„W jednej trzeciej żołnierz, w jednej trzeciej policjant i w jednej trzeciej przestępca” — jak mawiał o sobie ten człowiek, należący do legendarnego pokolenia swego zawodu. Polował na komunistów na Malajach, mau-mau w Kenii, na Żydów w Palestynie, na Arabów w Adenie i na Irlandczyków — zawsze i wszędzie.
Krewetki były wspaniałe. Rozmieszczono je na cynowym półmisku, niczym gotowe do boju triery na mętnej porannej powierzchni zatoki Barangar: kłujące rostra w plątaninie wąsików-olinowania groźnie skierowane na wroga, łapki-wiosła podciągnięte pod korpus, jak przed abordażem. Pół tuzina na porcję — więcej chyba się nie da — zaiste „królewskie”, ledwie mieszczące się na dłoni. Do tego ostry sok, obiecujący niepowtarzalne uzupełnienie lekko słodkawego, różowawego mięsa, piekł już w odzwyczajone od tego przysmaku wargi i koniuszki palców. Tangorn rzucił spojrzenie na czekającą swej kolejki tacę z dużymi, pieczonymi na węglach ostrygami: omszałe stożkowe kamienie popękały w kilku miejscach od gorąca, odrobinę wstydliwie prezentując swą zawartość. Było w tym coś czarującego i odrobinę nieprzyzwoitego. Nie, jednak nigdzie w świecie nie potrafią tak przygotowywać morskich dań, jak w małych lokalach dokoła Rybiego Targu — gdzie tam do nich komfortowym restauracjom z nadbrzeża Trzech Gwiazd! Szkoda, że nie można zamówić trepangów: jeszcze nie sezon… Westchnął i ponownie zabrał się za ociekającą gorącym korzennym sosem krewetkę, z roztargnieniem wsłuchując się w paplaninę swego towarzysza konsumpcji. — I proszę nie przeczyć, baronie. Wasz kraj to malutki, ale mający przesadne o sobie mniemanie półwysep na północnym zachodzie oikumeny. Zasiedlają go klasyczni paranoicy, którzy wbili sobie do głowy, że cały pozostały świat śpi i marzy przez sen jak by tu was podbić i zniewolić. A komu, proszę mi powiedzieć potrzebne są wasze wątłe lasy osikowe wybrukowane muchomorami, nie topniejące przez połowę roku śniegi i ten bury pienisty kwas który pijecie zamiast normalnego wina?
Nie to, że gadanina tego chłystka w jakiś sposób dotykała patriotycznych uczuć Tangorna, szczególnie, że większość z tego było prawdą, po prostu w ustach wysokopostawionego pracownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Umbar takie słowa brzmiały dość dziwnie. Szczególnie, jeśli się uwzględni, że to on wykazał się inicjatywą w organizacji tego spotkania… Baron niespecjalnie zdziwił się, kiedy dzisiejszego ranka właściciel jego ulubionego hotelu „Szczęśliwa kotwica” z odpowiednią dozą służalczości wręczył swojemu stałemu gościowi kopertę, niemal całkowicie oblepioną rządowymi pieczęciami. Cóż, minęły już trzy dni od czasu kiedy pojawił się w Umbarze, gdzie na pewno pozostawił po sobie — jak by to delikatnie powiedzieć? — niejednoznaczne w treści i na pewno wyraziste wspomnienia. Zupełnie naturalne w takiej sytuacji jest, że sekretarz stanu Gagano, na ustną prośbę szefa Sekcji Północnej Zarządu MSZ Alkabiry, poprosił ithilieńskiego gościa o konfidencjonalne spotkanie. A w wyniku tego Tangorn już od kwadransa „wnika” w chamskie wypowiedzi tego bałwana. „Stop! — powiedział sobie. — A czy na pewno taki z niego bałwan, na jakiego stara się wyjść? Zaraz, wymacajmy jego odporność… co by tu, takiego… niewinnego?”
— „Malutki, ale mający przesadne o sobie mniemanie półwysep” — to nieźle powiedziane — przyznał baron. — Ale ostatni punkt, o „burym kwasie” zamierzam obalić. Nie uwierzy pan, ale pół minuty temu pomyślałem sobie: „Ech, żeby tak do tych krewetek kilka pint naszego dobrego bittera! Żeby był czarny i gorzki, jak dziegieć, a piana tak zwarta, że mogłaby utrzymać na sobie drobną monetę…” — Uśmiechnął się marzycielsko i obdarzył rozmówcę gestem przepełnionym zmęczonym protekcjonalizmem. — Pan po prostu nie wyobraża sobie, panie sekretarzu stanu, co to znaczy prawdziwy gondorski bitter. Po jednym łyku, tym najdłuższym, na języku pozostaje posmak dymu. Wie pan, jak w parku, kiedy na wiosnę palą ubiegłoroczne bukowe liście. Nie darmo nazywa się go też „wędzonym piwem”.
Pan sekretarz stanu odpowiedział, że na gatunkach piwa zna się nie gorzej od aborygenów (w końcu nie pierwszy rok pracuje w Sekcji Północnej), równie dobrze jak na gatunkach foczego tranu, tak lubianego przez Lossothów z wybrzeży Lodowej Zatoki. Mhm. Nie pierwszy rok, w Sekcji Północnej… Można, oczywiście, gardzić do woli obcymi, ale po co tak otwarcie demonstrować swoje pogardliwe odczucia? A to, że otrzymywane za pomocą archaicznej metody górnego brodzenia bittery i stauty od stu chyba lat nie produkuje się już nigdzie poza Eriadorem, i że słynne shireskie wędzone piwo, to wcale nie bitter, a lager, tylko słód jest karmelizowany w szczególny sposób… Ależ nie, zawodowiec po prostu nie ma prawa nie wiedzieć takich rzeczy o kraju, z którym pracuje! Niech pan sobie myśli co chce, ale dziwnych dziś ma pracowników tak przecież mądry i dokładny Alkabir…
Tak więc, po co odbyło się to spotkanie? Wersja pierwsza: żeby po prostu wyciągnąć go z pokoju, by bez przeszkód poszperać w bagażach, poszukując notatek, listów uwierzytelniających i tym podobnych. No, taka taniocha byłaby co najwyżej w stylu tępogłowych miedziaków z gondorskiej siatki — umbarska tajna służba, jaką ją pamiętał z ubiegłych lat, działa znacznie, znacznie bardziej finezyjnie… Wariant drugi: Alkabir w imieniu MSZ komunikuje, że Republika zdradziła swą wielowiekową tradycję tymczasowych aliansów i balansowania między różnowektorowymi siłami. Postanowiła skapitulować przed najsilniejszym — to znaczy przed Gondorem — i demonstracyjnie odżegnuje się od wszelkich kontaktów z ithilieńskim emisariuszem, za którego go rzecz jasna uważają. Wariant trzeci — najbardziej prawdopodobny: Alkabir daje mu do zrozumienia, że choć Republika rzeczywiście zdradziła wielowiekową tradycję, to są w niej potężne siły, nie zgadzające się z tą decyzją. Tak więc „ithilieński emisariusz” powinien mieć do czynienia właśnie z nimi, a nie z MSZ i innymi oficjalnymi instancjami, jakie reprezentuje nabzdyczony niedorozwinięty Gagano. Najważniejsze, że w dowolnym wariancie nie ma sensu pchać się w gabinety Błękitnego Pałacu, wymachując swymi pełnomocnictwami. Nawet gdyby takowe posiadał…
W tym miejscu Tangorn opanował atak śmiechu, ledwo się powstrzymał: „To znaczy, że ja nie wierzę, iż Alkabir bez namysłu wysłał na spotkanie ze mną tego bubka Gagano, a Alkabir nie wierzy, w moją emeryturę i brak pełnomocnictw od Faramira. Powstałe na podstawie tych całkowicie dowolnie wybranych przesłanek obrazy są wewnętrznie sprzeczne, a niezupełnie wiadomo, jakiego rodzaju fakty mogłyby nas przekonać…”
— Co tak pana rozśmieszyło, baronie? — zapytał nadęty sekretarz stanu.
— Ach, takie tam… Przyszła mi do głowy pewna konstrukcja logiczna… Ale, ale! Zagadaliśmy się, a pan zapewne musi już wracać do urzędu — skromny wędrowiec, jak ja, nie powinien na długi czas odciągać od poważnych spraw tak odpowiedzialne osoby. Z całego serca dziękuję za bardzo konstruktywną rozmowę. Jeśli nie sprawi to panu trudności proszę, ale dosłownie i bez upiększeń, przekazać Alkabirowi następującą rzecz… Proszę powiedzieć, że całkowicie doceniłem jego decyzję delegowania na rozmowę ze mną właśnie sekretarza stanu Gagano, ale chłopcy, którzy siedzą na Nadmorskiej 12, są zbyt prostaccy i obawiam się, że nie doceniają takich subtelności…
Nagle Tangorn zamilkł, ponieważ słysząc adres konsulatu Gondoru jego rozmówca jak zaszczuty rozejrzał się na boki. Wyglądał wręcz jakby spodziewał się zobaczyć przy najbliższym stoliku dwóch, albo trzech współpracowników Tajnej Straży Jego Królewskiej Mości w czarnych paradnych mundurach, rozkładających na obrusie swoje narzędzia do tortur. Poderwał się i, mamrocząc jakieś przeprosiny, podążył do wyjścia. Siedzący obok nich samotny dżentelmen o wyglądzie kupca, treściwie rozkoszujący się kawiorem jeża morskiego, popatrzył na barona i na obliczu jego zmieszały się — w zupełnie naturalnych dla takiego przypadku proporcjach — zaskoczenie, zdumienie i strach. Tangorn w odpowiedzi uśmiechnął się i, skinąwszy głową w stronę uciekającego sekretarza stanu, szczerze wzruszył ramionami i pokręcił palcem przy skroni. Następnie przysunął do siebie półmisek z nieco wystygłam! ostrygami — co się mają marnować! — i wyrobionym ruchem wyjął mięczaka z jego fortecy, po czym pogrążył się w rozmyślaniach.
Spora willa na ulicy Nadmorskiej, gdzie od niedawna znajdował się konsulat Odrodzonego Królestwa, a właściwie — „Umbarski terytorialny departament Tajnej Straży”, zasłużenie cieszyła się wśród mieszkańców miasta najgorszą reputacją. Mająca się odbyć w niedługim czasie aneksja Umbaru była już dla Minas Tirith sprawą przesądzoną, określano go teraz wyłącznie jako „piracką zatokę na odwiecznych ziemiach południowego Gondoru”. Konsul bez specjalnych ceregieli przygotowywał się do wykonywania obowiązków Namiestnika, a ludzie z gondorskiej rezydentury już teraz zachowywali się w mieście jak gospodarze. Nie wiadomo dlaczego nazywali siebie „wywiadowcami”, choć w rzeczywistości byli najzwyczajniejszymi łebkami od mokrej roboty. Tangorn spoglądał na to towarzystwo z uczuciami podobnymi do tych, jakie towarzyszą szlachetnemu bandycie z klasycznej szkoły, patrzącemu na stado małoletnich chuliganów. Zniknięcia ludzi i wypływające w kanałach ciała ze śladami tortur stały się w ostatnim czasie rzeczą zwyczajną. Do tej pory Umbarczycy mogli się pocieszać tym, że te okropne rzeczy dotyczą przede wszystkim emigrantów z Mordoru, jednakże niedawny zamach na słynnego admirała Carnero rozwiał i te iluzje.
Jednym słowem, konsulat Aragorna to firma co się zowie, bez dwóch zdań, ale żeby samo jej wspomnienie wywołało taką panikę u poważnego urzędnika państwowego i to podczas wykonywania obowiązków służbowych… „Coś tu cuchnie. Chyba, że… Chyba, że ten tchórz sam pracuje dla Gondoru! Aha, może ze strachu wydało mu się, że go zdemaskowałem i zamierzam przekazać. Ale mi się żarcik udał. Zaiste, głupi to ma szczęście… A ludzie Aragorna mają nerwy zupełnie do bani. Ciekawe, tak przy okazji, komu można przekazać zdrajcę w tym mieście, gdzie policja jest wykupiona cała z flakami, albo zastraszona tak, że drżą jej kolana, a gondorski rząd, gdyby chciał mógłby już wysyłać urzędowe polecenia urzędnikom rządowej administracji Umbaru? Co prawda, istnieje tu jeszcze tajna służba i wojskowi, ale ci, co jest zupełnie dziwne, zachowują się tak, jakby to wszystko ich nie dotyczyło… Zresztą, diabli z nim, z tym Gagano. Mam teraz swoich problemów powyżej uszu! Dość, że moja skromna osoba już niechcący wzbudziła zainteresowanie siatki Gondoru”.
„No bo — zastanawiał się, sącząc jakoś dziwnie niesmaczne już wino — dlaczego wszyscy uważają, że przywiozłem ze sobą zaszyte w kalesonach patenty nadzwyczajnego i pełnomocnego posła księstwa Ithilien z propozycjami obronnego sojuszu? Dobra, niech będzie — współplemieńcy na razie mnie tylko ostrzegają: »Nie pakuj się, przyjacielu, w oficjalne kontakty z władzami Republiki, nie należy!« Cóż, takiego ostrzeżenia gotów jestem wysłuchać i przestrzegać święcie, gdyż to zupełnie nie przeczy moim planom. Ale zabawnie by było — diabli! — podać do wiadomości publicznej, prawdę i tylko prawdę: »Zrozumcie, chłopcy, ja naprawdę nie zamierzam w żaden sposób pakować się w tę waszą gondorsko-umbarską kaszę! Mam zupełnie inne zadanie: muszę w ciągu trzech tygodni doprowadzić do poważnego kontaktu z konspiracyjnymi strukturami elfów, nie wiedząc o nich niczego, poza jednym jedynym imieniem z przechwyconego przez nas listu Eloara — Elandar«”.
Tangorn dopił wino, cisnął na stół swoją ostatnią umbarską monetkę z dumnym profilem Castamira i, lekko kulejąc, skierował się do wyjścia. Sharha-Rana podał im namiary na kilka rezerwowych skrytek, ale Tangorn unikał płacenia złotymi mordorskimi dunganami. Miłośnik morskich jeży również zakończył posiłek i niespiesznie wytarł serwetką najpierw palce, a potem wargi — cienkie i jakby pomarszczone przez mnóstwo malutkich blizn. Sygnał „Uwaga!” Przy stoliku pod drzwiami rozlokowało się trzyosobowe towarzystwo marynarzy, z namaszczeniem pochłaniających zupę z małży. Ten z prawej niedbale odsunął na brzeg stołu butelkę barangarskiego: „Gotowi!” Tangorn powinien dojść do drzwi tawerny za jakieś sześć do siedmiu sekund, a przez tych właśnie kilka sekund porucznik Tajnej Straży Ichneumon musiał podjąć decyzję: czy improwizować i brać barona już teraz, czy działać według pierwotnego, starannie przemyślanego planu. Ale kto mógł wiedzieć, że jego agent Gagano tak głupio pęknie?
A miał tylko i wyłącznie mgliście napomknąć Tangornowi w imieniu umbarskiego MSZ-tu o niestosowności oficjalnej jego akredytacji — porywanie dyplomaty obcego, choć jakby sojuszniczego państwa wcale się porucznikowi nie uśmiechało — i z tym zadaniem sekretarz stanu poradził sobie całkiem dobrze. Niestety, ten tchórzliwy typ zwerbowany był również za pomocą malutkiego szantażu, tak więc żądanie Ichneumona utrzymania spotkania w tajemnicy przed swoim stałym kuratorem wprowadziło Umbarczyka w straszliwe przerażenie. Znakomicie rozumiał, że na ulicy Nadmorskiej takie „zapominalstwo” uznane będzie za dwulicowość, ze wszystkimi z tego wynikającymi konsekwencjami. Gagano bał się panicznie swoich gondorskich władców i w wyniku celnej riposty barona po prostu rozsypał się na kawałki…
„Nie — powiedział do siebie Ichneumon — nie ma co się szarpać. Nie stało się nic, czego by się nie dało naprawić. Baron oczywiście zrozumiał, że jego rozmówca związany jest z wywiadem Gondoru, ale niemal na pewno dojrzy w tym dążenie Minas Tirith do ukrócenia Emyn Arnen… Dobra, decydujemy: niech idzie, działamy według planu wyjściowego”. Porucznik schował serwetkę do kieszeni — zamiast cisnąć ją na stół — i Tangorn bez przeszkód minął marynarską kompanię przy wejściu. Zmieszał się z ulicznym tłumem i niespiesznie skierował w stronę nadbrzeży. Dwukrotnie sprawdzał, ale obecności „ogona” nie stwierdził.
Naprawdę go nie było: Ichneumon uznał, że najważniejsze to nie spłoszyć teraz niechcący podopiecznego. Za kilka godzin przygotowanie operacji będzie zakończone całkowicie. Ostatni ruch — otrzymają do swej dyspozycji kilka kompletów prawdziwych umbarskich mundurów policyjnych. Dziś wieczorem w „Szczęśliwej kotwicy” zjawi się po Tangorna patrol policji; okażą nakaz i poproszą go, by udał się z nimi na posterunek w celu złożenia zeznań… A potem dołożą starań, by baron nie zmarł wcześniej, niż wyłoży wszystko o sukcesach ithilieńskiej służby wywiadowczej w jej polowaniu na mordorskie technologie.
Nikt zapewne nie wie, kiedy ludzie zaczęli osiedlać się na tym wydłużonym górzystym półwyspie i na błotnistych wyspach zamkniętej przezeń laguny. W każdym razie, jeśli mieszkańcy Odrodzonego Królestwa wymawiają „Numenor” z obowiązkowym przydechem, wywracaniem oczu i unoszeniem w kierunku nieba wskazującego palca, to Umbarczycy zupełnie szczerze drapią się po głowach: „Jak, jak? Numenorczycy? A czy ja mogę spamiętać wszystkich barbarzyńców? Wiecie ile ich tu przez nas się przewaliło?” Los Umbaru, jako wielkiego morskiego mocarstwa określiły dwie okoliczności: wspaniała zamknięta zatoka i fakt, że najwyższy punkt ma wysokość 5.356 stóp nad poziomem morza — jedyne prawdziwe góry na całym wybrzeżu od ujścia Anduiny. Na tych wysuszonych szerokościach słowo „góry” oznaczało „las”, „las” znaczyło „statki”, a „statki” — „morski handel”, który to handel w naturalny sposób wiąże się z kaperstwem i — po co ta obłuda! — z jawnym piractwem. Plus fantastycznie wygodne rozmieszczenie na styku wszystkiego, co się dało: prawdziwe skrzyżowanie Świata. Idealna baza przeładunkowa i docelowy punkt wszystkich karawan z krajów Wschodu.
Zwarta linia umocnień na przesmyku Chewelgar, łączącym półwysep z kontynentem, i wspaniała wojenna flota, gwarantująca niepowodzenie wrogich desantów sprawiały, że Umbar wydawał się być całkowicie niepodatny na podboje; tym dziwniejsze więc było to, że w ciągu swojej historii podbijany był przez każdego, kto tylko tego chciał. Dokładniej — Umbarczycy, nie dopuszczając do grzechu walki, uznawali nad sobą protektorat odpowiedniego kontynentalnego mocarstwa i płacili mu daninę, rozumnie uważając, że wojna — nawet zwycięska — będzie kosztowała ich handlowy kraj znacznie więcej. Ich sytuację można przyrównać do położenia przedsiębiorcy, który bez najmniejszej przyjemności, ale spokojnie odlicza reketierowi monety za „ochronę”, wliczając te sumy w koszt pozyskania towaru. Jest mu dokładnie wszystko jedno, do którego z przestępczych ugrupowań należy jego „protektor”, ważne tylko, by kolesie nie wszczynali strzelaniny z automatów na tle lustrzanych witryn jego lokalu.
Na kontynencie olbrzymie bitwy przeplatały się z wielomiesięcznymi oblężeniami, a sławni królowie, wiecznie zatroskani zajmowaniem kolejnych ziem, zamiast zająć się sensownym gospodarzeniem na tych, już posiadanych, kolejny raz dekapitowali swoich ministrów skarbu, którzy nabrali głupiego obyczaju przerywania wzniosłego lotu myśli koronowanej głowy swoimi nikczemnymi:
„Skarbiec pusty, sir, a żołd armii nie był wypłacany od ubiegłego września!” Jednym słowem życie toczyło się raźnie. Umbarczycy tymczasem, siedząc za swymi chewelgarskimi umocnieniami, zabudowywali grząskie wyspy, łączyli je w całość systemem tam i mostów, a potem przecinali kanałami. Megapolis wznoszące się prosto z lazurowych wód laguny sprawiedliwie uważano za jedno z piękniejszych miast Sródziemia. Kapitały kupców były niezmierzone, tak więc słynni architekci i rzeźbiarze czwarty wiek pod rząd trudzili się tu bez przerwy.
Przez ostatnie trzysta lat Umbar stał się tak mocny, że uznał za przesadę płacenie okupu komukolwiek. Nie mając sobie równych na morzach, przeszedł do taktyki czasowych obronnych sojuszy — a to z Mordorem przeciwko Gondorowi, a to z Gondorem przeciwko Mordorowi, a to z Khandem przeciwko obu. Jednakże w ostatnim roku sytuacja mocno się zmieniła. Mordor przestał istnieć — nie bez pomocy Umbaru, który w decydującej chwili przekazał Aragornowi flotę desantową, by raz i na zawsze pozbyć się konkurenta w handlu karawanowym; Khand, rozdarty wojną religijną, stracił całkowity wpływ na przybrzeżne obszary, a z południa nadchodziła nowa siła, z którą, wszystko na to wskazywało, nie da się plotkować przy herbatce — Haradrimowie. W sumie wybór Republika miała mizerny — między południowymi dzikusami i północnymi barbarzyńcami. Senat wybrał tych ostatnich, mają nadzieję, że haradrimski najazd odsuną miecze Aragorna, choć jasne było jak słońce, że tym razem opłatą za sojusz będzie bezpośrednia okupacja przez „wielkiego północnego sąsiada”. Tak więc znajdowali się tu i tacy, którzy uważali umbarską niezawisłość i swobody obywatelskie za wystarczająco godne, by położyć na drugiej szali własne życie i bronić je orężem.
Większość obywateli jednakże o tych smutnych rzeczach nie myślała, albo przynajmniej starannie odganiała od siebie podobnego typu myśli. Wesoły kosmopolityczny Umbar z jego prostymi i po „naszemu” sprzedajnymi władzami prowadził zwyczajne życie „głównego skrzyżowania Świata”. Tu działały świątynie wszystkich trzech światowych i wielu miejscowych religii, a kupiec z dowolnego kraju, zrobiwszy interes, mógł uczcić go w restauracyjce ze specjałami rodzimej kuchni. Tu gromadzili, wymieniali i kradli informacje dyplomaci oraz szpiedzy z takich krajów, o których w Odrodzonym Królestwie nawet nie słyszano, a gdzie z kolei nikt nie interesował się zaśnieżonym niedźwiedzim kątem na tym brzegu Anduiny. Tu można było znaleźć dowolną rzecz, jaką zrodziła ziemia, wody i trzewia Ardy, lub tworzyły ręce i umysły jej mieszkańców, począwszy od egzotycznych owoców do najrzadszych leków i narkotyków, od zadziwiającego wykonaniem platynowego diademu ze słynnymi wendotenijskimi szmaragdami do mordorskiego jataganu z bułatnej stali, którym można było przeciąć kamień, a następnie owinąć klingę wokół pasa jak rzemień, od nieznanych skrzemieniałych zębów (jakoby smoczych, posiadających magiczne właściwości) do rękopisów w zapomnianych dziś językach. Było tu wszystko, a zawierało się to zwłaszcza w pewnej znanej anegdocie: „Czy naprawdę istnieje Pierścień Władzy? Nie, ponieważ gdyby istniał można by go kupić na umbarskim bazarze”. A jak tu się mieszała krew… Jakie piękności wynurzały się z tego wrzącego wszechświatowego tygla! W każdym razie Tangorn po drodze z Rybiego Targu na nadbrzeża Trzech Gwiazd naliczył co najmniej pół tuzina takich Metysek, że po prostu „trzymajcie mnie we czworo”. Na nadbrzeżu zajrzał do znanej sobie z dawnych czasów piwniczki, gdzie wypił kielich ulubionego złocistego muszkatelu. Słodycz i gorycz tak subtelnie w nim się równoważyły, że smak zanikał w ogóle i wino stało się urzeczywistnionym aromatem jakby zwyczajnym i nawet dość mocnym, a tak naprawdę utkanym z wielu odcieni wieloznaczności i niedopowiedzeń. Wystarczy zatrzymać łyk na języku, by zobaczyć na jawie nagrzane promieniami słońca topazowe owoce, nieco przyprószone wapiennym pyłem i lśniącą, białą kamienistą drogę przez winnicę, a potem, z drżącego południowego upału, same zrodzą się w duszy upajające rytmy umbarskich sześciowierszy — takato…
Dziwna sprawa, myślał, wychodząc po wyszczerbionych stopniach z chłodnego piwnicznego mroku (jeszcze raz sprawdził — nie ma „ogona”), ale kiedyś wydawało mu się zupełnie poważnie, że jeśli pijący wyczuje do końca smak takiego magicznego napoju to wniknie w duszę miasta, gdzie się zrodził. Cudowny, przeklęty, delikatny, kapryśny, ironiczny, grzeszny, wiecznie umykający i nie dający się do siebie zbliżyć Umbar… Dziewka nieziemsko piękna i urokliwa, która napoi cię oszałamiającym wywarem — specjalnie, by flirtować na twych oczach z pierwszym lepszym — i masz tylko jedno do wyboru: zabić ją, lub machnąć na wszystko ręką i pogodzić się z nią taką, jaką jest. On pogodził się i teraz, wróciwszy po czterech latach rozłąki, zrozumiał w końcu absolutnie jasno i wyraźnie, że całe gondorskie życie barona Tangorn było niczym więcej jak przeciągającym się nieporozumieniem, ponieważ prawdziwy jego dom jest tu…
Zatrzymał się przy balustradzie nabrzeża, opierając się łokciem o ciepły różowawy wapień, rzucił spojrzenie na wspaniałą panoramę obu umbarskich zalewów, Harmiańskiego i Barangarskiego, i nagle coś sobie przypomniał: to właśnie tu spotkał się z baronem Gragerem pierwszego dnia swojego w Umbarze pobytu! Rezydent wysłuchał opowieści Tangorna i zimnym głosem odciął: „Mam w nosie rekomendacje Faramira! Do prawdziwej pracy dopuszczę pana, młodzieńcze, nie wcześniej niż za pół roku. Do tego czasu ma pan znać miasto lepiej niż miejscowa policja, ma pan mówić oboma tutejszymi językami bez akcentu i posiadać szeroki krąg znajomości we wszystkich warstwach społeczeństwa — od kryminalistów do senatorów. To na początek. Jeśli nie wywiąże się pan z zadania — wracamy do domu. Zajmiemy się przekładem literackim, gdyż to naprawdę dobrze panu wychodzi”. Zaiste wszystko wraca na swoje miejsce…
Czy potrafił stać się tu swoim? To jest raczej w ogóle niemożliwe… Ale, jakkolwiek było, nauczył się układać wielce cenione przez znawców takato, zupełnie znośnie znał się na olinowaniu statków i swobodnie migał z harmiańskimi przemytnikami. Jeszcze teraz potrafi z zawiązanymi oczami przeprowadzić gondolę po labiryncie kanałów Starego Miasta i do tej pory trzyma w pamięci co najmniej tuzin przechodnich podwórek i innych miejsc, gdzie można zgubić „ogon”, nawet jeśli śledzący już „ocierają się ramionami”, to znaczy jawnie prowadzą za pomocą całej brygady… Wtedy splótł tu sobie niezłą sieć, a potem w jego życiu pojawiła się Elwiss — kobieta, dla której w tym mieście nie istniały tajemnice… Albo może to on pojawił się w jej życiu?
Elwiss była najwspanialszą kurtyzaną Umbaru; od matki urodzonej w Belfalas, posiadaczki portowego szynku pod nazwą „Pocałunek syreny” — przejęła jej szafirowe oczy i włosy koloru jasnej miedzi, które w mgnieniu oka doprowadzały do szaleństwa każdego człowieka z Południa, a od ojca — korsarskiego szypra powieszonego na rei, gdy dziewczynka nie miała jeszcze nawet roku — męski twardy umysł, niezależność charakteru i tęsknotę do dobrze zaplanowanych afer. Takie połączenie pozwoliło jej wypłynąć ze slumsów portowej dzielnicy, gdzie się urodziła, i przenieść do własnej willi na ulicy Jaspisowej, w której to willi spotykał się cały wielki świat Republiki. Stroje Elwiss regularnie powodowały wylewy żółci u żon i oficjalnych kochanek wyższych urzędników, a jej ciało było modelem na trzech malowniczych płótnach i powodem tuzina pojedynków. Jedna z nią noc kosztowała fortunę — lub nie kosztowała nic prócz na przykład udanej wierszowanej dedykacji.
Właśnie tak stało się pewnego dnia z Tangornem, który wpadł do niej na chwilkę, gdyż miał nadzieję nawiązać trwały kontakt z regularnie pojawiającym się tam sekretarzem khandyjskiego konsulatu. Gdy goście zaczęli się rozchodzić, ślicznotka zatrzymała się przed zabawnym północnym barbarzyńcą i z oburzeniem, nijak nie współgrającym ze skrzącymi się ze śmiechu oczami, rzekła:
— Powiadają, baronie, że pan onegdaj twierdził, jakobym miała farbowane włosy. — Baron otworzył usta, chcąc zaprzeczyć tej straszliwej potwarzy, ale pojął na czas, że nie tego się od niego oczekuje. — Tak więc, jestem naturalną blondynką. Chce się pan przekonać?
— Teraz?
— A kiedy?! — I, wziąwszy go pod rękę, zdecydowanie ruszyła z salonu do wewnętrznych pokoi, mrucząc po drodze: — Zobaczymy, czy jesteś taki dobry w łóżku, jak w tańcu…
Okazało się, że nawet lepszy. Przed świtem Elwiss podpisała bezwarunkową kapitulację, której warunków uczciwie dochowywała w ciągu wszystkich lat. Co do Tangorna, to najpierw wydało mu się to wspaniałą przygodą — i niczym więcej. Baron uświadomił sobie, że ta kobieta bezszelestnie zajęła w jego życiu znacznie więcej miejsca, niż mógł sobie na to pozwolić, dopiero wtedy, gdy ta szczodrze obdarowała swymi czułościami młodego potomka senatora Loano — pustogłowego pięknisia układającego słodkie aż do mdłości rymy. Odbył się pojedynek, który rozśmieszył całe miasto, ponieważ baron tylko wypłazował nieszczęśnika, nanosząc mu furę siniaków i powodując małe wstrząśnienie mózgu. Pojedynek rozwścieczył Gragera i oszołomił umbarską tajną służbę. Szpiegom tak nie wolno postępować! Grager zrugał go okrutnie, co Tangorn przyjął zupełnie obojętnie, i poprosił tylko o natychmiastowe przeniesienie z Umbaru — powiedzmy, do Khandu.
Ten rok spędzony w Khandzie nie pozostawił żadnych sensownych wspomnień: wypalone słońcem do przeraźliwej bieli ściany glinianych, głuchych domów bez okien, do tego jakby na zawsze przesłonięte twarze miejscowych kobiet, zapach spalonego oleju bawełnianego, smak przaśnych placków, które ledwo ostygną stają się smakiem i konsystencją podobne do kitu, a nad tym wszystkim wiszący w powietrzu, nie kończący się nigdy dźwięk zurny, niczym brzęczenie olbrzymiego moskita… Nie, nie potrafił pokochać tego pogrążonego w wiecznej drzemce kraju. Baron usiłował zapomnieć o Elwiss i zająć się pracą, ale mdłe pieszczoty tamtejszych piękności nie mogły w żaden sposób jej zastąpić… Dziwne, jednak dość zaskakującego rozkazu Gragera — „Wracać do Umbaru” — początkowo wcale nie połączył ze swymi raportami. Okazało się jednak, że jeden z rzuconych przez niego pomysłów — ten o przeanalizowaniu realnej wymiany towarowej między Mordorem i innymi zaanduińskimi krajami — wydał się szefowi na tyle sensownym, że postanowił zająć się nim osobiście na miejscu, w Khandzie. Natomiast Tangorna, ku jego całkowitemu zdziwieniu, Grager pozostawił na swoim stanowisku — szefa umbarskiej rezydentury.
— Poza tobą, wybacz, nie ma kogo… a poza tym, wiesz, jak tu na Południu się mówi: „Żeby nauczyć się pływać, należy pływać”.
A następnego dnia po powrocie, podeszła do niego kobieta, szczelnie owinięta khandyjskim chałatem. Z gracją odrzuciła kwef i powiedziała z uśmiechem, który rzucił go na kolana:
— Witaj, Tan… Będziesz pewnie się śmiał, ale czekałam na ciebie przez cały ten czas. A jeśli będzie trzeba to poczekam jeszcze raz tyle.
— Ale! Nie poświęciłaś się chyba Walja-Wekcie — usiłował ironizować, usilnie wyrywając się z tej szafirowej topieli.
— Walja-Wekta?
— Jeśli się nie mylę, to w aritańskim panteonie zawiaduje ona cnotą, czy nie tak? A świątynia arkan znajduje się o trzy przecznice od twego domu, tak więc służba w nim nie obciąży cię…
— Ja mówię o czymś innym — wzruszyła ramionami Elwiss. — Oczywiście, przez ten rok spałam z wieloma mężczyznami, ale to była praca i nic więcej… — Popatrzyła na niego i „wystrzeliła prosto między oczy”: — Ale wiesz, Tan, nie miej złudzeń: w oczach ludzi, mieniących się „porządnymi”, moje zajęcie nie wygląda gorzej niż twoje. Mam na myśli to, czym się zajmujesz tu naprawdę…
Przez jakiś czas trawił jej słowa, a potem znalazł w sobie siły, by się roześmiać:
— No, muszę przyznać, że trafiłaś… Cóż, masz rację, Eli. — Z tymi słowami objął ją jak kiedyś za kibić, jakby zamierzając zawirować w tańcu. — A niech ich wszystkich diabli!
— A co ja mam do tego — uśmiechnęła się smutno. — I ty nic nie masz… Po prostu jesteśmy na siebie skazani i nic na to nie poradzimy.
To była święta prawda. Rozstawali się mnóstwo razy — czasem nawet na długo, ale porem wszystko zaczynało się od nowa, od tego samego miejsca. Po tych rozstaniach witany był różnie: czasem od jednego jej spojrzenia w komnacie osiadała warstwa szronu na palec grubości; czasem wydawało się, że Arda pęka aż do swych tajnych głębin i na zewnątrz wylewa się spopielająca wszystko protuberancja Odwiecznego Ognia; a czasem po prostu głaskała go po policzku dłonią i mówiła: „Wchodź. Strasznie schudłeś… Zjesz coś?”, jak godna naśladowania gospodyni domowa, witająca męża po rutynowej podróży w interesach. Oboje już wiedzieli wyraźnie: każde z nich ma we krwi śmiertelną porcję nieusuwalnej trucizny, a odtrutkę, dającą zresztą tylko czasowe uleczenie może otrzymać tylko od tego drugiego.
Życie Tangorna w Umbarze wcale nie sprowadzało się tylko do przygód miłosnych. Należy zauważyć, że zawodowe obowiązki barona odbijały się w pewien sposób na jego stosunkach z Elwiss. Ponieważ niedwuznacznie dała mu do zrozumienia, że ma pojęcie o drugiej stronie jego działalności, baron uznał najpierw, że jego przyjaciółka jest w jakiś sposób związana z umbarską tajną służbą. Pomysł okazał się nietrafiony: dwukrotnie „darował” jej informacje przeznaczone do przekazania kolegom i za każdym razem informacje nie przechodziły do nich — przy tym za drugim razem „zatkany kanał” omal nie zawalił zaplanowanej operacji.
— Jak sądzisz, Eli, czy jestem tak mało interesujący dla waszych służb, że ich ludzie nawet nie poprosili cię o obserwowanie mnie?
— Dlaczego nie? Prosili, rzecz jasna. Od razu, gdy tylko wróciłeś… Z czym przyszli, z tym wyszli.
— A ty miałaś z tego powodu kłopoty…
— Nic naprawdę poważnego, Tan. Nie przejmuj się, proszę cię!
— Może lepiej gdybyś się zgodziła, tak dla picu?
— Nie. Nie życzę sobie — ani dla picu, ani tak… Zrozum, żeby kablować na ukochanego, trzeba być wysoce moralną istotą o głębokim poczuciu obywatelskiego obowiązku. A ja jestem tylko sprzedajną dziewką. Ja się do tego nie nadaję… I skończmy z tym tematem, dobrze?
