Kiedy ma się do czynienia z zakazanymi formułami takiej mocy, wolno z nimi walczyć przy użyciu zaklęć czerpiących siłę właśnie z metod naszych nieprzyjaciół. Tak samo w celu uwolnienia siłą przywołanych do życia duchów, zawieszonych między jednym światem a drugim. Zaklęcie, które teraz objaśnię, zostało bowiem stworzone w oparciu o zakazane formuły natury elfickiej. Czarodzieja nie powinna ta świadomość przerażać. Czasami, aby tylko pokonać zło, należy położyć na szali nawet własną duszę. Zresztą rytuał jest tak złożony i wymaga tak wielkiej siły, że często zdarza się, iż podczas jego realizacji zostaje strawione całe życie czarodzieja. W ten sposób ten, kto przywołuje zaklęcie, płaci daninę za użycie czarów tak bliskich zakazanym formułom, przywracając naturalny porządek.
Pierwsze, co dotarto do Dubhe zaraz po przebudzeniu, to niski, natarczywy odgłos. Pamięć powróciła do niej tylko fragmentarycznie, ale obraz Learchosa odlatującego na grzbiecie smoka szybko wypełnił cały jej umysł.
— Learchos!
Podniosła się jednym ruchem, a okrycia zsunęły się na bok. Zaraz potem zgięła się w pół na skutek silnego ukłucia w brzuchu.
Znajdowała się w kamiennej komnacie, w miękkim, śnieżnobiałym łóżku. Za oknem widowiskowy obraz wodospadu spadającego na bastiony wielkiego pałacu, aby potem przebiec jego ściany na złamanie karku. Laodamea.
— Wszystko dobrze, to nic poważnego.
Dubhe odwróciła się i zauważyła drobną, krępą postać gnoma, który wpatrywał się w nią, siedząc na krześle przy jej łóżku.
Ido.
— Zabrali Learchosa — odezwała się Dubhe, patrząc na niego z rozpaczą.
Ido pozwolił sobie na sarkastyczny grymas.
— Mają także Sana, skoro już o tym mowa.
— Chcą go złożyć w ofierze Thenaarowi, musimy iść mu na ratunek!
Poruszyła się, aby zejść z łóżka, ale gnom ją zatrzymał.
— Twoje rany wymagają odpoczynku. W takim stanie nigdzie nie pójdziesz.
— Ale ja muszę to zrobić, jest z nim też Theana!
Ido westchnął.
— Zacznijmy od początku. Opowiedz mi wszystko.
Nie było to wcale proste. W ciągu tych miesięcy wydarzyło się zbyt wiele, a jakiś dziwny wstyd hamował ją przed wyznaniem mu najintymniejszych aspektów.
Jaki sens mogła mieć w oczach obcego więź, jaka narodziła się między nią a księciem? A jednak musiała to zrobić, w przeciwnym razie Ido nie zrozumiałby roli, jaką Learchos spełnił w tym skomplikowanym meczu, rozgrywającym się w Krainie Słońca.
Gnom słuchał w milczeniu, powoli paląc fajkę. W jego spojrzeniu nie było osądu, jeżeli już — coś w rodzaju surowej jasności umysłu.
— W dniu spisku okazało się, że Dohor musiał już wcześniej zaalarmować wszystkich sprzymierzeńców, aby móc położyć mu kres za pomocą rzezi — zakończyła Dubhe. Czuła, jak pożera ją niepowstrzymany niepokój, a jednak w tej chwili nic nie mogła zrobić.
Gdzie jest Learchos? Czy już dotarł do Domu? Ile czasu zostało jej, aby iść go ratować? Myśl o tym, że nie ma o nim żadnych wieści, że jest pogrążona w całkowitej nieświadomości co do jego losu, przyprawiała ją o szaleństwo.
— Dohor robi czystki nie tylko na swoim terytorium. Nastąpiły morderstwa również poza granicami Krainy Słońca — odparł Ido.
Dubhe popatrzyła na niego nieuważnie. Gnom odłożył fajkę.
— Wiem, co przeżywasz: ja czuję się tak samo. San poszedł do Gildii z własnej woli, po tym, jak się ze mną pokłócił. I wciąż nie potrafię sobie tego przebaczyć — wyznał jej z gorzkim uśmiechem.
Dubhe chciałaby uczestniczyć w jego bólu, ale nie mogła. Nie mogła powstrzymać się od myśli, że coś najcenniejszego, co kiedykolwiek miała, jest teraz gdzieś bezbronne, w niebezpieczeństwie.
— Tak czy inaczej mamy jeszcze tydzień — dodał Ido.
Dubhe spojrzała na niego pytająco.
— Rytuał, podczas którego Aster powstanie, a książę i twoja przyjaciółka zostaną złożeni w ofierze, nie nastąpi przed upływem siedmiu dni.
— Skąd o tym wiecie?
— Powiedzmy, że spotkałem kogoś z Gildii, takiego dziwnego typa, oślizgłego i podstępnego jak wąż. Znasz go?
Sherva. To nie mógł być nikt inny.
— On wam tak powiedział?
— Tak.
— Chcecie powiedzieć, że zdradził sektę?
W gruncie rzeczy nie byłoby to nic tak niesamowitego. Już w czasach, kiedy ona porzuciła Dom, Sherva nie krył swojej nienawiści do Yeshola; czekał tylko na dobrą okazję, aby go zabić.
— W pewnym sensie. Jak się zdaje, jego powody żalu do Gildii okazały się wystarczające, aby podszepnąć mi tę informację.
— To może być kłamstwo.
— Jednak doskonale pasuje do twojej opowieści. To on powiedział mi, że Learchos i Theana stanowią część planu.
Dubhe patrzyła z niedowierzaniem.
— Wiedzieliście o tym i nic nie zrobiliście? Czy już wysłaliście kogoś tropem Zabójców, którzy ich pochwycili?
Ido znowu wsunął fajkę do ust.
— Mądry pomysł. Weźmiemy oddział żołnierzy i wyślemy ich, aby zapukali do drzwi świątyni. Jeżeli grzecznie poprosimy, być może nawet oddadzą nam także Sana, i to z przeprosinami.
Dubhe zacisnęła w pięściach prześcieradło.
— Pozwolicie im zatem umrzeć?
— Nie, mówię tylko, że akcję należy zaplanować w najmniejszych szczegółach. A aby to zrobić, musimy dogłębnie ocenić naszą sytuację. Należy zaatakować potężnie i zmieść Gildię raz na zawsze.
Dziewczyna opadła na poduszkę. Czuła, że jej ciało potrzebuje odpoczynku, ale umysł nie przerywał pracy, a serce wciąż pompowało rozpaczliwie.
— A teraz już wiecie, jak rozmieścić wszystkie pionki?
— Teraz tak. Sennar i twój przyjaciel wrócili.
Na wzmiankę o Lonerinie i wiadomość, że jest cały, poczuła tylko słabą ulgę. Był już osobą należącą do przeszłości.
— Dziś wieczorem zbierzemy Radę i spróbujemy znaleźć stosowną strategię. Potem, kiedy będziemy gotowi, wyruszymy.
— Chcę w niej uczestniczyć.
Ido przesunął dłonią po oczach.
— Ty nigdy tak naprawdę nie brałaś udziału w tej historii. Twoje cele były inne i nie ma powodu, abyś uczestniczyła w naradzie.
— Moja misja zawsze była jej częścią, jeśli się nie mylę...
— Miałaś swoją szansę, ale odniosłaś porażkę. Teraz kolej na nas.
— Teraz jednak mam dobry powód, aby walczyć. — Popatrzyła na Ida z żarem.
— Znalazłaś to, czego szukałaś, prawda?
Dubhe zaczerwieniła się. Nie zapomniał zatem o ich spotkaniu sprzed kilku miesięcy.
— Tamtego wieczoru na bastionach wiedziałem, że pewnego dnia ujrzę w twoim spojrzeniu zdecydowanie, którego wtedy ci brakowało. Ten, kto jest zagubiony tak jak ty, zawsze w końcu odnajduje swoją drogę.
Dubhe poczuła, jak łzy napływają jej do oczu, i nawet nie starała się ich powstrzymać.
— Muszę iść i odbić to, co mi odebrano.
— Przyłączysz się do nas tylko pod warunkiem, że rany ci na to pozwolą.
— Muszę tam pójść, choćby nie wiem co.
Ido podniósł się z trudem. Zdawało się, że postarzał się przez te miesiące, a teraz wyglądał jej na osobę, która prowadzi ostatnią walkę swojego życia prawie wbrew sobie.
— Nie rób mi tego, Ido, zaklinam cię — powiedziała, chwytając go za ramię. Wiedziała, że nie powinna zwracać się do niego w ten sposób, ona, która w porównaniu z nim była nikim.
— Rada nie była poinformowana o twojej misji. Tylko ja byłem w nią wtajemniczony. Co mogłabyś powiedzieć dziś wieczorem, aby zmienić sytuację? To na nic, teraz musisz nam zaufać.
Lonerin był wściekły. Pośpiesznie przemierzał korytarze z sercem przepełnionym udręką i mrowiącymi dłońmi.
— Rozmowa z nią na nic ci się nie przyda — ostrzegł go Sennar.
— Chcę tylko wiedzieć.
— Właśnie. Nie znajdziesz odpowiedzi na twoje pytania.
Nie posłuchał go. Bezczynność go niszczyła, a brak wiadomości przyprawiał o szaleństwo.
On i Sennar dotarli do Laodamei jako pierwsi. Ido przybył tydzień później, ale Theany — ani śladu. Lonerin był jednak absolutnie pewien, że wkrótce wróci.
Jest razem z Dubhe, a ona jest niepowstrzymana — powtarzał sobie przez te wszystkie dni oczekiwania.
Powolne skapywanie wiadomości dręczyło go do ostatniej chwili. Nikt nie wiedział, co się stało, nieprzewidziane okoliczności wywróciły do góry nogami plan wyjściowy, a teraz, kiedy Dubhe wróciła sama, jego najgorsze obawy przemieniły się w pewność.
Wreszcie Ido opowiedział mu z grubsza to, czego dowiedział się o przygodach obu dziewcząt.
— Dlaczego ona? — spytał Lonerin z rozpaczą, ale odpowiedź sama cisnęła mu się na usta. Theana była córką heretyka. Dzieliła z Gildią tę samą wiarę, ale czystszą i szlachetniejszą. W oczach Zwycięskich był to grzech niewybaczalny.
— To zdrajczyni, a Dohor chce przykładnej kary: takie są jego metody — odpowiedział Ido.
Po raz kolejny Gildia próbowała zabrać mu życie osoby, którą kochał. Najpierw jego matka, potem Dubhe, a teraz Theana.
Skręcił w korytarz i zarysowały się przed nim drzwi, za którymi odpoczywała Dubhe. Pomyślał o tym, co się między nimi wydarzyło w Nieznanych Krainach, o tym, jak jej pragnął i jak bardzo cierpiał, kiedy ona go odrzuciła. Teraz jednak nie było w nim już miejsca na żadne z tych uczuć.
Nawet nie zapukał. Po prostu otworzył drzwi.
Dubhe siedziała przy oknie i wpatrywała się w zachód słońca barwiący wodospad krwistymi pobłyskami. Nie zmieniła się, miała tylko bledszą cerę i dłuższe włosy. Dopiero kiedy się do niego odwróciła, Lonerin zauważył w jej oczach jakieś inne światło. Już nie studnie ciemności, ale labirynty przepełnione niepokojem podobnym do tego, który sam tak intensywnie odczuwał.
Na oboje spadło raptowne skrępowanie. Wydawało się, że tych kilka miesięcy rozłąki zatarło to wszystko, co między nimi było, łącznie z ową zażyłością, którą z takim wysiłkiem osiągnęli. Poruszony Lonerin zadał sobie pytanie, czy to naprawdę była ta sama dziewczyna, dla której podczas swojej poprzedniej podróży narażał wszystko, co tylko mógł.
— Powiedzieli mi, że wróciłaś — mruknął, nie znajdując nic lepszego do powiedzenia.
— Tak — odpowiedziała, dotykając przelotnie włosów. Były to jej naturalne włosy; mikstura Theany przestała już działać.
Patrzyli na siebie przez kilka chwil, a on wreszcie znalazł odpowiedź na pytanie, które prześladowało go podczas tych wypełnionych oczekiwaniem dni: tak, uczucie między nim a Dubhe skończyło się już dawno, a może nawet nigdy się nie zaczęło.
— Powiedz mi, co się stało z Theaną.
Dubhe nie zdawała się zdziwiona tym żądaniem. Popatrzyła na niego ze zrozumieniem.
— Zostaliśmy zaatakowani. Byliśmy o krok od granicy, kiedy nadszedł Forra ze swoimi ludźmi, na smoku. Zwierzę pochwyciło ją w swoje szpony.
Lonerinowi nie udało się powstrzymać drżenia rąk.
— Związali ją i zabrali razem z Learchosem.
Lonerin spojrzał w ziemię. Poczuł się niegodziwcem. Bo nic nie obchodziły go cierpienia Dubhe ani to, co wydarzyło się w ciągu tych miesięcy. Przeżyli razem noc miłosną i on ją kiedyś kochał, ale teraz czuł tylko gniew, bo założył, że ona nie pozwoli, aby coś złego stało się Theanie.
— Powinnaś była ją ochronić! — Nie był w stanie się powstrzymać.
Dubhe nie zdziwiła się.
— Uciekaliśmy po porażce spisku, sądzę, że wiadomość o tym do ciebie dotarła. A ona nie poszła ze mną dla towarzystwa.
Lonerin podniósł dłonie do twarzy i osunął się wzdłuż drzwi do pozycji siedzącej.
— Wybacz — szepnął, ale Dubhe nawet nie słuchała jego słów.
— Była cenną sojuszniczką. Uratowała mi życie przy wielu okazjach i była dla mnie wsparciem w najgorszych chwilach. Przykro mi, Lonerinie, naprawdę.
Siedziała i patrzyła na niego. On trzymał głowę w dłoniach.
— Nie powinienem był pozwolić jej iść... — wyrzucał sobie cicho.
— Theana nie jest bezbronną dziewczynką. Decyzja o tym, aby ze mną wyruszyć, była dobrze przemyślana.
Te słowa go zraniły. Dubhe zdawała się rozumieć Theanę lepiej niż on kiedykolwiek podczas wszystkich lat nauki u Folwara. Cały świat zdawał się znać prawdę, tylko nie on, który od zawsze miotał się wśród niedorzecznych wątpliwości, niezdolny do zaakceptowania prostej rzeczywistości tego, co miał przed oczami.
— Wszystko zepsułem...
Usłyszał, jak Dubhe się podnosi, jej ciężkie i utrudzone kroki. Pochyliła się przed nim, a w jej spojrzeniu nie było żadnego potępienia, tylko współczucie.
— Ja też straciłam kogoś, kto teraz jest w Domu razem z Theaną i skończy tak samo jak ona, jeżeli nie pójdziemy ich ocalić.
Lonerin wiedział o Learchosie, synu zdrajcy Dohora, który po życiu poświęconym dokonywaniu rzezi postanowił przejść na drugą stronę barykady. Postać będąca przedmiotem polemik, o której na dworze mówiono sprzeczne rzeczy.
— Dziś wieczorem weźmiesz udział w posiedzeniu Rady?
Lonerin przytaknął.
— Ja nie — powiedziała Dubhe, przygryzając wargę. — Nie pozwalają mi na to, ale ja muszę tam być, rozumiesz? Nie mogę siedzieć tu i czekać, aż uratują Learchosa. Ja muszę do niego iść, bo tam jest moje miejsce.
Lonerin zaczął się zastanawiać, czy powinien być zazdrosny, skoro tamtemu mężczyźnie udało się to, w czym on zawiódł. Ze zdumieniem stwierdził, że o niczym nie myśli. To naprawdę się skończyło i ta świadomość wywołała w nim dziwne uczucie pustki.
— Czego ode mnie chcesz? — spytał wreszcie.
— Żebyś pomógł mi uczestniczyć.
— Dubhe, nie sądzę, żebym był w stanie.
— Najpierw mnie wylecz. Wiem, że na to nie zasługuję, ale zrób to. Proszę cię o to jako o osobistą przysługę. — Jej oczy wyrażały rozpaczliwe błaganie.
