoni palantir, strojąc go na wielostronną łączność, a potem cicho zawołał:
— Haladdinie! Doktorze Haladdin, słyszy mnie pan? Proszę się odezwać.
Minęło kilka długich chwil, póki z głębin palantira nie rozległ się pełen zdziwienia głos:
— Słyszę! Kto mnie woła?
— Mógłbym powiedzieć, że Nazgul, i nigdy by pan nie poznał się na oszustwie, ale nie będę tego robił. Jestem Saruman, przywódca Białej Rady.
— Były przywódca… — Nie, obecny. — Saruman odwrócił się, rzucił okiem na upuszczoną przez umykającego w pośpiechu Gandalfa szatę: no i dobrze, jeszcze by się potknął na schodach. — Od trzech minut…
Przez kilka sekund palantir milczał.
— Skąd pan zna moje imię, Sarumanie?
— W Sródziemiu nie ma aż tak wielu ludzi absolutnie niepodatnych na magię. Właśnie takiego Nazgule powinni wybrać do wykonania „Przepowiedni Wakalabaty”.
— Przepraszam, ale nie rozumiem.
— Jest pewna mętna stara przepowiednia, mówiąca, że pewnego pięknego dnia „magia odejdzie ze Sródziemia wraz z palantirami”. Data tego wydarzenia zaszyfrowana jest w bardzo skomplikowany sposób — oczekiwano tego dnia, kombinując przytoczone w proroctwie cyfry, nie raz i nie dwa, ale ciągle nic się nie wydarzało. Dziś jest po prostu kolejny z takich dni, i Nazgule, jak rozumiem, postanowili wykorzystać „Wakabalatę”, by zniszczyć palantiry i Zwierciadło. „Świat jest Tekstem”… Teraz pan wrzuci swój palantir do Orodruiny, lorieński palantir spali Odwiecznym Ogniem Zwierciadło i magiczny świat Ardy zniknie na zawsze.
— Dlaczego zginie? — zapytał kryształ po chwili ciszy.
— A… rozumiem. Zapewne kontaktował się z panem Sharha-Rana?
— Dlaczego pan tak sądzi? — W głosie Haladdina słychać było konsternację.
— Dlatego, że to jego teoria budowy Ardy: dwa światy — „fizyczny” i „magiczny”, łączone za pośrednictwem Zwierciadła. Elfy, trafiwszy z tamtego świata do tego, nieuchronnie podważą swą magią podstawy jego istnienia. Dlatego należy zniszczyć Zwierciadło i odizolować od siebie te światy — dla ich obopólnej korzyści… Co, trafiłem blisko Tekstu?
— Chce pan powiedzieć, że to kłamstwo? — chłodnym tonem zapytał Haladdin.
— W żadnym wypadku! To jest jedna z teorii struktury Świata — i nic więcej. Sharha-Rana, do którego żywię ogromny szacunek, trzymał się jej i miał do tego prawo, ale co innego działać zgodnie z nią…
— A co mówią pozostałe teorie? Proszę opowiadać, czcigodny Sarumanie, mamy jeszcze trochę czasu. Kiedy nadejdzie pora wrzucenia palantira do Orodruiny uprzedzę pana, nie ma obawy.
— Jest pan bardzo uprzejmy, Haladdinie, dziękuję, Tak więc, ogólnie przyjęty punkt widzenia głosi, że „fizyczny” i „magiczny” świat rzeczywiście są rozdzielne. Prawdą też jest, że Zwierciadło i palantiry są tworami magicznego Świata, jednakże trafiły tu, do świata fizycznego, wcale nie przypadkowo. Te kryształy tworzą osnowę, istotę, sedno istnienia tamtego Świata — jak ta bajkowa igła… ta, co to jest w jajku, które jest w kaczce, która jest w zającu, który siedzi w skrzyni. Niszcząc Zwierciadło i palantiry po prostu zniszczy pan cały magiczny Świat. Ironia losu zawiera się w tym, że umieszczono je właśnie u nas, by były bezpieczniejsze — dokładnie jak tę bajkową skrzynię… O, pan, rozumiem, może powiedzieć: „To są problemy tamtego, magicznego Świata, mnie to nie dotyczy”. Tak więc, muszę pana zmartwić: wszak Światy te są symetryczne…
— Więc chce pan powiedzieć… — wolno powiedział Haladdin — zew tamtym, magicznym Świecie jest ukryte „dla większego bezpieczeństwa” coś, gwarantującego istnienie naszego Świata — nasza „igła, która jest w jajku — i tak dalej”?