To odkrycie naprowadziło barona na pomysł, żeby samemu wykorzystać obszerne kontakty Elwiss do zbierania informacji, ale nie tajnych — broń Boże! — a zupełnie jawnych. Chodziło o to, że i jego, i Gragera interesowały nie tyle bojowe okręty nowej generacji, budowane w stoczniach Republiki, czy skład „umbarskiego ognia” — zagadkowej mieszanki zapalającej, wykorzystywanej podczas oblężeń i bitew morskich — co taka proza życia, jak obroty handlu karawanowego i wahania cen żywności na targowiskach Umbaru i Barad-Dur. Bardzo interesowały barona również najnowsze technologiczne osiągnięcia, coraz wyraźniej określające oblicze cywilizacji mordorskiej, która zawsze wywoływała u niego najszczerszy zachwyt… Dziwne to było, ale faktem jest, że właśnie na poły amatorska drużyna Faramira (a jej członkowie nie znajdowali się na służbie państwowej i przez wszystkie te lata nie otrzymali z kiesy państwa ani grosza) intuicyjnie doszła to tego stylu pracy, który stał się cechą wywiadów dopiero naszych czasów. Wiadomo ogólnie, że aktualnie niemal całą informację wywiadowczą, w tym tę najpoważniejszą, zdobywają nie zuchwali agenci obwieszeni mikroaparatami i bezgłośnymi pistoletami, a analitycy gorliwie szperający po gazetach, komunikatach giełdowych i w innych jawnych materiałach …
Póki Tangorn zagłębiał się, idąc za radą Elwiss, w działalności umbarskich finansistów, w porównaniu z którą magia Białej Rady wygląda na dziecinną zabawę w „kółko graniaste”, Grager, który stał się w tym czasie kupcem drugiej gildii Algoranem, założył w Khandzie kompanię zajmującą się dostawami do Mordoru oliwy z oliwek w zamian za produkty tamtejszych „wysokich technologu”. Dom Handlowy „Algoran i Co.” kwitł; starannie kontrolując koniunkturę na miejscowym rynku żywnościowym, firma stale rozszerzała swój udział w imporcie żywności i na pewien czas zdołała nawet zmonopolizować import fig. Co prawda, osobiście swojej filii w Barad-Dur szef kompanii nie odwiedzał, mając pewność, że w mordorskim kontrwywiadzie nie pracują same barany, jednakże nie musiał tego czynić, gdyż miejsce dowódcy armii jest nie w pierwszych szeregach atakujących, a na pagórku, w pewnym oddaleniu.
Wynikiem tej działalności stał się dwunastostronicowy dokument, znany dziś historykom jako „Memorandum Gragera”. Łącząc w jedną całość kilka pozornie odległy czynników, jak to, że tendencje do zwiększenia normy zysku z handlu karawanowego (zgodnie z tym, co uwidaczniało się na giełdach Umbaru i Barad-Dur), pojawienie się w mordorskim parlamencie serii protekcjonalistycznych ustaw, zainicjowanych przez lobby rolnicze — wynik gwałtownego wzrostu kosztów rodzimej produkcji rolnej — i chyba z dziesięć innych, Grager z Tangornem udowodnili rzecz matematycznie nie do obalenia: zależny od importu żywności Mordor nie potrafi poprowadzić jakiejkolwiek długotrwałej wojny. Jest na śmierć i życie związany handlem karawanowym z sąsiadami, którego nie da się pogodzić z wojną. Dlatego najbardziej zainteresowany jest utrzymaniem pokoju i, co z tego wynika, nie stanowi zagrożenia dla Gondoru. Z drugiej strony, bezpieczeństwo szlaków handlowych jest dla Mordoru sprawą istotną, dlatego w przypadku zagrożenia ich będzie działał twardo i być może niezupełnie racjonalnie. „Jeśli ktokolwiek ma ochotę wciągnąć Mordor w wojnę — orzekali w podsumowaniu zwiadowcy — to nie ma nic prostszego: wystarczy zacząć terroryzować karawany na Trakcie Ithilieńskim”.
Faramir w specjalnym referacie przekazał te uwagi do wiadomości Królewskiej Rady Gondoru, kolejny raz usiłując udowodnić, że sławetne „mordorskie zagrożenie wojenne” jest niczym innym jak mitem. Rada, jak to miała w zwyczaju, wysłuchała referatu z uwagą, nic z niego nie zrozumiała, a jako rezolucję wysłała do księcia stały zestaw uwag i pouczeń. Sprowadzały się one pokrótce do tego, że „dżentelmeni nie czytają cudzych listów”, a po drugie — „pańscy szpiedzy lenią się bardzo i zupełnie myszy nie chwytają”. Po czym „Memorandum Gragera” zostało przekazane do archiwum, gdzie wraz z innymi Faramirowymi meldunkami pokrywały je kolejne warstwy kurzu, aż do chwili, kiedy wpadły w ręce goszczącemu w Minas Tirith Gandalfowi…
Gdy zaczęta się wojna — dokładnie jak w opisanym przez nich scenariuszu — Tangorn przerażony pojął, że to jego sprawka.
— „Świat jest Tekstem”, chłopcze. Wszystko to pasuje do twych artystycznych gustów. Coś ci się nie podoba? — prychnął drewnianym głosem Grager, niepewną ręką rozlewając do szklanek kolejną porcję ni to tequili, ni to jakiejś innej bimbrowatej berbeluchy.
— Ale my pisaliśmy inny Tekst, zupełnie inny!
— Co to znaczy „inny”? Tekst, mój ty esteto, istnieje tylko wtedy, gdy współdziała z czytelnikiem. Każdy człowiek pisze własną historię Elendeil, a co tam chciał powiedzieć Airufin nie ma żadnego znaczenia. Wynika z tego, że my stworzyliśmy prawdziwie artystyczny tekst skoro czytelnicy — rezydent pokręcił palcem w okolicach ucha, tak więc nie wiadomo było kogo ma na myśli — czy to Rada Królewska, czy jakieś prawdziwie Siły Wyższe potrafiły zinterpretować go w tak przewidywalny sposób…
— Zdradziliśmy ich… Ktoś wykorzystał nas jak niemowlęta, ale to nas nie usprawiedliwia. I tak ich zdradziliśmy… — powtórzył Tangorn, wpatrując się w mętną, jadowicie opalizującą zawartość szklanki.
— Tu się zgadzam — nie usprawiedliwia… No to co? Łykniemy?
Nie mógł określić ile dni trwało ich pijaństwo — na szczęście obaj uważali, że rozwiązali swoje umowy o pracę. Zaczęli pić, gdy, ledwie usłyszawszy o wojnie, szef domu handlowego „Algoran” przyjechał do Umbaru, wykańczając po drodze kilka wierzchowców. Tu dowiedział się szczegółów. Zadziwiające, ale rozdzieleni, jakoś się trzymali, jednak gdy tylko popatrzyli sobie w oczy zrozumieli, że to koniec wszystkiego, co było im drogie. Właśnie oni doprowadzili do tego końca i to własnymi rękami. Dwaj szlachetni idioci… I nastał taki koszmarnie mdlący i ziejący alkoholem świt, kiedy ocknął się po dzbanie lodowatej wody wylanej nań przez Gragera. Grager był dokładnie taki jak wcześniej — precyzyjny i pewny siebie, a jego zalane krwią białka oczu i wielodniowy zarost wydawały się być detalami niezbyt udanego kamuflażu.
— Pobudka! — oświadczył bez cienia litości w głosie. — Jesteśmy znowu w pracy. Wzywają nas do Minas Tirith — osobiście mamy oświecić Radę Królewską co do perspektyw separatystycznego pokoju z Mordorem. Naturalnie jest to pilne i absolutnie tajne… Niech mnie diabli, może coś jeszcze się da naprawić! Jego Królewska Mość Denethor jest w wystarczającym stopniu pragmatycznym władcą, i widocznie wojna ta jest mu potrzebna jak karpiowi parasol.
Pracowali nad dokumentem przez trzy doby, bez snu i jedzenia, pijąc tylko kawę. Włożyli w to zajęcie swoje dusze i zawodowe mistrzostwo, gdyż pomylić się po raz drugi nie mieli prawa. Było to rzeczywiście arcydzieło: Stop nieubłaganej logiki i bezbłędnej intuicji, oparty na wspaniałej znajomości Wschodu, opisane doskonałym literackim językiem, który mógł poruszyć każde serce. To była droga do pokoju z przedmiotowym opisem niebezpieczeństw i pułapek na niej czyhających. Już kierując się do portu, Tangorn znalazł chwilę, by wpaść do Elwiss:
— Ja na jakiś czas wyjadę do Gondoru, nie smuć się beze mnie! Kobieta zbladła i powiedziała niemal niesłyszalnie:
— Idziesz na wojnę. Tan. Rozstajemy się na długo, a najpewniej na zawsze. Czy nie możesz przynajmniej pożegnać się ze mną po ludzku?
— Skąd te przypuszczenia, Eli? — szczerze zdumiał się baron. Wahał się przez kilka sekund, a potem machnął ręką i pękł: — Szczerze mówiąc, jadę właśnie po to, żeby powstrzymać tę kretyńską wojnę… Jest wstrętna w każdym swoim aspekcie, a ja bawić się w te klocki nie zamierzam, klnę się na komnaty Yalinoru!
— Idziesz na wojnę — powtórzyła Elwiss. — Wiem to na pewno. Cóż, będę się za ciebie modlić… I, proszę cię, idź już, nie warto w tej chwili patrzeć na mnie.
A gdy ich statek minął ponure sztormowe nabrzeża południowego Gondoru i wpłynął w ujście Anduiny, Grager rzucił przez zaciśnięte zęby:
— Wyobraź sobie, przyjeżdżamy do Minas Tirith, a tam robią wielkie oczy: „Kim wy jesteście, chłopaki? Co za Rada Królewska? Czy wy jesteście normalni? To byt jakiś żart, nikt was nie wzywał i nie oczekuje”. Ale się uśmiejemy…
Ale nie był to wcale żart i oczekiwano ich niecierpliwie już na przystani Pelargiru:
— Baron Grager i Baron Tangorn? Jesteście aresztowani. Tak łatwo „kupić” najlepszych zwiadowców Zachodu mogli tylko swoi.
— A teraz proszę nam opowiedzieć, baronie, jak pan tam, w tym swoim Umbarze zdradzał ojczyznę.
— Może bym ją i zdradził, pomyślawszy przedtem rozsądnie, ale na taką zakichaną ojczyznę nie znajdzie się kupiec.
— Proszę zaprotokołować: oskarżony Tangorn szczerze przyznał się, że planował przejście na stronę wroga i nie zdołał doprowadzić do realizacji pomysłu z powodu niezależnych od niego okoliczności.
— Właśnie tak, tak zapiszcie: „Może i coś planował, ale niczego nie zdążył zrobić”.
— Żeby móc pana poćwiartować, wystarczy aż nadto tego dokumentu, który przywieźliście ze sobą, wszystkich tych waszych „propozycji pokoju”!
— Zostały spisane na bezpośredni rozkaz Rady Królewskiej.
— Słyszeliśmy już tę bajeczkę! Możemy zobaczyć ten rozkaz?
— Diabli nadali, już mam odcisk na języku od tłumaczenia wam, że otrzymałem go z sygnaturą „RUN”, a takie dokumenty zgodnie z instrukcją są niszczone natychmiast po zapoznaniu się z nimi!
— Uważam, panowie, że po prostu nie powinniśmy nawet wnikać w obyczaje złodziei-szpiegów…
Taka gadanina trwała już drugi tydzień. Nie dlatego, że wina wywiadowców, czy wyrok, wywoływały u spierających się stron jakiekolwiek wątpliwości — po prostu Gondor, cokolwiek by się o nim powiedziało, był państwem prawa. Oznaczało to, że niewygodnego człowieka nie da się tu wysłać na szafot na skinienie nawet wysoko postawionej dłoni. Niezbędne było zachowanie pozorów przyzwoitości, dlatego obudowywano sprawę niezbędną liczbą formalności. Najważniejsze, że Tangorn ani razu nie pomyślał, że dzieje się coś niesprawiedliwego. Przeżywał coś takiego, co czasem robi kisiel z mężnego, niby zdrowo myślącego człowieka i który nagle zaczyna pisać haniebne, bezużyteczne „listy do panującego”. Wywiadowcy mieli być skazani nie z powodu błędu czy donosu, a właśnie za to, co zamierzali wykonać — usiłowali powstrzymać wybuch wojny, całkowicie niepotrzebnej ich krajowi. Nie ma się na kogo złościć i ciskać — wszystko odbyło się uczciwie i zgodnie z regułami… I kiedy pewnej nocy obudzono barona krzykiem: „Do wyjścia z rzeczami!”, po prostu nie wiedział co o tym myśleć.
W izbie więziennej kancelarii jego i Gragera powitał naczelnik pelargirskiego więzienia i książę Faramir, ubrany w polowy mundur jakiegoś nie znanego im pułku. Naczelnik był zły i zmieszany — wyraźnie wymuszano na nim jakąś nieprzyjemną decyzję.
— Umiecie czytać? — zimnym głosem zapytał książę.
— Ale w pańskim rozkazie…
— Nie w moim, a w królewskim!
— Tak jest, sir, w królewskim! Tak więc tam jest powiedziane, że formuje pan ochotniczy pułk do szczególnie ryzykownych operacji na tyłach wroga i ma prawo werbowania przestępców, jak tu powiedziano: „nawet wprost spod szubienicy”. Ale nie powiedziano, że mogą to być ludzie oskarżani o zdradę państwa i współpracę z wrogiem!
— Ale też nie powiedziano niczego przeciwnego. Nie zakazane, czyli dozwolone.
— Formalnie tak, sir. — Z tego, że klawisz zwraca się do następcy gondorskiego imperium po prostu „sir”, a nie „Wasza Królewska Mość”, Tangorn wywnioskował, że sprawy księcia kiepsko stoją. — Ale to jest widoczne gołym okiem niedopatrzenie! W końcu, to na mnie spoczywa odpowiedzialność… czas wojny… bezpieczeństwo ojczyzny… — W tym miejscu naczelnik nieco odzyskał kontenans, wyczuwając punkt oparcia. — Jednym słowem: nie mogę wypuścić, aż do pisemnego zezwolenia z góry.
— O, ma się rozumieć. W godzinie próby nie mamy prawa ślepo przestrzegać instrukcji. Należy sprawdzać wszystko z pomocą swego patriotycznego węchu… Jesteście patriotą?
— Tak jest, sir… To znaczy Wasza Królewska Mość! Rad jestem, że moje postępowanie zostało właściwie…
— Posłuchaj mnie zatem uważnie, szczurze więzienny — nie zmieniając tonu, ciągnął książę. — Zwróć uwagę na czwarty punkt mojego pełnomocnictwa. Mogę nie tylko przyjmować do siebie ochotników chłopów pańszczyźnianych, przestępców i innych, ale mam prawo do mobilizowania w imieniu króla urzędników militarnych urzędów, do którego zalicza się i twój. Tak więc albo wyjadę z tymi dwoma, albo z tobą, i przysięgam na strzały Orome, że tam, za Osgiliath, będziesz miał aż za dużo okazji okazania swego patriotyzmu! No to, jak będzie?
Odetchnęli dopiero, gdy mury więzienia zniknęły w oddali. Tangorn na zawsze zapamiętał, jak stał pośrodku nocnej ulicy, opierając się z powodu fali słabości o ramię księcia. Oczy miał zamknięte, a na uniesionej ku górze twarzy osiadła zimna mżawka, nasycona miejskimi dymami… Życie i wolność, czego jeszcze może chcieć człowiek? Faramir, nie tracąc ani chwili, poprowadził ich ciemnymi, tonącymi w błocie ulicami Pelargiru do portu.
— Diabli by to wzięli, panowie, dlaczego złamaliście mój rozkaz? Mieliście siedzieć w Umbarze i nie wysuwać stamtąd czubka nosa? Co to za historia z tym waszym wezwaniem?
— Rozkaz do nas nie doszedł, a co do wezwania… Myśleliśmy, że wytłumaczysz nam wszystko, jako członek Rady Królewskiej.
— Już nie: Radzie Królewskiej deferyści nie są potrzebni.
— Ach tak… Posłuchaj, a ten twój pułk… Wymyśliłeś go, żeby nas wyciągnąć?
— No, powiedzmy, że nie tylko w tym celu.
— Ale przecież podstawiłeś się na całego…
— Kicham na to. Mam teraz wspaniały status — „dalej niż na front nie pogonią, dadzą co najmniej pluton pod bronią”, więc wykorzystuję to, jak tylko się da.
Na nadbrzeżu odnaleźli niewielki stateczek; obok, na pirsie, kimali owinięci w maskujące płaszcze dwaj, dość dziwni żołnierze. Zasalutowali wyraźnie niezgodnie z Regulaminem Faramirowi, obrzucili taksującym spojrzeniem wywiadowców i bez zwłoki zaczęli przygotowywać się do wypłynięcia — na ile mógł ocenić Tangorn, bardzo zręcznie.
— Cóż, książę, ruszamy, nie czekając na świt?
— Wiesz, to, że w rozkazie nie ma wyjątków w postaci przestępców rangi państwowej, to rzeczywiście niedopatrzenie. Chcesz się przekonać, jak szybko się połapią?
Faramir miał świętą rację. „Uzupełnienie Nr l do królewskiego rozkazu Nr 3014-227: Amnestia przestępców, zamierzających wziąć udział w obronie ojczyzny, wyjątki: osoby winne przestępstw państwowych” przybyło do Pelargiru następnego ranka. Stateczek księcia tymczasem był już w połowie drogi do przystani Harlondu, gdzie znajdowały się koszary formującego się Pułku Ithilien. Oczywiście schwytano by ich i tam, ale gdy policyjne szarże z nakazem aresztowania pojawiły się w obozie Ithilieńczyków, okazało się, że poszukiwani — jaka szkoda, dosłownie godzinę temu! — wypłynęli w składzie grupy zwiadowczej na drugi brzeg Anduiny. O tak, wyprawa będzie długa — miesiąc, może i więcej. Och nie, grupa działa w trybie autonomicznym, nie przewiduje się z nią łączności. Zresztą możecie sami udać się za Osgiliath i poszukać ich tam. Orokuenowie też ich poszukują… Ach, no to w niczym nie mogę pomóc, proszę mi wybaczyć. Kapralu, proszę odprowadzić gości. Mają pilne sprawy w Minas Tirith!
Słusznie się mówi, że „wojna wszystko wybieli”, gdyż po jakimś czasie o zdrajcach-rezydentach po prostu zapomniano — inne rzeczy stały się ważniejsze. Całą wojnę Tangorn spędził w Ithilien; walczył bez specjalnego entuzjazmu, ale odważnie i umiejętnie, starał się osłaniać żołnierzy jak mógł — dokładnie tak, jak kiedyś opiekował się agentami swojej siatki. To akurat było normą w ich pułku, a stosunki między oficerami i żołnierzami w oddziale dość różniły się od ogólnie przyjętych. Wieśniacy pracujący za uwłaszczenie, rozbójnicy odrabiający swą amnestię, jegrzy przez cale życie pilnujący jeleni w królewskich lasach, i kłusownicy przez całe życie na te jelenie polujący, arystokraci-awanturnicy wcześniej przyjaźniący się z Boromirem, i arystokraci-intelektualiści z ich byłej, przedwojennej kompanii — wszyscy oni stworzyli zadziwiający stop, niosący piętno osobowości swego demiurga, kapitana Faramira. Nie ma co się więc dziwić, że Aragorn nakazał rozwiązanie pułku następnego dnia po Wiktorii na Polach Pelennoru.
Do Mordoru Tangorn dotarł już sam, jako osoba prywatna — zabójcę ciągnęło na miejsce zbrodni. Bitwa pod Kormallen była już za nimi, więc zdążył tylko na ucztę zwycięzców na ruinach Barad-Dur. „Patrz — nakazywał sobie — i nie odwracaj wzroku. Ciesz się z wyników swej pracy!” A potem przypadkowo trafił do wąwozu Teshgol, akurat kiedy odbywało się tam „czyszczenie” i struna pękła… Od tego momentu żył twardo, mówiąc sobie: „Siła Wyższa darowała mi wtedy drugie życie, ale darowała nie ot tak sobie, na krzywy ryj, a żebyś mógł odkupić to zło, które wyhodowałeś niechcący w życiu poprzednim, przed Teshgolem”. Przeczucie podpowiedziało mu wtedy, że powinien dołączyć do Haladdina, ale jak się przekonać, czy wybór był słuszny? I nagle z absolutną, jakąś nieziemską wyrazistością zrozumiał: owo drugie życie dane mu jest nie na zawsze, a jedynie wypożyczone, i zostanie odebrane, gdy tylko spełni swą misję. Właśnie tak: nie zgadnie (albo uda, że nie zgadł) — będzie żył do głębokiej starości, odgadnie — osiągnie odkupienie za cenę życia. Ma tylko prawo do tego niezbyt wesołego wyboru, ale to prawo to jedyna rzecz, jaka różni go od martwiaków Aragorna. Ostatnia myśl — o Aragornowych martwiakach — spowodowała, że wrócił ze świata wspomnień na przedwieczorne nadbrzeże Trzech Gwiazd. A więc, martwiała… Zapewne nikt i nigdy nie pozna tajemnicy ich pojawienia się, a elfy potrafią strzec swych sekretów. Ale umbarskie statki, które dostarczyły ten koszmarny ładunek pod mury Minas Tirith to zupełnie inna sprawa: one mają właścicieli i załogi, mają listy frachtowe i rachunki ubezpieczeniowe. Elficcy agenci na pewno popracowali i nad tą sprawą. Właściwie już krąży legenda, że była to niby piracka flota, która przybyła grabić Pelargir, ale czasu minęło nie tak znowu dużo i pewne ślady mogły pozostać nie zatarte. Te ślady naprowadzą go na ludzi, którzy wynajęli statki, a ci z kolei na nieznanego jak na razie Elandara. Nie ma po prostu sensu wszczynać tej gry, którą z Haladdinem zamierzali zaproponować Lorien, na niższym poziomie.
Najzabawniejsze, że pomóc mu powinien w poszukiwaniu kontaktu z elfem nie kto inny, ale mordorski wywiad, o kontakty z którym oskarżano kłamliwie Gragera cztery lata temu; oczekując na egzekucję w pelargijskim więzieniu, nawet nie wyobrażał sobie, że kiedyś naprawdę będzie współpracował z tymi ludźmi… Potrafiłby zapewne dojść do tropów siłami swoich ludzi, ale jego siatka została „zakonserwowana” i jej odtworzenie wymagało kilku tygodni, którymi po prostu nie dysponuje. A Mordorczycy najprawdopodobniej są w posiadaniu materiałów dotyczących tego epizodu — nie może być inaczej, albo ich rezydentowi należy się dymisja i kara. Problem tylko w tym, czy zechcą oni podzielić się informacjami, i czy w ogóle zechcą się kontaktować — przecież dla nich teraz jest Gondorczykiem, wrogiem… Dobra, wszystko się wyjaśni jutro. Kontakt jaki przekazał Haladdinowi Sharha-Rana, wyglądał tak: portowa tawerna „Morski konik”, nieparzysty wtorek, to znaczy jutro, jedenasta rano; zamówić butelkę tequili i talerzyk z cząstkami limony, zapłacić złotą monetą, pogadać o czymkolwiek z kimkolwiek, posiedzieć z dziesięć minut przy stoliku w lewym tylnym kącie sali, po czym należy udać się na plac Castamira Wielkiego, gdzie przy prawej kolumnie dojdzie do samego spotkania i wymiany haseł… No to jak? Pospacerować jeszcze po nadbrzeżnych uliczkach, a potem powoli do hotelu?
W tym momencie ktoś go zawołał:
— Przecież czeka pan na dziewczynę, szlachetny panie — kup więc dla niej kwiatek!
Tangorn leniwie odwrócił się i na chwilę stracił oddech: nie chodziło o to, że dziewczyna z kwiatami była po prostu piękna, a o to, że jej koszyczek wypełniały fiolerowo-złociste orchidee z gatunku meotis, niesamowicie rzadkiego o tej porze roku. A meotisy były ulubionymi kwiatami Elwiss.
Przez wszystkie te dni pod różnymi pretekstami odkładał spotkanie z nią. „Nigdy nie wracaj tam, gdzie byłeś szczęśliwy…” Od czasu, kiedy tak udanie przewidziała: „Idziesz na wojnę” upłynęło wiele wody i jeszcze więcej krwi… Ani on, ani ona już nie będą tacy, jak wcześniej — czy warto więc chodzić po zgliszczach i organizować seanse nekromancji? Elwiss, jak się dowiedział, jest obecnie w najwyższym stopniu poważną i szacowną osobą, a wspaniała intuicja pozwoliła jej zbić na giełdzie przyzwoity majątek. Chyba nie jest zamężną, ale jakoś tak ni to zaręczona, ni to po słowie z jednym z filarów świata interesów. Po diabła więc jej niespokojne i niebezpieczne widmo przeszłości? I oto teraz cała ta wzmocniona obrona runęła w jednej chwili.
— Ile kosztują twe kwiaty, ślicznotko? Mam na myśli cały koszyk?
Dziewczyna — na oko miała jakieś trzynaście lat — ze zdziwieniem popatrzyła na Tangorna.
— Nie jesteś tutejszy, szlachetny panie! Przecież to meotisy, są drogie.
— Tak, tak, wiem. — Sięgnął do kieszeni i nagle pojął, że wydał całe swoje srebro. — Wystarczy ci dungan?
Jej wspaniałe oczy nagle zgasły, pojawiały się w nich i natychmiast ginęły zaskoczenie i strach, potem zostało tylko zmęczenie i obrzydzenie.
— Złota moneta za kosz kwiatów to zbyt wiele, szlachetny panie… — powiedziała cicho. — Ja wszystko rozumiem… Zaprowadzisz mnie do siebie?
Baron nigdy nie cierpiał na przesadną uczuciowość, ale w tym momencie jego serce ścisnęła żałość i gniew.
— Przestań! Nie potrzebuję niczego prócz twych orchidei, słowo honoru. Przecież nigdy wcześniej nie świadczyłaś takich usług.
Skinęła głową i jak dziecko pociągnęła nosem.
— Dungan to dla nas ogromne pieniądze, szlachetny panie. Mogłybyśmy z mamą żyć za nie przez pół roku…
— No to, żyjcie sobie — mruknął Tangorn, wkładając w jej dłoń złoty okrąg z profilem Saurona. — Pomódl się za powodzenie dla mnie, na pewno będzie mi potrzebne, i to wkrótce…
— Więc nie jesteś szlachetnym panem, a rycerzem Fortuny? — Teraz była to cudowna mieszanka ciekawości, dziecięcego zachwytu i dorosłej kokieterii. — Nigdy bym nie pomyślała!
— Tak jakby — uśmiechnął się baron i, wziąwszy koszyk z kwiatami, skierował się na ulicę Jaspisową. Dogonił go jej srebrzysty głosik:
— Na pewno ci się powiedzie, rycerzu, uwierz mi! Będę się modliła z całych sił, a moje modlitwy są wysłuchiwane, naprawdę!
Tina, stara służąca Elwiss, otworzywszy mu drzwi odsunęła się, jakby zobaczyła upiora. „Aha — pomyślał — wygląda na to, że moje pojawienie się jest prawdziwą niespodzianką i zapewne nie wszystkim będzie w smak”. Z tą myślą skierował się do salonu, skąd dochodziły dźwięki muzyki, obok niego dreptała mamrocząca jakieś skargi staruszka. Wyczuła już chyba, że wizyta z przeszłości nie wyjdzie na dobre… Towarzystwo w salonie tworzyło kilka, ale za to wybitnych osób. Grano Trzecią sonatę Akvino, przy tym grano wspaniale. Na bezgłośnie przystającego w drzwiach barona nikt w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi, więc przez kilka minut mógł wpatrywać się w odwróconą plecami Elwiss, ubraną w granatową suknię. Potem gospodyni odwróciła się, ich spojrzenia skrzyżowały się, w umyśle Tangorna zrodziły się jednocześnie dwie myśli, przy tym jedna głupsza od drugiej. Pierwsza brzmiała: „Są jednak na świecie kobiety, którym wszystko wychodzi na dobre, nawet wiek”, a druga: „Ciekawe, upuści swój kielich, czy nie?”
Ruszyła ku niemu wolno, bardzo wolno, jakby pokonując opór, ale opór — czuło się to od razu — tylko zewnętrzny. Wydawało mu się, że problemem jest muzyka, która zmieniła pokój w przeskakujący z kamienia na kamień górski strumyk i Elwiss musiała iść do niego pod prąd. Potem rytm jej kroków zaczął się zmieniać, Elwiss zmierzała ku niemu, ale muzyka nie poddawała się, z płynącego ruczaju zmieniła się w nieprzebyty kłąb jeżyn. Kobieta musiała przedzierać się przez jej kolczasty gąszcz, co było trudne i bolesne, bardzo bolesne, ale nie widać było tego po niej. A porem wszystko się skończyło: muzyka poddała się, opadała bezwładnymi spiralami do jej stóp, a ona, jakby jeszcze nie wierząc, ostrożnie przejechała opuszkami palców po jego twarzy:
— Tan… Miły mój. Wróciłeś jednak… — Na pewno stali tak objęci całą wieczność, a potem ona wzięła go pod ramię i szepnęła: — Chodźmy.
Wszystko było takie samo — i inne. To była zupełnie inna kobieta, i odkrywał ją na nowo, jak za pierwszym razem. Nie było wulkanicznych namiętności, ani wyrafinowanych pieszczot, zawieszających umysły na drżącej pajęczynie nad przepaściami słodkiego omdlenia. Była ogromna, wszechogarniająca czułość, i oboje rozpuścili się w niej. Nie było już dla nich innego rytmu, prócz drżenia Ardy, przedzierającej się przez rozsypane na firmamencie kłujące gwiazdy… „Jesteśmy skazani na siebie” — powiedziała kiedyś. Cóż, jeśli tak jest, to dziś wyrok został wykonany.
— Na długo przyjechałeś do nas, do Umbaru?
— Nie wiem, Eli. Słowo honoru, nie wiem… Chciałbym na zawsze, ale może tak się stać, że tylko na kilka dni. Tym razem, jak mi się wydaje, nie ja decyduję, a Siły Wyższe.
— Rozumiem… Więc znowu jesteś w pracy. Potrzebujesz pomocy?
— Nie sądzę. Może jakieś drobiazgi…
— Kochany, przecież wiesz, że dla ciebie jestem gotowa na wszystko. Nawet na miłość w pozycji misjonarza!
— No nie, takiej ofiary od ciebie nie będę wymagał — roześmiał się Tangorn, dostosowując się do jej wesołości. — Chyba,że jakiś drobiazg, raz czy dwa zaryzykować życie…
— To co innego. Więc czego potrzebujesz?
— Żartuję, Eli. Wiesz, te gry stały się teraz naprawdę niebezpieczne. To nie są te poprzednie idylliczne czasy. Szczerze mówiąc, nawet przyjście tu było zupełnym szaleństwem, chociaż niby dobrze sprawdzałem czy i kto za mną idzie… Tak więc, łyknę kawy i powlokę się na miękkich nogach do hotelu.
Na chwilę nad pokojem zawisła cisza, potem Elwiss powiedziała dziwnym, bezbarwnym głosem:
— Tan, boję się… Jestem kobietą, wyczuwam przyszłość. Nie odchodź, błagam cię…
Rzeczywiście zbladła straszliwie, nigdy nie widział jej w takim Stanie… Nigdy? W pamięci usłużnie pojawił się obraz sprzed czterech lat: „Idziesz na wojnę, Tan…” „Diabli nadali, czego się dotknę, to się kruszy” — pomyślał niezadowolony. A tymczasem kobieta przylgnęła doń i nie miał szans oderwać się od niej. Powtarzała:
— Zostań ze mną, proszę cię! Przypomnij sobie, przez wszystkie te lata nigdy cię o nic nie prosiłam… Ale ustąp mi raz, tylko raz!
Więc ustąpił, żeby ją uspokoić. Właściwie, co to za różnica skąd pójdzie na kontakt do „Morskiego konika”? A drużyna Ichneumona czekała na niego tej nocy w „Szczęśliwej kotwicy” na próżno.
Cóż, nie pojawił się dziś — pojawi się jutro. Zamiast biegać za nim po całym mieście lepiej urządzić zasiadzkę przy norze, nie ma pośpiechu; a poza tym, nie należy dzielić grupy przechwytującej barona. Wszak był kiedyś „trzecim mieczem Gondoru”, to już nie psi fiut… Co jak co, ale czekać Ichneumon potrafił.
Tajna służba Umbaru, wygodnie i niezawodnie ukryta w przesiąkniętych zapachem tekturowego kurzu, laku i atramentu trzewiach Ministerstwa Spraw Zagranicznych pod umyślnie niezrozumiałym szyldem DSD — „Departament Specjalnej Dokumentacji”, była organizacją niewidzialną. Państwową tajemnicą był nawet adres jej lokalu sztabowego, a jest nim „Zielony Dom” w zaułku Błotnym, który to dom czasem wspominany jest odpowiednio ściszonym głosem w rozmowach „dobrze poinformowanych ludzi” z grona senatorów i wyższych urzędników. W rzeczywistości mieści się tam tylko archiwum z odtajnionymi dokumentami, które wyleżakowały się tu przez zapewniony prawem okres stu dwudziestu lat. Jak się nazywa dyrektor departamentu wiedzą tylko trzy osoby: kanclerz, minister wojny i generalny prokurator Republiki — pracownicy firmy mają prawo zabijać tylko z nakazu prokuratury, z tym że sankcję na mord otrzymują czasem wstecznie, po fakcie. Imion czterech wicedyrektorów nie zna nikt poza samym dyrektorem.
W odróżnieniu od służb specjalnych, tworzonych na bazie policji — te z reguły na zawsze zachowują ciągotki do pompatycznych administracyjnych budynków na głównych ulicach stolic i do zastraszania obywateli legendami o swej wszechpotędze i wszeobecności — DSD powstał raczej jako służba bezpieczeństwa dużej, handlowo-przemysłowej korporacji. Dlatego zapewne bardziej był zainteresowany tym, by w dowolnych okolicznościach pozostawać w cieniu. Organizacyjna struktura departamentu skopiowana została z zamorro — umbarskich przestępczych syndykatów: system odizolowanych komórek, łączących się w sieć tylko poprzez swych dowódców, którzy z kolei tworzą komórki drugiego i trzeciego szeregu. Współpracownicy firmy żyją na specjalnie opracowanych legendach nie tylko za granicą, ale i w domu; nigdy nie noszą broni, chyba, że wymaga tego legenda, i pod żadnym pozorem nie zdradzają swej tożsamości i przynależności do organizacji. Przysięga milczenia i umberto — zasada, którą niegdyś Grager wyjaśnił Tangornowi jako: „Wejście — dungan, wyjście — sto”, łączą jej członków w coś na kształt tajnej rycerskiej kapituły. Trudno w to uwierzyć, znając umbarskie nawyki, ale przez trzy wieki istnienia DSD (nawiasem mówiąc, oficjalną swą nazwę firma zmienia z taką samą regularnością, jak wąż skórę) przypadki zdrady w jego szeregach można było policzyć na palcach jednej ręki.
Zadanie departamentu polega na tym, by „wyposażać władze Republiki w dokładne, aktualne i obiektywne informacje o sytuacji w kraju i za jego granicami” (koniec cytatu). Wiadomo, że obiektywne może być tylko źródło niezależne i nie zainteresowane wynikami swej pracy, i dlatego DSD — zgodnie z prawem — tylko gromadzi informacje, ale nie uczestniczy w wypracowywaniu militarnych i politycznych decyzji na nich bazujących i nie ponosi odpowiedzialności za konsekwencje takich decyzji. Departament jest rodzajem przyrządu pomiarowego, któremu kategorycznie zakazano wtrącania się do obserwowanego procesu. Taki podział funkcji jest naprawdę mądry. W przeciwnym przypadku wywiad zaczyna albo wysługiwać się władzy, komunikując tylko to, co ta chciałaby usłyszeć, albo wychodzi spod kontroli, a wtedy zaczynają się takie cuda, jak zbieranie kompromitujących informacji o własnych obywatelach, prowokacje czy nieodpowiedzialne akcje dywersyjne poza granicami, uzasadnione starannie spreparowanymi komunikatami.
Z punktu widzenia prawa wszystko, co miało miejsce tego letniego wieczora w pewnej nie rzucającej się w oczy willi, gdzie spotkali się dyrektor DSD Almandin, jego pierwszy zastępca Jakuzzi zawiadujący siatką i działaniami operacyjnymi w kraju, i dowódca sztabu admirała Carnero, kapitan flagowy Maccarioni, miało cechy „zdrady państwowej w postaci spisku”. Jego uczestnicy, na tę okazję porzucając odwieczną niechęć „łapsów” do „mundurowych”, nie garnęli się do władzy — wcale nie; po prostu zwiadowcy zbyt dobrze wiedzieli, czym skończy się dla ich małego kwitnącego kraju jego pochłonięcie przez chciwy, despotyczny Gondor, i dlatego nie potrafili spokojnie ulokować się na fali za władzą, obfajdaną na rzadko…
— Jak się ma szef, kapitanie?
— Całkiem dobrze. Sztylet tylko drasnął jego płuco, a plotki, jakoby admirał jest umierający, rozpuszczamy my sami. Jego ekscelencja nie wątpi, że za kilka tygodni będzie już na nogach i nic nie przeszkodzi mu własnoręcznie dowodzić podczas operacji „Sirocco”.
— A my niestety mamy fatalne wieści, kapitanie. Nasi ludzie donoszą z Pelargiru, że Aragorn gwałtownie forsuje przygotowanie floty do agresji. Według ich szacunków, będzie ona gotowa za jakieś pięć tygodni…
— Grom i diabli! Jednocześnie z naszą!
— Właśnie tak. Nie muszę panu objaśniać, że w ostatnich dniach przed pełnym bojowym rozwinięciem armia i flota są zupełnie bezbronne — jak homar podczas linienia. Oni przygotowują się w Pelargirze, my — w Barangarze. Idziemy praktycznie łeb w łeb, można osiągnąć co najwyżej przewagę jakichś dwóch, może trzech dni, ale kto te dwa dni złapie, ten zgarnie przeciwnika cieplutkiego w domowych pieleszach ojczystej przystani. Tylko taka jest różnica, że oni szykują się do wojny otwarcie, a my ukrywamy wszystko przed własnym rządem i dwie trzecie sił tracimy na maskowanie i dezinformację… Proszę powiedzieć, kapitanie, czy może pan jakoś przyspieszyć przygotowanie w Barangarze?