— A potem?
— Potem znajdź sposób, abym mogła wziąć udział w posiedzeniu Rady. Kiedy misja wyruszy, ja muszę tam być.
Popatrzyli na siebie i po raz pierwszy, odkąd rozpoczęta się ta dyskusja, poczuli się jak w Nieznanych Krainach. Ruiny więzi, jaka ich niegdyś łączyła, pozostawiły ciche i cenne dziedzictwo, z którego mogło się narodzić coś nowego, odmiennego.
— Mogę powiedzieć, że Folwar potrzebuje asystentki.
Oczy Dubhe rozjaśniły się jak letnie niebo po burzy. Lonerin uśmiechnął się do niej słabo, po czym podciągnął rękawy.
— Połóż się na łóżku i odkryj rany.
Dubhe popatrzyła na niego z wdzięcznością i z nieskończoną słodyczą pogładziła go po policzku.
Sala Rady była w połowie pusta. Ognie z dwóch trójnogów rzucały na ściany drżące i ponure cienie. Tylko pierwszy rząd półkola był zapełniony, przede wszystkim generałami z Marchii Lasów. Z innych ziem przybyło niewiele osób: Ido, Sennar i kilku innych wysokich rangą wojskowych, którzy znajdowali się w okolicach. Ludzie, którzy w normalnych warunkach nawet nie byliby dopuszczeni do tego zgromadzenia, ale czas naglił.
Ido miał ściągniętą twarz i cichym głosem streścił całą sytuację. Nie szczędził słów na temat swojego niepowodzenia. Ukrycie się pod morzem na nic się nie zdało.
— Byłem odpowiedzialny za tego chłopca i pozwoliłem mu się wymknąć. Postaram się naprawić swój błąd każdym możliwym sposobem — zakończył z żalem.
Ukryta pod kapturem płaszcza Dubhe skierowała błyskawiczne spojrzenie na Sennara. Wydawał się nieporuszony, a przecież San był wszystkim, co pozostało mu na świecie. Jego twarz była woskową maską, która zamykała dostęp wszelkim uczuciom.
Tak samo jak ja, zanim poznałam Learchosa — powiedziała sobie i od razu poczuła w piersi ukłucie znajomego, przenikliwego bólu.
Ido westchnął.
— Za tydzień odbędzie się ceremonia. Wezmą w niej udział wszyscy: oczywiście cała najwyższa elita Gildii, ale przede wszystkim Dohor. I właśnie wtedy musimy uderzyć.
Brzemienna cisza przytłoczyła nielicznych obecnych. Dubhe głębiej ukryła głowę w kapturze i zbliżyła się do Folwara.
— Rozwiązanie wydaje mi się oczywiste: zaatakujemy Gildię i siłą odbijemy zakładników — powiedział z żarem Lonerin.
Ido potrząsnął głową.
— Ilu generałów tu widzisz? Nie zdążymy zgromadzić oddziałów na czas.
— Wam udało się przebyć drogę z Krainy Morza aż tutaj w bardzo krótkim czasie. Chcieć to móc.
— Tu chodzi o zebranie armii, czyli tysięcy ludzi. Nie mów jak głupiec, którym nie jesteś — wtrącił się Sennar, piorunując go spojrzeniem.
Dubhe zobaczyła, jak kostki palców Lonerina bieleją ze złości.
— Oddziały Dohora są już na granicy, mamy niewielkie szanse, aby bez przeszkód przekraść się przez tę barierę — zauważył Ido.
— A z małym oddziałem? — spytała Dafne, jedyna władczyni obecna na naradzie.
— To może być rozwiązanie, ale musiałby to być oddział wystarczająco silny, aby móc walczyć z całą Gildią i wymknąć się spod kontroli wojsk.
Sennar zabrał głos.
— Najistotniejszą sprawą jest powstrzymanie Gildii, a to jeszcze możemy zrobić. Ja i Lonerin już poruszaliśmy się po strefie znajdującej się pod kontrolą Dohora i nie napotkaliśmy na żadne przeszkody. Zrobimy to jeszcze raz. Talizman jest w naszych rękach, a nasz młody czarodziej jest już prawie gotowy do wykonania rytu. Pójdziemy do Gildii i zrobimy, co trzeba: uwolnimy Astera, jeżeli będzie to konieczne, polegniemy podczas tej próby, ale Świat Wynurzony ocaleje.
Ido zamknął oczy i westchnął.
— Na razie. Ale Yeshol się nie podda, a Dohor w dalszym ciągu będzie mógł robić ze Światem Wynurzonym to, co chce. To nie jest rozwiązanie.
— To najlepsze, co możemy zrobić — odpowiedział Sennar z przykrością.
— A więźniowie? A San? — spytał Lonerin z rozpaczą.
— Naszym priorytetem jest w tej chwili powstrzymanie Yeshola.
Było tak, jak gdyby czas stanął. Dubhe musiała zamknąć oczy, aby zatrzymać salę, która wokół niej wirowała. Nikt nie pójdzie ich szukać, ale najgorsze, że wydawało się to w ogóle niewykonalne.
Głęboka desperacja podniosła się z głębi jej serca; czy to zatem był koniec wszystkiego? Nie była w stanie tego zaakceptować, zdawało jej się to żartem przeznaczenia. Odpowiedź podniosła się z głębi jej wnętrzności, tam, gdzie mieszkała Bestia. Otworzyła oczy i zrozumiała.
— Jeżeli nie mamy innego wyjścia... — zaczęła Dafne ze smutkiem.
— Ja mam.
Dubhe odkryła głowę i zignorowała zdumione spojrzenie Ida i innych obecnych. Czuła, że zasycha jej w gardle, a serce jej wariuje, ale nagle wiedziała, co ma robić, i ta decyzja znowu napełniała ją wigorem.
— Mamy broń, której użycia nikt do tej pory nie rozważył.
— Nie powinno cię tutaj być — zauważył twardo Ido.
Dubhe wytrzymała jego spojrzenie.
— Ja jestem bronią, którą trzeba wykorzystać — powtórzyła zdecydowanie.
Szmer przebiegł po sali, wszyscy wydawali się zbulwersowani.
— Ja jestem przeklęta, wewnątrz mnie żyje Bestia obdarzona nadludzką siłą, zwierzę spragnione krwi o wiele bardziej niż cały oddział ludzi.
Ido wpatrywał się w nią nieporuszony. Lonerin skoczył na równe nogi.
— Bestii nie da się kontrolować, dobrze o tym wiesz. Twoja propozycja to szaleństwo.
— Jaka dokładnie jest natura tej klątwy? — spytał jeden z generałów.
Dubhe opowiedziała wszystko jednym tchem. Świadomość, że wreszcie podjęła decyzję, podtrzymywała ją podczas tej męki.
Mówiła o chłopaku, który jej to wstrzyknął, o złożonym mechanizmie, za pomocą którego Dohor przeniósł na nią klątwę przeznaczoną dla niego, i o niewiarygodnej mocy, jaką mogła wyzwolić.
— W każdym razie ja i tak już nie żyję — powiedziała z bezlitosnym chłodem. — Do tej pory pozostawałam przy życiu tylko dlatego, że najpierw Lonerin, a potem Theana dostarczali mi eliksirów i rytów, które spowalniają efekt klątwy. Ale ona rośnie. I nic nie może jej zatrzymać. Dlaczego zatem nie wykorzystać sztuczek nieprzyjaciela przeciwko niemu?
— To, co mówisz, to głupota! — wrzasnął Lonerin. — To nieprawda, że twój koniec już został zapisany, istnieje przecież rytuał, który może cię uratować.
— Poniosłam klęskę — odpowiedziała Dubhe, odwracając się w jego kierunku. — Byłam na dworze Dohora, aby spróbować go zabić, ale mi się to nie udało. Teraz pozostało mi niewiele czasu i nie mam już żadnej szansy na ocalenie.
— Sprzeciwiam się, do diabła! — krzyknął Lonerin, wychodząc z siebie, i uderzył pięścią w drewniany blat przed swoim fotelem.
— Wy wiecie, że mam rację — nalegała Dubhe, utkwiwszy wzrok w oczach członków Rady. — Ja wiem, że mogę to zrobić. Wystarczymy my sami: ja, Ido, Lonerin i Sennar. Stare pokolenie i nowe. Cztery osoby. Zniszczymy Gildię.
Sala wypełniła się szmerami pełnymi wątpliwości. Decyzja nie była łatwa.
— Trzeba przeprowadzić głosowanie... — powiedział Ido, starając się przywrócić porządek.
— Nie mamy czasu! — zaprotestowała Dubhe ze wzburzeniem. Teraz, kiedy podjęła decyzję, chciała, aby wszystko zakończyło się jak najszybciej.
— Nie teraz! — Głos Ida jeszcze potrafił być tak donośny jak niegdyś i przywołał wszystkich do porządku. — O świcie. Niech każdy powróci do swojego pokoju i zastanowi się. O wschodzie słońca każdy będzie musiał podjąć decyzję. Posiedzenie zakończone.
Sala zaczęła powoli pustoszeć.
Dubhe zobaczyła, jak Lonerin kieruje się do niej wielkimi krokami. Szalał ze złości.
— Ty chyba zwariowałaś! — zawołał, łapiąc ją za ramię. — To śmierć, której się zawsze bałaś, straszliwa śmierć! To jedyny powód, który popchnął cię do tego wszystkiego, co zrobiłaś w ciągu ostatniego roku!
Dubhe stała nieporuszona. Była zdumiona, ile spokoju dawał jej fakt, że wreszcie poznała swoje przeznaczenie.
— Teraz kieruje mną coś innego.
— Umrzesz, rozumiesz to? Umrzesz!
— Jeżeli umrze Learchos, i tak umrę. Więc już lepiej zginąć, aby go ocalić.
Lonerin popatrzył na nią zdumiony.
— Chyba nie mówisz poważnie...
— A ty nie umarłbyś dla niej? Nie wyruszyłbyś choćby teraz, aby ją ocalić, nie stawiłbyś czoła Gildii z gołymi rękami? Nie chciałeś zrobić tego jako dziecko dla twojej matki?
Uchwyt dłoni Lonerina rozluźnił się.
— No to chyba jesteś w stanie mnie zrozumieć.
Chłopak opuścił ramiona wzdłuż ciała i pochylił głowę.
— Pochłonie cię, tak jak wtedy, kiedy zabiłaś Reklę. — W jego głosie słychać było wstrzymywany płacz.
— Wiem.
Popatrzył na nią. Dubhe tylko przez chwilę poczuła dla niego litość.
— Powiedz, że zagłosujesz za.
Potrząsnął głową.
Dubhe złapała go za ręce.
— Jeżeli kiedykolwiek mnie kochałeś, zrób to.
— Nie możesz mnie o to prosić...
— Zanim pochwycono Theanę, błagałam ją, żeby obiecała mi, że znajdzie sposób, aby mnie zabić. Wiedziałam już, że nie uda mi się uratować, ale chciałam mieć jakieś wyjście. Ona powiedziała mi: tak. Nie bądź gorszy.
Popatrzyła mu w oczy, ale on uciekł wzrokiem. Ścisnęła jego dłonie.
— Proszę cię.
Lonerin potrząsnął głową, wyrwał się i ruszył w kierunku drzwi.
Świt zapowiedział się orszakiem żółtawych obłoków. Lato chyliło się ku końcowi, a za drzwiami czekał pierwszy dzień pachnący jesienią.
Członkowie Rady wchodzili w milczeniu, a Dubhe za nimi. Nie bała się, czuła tylko wolę działania. Mogła wyruszyć choćby zaraz. Zrozumiała ślepą wiarę Zabójców, ich determinację. Być może czuli się tak jak ona przed misją. Pewnie tak samo czuł się chłopak, który wyruszył, aby wszczepić jej klątwę, w momencie postawienia pierwszego kroku poza murami Domu wiedząc, że już po nim. Ale jeśli ona umrze, Learchos zostanie ocalony i z tej łaźni krwi narodzi się nowy świat. To wystarczyło, aby dodać jej sił.
Wszyscy usiedli, a Dubhe zauważyła Lonerina w kącie razem z Folwarem. Modliła się w duchu, aby postąpił właściwie.
— Czas na głosowanie — uciął krótko Ido. — Propozycja jest taka, aby wyruszył oddział złożony ze mnie, Dubhe, Lonerina i Sennara, jeszcze dzisiaj. Weźmiemy z nami Oarfa. Udamy się do Domu i tam zaatakujemy, wykorzystując klątwę Dubhe. Rozgromimy Gildię, uwolnimy więźniów, a ja zabiję Dohora. Niech podniesie rękę, kto się zgadza.
Po sali przebiegł lekki szmerek.
Ido podniósł swoją prawie od razu, wpatrując się w Dubhe. W jego wzroku był ból, ale też i zrozumienie. Ręka Sennara podniosła się zaraz potem, podobnie jak innych generałów. Dafne trzymała swoją nisko, Folwar nie.
Dubhe policzyła z sercem w gardle. Siedziało ich tam w środku piętnaścioro, nie było możliwości remisu. Ostatnia dłoń, jaka się podniosła, należała do Lonerina, siedzącego z pochyloną głową. Osiem.
Dubhe zamknęła oczy.
— Wyruszamy natychmiast — zakończył Ido.
Ido kazał wszystko szybko przygotować.
— Nie możemy lecieć na grzbiecie smoka, zobaczą nas — zaoponował Sennar.
— Będziemy lecieć wysoko. I zrobimy tylko trzy postoje.
— Chcesz mi powiedzieć, że zamierzasz lecieć dniem i nocą? Trzy postoje oznaczają co najmniej dwudniowe loty. To szaleństwo!
Ido popatrzył mu w oczy.
— Masz jakąś lepszą sugestię?
— Nigdy nam się nie uda.
— Uda nam się. Wybrałem dla siebie dość młodego i wyćwiczonego niebieskiego smoka, a Oarf to piękne, silne i potężne zwierzę — odparł gnom. — Chyba że mi go rozleniwiłeś przez te wszystkie lata.
Nawet cień uśmiechu nie przebiegł przez twarz Sennara.
— Nie chcę, żebyś go zabił — powiedział po chwili wahania.
— Naprawdę sądzisz, że byłbym w stanie?
Milczenie, jakie zapadło, było bardziej wymowne niż jakakolwiek odpowiedź.
Tymczasem w drugim skrzydle pałacu Dubhe zajęta była zbieraniem tych niewielu rzeczy, które postanowiła ze sobą zabrać. Włożyła swoje szaty i przymocowała do pasa nową broń. Był to czysty środek ostrożności: jak już pozwoli wyjść na powierzchnię Bestii, nie będzie jej potrzebowała. Droga jednak była długa, a jej towarzysze wykończeni i zmęczeni tak samo jak ona.
Przy każdym ruchu czuła, jak rany ciągną jej skórę. Była jeszcze zbyt słaba i zdawała sobie sprawę, że jeżeli naprawdę chce doprowadzić to do końca, musi poprosić kogoś o pomoc. Wiedziała, że Sennar nie dysponuje już niegdysiejszymi mocami, więc nie miała innego wyjścia.
Musiała pójść do niego i poprosić go osobiście.
Lonerin w swoim pokoju zajmował się ostatnimi przygotowaniami. Ido dał im tylko godzinę. W pośpiechu zostawił otwarte drzwi i Dubhe przez chwilę przyglądała mu się zza progu. Kiedy usłyszał jej pukanie, odwrócił się gwałtownie.
— Czego chcesz?
— Musimy porozmawiać.
Dubhe zauważyła talizman wystający z rzuconej na łóżko tkaniny.
Lonerin schwycił go i wsunął do torby.
— Nie mam ochoty.
Dziewczyna weszła, zamknęła za plecami drzwi i złapała go za nadgarstek.
— A jednak musimy.
— Zrobiłem, co chciałaś, nie jesteś zadowolona? — odparł czarodziej, wyrywając się z irytacją. — Teraz zostaw mnie w spokoju.
— Przecież nie robię niczego tobie na złość. Po prostu podjęłam decyzję.
— Której ja nie popieram. I pamiętaj o tej podniesionej dłoni, bo zmusiłaś mnie do zrobienia czegoś, co jest w pełni sprzeczne z moją wolą. Ja już zamknąłem moje długi wobec ciebie! — Zawiązał tobołek i rozejrzał się wokół, aby sprawdzić, czy niczego nie zapomniał.