— Właśnie tak. Niszcząc ten obcy Świat, podpisze pan wyrok śmierci na swój. Wie pan, zdarza się tak, że rodzą się bliźniaki częściowo zrośnięte ciałami. Wiadomo, że jeśli jeden zabije drugiego, to za jakiś czas sam umrze z powodu zakażenia krwi. Kiedy zrzuci pan palantir w trzewia Orodruiny, to tamten świat zginie natychmiast, a tutejszy zacznie umierać, wolno i w męczarniach. Ile będzie trwała ta agonia — minutę, rok czy kilka wieków — nikt nie wie. Chce pan to sprawdzić?
— Tak będzie, jeśli to pan ma rację, a nie Sharha-Rana…
— Oczywiście. A pan — powtarzam — chce doświadczalnie sprawdzić: która z teorii jest słuszna. Ostre doświadczenie, jak przyjęto określać w kręgu pańskich znajomych.
Palantir milczał. Haladdin chyba nie wiedział co odpowiedzieć.
— Proszę posłuchać mnie, Haladdinie… — Teraz w głosie Sarumana rozbrzmiewało nawet jakby zainteresowanie. — Czyżby naprawdę rozpętał pan to wszystko po to, by załatwić elfy? Czy nie za wiele dla nich honoru?
— Wie pan, uważam, że lepiej w takich sprawach przesadzić.
— Więc pan naprawdę wierzy, że elfy jak nie dziś to jutro zagarną dla siebie całe Sródziemie?! Przecież to majaki, gołąbeczku! Bez względu na zdolności elfów — a i one są przesadzone w ludzkich opowieściach, zapewniam pana — to jest ich piętnaście, no, może dwadzieścia tysięcy na całe Sródziemie. Proszę pomyśleć: kilkanaście tysięcy — i więcej ich nie będzie, a ludzi — miliony, i miliony, i liczba ta stale rośnie. Proszę mi uwierzyć: ludzie są już wystarczająco silni, by nie bać się elfów! Macie po prostu jakiś kompleks niższości!
— Sharha-Rana — kontynuował Saruman po chwili przerwy — ma rację co do tego, że przypadek naszej Ardy jest unikatowy: tylko w niej istnieje bezpośredni kontakt między fizycznym i magicznym światem, i ich mieszkańcy — elfy oraz ludzie — mogą się ze sobą kontaktować. Proszę pomyśleć, jakie to otwiera możliwości! Minie trochę czasu, a zaczniecie z elfami żyć w zgodzie i pokoju, wzbogacając się wzajemnie osiągnięciami swych kultur…
— Będziemy żyć, jak to przewidziano w Błogosławionym Królestwie? — uśmiechnął się Haladdin.
— To zależy od was samych. Czyżby był pan tak pozbawiony podstawowego szacunku dla siebie samego, że stawia się w pozycji gliny w rękach jakichś nietutejszych mocy? Wstyd tego słuchać, słowo daję.
— Mówi pan, że nastanie taki czas, kiedy elfy przestaną patrzećna ludzi jak na mierzwę pod swoimi stopami? Powinien pan mieć przydomek Słodkousty…
— Kiedyś, doktorze, ludzie spotykając się, zjadali każdego, kto nie był z ich jaskini. Ale teraz, chyba się pan z tym zgodzi, nauczyliście się innych zachowań. Dokładnie tak samo będzie z elfami, tylko na to trzeba czasu! Zbyt się różnicie, dlatego tak jesteście sobie potrzebni, proszę mi wierzyć…
Palantir zamilkł; Haladdin siedział zgarbiony, jakby ktoś wyjął z niego jakiś trzpień.