— Tylko za cenę osłabienia ich utajnienia… Ale chyba będziemy musieli zaryzykować, nie mamy innego wyjścia. Najważniejsze jest teraz, jak zamydlić oczy tym z Nadmorskiej 12, ale to, jak rozumiem, raczej pana specjalność…
Kiedy marynarz pożegnał się i wyszedł, szef DSD pytająco spojrzał na swego towarzysza. Wywiadowcy tworzyli zabawną parę — gruby, jakby wiecznie zasypiający w biegu Almandin, i chudy, dynamiczny jak barrakuda Jakuzzi. Przez lata współpracy nauczyli się rozumieć siebie nawet nie w pół słowa, a w pół spojrzenia.
— No?
— Mam tu materiały dotyczące szefa gondorskiej agentury…
— Kapitan Tajnej Straży Marandil, przykrywka — drugi sekretarz konsulatu.
— Właśnie ten. Rzadkie bydlę, nawet na ichnim tle… Ciekawe, czy wszystkie swoje szumowiny spławili do nas, do Umbaru?
— Nie sądzę. W Minas Tirith ci chłopcy działają tak samo jak i tu, to ich maniera. Tyle, że trupy są wrzucane nie do kanałów, a do dołów… Ale, skoncentrujmy się na sprawie.
— Dobrze. Ten Marandil. To jest taki bukiet szlachetności…
— I, jak rozumiem, chcesz go zwerbować za pomocą któregoś z tych kwiatuszków z bukietu…
— Niezupełnie. Na to, co ma za sobą, nie uda się — Aragorn im wszystko darował. A bieżące… Po pierwsze, jest żałośnie nieprofesjonalny, a po drugie, zupełnie bez moralnego trzpienia i na pewno nie wytrzyma uderzenia. Jeśli tylko popełni jakiś błąd, za który można go będzie przydusić — jest ugotowany. A naszym zadaniem jest pomóc mu popełnić taki błąd.
— Cóż, pracuj w tym kierunku… A na razie rzuć im jakąś kość, żeby odciągnąć ich uwagę od zalewu Barangar. Oddaj im, na przykład… a nawet wszystko, co mamy na agenturę Mordoru!
— A na co ona im teraz?
— Na nic, ale jak słusznie zauważyłeś, ponieważ są tak kompromitujące nieprofesjonalni, to zadziała odruch rekina — najpierw potkną, a potem będą się zastanawiać: „Potrzebne nam to było?” Zaczną więc dzielnie patroszyć nikomu już niepotrzebną mordorską siatkę, zapomniawszy o reszcie świata. No i „gest dobrej woli” z naszej strony. To nam da trochę wytchnienia, a sami przygotujemy sidła na Marandila.
Pulchne dossier DSD na siatkę Mordoru w Umbarze zostało tego samego wieczora przekazane na Nadmorską 12 i wywołało tam stan bliski euforii. A między innymi podpuchami była tam i taka: „Tawerna »Morski konik«, jedenasta rano, nieparzysty wtorek: wziąć butelkę tequili z cząstkami limony i usiąść przy stoliku w lewym tylnym kącie sali”.
Gdy Tangorn pchnął zbite byle jak z okrętowego poszycia drzwi wejściowe i zaczął schodzić po oślizłych stopniach do sali głównej, przesiąkniętej niemożliwą do usunięcia wonią gorzkiego czadu, starego potu i rzygowin, do jedenastej brakowało kilku minut. Ludzi z powodu wczesnej pory było mało, ale część miała już w czubie. W kącie para Chaldejów niejako z obowiązku tłukła pojękującego oberwańca. Chciał pewnie zniknąć, nie płacąc, a może coś gwizdnął. Na spuszczane mu manto nikt nie zwracał uwagi — czuło się, że takie estradowe numery wchodzą w koszty obsługi. »Morski konik« był lokalem szczególnego typu…
Na barona nikt nie zezował — wybrany przezeń na dziś strój fartownego chłoptasia wykonany był bezbłędnie: czwórka rżnących w kości Pomorzan z niewyobrażalnie wielkimi sygnetami na wytatuowanych łapach wyraźnie usiłowała określić położenie Tangorna w hierarchii świata przestępczego, ale nie mogąc się pogodzić wrócili do przerwanej gry. Tangorn tymczasem niedbale oparł się o kontuar i przyjrzał się sali, po szpanersku przerzucając z jednego kąta ust do drugiego wykałaczkę z drewna sandałowego o gabarytach niemal galerniczego wiosła. Nie miał złudzeń, że uda mu się odkryć, kto prowadzi tu kontrobserwację, w końcu szanował swoich kolegów z Mordom, ale… Przy kontuarze sączyli rum dwaj marynarze, sądząc po wymowie i ubraniu mieszkańcy Anfalas, jeden zupełny młokos, drugi nieco starszy.
— Skąd przypłynęliście, chłopy? — przyjaźnie zagadnął baron.
Starszy popatrzył na szczura lądowego jak na puste miejsce i nie raczył odpowiedzieć. Młodszy nie utrzymał morskiego fasonu i wypalił sakramentalne:
— Pływają gówna i ryby, a marynarze idą w rejs!
Ta para chyba była prawdziwa…
Wypełniwszy w ten sposób punkt dotyczący „rozmowy”, Tańcom królewskim gestem cisnął na szynkwas złotą wendotenijską njanmę:
— Tequili mi daj, gospodarzu, ale najlepszej! Karczmarz z obwisłymi wąsami, które nadawały mu wygląda morsa prychnął:
— A my mamy, chłopcze, jedną. Jest ci ona i najlepsza, i najgorsza zarazem. Bierzesz?
— A co mam zrobić… Do tego, skoro już tak idzie, nastrugaj limony na zagrychę.
Gdy usiadł ze swą tequilą przy lewym narożnym stole, kątem oka zauważył jakiś ruch w sali i natychmiast, nawet nie szacując układu, zrozumiał: koniec, wpadka. Byli tu już przed nim, daje za to głowę, a to znaczy, że nie on przywlókł ich na „ogonie”. Sam kontakt jest „zaświetlony”, oczekiwali tu mordorskiego łącznika — i doczekali się… Ależ wpadł, najgłupiej jak można. Czwórka „Pomorzan” rozdzieliła się — dwaj zajęli pozycje przy drzwiach wejściowych, a pozostali dwaj już kierowali się do niego niedbałym kołyszącym krokiem, omijając stoły i nie wyjmując prawych rąk spod poły kamizel. Gdyby miał przy sobie Usypiacz, to oczywiście załatwiłby tych chojraków bez problemu i nawet by ich za bardzo nie pokroił. Ale bezbronny — miecz wyraźnie nie pasował do dzisiejszego przebrania — stał się ich zdobyczą. Ot, masz te swoje: „Prawdziwi zawodowcy nie noszą broni”! Przemknęła przez głowę kretyńska myśl: trzepnąć butelką o stół i… „Co ty pleciesz — obsztorcował siebie — »tulipan« to nie miecz, czterech ludzi nim nie potniesz. Możesz liczyć tylko na głowę… Na głowę i na Fortunę. Ale przede wszystkim należy zmącić ich scenariusz i zyskać na czasie…” Tak więc nie zaczai nawet podnosić się im na spotkanie. Poczekał aż przy uchu zabrzmiało złowieszcze: „Ręce na stół, i siedź jak mysz pod miotłą”, i odwróciwszy się do mówiącego, syknął, jakby spluwając przez zęby:
— Idioci! Taką operację zafajdaliście… — Po czym westchnął i poradził zmęczonym głosem temu z prawej: — Zamknij paszczę, durniu, bo ci Nazgul wleci.
— Zaraz wstaniesz i pójdziesz z nami, i bez żartów — odparł tamten, ale w głosie jego już rozbrzmiała nutka niepewności: twarda minastiritska wymowa wyraźnie nie była tą, której się spodziewali z ust schwytanego orokuena.
— Oczywiście, że z wami, a z kim jeszcze. Dostaniecie po lewatywie z terpentyny za to, że pchacie się gdzie popadnie, nie powiadamiając Ośrodka, barany… Ale, jeśli pozwolicie — dodał z szyderczą uprzejmością — dopiję to: za swoje niedoszłe kapitańskie pagony… Nie sterczcie tak nade mną, jak Białe Wieże! Gdzie wam mogę uciec! Broni nie mam — możecie mnie ostukać.
Prawy z „Pomorzan”, jak wyczuł, już był gotów zasalutować. Na lewego jednakże nie podziałało. Albo i podziałało, tylko lepiej znał instrukcje. Przycupnął przy stoliku, naprzeciwko barona, i dał znak towarzyszowi, by zajął miejsce za plecami Tangorna.
— Trzymaj ręce na stole, bo… sam rozumiesz. — Z tymi słowami nalał baronowi szklaneczkę tequili i wyjaśnił: — Sam cię obsłużę. Dla pewności.
— Wspaniale — uśmiechnął się baron. W rzeczywistości nie czuł się wspaniale — od frontu jeden, wpatruje się w twarz i oczy, drugi za plecami, niewidoczny, w każdej chwili może przygrzać po łbie. Nic miłego. — A palec też mi sam poliżesz?
A gdy w oczach tamtego błysnęła złość i obietnica: „Pogadamy jeszcze sobie…” , pokojowo roześmiał się, jak gdyby dopiero teraz zrozumiał:
— Wybacz, chłopie, nie miałem nic obraźliwego na myśli. Do mnie nie dotarło: przecież jesteś pewnie w tym mieście od niedawna i nie wiesz, jak się pije tequilę. Pewnie myślisz — bimber, świństwo! — ale nie, nic podobnego. To znaczy — tak, jeśli ktoś żłopie szklankami i bez zakąski, to rzeczywiście nie do przyjęcia. Ale tak naprawdę to znakomita rzecz, byle pić umiejętnie. Co jest najważniejsze? — Tangorn rozparł się na krześle i przymknął powieki. — Najważniejsze przełożyć jej smak solą i kwaskiem. Patrz: nakładasz na paznokieć kciuka szczyptę soli, a żeby nie spadła, należy to miejsce uprzednio polizać. — Z tymi słowami sięgnął do stojącego na środku stołu talerzyka z solą i papryką; „Pomorzanin” przy tym ruchu sięgnął za pazuchę, ale nie wrzeszczał „Ręce na stół!” Wyglądało, że uczciwie pobiera lekcję. — Teraz dotykasz soli samym koniuszkiem języka, i… hopla-a! Och, diabli-diabli-diabli! Co za świństwo dają w tym lokalu?! A teraz limonką ją, limonką… Dos-skonała!
— Albo inny, też dobry sposób… Nalej drugiego, skoro już robisz za kelnera! To już nie z solą będzie, a z papryczką. — Znowu sięgnął do solniczki, ale znieruchomiał w pół drogi i z rozdrażnieniem odwrócił się do drugiego „Pomorzanina”: — Słuchaj, koleś, daj do tyłu kapkę, co? Nie mogę jak ktoś tak wali czosnkiem prosto w moje ucho!
— Stoję zgodnie z instrukcją — odpowiedział tamten rozeźlony.
„Głupcze — pomyślał baron — »zgodnie z instrukcją« to nie wolno ci przede wszystkim wszczynać ze mną rozmowy. Ta wymowa: »instrukc-jom«… musi być urodzony w Lebennin… Zresztą, nieważne. Ważne jest to, że stoi nie dokładnie za mną, a o krok w lewo, i mierzy sześć stóp bez dwóch cali… Wszystko? Tak, wszystko: głowa zrobiła co mogła, teraz kolej na Fortunę…” Sekundę później Tangorn, wciąż niedbale rozwalony na krześle, sięgnął palcami do talerzyka z czerwoną papryką i, nie patrząc, lekkim ruchem przerzucił go przez ramię za plecy — dokładnie w twarz Lebennijczyka, a jednocześnie pod stołem gwałtownie wsadził czubek buta w goleń swojego rozmówcy.
Wiadoma rzecz: zaskoczony człowiek wykonuje wdech — tak więc teraz ten za plecami miał paprykę w płucach i nie pozbędzie się jej w najbliższej przyszłości. Osobnik z naprzeciwka bąknął coś jak: „U-łoj, sukinsyn!” i, zwinąwszy się z bólu, runął pod stół, ale chyba nie na długo — nie udało się złamać kości. Od drzwi już pędzili, wywracając krzesła, dwaj pozostali — jeden z umbarskim sztyletem, drugi z kiścieniem, a Tangorn dopiero szperał za pazuchą temu wijącemu się na podłodze. Spokojnie myślał, że jeśli ten ukrył tam jakieś gówno typu kastet czy rzucawki, to koniec… Ale nie — chwała Tulkasowi! To był wielki umbarski sztylet z tych, jakie noszą przy pasach górale Półwyspu: długości pół jarda, płynnie przechodzące w stożek ostrze, którym można zadawać nie tylko sztychy, ale i cięcia. Żadne tam nie wiadomo co. Broń mężczyzny, nie złodzieja.
Jednakże spotkawszy się z parą spod drzwi pojął, że tak łatwo się nie wyrwie. Chłopcy nie pękali, a bronią władali co najmniej tak dobrze jak on. I gdy już lewą rękę odjęło mu po trafieniu kiścieniem, a z tyłu pojawił się trzeci, kulejący, ale już zdolny do walki, baron uznał, że sprawy stoją kiepsko. Zupełnie kiepsko. I zaczął walczyć poważnie, bez wygłupów.
Ponury gondolier, otrzymawszy srebrną castamirkę, przybił do zrujnowanej towarowej przystani i pojawił się po kilku minutach z nowym odzieniem dla pasażera — prawdziwymi łachmanami, jeśli porównać je z eleganckim papuzim strojem „fartownego chłopca”, ale za to nie było na nich krwi. Tangorn, przebrawszy się w biegu — żeby nie tracić czasu, ukrył zdobyczny sztylet i srebrny żeton zdjęty z szyi jednego z „Pomorzan”. „Karanir, kapral Tajnej Straży Jego Królewskiej Mości Elessara Kamienia Elfów”. Kapralowi żeton już się nie przyda… „Trzeci miecz Gondoru” uszedł, pozostawiwszy po sobie zabitego i dwóch rannych. Zresztą o rannych, jak można sądzić, zatroszczono się odpowiednio — tajną policję w „Morskim koniku” kochano nie bardziej, niż w jakiejkolwiek innej portowej spelunie dowolnie wybranego Świata…
Sam otrzymał dwie rany — lekkie zadrapania; gorzej sprawa się miała ze sparaliżowaną od uderzenia ręką, ale i to nie była najważniejsza ze spraw zaprzątających w tej chwili umysł barona. W końcu ma na tę okoliczność coś z Haladdinowej apteczki. Reasumujmy… Czwórka „Pomorzan” zawinęła się i kropka, dopiero za jakieś dwie, trzy godziny ktoś się zainteresuje ich rozpłynięciem w Umbarze. Ale ten odcinek czasu, to chyba jedyny plus w jego sytuacji. Wkrótce zacznie na niego polować cała gondorska siatka i, co jest o wiele poważniejsze, miejscowa policja. Są straszliwie skorumpowani, ale znają się na swojej robocie — wyśmienicie. To, że w „Morskim koniku” zaatakował ich stary znajomy baron Tangorn będą wiedzieli przez swoich informatorów już za kilka godzin, przez co zaraz zablokują port, a potem, pod wieczór, zaczną metodycznie przeczesywać miasto. W gwarze zwiadowców taką sytuację, jak jego określa się mianem „trędowaty z dzwoneczkiem”: nie ma prawa zwrócić się o pomoc do ludzi ze swojej starej „zakonserwowanej” siatki, ponieważ jego przedwojenne materiały mogły zostać przekazane Ośrodkowi w Minas Tirith, ani oddać się pod ochronę umbarskiej tajnej służby, bo ci mogą go osłaniać tylko, jeśli przyzna się, że jest „człowiekiem Faramira”, a tego na pewno nie zrobi. Najsmutniejsze jest to, że stracił bezpowrotnie łączność z mordorskimi agentami, jednymi ludźmi, którzy mogli pomóc mu odnaleźć Elandara… Krótko mówiąc, zawalił robotę, a teraz sam nosi piętno śmierci, i to że nie ponosi żadnej winy jest bez znaczenia — misja Haladdina nie może się spełnić.
Tak więc, nie ma ani jednego agenta, ani jednego kontaktu, ani jednego punktu kontaktowego. Co więc ma? Pieniądze, dużo pieniędzy: ponad czterysta dunganów w sześciu skrytkach, do tego dobrze ukryta kolczuga z mithrilu, którą dał mu Haladdin do sprzedania, gdyby zawiodły skrytki Sharha-Rany. Ma też kilka rezerwowych norek wcześniej przygotowanych „domowym sposobem” bez powiadamiania przełożonych — mogą je wygrzebać dopiero za kilka dni — i są pewne stare, ale czynne kontakty w świecie przestępczym. I to chyba wszystko… Nie ma nawet Usypiacza — miecz pozostał w domu Elwiss, a o powrocie na ulicę Jaspisową, jak i do „Szczęśliwej kotwicy”, nie ma co marzyć.
A gdy gondolier wysadził go w pobliżu portowych magazynów, jasne już było, że jedyna racjonalna taktyka w takim supernieprzyjemnym układzie to blefować na całego. Nie chować się po karaluszych szczelinach, a uderzyć samemu.
Ichneumon wolnym krokiem przemierzał korytarze konsulatu. Im cięższa i niebezpieczniejsza była sytuacja, tym bardziej flegmatyczny, rzeczowy i uprzejmy — przynajmniej na oczach ludzi — powinien być dowódca. Tak więc, sądząc po spokojnym, trwale przyklejonym do oblicza Ichneumona uśmiechu, sprawy miały się fatalnie, albo i jeszcze gorzej.
Rezydenta, kapitana Marandila, zastał w jego gabinecie.
— Życzę zdrowia, panie kapitanie! Porucznik Ichneumon, oto mój żeton. Wykonuję u was, w Umbarze, całkowicie tajną misję Ośrodka. Żałuję, ale powstały pewne komplikacje…
Marandil nawet nie raczył oderwać oczu od swoich paznokci; całym sobą dawał do zrozumienia, że zadra na małym palcu lewej ręki zajmuje go znacznie bardziej niż komplikacje jakiegoś przyjezdnego agenta. W tym momencie drzwi otworzyły się i porucznika bezceremonialnie odsunął na bok chłoptyś o niemal siedmiu stopach wzrostu.
— Pora zaczynać, szefie! Dziewczyna, palce lizać!
— A wy już tam polizaliście czegoś słodziutkiego… — niby ganił, ale w gruncie rzeczy zachowywał taką niewymuszoną, domową atmosferę kapitan.
— Ależ skąd! „Prawo pierwszej nocy” ma senior, a my już tam po kolei… Ale panienka już jest rozebrana i czeka niecierpliwie.
— No to chodźmy, bo jeszcze zmarznie, czekając! Chłoptyś zarechotał, a kapitan zaczął wyłazić zza biurka, ale natknął się na spojrzenie Ichneumona i zobaczył w tym wzroku coś takiego, że nagle zechciał wyjaśnić:
— To z nocnego połowu, z agentury Mordoru! I tak, ścierwo, w kanale wyląduje…
Ichneumon obojętnie oglądał kaflowy sufit gabinetu („Co za brak gustu!”) i poważnie obawiał się, że nie powstrzyma zalewającej go fali szału, która wypłynie przez źrenice. Oczywiście — wywiad to okrutna zabawa, a przesłuchanie trzeciego stopnia, to przesłuchanie trzeciego stopnia; „dziewczynka” powinna wiedzieć, na co się waży, kiedy wplątywała się w te gierki, to jest uczciwe i zgodne z regułami… Ale niezgodne z regułami, absolutnie niezgodne z regułami jest to, jak zachowują się jego koledzy po fachu, ta „słodka para”: jakby nie pod pagonami służyli, a pod… Zresztą, diabli by ich wszystkich — zaprowadzenie porządku w regionalnych sieciach nie wchodzi w zakres obowiązków „Feanora”. Przynajmniej na razie. Więc porucznik ponownie zwrócił się do Marandiła, przybierając tak przekonujący ton, że każdy choć trochę myślący człowiek zrozumiałby, że to koniec, dalej już nie można.
— Proszę o wybaczenie, panie kapitanie, ale to sprawa nie cierpiąca zwłoki — może mi pan wierzyć na słowo. A z tym zajęciem — skinął w kierunku chłoptysia — pańscy podwładni znakomicie poradzą sobie i bez pana.
Chłoptyś aż się zachłysnął rechotem i, wyraźnie popierany uśmieszkiem szefa, leniwie rzucił:
— Daj spokój, poruczniku! Wiadoma sprawa — trzy czwarte spraw rozwiązują się same, a reszta jest po prostu nierozwiązywalna. Wal lepiej z nami do piwniczki. Tobie, jako gościowi dziewczątko da poza kolejką. Chcesz — to ona ci poliże, a jak nie, to ty jej…
Marandil z niemą rozkoszą obserwował, jak się załatwia stołecznego wizytanta. Oczywiście, trzeba będzie mu pomóc, nic się nie poradzi, ale niech najpierw poczuje jak należy: w Umbarze jesteś, gościu miękki, nikim, a nazywasz się — nikt…
— Jak ty stoisz w obecności starszych stopniem? — odezwał się bezbarwnym głosem Ichneumon. Zmierzył spojrzeniem chłopaka i zatrzymał spojrzenie na czubkach jego butów.
— A bo co? Normalnie chyba stoję — nie padam z nóg!
— Niezły pomysł… — oświadczył w zamyśleniu porucznik i lekkim jak tanecznepas krokiem ruszył do przodu. Był niższy od swego przeciwnika o głowę i niemal dwukrotnie węższy w ramionach, tak więc tamten uderzył nie z całej siły — pięść miał wielkości odważnika, odrobinę za mocno stuknie i zatłucze jak muchę… Uderzył i zamarł zdumiony: Ichneumon nie to, żeby się uchylił od uderzenia czy wycofał — po prostu zniknął, dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Chłoptyś stał z wytrzeszczonymi oczami, póki z tyłu ktoś nie klepnął go w ramię: „Hej!”, a ten odwrócił się, bęcwał…
Ichneumon przekroczył rozpostarte na podłodze ciało — z obrzydzeniem, jakby to był stos nawozu — zatrzymał się przed odruchowo cofającym się za biurko Marandilem, w oczach którego kotłowała się wyraźna panika, i oschle zauważył:
— Coś podwładni się tu wywracają z byle powodu. Nie dajecie im jeść, czy co?
— Ostry z ciebie gość, poruczniku! — zdobył się na uśmiech zapytany. — Nie złość się: po prostu chcieliśmy zobaczyć cię w akcji…
— Tak właśnie to odebrałem. Czy uważamy temat za zamknięty?
— A czy ty nie jesteś przypadkiem z tych… jak ich tam ninjokwe.
— To inna technika, choć zasada jest taka sama… Wróćmy jednak do naszych spraw. Co do piwnicznych rozrywek: obawiam się, że przyjdzie panu tu posiedzieć, bo — proszę wybaczyć płaski kalambur — tam pana nie stanie. Proszę polecić swoim ludziom, zęby zaczynali bez pana. I niech też zabiorą stąd tego chamowatego młodzieńca.
Za wino, jak i za kawę Ichneumon podziękował, i od razu przeszedł do sedna sprawy:
— Wczoraj wasi ludzie usiłowali ująć w „Morskim koniku” barona Tangorna. Co to ma znaczyć? Czy pan aby czasem nie zapomniał, że Ithilien jest wasalem gondorskiej korony?
— Ależ nie mieliśmy pojęcia, że to Tangorn! Po prostu on się pojawił na przechwyconym przez nas kontakcie, więc chłopcy zdecydowali, że to jest ten łącznik.
— Aha… — Ichneumon na krótką chwilę przymknął powieki. Cóż, to zmienia postać rzeczy… Teraz już nie ma żadnych wątpliwości, że baron jest mocno związany z Mordorem. Zresztą, dla Mordoru też już jest nieprzydatny…
— Proszę się nie niepokoić, ujmiemy go jeszcze przed wieczorem. W poszukiwaniach uczestniczą nie tylko nasi ludzie, ale również policja Umbaru. Znaleźli już jedną jego norę, porzucił ją dosłownie pół godziny przed ich przyjściem.
— To właśnie jest celem mojej wizyty. Natychmiast proszę przerwać poszukiwania barona Tangorna. Policji proszę nakłamać, że niby doszło do nieporozumienia, brak łączności dwóch bratnich służb specjalnych. Jednym słowem: „Kto się czubi — ten się lubi”. Zwłaszcza, że to w pewnym stopniu odpowiada rzeczywistości.
— Nie rozumiem pańskiego poczucia humoru!
— Wcale pan nie musi, kapitanie. Zna pan tę sygnaturę „RUN”? — Marandil zerknął na jedwabny papier w ręku porucznika i wyraźnie zbladł. — Baronem zajmuję się ja, i pańskich ludzi to zupełnie nie dotyczy. Proszę ich odwołać, a co najważniejsze — powtarzam — natychmiast powiadomić umbarską policję: jeśli Tangorn trafi w ich ręce, a nie w moje, to będzie to katastrofa, za którą obaj odpowiemy głowami.
— Ale, panie poruczniku… On już zabił czworo moich ludzi!
— Słusznie zrobił — wzruszył ramionami Ichneumon. — Durnie, którzy zaczynają się kumplować z zatrzymanymi należy zabijać. Na miejscu… Teraz tak: pan ucina wszelkie aktywne poszukiwania Tangorna i spokojnie czeka. Niewykluczone, że w najbliższym czasie on się sam ujawni…
— „Ujawni się sam”? Przecież nie jest psychiczny.
— Wcale nie. Po prostu, sądząc z okoliczności, trafił w sytuację bez wyjścia. A baron — jak go sobie wyobrażam — należy do ludzi skłonnych do gry na całego… Tak więc, jeśli dojdzie do pana coś takiego natychmiast proszę powiadomić mnie. Podnieście na maszcie konsulatu proporczyk Dol Amroth, i wkrótce pojawi się ktoś po informacje, po czym na zawsze zapomnicie o tym, że słyszeliście takie imię — Tangorn. Jasne?
— Tak jest! Proszę posłuchać, panie poruczniku, wygrzebaliśmy, że miał tu wcześniej kobietę…
— Jaspisowa 7, o tej mówimy?
— Tak… — przyznał rozczarowany Marandil. — Więc pan już wie?
— Oczywiście. Wydaje mi się, że spędził tam przedwczorajszą nockę. I co dalej?
— No to trzeba nią potrząsnąć?
— Tak? I co pan ma nadzieję wytrząsnąć? — Ichneumon skrzywił się. — W jakich pozycjach uprawiali miłość i ile razy w nocy miała orgazm? Co ona jeszcze może panu opowiedzieć? Tangorn nie jest idiotą, żeby wprowadzać kochankę w swoje służbowe sprawy.
— Ale mimo wszystko…
— Kapitanie, powtórzę raz jeszcze: proszę wyrzucić z głowy wszystko, co wiąże się z Tangornem — to są teraz moje problemy, nie pańskie. Jeśli spotka pan Tangorna na ulicy proszę przejść na drugą stronę, a potem po prostu wciągnąć na maszt dol amrotskiego Łabędzia, dobrze? I przy okazji — co do pańskich problemów: pan teraz wytrząsa, tak zrozumiałem, starą mordorską siatkę. Proszę mi wybaczyć głupie pytanie, ale po co?
— Jak to „po co”?
— Tak. W czym, proszę mi wytłumaczyć, przeszkadzała panu? A jeśli nawet, to dlaczego zaczął ich pan wyłapywać, zamiast trzymać od kloszem i „wyświetlić” kontakty?
— Spieszyliśmy się, bo gdyby DSD prowadził podwójną grę…
— DSD?! Więc to oni wam cisnęli tę mordorską siatkę?
— No tak! „Gest dobrej woli”.
— Kapitanie, przecież to bajki dla umysłowo opóźnionych dzieci! Czy nie zechce pan jeszcze raz pomyśleć, po co zrobili wam taki królewski prezent? Czego od was chcą w zamian? Dobra, to już — jak powiedziałem — wasze problemy, róbcie co chcecie. Żegnam uprzejmie!
Ichneumon skierował się do drzwi, ale w połowie drogi nagle odwrócił się:
— I jeszcze jedno. Uprzedzając pańską służbową gorliwość, kapitanie… — Zawahał się na chwilę, jakby wyszukiwał odpowiedniego słowa. — Tak więc, jeśli ktokolwiek z twoich ludzi podejdzie do domu na Jaspisowej bliżej, niż na trzy strzały z łuku, nakarmię cię omletem z własnych jaj. Rozumiesz mnie?
Skrzyżowali spojrzenia tylko na chwilę, ale Marandilowi wystarczyło to, by zrozumieć, że z całkowitą pewnością nakarmi.
Przewidywania Ichneumona spełniły się następnego dnia. Marandil otrzymał wiadomość, że pilnie chce się z nim spotkać jeden z pracowników operacyjnych policji Umbaru, inspektor Waddari. Inspektor nie znajdował się w gronie tych policjantów, co to, nie kryjąc się, pracowali dla konsulatu Gondoru, ale miał niezłe wyobrażenie o wszystkich tych gierkach. Był to stary i doświadczony wywiadowca zorientowany w podszewce życia jak mało kto. Zarówno z powodu wieku, jak i kwalifikacji od dawna już powinien nosić pagony komisarza — z tego też powodu „brał w łapę” bez najmniejszych skrupułów. Należy zauważyć, że korupcja w policji umbarskiej w ogóle uświęcona była wielowiekową tradycją, a policjant czy celnik, nie biorąc łapówek, wywoływał zaniepokojenie nie tylko kolegów i przełożonych, ale i uczciwych obywateli. „Nie, chłopaki, do tego gada nie można się plecami odwrócić”. Waddari jednak różnił się od swych kolegów po fachu tym, że otrzymane honorarium odpracowywał uczciwie i do końca, bez uciekania się do tekstów o „obiektywnych trudnościach”.
— Wasi ludzie, panie sekretarzu, szukali niejakiego Tangorna, ale wczoraj poszukiwania zostały niespodziewanie przerwane. Czy pana jeszcze interesuje ten człowiek?
— N-no-o… Chyba tak — ostrożnie wychylił się w jego kierunku Marandil.
— Jestem gotów podać panu dokładne miejsce jego pobytu dzisiejszego wieczoru. Jeśli dogadamy się co do ceny…
— Czy mogę wiedzieć, skąd ma pan tę informację?
— Może pan. Przysłał do mnie list i wyznaczył mi spotkanie.
— A dlaczego postanowił pan zdradzić swego potencjalnego klienta?
— Nawet mi to nie przyszło do głowy. Po prostu w opisanych przez niego warunkach spotkania nigdzie nie jest powiedziane, że nie mogą o nim wiedzieć osoby postronne. A skoro Tangorn nie przewiduje takiej ewentualności, to jest zwyczajnym głupcem, z którym nie warto mieć do czynienia.
— Hmm… I ileż pan chce?
— Trzy dungany.
— Ile?! Chłopie, chyba zupełnie zwariowałeś?! Zerwała ci się przekładnia na realia?
— Ja proponuję, a…
— Ja, jeśli chcesz wiedzieć, w ogóle na to kładę i dalej jadę…
— A ty mi tu kitu nie wciskaj — jestem operem, a nie jakimś frajerem! Półtorej doby ryjecie ziemię nosami, a potem nagle: „Ach, zmyłeczka-pomyłeczka!” Każdy dureń wie, że tego kaczora poszukuje teraz inna drużyna, a umbarska policja została na boku… Tak więc, będę musiał sam się skoncentrować i wywiedzieć, kto tam depcze temu facetowi po piętach. Ale czas ucieka!
— Dobra: dwa.
— Powiedziane trzy, znaczy trzy. Co to, o fistaszki na bazarze się targujemy? I nie zaciskaj tak dupy, przecież to nie twoje prywatne pieniążki lecą.
— Dobra, dobra! Dwa z mety, a trzeci — jak go weźmiemy, według twego namiaru.
— O, nie! Ja powiem gdzie i kiedy, a cala reszta to już twój problem. Mnie to zwisa i trzepoce. Trzy, i to już.
— Fajnie, a jak po prostu mnie kiwniesz?
— Posłuchaj, jesteśmy poważnymi, dorosłymi ludźmi. Nie jestem portowym menelem, co za butelkę sprzedaje mapę ze współrzędnymi pirackiego skarbu.
Schowawszy monety do kieszeni, Waddari zaczął instruować Marandila:
— Wiesz, gdzie jest plac Castamira?
— To ten, gdzie na środku jest jezioro z trzema wpadającymi do niego kanałami?
— Właśnie ten. Jezioro jest okrągłe, sto pięćdziesiąt jardów średnicy, kanały wpadają pod kątem stu dwudziestu stopni — na dwunastej, czwartej i ósmej godzinie według cyferblatu, jeśli liczymy od rostralnych kolumn. Nabrzeże jeziora jest poprzecinane schodami schodzącymi do wody — po dwie pary na każdym odcinku między kanałami, łącznie sześć. O siódmej wieczorem mam być na tych schodach, które stykają się z kanałem na godzinie ósmej, ubrany w purpurową pelerynę i kapelusz z czarnym plumażem. Na jednym z kanałów pojawi się wynajęta gondola — wodny przewoźnik. Gondolier zabierze mnie, i dalej będzie płynął zgodnie z moimi wytycznymi. Ja mam poruszać się gondolą od schodów do schodów, ale nie kolejno, wzdłuż brzegu, a przecinając jezioro: siódma godzina — jedenasta godzina — trzecia godzina, i tak dalej. Wszystko jasne?
— Najzupełniej.
— O tym czasie nie ma praktycznie ruchu na jeziorze, jeśli pojawią się inne gondole, to mam przycumować i poczekać, póki nie wpłyną do kanałów. Tangorn zejdzie z którychś schodów — jeśli, rzecz jasna, przekona się, że nie ma zasadzki — i wsiądzie do mojej gondoli. Będzie przebrany i ucharakreryzowany. Poznamy go, gdy wyjmie z zanadrza fioletową chusteczkę i dwukrotnie nią machnie. I to wszystko. Ster w twoje ręce, sekretarzu. Powodzenia.
Waddari wstał i ruszył do wyjścia z kawiarni, gdzie odbyło się spotkanie. Po drodze przemknęła mu myśl: „Głowę dam sobie obciąć, że owinie ich dokoła palca…”
Kapitan zaś, wróciwszy do konsulatu, po pierwsze, wypełnił księgowy dowód wypłaty na wydatki agenturalne: 4 (słownie — cztery) dungany. Zamierzał napisać „pięć”, ale powstrzymał się: chciwość może frajera zgubić, natomiast ptaszęta po ziarnku dziobią, a syte są… No to jak, podnosić flagę Dol Amroth i oddać Tangorna na tacy temu stołecznemu cwaniakowi? „A wiesz co? Jeż ci w zadek, a nie koronną operację — zdecydował niespodziewanie. — Taki rozkład jaki dziś wypadł, przychodzi raz w życiu. Schwytam go sam, a zwycięzców się nie sądzi”. Przypomniał sobie nagle oczy Ichneumona i wstrząsnął nim dreszcz. A może, niech go diabli? „Nie — uspokoił siebie. — Sprawa jest czysta i pewna, bez pudła: mam dokładny czas i miejsce spotkania, mam trzydziestu dwóch pracowników operacyjnych i pięć godzin na przygotowania — a w ciągu pięciu godzin, jak pamiętam. Demiurg Aritan stworzył Ardę z całym jej nadzieniem: wodę z rybami, powietrze z ptakami, ziemię ze zwierzętami, ogień ze smokami i człowieka z wszystkimi jego ohydztwami…”
— Ile naliczyłeś, Jakuzzi?
— Trzydziestu dwóch.
— A ja widzę tylko tuzin…
— Wolałbym nie wskazywać ich palcem…
— Ależ, niech cię Jedyny broni, kochaneczku! W końcu jesteś operem, a ja tylko analitykiem, już chociażby z tego powodu masz o wiele więcej atutów w ręku, niż ja. — Almandin spokojnie odchylił się na oparcie plecionego krzesła, smakując wino; siedzieli pod pasiastym płóciennym dachem jednej z licznych małych kafejek na placu Castamira, niemal pod rostralną kolumną całą naszpikowaną odciętymi dziobami gondorskich okrętów, i leniwie obserwowali przepływ wieczornego tłumu. — Cóż, jeśli naprawdę jest ich trzydziestu dwóch, to Marandil wyprowadził na akcję cały skład rezydentury, prócz ochrony obiektu… A — nawiasem mówiąc — naszego solenizanta nie widzisz czasem?
Jakuzzi jeszcze raz obrzucił spojrzeniem wypełnione tłumem nadbrzeżne deptaki brudnawego, okrągłego jeziora. Szlachetni panowie i morscy oficerowie, Straganiarze i wymalowane ulicznice, muzykanci i wróżbiarze, żebracy i złodziejaszki… Pracowników gondorskiej rezydentury rozpoznał wśród nich błyskawicznie, choć niektórzy zamaskowani byli, trzeba im przyznać, nadzwyczaj udanie, ale barona ku swojemu wyraźnemu niezadowoleniu, nie potrafił wykryć. Chyba, że… Nie, to głupie.
— Wygląda, że go tu nie ma. Pewnie też oszukał tych chłopaków i cichuteńko dał nogę.
— Owszem, tak by postąpił profesjonalista — skinął głową Almandin. — Ale baron będzie działał inaczej. Założymy się?
— Zaraz… — Zastępca dyrektora do spraw operacyjnych zatroskany popatrzył na swego przełożonego. — Więc pan uważa, że Tangorn jest dyletantem?
— Nie dyletantem, drogi mój Jakuzzi, a amatorem. Wyczuwa pan ten niuans?