— Potrzebuję, żebyś leczył mnie podczas podróży — ciągnęła dalej Dubhe, ale on udawał, że nie słyszy. — Rany jeszcze się nie zabliźniły. Potrzebuję też twojej pomocy, aby zsyntetyzować eliksir, który pobudzi klątwę.
Słysząc te słowa, Lonerin odwrócił się i spojrzał na nią z mieszanką zaskoczenia i bólu. Ruszył w kierunku drzwi, ale Dubhe stanęła mu na drodze.
— Dowiedziałam się, że wczoraj, kiedy byłam jeszcze nieprzytomna, dano mi eliksir. Muszę być w stanie kontrolować Bestię, inaczej ta misja nie przyniesie efektu.
— Doskonale! Wystarczy, że nie weźmiesz następnej dawki, i już będziesz gotowa na twoje bohaterskie poświęcenie.
Lonerin próbował położyć dłoń na klamce, ale Dubhe zatrzymała ją.
— Nie mam zamiaru dłużej wspomagać twoich samobójczych instynktów — wycedził przez zęby.
— Chcę tylko, aby potęga Bestii rozwinęła się, kiedy będę w Domu, nie wcześniej. Nie mogę przywołać jej na własne życzenie, wiesz o tym.
Spojrzenie Lonerina z twardego zrobiło się udręczone.
— Ja nie chcę cię zabić, dlaczego nie możesz tego zrozumieć? — wymruczał, wpatrując się w podłogę.
Dubhe próbowała zachować spokój. Nie mogła stracić jasności umysłu, która prowadziła ją do tego momentu. To nieprawda, że nie rozumiała, po prostu nie mogła spełnić jego prośby. Jej decyzja nie pozostawiała miejsca na współczucie.
— Czy byłbyś w stanie znaleźć stosowne zaklęcie? — spytała w końcu suchym głosem.
Lonerin przez kilka sekund stał z opuszczoną głową, nie odpowiadając. Potem przytaknął ze zrezygnowaną miną.
— No to zrób to. Jestem jedyną osobą, która może otworzyć wam drogę wśród wrogich szeregów.
Młodzieniec podniósł gwałtownie głowę w nagłym przypływie dumy.
— Ty nie jesteś bronią, nigdy nią nie byłaś. Dubhe, przecież jesteś kobietą, z którą kochałem się w tamtej jaskini!
Przełknęła ślinę.
— To czas, który już do nas nie należy, wiesz o tym.
— Zgoda, ale nie możesz prosić mnie, abym przeszedł ponad tymi wspomnieniami. Pożar zawsze zostawia po sobie popioły.
Dubhe poczuła, jak piekące łzy cisną jej się do oczu, ale brutalnie je odegnała. Miał rację, ale teraz sprawy się zmieniły.
— Ty masz przed sobą przyszłość, Lonerinie, i musisz o niej myśleć. Nie pozwól, aby ten dar się zmarnował, inaczej moje poświęcenie nie będzie miało żadnego sensu — powiedziała, biorąc jego twarz w dłonie.
Chłopak odwrócił wzrok gdzie indziej. Nie był w stanie nic powiedzieć.
— Obiecujesz?
— Obiecuję — odpowiedział, wreszcie znajdując odwagę, aby na nią spojrzeć.
— No to weź, czego potrzebujesz, i dołącz do nas.
Dubhe otworzyła drzwi i wyszła, zanim zdołał dodać coś jeszcze.
Powietrze na korytarzu pachniało wilgocią i nagle zakręciło jej się w głowie. Oparła się o ścianę oszołomiona otchłanią tego, co straci za siedem dni. W centrum tego wiru skazanych na zagładę pragnień był obraz Learchosa.
Przeżyje — pomyślała. I ta świadomość dała jej siłę, aby wyruszyć na bastiony.
— Będziemy lecieć wysoko. Powietrze jest rozrzedzone i nie będzie to przyjemna podróż. Dopóki będziemy znajdować się nad przyjaznymi terytoriami, będziemy podnosić się powoli, aby dać naszym ciałom czas na przyzwyczajenie się; potem, kiedy przekroczymy granicę, zaczniemy posuwać się szybciej.
Ido był pewny siebie i mówił głośno i wyraźnie. Nie liczyła się ani starość, ani zmęczenie. Był to jego ostatni poryw, ostatnia misja przed zasłużonym spokojem. Nie obchodziły go konsekwencje: jego historia jako Jeźdźca Smoka tak czy inaczej miała dobiec końca.
— Kiedy my przekroczymy granicę, oddziały, jakie zgromadziliśmy, zaatakują na froncie Krainy Morza. Już wydałem rozkazy. Będzie to manewr dywersyjny, który uniemożliwi nieprzyjacielowi połączenie się w jeden blok i jednocześnie pozwoli nam wkraść się bez przeszkód na tyły. Jeżeli chodzi o podróż, po raz pierwszy zatrzymamy się na granicy z Wielką Krainą po trzech dniach lotu. Kiedy wystarczająco odpoczniemy, wyruszymy w kierunku pustyni znajdującej się w Krainie Nocy — powiedział, wskazując dokładny punkt na mapie, którą rozłożył, aby pozostali mogli się zorientować. — Nie ma tam miast ani strażnic. Nie powinniśmy mieć problemów. Potem jednym ciągiem dolecimy aż do świątyni.
Nikt nie miał żadnej obiekcji. Dwóch czarodziejów i dziewczyna słuchali z uwagą i chłonęli każde jego słowo.
— Niedawno dowiedziałem się, że widziano już, jak konwój Dohora wyrusza w stronę Domu. Ma tam pozostać do chwili ceremonii i ważne, abyśmy zaatakowali, kiedy on też będzie obecny podczas rytuału, w przeciwnym razie odniesiemy porażkę. Jeżeli nie napotkamy przeszkód, mój plan podróży pozwoli nam dolecieć na czas.
Pozostali dalej patrzyli na niego w milczeniu. Dziwnie było powrócić do roli wodza. Ostatnim razem, kiedy mu się to zdarzyło, przeprowadzał atak na siedzibę rebeliantów w Krainie Ognia. Zakończył się katastrofą, więc Ido czym prędzej odpędził tę myśl. Tym razem wszystko musi pójść gładko.
Zwinął mapę.
— Uwagi?
Przesunął wzrokiem po towarzyszach. Było to desperackie przedsięwzięcie i wszyscy byli tego świadomi. Prawdopodobnie nie powrócą, aby o nim opowiedzieć. Ido przez chwilę pożałował tej dłoni podniesionej godzinę wcześniej z taką pewnością siebie. Stało przed nim dwoje młodych ludzi, którzy wychodzili naprzeciw śmierci. Widział już zbyt wielu umierających za najróżniejsze sprawy i nie potrafił nawet odnaleźć właściwego usprawiedliwienia. Teraz też zwycięstwo miało dokonać się przez śmierć dziewczyny, której życie już i tak wszystko odebrało.
— Doskonale. Jeżeli się zgadzacie, ruszamy — zakończył stanowczo.
Na bastionach świt zamienił się w świeży i melancholijny poranek. Wysokie i gęste chmury zaciemniały szare niebo.
Smoki były już gotowe. Jeden niebieski, o smukłym, umięśnionym ciele; drugi natomiast — imponujący egzemplarz o grubej skórze i pełnych żaru oczach: Oarf. Ten ostatni patrzył, jak nadchodzili, z drżącymi nozdrzami i napiętymi mięśniami, już gotowymi, aby poderwać się do lotu. Ido spojrzał na niego z zachwytem. Powiedziano mu, że szalał podczas nieobecności jego pana i że w końcu trzeba było umieścić go w lochach, w obszernych podziemnych stajniach, gdzie nikt nie chodził.
Uśmiechnął się z zadowoleniem. Ten smok nie zmienił się ani krztynę. Gburowaty i nieokiełznany jak zawsze. Gnom przebiegł wzrokiem po jego dygocącym z ekscytacji ciele i stopniowo w jego umyśle jego sylwetka przekształciła się w obraz szczupłego i umięśnionego ciała Vesy, jego umiłowanego rumaka. Oba smoki walczyły bok w bok w niejednej walce i być może Oarf czuł jeszcze zapach dawnego towarzysza na jego żołnierskiej zbroi.
Ido zbliżył się do potężnej bestii. Oarf po prostu na niego popatrzył. Dwie cienkie strużki dymu wychodziły mu z nozdrzy, a spojrzenie stopniowo łagodniało.
— Pamiętasz mnie, prawda?
Zatrzymał się w pobliżu jego głowy i pogłaskał po pysku. Dotyk zimnych łusek smoka zawsze go wzruszał, przypominał mu najlepsze czasy jego życia, kiedy jeszcze przemierzał wojenne nieba. Jednym susem znalazł się na grzbiecie. Pierwszy raz dosiadał smoka bez siodła i dziwnie się z tym czuł.
W tym czasie Sennar z pewnym trudem wdrapywał się na drugiego smoka.
— Gdzie mam iść? — spytała Dubhe. Jej głos był spokojny, a wzrok pogodny.
Odpowiedział jej Lonerin. Usiadł za Sennarem, a Dubhe spojrzała na Oarfa.
— Leciałaś kiedyś na smoku? — spytał ją Ido. Ona potrząsnęła głową. Iluż rzeczy ta dziewczyna nigdy nie robiła i nigdy nie będzie mogła zrobić.
Podał jej rękę, a kiedy ją złapał, poczuł, że jest lodowata. Poczuł, jak jej strach przebiega mu po skórze, i ścisnęło mu się serce.
Dziewczyna weszła na grzbiet zwinnie i otoczyła biodra gnoma ramionami. Ido spojrzał w niebo. Minęła wieczność od ostatniego razu, kiedy przecinał je, śpiesząc do walki.
— Już czas — mruknął tylko.
Obszerne skrzydła Oarfa rozwinęły się, tnąc świeże powietrze poranka. Ido poczuł, jak mięśnie klatki piersiowej smoka kurczą się pod jego udami. Było to najpiękniejsze uczucie na świecie. Potem tak swojska pustka w żołądku i skok, jeden, potężny, odrywający ich od ziemi.
Dohor czuł się zagubiony. Po raz pierwszy wchodził w czeluście Domu; do tej pory widział tylko świątynię, w której zazwyczaj spotykał się z Yesholem. Wśród długich cieni owego przytłaczającego miejsca zawsze to on rządził, a Najwyższy Strażnik wydawał się mu tylko jednym z jego sług. Ale w Domu wszystko było inaczej.
Wyczuwał w tym miejscu coś, co chwytało go za gardło. Yeshol poruszał się pewnie wśród chodników, a kiedy przechodził, Zabójcy podnosili dłonie do piersi i pochylali głowy. Tutaj Yeshol był władcą, a on tylko przelotnym gościem.
Jednak największe wrażenie wywarło na nim to, że wewnątrz Domu panowała ponura atmosfera, gdzie cierpienie było celem, a nie środkiem. Okrucieństwo, z jakim on prowadził swoje królestwo, zawsze stanowiło regułę, której należało przestrzegać, aby osiągnąć sukces, ale nigdy nie było punktem wyjścia jego działań. Strach był bronią jak każda inna, tak jak mógł być nią pieniądz czy pochlebstwo. Natomiast tu, w środku, okrucieństwo było celem samym w sobie, było szczytem całego planu. Rozchodziło się ze ścian, zatruwało powietrze, zapierało dech. Śmierć była celebrowana we wszystkich swoich formach; do unicestwienia jednostki — jej ciała i jej ducha — dążono ze świadomą zaciętością. To było coś, czego Dohor nie był w stanie zrozumieć.
Fanatycy, nic poza tym. Kiedy rytuał zostanie wypełniony i wreszcie stanę się niepokonany, zmiotę ich wszystkich — od pierwszego do ostatniego.
Tak powtarzał sobie, starając się pohamować owo niewygodne uczucie, które pojawiło się, kiedy tylko postawił tam nogę. Trudno było się do tego przyznać, ale po raz pierwszy to on się bał. Świat obracał się przeciwko niemu; najpierw okazało się, że jego syn już nie czuje przed nim strachu, a teraz sam stanął w obliczu czegoś, co wywoływało w nim głęboki niepokój. Zaczął się zastanawiać, czy mądrą decyzją było zaufanie temu niebezpiecznemu sojuszowi.
Kiedy dotarli do posągu Thenaara i Dohor zobaczył wypełnione krwią baseny, poczuł, jak przewraca mu się w żołądku. Nawet dla niego, który walczył w tysiącach bitew i przelewał krew całych narodów, było to zbyt wiele.
Yeshol patrzył, jak król wymiotuje w kącie.
— To normalne, że powoduje taką reakcję za pierwszym razem — powiedział, uśmiechając się z wyższością.
Dohor spojrzał na niego z nienawiścią. Zmiecenie z powierzchni ziemi tego miejsca, oto pierwsza rzecz, jaką należy zrobić — powtórzył sobie.
Przydzielili mu pokój dość duży, wyposażony w obszerne łóżko, ławę skrzyniową i stół. W kącie — aparaty do destylacji i regał pełen dziwnych słoików.
— To był pokój Strażniczki Trucizn, którą zabiła Dubhe — wyjaśnił Yeshol. — Nowy Strażnik nie zajął go z mojej woli: ta Zabójczym była mi droga, być może najwierniejsza Zwycięska, jaka kiedykolwiek chodziła po tych korytarzach.
Dohor podniósł na niego oczy.
— Co mówią twoi szpiedzy?
Najwyższy Strażnik podniósł brew.
— Oddziały gromadzą się w kierunku Krainy Morza.
— To wiem, potyczki już się zaczęły. Chcę wiedzieć coś innego.
Yeshol uśmiechnął się.
— Ida nie widziano.
— Jest w drodze — stwierdził Dohor ze smutnym uśmiechem.
— Nie wiemy tego na pewno.
Król wybuchnął śmiechem i potrząsnął głową.
— Większość życia strawiłem na walkach przeciwko temu przeklętemu gnomowi i dobrze go znam. Przyjdzie tutaj. Mamy chłopca, a Ido nie jest osobą, która stałaby bezczynnie, kiedy Świat Wynurzony potrzebuje jego interwencji... A poza tym mnie nienawidzi.
— Tak czy inaczej, jeżeli przybędzie — zatrzymamy go.
— Naprawdę sądzisz, że nie będzie miał towarzystwa? Przyjdzie i przyprowadzi ze sobą waszą zdrajczynię — powiedział król grobowym tonem. — Była dziwką mojego syna i udało jej się uwolnić go z więzienia w Akademii. Z pewnością przyłączy się do tego przebrzydłego gnoma.
Yeshol wzruszył ramionami.
— Jedno czy dwoje, nie robi to różnicy. Jedno wasze słowo i moi ludzie będą gotowi, aby sprzątnąć wam z drogi tę przeszkodę.
Dohor potrząsnął głową.
— Mimo że już wiele lat temu przestałem walczyć na polu bitwy, pozostaję żołnierzem i rozumuję jako taki. Niech tu przyjdą. Dubhe jest twoja, ale Ido ma być mój. Chcę osobiście się z nim rozprawić i wreszcie wypowiedzieć słowo „koniec” w tej farsie, która trwa już zbyt wiele lat.
Yeshol patrzył na niego przez kilka chwil.
— Jak sobie życzycie — zgodził się wreszcie.
Potem skłonił się krótko i wyszedł z pokoju. Na zewnątrz czekał na niego jego ordynans. Pochylił głowę, a Najwyższy Strażnik pociągnął go za sobą kilka korytarzy dalej.
— Chcę, abyś to zrobił podczas ceremonii, kiedy tylko Aster powróci. Jeden człowiek na każdego z jego ludzi, a sam zajmiesz się Dohorem. Wszyscy mają być martwi.
Zabójca przytaknął, po czym zniknął w mroku Domu.
W Wielkiej Krainie wydawało się, że nadeszła już jesień, i Ido owinął się kocem, kontemplując nocne ciemności.
Żadnych ogni. Dawałyby światło, a już i tak mieli trudności z ukryciem dwóch smoków. Oczywiście, nikt tych stron nie patrolował, ale nigdy nic nie wiadomo.