— Kto to był, konsyliarzu? — Stojący o dziesięć kroków od niego, nieco w dół po zboczu, Cerleg wpatrywał się w kryształ z zabobonnym lękiem.
— Saruman. Władca Isengardu, przywódca Białej Rady Magów, i tak dalej, i tak dalej… Namawia, żeby nie wrzucać palantira w Odwieczny Ogień, bo wtedy cały świat zginie.
— Łże pewnie?
— Sądzę, że tak — odpowiedział Haladdin po chwili namysłu. W rzeczywistości brakowało mu tej pewności — raczej odwrotnie. Saruman mógł przecież powiedzieć coś takiego: „Nazgule przegrali, i dlatego odchodząc z tego świata, postanowili zniszczyć go twoimi rękami” i uargumentować to niezbicie. A skąd konsyliarz miał wiedzieć, czy Nazgule to „nasi”, miał na to tylko słowo Sharha-Rany… Skoro więc tego Saruman nie zrobił, to ta okoliczność wywołała w duszy Haladdina ufność we wszystko, co powiedział mag. „Chce pan doświadczalnie sprawdzić, która z teorii jest słuszna?” Tak, właśnie na to wygląda…
Osiągnął, co chciał, z niespodziewanym strachem uświadomił sobie Haladdin: „Zwątpiłem i tym samym bezpowrotnie straciłem prawo do działania… Zbyt głęboko we mnie siedzi przekonanie, że zwątpienie interpretuje się na korzyść oskarżonego. To, co zaplanowałem, wiedząc o możliwych konsekwencjach, a już teraz o nich wiem — dzięki ci, Sarumanie! — może wykonać albo Jedyny, albo maniak, a ja nie jestem ani jednym, ani drugim. Nie potrafię również rozłożyć rąk: »Rozkaz to rozkaz!« To nie moja specjalność…” „A poza tym, wcale nie chce ci się własnoręcznie palić tej elfickiej piękności, prawda?” „Tak, nie chcę, delikatnie rzecz ujmując. Czy to mi się liczy na plus czy na minus?”
„Wybaczcie mi, bracia… Wybacz, Sharha-Rana i ty, baronie — Haladdin w myślach przyklęknął. — Ale to, czego dokonaliście pójdzie na marne. Wiem, że zdradzam was i pamięć o was, ale ten wybór, jakiego ode mnie zażądano, przerósł mnie… Zresztą, przerósłby każdego z ludzi. Poradziłby sobie z nim tylko Jedyny. Nie zostaje mi nic innego, jak na śmierć zablokować swój palantir i spalić go w Orodruinie — i niech dalej rzecz się dzieje bez mojego udziału. Nie nadaję się do kierowania losami Świata — jestem z innej gliny… A jeśli zechcecie to sprecyzować: »Nie z gliny, a z gówna« — cóż, przyjmę to jak należne”.
I, jakby chcąc podtrzymać tę jego decyzję, palantir niespodziewanie rozjaśnił się od środka i pojawiło się jego oczom wnętrze jakiejś wieży ze strzelistymi oknami, coś, co przypominało Stolik na niskich, giętych nogach i śmiertelnie blade — i dlatego jeszcze piękniejsze — oblicze Eornis.
Czasem nie można się nadziwić — jakie drobiazgi potrafią zakłócić bieg historii i skierować ją w inny nurt. W danym przypadku o wszystkim zdecydowały chwilowe zakłócenia w układzie krwionośnym lewego mięśnia łydki Haladdina, czego powodem była niewygodna pozycja, w jakiej przebywał przez ostatnich kilka minut. Konsyliarz poczuł skurcz, a kiedy niezgrabnie poderwał się i pochylił, by rozmasować płonącą bólem łydkę, gładka kula palanrira wymknęła mu się z rąk i wolno potoczyła po łagodnym zewnętrznym stoku wulkanu. Stojący nieco niżej Cerleg, słysząc zduszone przekleństwo dowódcy, odebrał to jak zalecenie działania i rzucił się, by przeciąć mu drogę…
— Nie doty-y-y-kaj!!! — przeciął ciszę rozpaczliwy krzyk.