— Przyznaję, że nie bardzo…
— Profesjonalista to nie ten, kto w stopniu doskonałym posiadł technikę rzemiosła, bo to akurat baron ma opanowane bezbłędnie, a ten, kto otrzymawszy zadanie, zawsze doprowadzi do pożądanego wyniku bez względu na zaistniałe okoliczności… A baron — tak wyszło — nigdy nie pracował za pieniądze. Nie jest związany ani przysięgą, ani umberto i przyzwyczajony jest do niesłychanego komfortu: robienia wyłącznie tego, co uważa za słuszne. I jeśli okaże się, że rozkaz przeczy jego wyobrażeniom o honorze i sumieniu, to on po prostu nie będzie go wykonywał. Będzie miał w nosie konsekwencje dla siebie osobiście i dla sprawy. Sam pan rozumie — miejsce takiego człowieka jest nie w szeregach służby wywiadowczej, a w wendotenijskim klasztorze…
— Chyba rozumiem, co pan ma na myśli — skinął w zamyśleniu głową Jakuzzi. — Baron żyje w świecie moralnych stereotypów i zakazów, nie do pomyślenia dla nas, zawodowców… Wie pan co? Odświeżałem sobie w pamięci jego dossier i natknąłem się na ciekawą rozmowę — przyjacielska rozmowa po pijaku. Zapytano go, czy jest zdolny uderzyć w razie konieczności kobietę? On przez jakiś czas zastanawiał się, i to zupełnie serio, a potem przyznał, że zabić może by i dał radę, ale uderzyć — nigdy, w żadnej sytuacji… Zresztą, jego teczka w ogóle jest zabawna. Powiem panu, że to nie dossier, a jakiś literacki pamiętnik: niemal połowa tego to wiersze i artystyczne przekłady. Pomyślałem wtedy, że takiego pełnego wydania takato Tangorna, jak ma nasz departament, nie znajdziesz nigdzie na świecie…
— Szkoda tylko, że będziemy mogli je opublikować nie wcześniej niż za sto dwadzieścia lat, zgodnie z prawem o odtajnieniu… O! Gondola… No to jak? Zakładamy się, że wykręci jakiś szalony numer i ostatecznie okręci sobie wszystkich dokoła palca?
— Mnie się wydaje, że raczej powinniśmy się modlić o przychylność Fortuny, a właściwie o błąd Marandila…
Mała trzymiejscowa gondola przycumowała do schodzących ku wodzie stopniom, żeby wziąć na pokład jegomościa w purpurowym płaszczu i kapeluszu z czarnym pióropuszem, a następnie zaczęła wolno przecinać toń jeziora. W tym momencie na twarzy Jakuzziego pojawił się jakiś senny wyraz; wyjął z kieszeni złocony sangwinowy ołóweczek, nakreślił nim kilka słów na serwetce, odwrócił ją tekstem do dołu i mówiąc: „Dobra. Można obstawiać…”, przekazał ołówek Almandinowi. Ten również coś napisał i obaj, nie odzywając się do siebie, zaczęli przyglądać się rozwojowi wypadków.
Gondola opisała niezupełnie zamknięty trójkąt i wróciła do schodów, sąsiadujących z tymi, skąd zaczęła swoją trasę. Miejsce to było okupowane przez grupę trędowatych, okutanych w pasiaste chałaty — tu żebrali o wsparcie. „Zimny trąd” jest chorobą śmiertelną i nieuleczalną, jednakże w odróżnieniu od „gorącego” praktycznie nie zakaźną — można się nią zarazić tylko zgniatając jeden z tych małych wyprysków, którymi pokryte są twarz i ręce chorego, lub na przykład pijąc mleko z tego samego kubka. Dlatego chorzy nigdy nie byli usuwani ze skupisk ludności, a khandyjscy hakimianie uważali ich nawet za szczególnie miłych Bogu. Dzień po dniu te żałosne postacie owinięte w pasiaste chałaty, bezgłośnie domagały się litości przechodniów i jakby przypominały im: porównajcie to z tym, co się wam wydaje nieszczęściem w waszym codziennym życiu… Trędowaci trwali w takim bezruchu, że wydawało się, iż tworzą jakąś architektoniczną kompozycję, coś jakby wymyślne pachołki do cumowania gondol. Dlatego, gdy jedna z tych owiniętych tkaniną postaci wstała i, nieco kulejąc, ruszyła po schodach, stało się jasne — oto, zaczęło się…
Trędowaty wszedł na górny stopień, w jego dłoni pojawiła się wyciągnięta z rękawa fioletowa chusteczka. W tej samej chwili grupa gapiów, kręcących się wokół ulicznego sztukmistrza, który żonglował trzema sztyletami o jakieś dwadzieścia jardów od schodów, rozpadła się: dwaj runęli w prawo i w lewo, odcinając człowiekowi w chałacie drogę ucieczki, a dwaj inni i sam sztukmistrz, chwyciwszy fruwające w powietrzu kindżały, rzucili się wprost ku zdobyczy. Teraz stało się jasne, że człowiek ów trochę źle obliczył odległość: zaczął schodzić ku wodzie, gdy gondola była za daleko — jakieś piętnaście jardów od brzegu. Zresztą, może by i zdążył wskoczyć do łódki i uratować się, ale przeszkodziło tchórzostwo pasażera w płaszczu i kapeluszu, który, widząc trzech uzbrojonych prześladowców, wystraszył się tak mocno, że gondolier, ulegając jego panicznej gestykulacji, zaczął wiosłować do tyłu, porzucając wspólnika pasażera na brzegu. Człowiek w chałacie rozpaczliwie miotał się na najniższym stopniu schodów — ratunku znikąd… Po kilku sekundach dopadli go „gapie”. W mgnieniu oka wykręcili mu ręce na plecy, a „żongler” niemal bez zamachu przysolił mu w wątrobę i natychmiast, jednym jakby ruchem, kantem dłoni w szyję. I już, po wszystkim. „Za tyłek, i do suki”.
Jednakże, gdy „trędowatego” zaczęli wlec ze schodów na nadbrzeże, dokoła zgromadził się oburzony tłum: do takiego traktowania chorych żebraków mieszkańcy Umbaru nie byli przyzwyczajeni. Dwaj przypadkowi hakimianie w żółtych tiubietiejkach pielgrzymów natychmiast zaczęli bronić „bożego człowieka” i awantura zaczynała powoli przeradzać się w bójkę. Ludzie Marandila ze wszystkich końców placu walili — ramię do przodu — przez gęstniejący tłum do miejsca wydarzeń, a gdzieś w oddali już rozlegał się szarpiący nerwy trel policyjnego gwizdka… Człowiek w purpurowej pelerynie w tym czasie wysiadł na brzeg, o trzy pary schodów od miejsca awantury, opuścił gondolę i niespiesznie zaczął się oddalać. Z daleka widać było, że los fałszywego trędowatego wcale go nie obchodzi.
— No, jak się panu podobał spektakl, drogi mój Jakuzzi?
— Wspaniały. Naprawdę w osobie Tangorna straciliśmy znakomitego reżysera…
W wyrazie twarzy zastępcy dyrektora do spraw operacyjnych nic się niby nie zmieniło, ale Almandii znał tego człowieka od wielu lat, i dlatego widział, że straszliwe napięcie, w jakim ten przebywał przez ostatnie dziesięć minut, rozmyło się, a w kącikach ust pojawił się nawet cień triumfującego uśmiechu. Cóż, to w końcu i jego zwycięstwo… Jakuzzi tymczasem zatrzymał przechodzącego obok kelnera:
— Przyjacielu, butelkę nurneńskiego!
— Nie boisz się wystraszyć Fortuny?
— Wcale. Wszystko już się dokonało, i mamy już Marandila w kieszeni.
Oczekując na wino, z zainteresowaniem przyglądali się, jak rozwija się sytuacja na nadbrzeżu. Bójka niespodziewanie się skończyła, choć rejwach chyba nawet się nasilił, a na miejscu awantury utworzyła się wolna przestrzeń, pośrodku której leżał człowiek w chałacie, usiłując wstać na nogi. „Gapie” i „żongler” całkowicie stracili zainteresowanie swą zdobyczą: nie tylko wypuścili ją z rąk, ale gwałtownie odskoczyli do tyłu. Jeden z nich oglądał swoje dłonie, a na twarzy miał wypisane przerażenie.
— Widzi pan, do chłopaków dotarło w końcu, że trędowaty jest prawdziwy! A nie jest to ten przypadek, o którym się mówi „lepiej późno, niż wcale”… Łapiąc go, na pewno rozgnietli masę ropni na rękach i wysmarowali się po czubki głów osoczem, tak więc — cała trójka już jest martwa… Reagują bardzo emocjonalnie, ale trudno mi ich osądzać… Dowiedziawszy się, że zostało im kilka miesięcy życia, jeśli to w ogóle można nazwać życiem, mogli stracić głowy. Trudno jest zachować kamienny spokój.
— Trędowaty, mam nadzieję, nie został pokrzywdzony?
— Och, na pewno nie! Sądzę, że każdy szturchaniec zaowocował co najmniej castamirką: Tangorn nie jest z tych bęcwatów, co to usiłują zaoszczędzić na drobiazgach… Jak to się mówi u nich, tam na Północy, nie próbuje się „z gówna zbierać śmietany”, czy tak?
Gdy złote nurneńskie małymi gejzerami zakipiało w kieliszkach, Jakuzzi bezczelnie — mógł sobie na to dziś pozwolić — zapytał:
— Kto płaci?
Almandin skinął głową i odwrócił swoją serwetkę, potem porównał oba zapisy i uczciwie przyznał:
— Będę musiał ja.
Na jego serwetce napisane było jedno słowo: „Gondolier”, a jego zastępca napisał: „Gondolier — T. Na brzegu odbędzie się akcja osłonowa”.
Gdy na nadbrzeżu ucichły ostatnie odgłosy awantury, a trędowaty zajął swe normalne miejsce, Almandil zapytał:
— Słuchaj, a gdybyś to ty był na miejscu tego bałwana Marandila? Nie pytam: czy potrafiłbyś ująć barona, bo to uwłaczające pytanie, ale ciekawi mnie, ilu ludzi byś potrzebował? W porównaniu do tych trzydziestu dwóch?
Jakuzzi milczał pół minuty, obliczał coś, przypatrując się nadbrzeżu, a potem orzekł:
— Trzech. Przy tym wcale nie trzeba by było angażować jakichś wspaniałych fechmistrzów czy innych mistrzów walki wręcz. Musieliby tylko mieć podstawy pracy z jedwabną siecią. Widzi pan — wszystkie trzy kanały wpadają do jeziora pod niskimi mostkami: ich prześwity to mniej niż dziesięć stóp. Stawiam na każdym z nich po jednym człowieku. To, że przedmiotem akcji jest gondolier, wiadomo, ale i tak mielibyśmy umówiony system sygnalizacji… Gdy przepływa pod mostkiem, oper rzuca sieć, potem skok na dół, do gondoli, i ukłucie igłą zanurzoną wcześniej w soku mancenilli… Pan miał całkowitą rację, szefie: ten jego zamysł to najczystsza afera obliczona na durnia. Manewr osłonowy z trędowatym był niezły, ale to nie zmienia sedna sprawy… Żaden zawodowiec nie wsadzi w ten sposób łba w pętlę. To rzeczywiście amator — wspaniały i fartowny. Uda mu się raz, drugi, ale za trzecim skręci sobie kark…
— Popatrz — przerwał mu Almandił, wskazując palcem na przeciwległy koniec placu — nasz niezastąpiony Waddari już chwyta biednego Marandila za różne takie czułe miejsca… Ten nie odpuści nikomu! A przy okazji. Sam pójdziesz werbować kapitana, czy poślesz kogoś ze swych ludzi?
Kafejka była identyczna jak ta, w której siedziało szefostwo DSD: takie same plecione krzesła, taki sam pasiasty dach — tylko atmosfera przy stoliku była znacznie mniej świąteczna. Gondorski rezydent był po prostu załamany: nie odrywając spojrzenia od leżącego na obrusie żetonu — „Karanir, kapral Tajnej Straży Jego Królewskiej Mości Elessara Kamienia Elfów” — kiwał głową, wsłuchując się w słowa Waddariego:
— Tak więc, baron dziś po prostu sprawdzał czy w „Morskim koniku” łapano go przypadkowo, czy to zaplanowana akcja. Teraz już wie wszystko i przekazuje panu ten żeton, a słowami oto dosłownie co: „Ja was nie ruszałem, ale skoro chcecie wojny, to ją macie. A skoro mało wam siedmiu nieboszczyków, to otwieram sezon polowań na waszych ludzi w całym Umbarze. Jeszcze zobaczycie, co to znaczy samotny mistrz przeciwko zgrai obdartych darmozjadów”. Zresztą, to już pana z nim rozliczenia, mnie to nie rusza. Ale my mamy jeszcze pewną sprawę…
— Jaką znowu sprawę? — Marandilowi, jak się wydaje, było już wszystko jedno. Nawet jego „goryle”, sterczący dla asekuracji przy pobliskim stoliku, widzieli, że z szefem nie jest dobrze.
— Bardzo prostą. Jeśli Tangorn nie przyszedł na spotkanie ze mną to pół biedy. Ale jeśli przyszedł, a wyście wszystko spartolili i nie skumali kim jest gondolier — to już zupełnie inna działka. Nie wiem czy głowę, ale oficerskie sznury za taką wpadkę na pewno ci zdejmą… Ale ja mam zaraz pisać protokół ze spotkania — list Tangorna przyszedł na policję zwykłą pocztą i został zarejestrowany w kancelarii… Hej, przestań mi tu durnia strugać! Ja ci dam sygnał do „goryli”! Ja też tu nie jestem sam… Myślisz, że mnie sprzątniesz i sprawa przyschnie? No właśnie, siadaj sobie spokojniutko… Co to za jakieś północne obyczaje? Zabierać siłą, to, co ci proponują żebyś kupił? Uwierz, jest mi wszystko jedno, kto w moim raporcie będzie siedział w gondoli… Co tak milczysz?
— Nie rozumiem…
— Chłopie, tyś chyba ze smutku zupełnie zgłupiał. To proste jak świński ogon: pięć dunganów — i nie było żadnego gondoliera. To znaczy był, ale nie Tangorn. Wart jest kapitański żeton pięciu dunganów, jak sądzisz?
Gdy inspektor wrócił do swego nieprzytulnego kawalerskiego mieszkania, zdążył już oszacować propozycję Tangorna. Oczywiście, baron nie ryzykował dzisiaj życia tylko po to, żeby wykończyć trzech gondorskich operacyjnych i oficjalnie oświadczyć Marandilowi: „Oko za oko!” Prawdziwym celem było, choć to może brzmi dziwnie, spotkanie z Waddarim, którego chciał wynająć do pewnego delikatnego zadania. Praca nie była specjalnie skomplikowana, (problemem mógł być tylko termin — zaledwie tydzień), ale bardzo niebezpieczna: każdy błąd zaprowadzi inspektora prosto do śmierdzącej krwią, spalonym mięsem i przedśmiertnymi torsjami piwnicy na Nadmorskiej 12. W przypadku zaś sukcesu baron gotów był wyasygnować sto pięćdziesiąt dunganów — wynagrodzenie komisarza policji za dwanaście lat uczciwej służby. Waddari oszacował ryzyko i uznał, że sprawa jest tego warta. Waddari nigdy nie był tchórzem i skoro podjął się zadania, to zawsze doprowadzał je do końca.
— Sądząc po triumfującej minie, można panu pogratulować zwycięstwa, mój drogi Jakuzzi.
— To było nawet łatwiejsze niż sądziłem — pękł natychmiast. — „Jeśli powiadomimy minastirirski Ośrodek o historii gondoliera, który zwiał trzydziestu dwóm wywiadowcom, to stanie się jasne, że dwukrotnie miał pan Tangorna w ręku i dwukrotnie go pan wypuścił. Żaden kontrwywiadowca nie uwierzy w takie przypadki. „Pracuje pan z baronem w parze i na dodatek, kryjąc wspólnika, z zimną krwią zamordował siedmiu swoich podwładnych — Oto jak to będzie wyglądało podczas śledztwa. Skierują pana do piwnicy, wytłuką przyznanie o pracy dla Emyn Arnen, a następnie zlikwidują”. Ten logiczny łańcuch wydał mu się niepodważalnie trafny, i podpisał zgodę na pracę dla nas. Tak więc, niech sobie Maccarioni forsuje prace w Barangarze — gondorska rezydentura ogłuchła i oślepła… A wie pan, czego zażądał jako zapłatę? Okazało się, że teraz w Umbarze, oprócz ludzi Marandila, pracuje specjalna drużyna, podporządkowana bezpośrednio Ośrodkowi…
— Ach tak?
— Barangarem na szczęście się nie zajmują. Nie wiadomo dlaczego gonią Tangorna, odsunąwszy od tej sprawy miejscowe siły. Dowodzi nimi niejaki porucznik o ksywie Ichneumon, mający mandat z sygnaturą „RUN”. Jak twierdzi Marandil — profesjona lista najwyższej klasy…
— Bardzo interesujące…
— Marandil złamał jego bezpośrednie polecenie — miał zapomnieć o istnieniu Tangorna, i może zostać aresztowany, gdy tylko wiadomość o niewykonaniu rozkazu dotrze do porucznika. Tak więc, kapitan życzy sobie — „w celu uniknięcia kolizji interesów” — byśmy zlikwidowali swoimi siłami tego Ichneumona i jego ludzi. Wydaje mi się, że jego prośba nie jest pozbawiona sensu. Musimy wszak teraz tego bydlaka chronić jak źrenicę oka — przynajmniej do chwili rozpoczęcia „Sirocco”. Jednym słowem, szefie, nie uda się panu uniknąć zdobywania w prokuraturze generalnej sankcji. Nasz najdroższy Almaran wielce przestrzega przepisów i zawsze miota się jak smród po spodniach z powodu likwidacji, ale w tym przypadku musi nam pójść na rękę…
— A nie boisz się, że zapyta siebie: „Człowiek, opatrujący zgodą wniosek o zlikwidowanie kadrowego oficera gondorskiego wywiadu. Czy długo potem jeszcze pożyje i jaka śmierć mu pisana?”
— Almaran to czyścioszek i maracz, ale nie tchórz. Pamięta pan sprawę Arreno, kiedy miał w nosie pogróżki i naciski dwóch senatorów i wysłał na szubienicę trzech przywódców zamorro? A w przypadku Ichneumona wszystko jest jasne: nielegalny, do Umbaru przybył na lewych papierach, sam przygotowywał porwanie i zabójstwo… Nie, nie powinno być żadnych problemów.
— Słusznie: od tego końca — nie. Prawdziwy problem polega na tym, że tych ludzi należy jeszcze zlokalizować…
— Znajdziemy! — zuchowato obiecał zastępca do spraw operacyjnych. — W tym mieście na razie my rządzimy. Odnalezienie Tangorna to kwestia jednego, dwóch dni, a na tę przynętę wyłapiemy i tych, co na niego polują.
— No, no…
To „no, no” Almandiia było prorocze. Operacyjni z DSD przeszukali Umbar, co się zowie — od kila do jabłka masztu, ale nie znaleźli ani Ichneumona, ani Tangorna: obaj porucznicy jakby się zapadli… A zresztą, dlaczego „jakby”? Czwartego dnia poszukiwań stało się jasne: obu poszukiwanych nie ma w mieście i najprawdopodobniej ciało barona kisi się w którymś z kanałów, a Ichneumon już zszedł z pokładu gdzieś w Pelargirze, by zameldować o pomyślnym wykonaniu zadania… No i, niech ich obu diabli — niebezpieczne dla Marandila chwile minęły, a wpychać nosa w ich sprawy wcale nie miał zamiaru.
Najciekawsze jest jednak, że meldunek umbarskiej tajnej służby, w którym donosiła ona o nieobecności Tangorna w mieście, dokładnie odpowiadał prawdzie. Baron w tym czasie dawno już przebywał na pokładzie zakontraktowanej przez niego feluki „Latająca rybka”, która przez wszystkie te dni dryfowała o jakieś dziesięć mil od wybrzeża na trawersie przylądka Djurindjol — na południe od Umbaru, poza głównymi szlakami wodnymi. Trzej przemytnicy, załoga feluki — Wujaszek Sarakesz z parą swych „bratanków” — uważali podobne spędzanie czasu za dziwne, jednakże opinie te zachowali dla siebie, słusznie uważając, że człowiek, płacący pół setki dunganów za trzytygodniowy fracht ma prawo do dziwactw i spokoju. Nawet jeśli niechcący wpakowali się w jakąś poważną aferę typu ubiegłorocznego napadu na złoty transport skarbca Republiki, to te dungany warte są ryzyka. Zresztą, pasażer mało był podobny do człowieka interesu, choć polecał go sam Kulawy Vittano, którego żartem i nie w oczy nazywano „Książę Harmiański”. Ubiegłej nocy, z dwunastego na trzynasty czerwca, załoga miała w końcu okazję zademonstrowania zleceniodawcy swych zawodowych umiejętności. „Latająca rybka” pod nosem szybkich galer straży przybrzeżnej przemknęła w koronkowe wybrzeże szkierowe, otaczające zachodni kraniec zalewu Harmiańskiego; w jednym z nie rzucających się w oczy zalewów wzięli na pokład — po towarzyszącej tego typu operacjom wymianie sygnałów — pocztę dla barona, a następnie ponownie wycofali się za Djurindjol.
Autorem jednego z listów był Waddari. Inspektor powiadamiał, że zadanie zostało wykonane: ustalił adresy dwóch zakonspirowanych mieszkań, które posiada w mieście rezydentura Gondoru, i zebrał pełną informację o ich najemcach i systemie ochrony. A co do drugiej pozycji, jak przewidywał Tangorn, nie udało się nic załatwić: wszystkie osoby, biorące udział w historii z okrętami dla Aragorna, albo umarły — w wyniku szybko przebiegających chorób i nieszczęśliwych przypadków, albo doznały dogłębnej utraty pamięci, a dokumenty kancelarii portu zostały poprawione i to bez jakichkolwiek widocznych śladów. Krótko rzecz ujmując, wyglądało na to, że cała flota umbarskich okrętów w ogóle nie istniała. Dalej było jeszcze śmieszniej: owszem, obaj przesondowani na tę okoliczność senatorowie jednogłośnie twierdzili, że sami wprawdzie nie pamiętają tego posiedzenia, na którym zapadła decyzja o wystąpieniu po stronie Gondoru w Wojnie o Pierścień, ale wszystko to na pewno można odnaleźć w protokołach Senatu z dnia dwudziestego dziewiątego lutego. Natomiast próba uświadomienia prawodawcom, że obecny rok zgoła przestępnym nie jest, przyjęta została przez nich jako głupi żart. Z całej tej historii sączył się jakiś swąd siarki, i Tangorn z całego serca ucieszył się z decyzji Waddariego, by nie ujawniać się z powodu przesadnego zainteresowania okrętową aferą i nie sprowokować kolejnego nieszczęśliwego wypadku.
Tym cenniejsza stawała się druga informacja — wiadomości zebrane przez Elwiss i przesłane przez Waddariego, a potem przez ludzi Vittano. Rozmawiała z wieloma spośród swoich przyjaciół w artystycznych kręgach i kręgach ludzi interesu. Temat rozmów był zupełnie niewinny i nie powinien zaniepokoić tych, którzy mogli jej pilnować w tym czasie — i z DSD, i z Nadmorskiej 12. Najważniejsza informacja, jak to często bywa, leżała na samym wierzchu, a sytuacja wyglądała tak…
Mniej więcej trzy lata temu, gdy na północy zaczynała dojrzewać wojna, wśród umbarskiej młodzieży niespodziewanie rozkwitło powszechne zainteresowanie elfami. Dla niektórych, tych o nieskomplikowanych umysłach, skończyło się to modą na elfickie symbole i pieśni, a osobniki bardziej inteligentne zostały zainteresowane ich ideologią, a ta, przynajmniej w streszczeniu Elwiss, wyglądała jak najdziksza mieszanka nauk khandyjskich derwiszów („Nic nie mieć, niczego nie pożądać, niczego się nie bać”) i mordorskich anarchistów („przebudowa społeczeństwa na bazie całkowitej wolności jednostki i społecznej równości”), doprawiona sielankowymi bredniami o „powszechnym jednoczeniu się z Przyrodą”. Można się tylko dziwić, jak mogli dać się złapać na taką kretyńską paplaninę młodzi umbarscy intelektualiści. Ale łapali się, łapali! Nawet więcej — po jakimś czasie okazało się, że nie być nosicielem tej ideologii jest po prostu nieprzyzwoite i wręcz niebezpieczne: osoby, wypowiadające opinie w innym tonie niż zachwyt i rozczulanie, poddawane były ostracyzmowi i jawnej nagonce — „dzieci są zawsze okrutne”.
A po roku wszystko się skończyło — tak samo niespodzianie, jak się zaczęło. Z całego tego ruchu, a był to bez wątpienia zorganizowany ruch, została tylko artystyczna szkoła elfinarów, bardzo ciekawy wariant prymitywizmu, a do tego dziesięciu półgłówkowatych guru, wygłaszających natchnione przepowiednie, według których wkrótce całe Sródziemie miało się stać jednym wielkim Złotym Lasem. Głównym ich jednakże zajęciem było obgadywanie kolegów i dymanie oszołomionych trawką małolat ze swego stada… Poważni młodzi ludzie oderwali się od tych wszystkich zabaw i wrócili na łona swych rodzin, z którymi przez rok byli bez kontaktu. Ich wyjaśnienia nie były specjalnie oryginalne — od „diabli mnie skusili” do „kto w młodości nie był rewolucjonistą jest pozbawiony serca, a kto następnie nie został konserwatystą — pozbawiony jest mózgu”, a zresztą, jakie szczegółowe wyjaśnienia potrzebne są rodzicom, którzy ponownie mają swą latorośl przy rodzinnym stole? Wszystko to można by uważać za jakąś bzdurę, nie zasługującą na specjalną uwagę — w końcu młodzież zawsze musi się jakoś wyszumieć — gdyby nie jedna jedyna okoliczność.
Chodziło o to, że nawróceni — a wśród nich były dzieci najznakomitszych rodów Republiki — co do jednego gwałtownie zainteresowali się służbą państwową, czego w środowisku „złotej młodzieży” nigdy wcześniej nie obserwowano. Przemiana spędzającego połowę życia w środowisku cyganerii marzyciela albo salonowego lenia we wzorowego urzędnika jest dziwna, ale gdy takich przypadków są dziesiątki, a nawet setki, to jest w tej prawidłowości coś niepokojącego. Jeśli jeszcze dodamy, że w ciągu ostatnich dwóch lat wszyscy zrobili fantastyczne kariery (demonstrując przy tym zadziwiającą solidarność i pomoc wzajemną, mocniejszą od więzów zamorro) i wyraźnie wspinali się po szczeblach administracyjnych stanowisk, to sytuacja ta zaczynała wręcz przerażać. Nie pozostawało najmniejszych złudzeń: za siedem, osiem lat właśnie ci ludzie zajmą kluczowe stanowiska we wszystkich umbarskich urzędach — od MSZ do Admiralicji, od Skarbu do tajnej służby i bez rozlewu krwi, nie łamiąc żadnych przepisów, przejmą wszystkie sfery realnej władzy w Republice. Najdziwniejsze zaś było to, że nikogo w Umbarze to nie obchodziło, chyba, że jakiś stetryczały urzędas rozczuli się i wy mamrocze: „O, narzekamy na naszą młodzież, a ona, oho-ho! Orły! Dla dobra ojczyzny…”
Tangorn odłożył wykonany przez Elwiss wykaz mniej więcej trzydziestu „nawróconych na łono” i głęboko zamyślony patrzył na wiszącą w powietrzu za rufą „Latającej rybki” mewę. Zastygła w błękicie przestworzy, przypominając „ptaszka” na marginesie; tego „ptaszka”, którym powinien zaznaczyć zaraz jedno z nazwisk na liście — tej osoby, którą trzeba będzie rozpracować. Nie chodziło o trudności konkretnego wyboru, smutne było to, że ci ludzie — sądząc z tego, co o nich wiedział — byli naprawdę mu mili. Idealiści, których uczciwość porównywalna jest co najwyżej do ich naiwności… Niestety, było wręcz niemożliwe wytłumaczyć im, że w samym Lorien, w tym prawdziwym, a nie tym wytworzonym w ich młodzieńczych wyobrażeniach, jeśli można sądzić, ani wolnością, ani bezklasową społecznością nawet nie pachnie, i że owa „sprzedajna zgniła pseudodemokracja”, która ich na swoje nieszczęście wychowała, ma cały szereg zalet w porównaniu z teokratyczną dyktaturą.
Tak więc, szuka najbardziej sympatycznych i być może najbliższych mu duchowo ludzi w Umbarze.
Szuka ich, żeby zabić.
Jak to mawiał Haladdin? „Czy cel uświęca środki? Problem, w sumie, nierozwiązywalny”.
Umbarczycy jednogłośnie twierdzą, że człowiek, który nie widział Wielkiego Karnawału, nie widział niczego w swoim życiu; brzmi to może przesadnie bezapelacyjnie, ale taka opinia jest w pewnym sensie uzasadniona… Nie chodzi nawet o piękno nocnych fajerwerków i pochodów przebierańców, choć i te są wspaniałe. Niezmiernie ważne jest co innego. Druga niedziela czerwca to dzień, kiedy walą się wszystkie bariery społeczne: uliczne dziewki stają się szlachetnymi pannami z dobrych domów, a panienki — dziewkami, natomiast w parze komediantów, którzy na role odgrywają na ulicy scenki z życia słynących z tępoty górali Półwyspu, równie dobrze jeden może być senatorem, a drugi — członkiem gildii żebraków. To jest bowiem dzień, kiedy czas zaczyna się cofać, i każdy może wrócić do swej wspaniałej, lekkomyślnej młodości i posiąść ciepłe, czułe usta nieznajomej w czarnej maseczce, którą udało się porwać w tanecznym wirze. To dzień, kiedy grzechem jest bogacić się, a kraść — świństwem. Tego dnia wolno wszystko, prócz jednego — naruszać incognito partnera.
W tym sensie działania pary szlachetnych panów, którzy odłączyli się od owiniętego serpentynami korowodu oddalającego się przy akompaniamencie huku petard od skrzyżowania ulicy Latarniowej i Zaułka Miętowego, należy uznać za niegodne, choć działali oni w szlachetnym celu. Ci dwaj, jeden w różnokolorowym trykocie cyrkowego akrobaty, drugi cały obwieszony dzwoneczkami błazna, pochylili się nad leżącym na ziemi człowiekiem ubranym w granatowo-złoty płaszcz astrologa. Niezbyt umiejętnie usiłowali doprowadzić go do przytomności — „Hej, co tam?” — zdjąwszy z niego przy tym srebrną maskę. Wyczuwało się, że „ratownicy” sami ledwo utrzymują się na nogach.
Z zaułka wyfrunęło w ich kierunku stadko trzech dziewczyn w dominach różnego koloru.
— Kawalerowie, kawalerowie! — zaszczebiotały, klaszcząc w dłonie. — Akurat po jednym dla każdej! Zaklepuję sobie akrobatę! Pójdziesz ze mną, chłopczyku?
— Uważaj na zakrętach, koleżanko! — warknął nagabnięty. — Nie widzisz, że nasz koleś zupełnie wysiadł…
— Och, biedny… Przesadził, tak?
— A kto to wie. Niby zupełnie dobrze tańczył w korowodzie, i nagle ni stąd, ni zowąd — łup — i już „zdrewniały”. I wcale tak dużo nie pił…
— A może się ocknie, jak go pocałuję? — kokietowało niebieskie domino.
— Proszę bardzo, skarbie! — uśmiechnął się błazen. — Jak się zhaftuje to, wiadomo, ulży mu…
— Fuj, ale z ciebie… — obraziła się dziewczyna.
— Dobra, dziewczyny, nie obrażajcie się jak myszy na ser — ugodowo powiedział akrobata i twardą ręką objął bordowe domino nieco powyżej talii. Usłyszał za to namiętne: „Ach, bezczelny!” — Dziewczyny, jesteście wspaniale, kochamy was do szaleństwa, i tak dalej… Macie coś do wypicia? Szkoda. Zróbmy tak — wy ruszajcie po Miętowym na nadbrzeże, weźcie tam nurneńskiego dla całego towarzystwa… — z tymi słowami podał dziewczynie portmonetkę nabitą drobnymi srebrnymi monetami — … i, najważniejsze, zdobądźcie miejsca blisko kapeli. A my was dogonimy za jakieś pięć minut. Tylko odciągniemy tego zielonego pijusa tam na skwerek, niech się zdrzemnie na trawce… Ach, żeby go licho, przyczepił się…
A kiedy dziewczyny, stukając obcasikami po kocich łbach, zniknęły w przecznicy, błazen, jakby jeszcze nie wierząc samemu sobie, pokręcił głową i odetchnął:
— Uff! Już myślałem, że to koniec i przyjdzie im sprzedać kosę…
— Tak, wiadomo: jesteś miłośnikiem prostych i szybkich rozwiązań — mruknął akrobata. — Trzeba cię pilnować jak dziecka. A gdzie byśmy te trzy trupy ukryli? Nie pomyślałeś, prawda, mądralo?
— Nie pomyślałem — uczciwie rozłożył ręce błazen. — No to jak, panie szefie? Jedziemy dalej?
— Jasne. Ale — kosa, nie kosa, trza będzie za nimi potuptać… Nie wiadomo, co to za dziewuchy, chociaż na osłonę nie wyglądają. Ruszaj za nimi na nadbrzeże, a jakby co, zaraz z powrotem.
— A pan? Sam tu?
— Mancenilla nie zawodzi. Chłop się ocknie najwcześniej za godzinę. Narzuć mi go na grzbiet. — Akrobata przyklęknął na jedno kolano obok nieruchomego astrologa. — Te sto jardów jakoś poradzę sobie sam.
Astrolog wynurzał się ze swego narkotycznego oszołomienia wolno i z trudem; gdy tylko ujawnił pierwsze oznaki życia, ktoś zacisnął mu nozdrza i wlał do otwartych ust zawartość flakonika — stymulator na bazie coli. Czas naglił, należało spieszyć się z przesłuchaniem. Mężczyzna rozkaszlał się i otworzył oczy. Od pierwszego spojrzenia pojął gdzie się znajduje, zresztą — nie było to trudne… Pomieszczenie bez okien, ale raczej niski parter niż piwnica, dwaj ludzie w karnawałowych kostiumach — cyrkowego akrobaty i błazna. Zaraz… No tak, przecież tańczyli razem w jednym korowodzie, a potem — tak! — właśnie ten akrobata dał mu łyknąć wina ze szklanej manierki z wytłoczonymi na niej wesołymi dalekowschodnimi smokami… Wino było dobre, tylko po kilku łykach wycina w pień, a potem człowiek odzyskuje przytomność nie wiadomo gdzie, ręce ma przywiązane do podłokietników fotela, a na taborecie przed nim stoi blaszana miska z narzędziami, na widok których wszystkie wnętrzności jakby zanurzyły się w lodowatym śluzie… Ale o co chodzi? Przecież dobrze pamięta, że akrobata też łykał z tej samej butli… odtrutka? A, diabli, co to teraz za różnica… Ważne kim są… DSD? Czy może Nadmorska 12? Przeniósł wzrok na rozjaśniane purpurowymi rozbłyskami oblicze błazna, który rzeczowo gmerał w węglach wypełniających duży piecyk, i wzdrygnął się — i to tak, że niemal chwycił go skurcz mięśni grzbietu.
— Pan Algali, młodszy sekretarz MSZ, jeśli się nie mylę? — przerwał ciszę akrobata; siedział nieco dalej, uważnie przypatrując się swemu jeńcowi.
— Nie mylicie się. Z kim mam honor? — Ofiara opanowała się już i na zewnątrz nie ujawniała strachu, tylko zdziwienie.
— Moje imię nic panu nie powie. Reprezentuję Tajną Straż Odrodzonego Królestwa i mam nadzieję, że uda nam się nawiązać współpracę z panem. Tu otoczenie nie jest tak miłe jak na Nadmorskiej 12, ale piwnica nasza nie ustępuje specjalnie tamtej…
— Dziwnie pan werbuje agentów, słowo honoru — wzruszył ramionami Algali; w jego wzroku pokazała się na chwilę ulga. — Może już czas zrozumieć, że tu, na Południu, każdą rzecz można kupić, a to łatwiejsze niż odbieranie siłą. Chce mnie pan zwerbować do swojej siatki? Ależ, proszę bardzo! Po co zatem było urządzać ten kretyński spektakl?
— Spektakl nie jest taki głupi jak się panu wydaje. Przecież potrzebujemy nie dokumentów o sytuacji w Khandzie, do których ma pan dostęp w pracy, a czegoś zupełnie innego.
— Nie rozumiem… — Sekretarz uniósł brew.
— Może już dajmy sobie spokój z tymi wygłupami! Przecież już wszystko zrozumiałeś, jeśli nie jesteś durniem… Potrzebna nam jest elficka siatka, w której siedzisz: imiona, kontakty, hasła. No?!
— „Elficka siatka”? Czy wyście się koknary nawąchali? — prychnął Algali, chyba odrobinę za bardzo niedbale niż należałoby w jego sytuacji.
— Posłuchaj mnie teraz uważnie. Okropnie mi się nie chce sięgać do tego wszystkiego — akrobata szerokim gestem wskazał piecyk i miskę — okropnie… Są zatem dwa warianty, albo powiesz wszystko, co wiesz, po czym wracasz do domu i spokojnie pracujesz dla nas. Albo powiesz wszystko, ale już z naszą pomocą — znowu skinął na piecyk — i wtedy już stąd nie wyjdziesz. Twój wygląd — sam rozumiesz — mógłby porazić uczucia elfickich przyjaciół. Mnie się bardziej podoba pierwszy wariant, a tobie?