Oarf spał przed nim bardzo głębokim snem. Był wykończony. To latanie wysoko, zwłaszcza z dwoma osobami na grzbiecie, wycieńczyło oba zwierzęta. Niebieski smok okazywał oznaki słabości, ale Idowi wystarczało, aby dotarł do Krainy Nocy. W innych okolicznościach zawstydziłby się tą niską myślą: dla jeźdźca nie było nic świętszego niż własny smok. Ale teraz nie było czasu na wyrzuty sumienia i skrupuły.
Lot w takich warunkach był piekłem. Brak tlenu i prędkość zapierały im oddech, a mięśnie nóg kostniały od zimna i długich godzin spędzonych na grzbiecie.
Czy będziemy jeszcze w stanie walczyć, kiedy dotrzemy na miejsce?
Ido odgonił tę myśl. Będzie się bił do swojego ostatniego tchnienia, plując krwią, jeżeli to konieczne. Nadszedł czas, aby pozamykać zawieszone rachunki i uporządkować wszystkie sprawy. Po latach spędzonych na wzajemnych pościgach, wreszcie stanie przed Dohorem. I nie weźmie go żywcem, to jest pewne.
— Nie śpisz?
Gnom otrząsnął się. W ciemności zarysowała się postać Sennara.
— Nie, ale ty chyba też nie, jak widzę — uśmiechnął się Ido.
— Pokój już od dawna nie stanowi części mojego życia. Nie mam prawa nawet do spokojnego snu. — Czarodziej usiadł obok niego, trzymając na kolanach materiał, w który coś było zawinięte.
Ido wyprostował plecy i oparł dłonie na trawie.
— Przepraszam — powiedział ledwo słyszalnie. — Nie byłem w stanie porozumieć się z twoim wnukiem i zdaję sobie sprawę, że gdyby nie ja, teraz nie znajdowalibyśmy się w takiej sytuacji.
Sennar wbił wzrok w pustkę przed sobą i pogłaskał dłonią materiał.
— Ido, ja sam nie potrafiłbym lepiej sobie poradzić — powiedział gorzko.
— Kto wie, ale nie sądzę.
— On jest taki jak Nihal — dorzucił stary czarodziej. — Wyczytałem to w jego oczach, kiedy rozmawialiśmy. Ten sam niepokój, aby działać i spalać się, nawet ten sam ból. To dziwne, jak życie kręci się w kółko i wraca po własnych śladach, nie sądzisz?
— Tak. W jej przypadku też popełniłem błąd — odpowiedział gnom ze spojrzeniem pogrążonym we wspomnieniach.
Sennar położył mu dłoń na ramieniu.
— Wiesz, że to nieprawda.
Ido zobaczył ją w ciemności nocy: chuda, udręczona dziewczynka, spiczaste uszy i zmierzwione granatowe włosy. Miała fioletowe oczy przepełnione całym cierpieniem świata. Dałby wszystko, aby znowu ją zobaczyć.
— Często o tobie rozmawialiśmy. Szalała z radości za każdym razem, kiedy przychodził twój list. Potem zamykała się w pokoju, żeby ci odpisać. Nawet ja nie mogłem się wtedy zbliżyć. To było coś między tobą a nią. Byłem nawet zazdrosny, wiesz? — Sennar uśmiechnął się łagodnie. — Znalazłem to podczas podróży — powiedział, podając zawiniątko przyjacielowi.
Gnom popatrzył na sukno i serce podskoczyło mu do gardła: nie można było pomylić tego kształtu z niczym innym. Zacisnął na nim ręce, wyczuł ostrze i kształt rękojeści. Odwrócił się do czarodzieja z pytającym spojrzeniem, ale on nadal na coś czekał.
Wówczas Ido wziął brzeg tkaniny i delikatnie go podniósł. Czerń ostrza odbiła światło, prawie go oślepiając. Miecz Nihal.
— Jest twój — powiedział Sennar.
Ido poczuł ogarniające go wzruszenie, ale miał wrażenie, że popełnia świętokradztwo. Odsunął od siebie broń.
— Nie mogę. Już przywłaszczyłem sobie jej smoka.
— Musisz — powiedział czarodziej, potrząsając głową. — Historia Nihal to przerwana opowieść. Do ciebie należy dopełnienie dzieła.
Pierwsza łza powoli spłynęła po policzku Ida.
— Tylko ją pożyczam — powiedział wreszcie ze zdecydowanym spojrzeniem. Był to winien Nihal, Tarikowi, ale przede wszystkim Sanowi.
— Nie sądzę, żebyśmy zobaczyli się jeszcze na końcu tej historii, mój przyjacielu — zauważył Sennar z uśmiechem.
Ido popatrzył mu w oczy i wyczytał w nich całe zmęczenie, które sam tak wyraźnie odczuwał. Być może Sennar miał rację, ale tym, co liczyło się w tej chwili, był fakt, że znowu są razem na tę ostatnią bitwę. Krąg się zamykał: oto ostatni prezent, zanim zawiesi broń na kołku. Teraz był gotowy.
Wziął miecz i przypasał go obok swojego.
— Możliwe — powiedział, kładąc dłoń na ramieniu Sennara. — Ale przynajmniej razem będziemy smakować ten ostatni akt.
Na początku było strasznie. Na grzbiecie Oarfa brakowało jej tchu. Rany ją bolały, a w głowie pulsowało. Jednak po jakimś czasie Dubhe przyzwyczaiła się, a i Lonerin dotrzymał słowa. Długo ją leczył, korzystając z każdej chwili czuwania. Była już prawie całkiem zdrowa.
Przyjaciel dał jej to podczas drugiego postoju.
— Tu masz to, czego potrzebujesz — powiedział, drżącą dłonią wręczając jej buteleczkę. — W ostatniej porcji eliksiru, którą ci dałem, składniki były zmieszane w innych proporcjach. W ten sposób, kiedy przybędziemy, Bestia będzie na granicy wynurzenia się. Wtedy weźmiesz to i uwolnisz ją do końca.
Dubhe spojrzała na ampułkę intensywnie, a kiedy podniosła wzrok, Lonerin wpatrywał się w nią ze smutkiem.
— Nie rób tego. Masz jeszcze czas. Ja i Sennar wkradniemy się do Domu i powstrzymamy rytuał. Learchos i tak zostanie ocalony.
Dubhe uśmiechnęła się z rezygnacją.
— Wiesz, że to nieprawda — odpowiedziała, wkładając buteleczkę do torby. — Ale i tak ci dziękuję — dodała słabym głosem.
Teraz znowu się zatrzymali. Byli już w Krainie Nocy, o dwa dni drogi od Domu. Tam miało wypełnić się jej przeznaczenie. Obecność Bestii stawała się już coraz bliższa; dziewczyna stale czuła, jak naciska pod mostkiem, wyostrza jej zmysły, i słyszała w swojej głowie jej nieustający krzyk. Bała się, nie mogła temu zaprzeczyć.
Była pewna, że Learchos będzie cierpiał z powodu jej decyzji, ale w końcu ją zrozumie. Lata zabiorą ze sobą ból i kiedyś on też zostawi swoje ostatnie wspomnienie w jakiejś zapomnianej chatce, tak jak ona zrobiła z listem od Mistrza. Życie zacznie się od nowa, będzie miał swoją rodzinę...
Wyciągnęła z chlebaka buteleczkę i obróciła ją w palcach. Gdyby była tu Theana, powiedziałaby jej coś, pocieszyłaby ją swoim miłosiernym bogiem.
Dubhe poczuła nagły żal, że nie może się z nią pożegnać.
Oderwała oczy od ampułki i popatrzyła przed siebie. Teraz Ido pełnił wartę. Siedział nieopodal z czarnym mieczem Nihal w dłoniach i wpatrywał się w noc.
Musiała położyć mu dłoń na ramieniu, aby zauważył jej obecność. Nawet teraz, kiedy bliska była końca, poruszała się jak doskonała zabójczyni.
Gnom wzdrygnął się.
— Do kroćset, ale jesteś cicha! — wykrzyknął, śmiejąc się sam z siebie.
— Muszę z tobą porozmawiać.
Ido dał jej znak, żeby usiadła. Dubhe zaczęła wpatrywać się w ciemność przed nimi. Bestia tak bardzo wyostrzyła jej zmysły, że przed jej oczami panował ledwo zaznaczony półmrok.
— Jeżeli przeżyję tę całą historię — zaczął Ido — zadbam o to, aby Świat Wynurzony mógł pamiętać twoje imię. Twoja decyzja jest naprawdę szlachetna.
Dubhe wzruszyła ramionami.
— Nie interesuje mnie chwała. Chcę cię prosić o inną przysługę.
Ido spojrzał na nią zdumiony. Prawdopodobnie nie spodziewał się tego.
— Nie robię tego dla Świata Wynurzonego. Robię to tylko dla jednej osoby — powiedziała Dubhe, patrząc mu w oczy. — Musisz mi obiecać, że go ocalisz.
Gnom westchnął, jak gdyby słowa, które miał wypowiedzieć, wydzierano mu siłą.
— Moja misja ma najwyższą wagę, sama o tym wiesz.
— Zajmiesz się tym, zanim zaczniesz walczyć. Musisz go uratować, w przeciwnym razie to, co zrobię, okaże się niepotrzebne. Musisz mi przysiąc.
Ido popatrzył w ziemię.
— Zrobię to — powiedział wreszcie.
— Musisz uratować go też przede mną, jeżeli będzie to konieczne — dodała po chwili. — Kiedy Bestia wyjdzie, ja nie będę już sobą. Wiem, że możesz mnie zabić, i będziesz musiał to zrobić, jeżeli moje pragnienie krwi zagrozi waszemu bezpieczeństwu. Ja nie będę już w stanie jej zatrzymać.
Gnom przełknął ślinę, wyobrażając sobie piekło, które się rozpęta.
— Jesteś pewna? Mam na myśli to, co zamierzasz zrobić.
Dubhe kiwnęła głową.
— Nigdy nie byłam bardziej pewna.
Ido popatrzył na nią z czułością, spojrzeniem, które prawie nie pasowało do jego twarzy zmęczonego wojownika.
— Przysięgam ci, że zrobię to, o co mnie prosiłaś.
Dom zamajaczył przed nimi jak czarna plama w wiecznej ciemności. Byli gotowi. Ido będzie otwierał drogę razem z Dubhe i wkradną się do środka w poszukiwaniu więźniów i Dohora. Lonerin i Sennar wślizgną się, korzystając z zamętu. Na zewnątrz Oarf i niebieski smok rozpętają piekło swoimi płomieniami.
Nikt na nich nie czekał, jak gdyby ludzie z Gildii nie przewidywali żadnego ataku. Tej nocy miał się odbyć rytuał, a oni temu zapobiegną.
Dubhe poczuła, że jej serce wali jak oszalałe, jak gdyby chciało rozbić jej klatkę piersiową. Zobaczyła, jak Ido wyciąga miecz, i usłyszała brzęk czarnego kryształu przesuwanego po skórzanym pasie.
— Jestem gotowy — powiedział, a ona kiwnęła głową. Lecący za nimi niebieski smok zaczął rysować obszerne kręgi, zniżając lot.
Oarf zbliżył się do ziemi.
Dubhe wyciągnęła buteleczkę z torby. Wlała do gardła całą jej zawartość, prawie ze złością. Była gorzka i część spłynęła jej po podbródku aż do piersi. Intensywne ciepło otoczyło całe jej ciało. Ogarnęło ją przerażenie, ale nie miało to już znaczenia.
Jestem nieżywa — pomyślała ze zgrozą. — Nie muszę się już bać, bo już nie żyję.
Ledwo usłyszała grzmot osiadającego na ziemi Oarfa i dźwięk głosów. Potem nadeszło szaleństwo, niszczące i przerażające. I wszystko stało się białe.
Wszystko stało się nagle. Huk wstrząsnął świątynią aż po fundamenty, a sklepienie Domu zadrżało. Yeshol przyglądał się, jak pył opada z sufitu jego gabinetu, a korytarz wypełniał się głosami jego ludzi, którzy biegali jak oszalali.
Wyszedł i zatrzymał pierwszego Zabójcę, który był w pobliżu.
— Co się dzieje?
Tamten w odpowiedzi tylko potrząsnął głową i nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Jego twarz była maską strachu.
Yeshol zadrżał. Nie teraz, nie teraz, kiedy wszystko jest gotowe.
Cały poranek spędził przed kulą, w której przechowywana była dusza Astera. Kontemplował jego postać tworzącą się i rozwiewającą w fioletowych oparach i modlił się do utraty głosu. Wreszcie nadszedł ów tak długo wyczekiwany moment. Tej nocy wyleje łzy radości. Aster powróci i zaprowadzi sprawiedliwość, wszystko było już na najlepszej drodze. Nawet Thenaar mu to potwierdził. Machina ruszyła i nikt już nie mógł jej zatrzymać. Jego serce przepełnione było feerią determinacji i wiary.
Jakiś Zwycięski pokłonił się przed nim, pięścią dotykał ziemi, a plecy podnosiły się i opuszczały w zadyszanym oddechu. Yeshol nie musiał nawet pytać.
— Przed świątynią są dwa smoki i niszczą wszystko wokół siebie. To był niespodziewany atak, nie mogliśmy nic zrobić.
— Ilu ludzi? — Ton Yeshola, w odróżnieniu od głosu Zwycięskiego, nie zdradzał żadnego niepokoju.
— Trudno powiedzieć, jeszcze nikogo nie widzieliśmy.
— Głupcze! Dwa smoki nie mogły dotrzeć aż tutaj same!
Zwycięski popatrzył na niego z zagubionym wyrazem twarzy.
— Wasza Ekscelencjo, w Domu jest coś innego, co dziesiątkuje naszych ludzi. Jeszcze nie udało nam się jej zatrzymać, to jakaś nieludzka bestia, nigdy nic podobnego nie widzieliśmy.
Kropla potu spłynęła po skroni Yeshola.
— Zatrzymajcie ją!
— Mój panie, my nie jesteśmy...
Kolejny huk i grzmiący ryk. Bicie serca Najwyższego Strażnika przyśpieszyło i wyryły się w jego umyśle słowa Dohora.
„Ido... przyprowadzi ze sobą waszą zdrajczynię”.
Zrozumiał, że czegoś zaniedbał, że nie pomyślał o czymś, co było nie do pomyślenia. Lękliwa i drżąca Przegrana, która jakiś czas temu przyszła uklęknąć przed jego obliczem, aby tylko ocalić swoje życie, znalazła w sobie odwagę, aby przyjąć najstraszniejszą ze śmierci. I to wszystko tylko po to, aby zniszczyć jego. Przełknął ślinę. Bestia należała do Thenaara, była jego umiłowaną córką, jak to możliwe, że zwracała się teraz przeciwko nim?
— Rozkaż wszystkim ludziom, aby zebrali się przy schodach. Bestia nie może dotrzeć do basenów, zanim nie zostanie zakończony ryt. Wyślij jedną grupę po chłopca i pozostałych dwóch więźniów i przyprowadź ich do mnie. Biegiem!
Wrócił do swojego gabinetu, oparł dłonie na biurku i popatrzył na stojący przed nim posąg Astera. Popełnił błąd. Musiał znaleźć rozwiązanie, nie dając się ponieść panice. Wbił wzrok w jego kamienny uśmiech i w te młode a jednocześnie tak poważne męskie oczy, i zrozumiał.
Nie zatrzymają nas. Nieważne, że muszę działać sam, ale nie pozwolę, aby twój lud nie mógł radować się twoją obecnością, obiecuję ci to.
Nie było niczego, czego należałoby się obawiać. Thenaar był z nim.
Biel. I wrażenie, że nie ma już ciała. Ani rąk, ani ust. Nawet płuc.
Śmierć była inna niż to, co Dubhe sobie wyobrażała. Kosztowanie tego powolnego rozpływania się w doskonałości Wszystkiego, nie dopuszczającego żadnych różnic, było niemal przyjemnością.
Ból wyłaniał się w jej świadomości stopniowo. Najpierw były to palce, dłonie, ramiona, mięśnie. Potem wszystko zarysowało się w tej porażającej bieli jak piekło ognia. Poczuła, jak żyły pompują krew ponad miarę, jak serce nabrzmiewa w jej piersi, rozrywając ją. Nie było powietrza. Tylko wrażenie bolesnego klina w duszy, ciężaru, który wdzierał jej się do mózgu, pomiędzy jedną myślą a drugą, niszcząc, rozdzierając, roztrwaniając.