Za późno.
Orokuen chwycił kulę i w tej samej chwili skamieniał w absurdalnej pozycji, a jego ciało powleczone zostało, niczym warstwą szronu, migotliwymi błękitno-fioletowymi iskrami. Haladdin rzucił się do towarzysza i, bez namysłu, jednym ruchem wytrącił mu z rąk diabelską zabawkę. Dopiero po kilku sekundach konsyliarz zrozumiał, że jemu samemu nie wyrządziła ona żadnej krzywdy.
Liliowe skry zgasły, pozostawiając po sobie dziwną woń, a orokuen wolno zwalił się bokiem na kamienne osypisko. Dał się przy tym słyszeć jakiś niespotykany głuchy stukot. Haladdin spróbował unieść kaprala i nie dał rady wobec dziwnego ciężaru jego ciała.
— Co się ze mną dzieje, doktorze? — Na zazwyczaj uśmiechniętym i spokojnym obliczu orokuena pojawiły się strach i niepewność. — Ręce i nogi… nie czuję… zupełnie… Co mi jest?
Haladdin chwycił go za nadgarstek i — zaskoczony — oderwał palce od ciała Cerlega: jego nadgarstek i cała ręka były zimne i twarde jak kamień… Boże miłosierny, przecież to właśnie jest kamień! Na drugiej ręce orokuena przy upadku ułamały się dwa palce, i teraz doktor wpatrywał się w świeże, iskrzące się kryształami miejsce złamania — śnieżnobiały porowaty wapień kośćca i ciemnoróżowy marmur mięśni z purpurowo-granatowymi żyłami w miejscu naczyń krwionośnych — oszołomiony niewiarogodną dokładnością kamiennej kopii. Szyja i ramiona orokuena jednakże pozostawały na razie ciepłe i żywe. Obmacawszy dokładnie jego rękę, Haladdin zrozumiał, że granica między kamieniem i ciałem przechodzi w tej chwili nieco powyżej łokcia, wolno przesuwając się po bicepsie do góry. Już miał powiedzieć coś raźnego na temat „tymczasowej utraty czucia z powodu uderzenia ładunkiem elektrycznym” , zasypać istotę rzeczy lawiną mądrych medycznych terminów, jednakże zwiadowca wypatrzył swoją okaleczoną dłoń i sam wszystko zrozumiał:
— Tylko nie porzucaj mnie w takim stanie, słyszysz? Dobij „ciosem łaski”. Najwyższy czas…
— Co tam się stało, Haladdinie? — odżył w palantirze zaniepokojony głos Sarumana.
— Co?! Mój przyjaciel przekształca się w kamień, oto co! To wasza robota, szubrawcy?!
— Czy on dotknął palantira? Po coś mu pozwolił?
— Żeby cię diabli! Odczaruj go natychmiast, słyszysz?
— Nie mogę tego uczynić. To nie moje zaklęcie. Sam pomyśl, po co mi to? A usunąć cudzego zaklęcia po prostu nie mogę, nawet ja. Pewnie moi poprzednicy postanowili takim sposobem powstrzymać ciebie…
— Nic mnie to nie obchodzi, czyje to zaklęcia! Odczaruj go jak potrafisz, albo dawaj do swojego palantira tego, który to uczynił!
— Nie ma już ich tu ze mną… Bardzo żałuję, ale nic nie mogę zrobić dla twojego przyjaciela, nawet za cenę własnego życia.
— Posłuchaj mnie, Sarumanie. — Haladdin wziął się w garść, rozumiejąc, że krzykiem niczego nie osiągnie. — Mój przyjaciel, jak mi się wydaje, stanie się kamieniem za jakieś pięć, sześć minut. Jeśli potrafisz zdjąć w tym czasie zaklęcie — uczynię jak chciałeś: zablokuję swój palantir na „nadawanie” i cisnę go do Orodruiny. Jak to uczynisz, to twój problem. Jeśli jednak tego nie dokonasz, postąpię tak, jak zamierzałem, chociaż, prawdę mówiąc, prawie mnie przekonałeś. No i jak?