— Mnie też. Ale nie mam nic do powiedzenia i tak, i siak. Spudłowaliście. Po prostu nie jestem tym, kogo potrzebujecie.
— To twoje ostatnie słowo? Mam na myśli — ostatnie zanim zaczniemy?
— Tak. To pomyłka, nawet nie słyszałem o jakiejś elfickiej sieci.
— No i tu wpadłeś, chłopcze — głos akrobaty ociekał zadowolonym śmiechem. — Rozumiesz, gdybyś był zwyczajnym umbarskim urzędnikiem, to tłukłbyś się teraz w histerii z gębą zlaną smarkami, albo zacząłbyś tę siatkę tworzyć z głowy. My, oczywiście, łapalibyśmy ciebie na kłamstwie, ty byś zaczynał od nowa… Ale ty nawet nie próbujesz zyskać na czasie. Tak więc, nawet jeśli miałem jakieś wątpliwości, co do twojej osoby — to już ich nie mam. Masz jakieś kontrargumenty?
Algali milczał — nie miał co odpowiedzieć. A najważniejsze — spłynęła nań nie wiadomo skąd dziwna obojętność. Siła, za której cząstkę uważał siebie, przyszła mu na pomoc, poczuł niemal fizycznie jej obecność — jakby dotknięcie czułych matczynych dłoni: „Wytrzymaj, synku! Trzeba cierpieć, ale to nie potrwa długo, i nie będzie takie straszne… Nie bój się, jestem tu, z tobą!” I — dziwna sprawa — niewidzialną obecność tej siły wyczuł również akrobata; wystarczyło mu tylko jedno spojrzenie na obojętny uśmiech Algalego, by zrozumieć: koniec! Umknął, bydlak, przeciekł między palcami. Teraz już nie jest w jego władzy, można z nim robić co się chce — umrze i nie powie ani słowa. To się zdarza, nieczęsto, ale się zdarza… I wtedy po prostu uderzył w twarz przywiązanego do krzesła człowieka, wkładając w ten cios całą swą wściekłość:
— Ty gnoju, ty elficka szmato! — rzucił, przyznając się tym samym do porażki.
— „Elficka szmato”? Interesujące!
Nikt nawet nie zauważył, że przez drzwi przeniknął czwarty przebieraniec, w kostiumie zbója-masztanga. Zresztą, miecz masztanga miał cechy wyraźnie nie karnawałowe, a uderzenie rękojeści w skroń akrobaty natychmiast wyłączyło tamtego z dalszego ciągu wydarzeń. Błazen tymczasem zdołał odskoczyć w bok i obnażyć swoją klingę, ale mało co mu to pomogło: zbyt wielka była różnica w klasie szermierzy, tak więc gość potrzebował nie więcej niż dziesięciu sekund, by długim ukośnym cięciem otworzyć pierś błazna — tak, że trykająca we wszystkie strony krew chlapnęła też na astrologa. Starannie wytarłszy ostrze miecza podniesioną z podłogi szmatą, masztang przez chwilę przyglądał się z niezadowoleniem jeńcowi.
— Jeśli dobrze zrozumiałem, szlachetny panie, to ci chłopcy usiłowali przykleić pana do elfickiego podziemia. Czy nie tak?
— Nie rozumiem, o czym pan mówi. — Wymowa Algalego pozostawiała wiele do życzenia: obmacywał teraz językiem ruszające się zęby i usiłował oszacować straty.
— Do diaska, młodzieńcze, nie jestem durniem, który pyta czy należy pan do podziemia! Ja pytam, czego chcieli ludzie z Tajnej Straży Aragorna?
Algali milczał, usiłując rozeznać się w sytuacji. Wszystko to wyglądało na kiepski spektakl, gdzie odważny wybawiciel, „cały na biało”, wyskakuje z komina akurat w chwili, kiedy księżniczka już trafiła w owłosione łapska herszta zbójów, ale jeszcze nie straciła cnoty… Dokładniej — wyglądałoby, gdyby nie szereg okoliczności: miecz, którym masztang rozciął krępujące go rzemienie był prawdziwy, cios w pierś błazna — sądząc po odgłosie — również prawdziwy, a krew, której krople otarł Algali ze swego policzka, była rzeczywiście krwią, a nie sokiem z porzeczek… W sumie, wyglądało, że rzeczywiście niechcący trafił w jakieś obce machinacje. Cóż, gorzej niż było nie będzie.
— Przy okazji — jestem baron Tangorn. A pan jak ma na imię, chłopcze?
— Algali, młodszy sekretarz MSZ, do usług.
— Bardzo mi miło. Przeanalizujmy zatem położenie. Moje pojawienie się tu wygląda jak „fortepian w krzakach” — takie przypadki zdarzają się tylko w książkach, przez co wydaję się panu osobnikiem niewątpliwie podejrzanym…
— O, dlaczego. Jestem panu bardzo wdzięczny, baronie. — Algali aż przesadnie skłonił się przed wybawcą. — Gdyby nie pańska szlachetna interwencja, na pewno czekałby mnie dość fatalny koniec. Ci ludzie, uwierzy pan lub nie, wbili sobie do głowy, że przynależę do jakiejś elfickiej organizacji…
— No to teraz rozpatrzmy to z mojego punktu widzenia. Ja — proszę mi wybaczyć — założę, że moi gondorscy koledzy nie pomylili się… I proszę mi nie przerywać! — Tu w głosie masztanga wyraźnie zgrzytnął metal oficerskiego tonu. — Tak więc, przybyłem do Umbaru z Ithilien z misją specjalną: nawiązać kontakt z elfami i przekazać im pewną ważną informację — jasna sprawa, że nie za darmo. Niestety, o misji tej dowiedział się Aragorn, który zamierza przeszkodzić mi w przekazaniu tych informacji. Dla niego to też sprawa życia i śmierci. Jego Tajna Straż zaczęła na mnie polowanie. Trzeciego czerwca usiłowali ująć mnie w tawernie „Morski konik”, i od tamtej pory gramy ze sobą w kotka i myszkę po całym mieście. Co prawda, w trakcie zabawy myszka stała się skorpionem — te rozgrywki kosztowały ich siedmiu nieboszczyków a, licząc tego — niedbale skinął głową w stronę błazna — już ośmiu… Tak więc, dziś wieczorem w końcu wymacałem jeden z ich konspiracyjnych lokali, Latarniowa 4. Składam im rzecz jasna wizytę i co się ukazuje oczom moim? Ludzie z Tajnej Straży z oddaniem, zupełnie zapomniawszy o zewnętrznej ochronie willi, przepytują człowieka z jakoby elfickiej siatki — tej właśnie, której od dwóch tygodni szukam… Więc jak mój „fortepian w krzakach”? Który z naszych „przypadków” jest bardziej podejrzany?
— Hm, jeśli rozpatrywać je teoretycznie…
— Och, oczywiście, że teoretycznie! Przecież się umówiliśmy, że pańska przynależność do elfickiej siatki jest niczym innym jak tylko warunkowym założeniem… No więc, nie bacząc na to wszystko, jestem skłony uwierzyć w pańską opowieść. Jeśli mam być szczery, to po prostu nie mam wyboru. Najpierw musi się pan ukryć…
— Nawet mi nie w głowie! Mnie te wasze szpiegowskie gierki…
— Słuchaj, jesteś idiotą, czy co? Skoro już wpadłeś w oko ludzi z Nadmorskiej 12 to koniec, jesteś załatwiony! Udowodnisz im, że nie należysz do elfickiej siatki tylko umierając w torturach. Wtedy rozłożą ręce i powiedzą: „A to ci historia, pomyliliśmy się…” Nawet jeśli naprawdę nie jesteś w tej siatce, ani na jawie, ani we śnie — szukaj dziury, w której uda ci się ukryć, a mnie — zauważ — zupełnie nie interesują twoje problemy i nie mam zamiaru proponować własnych dziurek… Ale jeśli naprawdę jesteś z elfickiego podziemia, będziesz musiał po takim „cudownym uwolnieniu” długo i mętnie tłumaczyć się przed własną służbą bezpieczeństwa — czy jak tam się ona u was nazywa. Powiesz im po prostu: baron Tangorn z Ithilien szuka kontaktu z Elandarem…
— Pierwszy raz słyszę to imię.
— Nie dziwota — to nie twoja szarża. Tak więc, jeśli twoi przełożeni uznają, że sprawa jest godna uwagi, czekam na ciebie o siódmej wieczorem w piątki w restauracji „Zielona makrela”. Ale koniecznie przekaż, że nie będę rozmawiał z nikim innym tylko z Elandarem. Z płotkami nie zawieram umów.
A kiedy masztang wyprowadził astrologa na ganek willi, w noc przenicowaną wybuchami karnawałowych fajerwerków, zatrzymał swego podopiecznego i dodał jeszcze:
— Poczekaj. Po pierwsze, zapamiętaj dom, numer i całą resztę — to ci się przyda. Po drugie, kiedy uda mi się wyciągnąć z tego akrobaty, w jaki sposób Nadmorska 12 dopadła młodszego sekretarza MSZ Algalego, zapieczętuję te zeznania w kopercie, która czekać będzie na ciebie w Harmiańskiej Wólce, w domu mamuni Madino… No, ruszaj, chłopcze, a ja idę pogadać z naszym wspólnym znajomym, póki jeszcze węgle nie wygasły do końca…
Nie wyglądało jednak, by młodszy sekretarz poważnie przejął się ostrzeżeniami masztanga. Przez jakiś czas szwendał się po ciemnych ulicach, zapewne usiłując wykryć „ogon” — śmiechu warte, przy jego wprawie. Potem wszedł do baru „Spadająca gwiazda”, ulubionego miejsca wszelkiego rodzaju artystycznej i prawie artystycznej elity, gdzie zawsze było gwarno, a już tej nocy nie dało się nawet szpilki wetknąć. Tu, w świetle, od razu stało się widoczne, że przygoda kosztowała sekretarza trochę nerwów. Jedną z oznak były bardzo wyraźnie drżące ręce. Czekając przy kontuarze, aż barman zmiesza mu „Niezapominajkę” — skomplikowany koktajl z jedenastu komponentów — mechanicznie układał słupek z monet, ale palce nie słuchały go i słupek dwukrotnie się rozsypał. Barman, który zauważył te architektoniczne ćwiczenia, chrząknął, odstawił koktajl i oznajmił:
— Dam ci, chłopie, szklankę rumu — to ci prędzej pomoże…
Kilka godzin Algali spędził przy stoliku w kącie sali, nie rozmawiając z nikim, potem zamówił drugi koktajl, a następnie wyszedł na zewnątrz i ciasnymi uliczkami dotarł na zupełnie bezludny o tej godzinie most Spełnionych Życzeń. I zniknął.
Jeśli ktoś śledził Algalego, to pewnie w tym momencie powołałby się na siły nieczyste: przed chwilą był tu człowiek, a teraz nie ma… W zasadzie można wysnuć przypuszczenie, że skoczył do przepływającej pod mostem gondoli, ale most Spełnionych Życzeń ma prześwit trzydzieści stóp; urzędnicy MSZ raczej nie mają kwalifikacji do takich cyrkowych numerów, a i synchronizacja działań musiałaby być niesamowita. A poza tym, kto i jak by ją uzgodnił? Zresztą, inne warianty wyjaśnień były wcale nie mniej fantastyczne. Można też powiedzieć znacząco: „Elficka magia!”, ale i te słowa raczej niczego nie wyjaśniają. Krótko mówiąc, w jaki sposób Algali znalazł się w niepozornym rybackim domku na brzegu zalewu Barangarskiego pozostało zagadką.
Po kilku godzinach stał on na środku chaty, zupełnie nagi, rozłożywszy na boki ręce, z zamkniętymi oczami. Szczuplutka czarnowłosa dziewczyna, podobna trochę do smutnego ptaszka vivino, wolno, niemal nie dotykając go, przesuwała dłonie wzdłuż pleców Algalego. Zbadawszy w ten sposób całe jego ciało, dziewczyna pokręciła przecząco głową i rzekła:
— Czysty, żadnego magicznego pyłu.
— Dziękuję ci, malutka! — Człowiek, siedzący w kącie na wyschniętej baryłce, miał spokojną, ogorzałą twarz kapitana stojącego na mostku miotanego sztormem statku. — Zmęczona jesteś?
— Nie bardzo — usiłowała się uśmiechnąć, ale blady to był uśmiech.
— Odpocznij z godzinkę…
— Nie jestem zmęczona, naprawdę!
— Odpocznij, to rozkaz. Potem jeszcze raz sprawdzisz jego ubranie — każdą niteczkę. Obawiam się, że wsadzili mu gdzieś „wahadełko”… No, a co ty nam powiesz? — Odwrócił się do chłopaka w karnawałowym kostiumie nietoperza.
— Kontrobserwacja nie wykazała „ogona”, w każdym razie od „Spadającej gwiazdy” do mostu. Szedłem za nim, bo i tak musiałem odwiązać drabinkę sznurową, po której schodził do gondoli. Wszystko czyste.
— Były jakieś problemy?
— Żadnych. Jak tylko dostałem sygnał alarmu — koktajl „Niezapominajka” plus rozsypujący się słupek monet — uruchomiłem grupę osłonową. Barman przy drugim koktajlu przekazał mu, na którym słupku ma szukać drabinkę, i wszystko odbyło się gładko i cicho.
— Dobrze. Na razie jesteście wolni. A pan, Algali, proszę coś na siebie włożyć, siadać i opowiadać. Słucham was uważnie.
Odprowadziwszy wzrokiem oddalającego się po Latarniowej MSZ — owskiego sekretarza, człowiek, który przedstawił się jako baron Tangorn — rzeczywiście był to baron Tangorn — wrócił do budynku. Na półpiętrze wrzała praca: akrobata i błazen — żywi i zdrowi — starannie sprzątali pomieszczenia. Błazen już zdążył zdjąć zakrwawione ubranie, a także wyrzucić resztki wypełnionego świńską krwią pęcherza, który trzymał pod pachą, gdy rozciął go miecz barona. Krzywiąc się z bólu, zdejmował właśnie mithrilową kolczugę. Widząc Tangorna, ustawił się bokiem, żeby zademonstrować ogromny siniec.
— Szefie, jak pragnę podskoczyć — żebro mi złamałeś!
— Za te dungany, coś zarobił, można cierpieć. Jeśli to była aluzja do podwyżki — obejdziesz się smakiem.
— No wiesz?! Mogłeś delikatniej. Dźgnąć lekko i już, ale nie, ty musiałeś grzmotnąć z całej siły! A jakby kolczuga nie wytrzymała?
— Ale wytrzymała — obojętnie odparował baron. — Daj ją tu. Kolczuga została wcześniej pomalowana czarną emalią, tak więc nie różniła się w tej chwili na oko od starej mordorskiej kolczugi; w planach barona nie przewidywano wtajemniczania wspólników w sekrety jej wykonania.
— Inspektorze — zawołał akrobatę, starannie zmywającego krwawe plamy z oparcia krzesła — proszę nie zapomnieć odłożyć na miejsce piecyk.
— Baronie — odezwał się tamten rozdrażnionym tonem — nie należy mnie pouczać jak się zaciera ślady! — Po czym przypomniał znane powiedzonko o synku, co to uczy ojca dzieci robić, i o tym, że nie należy uprawiać miłości na nadbrzeżu Trzech Gwiazd, przede wszystkim dlatego, że widownia zadręczy parę swoimi głupimi radami.
— A gdzieście to wszystko zdobyli? — Tangorn pokręcił w dłoni złowieszczo wyglądające szczypce, wyjęte na chybił trafił ze sterty w misce.
— Kupiłem za trzy castamirki od targowego wyrwizęba wszystkie jego manele i dodałem co nieco z narzędzi ślusarskich. Zachlapałem trochę krwią i zupełnie dobrze wyszło, na oko się nie odróżni…
— Świetnie. Dzięki za współpracę — mówiąc to, podał Waddariemu i jego pomocnikowi po sakiewce ze złotem. — Ile jeszcze potrzebujecie czasu na sprzątanie? Dziesięć minut wystarczy? — Inspektor pomyślał chwilę i skinął głową. — Dobrze. Twój statek — baron zwrócił się do błazna — odpływa o świcie. Na tych ziemiach pięćdziesięciu dunganów wystarczy, żeby założyć jakąś gospodę czy zajazd, i na zawsze zapomnieć o Umbarze i o umbarskich wywiadowcach, prawda? Tylko nie radzę ci publikować memuarów o dzisiejszej nocy…
— A co to znaczy „publikować memuary”, szefie?
— To znaczy, że ktoś po pijaku zaczyna sypać opowieściami ze swego żywota. Albo, uważając się za mądrego, wysyła liścik na policję…
— Nie gadaj głupot, szefie! — obruszył się tamten. — Żebym ja kiedykolwiek brata wsypał?!
— I tak postępuj dalej. Pamiętaj: Kulawy Vittano jest mi coś winien i uważa mnie za swego krewniaka, tak więc, jakby co, dostanie cię nie tylko w Wendotenii, a nawet w Błogosławionych Królestwach.
— To mnie obraża, dowódco…
— Nie obrażam cię, tylko przestrzegam. Bo wiesz, ludzi czasem kusi takie coś — dwa razy skasować za tę samą robotę… No, żegnam was, orły. Powodzenia. Mam szczerą nadzieję, że się już nie spotkamy.
Powiedziawszy to, baron odwrócił się i ruszył ku drzwiom, ale zaraz zatrzymał się i stał kilka sekund, jakby niezdecydowany. Żeby zabrać się do tej pracy, która go czekała na górze, na pewno należało się przygotować.
Dom na Latarniowej 4 był naprawdę konspiracyjnym lokalem gondorskiej rezydentury, tyle że prawdziwi jego gospodarze, dwaj kaprale Tajnej Straży, nie brali udziału w opisanych powyżej wydarzeniach. Cały ten czas spędzili w salonie na górze — ze skrępowanymi rękoma i nogami, z kneblem w ustach. Kaprale zostali zaskoczeni w toku błyskawicznej operacji, zaplanowanej przez Waddariego oraz Tangorna i zrealizowanej przez mężczyznę o przezwisku Tłuczek, któremu bardzo zależało na zmianie klimatu. Trzeci wspólnik potrzebny był baronowi nie tylko z powodu swych zawodowych nawyków, ale również po to, by liczba porywaczy Algalego odpowiadała liczbie rzeczywistych mieszkańców Latarniowej 4. A ponieważ w toku inscenizacji jeden z porywaczy został „zabity” przez Tangorna, to teraz jeden z kaprali powinien rozstać się z życiem w ten właśnie sposób… „Zaiste, Świat jest Tekstem — pomyślał baron, pchnąwszy drzwi do salonu — i nie da się od tego uciec”.
— No to jak, poznajecie mnie? — Tangorn pozbył się maski i póki uwalniał swych jeńców z knebli, ci mogli dokładnie mu się przyjrzeć, porównując to co widzą z opisem operacyjnym. Sądząc z tego, jak zjeżyt się jeden i skamieniał drugi, było jasne, że go poznali, i niczego dobrego nie oczekują. — Pogadamy od serca, czy od razu siekać was na gulasz?
Ten, który się najpierw skulił, teraz wybuchnął przekleństwami — widać było, że rozpaczliwie stara się zagłuszyć swój strach. A drugi, to rzucało się w oczy, był człowiekiem opanowanym: patrzył przed siebie prosto i twardo, a potem rozkleił wargi i powiedział ostro, jakby jednym uderzeniem wbił gwóźdź:
— Rób swoje, gadzie! Ale pamiętaj, wcześniej czy później dopadniemy cię. I powiesimy za nogi, tak jak należy powiesić zdrajcę…
— Tak, pewnie tak się stanie… za jakiś czas — wzruszył ramionami baron, wyciągając z pochwy miecz. Teraz wybór był już jasny. — Tylko ciebie wśród „my” nie będzie, gwarantuję ci.
Mówiąc to, wbił klingę w pierś jeńca i natychmiast wyszarpnął. Krew trysnęła wspaniale… Przez te lata wojen „trzeci miecz Gondoru” poszlachtował w walkach wielu ludzi, ale nigdy jeszcze nie musiał z zimną krwią zarzynać bezbronnego i skrępowanego człowieka, niech nawet i śmiertelnego wroga. Zrozumiał, że wykonał jeszcze jeden krok poza tę rubież, spoza której nie ma powrotu, ale nie miał już wyboru. Jedyna rzecz, na jaką sobie pozwolił, to zadanie ciosu dokładnie w prawą górną część piersi: taka rana, jeśli chłopak przyjaźni się z Fartuną, może nie być śmiertelna. Trup, jako taki, baronowi nie był potrzebny — jednakże rana musiała być prawdziwa, by elfy nie nabrały podejrzeń, co do wiarygodności przedstawienia.
Gdy zaś, trzymając zakrwawiony miecz w ręku, odwrócił się do drugiego kaprala, ten spazmatycznie zaczął kopać związanymi nogami w podłogę, usiłując odsunąć się od oprawcy. „Pękł — jak by to określił Tłuczek — aż do samej dupy, a niby mówi się, że suma nie zależy od zmiany miejsc składowych… Zmienia się, i to jeszcze jak!” Tangorn musiał przerwać strumień jego wyznań, ponieważ wszystkie te wiadomości o sprawach i sprawkach Nadmorskiej 12 aż tak bardzo go w tej chwili nie interesowały.
— Dobrze. A od kiedy wasza siatka ma rozpracowywać elfickie podziemie?
— Ja o takim czymś nic nie słyszałem. Może inni…
— Jak to „nie słyszałem”? To po co elfa porywaliście?
— Jakiego elfa? — zgłupiał tamten.
— No, może nie elfa, ale człowieka z elfickiego podziemia… tego, którego dopiero co wypuściłem z waszej piwnicy.
— Ja… ja nie rozumiem! My nawet nie słyszeliśmy o żadnych elfach!
— Aha! — złowieszczo uśmiechnął się Tangorn. — Mam omamy, znaczy się… Czy może ktoś go wam podrzucił do piwnicy, co?
— Proszę posłuchać, opowiedziałem wszystko, co wiem. Jeśli wpadnę w ręce Marandila, to koniec ze mną. Po co miałbym kłamać?
— Przestań mi tu kręcić! Jeśli chcesz wiedzieć, to znalazłem tę waszą norę, obserwując chłopaka z elfickiego podziemia — Algalego, młodszego sekretarza MSZ-u. Tak więc na własne oczy widziałem, jak dwaj chłopcy w karnawałowych strojach poczęstowali go jakąś trucizną, a potem tu przywlekli. No to, postanowiłem złożyć wam wizytę… Czy może za tymi portierami kryje się jeszcze kilku waszych?
— Ależ nie, przysięgam! Nie porywaliśmy nikogo! — W oczach kaprala błysnęło szaleństwo, miał ku temu powody.
— Tak… Wydaje mi się, że wreszcie trafiłem na coś sensownego w tej stercie odpadków, które usiłujesz mi wcisnąć. Należy sądzić, że jest to wasza podstawowa operacja, i dla jej osłonięcia jesteście gotowi na każdą ofiarę… Tyle, że teraz właśnie zainteresowałem się tą historią na serio: nie myśl, że uda ci się umrzeć tak samo łatwo i szybko jak twojemu wspólnikowi! Wiesz, od czego zacznę?
Kapral należał do tych ludzi, którym ze strachu głowa zaczyna pracować lepiej niż w normalnych warunkach. Żeby uniknąć tego koszmaru, jaki obiecywał mu baron, błyskawicznie zmontował swoją wersję: że niby rzeczywiście schwytano młodszego sekretarza MSZ Algalego, działając według ustnego, nie potwierdzonego żadną dokumentacją polecenia Marandila… Tangorn na gorąco wyłapywał wszystkie chwiejne punkty w wersji kaprala, a ten natychmiast wprowadzał do swej opowieści odpowiednie korekty i trwało to tak długo, aż historia stała się logicznie podbudowana i wiarogodna. W rzeczywistości baron, zadając odpowiednie naprowadzające pytania, po prostu zmusił kaprala do zbudowania tej samej wersji, którą on opracował kilka dni wcześniej…
Kiedy opowieść została spisana na papierze — przy tym dwukrotnie — Tangorn związał go na nowo, zabrał żetony obu kaprali (gadatliwy nazywał się Arawan, o ten ostry — Morimir; zdejmując łańcuszek z jego szyi baron dotknął tętnicy szyjnej — puls, jak na razie, dawał się wyczuwać) i opuścił dom, odprowadzany przeraźliwymi wrzaskami swego rozmówcy: „Rozwiąż mnie! Pozwól mi uciec!” W planach barona leżało, by w łapy swoich kolesi z Nadmorskiej 12 trafił kapral możliwie późno, dlatego nie lenił się, odszukał posterunkowego, choć to niełatwe zadanie w noc karnawałową, i przekazał mu, że dom na Latarniowej 4 ma otwarte drzwi, a z wewnątrz dochodzą wołania o pomoc: „Nie wygląda to na żart, może ktoś po pijaku rozrabia?” Następnie zamknął w kopercie, przeznaczonej do Harmiańskiej Wólki, zeznania Arawana wraz z jego żetonem. Kopię zeznań jutro rano otrzyma konsul Odrodzonego Królestwa: niech sobie z Marandilem łamią głowy, co to ma znaczyć. Niepewność, jak powszechnie wiadomo, rodzi brak działania.
Na pokład „Latającej rybki” Tangorn wrócił dopiero o świcie i natychmiast zasnął kamiennym snem. Co miał zrobić — zrobił, teraz zostało mu tylko czekać. Zarzucona przynęta — prawdziwe imię jednego z przywódców podziemia — jest tak smakowita, że elfy po prostu nie mogą nie doprowadzić do spotkania: muszą przyjść, chociażby po to, by go sprzątnąć… Należy sądzić, że sprawdzenie tej historii zajmie elfom kilka dni, tak więc w „Zielonej makreli” powinien się pokazać dopiero w następny piątek, dwudziestego. Teraz zaś ma trochę czasu, by przemyśleć rozmowę z Elandarem, osłonę oraz trasy ucieczki.
— Rozmawiać będzie tylko z samym Elandarem, płotki go nie interesują…
— Zwariowaliście! — spojrzenie Wielkiego Magistra płonęło. — On nie może znać tego imienia, a zresztą, nikt poza Lorien nie może tego wiedzieć!
— Tym niemniej, tak to wygląda, mistrzu. Czy powinniśmy pakować się w kontakt z nim?
— Oczywiście. Tylko nie ty, a ja sam. Sprawa jest zbyt poważna. Albo rzeczywiście ma jakąś ważną informację — a wtedy należy ją zdobyć za wszelką cenę, albo nas prowokuje. W tym drugim przypadku należy go zlikwidować, póki nie jest za późno… Ile czasu potrzebuje pańska służba bezpieczeństwa, żeby sprawdzić tę dziwną historię z cudownym ocaleniem?
— Sądzę, że cztery dni wystarczy, mistrzu. W zasadzie, już w ten piątek można by pójść do „Zielonej makreli”.
— Jeszcze jedno. Ten Algali… Słyszał imię, którego znać nie powinien. Postarajcie się, żeby nie wypaplał tego nigdy i nikomu.
— Tak jest, mistrzu. — Szef służby bezpieczeństwa na sekundę odwrócił spojrzenie. — Jeśli uważa pan to za konieczne…
— Tak uważam. Ten chłopak został ujawniony i „zaświetlony” na całego. Niedługo zacznie na niego polować i Tajna Straż, i DSD, a my me mamy prawa narażać na ryzyko całego podziemia… Wiem, wiem, co pan sobie teraz pomyślał: „Gdyby chodziło nie o człowieka, a o elfa, to pewnie werdykt byłby inny…” Dobrze mówię?
— Wcale nie, mistrzu — odparł zapytany głosem bez emocji.
— Bezpieczeństwo organizacji jest najważniejsze, to podstawa wszystkiego. Chciałem tylko przypomnieć, że na kontakt z Tangornem powinien iść właśnie Algali, odebrać przesyłkę w Harmiańskiej Wólce — też on. Tak więc z tą akcją powinniśmy się powstrzymać przynajmniej do piątku…
„Tak — z pewną dumą pomyślał Wielki Magister — wspaniale ich wychowaliśmy, i to w ciągu niecałych dwóch lat. Wypowiadasz magiczne zdanie: »Jest takie słowo — trzeba!«, i nikt już o nic nie pyta. Kto by pomyślał, że ci humaniści i miłośnicy wolności będą gorliwie trzaskać obcasami i salutować, znajdując w tym głęboki sakralny sens, niedostępny ich słabym cywilnym umysłom… Zresztą, ten Algali to jeszcze ma szczęście. Przecież cała siatka to nieboszczycy, wszyscy co do jednego, tyle że on umrze szczęśliwy, przepełniony iluzjami i wiarą w jasną przyszłość, a pozostali przed śmiercią będą musieli napatrzeć się na dzieło swych rąk i zrozumieć, dla kogo przygotowali grunt…”
— Beka z gnojem!!! Na tych gondorskich niedorozwojach nie ma co polegać, ale gdzie pan był, Jakuzzi?
Zastępca dyrektora do spraw operacyjnych rzadko widywał szefa w takim stanie. Raport o nalocie Tangorna na Latarniową 4 doprowadził Almandina do najwyższego stopnia szału; przy tym dotarły przed chwilą od Aktinidisa, trzeciego zastępcy — wywiad polityczny — wiadomości o sytuacji w Minas Tirith, i też nie poprawiły mu humoru. — Czy pan przynajmniej rozumie, że ten psychol ze swoją wendettą, jak nie dziś, to jutro zabije Marandila, a wraz z nim całą operację „Sirocco”?!
— Obawiam się, że nie jest to żadna wendetta, a Tangorn wcale nie jest psycholem, tylko my nie możemy przeniknąć do sedna jego pomysłu. Może to brzmi fantastycznie, ale ten amator wygrywa stawkę po stawce! Można sądzić, że pomagają mu jakieś Siły Wyższe…
— Dobra tam! Niech pan przestanie bawić się w jakieś mistyczne rozważania! Co się dzieje z kapitanem?
— Jeśli baron chciał go złamać, to udało mu się całkowicie. A pisemne zeznania Arawana dobiły biedaka: przysięga, że nie wydawał żadnego rozkazu porwania Algalego, i że ani mu takie coś w głowie nie powstało. To jakieś szaleństwo! Może jakieś światło rzucą zeznania tego elfinara, gdy go odnajdziemy…
— Zostawcie Algalego w spokoju! — rzucił Almandii. — On nie ma wpływu na zagwarantowanie bezpieczeństwa pańskiego agenta Marandila. Jasne?
— Tak jest! — odparł oper.
Znowu wali łbem w tę samą ścianę. Dwa lata temu, kiedy położył na biurku pierwsze materiały o proelfickich organizacjach Umbaru, nakazano mu natychmiast zwinąć działania operacyjne wszczęte przeciwko tym ugrupowaniom i „zakonserwowanie” już wprowadzonych agentów. Od tego momentu dosłownie wszędzie natyka się na ślady tych konspiracyjnych struktur, jak na ślady mysich odchodów w starej komodzie, ale za każdym razem otrzymuje polecenie nie pchania swego psiego pyska w sekrety Wysokiej Polityki: „To jest po linii Aktinidisa”. Należy sądzić, że szefa wywiadu politycznego w podobnie wyszukany sposób informowano, że to jest „po linii Jakuzziego”, jednakże nie dało się tego sprawdzić poprzez jakieś prywatne konsultacje: tego typu kontakty między dwoma wicedyrektorami, tak samo jak inne podobnego typu kontakty między współpracownikami (poza tymi narzuconymi przez podporządkowanie służbowe) były kategorycznie zakazane Regulaminem Departamentu — karano to jako odstępstwo od umberto… „Dobra — zdecydował w pewnej chwili, odczuwając przy tym dziwną ulgę — pewnie Almandin ma jakieś swoje powody, niewidoczne z mojego stopnia dostępności — tajny strategiczny sojusz z elfami przeciwko Gondorowi, czy coś takiego… W końcu ja, wywiadowca, swoją robotę wykonałem, a dalej niech się męczy kierownictwo z analitykami pospołu. Jak mawiał niezapomniany Blacharz: »Ja mam wrzasnąć: Ku-ku-ry-ku!, a czy słońce wzejdzie, to już nie moja broszka…«”
— Jak pan uważa, Jakuzzi, czy kapitan może nadal działać?
— Jest całkowicie rozbity, to strzęp człowieka — jęczy i błaga, żebyśmy mu pozwolili natychmiast uciekać — tak jak się umawialiśmy…
— Właśnie! — i dyrektor trzasnął dłonią w poranny zaszyfrowany komunikat ze sztabu Carnero. — Marandil i tak nie zdoła już osłaniać tego, co się dzieje w zatoce Barangarskiej, jego podwładni nie są ślepi…
„»Podwładni nie są ślepi…« Czy to nie o mnie i elfach?” — poruszyła się myśl w głowie Jakuzziego, a on szybko wyrzucił ją z pamięci.
— A do tego kupa wpadek z trupami z lekkiej ręki tego ithilieńskiego awanturnika. Jak nie dziś, to jutro odbiorą kapitanowi oficerskie akselbanty i oddadzą pod sąd… Krótko mówiąc, natychmiast znajdźcie Tangorna i odizolujcie go za wszelką cenę, za wszelką — jasne? Jak się uda bez rozlewu krwi — wspaniale, jak nie — likwidujcie go w diabły, i pogrzebmy wreszcie tę sprawę! Teraz co do siatki Gondoru… Czy możemy po prostu zablokować ich łącza z Kontynentem, ale naprawdę wszystkie kanały? A potem utrzymać tę blokadę aż do drugiej dekady czerwca, kiedy zacznie się „Sirocco”?
— Sądzę, że tak. Zamkniemy szlaki lądowe przez Chewelgar, Maccarioni połączy się ze strażą przybrzeżną, a ci przejdą na alarmowy tryb służby.
— Tak. Teraz jeszcze jedno: skoro Tangorn jednak jest w mieście, to i Ichneumon, gdzieś tu się czai. Co wiemy na ten temat?
— Jak by to panu powiedzieć… Pojawił się pewien ślad, na razie bardzo mętny. Moi ludzie od kilku dni nie spuszczają z oka przyjaciółki Tangorna, Elwiss. Tak więc, wpadł nam w oko pewien drobny szczegół, niby nic takiego, ale…
Najbardziej banalne przedsięwzięcia — takie, na przykład, jak zwiększenie częstotliwości patrolowania — doprowadzają czasem do nieoczekiwanych wyników. Przeglądając rankiem dwudziestego codzienną paczkę komunikatów, Jakuzzi natknął się na raport straży przybrzeżnej: w nocy z dziewiętnastego na dwudziestego, podczas próby wejścia do zalewu Harmiańskiego przechwycona została feluka znanego przemytnika Wujaszka Sarrakesza „Latająca rybka”. Prócz samego szypra na pokładzie znajdowała się dwuosobowa załoga; ładownia była całkowicie pusta, tak więc nie było formalnych przesłanek do aresztowania, przed wieczorem trzeba będzie Sarrakesza wypuścić. W raporcie jednakże odnotowano, że „Latająca rybka” usiłowała ujść przed strażniczą galerą, niemal ocierając się o obfitujące w mielizny i rafy wybrzeże Półwyspu. Możliwe, pisali w podsumowaniu pogranicznicy, że na feluce był jeszcze jeden pasażer, który, korzystając z ciemności, skoczył za burtę i wpław przedostał się na brzeg.
Trudno powiedzieć, co w tej banalnej portowej historii przyciągnęło uwagę wicedyrektora DSD — najprawdopodobniej jakieś przeczucie… Wujaszek Sarrakesz, o ile pamiętał, związany jest z zamorro Kulawego Vittano i specjalizuje się w zakazanych przez prawo dostawach do Haradu stalowej broni w zamian za orzechy cola, sprowadzanie których jest z kolei zmonopolizowanym przywilejem Republiki. Cola — rzecz droga, i objętość zwrotnej kontrabandy zazwyczaj jest niewielka, nie więcej niż dziesięć worków; wyrzucić je za burtę, gdy tylko zaśmierdziało przypaloną sierścią to kwestia dwóch, trzech minut. Puste ładownie nie zdziwiły więc wicedyrektora. Dziwne było co innego: specjalnie tresowany policyjny pies naprawdę nie wyczuł na pokładzie zapachu coli, a to już zmuszało do poważnego rozważenia wersji strażników o nieznanym pasażerze. Kiedy indziej byłoby to zwyczajnym głupstwem, ale nie teraz, kiedy departament nadzwyczaj skrupulatnie przymykał wszystkie kanały łączności placówki z Nadmorskiej 12 i wyszukiwał gondorskich agentów z drużyny Ichneumona. Jakuzzi uważał, że w tej krytycznej dla kraju chwili skończyły się żarty — nakazał poddanie całej trójki schwytanych przemytników aktywnemu przesłuchaniu. Po kilku godzinach jeden z „bratanków” Sarrakesza pękł i opisał pasażera, który uciekł wpław. Opis wystarczył Jakuzziemu — bez trudu rozpoznał w nim barona Tangorna.