Pragnienie krwi. Głód śmierci. Nagląca i niszcząca, nieznośna żądza.
Nie, nie chcę!
Ale opieranie się nie miało żadnego sensu. W pewnym momencie wszystko zabarwiło się na czerwono. Krople krwi zmieszały się, tworząc skomplikowane arabeski w tym mlecznym jeziorze. Kwilenie Bestii rozpłatało jej umysł na dwoje, przepełniając ją zgrozą. Ciało stało się bolesną rzeczywistością, a jeszcze bardziej rozdzierająca była świadomość, że nie może nad nim panować. Dubhe poczuła, że jest tylko bezradnym widzem tego, co się dzieje. I ta pewność zmazała wreszcie ostatnią nadzieję, że może stąd zawrócić.
Długo mi odmawiałaś, zgniatając mnie pomiędzy sercem a przeponą. Musiałam oddychać niezdrowym powietrzem ciemnych miejsc, w których mnie zamknęłaś, ale zawsze tam byłam. Byłam twoją przyjemnością, kiedy zabiłaś Gornara, byłam twoim szaleństwem, kiedy się mściłaś. Teraz wróciłam i już nie będziesz mogła mnie spętać. Jestem twoją najgłębszą istotą, prawdziwym obliczem, obnażonym z wymówek, jakimi się okrywasz, kiedy poruszasz się wśród innych istot ludzkich. Zostaję tylko ja. Twoja czarna dusza, prawdziwa Dubhe.
Poczuła, jak coś ciągnie ją w dół. Nagle jej oczy otworzyły się szeroko. Ciemność, w której pogrążona była świątynia, rozdzierały błyski pożarów. Na równinie smoki walczyły z całych sił swych ogni, pazurów i kłów, rozbijając w pył mury z czarnego kryształu. Na ziemi mali ludzie gorączkowo i bezładnie biegali we wszystkie strony, przypominając żałosne mrówki.
Mięso. Mięso dla jej głodu. Krew dla jej pragnienia.
Bestia rzuciła się na nich bez litości.
Nie cieszysz się ze mną? Nie czujesz wspaniałości tego wszystkiego? To dla tego się narodziłaś, wiesz o tym.
Dubhe krzyknęła, ale nie miała ust. Jej desperacja nie znajdowała żadnego ujścia, nie miała końca, wiedziała o tym. Tylko śmierć, jeszcze zbyt odległa, mogła przerwać tę udrękę.
Muszę wytrzymać, muszę to zrobić dla Learchosa. On przeżyje.
Idowi zabrakło słów. Na jego oczach drobna dziewczynka, którą przywiózł na grzbiecie Oarfa, przeszła niesamowitą transformację. Jej twarz zdeformował nieludzki grymas, jej kończyny napęczniały, a skóra pokryła się szorstkim włosiem. Wszelki ślad jej czarnych, głębokich oczu został wchłonięty przez niezmierzoną furię. W jej miejscu pojawił się potwór, bez nazwy i bez własnej świadomości. Wyrodek natury, niegodziwy żart zbrodniczego boga. Zaryczał. Otwarte usta pokazywały rząd zębów spiczastych niczym ostrza, palce uzbrojone były w długie i tnące pazury. Kiedy pierwsi Zabójcy wyszli ze świątyni, Bestia rzuciła się w tłum i zmasakrowała wszystko, co przed sobą napotkała. Pożerała ich konwulsyjnie, nie zatrzymując się nawet na moment.
Ido, chociaż w swoim życiu był już świadkiem wielu masakr, po raz pierwszy zaczął się bać. Mdłości schwyciły jego żołądek i poczuł instynktowny odruch, aby uciec daleko stąd. Potem zacisnął dłoń na rękojeści miecza, miecza Nihal, i wyciągnął go. Popatrzył na pole bitwy okiem wojownika. Niebieski smok atakował tył świątyni, Oarf — główne wejście. Sennar i Lonerin byli za nim.
— Chodźcie za mną. Wejdziemy razem i zrobimy to, co do nas należy.
Sennar popatrzył na niego zalękniony. Lonerin drżał.
— Naprzód! — zawołał Ido z całych sił, jakie miał w płucach.
Jego okrzyk sprawił, że obaj się ocknęli. Pobiegli wśród płomieni i rzucili się w zamieszanie Domu. Ido z ulgą zdał sobie sprawę, iż sytuacja jest na tyle chaotyczna, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Pamiętając o tym, co mówiła mu Dubhe, runął w dół do lochów, powalając każdego, kogo napotkał na swej drodze. Wszelki strach zniknął, nie było już miejsca na wahania. Była to jego ostatnia walka, a chłód, jakim zawsze odznaczał się na wojnie, powrócił i objął panowanie nad jego sercem. Znowu był tym, kim niegdyś.
Po raz ostatni — powiedział sobie z dzikim uśmiechem.
— Wszystko dobrze, nie bój się.
Learchosowi jego własny głos wydawał się szeptem. Chłopiec, który obok niego siedział, nie mógł przestać płakać. Rozpoznał go, kiedy tylko wrzucili go do celi razem z nim i Theaną, prawie tydzień wcześniej. Ten sam, którego widział wtedy, kiedy walczył z Idem — Pół-Elf, poszukiwany przez Gildię po całym świecie.
— Przyszedłem tutaj z własnej woli. To wszystko tylko moja wina.
Nie był w stanie przestać, ciągle tylko powtarzał to samo pomiędzy jednym szlochem a drugim. Learchos czuł, jak puchnie mu głowa. Tracił spokój, a cały ten hałas dochodzący z zewnątrz nie pozwalał spodziewać się niczego dobrego.
Theana natomiast siedziała w milczeniu i wpatrywała się w pustkę. Była przestraszona, ale mimo wszystko starała się zachować czujność.
Nie było łatwo po tym wszystkim, co przeszli. Kiedy przybyli, zawiązano im oczy i poprowadzono przez korytarze Domu, aby w końcu wrzucić ich do celi i przykuć do ścian grubymi łańcuchami. Od tamtej pory nikogo już nie widzieli. Raz dziennie w ciężkich metalowych wrotach otwierała się szpara i ktoś wstawiał do środka talerz, z którego musieli jeść we trójkę, i dzban wody, który musiał starczyć im na cały dzień.
Learchos wiedział. W każdej chwili mogli przyjść i wyciągnąć ich stąd, aby przypieczętować szaleństwo najstraszliwszego sprzymierzeńca jego ojca.
Próbował się uwolnić, ale łańcuchy były zbyt grube. Theana nie mogła mu pomóc: okowy, do których była przywiązana, wykonane były specjalnie, aby unieszkodliwić jej moce. Potem, nagle, czeluście tego haniebnego miejsca zadrżały, a ciszę celi rozdarły jakieś grzmoty. San podniósł głowę z oczami wielkimi ze strachu, a Theana rozejrzała się wokół.
Learchos próbował śledzić hałasy, studiować ciszę, która zapadła po tym pierwszym ciosie. Wzburzone kroki tuż za drzwiami, goniące się głosy. Kolejny grzmot, ryk.
— Atak — powiedział cicho, z obawą.
— Przyszli po nas, Ido wrócił! — wykrzyknął San.
Learchos nie wiedział, co ma myśleć. Jakaś jego część ostrożnie rozważała hipotezę interwencji Rady, ale wydawało mu się to całkiem przedwczesne. Cóż więc to było?
Nagle drzwi się otworzyły. Światło wdarło się gwałtownie, oślepiając trójkę więźniów. Nie mogli nikogo dostrzec, ale usłyszeli głos.
— Na nogi, już!
Ktoś złapał Sana za pasek. Learchos poczuł, jak jego okowy odrywają się od ziemi i para dłoni chwyta go brutalnie, aby go podnieść.
— Nie ruszaj się, do kroćset! — wrzasnął mężczyzna trzymający chłopca. Potem uderzenie w policzek i odgłos lekkiego ciała upadającego na ziemię. Learchos zrozumiał, że nadeszła odpowiednia chwila. Nie będzie innej okazji. Drzwi do celi były otwarte, a zamieszanie działało na jego korzyść.
Wyrwał się szarpnięciem i rzucił się na Zabójcę, który uderzył Sana. Zarzucił mu łańcuch wokół szyi i zacisnął. Mężczyzna zaczął rzęzić w jego żelaznym uścisku.
— Zostaw go, bo zabiję dziewczynę!
Drugi Zabójca błyskawicznie wyciągnął długi sztylet i przystawił go do gardła Theany. Pierwsze krople krwi już połyskiwały na ostrzu. Learchos popatrzył na nią. Czuł, jak stopy pochwyconego mężczyzny wierzgają jak zwierzę. Był w pułapce.
— Powiedziałem ci, żebyś go puścił! — ryknął Zabójca i mocniej przycisnął sztylet. Theana jęknęła, ale w tej samej chwili czarne ostrze wbiło się w klatkę piersiową jej oprawcy.
— Ty już nie zabijesz nikogo — powiedział ktoś w ciemności. Ciało Zabójcy z głuchym łoskotem opadło bez życia na posadzkę. Za nim gnom o białych włosach i brodzie trzymał miecz z czarnego kryształu. Learchos nie zwlekał. Zacisnął silniej uchwyt i udusił strażnika, którego trzymał w rękach. Przez kilka chwil w lochu zapanowała nierzeczywista cisza.
— Ido! — wrzasnął San i rzucił mu się na szyję, płacząc z radości.
— Powoli, powoli... — powiedział gnom, odchylając się do tyłu.
Ale chłopiec nie posłuchał: Ido przybył do niego, nawet mimo tamtej strasznej kłótni. Pomylił się co do niego i musiał mu to powiedzieć, wszystko, jednym tchem.
— Byłem głupi i to wszystko moja wina! Myślałem, że jestem niepokonany, ale muszę się jeszcze wiele nauczyć. Miałeś rację, Ido, przysięgam, że teraz już to zrozumiałem.
Gnom przycisnął go do siebie, po czym położył dłoń na jego głowie i zmierzwił mu włosy.
— Wszystko dobrze — mruknął, stawiając go na ziemi. Dwoma potężnymi ciosami uwolnił całą trójkę z jarzma łańcuchów, po czym rzucił Learchosowi broń i zaczerpnął tchu.
— Uciekajcie tak szybko, jak możecie. Na zewnątrz rozpętało się piekło.
— Przybyła armia? — spytał książę.
Ido potrząsnął głową, ale nie dodał nic więcej.
— Co się dzieje?
— Nie ma czasu na wyjaśnienia, po prostu uciekajcie. Dasz radę walczyć?
Learchos upuścił miecz i złapał Ida za ramiona, wpatrując mu się w oczy.
Gnom uciekł wzrokiem.
— Sennar i Lonerin idą uwolnić Astera, a ja zabiję twojego ojca. Wy musicie poradzić sobie sami.
— Gdzie jest Dubhe? — wrzasnął książę u kresu rozpaczy. Znał już odpowiedź, ale musiał usłyszeć ją z ust Ida.
— Uwolniła ją... Bestię...
Learchos poczuł, jak świat wokół niego wiruje.
— Dla niej nie ma już ratunku. Robi to dla ciebie, rozumiesz to? Poprosiła mnie, abym cię uratował, kiedy ona będzie rozprawiać się z Gildią. Weź zatem kobietę i dziecko, i uciekaj, w przeciwnym razie ona umrze nadaremno — odpowiedział Ido, wyrywając się siłą.
Learchos nie zareagował, niezdolny nawet do myślenia. Dubhe postanowiła w końcu obrać najtrudniejszą z możliwych dróg i nikt się jej nie przeciwstawił.
— Chcę, żebyście jak najszybciej znaleźli się na zewnątrz. A przede wszystkim zaprowadź chłopca w bezpieczne miejsce.
Theana podniosła miecz z ziemi i podała go księciu. Miała pogodną twarz, wydawało się wręcz, że prosi go, aby nie tracił wiary.
Learchos, nawet nie wiedząc naprawdę dlaczego, wziął broń i kiwnął głową.
— Nie! — mrożący krew w żyłach krzyk Sana przywrócił wszystkich do rzeczywistości. Chłopiec stanął między nimi a gnomem.
— Ja chcę zostać z tobą! Nie opuszczaj mnie, proszę. Tylko ty możesz mnie obronić!
Ido popatrzył na niego oczami pełnymi nieskończonego smutku. W tym chłopcu tkwiła niesamowita siła i przez chwilę gnom pomyślał o przyszłości spędzonej razem z nim. Ale teraz najważniejsze było, żeby go stąd wyprowadzić.
— Wrócę, przysięgam ci to. Będziemy rodziną. I już nigdy więcej nie pozwolę, aby przydarzyło ci się coś złego. Ale teraz muszę iść.
San płakał, a Ido osuszył mu łzy.
— Zaufaj mi. Learchos jest świetnym wojownikiem i będzie cię bronił za cenę własnego życia.
Książę przytaknął.
Ido uśmiechnął się, powstał i cofnął o kilka kroków.
— Do zobaczenia później — powiedział z podniesioną ręką, a następnie ruszył biegiem i zniknął w korytarzach.
Yeshol tupnął nogą w ziemię. Trzymał za kołnierz Zabójcę o przerażonej i powalanej krwią twarzy.
— Weszła do sali z basenami, mój panie.
— Nie obchodzi mnie to! Chłopiec, gdzie jest chłopiec? Wysłałem moich ludzi ponad dziesięć minut temu, ale jeszcze nikogo nie widać!
Zabójca potrząsnął głową.
Yeshol przycisnął go do muru i krzyknął mu w twarz:
— Przegrany! — Potem rzucił go na ziemię, drżącego.
Wpadł do swojego gabinetu niczym furia, wziął z biurka księgę i nacisnął guzik otwierający sekretne przejście. Ściana obróciła się wokół własnej osi i odsłoniła prowadzące w dół schody. Yeshol rzucił się tam prawie biegiem, nie troszcząc się o to, że zostawia otwarte przejście. Dopiero kiedy stanął przed niebieskawą kulą, udało mu się odzyskać spokój.
— Wiem, mój Panie — odezwał się. Usiadł na ziemi, rozłożył przed sobą pergaminy i otwartą księgę, szukając właściwej strony. — Ale wkrótce będziecie wolni i sam będę miał zaszczyt być waszym naczyniem. Nie ma chłopca? Nie szkodzi! Weźmiecie mnie! — powiedział, bijąc się w piersi i patrząc na twarz w kuli. — Oczywiście, wasza dusza nie wytrzyma w moim ciele długo, wiem o tym, ale to wystarczy, abyście otworzyli drogę Thenaarowi. A wówczas powrócicie na ten świat i nie będzie już miejsca dla Przegranych, tylko dla Zwycięskich. Będzie to wasz Czas, a świat osiągnie tę doskonałość, do której wzdycha już od początku, od kiedy nasz Bóg go stworzył.
Znalazł odpowiednią stronę.
— Tak, oto ona — powiedział podekscytowany. I zaczął czytać, deklamując na głos.
Po raz ostatni spojrzał na kulę, rozłożył ramiona i był gotowy.
Lonerin starał się uspokoić, odpędzić od siebie widok Dubhe. Była przerażająca, ale jeszcze więcej bólu sprawiała mu myśl, że nie udało mu się pokonać klątwy, która ją więziła.
Nie byłeś zdolny, aby ocalić ją, ale Świat Wynurzony jeszcze cię potrzebuje — powiedział sobie, aby dodać sobie odwagi.
Przez pierwszy kawałek drogi szli za Idem. Wrzaski Dubhe za nimi były coraz głośniejsze, znak, że Bestia postępowała niepowstrzymana.
Gnom zostawił ich przy rozstaju dróg.
— Wy idźcie, ja muszę odszukać więźniów.
Lonerin poczuł, jak węzeł ściska mu gardło.
— Uratuj ją.
Ido kiwnął głową, po czym uciekł w korytarze.
— Idziemy — zarządził Sennar.
Podjęli swój bieg.
— Znam drogę — powiedział pewnie Lonerin. Pamiętał każde słowo, jakie Dubhe wypowiedziała na temat tego miejsca, zresztą sam aż nazbyt dobrze pamiętał te labirynty.