— Bądź rozsądny, Haladdinie! Chcesz zniszczyć cały Świat — właściwie, dwa Światy — by uratować jednego jedynego człowieka? I nawet go nie uratujesz: przecież ten człowiek potem i tak zginie, wraz z całym Światem…
— Sram na te wszystkie wasze Światy, jasne?! Ostatni raz pytam: Będziesz czarował, czy nie?
— Mogę tylko powtórzyć to, co powiedział pewien bałwan z Białej Rady: „To, co zamierzasz zrobić — to gorzej niż przestępstwo. To błąd”.
— Tak?! No więc wrzucam kulę do krateru! Spadaj więc, jeśli zdążysz… A ile masz sekund do dyspozycji, oblicz sobie sam, według wzoru na swobodne spadanie: ja zawsze byłem słaby w ustnych obliczeniach…
Porucznik Tajnej Straży Rosomak w tym samym momencie został postawiony przed trudnym wyborem.
Dotarł już do tarasów Anduiny i miał spore szansę na dotarcie do zbawczego czółna, gdy depczące mu po piętach elfy zapędziły go do kamiennego kurumu — osypiska dużych kamieni, gdzie tak lubią urządzać swe legowiska prawdziwe rosomaki. W nadziei, że uda mu się przeciąć kurum po skosie, porucznik ruszył żwawo, skacząc z kamienia na kamień; przy takim sposobie poruszania najważniejsza rzecz, to nie stracić rozpędu i pod żadnym pozorem nie zatrzymywać się: skok-skok, skok-skok, skok-skok. Kiedy jest sucho, nie jest to takie skomplikowane, ale teraz, po wielodniowych deszczach, przywarte do głazów porosty, plamy czarnej i pomarańczowej farby na kamieniach nasiąkły wodą i rozmiękły, a każda taka plama kryła w sobie śmiertelne niebezpieczeństwo.
Rosomak nie pokonał nawet polowy zbocza, gdy zrozumiał, że mocno przecenił dzielący go od prześladowców dystans: dokoła niego zaczęły fruwać strzały. Strzelano do niego po stromej trajektorii, wyraźnie był już na granicy ich zasięgu, ale porucznik zbyt dobrze znał możliwości elfów — najlepszych łuczników Sródziemia — by nie rzucić spojrzenia przez ramię. Po kolejnym skoku zamortyzował skok lewą nogą na skośnej grani kamienia, jednocześnie jeszcze bardziej obracając się w lewo — i w tym momencie mokry porost, konkurujący co do poślizgu ze słynną skórką dyni, uciekł spod mordorskiego buta — „Och, czuło moje serce, że nie posłuży mi to obuwie na twardej podeszwie!” — i Rosomakiem rzuciło w prawo, w wąską, klinującą go szczelinę. Bezsilnie wykreślił łamiącymi się paznokciami bruzdy w porostowych naciekach, ale nie mogło go to wyhamować… Przemknęła zupełnie głupia myśl:
„Dlaczego nie jestem prawdziwym rosomakiem…” — a chwilę potem chrzęst w prawej kostce, która trwale ugrzęzła w szczelinie-pułapce, eksplodował nieznośnym bólem w kręgosłupie porucznika i zgasił jego świadomość.