Rozpoznał — zaklął krótko, ale soczyście „z marynarskimi zawijasami”, ponieważ zrozumiał, że w najbliższym przewidywalnym czasie nie da się schwytać barona. Sarrakesz jest z Półwyspu, i zapewne Tangorna skierował do któregoś z rozlicznych górskich osiedli, do swoich krewniaków. Nawet gdyby ktoś wiedział, gdzie ukrył się baron, to co z tego — górale nigdy nie wydadzą zbiega policji. Prawo gościnności jest dla mieszkańców Półwyspu święte, targi o zdradę nie mają sensu, a żeby wyrwać barona siłą należy zmontować małą operację wojskową, a tej nikt nie zaaprobuje… Może wysłać w góry zabójców — ninjokwe? Jakby nie było innego wariantu, to jeszcze, ale… Dobrze, zaryzykujemy, poczekamy, niech baron wróci na Wyspy. W końcu po coś tu przybył ubiegłej nocy, mimo oczywistego niebezpieczeństwa, pchał się na „Latającej rybce” do zalewu. Na jakiś czas stracił łączność z przemytnikami Vittano, droga wodna do miasta została odcięta, a zablokowanie Długiej Grobli nie będzie problemem.
— Znajdźcie mi wszystko, co mamy o rodzinnych i przyjacielskich kontaktach Wujaszka Sarrakesza — zadysponował wicedyrektor, zawoławszy swego referenta. — Raczej nie mamy na niego specjalnego dossier, więc trzeba będzie przeczesać wszystkie materiały o zamorro Kulawego Vittano. Teraz druga sprawa: kto u nas zarządza siatką wśród górali Półwyspu — Rashua?
Orzech, pod którym urządzili postój, miał około dwustu lat, co najmniej. Jego korzenie utrzymywały spory kawałek gruntu na zboczu, nad ścieżką prowadzącą z Uguatalpy do przełęczy i jak się wydawało, radziły sobie z tym problemem znakomicie: wiosenne deszcze, nader obfite w tym roku, nie spowodowały tu ani osypisk, ani nowych wypłuczysk. Słaby wiaterek od czasu do czasu mierzwił rozległą koronę, a wtedy plamki słonecznego blasku bezszelestnie przesiąkały przez nią na kremowożółty dywan z opadłych liści, zalegający u podnóża pnia, między żyłami grubych korzeni. Tangorn z rozkoszą wyciągnął się na tym cudownym legowisku — w końcu dla jego zranionej nogi tutejsze ścieżki nie są łatwe — oparł się na lewym łokciu, i od razu wyczuł pod nim jakiś przedmiot. Gałązka? Kamyczek? Przez kilka sekund baron leniwie rozważał dylemat: rozgrzebywać tę stertę w poszukiwaniu uwierającego przedmiotu, czy przesunąć się nieco dalej. Rozejrzał się i przemieścił swoje ciało, gdyż poruszanie czy przesypywanie czegokolwiek tu wydało mu się świętokradztwem.
Otwierający się przed jego wzrokiem obraz przesycony był spokojem; nawet wodospad Uruapan, trzystustopowa ucieleśniona złość rzecznych bogów, schwytanych w pułapkę przez swych górskich braci, wydawał się z tej odległości po prostu sznurem srebrzystego haftu, wykonanym na ciemnozielonym suknie zalesionego zbocza. Nieco bardziej po prawej stronie, w centrum kompozycji wznosiły się nad mglistą przepaścią wieże klasztoru Uatapao — starodawny kandelabr z ciemnej miedzi, zaśniedziały szlachetną patyną bluszczu. „Ciekawa architektura-myślał Tangorn. — Wszystko, co swego czasu widziałem w Khandzie, wyglądało zupełnie inaczej. Zresztą, nie dziw: miejscowy wariant hakimiańskiej wiary bardzo się różni od khandyjskiej ortodoksji. A w większości górale jak byli, tak i pozostali barbarzyńcami. Dwa wieki temu przeszli na hakimiaństwo — najsurowszą i najbardziej fanatyczną ze światowych religii — i to tylko po to, by móc jeszcze w tej materii przeciwstawić się mięczakom, mieszkańcom Wysp, żałosnym robakom, które całe swoje życie zmienili w ciągły targ »sprzedaj-kup« i zawsze przedkładali wygodę nad honor, a zadośćuczynienie materialne nad wendettę”. W tym momencie leniwe rozmyślania barona zostały przerwane co najmniej bezceremonialnie, ponieważ towarzysz jego, który zdążył już opróżnić worek i rozłożyć na nim, jak na obrusie, jeszcze ciepły gliniany garnek z przygotowanym rano ryżem i bukłaczek z winem, odłożył nagle sztylet, którym strugał płatki twardego, zapieczonego z przyprawami mięsa w kolorze czerwonego witrażowego szkła, podniósł głowę i, nie odrywając wzroku od zakrętu ścieżki, niedbałym ruchem przyciągnął ku sobie leżącą obok kuszę.
Zresztą, tym razem był to fałszywy alarm. Kilka chwil później przechodzień siedział już z podwiniętymi nogami przy ich rozścielonym worku i wygłaszał toast — długi i skomplikowany, jak pętle pnącej się pod obłoki serpentyny. „Krewniak — przedstawionego Tangornowi, a ten tylko wzruszył ramionami, gdyż w tych górach wszyscy byli jakoś spokrewnieni, a jeśli nie spokrewnieni, to spowinowaceni lub, w najgorszym przypadku, zaprzyjaźnieni — z Irapuato, za tą doliną”. Następnie górale wszczęli długą, rzeczową rozmowę o widokach na urodzaj kukurydzy i o sposobach hartowania klingi, praktykowanych w Iguatalpie i Irapuato. Baron natomiast, którego udział w dyspucie ograniczał się do uprzejmych uśmiechów, zaczynał składać daninę miejscowemu winu — niewiarogodnie cierpkiemu i gęstemu, kryjącemu w swej bursztynowej głębi pomrugujące różowawe błyski — dokładnie jak pierwszy słoneczny odblask, kładący się na wilgotną od rosy ścianę z żółtawego muszlowca.
Wcześniej Tangorn nie doceniał tego wspaniałego trunku, czemu nie można się dziwić: wino to zupełnie nie nadaje się do transportu — ani w butlach, ani w beczkach. Tak więc wszystko, co się sprzedaje na dole, to nic innego jak podróbka. Tutejsze wino należy pić na miejscu, przez kilka pierwszych godzin po zaczerpnięciu dzbankiem na drewnianej rączce z pitosu, w którym brodziło. Porem można nim już tylko gasić pragnienie. Sarrakesz w czasie ich wymuszonego wylegiwania się na pokładzie „Latającej rybki” z przyjemnością wprowadzał barona w tajniki miejscowego winiarstwa: opowiadał jak winne grona miażdży się w drewnianych kadziach razem z kiściami (stąd bierze się owa niezwykła cierpkość tych win) i rowkami odprowadza do zakopanych w sadach pitosów, jak potem po raz pierwszy otwiera się naczynie, starannie zahaczywszy szpunt dwoma hakami i odwracając twarz, by wyrywający się stamtąd zwarty i żywiołowy winny zapach dzini nie uderzył w człowieka i nie doprowadził go do pomieszania zmysłów…
Większa część wspomnień starego przemytnika nie wyróżniała się szczególną uczuciowością. To był dość specyficzny świat, gdzie mężczyźni, będąc ciągle w pogotowiu, nie rozstają się z bronią, a odziane w czerń kobiety zmienione są w milczące cienie, zawsze przemykające pod najbardziej odległą od mężczyzny ścianą, gdzie malutkie okienka w grubych murach domów to w rzeczywistości strzelnice dla kusz, a najważniejszy produkt miejscowej ekonomiki to trupy, pojawiające się w wyniku nie kończącej się bezsensownej wendetty. Świat, gdzie czas się zatrzymał, a każdy krok jest przewidywalny na dziesiątki lat do przodu. Nic dziwnego, że radosny awanturnik Sarrakesz, wtedy noszący zupełnie inne imię, od dzieciństwa czuł się tam jak ciało obce. A tuż obok było morze, otwarte dla wszystkich i wszystkich ze sobą równające… Teraz, gdy twardą ręką kierował felukę przez spienione sztormowe wały, rycząc na zbyt powolną załogę: „R-ruszać się! R-r-ręka, noga, mózg na kilu!” każdy wiedział, że to jest człowiek na właściwym dla siebie miejscu. Właśnie dlatego wilk morski uparł się, gdy Tangorn postanowił dwudziestego pojawić się w mieście:
— Nawet nie myśl o tym! Wpadniemy, jak pragnę zawisnąć.
— Jutro muszę być w mieście.
— Posłuchaj mnie, dobry człowieku, przecież wynająłeś mnie nie jako gondoliera, żebym cię powoził po Kanale Obwodowym. Potrzebowałeś zawodowca, prawda? I skoro ten zawodowiec ci mówi: „Dzisiaj się nie przebijemy”, to tak właśnie jest.
— Ja muszę trafić do miasta — uparcie powtórzył baron. — Żebym zdechł!
— Na pewno trafisz, i to prosto do celi. Straż przybrzeżna dwa dni temu przeszła na tryb alarmowy, rozumiesz czy nie? Gardziel laguny jest zatkana tak, że nawet delfin nie przedostanie się niezauważony. Musimy przeczekać, w tym trybie oni sami długo nie wytrzymają. Przynajmniej do początku następnego tygodnia, żeby trochę księżyca ubyło.
Przez jakiś czas Tangorn zastanawiał się.
— Dobra. Jeśli wpadniemy, co ci grozi? Pół roku?
— Więzienie to betka, najważniejsze, że skonfiskują statek.
— A ile kosztuje ta twoja „Latająca rybka”?
— No, co najmniej trzydzieści dunganów.
— Świetnie. Kupuję ją, za pół setki. Przybijasz?
— Zwariowałeś — machnął ręką przemytnik.
— Może. Ale monety, jakimi płacę były bite nie w domu wariatów.
A potem wszystko poszło dokładnie tak, jak prorokował Sarrakesz. Gdy pięćdziesiąt sążni przed dziobem feluki wzbiła się w górę przenicowana promieniami księżyca fontanna — to doganiająca ich galera oddała strzał ostrzegawczy z katapulty — szyper, mrużąc oczy, ocenił dystans do wrzącej po lewej stronie kipieli, odwrócił się do barona i polecił:
— Wal za burtę! Do brzegu nie więcej niż jeden kabel, nic ci nie będzie. W osadzie Iguatalpa odszukasz mojego kuzyna Botaszaneanę i przesiedzisz u niego. Pięćdziesiąt dunganów oddasz jemu. No, skacz, uparciuchu…
„No i co na tym zyskałem — myślał baron — skacząc na łeb na szyję w tę aferę? Dobrze ludzie mówią: »krócej nie znaczy szybciej«, i tak straciłem tydzień. Dobra, mądry jestem teraz, po szkodzie…”
W tym momencie w rozmowie przy winie pojawiło się nowe słówko „algwasile”, i od tej pory Tangorn zaczął przysłuchiwać się bardziej niż uważnie.
Właściwie nie algwasile, a miejscy żandarmi, i dowodzi nimi nie wiejski korrehidor, a własny oficer. Dziewięcioro ludzi — oficer dziesiąty, pojawili się w Irapuato przedwczoraj. Jakoby pętają się w celu pojmania słynnego rozbójnika Uanaco, ale wykonują to zadanie jakoś dziwnie: patroli nie rozesłali, a szwendają się po domach i rozpytują — nie było aby we wsi obcych? A kto im, wyspiarskim szakalom, cokolwiek powie, nawet gdyby coś wiedział? A z innej strony, jakby się tak zastanowić, można ich zrozumieć: „walkę z rozbójnictwem”, jak tego chciało dowództwo, wykonują — i fajnie. W końcu oni też nie są ostatnimi durniami — za żebracze wynagrodzenie skakać po turniach i osypiskach, podstawiając czerep pod bełt kuszy, a ich kolesie w tym czasie strzygą karawany na Długiej Grobli…
Kiedy gość się pożegnał, towarzysz Tangorna, Cecorello, powiedział zamyślony:
— To ciebie łapią.
— Dokładnie — skinął głową Tangorn. — Czyżbyś szacował, czy nie lepiej by było oddać mnie w Irapuato?
— Zgłupiałeś?! Przecież jedliśmy chleb z jednego bochenka! — Góral zamilkł, a po chwili dodał: — Wiesz, ci na dole, zawsze o nas mówią, że my niby jesteśmy tępi, na żartach się nie znamy. Może tak i jest: tu mieszkają ludzie prości, i za taki żarcik łatwo mogą ci gardło rozpłatać… A poza tym — rozciągnął wargi w chytrym uśmiechu, zupełnie jak dziadek obiecujący wnukom pokazanie sztuczki z „odrywaniem kciuka” — za twoją głowę i tak nie dadzą więcej niż pięćdziesiąt dunganów, które jesteś winien naszej rodzinie. Lepiej już doprowadzę cię do miasta, jak umawialiśmy się, i uczciwie odbiorę swoje pieniążki, może być?
— Może być. A nie zastanawiałeś się nad jakimiś bocznymi ścieżkami?
— Tak. Do Irapuato nie da się wejść, więc i tak trzeba będzie dokoła…
— Dokoła… Wszystko jest poważniejsze, niż ci się wydaje. W Uahapanie pojawili się dziwni domokrążcy. Chodzą we czworo obwieszeni bronią od stóp do głów, a w Koalkoman trzy tygodnie przed czasem zjawił się poborca podatkowy z aigwasilami. Teraz zaś to — Irapuato… To mi się bardzo nie podoba.
— No tak… Uahapan, Koalkoman, Irapuato — otoczyli ze wszystkich stron. Chyba, że…
— Jeśli masz na myśli Guanohato — machnął ręką baron — możesz się nie łudzić. Tam na pewno już się ktoś pojawił: albo wędrowni cyrkowcy zabawiający publikę gaszeniem świecy bełtami swoich kusz, albo przecinający jataganami podrzuconą w powietrze pestkę moreli. Ale to niechby sobie było, gorsze jest coś innego. Otoczyli — masz rację — ze wszystkich stron, i tylko do naszej osady nikt nosa nie wściubia. Co by to mogło znaczyć?
— Może po prostu na razie tu jeszcze nie dotarli?
— Odpada. Do Uahapanu można przedostać się tylko przez Iguatalpę, prawda? Lepiej powiedz mi co innego. Jeśli taka drużyna pojawiłaby się w naszej wsi, mogliby mnie schwytać?
— W życiu! Przecież zwróciłeś naszą uwagę na przechodniów, uważamy na nich jak należy. Gdyby nawet setkę żandarmów przygnali, i tak bym cię zdążył wyprowadzić tyłami domów i ogrodami. A dalej są góry, szukaj wiatru w polu… Jak przyjdą z psami to mamy na nie tabakę z papryczką…
— Prawda. Oni to wiedzą nie gorzej, niż ja i ty. No to, po co to wszystko?
— Chcesz powiedzieć… — Góral zmrużył oczy i zacisnął ręce na rękojeści sztyletu tak, że kostki palców zbielały. — Chcesz powiedzieć, że zwąchali gdzie jesteś? W Iguatalpie?
— Na pewno. Jak — nieważne. To po pierwsze. A po drugie, to, co mi się naprawdę nie podoba to to, że strasznie nieporadnie się zachowują… Wydaje się, że wszyscy ci „domokrążcy”, „łowcy rozbójników” i „poborcy podatkowi” spletli dokoła nas coś na kształt zaciągającego się niewodu. Ale to tylko na oko niewód: tak naprawdę to jest to łańcuch naganiaczy, którzy hałasując i wrzeszcząc zapędzają zwierzynę na strzelców…
— Coś nie kumam…
— To bardzo proste. Oto na przykład usłyszałeś o żandarmach w Irapuato, o czym pomyślałeś w pierwszym momencie? Słusznie: o ścieżce. A teraz powiedz, czy bardzo trzeba być mądrym, żeby posadzić na tej ścieżce kilku kuszników w maskujących pelerynach?
Cecorello milczał długą chwilę, potem wykrztusił sakramentalne: „No to co robimy?”, oficjalnie uznając w ten sposób Tangorna za dowódcę.
— Myślimy — wzruszył ramionami baron. — A co najważniejsze, nie czynimy żadnych gwałtownych ruchów, bo tego właśnie od nas oczekują. Wiemy, że ci z Uahapan, Koalkoman i Irapuato to tylko „zaganiacze”. Teraz pomyślmy, gdzie czają się prawdziwi „strzelcy”, i jak można obok nich przemknąć.
„Tak więc — dedukował — zadanie standardowe: ponownie poluję na niejakiego barona Tangorna, szatyna około trzydziestu dwóch lat, typ nordycki, sześć stóp wzrostu, który to baron posiada jeszcze znak szczególny w postaci lekkiego utykania… Może to dziwne, ale zadanie nie jest prościutkie, jak się początkowo wydaje. Gdzie powinienem ustawić swoich »strzelców«? A przy okazji: skąd ich wziąć? Nie, to proste: muszą to być agenci operacyjni, którzy mogą go rozpoznać, i żebym tu nie widział żadnych bandziorów obwieszonych bronią na trzy strzały z łuku dokoła! Baron na pewno będzie przebrany i tak ucharakteryzowany, że rozpoznanie go nawet dla ludzi pamiętających jego twarz, nie będzie łatwym zadaniem. A czy dużo jest takich ludzi? Nie więcej niż tuzin, a najpewniej siedmiu, ośmiu. W końcu minęły cztery lata. Robimy tak — dzielimy ich na cztery zmiany, po sześć godzin pracy, bo potem oko się męczy… Nie jest to za dużo… Dzielić tę drużynę w ogóle nie ma sensu, trzeba ich zebrać w jedną pięść, ani włączyć do oddziału »strzelców«, ani do »zaganiaczy« absolutnie nie można. Gdy podzielimy. … Tfu! Czy ja zupełnie zgłupiałem?! Jak można ich pakować do »zaganiaczy« skoro — z góry to wiadomo — że ci nie spotkają się z baronem, jeśli nie jest zupełnym durniem, a i wcale nie muszą znać szczegółów operacji, tylko łażą po krzakach i hałasują… Znaczy, tak: przydatnych ludzi mam mało, dzielić ich nie mogę, muszę więc skoncentrować ich wszystkich… Oczywiście!”
— Będą na nas czekali na Długiej Grobli. Nie da się jej ominąć — poinformował baron pół godziny później siedzącego cicho i zastanawiającego się Cecorello. — A my przejdziemy przez nią takim sposobem…
— Zwariowałeś! — wykrztusił góral wysłuchawszy szczegółów jego planu.
— Mówiono mi już to wiele razy — rozłożył ręce baron. — Jeśli więc jestem wariatem, to szczęśliwym wariatem… Idziesz ze mną? Miej na uwadze, że nie będę cię długo prosił, gdyż — samemu będzie mi jeszcze łatwiej.
— Wszystko się zgadza, mistrzu. Ludzie z Nadmorskiej 12 rzeczywiście usiłowali go ująć w „Morskim koniku” i potem jeszcze raz — na placu Castamira. Dwa razy udało mu się im ujść. W „Koniku” — czworo zabitych, na Castamira — troje zarażonych trądem. Dość wysoka cena, według mnie, jak na osłonę jednorazowej dezinformującej operacji. Latarniowa 4 to rzeczywiście konspiracyjny lokal gondorskiej Tajnej Straży, i naprawdę dokonał na ten lokal nalotu: jeden z kaprali — mieszkańców tego lokalu, jest ciężko ranny mieczem w pierś, opowiadanie Algalego potwierdza leczący rannego lekarz. Żeton Tajnej Straży oryginalny, pismo owego Arawana dokładnie odpowiada temu z raportu na posterunku policji. A Algalego szuka obecnie cała gondorska siatka. Ryją nosami w ziemi jak krety… Słowem — nie wydaje się, żeby to była jakaś zmytka.
— Dlaczego więc nie pojawił się w „Zielonej makreli”?
— Może przyuważył pod knajpą naszych ludzi z grupy osłonowej i słusznie uznał, że złamaliśmy warunki umowy. Ale to w najlepszym przypadku, a w najgorszym — capnęli go ludzie Aragorna… Miejmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, mistrzu, i czekajmy następnego piątku, dwudziestego szóstego. A osłonę przyjdzie nam wycofać, gdyż w przeciwnym przypadku znowu nic z tego nie wyjdzie.
— Masz rację. Jedna rzecz jest jednak absolutnie pewna — nie może wyjść z „Zielonej makreli” o własnych siłach…
Ichneumon wolnym krokiem przemierzał korytarze konsulatu. Nie skradał się wzdłuż ścian jak błyskawiczny cień, a właśnie przemierzał — tak, że jego krokom towarzyszyło echo, rodzące się i zamierające w zakątkach śpiącego budynku, a naścienne lampiony co chwilę wychwytywały z półmroku czarny paradny mundur ze srebrnymi oficerskimi akselbantami na lewym ramieniu. Zresztą, Marandil od razu zrozumiał, że to tylko złudzenie powstałe z powodu niepewnego oświetlenia: w rzeczywistości porucznik był w cywilnym ubraniu, a „srebro” na jego piersi i ramieniu to po prostu plamy jakiejś białej pleśni… Nie, nie pleśni — to szron! Szron na ubraniu… Skąd miałby się wziąć? I w tej właśnie chwili twarz kapitana owiał słaby, ale wyraźny podmuch — jakby lodowate tchnienie grobowca. Języczki płomieni w kagankach zgodnie kiwnęły się, jakby potwierdzając, że to nie halucynacje, nie łudź się! Mury konsulatu, przekształconego w niezdobytą twierdzę, dwa pierścienie po psiemu wiernej ochrony, DSD z jego niedoścignionym systemem poszukiwań — wszystko nadaremno…
Można było fizycznie wyczuć grobowe zimno wiejące od zbliżającej się postaci, i chłód ten, trwale przytwierdził do podłogi podeszwy kapitańskich butów, od razu zmieniając paniczny wicher w jego głowie w gęstą galaretę: „No i koniec. Przecież od początku wiedziałeś, że tak to się właśnie skończy… Otrzymawszy zeznania Arawana, wiedziałeś już — kiedy, a teraz na dodatek wiesz — jak, i już…” Porucznik tymczasem na jego oczach zmieniał się w najprawdziwszego Ichneumona, który niespiesznie, nieco kołysząc się na boki, zbliża się do kobry — płaski trójkątny łeb z położonymi na głowie uszami, sam w jakiś sposób przypominający głowę węża, rubinowe koraliki oczu i śnieżnobiałe zęby pod nastroszonymi wąsami. A kobrą jest on, Marandil… Stara zmęczona kobra z wyłamanymi zębami jadowymi. Oto zaraz szczęki mangusty zewrą się na jego gardle, uderzą fontanny krwi z przebitych tętnic i zachrzęszczą koronki kości kręgosłupa… Cofnął się, na próżno osłaniając się rękami od zbliżającego się koszmaru, i nagle zwalił na plecy: zaczepił obcasem o brzeg dywanika.
Właśnie ból — upadając mocno uderzył się łokciem — uratował kapitana, przywracając go do rzeczywistości. Paniczny strach nie wiadomo dlaczego zmienił swoje właściwości — z paraliżującego stał się mobilizującym, i Marandil, błyskawicznie poderwawszy się na równe nogi, pobiegł mrocznym korytarzem, tak szybko, że przerywana linia szeregu lampek zlała się w ciągłą ognistą linię. Schody… na dół… skok przez poręcz na następny marsz schodów… jeszcze raz… Tu już powinien stać wartownik. Gdzież on jest? Korytarz prowadzący do gabinetu rezydenta… ochrona, gdzie jest cała ochrona, żeby ich licho?! A za plecami kroki — miarowe, jakby tnące na dokładne plasterki zwartą i grząską ciszę korytarza… Aaaa!!! Przecież to ślepy korytarz! Dokąd teraz, dokąd? Do gabinetu — nie ma wyboru… klucz… nie włazi do dziurki, gadzina! O, kretyn, przecież to od sejfu… Spokojnie, spokojnie… O, Wielki Aule, pomóż, ten diabelski zamek wiecznie się zacina… A kroki coraz bliżej i bliżej — jak padające lodowate krople na wygoloną głowę… A ciekawe, dlaczego nie biegnie? Zamknij się, idioto, nie wykracz! Spokojnie, przekręć… jest, w porządku!!!
Jak jaszczurka przemknął przez szczelinę nie do końca otwartych drzwi do gabinetu, naparł na nie całym ciałem i zdążył przekręcić klucz w tej samej chwili, kiedy kroki odmieńca dały się słyszeć na progu. Kapitan nie zapalał światła — nie miał na to sił. Dygocący i zlany potem usiadł na parkiecie na środku pokoju, w obszernym kwadracie księżycowego światła, przekreślonego kratą okna. Dziwna sprawa: racjonalnie myśląc, Marandil wiedział, że koszmarny prześladowca nigdzie się nie rozpłynął, ale tu, siedząc na tym posrebrzonym dywaniku, jakoś poczuł się bezpiecznie, jak podczas dziecinnej zabawy, kiedy wystarczy krzyknąć: „Zamawiam!” Roztargnione spojrzenie przemknęło po rysunku księżycowych cieni na podłodze, i dopiero wtedy domyślił się, że należy popatrzeć na okno. Domyślił się i niemal zawył ze strachu i rozpaczy.
Na zewnętrznym parapecie, prawie z nosem, na szybie, stał jakiś dziwnie przypominający hienę człowiek. Ten drugi odmieniec mógł z łatwością rozbić nogą szybę i wskoczyć do pokoju, ale nie ruszał się z miejsca i tylko patrzył na Marandila okrągłymi, blado fosforyzującymi oczami… Z tyłu natomiast, dał się słyszeć słaby metaliczny chrobot — to Ichneumon już się zajął zamkiem drzwi. „Dobrze, że klucz został w dziurce” — przemknęło przez głowę kapitana, i w tej samej sekundzie drzwiami wstrząsnęło straszliwe uderzenie. Obok zamka został wybity szarpany, owalny otwór o średnicy jakichś sześciu cali, przez który to otwór z korytarza wlała się struga mętnego światła. Struga ta niemal natychmiast „wyschła” do kilku promyków — otwór został czymś z zewnątrz zasłonięty — a potem nagle rozległ się szczęk zasuwy i drzwi gabinetu Stanęły otworem… Dopiero wtedy Marandil zrozumiał, że porucznik po prostu wywalił pięścią otwór w drzwiach, wsunął przezeń rękę i spokojnie przekręcił sterczący od wewnątrz klucz. Kapitan rzucił się do okna, obawiając się człowieka-hieny znacznie mniej niż Ichneumona, a wtedy z mrocznych kątów pokoju z bezszelestną gracją wynurzyła się kolejne para napastników — wilki.
Wywlekły go za nogi spod biurka, pod którym usiłował się schować, i stały teraz nad zdobyczą, szczerząc kły i nasycając powietrze ostrym zapachem psiej sierści, a ich oddechy były przesiąknięte „mięsnym” zapachem. On zaś, uświadomiwszy już sobie całkowitą nieodwracalność zapłaty za swoją zdradę, skowyczał na podłodze, spazmatycznie usiłując osłonić rękami gardło i pachwinę… A potem nagle wszystko się zmieniło, rozwiało… Podporządkowując się obojętnemu głosowi Ichneumona: „Kapitanie Marandil, w imieniu Jego Królewskiej Mości jesteś aresztowany. Kapralu, odbierzcie mu broń, żeton i klucze do sejfu. Do lochu go!”
Nie! Nie! Nie-e-e!!! To nieprawda, to nie może być… Każdemu to się mogło przydarzyć, ale nie jemu, nie kapitanowi Tajnej Straży Marandilowi, szefowi umbarskiej rezydentury! Ale oto już go wloką na dół po stromych wyszczerbionych stopniach, a on nagle przypomina sobie z przeraźliwą dokładnością, że stopni jest dwadzieścia, a czwarty od dołu jest mocno odłupiony, a potem, już w lochu, jednym ruchem wytrząsają go z ubrania i gołego wieszają za związane kciuki na haku wbitym w belkę sufitu… Wtedy pojawia się ponownie oblicze Ichneumona — oko w oko:
— Twoje układy z umbarskimi tajnymi służbami mnie nie interesują. Chcę wiedzieć, kto ci podsunął pomysł napuszczenia na naszą grupę elfów, skłócając ich podziemie z Tajną Strażą Jego Królewskiej Mości. Dla kogo z Minas Tirith pracujesz? Dla ludzi Arweny? Co ci wiadomo o misji barona Tangorna?
— Nic nie wiem, przysięgnę na co tylko chcesz! — chrypi, zwijając się z bólu wyszarpniętych stawów i świetnie rozumiejąc, że to tylko lekka rozgrzewka. — Nie wydawałem żadnych poleceń porwania tego Algalego. Arawan albo zwariował, albo pracował na własne konto…
— Proszę przystąpić, kapralu… Więc kto kazał ci „zaświetlić” mnie przed elfami?
Oprawcy znają się na rzeczy i bardzo dokładnie dozują ból, nie dając mu umknąć w prawdziwe omdlenie, a trwa to długo, nieskończenie długo… Potem wszystko się skończyło: zaiste wielka jest miłość Yalarów, i czułe dłonie Vaire unoszą go do najpewniejszego ze schronień — do mrocznych pokoi Mandosa.
Słoneczne promienie uderzały prosto w twarz Marandila — zbliżało się południe. Z jękiem poderwał ciężką jak z kamienia głowę — jakby wcale nie zaznał snu — ze zwiniętego w rulon, zastępującego poduszkę płaszcza, bezskutecznie usiłując ni to przełknąć, ni to odcharknąć ugrzęzły w zaschniętym gardle krzyk. Wypracowanym ruchem wyszukał stojącą obok kanapy nie dopitą butelkę rumu i, wyrwawszy zębami korek, łyknął obficie. Tak naprawdę, to alkohol już mu nie pomagał — żeby naprawdę dojść do siebie musiał niuchnąć koknary: przez tych kilka dni przerażenie wyżarło mu trzewia, zostawiając tylko żałosną, pomarszczoną otoczkę. Kapitan przestał wychodzić poza bramy konsulatu, a spał tylko w dzień, nie rozbierając się. Z jakiegoś powodu przekonał sam siebie, że Ichneumon przyjdzie po niego dokładnie o północy, jak w prześladujących go koszmarach.
Koszmary były wyrafinowane i różnorodne. Speckomando Ichneumona albo przenikało do wnętrza jego gabinetu niczym cienie — ninjokwe, albo pojawiało się jak zupełnie zwyczajne widma wprost z dużego ściennego zwierciadła wykonanego przez khandyjskich mistrzów — ocknąwszy się pewnego razu, rozbił je natychmiast na drobne kawałki. Czasem po prostu wyłamywali drzwi, jak zwyczajny oddział policji z wszelkimi możliwymi odznakami i dokumentami. Najbardziej jednak utkwił mu w pamięci ten sen, w którym napadły na niego cztery ogromne, wielkości psa, nietoperze. Nieuchwytne i zwinne ganiały kapitana po całym budynku i, złośliwie popiskując, chlastały go po głowie swymi skórzastymi skrzydłami, usiłując sięgnąć oczu. Dłonie, którymi osłaniał twarz, czubek głowy i szyję były już poszarpane na krwawy farsz ich małymi ostrymi kłami — i dopiero wtedy następował nieodmiennie fabularny koniec: „Kapitanie Marandil, w imieniu Jego Królewskiej Mości jesteś aresztowany. Kapralu, odbierzcie mu broń, żeton i klucze do sejfu. Do lochu go!”
— Panie sekretarzu! Panie sekretarzu, proszę się obudzić! — Dopiero teraz pojął, że obudził się nie sam z siebie. W drzwiach gabinetu stoi przestępujący z nogi na nogę łącznik. — Pilnie wzywa pana pan konsul.
„Pilnie wzywa” — to coś nowego. Otrzymawszy jakieś dziesięć dni temu w porannej poczcie przesyłkę z zeznaniami Arawana, Nadzwyczajny i Pełnomocny Konsul Odrodzonego Królestwa sir Eidred zażądał od rezydenta wyjaśnień. Otrzymawszy zaś zamiast tego żałosny bełkot w stylu: „To nie ja, i nic o tym nie wiem”, zaczął uciekać przed kapitanem jak przed zadżumionym, demonstracyjnie zerwawszy z nim wszelkie kontakty. Najgorsze zaś było to, że wersja wydarzeń, podyktowana Arawanowi przez Tangorna, wyglądała tak przekonująco, że Marandil zaczął wątpić we własny rozsądek: a może naprawdę sam wydał taki rozkaz, będąc w jakimś zamroczeniu umysłu? Przekonał sam siebie tak mocno, że zlikwidował rannego Morimira, bo mógłby po wyzdrowieniu potwierdzić polecenie porwania Algalego. Usunął go pospiesznie, niechlujnie, zostawiając wiele śladów i przez to odciął sobie wszelkie możliwości wycofania się. Marandil fizycznie odczuwał duszną pustkę, jaka tworzyła się wokół niego w całej siatce: podwładni, jak jeden mąż, unikali z nim nawet kontaktu wzrokowego, a w pomieszczeniach, do których wchodził, natychmiast zamierały wszelkie rozmowy. Rozumiał, że najwyższy czas uciekać, ale jeszcze bardziej bał się samotności w mieście. Została mu tylko wiara w skuteczność DSD, w wariant, w którym dobierze się on do Ichneumona wcześniej, niż ten do niego. Już nie wierzył natomiast w to, że własna ochrona zatrzyma porucznika, choć otrzymała taki rozkaz.
— Pali się, czy co? — rzucił ze złością do gońca, usiłując doprowadzić do porządku solidnie wymiętoszone podczas snu ubranie.
— Jakiegoś trupa znaleźli i powiadają, że to pana domena. Znaki szczególne: mnóstwo drobniutkich blizn na wargach…
Do gabinetu konsula Marandil niemal wbiegł i od razu został pochwycony pod pachy przez dwóch zajmujących pozycje przy drzwiach oberwańców w wysmarowanych błotem ubraniach. Sir Eidred stał nieopodal. W jego postawie i wyrazie twarzy dziwnie mieszały się znieważona arystokratyczna wyniosłość i służbowa uniżoność — czuło się, że Jego Ekscelencji dopiero co zaaplikowano legendarną lewatywę z trzech wiader terpentyny. W fotelu konsula zaś, założywszy nogę na nogę rozwalił się Ichneumon, we własnej osobie — tak samo wybrudzony jak jego podwładni.
— Kapitanie Marandil, w imieniu Jego Królewskiej Mości jesteś aresztowany. Kapralu, odbierzcie mu broń, żeton i klucze do sejfu. Do lochu go! — I, wstając, rzucił przez ramię: — A panu, panie konsulu, stanowczo radzę skopać tyłek dowódcy ochrony. W sumie to można do was przeniknąć na cztery sposoby, ale żeby wejścia do kanalizacji burzowej nie były przesłonięte kratami… Takie niedbalstwo nie mieści się w głowie! Tak więc, proszę się nie zdziwić, że pewnego ranka zauważy pan w ogrodzie konsulatu cygański tabor, a w westybulu kilku chrapiących włóczęgów…
Nie! Nie! Nie-e-e!!! To nieprawda, to nie może być… Każdemu to się moglo zdarzyć, ale nie jemu — kapitanowi Tajnej Straży Marandilowi, szefowi umbarskiej rezydentury! Ale oto już go wloką na dół po stromych wyszczerbionych stopniach, a on nagle przypomina sobie z przeraźliwa dokładnością, ze stopni jest dwadzieścia, a czwarty od dołu jest mocno odlupany, a potem, już w lochu, jednym ruchem wytrząsają go z ubrania i gołego wieszają za związane kciuki na haku wbitym w belkę sufitu… Wtedy pojawia się ponownie oblicze Ichneumona — oko w oko:
— Twoje układy z umbarskimi tajnymi służbami mnie nie interesują. Chce wiedzieć, kto ci podsunął pomysł napuszczenia na naszą grupę elfów, sklecając ich podziemie z Tajną Strażą Jego Królewskiej Mości. Dla kogo z Minas Tirith pracujesz? Dla ludzi Arweny? Co ci wiadomo o misji barona Tangorna?
— Nic nie wiem, przysięgnę na co tylko chcesz! — chrypi, zwijając się z bólu wyszarpniętych stawów i świetnie rozumiejąc, że to tylko lekka rozgrzewka. — Nie wydawałem żadnych poleceń porwania tego Algalego. Arawan albo zwariował, albo pracował na własne konto…
— Proszę przystąpić, kapralu… Więc kto kazał ci „zaswietlic” mnie przed elfami?
Oprawcy znają się na rzeczy i bardzo dokładnie dozują ból, nie dając wa umknąć w prawdziwe omdlenie, a trwa to długo, nieskończenie długo…
Potem wszystko się skończylo: zaiste wielka jest mitosc Yalarów, i czule dłonie Vaire unoszą go do najpewniejszego ze schronień — do mrocznych pokoi Mandosa…
Akurat „unoszą”… Doczekasz się!
— I nie miej, parszywcze, złudzeń, że zdechniesz zanim wyłożysz całą sprawę! Dla kogo ze świty Arweny pracujesz? Jak realizowana była łączność?
Nic się nie skończyło — wszystko dopiero się zaczynało…
Umbarska Długa Grobla nie znajduje się w wykazie dwunastu Cudów Świata — jak je wyliczył swego czasu w swej Historii Powszechnej Asch-Scharam, ale to chyba świadczy o specyfice smaku wielkiego Wendotenijczyka: przedkładał on nad budowle funkcjonalne i czasem olbrzymie, wyrafinowane świecidełka typu baraddurskiej wieżycy, czy Wiszącej Świątyni w Mendorze. Łączący od czterech wieków Półwysep z Wyspami nasyp, długi na siedemset sążni, wręcz porażał wyobraźnię każdego przybywającego do Umbaru: był szerszy od każdej z miejskich ulic i pozwalał rozminąć się dwóm karawanom bachtrianów. Właściwie po to właśnie był budowany — obecnie kupcy wożący po Trakcie Chewelgarskim towary z kontynentu i na kontynent nie musieli korzystać z przepraw promowych. Nie za darmo, rzecz jasna. Jak twierdziły złe języki, z tych srebrnych monet, które z kieszeni kupców do miejskiego skarbca wpłynęły przez cztery wieki, można by było usypać obok drugą taką groblę.