Widok całego tego chaosu wprawił go w euforię. Było tak, jak zawsze marzył: Gildia upada, a on porusza się wśród ruin. Twarze Zwycięskich, zmienione przerażeniem, były dokładnie takie, jak wielokrotnie je sobie wyobrażał. Pogrążali się w koszmarze, którego zawsze dla nich pragnął. W myślach przepowiedział sobie każde słowo zaklęcia i każdy gest, który musiał wykonać.
Rozpoznał strefę, w której się znajdowali, skoncentrował się i pociągnął Sennara w labirynt korytarzy. Nikt nie stawał na ich drodze. Dom stopniowo pustoszał, w miarę jak Zwycięscy napływali do sal, gdzie rządziła Bestia. Lonerin przyłapał się na myśli, że Dubhe miała rację. Gdyby nie to, że ona skupiła na sobie uwagę Zabójców, nigdy by im się nie udało.
Kiedy dotarli przed właściwą komnatę, poczuł, jak serce skacze mu w piersi. Złapał Sennara za tunikę.
— To tutaj.
Drzwi były otwarte. Wewnątrz — bałagan rzuconych na ziemię książek i spiętrzone wszędzie pergaminy. Dwóch czarodziejów weszło razem, powoli. Co oznaczał ten bałagan? Mieli się cieszyć czy martwić?
To Sennar dostrzegł tajemne przejście.
— Tędy!
Lonerin rzucił się do schodów bez wahania. Przemierzał je po dwa stopnie naraz, a Sennar z trudem za nim nadążał. Jednak kiedy tylko wszedł do pomieszczenia — stanął jak wryty.
Znajdowali się w walcowatym pokoiku, w którym królowało zatęchłe powietrze. Pleśń wyrysowała na ścianach zielone arabeski. Pośrodku stało coś w rodzaju małego ołtarza, a nad nim niebieska kula, której mleczne światło ponuro rozjaśniało ściany. Z kuli — w której unosiła się niewyraźna twarz — wydobywało się coś w rodzaju delikatnej smużki dymu, kierującej się do klęczącego z otwartymi ramionami mężczyzny. Jego głowa zwrócona była do sufitu, a na twarzy malował się wyraz intensywnej błogości. Yeshol. Coś się działo, coś straszliwego.
Przybyliśmy zbyt późno — pomyślał Lonerin.
Potem jednak zobaczył, jak Sennar jednym susem rzuca się na mężczyzną i przytrzymuje go na ziemi. Cienki wąż dymu rozwiał się, a stary czarodziej wrzasnął:
— Zrób to! Teraz!
Lonerin wyciągnął z kieszeni tuniki talizman i ścisnął go w dłoniach. Zamknął oczy i pozwolił, aby wszelki hałas wypłynął z jego ciała. Skoncentrował się tak, jak nauczył się podczas ćwiczeń z Sennarem. Jego głos przerwał ciszę. Pokój wypełniła litania, cicha i melodyjna. Słowa elfickie, które wyrywały go samemu sobie, aby zaprowadzić go gdzie indziej, w ową otchłań zawieszoną pomiędzy dwoma światami, gdzie miał spotkać największego wroga Świata Wynurzonego.
Najpierw on — przypomniał mu wewnętrzny głos, dlatego zatrzymał bieg swojej duszy i wypowiedział zaklęcie. Poczuł, jak jego dłoń mocno trzymająca talizman staje się gorąca niczym ogień, i wiedział, że on tam jest. Człowiek, który terroryzował Świat Wynurzony, ten, który starał się zniszczyć wszystko, został wydarty z niespokojnego snu śmierci i teraz znajdował się ściśnięty w jego dłoni. Aster.
A teraz ty — wycedził ponownie głos. Pozostało mu siły tylko na ostatnie słowo. Wypowiedział je. Poczuł, jak coś wysysa go z niego samego, stracił świadomość własnego ciała i w jednej chwili znalazł się w nicości ożywianej jedynie świadomością samego siebie. Wokół tylko spokój i oślepiające światło.
Czy jestem w talizmanie? — zadał sobie pytanie. Być może nie żył. Sennar powiedział mu, że istnieje też taka możliwość: być może nie wytrzymał potęgi rytuału.
Nie, nie, dopóki nie spełnię tego, co muszę zrobić!
Przeszył wzrokiem przestrzeń wokół siebie. Nie było tam nic i nie czuł ani chłodu, ani ciepła. Tylko niewyraźna całość i mglista percepcja zmysłów.
I co teraz?
Nie wiedział. Może powinien poszukać Astera. Jeżeli naprawdę przywołał jego ducha, powinien tu być. Ale nie było go. Głuchy lęk utorował sobie drogę do jego serca. Taka śmierć nie miała sensu. Gdzie popełnił błąd?
Potem wreszcie zobaczył, jak coś zarysowuje się w otaczającej go oślepiającej nicości. Był to niewyraźny i nieokreślony kształt: bardziej wyczuwał go, niż naprawdę widział.
— Dobra robota.
Głos, którego nie znał i który nie dochodził z żadnego miejsca. Głos dziecięcy, który Lonerin słyszał bezpośrednio we własnej głowie.
— To, co właśnie zrobiłeś, to nie lada wyczyn.
Ten głos był zrezygnowany i pełen bólu.
— Kim jesteś?
Zdawał sobie sprawę, że nie wypowiedział nawet jednego słowa, a jednak przemówił.
— Jak to, przywołałeś mnie i nie wiesz?
Lonerin poczuł nutkę radości. Zobaczył go. Wyłaniał się z nicości, z białego światła; szedł naprzód powolnymi, wystudiowanymi krokami i świadomość, że to naprawdę mógł być mesjasz, pozbawiła go tchu. Przez chwilę pomyślał, że Gildia miała rację i że przez czterdzieści lat Przegrani obrzucali błotem pamięć bohatera. Ten, którego zaraz miał spotkać, nie mógł nie być bogiem, bogiem cierpiącym i niezrozumianym, odrzuconym przez swoich własnych wiernych.
Wyglądał jak dwunastoletnie dziecko i miał na sobie długą czarną tunikę z wysokim kołnierzem. Jego twarz była rozdzierająco piękna. Był smutny i patrzył na niego porażająco zielonymi oczami. Nie mogła istnieć na świecie taka zieleń: to, co Lonerin widział, było kolorem w swojej esencji, tak jak wymyślili to bogowie, kiedy stworzyli Świat Wynurzony. Długie do szyi, kręcone włosy okalały twarz głębokim granatem, a lekko zaostrzone uszy przypomniały Lonerinowi o jego historii.
Nie miał słów. Oto on, Tyran. Niszczyciel i Wybawca. Nie sposób było ustalić, kim naprawdę był, czy istotą nadzwyczajnej nikczemności, czy też niewiarygodnej łaskawości. Być może był jednym i drugim, i Lonerin poczuł odruch, aby uklęknąć i oddać mu hołd. Czy mógł zrobić coś innego przed jego obliczem?
Uważaj, bo on jest Tyranem. Wygląd nie ma znaczenia, bo to tylko jedno z jego niezliczonych oszustw. Nie daj się porwać jego urokowi.
Lonerin próbował przełamać ten czar. Kiedyś Aster był człowiekiem, nikim więcej. Człowiekiem, który zabił tysiące niewinnych. To tak powinien na niego patrzeć. Musiał rozebrać go z tej otoczki wszechmocy, z którą teraz przed nim stawał, wyjść poza jego urodę i smutne spojrzenie. Musiał patrzeć na niego jak na tego, kim był: dzieckiem, które umarło czterdzieści lat temu; a nawet jeszcze inaczej — starcem słusznie zabitym dawno temu. A on musiał odesłać go do cieni, do których teraz należał.
— Kim jesteś?
Lonerin starał się oprzeć słodyczy jego głosu.
— To nie ma znaczenia — powiedział, ale zabrzmiało to niepewnie, drżąco. — Jestem osobą, która uniemożliwi ci dokończenie twoich planów.
Gorzki uśmiech rozświetlił to nadludzkiej urody oblicze.
— A jakież to niby są moje plany? — spytał bez cienia sarkazmu.
To zdanie zbiło Lonerina z tropu. Z trudem udało mu się odzyskać kontrolę i znaleźć właściwą odpowiedź.
— Wykorzystałeś ślepą wiarę twoich sług, aby cię wskrzesili. Ale ty należysz do przeszłości, a Gildia nie ma już racji bytu na tym świecie. Ja ją zniszczę i dam wreszcie pokój tysiącom ofiar, które razem z nią zamordowałeś.
Aster uśmiechnął się łagodnie.
— Masz na myśli Yeshola, prawda, i Zabójców?
— Nie próbuj mnie oszukać — odparł Lonerin nieco zdezorientowany. — Znam cię. Czytałem o tobie.
— Mówi się jeszcze o mnie? — spytał Aster ze zdumieniem. — Czy wspomnienie o mnie nie zostało jeszcze starte z powierzchni Ziemi?
— Wiesz, że tak nie jest.
Oczy Astera patrzyły na niego z rozbrajającą szczerością i Lonerin powiedział sobie, że ta istota rzeczywiście była nieskończenie podstępna i że Nihal naprawdę musiało być trudno się z nią policzyć.
— Wiem, że Yeshol i jego adepci mnie wielbią — ciągnął dalej Aster. — Kiedy jeszcze żyłem, on patrzył na mnie jak na boga i chłonął każde moje słowo. Był sługą wiernym i silnym, dlatego podsycałem jego wiarę i dawałem mu do zrozumienia, że jestem tym, o którym mówią ich proroctwa. Potrzeba pewników popycha ludzi do skrajnych gestów, a kiedy znajdują coś, w co mogą uwierzyć, nawet śmierci nie pozwalają, aby im zaprzeczyła. I tak Yeshol dalej mi się naprzykrza, teraz wręcz mojemu duchowi, i nigdy nie pogodził się z moim zniknięciem. Lonerin nie rozumiał.
— Musisz wrócić do umarłych, do których należysz.
Aster utkwił w nim spojrzenie, a czarodziej poczuł, że przeszywa go ono na wskroś.
— Naprawdę sądzisz, że tego nie chcę? Myślisz, że jestem zadowolony z błąkania się po tej bezsensownej otchłani?
— Ja sądzę, że chcesz wrócić na nasz świat, aby dokończyć to, co zacząłeś. Aby to zrobić, nagiąłeś do swojej woli wolę słabych ludzi, dla których wiesz, że byłeś jedynym powodem życia — powiedział Lonerin zdecydowanie.
— Masz dziwne pojęcie o śmierci, pojęcie, jakie mają wszyscy żywi — odparł Aster. — Czy naprawdę sądzisz, że twoja matka z zaświatów pragnie, abyś zniszczył Gildię, żeby dać jej pokój?
Lonerin poczuł się ugodzony w samo serce.
— Co ty wiesz o mojej matce? — odpowiedział przez zęby.
— Wiem, że Yeshol ją zabił. To jego ostrze przebiło jej serce. I wiem, że twoja matka umarła zadowolona, bo była pewna, że ty przeżyjesz. Umrzeć za kogoś, kogo się kocha, to najlepsza ze śmierci.
Lonerin poczuł się zagubiony. Obraz jego matki, jaką była za życia i jaką ją widział w zbiorowej mogile, rozdarł mu duszę.
— Nie musisz cierpieć. Powiedziałem ci prawdę. Kiedy umarła, znalazła swój pokój.
— Nie mów o niej! Nie waż się używać nawet przez chwilę jej wspomnienia, aby mną zachwiać! — wrzasnął czarodziej.
Aster nie wzruszył się.
— Wcale tego nie robię. Tylko ci tłumaczę. Żywi znają się na sprawach żywych, a umarli znają śmierć.
— Dość!
Ale Aster, niepowstrzymany, ciągnął swoją wypowiedź:
— Był czas, kiedy poruszało mną tylko jedno pragnienie i jedynie myśl o osiągnięciu mojego celu trzymała mnie przy życiu.
Lonerin nie mógł przestać go słuchać. Czytał już o tym aż do znudzenia. Kiedy był dzieckiem, Folwar bezustannie przywoływał mu jego ducha. „Nie daj się zbytnio zafascynować zakazanym formułom. Ucz się ich, ale nie pozwól, aby tobą owładnęły, jeżeli nie chcesz skończyć jak Tyran. Nawet nadmierna miłość może doprowadzić cię do tragicznych rezultatów”. Od tamtego dnia Tyran stał się dla niego postacią niejednoznaczną: przyciągał go i odpychał jednocześnie, ciekawił i przerażał.
— Cel był wszystkim — podjął Aster, wbijając w Lonerina swoje jasne, palące spojrzenie. — Nawet śmierć nie zgasiła żaru tego krwawego snu. Nie istniało dla mnie nic innego. Była to wielka fantazja, którą powtarzałem sobie aż do szaleństwa w samotności mojego pałacu. Byłem sam i w tym tkwiła wielkość tego planu. Tylko Yeshol wiedział, co zamierzałem zrobić. Taką twarz postanowiłem mu pokazać — jedyną, której by posłuchał. On wiedział, ale nie potrafił zrozumieć. Tylko ja byłem w stanie zobaczyć ów wspaniały rysunek, na którym opierało się to marzenie.
Lonerin spróbował się wymknąć kuszącej muzyce jego głosu.
— To było tylko czyste szaleństwo, nic więcej.
— Tak sądzisz? — spytał Aster. — A czym jest twój własny czyn? Znam magię, której użyłeś. Umrzesz. Jesteś tego świadomy?
Dziwny mróz rozprzestrzenił się wokół Lonerina. Chłopak bał się, ale starał się wynurzyć ze studni przerażenia, w którą chciały go wrzucić te słowa.
— To nie ma znaczenia. Najważniejsze, abym wypełnił misję.
Aster uśmiechnął się.
— A tego nie nazywasz szaleństwem?
— Ja składam w ofierze tylko siebie samego.
— I ocalisz nader mało. Ja poświęciłbym cały świat i ocaliłbym wszystkich.
To wszystko już zostało powiedziane. Pamiętaj o Kronikach, pamiętaj o Nihal, nie wahaj się — podpowiedział mu głos z otchłani.
Aster jednak nie dał mu czasu na odpowiedź.
— Z tego wielkiego snu pozostały już jedynie popioły. Szkoda, ale jak zawsze bogowie pozostaną w milczeniu, ograniczając się do spoglądania na nas z góry.
Lonerin poczuł nagle, jak atakuje go zmęczenie; dalej nie miał świadomości własnego ciała, a mimo to czuł się wykończony i odległy. Było tak, jakby odrzuciwszy kotwice i cumy, oddalał się, powoli niknął w otaczającym go świetle. Spróbował oderwać wzrok od Astera i spojrzeć na własne dłonie, których nie czuł. Miał bladą, prawie przezroczystą skórę.
— Jestem zmęczony. Zmęczony Światem Wynurzonym, sobą i całą resztą. Kiedy Nihal przebiła mnie mieczem, wiele zrozumiałem. Mój sen umarł, jeszcze zanim się narodził, i w tamtej chwili byłem zadowolony, że ktoś mnie powstrzymuje.
Lonerin ze zdumieniem przyglądał się tej otoczonej światłem twarzy. W jego spojrzeniu było tyle szczerości, że działało rozbrajająco. Nie było w nim sztuczek, żadnej próby zmylenia przeciwnika: wyłącznie prawda. A zmęczenie, o którym Aster mówił, Lonerin mógł wyczuć w każdym załamaniu własnej skóry.
— Yeshol przywołał mnie siłą, wydzierając mnie ze spokoju, jakiego doznawałem w świecie bez światła i bez mroku. Zmusił mnie, abym znowu recytował rolę, którą porzuciłem wiele lat temu. Potrafisz mi powiedzieć, co tutaj robię? Dlaczego moja dusza miałaby wrócić i znowu zostać obciążona ciężarem ciała, skoro ja tego nie chcę?
Lonerin przywołał wszystkie swoje siły, aby zachować przytomność umysłu. Miał wrażenie, że niknie, w sposób, jakiego nigdy dotąd nie doświadczył. Gdzieś wyczuł bicie swojego serca, które stawało się coraz wolniejsze.