Dziwne, ale omdlenie trwało bardzo krótko. Rosomak zdołał zaprzeć się w szczelinie, znajdując takie położenie, przy którym cały ciężar spoczywał na lewej, zdrowej nodze. Teraz mógł przerzucić przez głowę niesiony na plecach worek. Paczka z papierami z Dol Guldur wyposażona była w zapalający ładunek z „ognistej galarety” (mądrala ten Grizzly — wszystko przewidział), tak więc zostało mu tylko skrzesać iskrę za pomocą mordorskiej „ogniewki” — porcelanowego pojemnika z jasną frakcją nafty. Dopiero, gdy udało mu się popuścić troki worka i wymacać w kieszeni „ogniewkę”, postanowił w końcu rozejrzeć się i zarzucił głowę do tyłu, nie mogąc w żaden inny sposób się okręcić i popatrzeć do tyłu. Akurat zdążył zobaczyć walące się nań z bezbarwnego nieba postacie w szaro-zielonych pelerynach. Od ścigających elfów dzieliło go dosłownie kilka metrów, i porucznik nie miał już wątpliwości, że z dwu rzeczy, jakie musiał jeszcze w tym życiu wykonać — zapalić lont ładunku i rozgryźć zbawczą zielonkawą pigułę — pozostał mu czas na jedną, a na którą oficer „Feanora” musiał wybrać bez podpowiadania. … Tak więc ostatnim odczuciem Rosomaka, które poprzedzało unoszące go w niebyt uderzenie, był naftowy płomyk, liżący nieco rozstrzępione nici wymoczonego w saletrze lontu.
Ocknął się na leśnej polanie, z której otwierał się wspaniały widok na dolinę Wielkiej Rzeki. Ręce spętane za plecami, mordorski mundur stał się opaloną szmatą, a cała lewa strona ciała jedną wielką oparzeliną. Chwała Aule — zadziałała maszynka. Nie od razu dojrzał po lewej swojej stronie — od strony tego oka, które było zaklejone zapieczoną posoką — siedzącego w kucki elfa. Ten z obrzydzeniem wycierał jakąś szmatką szyjkę swojej manierki. Wyglądało na to, że przed chwilą wlewał jeńcowi do ust elfickie wino.
— Ocknąłeś się? — melodyjnym głosem zapytał elf.
— Mordor i Oko! — odruchowo odpowiedział Rosomak (szkoda, że przyszło umierać w takim statusie, ale tak już wypadło).
— Przestań udawać, sojuszniku. — Pierworodny uśmiechał się, a w oczach miał taką nienawiść, że jego kocie źrenice przekształciły się w niteczki. — Przecież opowiesz nam wszystko o dziwnych zabawach Jego Królewskiej Mości Elessara Kamienia Elfów, prawda, że tak, zwierzaczku? Sojusznicy nie powinni mieć przed sobą tajemnic…
— Mordor… i… Oko… — Głos porucznika brzmi nadal równo, chociaż tylko Manwe wiadomo, ile kosztowało go to wysiłku. Elf jakby nieświadomie opuścił dłoń na zgruchotaną kostkę jeńca, i…
— Sir Engold, proszę popatrzeć, co to?! Elf odwrócił się, zaskoczony wołaniem swoich towarzyszy i teraz ze zdziwieniem patrzył jak za Anduiną, tam, gdzie powinien się znajdować Karas Galadon, błyskawicznie rośnie do samego nieba coś przypominającego gigantyczny dmuchawiec — cienka, lśniąca niesamowitym blaskiem łodyga, zwieńczona przezroczystym purpurowym kwiatostanem. Eru Wszechmogący, jeśli to naprawdę stało się w Karas Galadonie, to jakież to ma rozmiary? Ach, jaki tam Galadon — tam i popiołu nie pozostało… W tym momencie ktoś przywrócił go do przytomności, krzycząc rozpaczliwie:
— Sir Engold, jeniec! Co z nim?!
Mimo, że odwrócił się błyskawicznie, wszystko już się stało. Jeniec był martwy i niepotrzebny był lekarz, do stwierdzenia zgonu: na oczach osłupiałych elfów w ciągu kilku sekund trup zmienił się w szkielet, obciągnięty gdzieniegdzie resztkami zmumifikowanej skóry. Brązowo-żółty czerep z wypełnionymi piaskiem oczodołami ironicznie szczerzył zęby spod poczerniałych warg, jakby kpiąc z Elgolda: „No, teraz pytaj o co tylko zechcesz… Jeśli chcesz, możesz mnie wykąpać w »napoju prawdy«, a nuż pomoże”.