Przed masywnym budynkiem komory celnej, wznoszącym się przy wjeździe na groblę od strony Półwyspu, rozlokowało się całe miasteczko z pstrych namiotów i bambusowych szałasów. Tutaj kupiec, zmęczony pięciodniową podróżą po krętych serpentynach Traktu Chewelgarskiego, miał możliwość wydania swoich pieniędzy w przyjemniejszy niż w gabinecie celnika sposób. Ścielący się nad rusztami siwy szaszłykowy czad — nie wiadomo czy nie smaczniejszy od samych szaszłyków, dziewczyny o różnej barwie skóry i dowolnych gabarytach, nienatrętnie prezentowały swe wdzięki, do tego dochodzili magowie i prorocy, kusząco proponujący za jakąś nędzną pikkolę przepowiednię tyczącą przyszłych interesów, a za castamirkę pozbycie się raz i na zawsze wszelkiej konkurencji… Namolnie wzywali do miłosierdzia żebracy, penetrowali ubrania kieszonkowcy, z cyrkową zręcznością wciągali „jeleni” w swoje matactwa szulerzy i mistrzowie trzech kulek; tu również rzeczowo prowadzili swoje reketierskie interesy policjanci — wszak miejsce było dochodowe, nie da się ukryć… Powiadają, że pewien początkujący stróż porządku zupełnie na poważnie złożył na biurku swego przełożonego taki oto raport: „Odczuwając wielką potrzebę powiększenia dochodów z powodu urodzin trzeciego dziecka, proszę o przeniesienie na Długą Groblę choćby na krótko”. Słowem, taki Umbar w pomniejszeniu i w całej swej okazałości.
Dzisiejszego dnia kolejka posuwała się w iście żółwim tempie. Mało tego, że celnicy jakby usiłowali zdrzemnąć się na stojąco, co nie przeszkadzało im wsuwać nosy w każdy pakunek, to jeszcze powstał dodatkowy zator na grobli, gdzie budowlane ekipy zaczęty zmieniać bruk. Potężny czarnobrody przywódca jednej z karawan z Khandu już zrozumiał, że celnicy — oby ich poraził Wszechmogący dygawicą i ropiejącymi wrzodami! — tyle czasu zmitrężyli przy jego karawanie, że przed obiadem bachtriany już za skarby nie zdążą na Wyspy — co znaczy, że dzisiejszy dzień targowy poszedł osłu pod ogon. Dobra, co tam teraz się szarpać i puszczać bańki nosem… Wszystko to wola Wszechmogącego. Kazał więc pomocnikowi pilnować zwierząt i towaru, a sam, żeby zabić czas, poszedł poszwendać się po miasteczku namiotowym.
Posiliwszy się w jednej z jadłodajni — lagmana, trzy porcje wspaniałego szafranowego pilawu i talerz słodkich pierożków z suszonymi morelami — ruszył już z powrotem, ale zatrzymał się przed małym pomostem, gdzie wdzięcznie wyginała się oliwkowa tancerka, której za cały strój służyło kilka fruwających w powietrzu jedwabnych wstążek. Dwaj górale z Półwyspu pożerali ją oczami — poczynając od poruszających się w niedwuznaczny sposób bioder i matowo połyskującego brzucha. Przy tym rzecz jasna nie zapominali o spluwaniu od czasu do czasu, okazując w ten sposób obrzydzenie. „Tfu! Co ci miastowi w nich widzą? Ani brzuszeczka, ani tyłeczka”. Poza tym wymieniali między sobą uwagi co do moralnej postawy miejskich kobiet. Karawaniarz już szacował, ile go będzie kosztowała bliższa znajomość z tancerką w jej namiocie za pomostem, ale nagle pojawił się nie wiadomo skąd hakimiański prorok — owinięta w na poły przegniłe łachmany łysa mumia z płonącymi jak węgle oczami — który z miejsca zaczął miotać gromy na zebranych rozpustników „pożądliwie zapatrzonych w nierząd, czyniony przez upadłą siostrę naszą”. „Upadła siostra” miała to wszystko w baczeniu, ale kupiec szybciutko zwinął się na bok. „Niech go z tą drogą do Raju! Jeszcze rzuci jakiś urok…”
Baby jednak się chciało: pięć dni w drodze, nie żarty… Zresztą, co sobie za młodu żałować! Poszukał wzrokiem dokoła siebie i… proszę bardzo, dosłownie tuż obok, o dziesięć kroków, znalazł obiekt poszukiwań. Na pierwszy rzut oka dziewczę nie rzucało na kolana — chudziutka siedemnastolatka, na dodatek ozdobiona potężną, dobrze wyleżakowaną śliwą pod lewym okiem — ale doświadczone oko Khandy jeżyka doceniło walory jej figury i aż się oblizał: „No, to jest coś i to z czymś! A co do gęby, to jak wiadomo można ją w razie czego onucą zasłonić”.
— Nudzisz się, koleżanko?
— Spadaj — obojętnie warknęła tamta; głos miała nieco ochrypły, ale przyjemny. — Pomyliłeś się, wujku, ja nie z tego interesu.
— Akurat, nie z tego! Może nie dali ci dobrej ceny? Ja ci gwarantuję — wszystko będzie cacy… — I rechocząc, chwycił ją za rękę, niby żartując, ale za skarby świata się nie wyrwie.
Dziewczyna odpowiedziała krótką wiązanką, która mogłaby wywołać rumieniec na obliczu pirackiego kaperskiego bosmana, uwolniła — jednym dokładnym ruchem — swoją rękę z łapy kupca i szybko cofnęła się, w zaułek między połatanym namiotem i krzywym straganem z trzcinowych mat. Właściwie to nie było w tym żadnej specjalnej sztuki — po prostu należy się wyrywać w stronę opuszki kciuka trzymającego człowieka — ale za pierwszym razem taki numer robi niezłe wrażenie i prowadzi zazwyczaj, do słusznych wniosków. Ale nie dziś: napalony karawan-bashi, wściekły, że jakaś małoletnia szmata udaje niedotykalską, co sił runął w zaułek między namiotami za umykającą zdobyczą…
Nie minęła i minuta, gdy Khandyjczyk pojawił się ponownie na placu. Szedł teraz bardzo ostrożnie, jakby na paluszkach i, cichutko mrucząc z bólu, przyciskał do brzucha prawą rękę, starannie chroniąc ją lewą. No, chłopie, sam sobie jesteś winien, co tu jeszcze powiedzieć… Dla każdego opera DSD wybicie ze stawu kciuka sięgającej do niego ręki to jak splunąć. Każdy ci to zrobi, nawet żółtodziób — a dziewczyna nowicjuszką nie była. Nieco później Fea, bo pod takim imieniem znali ją koledzy z departamentu, wróciła do „swego” sektora placu, jednakże pechowy karawan-bashi raczej by już jej nie poznał, nawet gdyby zderzyli się nosami: dziwka zniknęła, a zamiast niej pojawił się chiopiec-nosiwoda, obdarty i umorusany, ale bez śladu sińca pod okiem — a wszak uwagę obserwatora zazwyczaj przyciągają takie właśnie „cechy”. Należy zauważyć, że wróciła na swój posterunek, akurat na czas: ślepy żebrak, siedzący tuż przy wjeździe na groblę, posępnie zawył: „Wspomóżcie, kto jak może, ludzie dobrzy!” zamiast poprzedniego: „Ludzie dobrzy, wspomóżcie, kto jak może!” Co oznaczało sygnał: „Do mnie!”
Cechy orientacyjne poszukiwanego — „Z północy, szatyn, sześć stóp wzrostu, oczy szare, trzydzieści dwa lata, ale wygląda młodziej, kuleje na prawą nogę…” — Fea oczywiście znała na pamięć, choć tym razem była zaprzęgnięta do operacji tylko jako zabezpieczenie, bezpośrednio podległe jednemu z rozpoznających ślepemu żebrakowi. O tym, że owym żebrakiem jest sam pierwszy zastępca DSD we własnej osobie, Fea nawet nie podejrzewała — jak również tego, że Jakuzzi został wczoraj uprzedzony z całą stanowczością, że jeśli pomysł z obławą na Tangorna nie zostanie zrealizowany w ciągu najbliższych trzech dni, to nie uda mu się wykręcić rezygnacją z munduru… Tnąc więc powietrze swym dźwięcznym: „A komu wody, zimnej wody z lodem?!”, dziewczyna zręcznie wkręciła się w tłum, usiłując z marszu odgadnąć, kto mianowicie ściągnął na siebie uwagę dowódcy.
Na groblę akurat wjeżdżał wóz z workami i, sądząc z wyglądu, była to kukurydza. Parę mułów prowadził na postronku wysoki i szczupły, dwudziestoośmio-, może trzydziestoletni góral, a odległość między jego malinowym fezem a brukiem wynosiła dokładnie sześć stóp. Co do reszty… Nawet jeśli pominąć chromanie, które mogło być taką samą przyciągającą jak jej siniec, cechą, to oczy miał zgoła nie szare. Worki… worki — to poważne, i właśnie z tego powodu baron z tego nie skorzysta. Przeskoczyć groblę w beczce, czy rulonie dywanu to kuszący ruch, ale tak już „zajeżdżony”, banalny i wielokrotnie wyśmiany, że właśnie ta operetkowość może skusić skłonnego do paradoksalnych decyzji Tangorna. Dlatego właśnie celnicy dziś pracują podwójnie starannie. Puszczono między nich plotkę, że, aby ukrócić łapownictwo, incognito pracują dziś na grobli specjalni inspektorzy ze Skarbu. Wszystkie natomiast powozy wieśniaków, poruszające się z powodu remontu bruku straszliwie wolno, kontroluje specjalnie wyszkolony pies.
Postawiwszy w ten sposób krzyżyk i na workach i na ich właścicielu, sokole spojrzenie Fei przemknęło po wcinającym się w kolejkę przy akompaniamencie krzyków w stylu: „Uwaga! Prawa wolna — bykowca chcesz skosztować?!” oddziale konnych żandarmów i ich połowu — sześciu skutych parami górali — i, przekonawszy się, że i tu panuje ład i porządek, przeniosła spojrzenie na inny obiekt… Ach to!
Pątnicy-hakimianie, wracający do miasta po Shawar-Shawanie tradycyjnej trzytygodniowej pielgrzymce do jednej ze swych górskich świątyń. Ze trzydziestu ludzi — twarze na znak pokory mieli zakryte kapturami włosiennic, a niemal połowa z nich to apoplektycy i kalecy, w tym też kulawi… Naprawdę, wspaniała maska. Nawet gdyby się udało rozpoznać barona, co i tak jest nierealne, to jak go wywlec z tłumu pątników? Siłą wydając polecenie ekipie remontującej drogę? Powstanie takie zamieszanie, że strach pomyśleć, a jutro w ogóle może dojść w mieście do rzezi między hakimianami i arkanami… Wywołać go na pobocze? Ale jak? Tak rozmyślając, omal nie przegapiła momentu, kiedy „jej” ślepiec wstał, ustępując swe wielce dochodowe miejsce innemu członkowi gildii żebraków i, postukując laską po kamieniach drogi, ruszył za pielgrzymami: znaczyło to, że rozpoznał Tangorna i jest całkowicie tego pewny. Kilka chwili później Fea z nosiwody stała się przewodnikiem. W pewnym oddaleniu za nimi maszerowali dwaj górale — ci sami, którzy wraz z pechowym karawan-bashim gapili się na tancerkę. Jednym z nich był Raszua — rezydent DSD na Półwyspie, a jeszcze dalej dziwne towarzystwo składające się z dwóch frantów o wyglądzie kryminalistów i śniętego celnika; nadeszła pora obiadu również dla brygady kamieniarzy — ci też ruszyli gęsiego do miasta. Zasadzka na grobli spełniła swe zadanie: Jakuzzi, może i stary koń, ale nie psuł bruzdy!
— Zuch z niego, dziewczyno. Znakomicie to wymyślił, chylę czoła… Jeśli mam być szczery, to prawdziwy uśmiech Fortuny, że potrafiłem go wykukać. Reszta naszych w ogóle nic nie zajarzyła. Szkoda, że nie gra w naszej drużynie…
W głosie wicedyrektora do spraw operacyjnych rozbrzmiała niemal czułość; cóż, zwycięstwo rodzi wielkoduszność, i samokrytycyzm. W jego pamięci pojawił się nagle stolik kawiarni na placu Castamira, powrócił smak nurneńskiego wypitego za sukces gondoliera, własny werdykt: „To rzeczywiście amator — wspaniały i fartowny: uda mu się raz, drugi, ale za trzecim skręci sobie kark…” Cóż, nadszedł właśnie ten trzeci raz: żadnemu człowiekowi Fortuna nie sprzyja w nieskończoność.
— A jak go pan poznał pod kapturem?
— Pod kapturem? Aaa… Uznałaś, że jest jednym z pielgrzymów?
— Przepraszam?
— Oczywiście, że nie. To aresztant, ten w parze z prawej strony. Twarz owinięta zakrwawioną szmatą, a kuleją wszyscy: kajdany to nie przelewki…
— Ale żandarmi…
— Żandarmi są najprawdziwsi na świecie. A on jest rzeczywiście aresztantem, na tym polega cały pomysł! Znakomite rozwiązanie, naprawdę kunsztowne… Nie rozdziawiaj tak ust i nie zatrzymuj się, bo ludzie na ciebie patrzą. Ucz się dziecko, póki żyją tacy mistrzowie… Nie mówię o sobie, a o nim.
Ale ja i tak nie rozumiem… To znaczy — nie wszystko rozumiem — przyznała Fea, ponieważ czuła, że dowódca jest we wspaniałym nastroju, i dlatego chętny do tłumaczenia.
— Obliczył wspaniale: sami żandarmi ściągną na siebie uwagę na pewno, bo zdobyczny mundur to standard maskowania. Ale ich zdobycz — jeśli żandarmi są prawdziwi — raczej nie. Więc stał się takim łupem. Jak — na razie nie wiem, a i nie jest to ważne: istnieje wiele możliwości. Mógł na przykład przyjść do Irapuato i wylać komuś pół kubka wina na mundur… Pewnie, stłukli do uczciwie, ale to pozwoliło mu zakryć rozbity pysk, a w nagrodę przeprowadzą go do miasta, i jeszcze ukryją na kilka miesięcy w najpewniejszym miejscu na świecie — w więzieniu. Nikt by go tam nie szukał, ani my, ani ludzie Aragorna. To dobry wariant, jeśli zamierzał gdzieś przeczekać. Przez przestępców może też skontaktować się z kimś ze swych ludzi — niechby i z Elwiss. Ci dadzą w łapę ile trzeba sędziemu albo więziennym władzom, i będzie na wolności za kilka dni… Tyle, że w moich planach nie leży zezwolenie na wylegiwanie się gdzieś na narach.
Idąc pięćdziesiąt jardów za żandarmami, a byli to naprawdę „polujący na rozbójników” z Irapuato, Jakuzzi i jego towarzyszka dotarli do budynku policyjnego zarządu portu. Tu aresztowani zostali podzieleni: czworo poprowadzono dalej, w kierunku widniejącego za Kanałem Obwodowym więzienia Ar-Khoran, a Tangorna i skutego z nim górala (w którym Raszua już rozpoznał niejakiego Cecerello, bratanka Sarrakesza), dowódca oddziału osobiście wprowadził do budynku policji. Odczekawszy dla porządku jakieś piętnaście minut, Jakuzzi również wszedł do wnętrza. Dyżurnemu, który zamierzał zagrodzić wejście dwóm obszarpańcom, podsunął pod nos żeton komisarza policji i oschłym głosem polecił, by go zaprowadzono do komendanta posterunku. Żeton schował w fałdy ubrania, gdzie spoczywała jeszcze cała sterta podobnych zmyłek — od inspektora posterunku celnego do kapitana flagowego służby inżynieryjnej Admiralicji, najważniejsze było nie pomylić się i pokazać odpowiednią w odpowiednim miejscu i chwili.
— Komisarz Rachmadjanian — przedstawił się, wchodząc do gabinetu. Jego właściciel, niechlujny grubas z obwisłymi policzkami, wyglądający na ożywioną karykaturę policyjnej szarży, wykonał niezbyt udaną próbę wyciągnięcia z fotela olbrzymiego zadu i przywitał gościa:
— Starszy inspektor Djezin. Proszę siadać, komisarzu. Czym mogę służyć? Przy okazji, czy dziewczyna, to pański współpracownik?
— Oczywiście.
Chłopięcy kamuflaż nie zmylił ani na sekundę Djezina. Jakuzzi, zresztą, i tak już oszacował po wielu szczegółach, że komendant posterunku jest z jednej strony wystarczająco sprytny, co nie było dziwne, gdyż Zarząd Portu to istna kopalnia złota, pretendentów na ten łakomy kąsek jest zawsze po dach, a z drugiej — prosty jak świński ogon i naiwny jak dziecko: na przykład, na biurku stoi zupełnie nie ukrywana butelka elfickiego wina, za którą w sklepiku „Kamień Elfów” na nadbrzeżu Trzech Gwiazd musiałby wyłożyć ze trzy swoje miesięczne pensje… „Zupełnie zbezczelnieli” — pomyślał ze złością Jakuzzi. W tym momencie jednak troska o czystość munduru umbarskiej policji w zakres obowiązków DSD, na szczęsne, nie wchodziła w grę.
— Mniej więcej pół godzinki temu do waszego posterunku dostarczono dwóch aresztowanych, górali… — zaczął, ale starszy inspektor energicznie zaprotestował:
— Pomylił się pan, komisarzu. Przez ostatnie kilka godzin nie dostarczano tu nikogo!
Ta odpowiedź była tak nieoczekiwana, że Jakuzzi zaczął wbijać grubasowi do głowy, że spór nie ma sensu, gdyż wszystko odbywało się przecież na jego oczach.
— To znaczy, że wydawało się panu, komisarzu — bezczelnie odpowiadał tamten, robiąc znak do podpierającego futrynę dyżurnego. — Posterunkowy potwierdzi: nie mamy żadnych aresztantów-górali, i nigdy nie mieliśmy!
— Nikt nas tu nie rozumie, dziewczyno — z goryczą pokiwał głową Jakuzzi. To było umówione hasło. Chwilę później wskazujący palec Fei, nabrawszy cech stalowego trzpienia, wbił się w podstawę szyi posterunkowego — dokładnie w dołek między obojczykami; krótko potem grube drzwi gabinetu zamknęły się od wewnątrz, odcinając starszego inspektora od jego snujących się po korytarzu podwładnych. Jakuzzi tymczasem przechwycił rękę Djezina, który chciał sięgnąć po broń, i lekko naciskając na przegub zmusił tamtego, prawie zadławionego własnym krzykiem, do rozlania się na fotelu. Rozejrzawszy się na boki, wicedyrektor do spraw operacyjnych zmiótł kantem dłoni szyjkę elfickiej butelki i doprowadził zemdlonego do przytomności, wylewając mu za kołnierz jej drogocenną zawartość, po czym uniósł biedaka za kołnierz i zapytał z ogromną serdecznością:
— Gdzie górale?
Grubas dygotał i pocił się, ale milczał. Nie było czasu na takt i umiar — za chwilę jego podwładni mogli wyważyć drzwi. Tak więc Jakuzzi zapytał krótko:
— Dziesięć sekund do namysłu. Potem zacznę liczyć do pięciu, a po każdej cyfrze będę ci łamał po jednym palcu. Na „sześć” poderżnę ci gardło tą oto brzytwą… Popatrz mi w oczy, czy ja wyglądam na żartownisia?
— Jesteście z tajnej służby? — cierpiętniczym szeptem wymamrotał siny ze strachu Djezin; widać było gołym okiem, że naszywki starszego inspektora dostał, nie podstawiając swej skóry pod ostrza bandyckich noży w melinach Harmiańskiej Wólki.
— Sześć sekund minęło. No?!
— Opowiem wszystko, wszystko, co wiem! Oni kazali mi zwolnić siebie…
— Kazali zwolnić?! — Jakuzziemu wydało się, że podłoga pokoju błyskawicznie ulatuje mu spod stóp, a w żołądku powstaje ohydne uczucie spadania w pustkę.
— Oni są ludźmi gondorskiego króla, z Tajnej Straży. Wykonywali misję na Półwyspie, ale górale ich rozszyfrowali i skazali na śmierć. Udało im się uciec, przez lasy dotarli do Irapuato, gdzie obecnie miejscy żandarmi robią obławę na Uanaco, a następnie polecili dowodzącemu operacją ewakuować ich do miasta pod postacią aresztowanych… A u nas, w zarządzie, kazali dać sobie jakieś miejskie ubranie i wyszli tylnym wyjściem. Powiedzieli jeszcze — tu cierpienie wykrzywiło mu twarz — że jeśli komuś wypaplę o tej historii, to znajdą mnie nawet na dnie morza, i w Błogosławionym Królestwie… Ja rozumiem, że oficjalna gondorska Tajna Straż nie jest dla nas władzą, ale… Jednym słowem, rozumiecie mnie…
— Kto wam powiedział, że to ludzie Aragorna?
— Jeden z nich jest wyraźnie z Północy, z Gondoru. Okazał żeton kaprala Tajnej Straży Jego Królewskiej Wysokości…
— Kapral Morimir albo kapral Arawan… — z trudem wykrztusił Jakuzzi, sam nie poznając swego głosu; to już nie zwykłe zaćmienie umysłu. Jak mógł zapomnieć o żetonach Tajnej Straży, które przejął Tangorn podczas napadu na Latarniową 4?
— Tak jest, kapral Morimir! To znaczy, że pan zna tych ludzi?
— Lepiej niż bym chciał. Kiedy ten Morimir się przebierał, nie zwróciliście uwagi, co ma w kieszeni?
— Pieniądze, tylko.
— Dużo tych pieniędzy?
— Jakieś dziesięć castamirek, i trochę drobniaków.
— Jakie ubranie im daliście?
Wicedyrektor do spraw operacyjnych mechanicznie kiwał głową, odnotowując jakimś skrawkiem świadomości dokładny opis szmat, w jakie wyposażył Djezin szanownych gości. Wszystko to nie miało już jednak znaczenia. Dziesięć castamirek… Odwrócił się do Fei.
— Wyjdziesz zaraz tylnym wyjściem, jak oni. Idź w lewo, w stronę Kanału Obwodowego, tam jest sklep Eruko. Może od razu tam kupią ubranie. Sklepik nie jest tani, ale dziesięć castamirek wystarczy. Gdyby nie, to idź po nadbrzeżu…
— Na Pchli Targ?
— Właśnie. Muszą się szybko przebrać. To nasza jedyna szansa. Działaj…
Ciężko usiadł na kamiennym parapecie przy posterunku policji, nie patrząc, wyciągnął dłoń — siedzący obok Raszua natychmiast włożył w nią manierkę z rumem — łyknął, i utkwił nieruchome spojrzenie w spływającym na zachód słońcu. W głowie miał kompletną pustkę. Oczywiście, za jakiś czas wpadną na trop Tangorna, ale jego osobiście to nie uratuje, gdyż termin, przydzielony mu przez Almandina, upływa za godzinę. Zresztą, nie czuł żadnej nienawiści do barona — to było uczciwa gra…
— Dowódco, mamy! — Fea pojawiła się przed nim, roześmiana, z błyszczącymi oczami, zdyszana — widać było, że biegła przez całą drogę. — Przebrali się w Eruko, tak jak pan powiedział, a teraz weszli do Morskiego Banku Kredytowego, który stoi po sąsiedzku.
To się nie mogło zdarzyć, ale się zdarzyło. Los tego dnia jakby postanowił zademonstrować, jak mało znaczą nasze własne wysiłki i umiejętności w porównaniu z jego kaprysami. „W końcu — myślał, spiesząc za Feą do Morskiego Banku, gdzie dziewczyna przewidująco zostawiła patrol w składzie trzech uliczników — przypłaciłem to tylko strachem. Odpukać w niemalowane… A baron… Tak, los się dziś od niego odwrócił, co się zowie: niby wszystko poszło wyśmienicie, aż się akcja prosiła do podręcznika Wskazówki do pracy operacyjnej, a tu…”
W tym czasie, gdy Tangorn i Cecorello, ubrani z nie rzucającą się w oczy elegancją, ponownie pojawili się na ulicy, wywiadowcy DSD upletli dokoła taką pajęczynę, że rozerwanie jej nie wchodziło w grę. Przyjaciele tymczasem trzykrotnie się ucałowali, jak to górale, a potem każdy ruszył w swoją stronę. Cel odwiedzin w banku wyjaśnił się dość szybko: jeden z agentów, władający kunsztem kieszonkowca ocenił, że Cecorello jest w tej chwili „nabity złotem jak wrześniowy pstrąg ikrą”. Jakuzzi polecił nie tracić czasu na górala — niech spada na wszystkie cztery strony świata — i skoncentrować się na obserwowaniu Tangorna. Akurat doszło wsparcie — rezerwowa grupa obserwacji zewnętrznej, i od tej chwili szansę barona stały się praktycznie zerowe: żaden samotnik nie poradzi sobie z organizacją — jeśli tylko jest to jakaś poważna organizacja.
Przez następne dwie godziny Tangorn odważnie i fachowo krążył po mieście — to ginąc w targowym tłumie, to ukrywając się w pustych, obfitujących w czyhające na nieostrożnych przechodniów echo przejściowych podwórkach, to niespodziewanie wskakując do wynajmowanych łodzi — jednakże nie tylko nie dał rady oderwać się, ale nawet nie wykrył „ogona”: DSD to nie gondorska rezydenrura, a zawodowcy najwyższej klasy… Tylko raz uspokojony już Jakuzzi, który trzymał się teraz na uboczu, tworząc coś na kształt sztabu operacji, otrzymał od Sił Wyższych pstryczka w nos — nie czuj się zbyt pewnie przed czasem! Obserwatorzy zameldowali, że baron, starannie sprawdziwszy swoje otoczenie, wszedł do „Zielonej makreli”. Czy iść za nim, ryzykując, że ktoś się „zaświetli”, czy po prostu czekać przy wyjściu?
— Tyły restauracji zajęte? — zapytał Jakuzzi tak na wszelki wypadek.
Oper tylko przełknął ślinę…
— Żeby was! — ryknął wicedyrektor, znowu czując, że spada w nicość. — Czy nie wiecie, że w tej cholernej „Makreli” okienko w ubikacji jest takie duże, że i byka można przez nie wyciągnąć? Wywalę z firmy, gamonie!
Wykrzykując ostatnie słowa, zdążył pomyśleć: „Jeśli Tangorn mimo wszystko przyuważył »ogon« i zdążył wejść do restauracyjnej ubikacji, to on, Jakuzzi, nikogo już nie wywali… „Jednak udało się Okazało się, że baron aktualnie spożywa treściwą kolację w wydzielonym gabinecie „Zielonej makreli” z dwoma szacownymi panami a jednym z nich jest zaginiony bez wieści sekretarz MSZ Algali.
— A jak, tak przy okazji, skończyła się historia z zerwanymi zaręczynami pańskiej kuzynki? — niedbale zapytał Tangorn, kiedy kolacja zbliżyła się do końca, i Algali, podporządkowując się niemal niewidocznemu skinieniu głowy swego towarzysza, porzucił ich i przeszedł z gabinetu do sali ogólnej.
— Niczym specjalnym. Linoel, jak mi się wydaje, przeżywa nowy romans… Nawiasem mówiąc, skoro zamierza pan porazić mnie swą znajomością lorieńskiej kroniki towarzyskiej, to efekt, muszę się przyznać raczej będzie odwrotny: nowina ta ma ze sto lat…
„Jeden-zero dla mnie — odnotował w myślach baron. — Gdyby tak nie było, to po co by się od razu pchał z ustawianiem mnie? Wychodzi, że te elfy są nie tak znowu mądre i przewidujące, jak się o nich mówi…” Na głos zaś powiedział, wzruszywszy przy tym ramionami:
— Po prostu chciałem się upewnić, że jest pan naprawdę Elandarem. W pańskich ustach rozbrzmiało imię „Linoel” i o to właśnie mi szło. Oczywiście, naiwne to, ale… — Uśmiechnął się nieśmiało. — A nie mógłby pan zdjąć tej półmaski?
— Proszę bardzo.
„No tak, rozmówca był niewątpliwie elfem: źrenice nie okrągłe a pionowe, kocie czy też gadzie. Można oczywiście zerknąć jeszcze na koniuszki jego uszu, ukryte w tej chwili pod włosami, ale szczególnej potrzeby nie ma… Cóż, jesteś u celu. »Przez omszałe lasy i burzliwe rzeki, przez grząskie bagna i śnieżne góry prowadziła droga rycerza, i doprowadził go zaczarowany puchar do wąwozu rzeki Uggun, gdzie zamiast ziemi pod stopami leżała spieczona szlaka, zamiast strumyków płynęła piekąca żółć, a zamiast zieleni rosło ziele ogłupiające i ziele rozdzierające. Tu właśnie zamieszkiwał jaskinię pod granitowymi głazami Smok…«. Co prawda, jeśli już sięgać do starożytnych ballad, to nie jesteś wcale odważnym rycerzem, a zwykłym cwanym giermkiem, który podkradł się do pieczary, by podrzucić do niej przynętę i od razu dać drapaka. Walczyć z wychodzącym na zewnątrz smokiem przyjdzie Haladdinowi, ale szansę będzie miał biedny konsyliarz tylko wtedy, gdy potwór pożre podrzuconą przez ciebie wcześniej przynętę: zalakowany list, wyjęty dwie godziny temu z sejfu Morskiego Banku, gdzie przechowywany był przez cały ten czas obok kolczugi z mithrilu i innych drobiazgów… Cóż, to co teraz robię jest aż do bólu nie rycerskie, ale mamy uwolnić świat od smoka, a nie trafić w szeregi szlachetnych postaci z dziecięcych bajek”.
— Mam nadzieję, że jest pan usatysfakcjonowany? — przerwał przeciągające się milczenie elf. W głębinie jego oczu niebieskawo-popielnym ogienkiem migotała kpina.
— Chyba tak. Nie znam Elandara osobiście, ale opis słowny, chyba, się zgadza… — To był czysty blef, ale, jak się wydawało, udany. Zresztą inne możliwości sprawdzenia już się wyczerpały. — A jeśli jest pan nie tym, za kogo się teraz podaje, to proszę mi uwierzyć — to najlepsza chwila, by wycofać się z gry… Sztuczka polega na tym, że wiadomości, jakie zamierzam panu przekazać, mogą kosztować głowę niektórych hierarchów Lorien, tak więc ci na pewno podejmą polowanie na posiadaczy sekretu, tak samo jak ludzie Aragorna na mnie. Syn klofoeli Eornis potrafi wykorzystać te informacje i pozostać przy życiu, ale elf stojący choćby o stopień niżej… Niebezpieczne wiadomości są niszczone wraz z posłańcami, kimkolwiek są, to pewnik. Zresztą, pan też powinien rozumieć, co to znaczy — zostać niechcący posiadaczem informacji nie przysługującej na swoim poziomie… — Z tymi słowami Tangorn wyraziście spojrzał w kierunku, w którym udał się Algali.
— Tak, ma pan rację — spokojnie skinął głową jego rozmówca, rzuciwszy również krótkie spojrzenie w tamtym kierunku. — Rzeczywiście jestem Elandar, a pan, baronie — skoro już jest panu znany wewnętrzny tytuł lady Eornis — rzeczywiście orientuje się w lorieńskiej kuchni. Obawiam się tylko, że przecenia pan moją rangę w elfickiej hierarchii…
— Wcale nie. Po prostu pan ma do odegrania tę samą rolę, co i ja: pośrednika. A informacja, jak pan zapewne już się domyślił, przeznaczona jest dla pańskiej matki. Powiem więcej: mam podstawy sądzić, że klofoela Eornis też nie jest końcowym ich adresatem.
— Ach tak… — Elandar zmrużył kocie oczy. — To znaczy, że Faramir zdobył dowody na to, że ktoś w Lorien poważnie skumał się z Aragornem i zamierza wykorzystać Odrodzone Królestwo jako kartę przetargową w swojej grze przeciwko Władczyni… I teraz książę Ithilien sądzi, że ta z wdzięczności zwróci mu tron Minas Tirith, czy tak?
— Powtarzam — jestem tylko pośrednikiem, i nie mam pełnomocnictw do powoływania się na jakiekolwiek imiona… Ale co, tak naprawdę, wydaje się panu nieprawdopodobne w tej konstrukcji?
— W zasadzie jest ona wielce prawdopodobna… powiedziałbym nawet, że przesadnie prawdopodobna. Po prostu panu osobiście, baronie, nie dowierzam ani na grosik, proszę o wybaczenie. Zbyt wiele wokół pana powstało hałasu… To, że polują na pana ludzie Aragorna, jest chyba prawdą — ale ma pan przy tym jakieś podejrzane szczęście: najpierw w „Morskim koniku”, potem w Castamirskiej kałuży… A już ta historia z uwolnieniem Algalego…
Kto może uwierzyć w taki zbieg okoliczności?
— Nie mam argumentów: historia jest rzeczywiście nieprawdopodobna — rozłożył ręce baron. — Czy to znaczy, że podejrzewa pan nadal w wydarzeniach na Latarniowej 4 moją inscenizację?
— Podejrzewałem do wczoraj — przyznał jakby nieco zły na siebie Elandar. — Ale wczoraj kapitan Marandil został aresztowany i złożył szczegółowe zeznania co do tego epizodu. Rzeczywiście kazał schwytać Algalego…
Tangorn musiał przywołać całe swe opanowanie, żeby nie rozdziawić szeroko ust. Zaiste: „Za dobrze — też niedobrze”.
— Drepczemy w miejscu, z całym szacunkiem — powiedział ostrym tonem, czując, że należy przejść do ataku. — W każdym przypadku nie pan będzie decydował — nie pański, za przeproszeniem, poziom… Mnie interesuje jedna sprawa: Czy dysponuje pan możliwością przekazania mojej informacji lady Eornis, ale tak, by nie dowiedział się o tym nikt inny w Lorien? Jeśli nie — rozmowa nie ma sensu. Będę szukał innych kanałów.
Elf w zamyśleniu pogładził dłonią leżącą na obrusie paczuszkę — wyraźnie szukał śladów magicznego oddziaływania. Tangorn wstrzymał oddech: „Smok podszedł do przynęty i zaczął ją ostrożnie obwąchiwać”. Tak naprawdę, to nie miał czego się obawiać — od strony fizycznej nie było się tu do czego przyczepić.
— Mam nadzieję — uśmiechnął się — że ma pan możliwość przekonania się o braku trucizn czy magicznych pułapek, nie otwierając przesyłki?
— Jakoś sobie poradzimy… Jednakże paczka — Elandar zważył ją w dłoni — ma z pół funta, i wewnątrz wyraźnie wyczuwam metal… dużo metalu. Co tu jest, prócz samego postania?
— Posłanie owinięte jest kilkoma warstwami srebrnej folii, by nie dało się go przeczytać z zewnątrz przy użyciu magii. — Elf ledwo dostrzegalnie skinął głową. — Zewnętrzne opakowanie to zgrzebnina, a w węzłach sznura, tam, gdzie są pieczęcie lakowe, wpleciono metalowe pierścienie. Nie da się otworzyć tej przesyłki bez śladu: nie da się też podgrzać i zdjąć laku, ponieważ zbyt głęboko wnikł we włókna zgrzebniny, ani starannie ściąć pieczęci cienkim rozgrzanym ostrzem, bo przeszkadza zawarty w niej pierścień. Tak pieczętuje się państwową pocztę w Khandzie — nie znam pewniejszego sposobu… Aha, są jeszcze dwa elementy asekuracji: węzły sznura, którymi są umocowane pierścienie, na pewno są nie znane żadnemu elfowi. Proszę popatrzeć. Z tymi słowami Tangorn szybko zawiązał kawałek szpagatu dokoła rękojeści noża do owoców i przekazał go Elandarowi. Ten przez kilka chwil usiłował wniknąć w sprytne sploty, ale potem, z wyraźnym niezadowoleniem, zaniechał prób.
— To jakiś tutejszy morski węzeł?
— Absolutnie nie. Po prostu elfy, z powodu swego skostnienia, zawsze wiążą cięciwę do łuku jednym jedynym sposobem, podczas gdy takich sposobów jest co najmniej trzy. To jeden z nich…
Elandar z rozdrażnieniem wsunął pakunek w zanadrze i ponownie zaczął przyglądać się węzłowi. Jakże to — wyższa rasa, a potyka się na takiej bzdurze… To boli! Tangorn zamarł, bojąc się uwierzyć własnym oczom. „Smok połknął przynętę…” Pożarł jednak, bydlę… Połknął, zżarł, schrumkał, wsunął! I w tym momencie elf, jakby czując tę radosną burzę myśli i uczuć, podniósł wzrok i uważnie przyjrzał się baronowi, a ten z przerażeniem poczuł, jak nieodparta siła wciąga go w bezdenne szczeliny źrenic Elandara, a zimne palce ze wstrętem zaczynają grzebać w zawartości jego duszy… „Nie wolno, nie wolno patrzeć w oczy smoka — przecież to wie każde dziecko”! I szarpnął się z całej siły do tyłu, jak szarpie się schwytany w potrzask lis, zostawiając w szczękach pułapki kawałki futra, krwawe mięso z odłamkami kości i postrzępione nici ścięgien. „Nic nie wiem. Jestem tylko pośrednikiem, tylko pośrednikiem, i nikim więcej!” Odczuwał straszliwy ból, wręcz fizyczny, a potem wszystko ustało — zdołał się uwolnić albo elf wypuścił go sam. Wtedy usłyszał głos Elandara — napływał falami, jakby ze snu:
— To, że nas nienawidzisz to drobiazg: polityka czasem sprowadza do jednego łoża jeszcze bardziej niechętnych sobie partnerów. Ale coś ukrywasz w związku z tą przesyłką, coś ważnego i niebezpiecznego, a to mi się naprawdę nie podoba. Może tam wewnątrz jest po prostu jakaś tutejsza państwowa tajemnica, na przykład receptura umbarskiego ognia albo mapy Admiralicji? A przy wyjściu złapią mnie za ręce tutejsi deesdesowcy, i wyląduję na galerach na jakie trzydzieści lat, albo i na szubienicy w Ar-Khoranie. Czas mamy, właściwie wojenny, do żartów nikt nie jest skłonny. Miło by było przyszyć mi paragraf o szpiegostwie, co?