— Ja nie jestem tutaj z własnej woli. Nie wiem, co mi po Świecie Wynurzonym. Ja już nie jestem tamtym człowiekiem. Nie mam już aspiracji ani marzeń. Nie mam celów — szlachetnych czy niskich — które by mną poruszały. To są sprawy żywych, a ja umarłem w ciele i w duchu. Chcę tylko pokoju, mojego pokoju.
— I naprawdę to wszystko nie jest twoim dziełem?
Aster spojrzał mu prosto w oczy.
— Z bólem zostałem wyrwany z mego odpoczynku i ze wstrętem zobaczyłem twarz mojego najwierniejszego sługi. Jego hołdy denerwują mnie, a jego modlitwy rażą. Wciąż szuka jeszcze we mnie potwierdzenia swojej wiary, chce użyć mnie do celów, które należą już jedynie do niego. Ja chcę tylko zostać uwolniony od jego obecności, chcę znowu móc być niczym.
Była to rozpaczliwa prośba o pomoc i Lonerin z trudem wrócił do siebie samego. Rozumiał, co się dzieje. Był zmęczony. Zaklęcie wysysało z niego wszystkie energie. Umierał. Musiał się pośpieszyć.
— Jeżeli chcesz pokoju, oddaj się mnie — powiedział.
— Przecież już to robię. — Aster zamilkł na kilka chwil; a następnie odpowiedział na niewypowiedziane pytanie, jakie unosiło się między nimi. — Ja nie mogę sam się uwolnić. Tylko ty możesz to zrobić. Nie mogę ci nawet w tym pomóc. Tutaj w środku jestem niczym. W jakimś ciele — być może — ale tutaj nie istnieję.
Wyciągnął ramiona, a jego uśmiech był czysty, dziecięcy.
— Zrób to, Lonerinie. To tak masz na imię, prawda? Właśnie to imię krzyczała twoja matka. Zrób to. Proszę cię.
Lonerin poczuł, że mdleje, ale zrozumiał, że jeżeli naprawdę odwoła się do całej swojej siły woli, da radę.
Popatrzył na tę niknącą przed nim postać i cały czas zastanawiał się, czy Aster mówił prawdę. Być może nie miało to znaczenia. Najważniejsze było przypomnieć sobie, co teraz należało zrobić, i znaleźć energię, aby to wykonać. Skoncentrował się na sobie samym, na własnym duchu rozproszonym w tym świetle i poczuł dziwny smutek. Litość. Uczucie, które bardziej niż każde inne charakteryzowało jego życie, przede wszystkim podczas tej długiej podróży, która doprowadziła go aż tutaj. Litość, litość dla wszystkiego, nawet dla własnego nieprzyjaciela.
Odegnał wszelkie myśli i zebrał w sobie całą magię, której strumień czuł wewnątrz siebie. Tymczasem jego serce biło coraz słabiej.
Sennar unieruchomił Yeshola na kilka chwil. Wiedział, że w starciu z nim magia nie da żadnego efektu. Zużył wszystkie swoje moce, aby zobaczyć Nihal, a te, które mu pozostały, były niewystarczające, aby pokonać Najwyższego Strażnika. Nie miało to jednak znaczenia. I tak zrobi wszystko, co tylko się da, bo to od samego początku była podróż bez powrotu. Dlatego zacisnął kościste dłonie na szyi przeciwnika. Próbował go zaskoczyć, ale poczuł, jak ten mu się wymyka. Ledwo zdążył zobaczyć, jak rzuca się w kierunku Lonerina.
Sennar krzyknął z wyciągniętą przed siebie dłonią. Minęły lata od ostatniego razu, kiedy rzucił zaklęcie w walce. Wówczas jego dłoń była umięśniona i silna, a jego ramię potężne. Teraz rękaw tuniki unosił się na prostokącie cienkiej skóry, która przykrywała drżący mięsień jego ramienia niczym zbyt wielka rękawica. A jednak nie zawiódł.
Srebrzysta bariera zarysowała się wokół nieruchomego ciała Lonerina. Sennar przypomniał sobie Aires, podróż do Wiru i czasy, kiedy ochronił tym zaklęciem cały statek. Teraz nawet sam tylko ten ruch wymagał od niego niezmierzonego wysiłku.
Dłonie Yeshola rzuciły się chciwie na barierę, która pod jego dotykiem eksplodowała miriadami iskier. Najwyższy Strażnik krzyknął. Ukryty za tą cienką skorupką Lonerin wydawał się martwy: był blady, a jego palce kurczowo ściskały talizman. Można było w nim rozpoznać tę samą omdlałą rezygnację, jaka charakteryzuje trupy. Jego duszy tam nie było. Udało mu się.
Sennar spróbował podnieść się tak szybko, jak mógł, rzucając jednocześnie zaniepokojone spojrzenie na kulę, którą jeszcze przed chwilą zajmował duch Astera. Teraz była to już tylko zwyczajna szklana kula.
Kiedy tylko wstał, zobaczył, jak Yeshol podnosi poparzone dłonie, gotowy do rzucenia zaklęcia. Wystarczy chwila i wszystko będzie skończone. Nie mógł współzawodniczyć z jego mocami. Złapał go zatem za ramię i położył mu dłoń na ustach. Drugą zacisnął mu na gardle tak silnie, że aż poczuł skurcz. Yeshol próbował się wyrywać. Uderzali o ściany, zwalili na ziemię szklaną kulę, która rozbiła się na tysiąc kawałków, potoczyli się na podłogę spleceni jak dwie bestie. Potem Sennar poczuł, jak zęby nieprzyjaciela zatapiają się w jego ciele, i przeniknął go ból. Puścił, a Yeshol wykorzystał to, aby uwolnić się i wyciągnąć spod tuniki sztylet. Odwrócił się i z zaskoczenia rzucił czarodzieja na ziemię, przykładając mu broń do gardła.
— Nikt nie może mnie zatrzymać! — wrzasnął z oczami nabiegłymi krwią. Dłoń mu drżała. — To Thenaar tego chce!
Sennar poczuł, jak ostrze nacina mu skórę. Może dał Lonerinowi wystarczająco dużo czasu, może to, co zrobił, nie było nadaremne. Zamknął więc oczy i pomyślał pogodnie, że to dobra chwila, aby umrzeć.
Złowrogi syk przeciął na dwoje rozrzedzone powietrze pokoju i jego serce zatrzymało się. To koniec — pomyślał. Ale poczuł tylko, że uchwyt na jego szyi rozluźnia się. Otworzył oczy i zobaczył, że jakiś mężczyzna stoi nad Yesholem z dzikim grymasem. Miał obmierzły wygląd węża, a jego twarz była zdeformowana przyjemnością zemsty.
Yeshol patrzył zdumiony na ociekające krwią ostrze wychodzące z jego prawego ramienia. Jego twarz nie wyrażała bólu, tylko niedowierzanie.
— Sherva... — mruknął.
Stojący za nim Zabójca pozwolił sobie na krótki wybuch śmiechu. Wyciągnął ostrze i kopnięciem rzucił ciało Yeshola na podłogę. Sennar wykorzystał to, aby przesunąć się w stronę Lonerina.
— Nie spodziewałeś się, że twój dobry i wierny sługa się zbuntuje, prawda? — zaczął krzyczeć Sherva. — Ale ja pluję na twojego boga! Nie wierzę w Thenaara ani nie wierzę w ciebie! Przez lata klękałem przed twoim obliczem, przekonany, że uczynisz ze mnie najpotężniejszego Zabójcę wszech czasów. Byłem pewien, że któregoś dnia cię zabiję i że będę jedyny. Ty natomiast odarłeś mnie ze wszystkiego, co miałem, uczyniłeś ze mnie oślizgłego robaka, zmusiłeś mnie do podeptania moich bogów, traktując mnie jak ostatnie z twoich popychadeł.
Wymierzył mu mocnego kopniaka w ranę, a Yeshol skulił się, ale z jego ust nie wydobył się nawet najlżejszy jęk. Zacisnął oczy, a kiedy je otworzył, jego wzrok był pełen nienawiści.
Sherva pochylił się nad nim i ponownie zanurzył mu nóż w ciele, obracając nim bestialsko.
— Uczyń mi tę łaskę, chociaż jeden krzyk, no już, to dla chwały — uśmiechnął się z okrucieństwem.
Śmiech jednak utkwił mu w gardle. Ukryte ostrze Yeshola przebiło mu pierś błyskawicznym pchnięciem.
— Ty też jesteś zdrajcą — rzucił przez zęby Najwyższy Strażnik.
Sherva, upadając do tyłu, usiadł pod ścianą. Oddychał z trudem.
Yeshol wstał, próbując przycisnąć dłoń do rany. Kiedy znalazł się blisko sługi, obrzucił go lodowatym spojrzeniem.
Sherva podniósł swoje oczy, już zasnute śmiercią, i uśmiechnął się.
— Już nie żyjesz — wyrzęził. — I to ja cię zabiłem.
— Nie, to nieprawda! Ja i Thenaar będziemy mieli u naszych stóp Świat Wynurzony, ale ciebie przy tym nie będzie. — Yeshol szerokim gestem ramienia narysował na gardle Shervy czerwone rozcięcie. Potem upadł na bok, przechylony ciężarem własnego ciosu. Pozostał na ziemi kilka sekund. Następnie z trudem podniósł głowę i wyciągnął ramię.
Skulony w kącie Sennar zobaczył, jak wlecze się po posadzce, pozostawiając za sobą krwistą smugę. Jego oczy były przepełnione nienawiścią i była w nich cała determinacja świata.
— Jeszcze nie umarłem — syknął półgłosem.
Kiedy tylko ziemia zatrzęsła się nad jego głową, Dohor zrozumiał, że wreszcie nadszedł ten moment. Usłyszał, jak Dom pogrąża się w panice; krzyki, wzburzone kroki, ale przede wszystkim ryki nie pozostawiały cienia wątpliwości co do tego, co się działo.
Powoli zszedł z łóżka, podniósł zbroję i włożył ją. Następnie wziął w dłoń miecz, który niegdyś należał do jego ojca. Był gotowy.
Wszystko zaczęło się w Akademii. Ido w tamtych czasach był nauczycielem takim jak inni, poszukującym młodych uczniów, których mógłby włączyć do swoich osobistych oddziałów. To właśnie gnom go odrzucił, a on publicznie poskarżył się na jego decyzję. Ido wyzwał go na pojedynek przed wszystkimi i upokorzył go. Było to najbardziej żywe i palące wspomnienie całego jego życia. Do tamtej pory nigdy nie doznał niepowodzenia: jako syn dość wysoko postawionego generała poruszał się pośród podziwu i zazdrości swoich towarzyszy. Wiódł prym w każdej możliwej sztuce walki, był hołubiony przez wszystkich i traktowany z szacunkiem przez swoich nauczycieli. Jego życie zawsze było pełne sukcesów i nie było powodu wierzyć, aby nie miało tak być również i później. Ido stał się jego pierwszym niepowodzeniem, ośmielił się przy wszystkich podać w wątpliwość jego umiejętności, właśnie on, który był zdrajcą swojej ziemi, a co więcej należał do rasy, którą Dohor uważał za niegodną par excellence: gnomów.
Przez lata nosił w sobie głęboką nienawiść i podsycał własną rehabilitację, terrorem i przemocą podporządkowując sobie wszystkich, którzy ośmielili się przeciwstawić jego autorytetowi. Chciał zostać Najwyższym Generałem Akademii, był to konieczny krok na jego drodze do władzy, a aby to zrobić, musiał pozbawić tej funkcji Ida. W każdym przedsięwzięciu, jakie podejmował, aby podbić Świat Wynurzony, zawsze gnom występował przeciw niemu. Dohor z najwyższą rozkoszą patrzył na bezradność tego robaka przed Radą, kiedy oskarżył go o zdradę. W jego oczach na zawsze pozostał zadufanym nauczycielem Akademii, który powalił go na ziemię w trzech atakach na trzy.
Teraz do niego należało zniszczenie go. Śmieszna była myśl, że przeznaczenie wreszcie zdecydowało się ich zetknąć. Nigdy nie walczyli ze sobą na polu bitwy. Teraz chciał jego krwi. Uparcie niszczył go każdego dnia swojego życia; odebrał mu stanowiska, dom, przyjaciół, a nawet kobietę, ale nigdy nie rzucił go w pył. W jego głowie Ido jeszcze wciąż był silniejszy, a Dohor nie mógł już dłużej tego tolerować.
Spokojnie ruszył przez korytarze. Zabójcy przebiegali obok niego jak szaleńcy, ale dla niego było tak, jak gdyby nie istnieli. Jego osobista wojna była ważniejsza niż cała reszta.
Potężny huk zagłuszył otaczający go harmider i ściany zatrzęsły się od ryku.
Dohor rozpoznał odgłosy smoków i uśmiechnął się złośliwie. Wiedział, że Ido stracił w walce Vesę; to mogło oznaczać tylko jedno: gnom sprzeniewierzył się milczącemu zobowiązaniu, które każdy jeździec przyjmuje w stosunku do swojego rumaka.
Nienawidzisz mnie aż tak bardzo, że splunąłeś na pamięć twojego smoka? Drżyj, bo ja nie będę gorszy.
Poszedł w kierunku znajomego przejścia. Kiedy przybył tu kilka dni wcześniej, Yeshol pokazał mu oddzielne wyjście, prowadzące do dość gęstej części lasu. Tam kazał wybudować chatkę.
— Tylko dla was — powiedział ze służalczym uśmiechem. — I dla waszego smoka.
Im bardziej zbliżał się do wyjścia, tym krzyki ludzi stawały się bardziej przytłumione i odległe. Dohor powrócił myślą do wydarzeń tych dni i zrozumiał, że małe bruzdy, które zaczynały zarysowywać fortecę jego władzy, wywodziły się z tej jedynej, maleńkiej szparki, której jeszcze nie załatał. Dopóki Ido oddycha, zawsze będzie miejsce na strach. On był początkiem i końcem wszystkiego, był plamą, której jeszcze nie zmył. Zgromadził góry trupów, przeszedł po ciele swojej żony i miał zrobić to samo z ciałem swojego syna. Zaprzedał duszę diabłu, wiążąc się tak mocno z Yesholem i jego zbiorowiskiem wariatów. Teraz pozostawał mu ostatni nieprzyjaciel, ten najważniejszy.
Na zewnątrz śmierdziało spalenizną. Dohor pełnymi nozdrzami wciągnął do płuc zapach pola bitwy, a potem wszedł do chatki. Jego smok leżał czujnie ze skrzydłami zwiniętymi pod ciałem, a łańcuchy między tylnymi łapami zwierzęcia a dwiema obręczami trzymającymi go na ziemi były napięte. Stojący na warcie giermek był biały ze strachu.
— Uwolnij go! — rozkazał król.
Chłopak usłuchał niezwłocznie i zaczął dłubać przy łańcuchach, trzęsąc się jak osika. Kiedy tylko Dohor został królem, postanowił zmienić rumaka. Smok, na którym latał w czasach Akademii, z pewnością nie był odpowiedni dla panującego. Był to byle jaki zielony smok i Dohor szybko oddał go Yesholowi.
— Posiedliśmy sekret, który pozwalał Asterowi tworzyć czarne smoki. Pozwólcie mi działać, a będziecie zadowoleni z waszego rumaka — odpowiedział mu wtedy.
Dobrze zrobił, że mu go oddał. Jego smok był teraz zwierzęciem pięknym i przerażającym. Grzbiet miał najeżony czarnymi kolcami, a wydłużony pysk wzbudzał lęk. Potężne skrzydła nienaturalnie połyskiwały w świetle zaglądających przez okna owoców miecznicy.
Kiedy tylko chłopak uwolnił jego tylne nogi, smok otworzył szeroko oczy: głownie czerwonego żaru rozpalone w ciemności nocy. Gwałtownie rozłożył skrzydła, zaryczał i chatka zatrzęsła się aż po fundamenty. Lękliwy giermek skulił się i przywarł plecami do ściany, a Dohor roześmiał się z zadowoleniem, dobywając miecza.
— Dziś w nocy nakarmię cię mięsem gnoma! — wykrzyknął z uśmieszkiem. Następnie wskoczył na grzbiet i znowu poczuł upojenie walką, euforyczne wrażenie, którego nie kosztował już od zbyt dawna.