A w pałacu Minas Tirith zdumiony Aragorn obserwował jak nieubłaganie zmienia się oblicze siedzącej naprzeciwko Arweny. Niby się nic nie zmieniło, ale czuł z niezachwianą pewnością, że nieodwołalnie odchodzi, ucieka, jak cudowny poranny sen z pamięci, coś ważnego, może coś najważniejszego… Jakieś czarowne niedopowiedzenie rysów, które teraz stały się zupełnie ludzkie. I kiedy po kilku chwilach to się skończyło, ogłosił wyrok, podkreślający ten okres jego życia: „Tak, niewątpliwie, ładna kobieta… Nawet bardzo ładna. I tyle”.
Nikt z jego poddanych tego rzecz jasna nie widział, a gdyby nawet i widział — na pewno nie przydałby temu znaczenia. Natomiast uczciwie zaznaczyli w kronikach inne wydarzenie tego południa, a mianowicie: gdy w Lorien uległo zniszczeniu Zwierciadło, eksplodowało również pięć innych, pozostających w Sródziemiu palantirów, a wtedy z fal zatoki Belfalas, do której wpadały wody Anduiny, uderzył w niebo straszliwy gejzer niemal półmilowej wysokości. Gejzer ten zrodził czterdziestostopową falę-tsunami, która zmyła doszczętnie kilka belfalaskich wiosek wraz z ich mieszkańcami. Jednakże nikomu chyba nie przyszło do głowy, że ci nieszczęśnicy również byli ofiarami Wojny o Pierścień.
Najdziwniejsze jednak było to, że Jego Królewska Mość Elessar Kamień Elfów, mimo całej swej spostrzegawczości i przenikliwości, nie mógł w żaden sposób połączyć ze sobą tych kilku wydarzeń, które przypadły na południe pierwszego sierpnia 3019 roku Trzeciej Ery i, w pewnym sensie, stały się finalnym punktem jej biegu. No, a po mm nikt nawet nie próbował tego ze sobą łączyć, gdyż nie mieli takich możliwości…
— Zegnij rękę, szybko! — polecił Haladdin, zaciskając opaskę na lewym łokciu Cerlega. — Nie puszczaj tej szmaty, bo cały na zewnątrz wyciekniesz…
Nadgarstek kaprala „rozmroził się”, gdy tylko wulkan pożarł palantir — tak więc krew płynęła teraz jak należy, gdy człowiek ma oderwane dwa palce. Inne sposoby, poza opaską zaciskową nie nadawały się: powstrzymujące krew środki z elfickiej apteczki, w tym legendarny korzeń mandragory, który może podobno „zaszpachlować” nawet tętnicę szyjną, jak się nagle okazało przestały działać. Kto by pomyślał, że to wszystko też była magia…
— Konsyliarzu… Wynika z tego, że zwyciężyliśmy?
— Tak, niech to licho! Jeśli można to nazwać zwycięstwem…
— Nie rozumiem, panie konsyliarzu… — Szare z utraty krwi wargi kaprala nie do końca były mu posłuszne. — Jak mam to rozumieć: „Jeśli można to nazwać zwycięstwem?”
„Nie waż się — ofuknął siebie Haladdin. — To była moja decyzja i niczyja więcej. Nie mam prawa nawet minimalnie wplątywać w to Cerlega. Nie powinien podejrzewać tego, czego był świadkiem i niezamierzonym powodem — dla jego własnego, w końcu, dobra. Lepiej niech to zostanie dla niego naszym osobistym Dagor Dagoradem. Zwycięskim Dagor Dagoradem…”
— Po prostu miałem na myśli… rozumiesz, w nasze zwycięstwo nie uwierzy ani jeden człowiek w Śródziemni. Nie mamy co liczyć na „podziękowanie przed frontem”. I wspomnisz moje słowa — elfy i ludzie z tamtego brzegu Anduiny wynajdą jakiś sposób, żeby ukazać sprawę tak, by to oni wyszli z tej historii jako zwycięzcy.
— Tak — odezwał się zamyślony orokuen i na chwilę znieruchomiał, jakby wsłuchując się w głęboki pomruk Ognistej Góry.
— Tak pewnie będzie. Ale co to nas obchodzi?