— To nieprawda… — zaoponował niemrawo, nie mając sił otworzyć oczu; język się plątał, chciało mu się ni to rzygać, ni to po prostu zdechnąć… Ciekawe, czy tak się czuje zgwałcona kobieta?
— Nieprawda… — parsknął krótkim śmieszkiem elf. — Może i nieprawda. Ale od tego prezenciku i tak zajeżdża stęchlizną, głowę daję!
„A smok wcale nie chciał łykać przynęty, tylko leniwie skosztował ją i, powarkując, powlókł do swej jaskini — na wszelki wypadek. I tam sądzone jej było zginąć — wśród strzępów kolczug tych rycerzy, którzy mieli odwagę rzucić potworowi wyzwanie, wśród książęcych koron i złotych monstrancji zburzonych przezeń miast, i szkieletów zabitych dziewczyn…” Wszystko się skończyło, zrozumiał Tangorn; przegrał tę walkę, najważniejszą walkę w życiu. Eru jest świadkiem, że zrobił wszystko, co w ludzkiej mocy, ale w ostatniej chwili Fortuna odwróciła się od niego… Od niego i Haladdina. Czy to oznacza, iż pomylił się, sądząc na początku, że ich misja nie jest miła Siłom Wyższym?
Tymczasem do gabinetu powrócił Algali — czas było się zbierać. Elandar, ponownie stał się szlachetnym wykształconym dżentelmenem, bawił swych rozmówców nowymi anegdotkami, ponarzekał na sprawy zmuszające go do opuszczenia tej czarującej kompanii.
— Ależ nie, baronie, nie trzeba mnie odprowadzać, w żadnym wypadku. Proszę raczej ponudzić się jeszcze trochę z przemiłym naszym Algalim, przez jakieś dziesięć minut.
Na pożegnanie napełnił kielichy z płaskiej srebrnej manierki.
— Za nasze powodzenie, baronie! To jest prawdziwe elfickie wino, a nie ta taniocha, którą sprzedają w „Kamieniu Elfów”, proszę mi wierzyć. — Następnie duszkiem wypił gęsty rubinowy płyn nałożył na twarz półmaskę i skierował się do wyjścia.
Przez kilka minut Tangorn i Algali siedzieli w milczeniu naprzeciwko siebie, a ich nie tknięte kieliszki stały między nimi jak słupy graniczne. „Najdroższy nasz Elandar asekuruje się, żebym przypadkiem nie wyskoczył za nim na ulicę i nie przyczepił się do niego — leniwie myślał baron. — Ciekawe, czy wie nasz kolega młodszy sekretarz, że gdybym tylko chciał mógłbym migiem wydostać się z tej »Makreli« przez okienko w toalecie? Może wie, ale raczej nie… Zresztą, co mi tam. To już mi niepotrzebne”.
„A z tobą okrutnie i podle zażartowałem, chłopcze — pomyślał nagle, napotkawszy naiwne spojrzenie »nosiciela informacji nie swojego poziomu«. — Może dlatego odwróciły się ode mnie Siły Wyższe? Odwróciły się i wyszło, że w całym tym niezmywalnym gównie kąpałem się i z tobą, i z tym chłopakiem na Latarniowej 4 zupełnie niepotrzebnie. Ja żartowałem sobie z ciebie, a one ze mnie. Wszystko się zgadza — bogowie zawsze śmieją się ostatni…”
— Wiesz co, jeszcze sobie tu trochę posiedzę, a ty — jeśli drogie ci twe życie — spadaj stąd z szybkością wiatru: twoi kolesie elfy wydały na ciebie wyrok śmierci. Radzę ci, żebyś skorzystał z okienka w toalecie. Człowiek twojej budowy wylezie przez nie bez problemów.
— Nawet gdybym panu uwierzył — z pogardą w głosie odparł młodzieniec — i tak nie przyjąłbym wybawienia od śmierci z pańskich rąk.
— Tak? A to dlaczego?
— Dlatego, że jest pan wrogiem. Walczy pan po stronie Sił Mroku, tak więc każde pańskie słowo to kłamstwo, a każdy czyn — zło.
— Mylisz się, chłopcze — westchnął Tangorn. — Nie jestem po stronie ciemnych i nie jestem po stronie jasnych. Ja, skoro już o tym mówimy, jestem po stronie różnokolorowych.
— Nie ma takiej strony, baronie — odciął Algali, a w jego spojrzeniu zapłonął ogień. — Nastanie Bitwa Bitew, Dagor-Dagorad, i każdy — słyszy pan, każdy! — będzie musiał dokonać wyboru między Światłem i Mrokiem. I kto nie jest z nami, jest przeciwko nam…
— Kłamiesz. Taka strona istnieje, niewątpliwie istnieje! — Tangorn już się nie uśmiechał. — Jeśli o coś walczę to o to, by miły waszym sercom Dagor-Dagorad w ogóle nie nastał. Walczę o prawo różnokolorowych do pozostawania różnokolorowymi, bez wplątywania się w tę waszą „powszechną mobilizację”. A co do Światła i Mroku… Siły Światła, jak rozumiem, ucieleśnia twój władca?
— Nie jest władcą, a Mentorem!
— Niech i tak będzie. No to teraz popatrz sobie tutaj. — Z tymi słowami wyjął z kieszeni biały, podobny do kwarcu kamyczek na srebrnym łańcuszku. — To jest elficki wykrywacz trucizn. Widziałeś już coś takiego?
Wkładany do kielichów z elfickim winem kamyczek za każdym razem zaczynał jarzyć się złowieszczym fioletowym światłem.
— Sądząc po barwie, to trucizna powinna zadziałać za jakieś pól godziny… Zgoda, jestem wrogiem, o mnie nie mówmy, ale serwowanie trucizny własnemu uczniowi? Jak to się ma do tradycji Sił Światła?
I tu zdarzyło się coś, czego Tangorn nie przewidywał. Algali chwycił bliższy kielich, błyskawicznie uniósł do ust i, nim baron zdążył przechwycić jego rękę, wypił wszystko co do kropelki.
— Łżesz! — Twarz młodzieńca stała się blada i natchniona, przepełniona jakimś nieziemskim zachwytem. — A jeśli nawet nie, to co z tego: tak widocznie trzeba dla sprawy. Dla Naszej Sprawy…
— Dziękuję ci, chłopcze — pokiwał głową baron po chwili oszołomienia. — Nawet nie wiesz, jak mi pomogłeś…
Nie żegnając się, ruszył do wyjścia, a na progu odwrócił się i rzucił spojrzenie na skazanego fanatyka: „Strach pomyśleć, co się stanie ze Sródziemiem, jeśli te dzieciaki będą górą. Może nie najlepiej rozegrałem swoją partię, ale przynajmniej grałem w dobrej drużynie”.
Jakuzziemu wystarczyło hartu, by nie kręcić się osobiście przed wejściem do „Zielonej makreli” — zaufał specom z grupy obserwacji zewnętrznej. Ani faktu kontaktów Tangorna z elfickim podziemiem, ani personalia jego rozmówcy aktualnie nie interesowały wicedyrektora DSD. I na to przyjdzie czas. Wiedział, że i los Republiki i jego własny całkowicie zależą od jednego drobiazgu — dokąd uda się baron po wyjściu z „Zielonej makreli”: na prawo, czy na lewo, do portu czy Nowego Miasta. Wiedział to, ale sam nie miał na nic wpływu, dlatego więc modlił się do wszystkich znanych sobie bogów: Jedynego, Słonecznego, Nienazwanego, nawet do Eru Iluyatara północnych barbarzyńców i Wielkiego Smoka Udugwu, gdyż co mu jeszcze pozostało? I gdy w końcu usłyszał: „Obiekt wyszedł z restauracji, kieruje się w stronę Nowego Miasta”, pierwszą jego wyraźną myślą było: „Ciekawe, który z nich wysłuchał moich modlitw? A może, Bóg jest naprawdę jeden — po prostu w różnych krajach i narodach ma różne »operacyjne pseudonimy« i »legendy osłaniające«?”
— Ulice są puste. — W głosie składającego meldunek dowódcy grupy obserwacji zewnętrznej rozbrzmiewała troska. — A obiekt jest wyjątkowo ostrożny. Strasznie trudno będzie go prowadzić…
— …a co najważniejsze, wcale nie trzeba — roześmiawszy się, dokończył Jakuzzi. Teraz już czuł zdecydowanie, że Fortuna jest po jego stronie; przeczucie zwycięstwa, słodsze nawet od samego zwycięstwa, przepełniało go, wypływało na zewnątrz pienistymi bryzgami nurneńskiego wina. — Zdejmujcie obserwację, całkowicie. Grupa przejęcia — działać według wariantu drugiego.
Z tej nocy Jaspisowa była pusta, ale nawyk sprawdzania zakotwiczył się w jego świadomości na trwałe. „Zresztą — uśmiechnął się w duchu Tangorn — jeśli naprawdę ktoś mnie obserwuje, to nie zazdroszczę śledziom: to nie port z jego odwiecznym, nigdy nie zamierającym skupiskiem ludzkim, a szacowna arystokratyczna dzielnica, na ulicach której po zapadnięciu zmroku pozostaje tylko tylu ludzi, ile na oświetlającym ją księżycu… Chociaż, jeśli się zastanowić, komu teraz jest potrzebny baron Tangorn po aresztowaniu bałwana Marandila… Najważniejsze — czy potrzebny jest teraz samemu sobie? A może Elwiss? Czego mu teraz najbardziej trzeba to cichej norki, w której siedząc, można się do woli zastanawiać nad tym: czy w »Zielonej makreli« nie mógł wygrać, czy nie chciał? W ostatniej chwili wystraszyło go własne zwycięstwo, ponieważ zawsze pamiętał swoją milczącą umowę z Siłami Wyższymi, że wraz z zakończeniem misji zakończy się jego ziemski żywot… I nie o to chodzi, że stchórzył, nie. Po prostu w decydującej chwili pojedynku z Elandarem nie potrafił zacisnąć zębów i zrobić »przez niemoc«. Nie sił, nie umiejętności mu zabrakło, i nawet nie szczęścia — a uporu i odwagi…”
Myśląc tak, doszedł do kramu jubilera czcigodnego Chakti-Wariego. Na wejściowych drzwiach żmijka z brązu informowała potencjalnego złodzieja, że chronią lokal, według wendotenijskiego obyczaju, królewskie kobry; może to było kłamstwo, ale kto by tam sprawdzał. Potem przeciął jezdnię i, jeszcze raz sprawdziwszy tyły, otworzył własnym kluczem furtkę w ośmiostopowej wysokości murze z muszlowca. Dwupiętrowa willa Elwiss znajdowała się w głębi ogrodu, przez który prowadziła wysypana piaskiem ścieżka. Maźnięcia księżycowego pędzla szczodrze obsiadły nawoskowane listowie oleandrów, zagęszczając do nieprzeniknionego mroku cień pod nimi. Cykady brzęczały na swych cymbałkach tak, że dzwoniło w uszach… A ci, którzy oczekiwali barona w tym księżycowym ogrodzie mogliby z łatwością ukryć się nawet w jasne południe na świeżo skoszonym lęgu i absolutnie bezszelestnie tańczyć po rozeschniętym parkiecie, posypanym suchymi liśćmi, przez co nie dziw, że uderzenie w tył głowy — płócienna „kiełbaska”, wypakowana piaskiem: tanio i soczyście — kompletnie go zaskoczyło.
Odlatujący w mrok Tangorn nie widział ani tego, jak pochyliło się nad kilka postaci w czarnych strojach, ani tego, że dokoła nich pojawiły się, jakby ucieleśniając się z mroku, inne jeszcze postacie — też w czerni, ale nieco innego kroju. Tego, co się stało potem, nie widział również, a gdyby nawet widział, to na pewno nic by z tego nie zrozumiał: walka ninjokwe to nie taka sprawa, że może ją prześledzić oko dyletanta. Bardziej przypomina to taniec fruwających na wietrze liści. Starcie odbyło się w całkowitej, zupełnie nienaturalnej ciszy, przerywanej tylko odgłosami sięgających celu ciosów.
Gdy barona po siedmiu czy ośmiu minutach wyszarpnięto z omdlenia za pomocą ohydnego zapachu soli trzeźwiących, wszystko już się skończyło. Wystarczyło, że otworzył oczy, a człowiek w czerni odsunął flakonik od jego twarzy i, nie odzywając się ani słowem, zniknął gdzieś. Baron leżał na czymś twardym i niewygodnym, i dopiero po kilku sekundach zrozumiał, że został przeniesiony pod same drzwi willi, gdzie teraz siedzi, opierając się plecami o stopnie ganku. Dokoła rzeczowo i absolutnie bezszelestnie snuły się ciemne postacie; dwie, trafiwszy akurat w plamę księżycowego światła, wlokły tłumok o charakterystycznym kształcie, z którego sterczały na zewnątrz miękkie buty. Gdzieś za plecami Tangorna toczyła się rozmowa dwóch mężczyzn — jeden miał wyraźny, śpiewny akcent mieszkańca Półwyspu. Baron, nie odwracając głowy, wsłuchał się w ich dialog.
— Same trupy. Na jednego narzuciliśmy sieć, ale zdążył zażyć truciznę.
— M-mm… Tak… Delikatnie mówiąc — szkoda. Dlaczegoście…
— To byli chłopcy, że sam bym takich chciał. Mamy dwóch zabitych i jeszcze dwaj są ranni. Czegoś takiego nie pamiętam…
— Kto?
— Dhjango i Ritwa.
— Dij-jabli… Sporządźcie raport. I żeby mi za pięć minut żadnych śladów tu nie było.
— Tak jest.
Zaszeleściły na trawie zbliżające się kroki i przed Tangornem pojawił się wysoki, szczupły mężczyzna, odziany w odróżnieniu od reszty w zwykłe cywilne ubranie. Jego twarz również zakrywał kaptur.
— Jak się pan czuje, baronie?
— Dziękuję, bywało gorzej. Czemu zawdzięczam… ?
— Usiłowali pana przechwycić ludzie ze speckomanda Aragorna — należy sądzić, że w celu przesłuchania z likwidacją w końcowej fazie. Przeszkodziliśmy temu, ale na pańską wdzięczność, ze zrozumiałych względów, nie bardzo liczymy.
— Aha! Wykorzystano mnie jako przynętę?! — Wymawiając słowo „przynęta” baron nagle zaczął się serdecznie śmiać, ale zaraz przestał, mrużąc oczy aż do bólu w tyle głowy. — Pańska służba to DSD?
— Nie znam takiego skrótu, a i nie o skróty chodzi. Mam dla pana fatalną nowinę, baronie: jutro zostanie pan formalnie oskarżony o morderstwo.
— Kogo zamordowałem? Członków gondorskiej rezydentury?
— Ale tam! Obywatela Republiki Umbaru Algalego, którego otruł pan dzisiejszego wieczora w „Zielonej makreli”.
— Jasne… A dlaczego zostanę postawiony w stan oskarżenie dopiero jutro?
— Dlatego, że moja firma z szeregu powodów nie jest zainteresowana pańskimi zeznaniami podczas śledztwa i procesu. Ma pan czas do jutrzejszego południa, by na zawsze zniknąć z Umbaru. Ale jeśli pan mimo wszystko pozostanie tu i znajdzie się w więzieniu, to proszę nie mieć mi tego za złe, ale będziemy musieli zagwarantować sobie pańskie milczenie innym sposobem… Jutro rano po Trakcie Chewelgarskim rusza karawana czcigodnego Kantaridisa, a w niej znajdzie się para wolnych bachtrianów. Służba graniczna na Przesmyku otrzyma portrety operacyjne z odpowiednim opóźnieniem. Czy wszystko jasne, baronie?
— Wszystko, prócz jednego. Najprostszym wyjściem byłaby likwidacja mnie właśnie tu. Co was powstrzymuje?
— Zawodowa solidarność. — Człowiek w kapturze uśmiechnął się. — A poza tym podobają mi się pańskie takato.
W tym czasie ogród opustoszał: ludzie w czerni jeden po drugim bezdźwięcznie rozpłynęli się w mroku nocy, która wcześniej ich zrodziła. Człowiek w kapturze ruszył za nimi, ale zanim na zawsze zniknął w księżycowym cieniu między krzewami oleandrów, nagle odwrócił się i rzucił:
— Aha, baronie, jeszcze jedna bezpłatna rada. Póki nie opuści pan Umbaru proszę „chodzić bezpiecznie”. Prowadziłem pana dzisiaj przez cały dzień, od Długiej Grobli, i nie opuszcza mnie przeczucie, że pan wyczerpał już przeznaczony dla niego zapas powodzenia, i to do samego dna. Takie rzeczy się czuje… Nie żartuję, proszę mi wierzyć.
Cóż, wygląda, że jego zapas powodzenia naprawdę się wyczerpał. Chociaż zależy z jakiej strony popatrzeć: przegrał dziś na sucho ze wszystkimi, z kim tylko mógł — i z elfami, i z ludźmi Aragorna, i z DSD — ale przy tym pozostał przy życiu… Nie, nie tak: nie został przy życiu, a pozostawiono go przy życiu, a to są różne rzeczy… A może wszystko to mu się wydawało? Ogród pusty, nie ma kogo zapytać, chyba że cykady opowiedzą. Wstał i poczuł, że uderzenie na pewno jego głowie się nie przyśniło: w czaszce z hałasem przelewał się ból zmieszany z mdłościami, wypełniając go aż po koniuszki uszu. Wsunął rękę do kieszeni w poszukiwaniu klucza i natknął się na ciepły metal mithrilowej kolczugi: nałożył ją już w banku, przewidując różne niespodzianki ze strony Elandara… Nie ma co — nieźle mu się przysłużyła…
Ledwie trafił kluczem w dziurkę, gdy drzwi otworzyły się i stanął w nich zaspany lokaj — ogromny, flegmatyczny Haradrim Unkwa, zza ramienia którego wyglądała wystraszona Tina. Odsunąwszy służbę, baron wszedł do domu. Na spotkanie biegła już po schodach Elwiss, w biegu zapinając szlafrok:
— Boże, co ci się stało? Jesteś ranny?
— Wcale nie. Po prostu wypiłem trochę. — W tym momencie rzuciło nim tak, że musiał oprzeć się o ścianę. — Przechodziłem obok i pomyślałem sobie, że wstąpię, po staremu…
— Kłamca… — Pociągnęła nosem, a jej ręce wymknęły się z szerokich rękawów szlafroka i owinęły, się dokoła jego szyi. — Panie, jak ja mam cię dosyć!
Leżeli obok siebie, dotykając się leciutko, a jego dłoń głaskała ją od ramienia do wygięcia biodra, lekko, jakby w obawie, że zetrze się księżycowe srebro z jej skóry.
— Eli! — zdecydował się w końcu, a ona jakoś od razu poczuła, co zaraz zostanie powiedziane; wolno usiadła, owinęła rękami kolana i ułożyła na nich głowę. Słowa ugrzęzły mu w gardle; dotknął jej ręki i poczuł, jak odsunęła się — niby niewiele, ale na pokonanie tego „niewiele” będzie musiał zużyć całe życie, i jeszcze nie wiadomo, czy to wystarczy. Tak zawsze z nią było: w zasadzie nie potrafiła urządzać scen, ale za to umiała tak milczeć, że potem przez tydzień czuł się ostatnim bydlakiem… „Przede mną rysowała się tu jakaś poważna matrymonialna perspektywa, a w końcu nie jest już dziewczynką — niedługo trzydziestka… Bydlak z ciebie, baronie i jeśli mówić bez ogródek — obojętne egoistyczne bydlę”.
— Wasza tajna służba dała mi do jutrzejszego południa czas, żebym na zawsze usunął się z Umbaru — inaczej po prostu mnie zabiją. Jestem pod kloszem, już się nie wywinę. Takie to sprawy, Eli… — Nagle pomyślał, że chyba tak właśnie mówi się kochance: „W najbliższym czasie nie możemy się spotykać — moja coś zwąchała”, i niemal nie zgrzytnął zębami z obrzydzenia do samego siebie.
— Czy ty się usprawiedliwiasz, Tan? Po co? Przecież rozumiem — to po prostu taki los… A o mnie się nie martw. — Uniosła głowę i nagle cicho roześmiała się. — Tym razem byłam bardziej przewidująca niż poprzednio.
— O czym ty mówisz?
— A takie tam, kobiece…
Elwiss wstała, narzuciła na siebie szlafrok, a ruch ten był taki „skończony”, że odruchowo zapytał:
— Dokąd idziesz?
— Spakować cię do drogi, gdzie jeszcze? — Odwróciła się nieco zdziwiona. — Widzisz, nigdy nie będę damą z towarzystwa, wybacz… Brakuje mi subtelności uczuć. Powinnam urządzić histeryczną scenę albo przynajmniej dla pozorów pozałamywać ręce, prawda?
Zbyt wiele dzisiaj stracił za jednym zamachem: cel, do którego dążył przez kilka miesięcy, wiarę w siebie i kraj, który stał się — może nawet przeciw jego woli — drugą ojczyzną, a teraz traci Elwiss… Rozumiejąc, że wszystko się zawaliło, rozpaczliwie runął przed siebie, jakby skakał z przystani w beznadziejnej próbie ścigania wpław odpływającego statku.
— Posłuchaj, Eli… Ja naprawdę nie mogę zostać w Umbarze, ale ty… Co byś powiedziała, gdybym zaproponował ci wyjazd ze mną do Irhilien i zostanie tam baronową Tangorn?
— Odpowiedziałabym — w jej głosie słychać było tylko śmiertelne zmęczenie — że niestety przez cale swe życie kochałeś tryb przypuszczający. A kobiety, taka ich natura, wolą rozkazujący… Przepraszam.
— A gdybym zmienił tryb? — Z całej siły starał się uśmiechnąć. — W trybie rozkazującym to będzie brzmiało tak: Wyjdź za mnie! Czy tak lepiej?
— Tak? — Zamarła, szeroko otworzywszy oczy, z rękami przyciśniętymi do piersi, jakby się w coś wsłuchiwała. — A wiesz, że znacznie lepiej? Może jednak powtórz…
Więc powtórzył. Najpierw opadł przed nią na kolana, a potem chwycił ją na ręce i zawirował w wolnym tańcu po całym pokoju. Wtedy dopiero miała lekki atak kobiecej histerii, to śmiała się, to szlochała… Kiedy w końcu znowu znaleźli się w łóżku, najpierw przyłożyła palec do jego warg, a potem, chwyciwszy jego dłoń, położyła ją na swoim brzuchu i wyszeptała:
— Cśśś! Nie wystrasz go!
— Czy ty… my… — wykrztusił.
— No tak! Przecież powiedziałam ci, że tym razem byłam sprytniejsza, niż cztery lata temu. Cokolwiek dalej się stanie, będę miała jego… Wiesz — śmiejąc się cicho, przylgnęła do Tangorna i czule potarła policzek o jego ramię — nie wiem skąd, ale jestem pewna, że to będzie chłopiec — wykapany tata.
Przez jakiś czas leżał, nie widząc co powiedzieć i na próżno usiłując zaprowadzić jakiś ład w myślach: zbyt wiele tego wszystkiego i to na raz. „Poprzednie życie awanturnika Tangorna skończyło się — to jasne… Ale może cicha rodzinna idylla z Elwiss jest właśnie owym końcem, który miały na myśli Siły Wyższe? Albo na odwrót — po prostu płacą mi, żebym porzucił Haladdina? Ale i tak już nie mam nic do zrobienia, moja misja skończona… Ach, a czy na pewno? Gdyby mi teraz zaproponowano jeszcze jedną rozgrywkę, od początku, i kazali oddać życie w zamian za zwycięstwo nad Elandarem? Nie wiem… Jeszcze pół godziny temu oddałbym bez zastanowienia, a teraz już nie wiem… Pewnie wyszukałbym jakiś szlachetny powód, żeby się wymigać, jeśli mam być przed sobą szczery. Ależ mnie sprytnie spętali… No i dobrze, niech się kończy — pomyślał. — Nie mam już sił rozwiązywać wszystkich tych zagadek, stawiając siebie na miejscu Sił Wyższych i niech wszystko się toczy, jak ma się toczyć”.
— Posłuchaj — zaniechał w końcu tych myślowych konsultacji i prób pozbierania rozbieganych myśli: i tak ciągle zatrzymywał się na jakichś drobiazgach. — A nie będziesz się nudziła tam, w Emyn Arnen? Bo to jest, jeśli mam być szczery taka dziura…
— Wiesz co — w tej tu naszej Stolicy Świata tak się nabawiłam przez te dwadzieścia osiem lat, że wystarczy mi na trzy pozostałe życia. Tym się zupełnie nie przejmuj… I w ogóle, panie baronie — wygięła się kusząco z rękami pod głową — czy nie pora i czas, byśmy przystąpili do spełniania swych małżeńskich obowiązków?
— Bez najmniejszych wątpliwości, droga baronowo!
W budzącym się do życia ogrodzie śpiewał vivino; ptaszek usadowił się na gałązce kasztanowca na wprost otwartego na oścież okna ich sypialni, a jego melodyjne trele wydały się w pierwszej chwili Tangornowi nićmi wyciągniętymi z tkaniny własnego snu. Ostrożnie, by nie zbudzić śpiącej Elwiss, wymknął się z pościeli i podkradł do okna. Miniaturowy śpiewak zarzucił główkę, tak że żółte piórka na jego gardzioiku nastroszyły się tworząc żabot, i szczodrze cisnął na okolicę trele wspaniałego finałowego śpiewu; potem z udawanym onieśmieleniem odwrócił się, ustawił półprofilem i wyczekująco popatrzył na barona. „No i jak? Spodobało się?” „Dziękuję maluchu! Przecież wiem: vivino to ptak leśny, nie znosi miasta… Przyleciałeś specjalnie, żeby pożegnać się ze mną?” „Coś ty!” — ptaszek ironicznie mrugnął okiem i odfrunął w głąb ogrodu. Tak, vivino był prawdziwym Umbarczykiem i nordycki sentymentalizm był mu wyraźnie obcy.
Szybko i niemal niesłyszalnie zaklaskały po podłodze bose stopy i ciepła ze snu Elwiss przylgnęła doń z tyłu, przemknąwszy wargami po łopatkach i kręgosłupie.
— Co tam widzisz?
— Śpiewał vivino. Prawdziwy vivino — w mieście, wyobrażasz sobie?
— Aa… To był mój vivino. Mieszka tu już prawie od miesiąca.
— Rozumiem — powiedział Tangorn, odczuwając — ależ to śmieszne! — coś jak ukłucie zazdrości. — Bo ja myślałem, że przyleciał tu z mojego powodu…
— Wiesz co… a może on naprawdę jest twój, a nie mój? Przecież pojawił się w moim ogrodzie jednocześnie z tobą… Tak, dokładnie na początku miesiąca!
— Cóż, jakby tam nie było, to jest to najwspanialszy pożegnalny prezent Umbaru, jakiego można się spodziewać… Zobacz, Eli, a oto jeszcze jeden pożegnalny prezencik! — Roześmiał się, wskazując na ponurego zaspanego policjanta, zajmującego pozycję po drugiej stronie ulicy Jaspisowej, obok jubilerskiego sklepu Chakti-Wariego. — Tajna służba, taktownie pokasłując, przypomina mi, żebym do wyjazdu „chodził bezpiecznie”… A, co do wyjazdu — nie rozmyśliłaś się? Może pojedziesz później, kiedy załatwisz wszystkie tutejsze sprawy?
— Nie! — powiedziała zdecydowanie. — Z tobą! W tej karawanie są dwa wolne bachtriany — czy to nie palec losu? A sprawy… I tak będzie je załatwiać mój prawnik, to jest robota na kilka tygodni. Pewnie lepiej by było wszystko obrócić w złoto — papiery wartościowe tam u was, na Północy, chyba nie są dobrą lokatą?
— Tam nikt o czymś takim nawet nie słyszał — pokiwał głową, obserwując ubierającą się Elwiss. — Ależ z nas para — klasyka: arystokrata bez majątku, którego cały dobytek to miecz i zżarty przez mole tytuł, żeni się z pieniędzmi wspaniale urządzonej wdówki z klasy mieszczańskiej…
— Która to wdówka zaczęła swą karierę od tego, że na prawo i lewo sprzedawała własne ciało — dołączyła do żartu Elwiss. — Z jakiej byś strony nie popatrzył to całkowity mezalians… Nie historia życia, a złota żyła dla kumoszek z obu warstw.
— To prawda… — Przyszła mu do głowy pewna myśl, i teraz coś rozważał w duchu. — Pomyślałem sobie… Do południa jest jeszcze masa czasu. A może pobierzemy się teraz? Możesz wybrać według którego z rytuałów dowolnej umbarskiej religii.
— Tak, kochany, oczywiście… A w jakim obrządku wszystko mi jedno… Możemy według aritańskiego, ich świątynia jest o dwa kroki stąd.
— Co się Stało, Eli? Nie cieszysz się?
— Nie, nie! Coś ty! Po prostu nagle napadło mnie przeczucie, bardzo niedobre… Akurat kiedy zacząłeś mówić o ożenku.
— Bzdury — odpowiedział zdecydowanie. — Ubieramy się i naprzód. Arkanie — to arkanie. Aha, przy okazji… Żebym nie pomylił — twój kamień to szafir?
— Tak, a co?
— Póki się ubierasz, akurat zdążę wpaść do kramu czcigodnego Chakti-Wariego — na okoliczność prezentu ślubnego. Pora rzecz jasna za wczesna na handel, ale za takie pieniądze — podrzucił na dłoni sakiewkę z resztkami złota, daru od Sharha-Rany — staruch wypadnie z pościeli jak spłoszony bażant…
I nagle zamilkł, widząc twarz Elwiss: bladła w oczach, a jej oczy z chabrowych stały się czarne — widać było tylko źrenice.
— Nie!!! Tan, kochany, nie idź, błagam cię!
— Co ci jest, kochana? Czy to te… twoje przeczucia? — Elwiss szybko skinęła głową w odpowiedzi, nie mogąc wykrztusić ani jednego słowa. — Zrozum, już mi nic nie zagraża. Wypadłem z gry i po prostu już nikomu nie jestem potrzebny…
— Dobrze — opanowała się — chodźmy. Ale tylko razem, dobrze? Będę gotowa za pięć minut. Obiecujesz, że nie wyjdziesz z domu beze mnie?
— Tak, mamusiu!
— Mądry chłopczyk!
Elwiss cmoknęła go w policzek i wyfrunęła na korytarz; słychać było jak wydaje dyspozycje pomrukującej z niezadowolenia Tinie. „Brawo, panie baronie — pomyślał ponuro — doczekaliśmy się… Ukochana kobieta poprowadzi pana za rączkę, gwarantując pańskie bezpieczeństwo. Sam już nie zdołasz tego zrobić… I tak wyszedłeś z tej gry przegrany, co ci nie poprawia samooceny, ale jeśli teraz naprawdę będziesz czekał na Elwiss, to po prostu przestaniesz mieć prawo nazywania siebie mężczyzną… A jeśli przeczucie ją nie zawodzi — tym gorzej dla nich. Może, jako szpieg, wart jest w tej chwili miedziaka w dzień targowy, ale nie przestał z tego powodu być »trzecim mieczem Gondoru«. Ma Usypiacza i kolczugę z mithrilu. Zaryzykujmy, bracia! Niech wasze głowy staną się moją nagrodą pocieszenia. Akurat mam do tego odpowiedni humor… Tfu! — Omal nie roześmiał się na głos. — Chyba zaczynam poważnie traktować kobiece przeczucia. — Obrzucił spojrzeniem pusty ogród, a z okna piętra widać było wszystko świetnie, popatrzył na całkowicie bezludną Jaspisową z deesdesowcem w mundurze policjanta. — W kramie Chakti-Wariego są strażnicze kobry… i co z tego? Diabli, żebym tylko nie zdemolował klombu — pomyślał, przekładając nogi przez parapet — bo mi Eli za te swoje lewkonie łeb urwie…”
Elwiss była już niemal gotowa do wyjścia, gdy wychwyciła kątem oka ruch w ogrodzie. Z zamierającym sercem rzuciła się do okna i zobaczyła na ścieżce Tangorna: posłał jej całusa, a potem skierował się do furtki. Posłała szeptem swemu ukochanemu kilka wyrażeń, stosownych bardziej w czasach jej portowej młodości, niż w aktualnej sytuacji, z pewną ulgą przekonała się, że baron jest uzbrojony i, sądząc po kroku, wcale nie zamierza gapić się na uroki letniego dnia. Czujnie minął furtkę, przeciął ulicę, zamienił kilka słów z policjantem, i wyciągnął dłoń do młoteczka z brązu na drzwiach sklepu…
— Ta-a-a-a-an!!! — przeciął ciszę rozpaczliwy okrzyk.
Za późno.
Policjant uniósł rękę do ust — i w tej samej chwili baron, spazmatycznie chwytając się za gardło, upadł na jezdnię.
Gdy wybiegła na ulicę po „policjancie” nie było już nawet śladu, a Tangornowi zostało kilka sekund życia. Zatruty kolec, wyrzucony z umpitany — małej dmuchawki haradzkich pigmejów — wbił mu się w szyję, o palec powyżej kolczugi. „Trzeci miecz Gondoru” nie zdążył nawet wyjąć z pochwy Usypiacza. Baron ścisnął aż do bólu ręce usiłującej go podnieść Elwiss i wychrypiał:
— Faramirowi… Przekaż… Wykonać… — Chciał coś powiedzieć jeszcze, a było to przygotowane zdanie: — Faramirowi przekaż — nie udało się wykonać — ale zabrakło powietrza w płucach: alkaloidy anriabis, będące podstawą pigmejskiej trucizny, wywołują paraliż mięśni aparatu oddechowego… Ani wykonać swojej misji ani powiadomić o jej fiasku baron nie zdołał i z tą myślą umarł.
Z sąsiedniego strychu obserwował tę scenę przez zasnuty pajęczyną otwór wentylacyjny człowiek o ksywie Przewoźnik — „wymiatacz” z organizacji Elandara. Nie wierząc własnym oczom, opuścił kuszę, bezskutecznie usiłując zrozumieć, kto go tak zręcznie wyprzedził? DSD? Jak na Nadmorską 12 zbyt czysta akcja… A jeśli to wszystko tylko kolejna zmyłka barona? Może, na wszelki wypadek, wsadzić weń bełt?
Ichneumon tymczasem zdążył już pozbyć się munduru policjanta i, będąc znowu akredytowanym przy MSZ posłem Jego Wysokości Sułtana Sagula IV Świątobliwego — potężnego władcy nieistniejących w przyrodzie Wysp Florissantu — bez specjalnego pośpiechu podążał do portu, gdzie czekała na niego zafrachtowana wcześniej feluka „Trepang”. Pojedynek dwóch poruczników zakończył się tym, czym miał się zakończyć, ponieważ zawodowiec różni się od amatora również tym, że gra nie po to, by strzelić ładną bramkę, i nie do chwili swego „kryzysu psychologicznego”, a do sześćdziesiątej sekundy ostatniej minuty meczu. Przy okazji warto zauważyć, że dla Ichneumona owa sześćdziesiąta sekunda nastąpiła właśnie w porcie, gdzie przyszło mu jeszcze raz zademonstrować swój wysoki stopień profesjonalizmu. Pewnie sam miałby problemy z określeniem, co zaniepokoiło go w zachowaniu załogi „Trepanga”, ale nie wnikał w to, tylko się odwrócił — jakby chcąc zadać jakieś pytanie — do wchodzącego za nim po trapie szypra, kantem dłoni zmiażdżył mu krtań i skoczył w tłustą, rdzawą, powleczoną martwymi tęczowymi zawijasami wodę między pirsem i kadłubem statku. To właśnie dało mu kilka sekund przewagi — akurat tyle, by wyszarpnąć zza mankietu i włożyć do ust malutką zielonkawą pigułkę. Tym sposobem w ręce operacyjnych Jakuzziego trafił jeszcze jeden, czwarty z kolei w ciągu ostatnich dwunastu godzin, niezidentyfikowany trup. Speckomando „Feanor” zagrało z umbarską tajną służbą na remis: zero-zero.
A Tangorn umarł na rękach skamieniałej z rozpaczy Elwiss, nie wiedząc o najważniejszym: właśnie jego śmierć z ręki ludzi Tajnej Straży stanie się ostatnim dowodem, który zakończył wahania Elandara — tego samego dnia przesyłka barona nie znaną nikomu z ludzi trasą wyruszy na północ, do Lorien. Nie wiedział też tego, że Elwiss zrozumiała jego przedśmiertne zachłystujące się rzężenie jako zdanie: „Faramirowi przekaż — wykonane!” i spełni polecenie ukochanego jak należy… A Ktoś nieustannie tkający z niewidocznych przypadków i zupełnie oczywistych ludzkich słabości wspaniały gobelin, który my właśnie nazywamy Historią, natychmiast wyrzucił z pamięci ten epizod; to właśnie jest gambit, poświęca się figurę — wygrywa się grę. I tyle…