Ido przemierzył wszystkie korytarze z mieczem w dłoni. To dziwne, ale rękojeść broni Nihal wydawała się zrobiona właśnie dla niego. Czuł się tak, jak gdyby posługiwał się nią od zawsze, a przecież była tak odmienna od jego własnej.
Nie napotkał szczególnego oporu. Przemieniona przez Bestię Dubhe trzymała w szachu całą Gildię, a Zabójcy, na których się natykał, nie zwracali na niego najmniejszej uwagi. Zresztą on też się nimi nie interesował. Szukał tylko jednej ofiary.
Wpadał do każdego pokoju, szperał wszędzie, posuwając się na oślep, prowadzony jedynie przez instynkt myśliwego. Przez chwilę zastanawiał się, czy dobrze postąpił, zostawiając Sana z Learchosem i Theaną. Obydwoje byli strudzeni, a książę był wyraźnie wstrząśnięty tym, co stało się z Dubhe. Rozum tłumaczył mu jasno, że jest coś niewłaściwego w tym, co robi; nie powinien ścigać duchów przeszłości, jego miejsce było obok młodej osoby, która pewnego dnia miała odziedziczyć świat, jaki wyjdzie z tej walki. Ale tak naprawdę Ido nigdy szczególnie nie słuchał rozumu. Przez całe życie pozwalał się popychać głównie zapałowi do walki, bowiem w głębi duszy był przede wszystkim żołnierzem. Pamiętał Aires i jej śmierć, Soanę i wszystkich młodych, których trzymał za rękę, kiedy umierali w kwiecie wieku. Wszystko zaczynało się i kończyło na Dohorze, nie było innej możliwości. Jego stanowisko było tam, gdzie biło jego serce, pośród bitwy — jedynie tam czuł się zawsze na swoim miejscu.
Wreszcie wpadł do korytarza ciemniejszego niż inne i dostrzegł biegnącą postać. Chwycił ją za szyję, rzucił na ścianę i przyłożył jej miecz do gardła.
— Gdzie jest Dohor?
Była to dziewczyna. Patrzyła na niego zalękniona, nie rozumiejąc, jak gdyby jego głos nawet nie dotarł do jej uszu.
— Ja.
Gnom przycisnął ostrze, które zadrasnęło miękką skórę szyi.
— Po prostu odpowiedz.
— Na zewnątrz — mruknęła stłumionym głosem.
Ido zaklął.
— Nie można wyjść na zewnątrz, wszystko jest zablokowane. Nie kłam!
Dziewczyna pokazała gestem gdzieś w prawo.
— Jest inna droga...
Ido puścił ją gwałtownie i pobiegł w kierunku wskazanego korytarza. W środku — smród spalenizny i ryki.
Przybył ze swoim smokiem, czy to możliwe? — zastanawiał się, a serce waliło mu w piersi jak młotem.
Kiedy znalazł się na zewnątrz, popatrzył na ziemię wrzącą od płomieni. Świątynia była kikutem poczerniałych murów na tle czerwonego nieba, a w górze latały dwa smoki. Jednym z nich był Oarf, nieprzerwanie rzygający ogniem na równinę, a drugim — dość potężny smok o ciemnozielonych bokach i olbrzymich czarnych skrzydłach.
To on. Dohor i jego zwierzę. Ido poszukał wzrokiem małego niebieskiego smoka, który ich tutaj przywiódł. Po chwili dostrzegł na skraju polany leżące na boku nieruchome cielsko. Wówczas podniósł miecz i zawołał. Oarf usłyszał go od razu i rzucił się, pikując, w dół. Otworzył skrzydła o kilka kroków od niego, omiatając go tchnieniem parzącego powietrza. Ryknął z oczami pełnymi wyzwania i wściekłości. Następnie pochylił głowę, a Ido wskoczył mu na grzbiet. Czuł, że opanowuje go lodowaty spokój. Nadszedł ten moment.
Uniesiony w powietrze, zamknął na chwilkę oczy i było tak, jak gdyby wrócił w przeszłość, do czasów, kiedy nie czuł się taki samotny, a na końcu każdej bitwy czekała na niego Soana. Pomyślał o swojej młodości, o wielu ideałach, jakie towarzyszyły mu w życiu, i ze wzruszeniem zdał sobie sprawę, że wciąż tam wszystkie są, razem z nim. Był zmęczony, ale nie ujarzmiony, i wiedział, że lata jeszcze go nie pokonały, że było miejsce, aby walczyć aż do końca.
Owionęła go nowa fala gorącego wiatru, a gwałtowny, rozdzierający ryk przebiegł mu przez głowę. Oarf odwrócił się, a Ido z nim.
Przed nimi rozłożone skrzydła przeniknięte jasnością ognia i otwarta paszcza z rzędem ostrych kłów — smok. Był przynajmniej dwa łokcie wyższy niż Oarf, a wibrujące mięśnie pod pancerną skórą były tak napięte, że wydawało się, iż zaraz eksplodują. Miał przed oczami zwierzę olbrzymie i straszliwe, o nienaturalnej drapieżności, z pewnością odbicie bluźnierczej nauki Tyrana. Dohor siedział na grzbiecie i gwałtownie ciągnął smoka za uzdę, pokazując na tle nieba swój miecz.
Ido rozpoznał go, to ten sam, który miał ze sobą tamtego wieczoru w Akademii, za pierwszym razem, kiedy ich losy się skrzyżowały.
Król spojrzał na niego szyderczo.
— Wreszcie się spotykamy.
— Wreszcie — odpowiedział twardo Ido.
Świadomość, że między nim a jego nieprzyjacielem nie było już żadnej różnicy, zasmuciła go. Dzielenie przez tak długi czas tak głębokiej nienawiści pozbawiało go nawet pozoru działania w imię sprawiedliwości.
— Już wygrałem, Ido, wiesz o tym. Popatrz na siebie — odezwał się Dohor. — Nie masz już nic, nawet swojego smoka. Zabrałem ci wszystko, nic ci nie pozostaje.
— Jeżeli sądzisz, że już mnie pokonałeś, to dlaczego tutaj jesteś?
Dohor zazgrzytał zębami.
— Aby wypowiedzieć słowo „koniec”.
Ido uśmiechnął się.
— Nic się od tamtej chwili nie zmieniłeś. Wciąż jesteś zadufanym w sobie chłopaczkiem, który przecenia swoje możliwości. Nie nadajesz się do wielkich czynów, a twojego imienia nikt nie będzie pamiętał. Twoja historia się tu kończy.
— Zamilcz! Czas, aby przemówiły miecze — powiedział król, wymierzając w niego ostrze.
Ido uniósł miecz Nihal pionowo przed twarzą, na znak pozdrowienia. Potem zamknął oczy z dłonią opartą na skórze Oarfa.
Ostatni raz, mój przyjacielu; dziś w nocy ja i ty będziemy walczyć razem o nasze życia.
Jeszcze moment, aby móc poczuć odgłos wiatru, zapach pola bitwy. Potem Ido i Oarf rzucili się w niebo.
Gnom doskonale pamiętał gwałtowny i pełen impetu sposób pojedynkowania się Dohora. Zawsze niezmordowanie prowadził swojego smoka do ataku, popychany tylko pragnieniem unicestwiania, niszczenia, druzgotania.
I tak od pierwszej chwili wybuchła otwarta wojna. Smoki zaczęły się obrzucać salwami płomieni, a pojedynkujący uderzali za każdym razem, kiedy znaleźli się w stosownej odległości.
Ido był spokojny. Od dawna w ten sposób nie walczył. Wydawało się, że lata gdzieś umknęły z jego zmęczonych członków i znowu może liczyć na niegdysiejszy refleks. Walczył z nadgarstka, poruszając tylko prawą ręką. Czarne ostrze Nihal cięło powietrze, rysując arabeski w przykrywającej wszystko zasłonie dymnej.
Dohor natomiast stawiał na moc. Wymierzał głównie cięcia z góry i robił to oburącz, z całej siły. Ido czuł, jak stawy trzeszczą mu przy każdym skrzyżowaniu broni, mimo że starał się tłumić uderzenia ruchami własnego miecza.
Dam radę — mówił sobie przy każdym ciosie. — Uda nam się.
Potem błyskawiczny cios z góry przeniknął jego obronę i skierował się ku sercu. Instynkt zareagował zamiast niego. Lewa dłoń pobiegła w wiadome miejsce, zacisnęła się na drewnianej rękojeści i wyciągnęła miecz, jego miecz, ten, który towarzyszył mu we wszystkich walkach jego życia. To nim odparował cios. Następnie odsunął się na bezpieczną odległość.
— Widzę, że aby wygrać, musisz uciekać się do nieczystych zagrań! — wrzasnął zdyszany Dohor.
Ido uśmiechnął się groźnie. Podniósł oba ostrza i płonący pod nim ogień rozpalił je złowrogimi odblaskami. Jedno ostrze białe, drugie czarne, stal i kryształ, które podsumowywały całe jego życie.
— Nawet przeszłość spiskuje, aby wysłać cię na tamten świat — krzyknął. — Moje ostrze już znasz, a co do tego drugiego, powinieneś wiedzieć, co to za miecz. Byłeś wtedy chłopcem, ale nie mogłeś zapomnieć o Nihal.
Oczy Dohora przebiegł błysk przerażenia, a gnom znowu rzucił się do ataku.
Frazowanie mieczami stało się gęste, przy każdym ciosie na tle rozognionego nieba wystrzeliwały iskry. Ido zachowywał spokój, serce biło w zwykłym tempie, oddech był zaledwie lekko przyśpieszony. Wyraźnie widział, jak Dohor traci cierpliwość, i uśmiechnął się. To jego cios jako pierwszy dosięgnął celu. Nie więcej, jak tylko zadrapanie na udzie, ale poczuł, że zwycięstwo jest bliższe. Próbował napierać dalej; Dohor jednak odsunął się na bezpieczną odległość i rzucił się, pikując, ku ziemi. Ido poleciał za nim. Nie rozumiał. Zobaczył, jak szybuje, po czym w locie bierze miecz do lewej ręki i gwałtownie się ku niemu obraca.
— Nie jesteś jedynym, który umie pewne sztuczki! — wrzasnął król i tym razem cios nadszedł z lewej. Ido ledwo odparował. Znowu panowała równowaga. Dwa ostrza na dwa ostrza. Cztery miecze krzyżowały się, a smoki na chwilę znalazły się obok siebie.
— Nie wstydzisz się dobywać miecza bez historii? Myślałem, że nie czujesz się dobrze z bronią, która nie jest dziełem wybitnych rzemieślników — szydził gnom.
— To jest właśnie twój błąd. Wciąż uważasz mnie za rozpieszczonego chłopczyka. Ale ja dotarłem na sam szczyt, a jeżeli mi się udało, to dlatego, że w gruncie rzeczy jestem żołnierzem, i to najlepszym.
Ido bez odpowiedzi rzucił się na niego. Jednak zmęczenie zaczynało dawać mu się we znaki. Ciosy Dohora nadal były potężne, a on miał obolałe nadgarstki.
Potem poczuł pod nogami, jak mięśnie Oarfa kurczą się nagle. Ryk wypełnił niebo. Płomień trafił w jedną z nóg smoka. Rana powierzchowna, ale bolesna.
Zaraz potem nadszedł ruch powietrza. Ido zorientował się w ostatniej chwili i ledwo zdążył zastawić się mieczem. Dohor zamknął mu go między swoimi dwoma ostrzami i nacisnął. Odgłos był piskliwy, rozdzierający. Miecz Ida złamał się. Pozostała mu w dłoni tylko rękojeść, z której już dawno temu zmazał przysięgę, jaką nakazał mu złożyć Aster.
Dohor nie tracił czasu: kontynuował ofensywę i rozciął mu wiązania zbroi, gorączkowo szukając jego ciała. Ido oddalił Oarfa, a śmiech przeciwnika wypełnił równinę.
— Jeden zero — wrzasnął król, pokazując niebu dwa miecze.
Ido wypuścił rękojeść. Po jego smoku i jego miecz go opuszczał. Pozostałości minionego czasu zsuwały się w zapomnienie i wszystko ograniczało się do teraźniejszości. Jego życie było już tylko tym polem bitwy. Nie było miejsca na nic innego. Wtedy zdecydował się i dobył go ponownie. Miecz Nihal.
Czarny kryształ zabłysł w jego dłoniach, a on poczuł, że znowu wraca do gry.
— Teraz zobaczysz najlepsze! — krzyknął, podejmując atak.
Przestał walczyć tylko z nadgarstka i przeszedł do brutalnej siły. Mięśnie ramion sprawiały mu ból, ale to nie miało znaczenia. Wreszcie udało mu się trafić. Był to tylko jeden cios, ale wsunął ostrze pod pachę lewego ramienia przeciwnika. Dohor krzyknął z bólu i wypuścił miecz.
— Remis — powiedział cicho gnom.
Nie mogło być już miejsca na rozejm, trzeba było walczyć do ostatniego tchu, bo starość wracała, aby się o niego upomnieć, i zostało mu niewiele energii. Użyje jej całej.
Siła uderzeń Dohora zmniejszyła się, a Ido postanowił to wykorzystać. Zajmie się smokiem. Oddalił się i skierował Oarfa na jedno z jego skrzydeł. Zwierzęta zakręciły się w powietrzu, a płomienie owionęły obu walczących. Był to balet ugryzień i uników, śmiertelne zwijanie się drżących ciał. Potem kły Oarfa wreszcie znalazły cel. Wielki czarny smok zaryczał i, w geście obrony, ugryzł przeciwnika w ogon. Oba runęły na ziemię. Oderwały się od siebie, aby jak najbardziej wyhamować swój upadek.
Ido zeskoczył o kilka łokci od ziemi, przetoczył się, ale zaraz zerwał się na nogi. Smok Dohora natomiast źle wylądował i król dopiero po chwili powrócił do walki. Ostrza skrzyżowały się dziko, a o kilka kroków od nich smoki pluły ogniem i płomieniami.
— Na ziemi, sami, jak wtedy w Akademii, tyle lat temu — zarządził groźnie król.
— Niech tak będzie — zgodził się Ido.
Oddalili się, mierząc się wzrokiem przez kilka sekund. To koniec. Jeden z nich już nie powstanie.
Ido wziął głęboki wdech. Za swoimi plecami usłyszał krzyk Oarfa, głuchy łoskot jego łap uderzających w ziemię. Wciągnął w płuca pachnące ogniem powietrze i powiedział sobie, że nie mógł liczyć na coś lepszego niż śmierć w miejscu tak podobnym do jego domu.
Rzucił się do ostatniego ciosu. Odparcie, atak, iskry, ból. W prawym boku królewskie ostrze przebijające skórę i mięśnie. Oderwał się, ze wszystkich sił starał się utrzymać na nogach, ale się zachwiał. Krew zaczęła gwałtownie płynąć. Musiał oprzeć się o rękojeść.
— Jesteś skończony — powiedział Dohor, uśmiechając się z twarzą rozpieszczonego dziecka.
Ten widok dodał mu sił. Nadludzkim wysiłkiem Ido podniósł miecz i nie zwracając uwagi na ciepłą krew spływającą z jego boku na ziemię, zacisnął zęby i z okrzykiem bólu zaatakował. Ostrze uderzyło w próżnię, dotykając ziemi.
Nie dał za wygraną i podniósł je z całą energią, jaka mu pozostawała. Wreszcie poczuł, jak miecz niszczy skórzane wiązania zbroi i zanurza się w ciele.
Siła uderzenia zachwiała nim, przechylając go do tyłu. Upadek byłby łatwy i piękny. Wyzwolenie.
Dopóki on będzie żywy, ty nie możesz zaznać pokoju! — krzyknął głos w jego duszy.
Znowu więc oparł się na rękojeści, po czym, zadyszany, odsunął się na bezpieczną odległość i zaczekał.
Zbroja Dohora rozleciała się, a na jego piersi otwierało się czerwone rozcięcie. Król przyłożył dłoń do rany lśniącej w blasku otaczającego ich pożaru. Jego twarz była zniekształcona grymasem cierpienia. Ido wiedział, że to jest właściwa chwila i że nie będzie ich więcej.
Podniósł ciążący jak marmur miecz i, dzierżąc go w drżących dłoniach, pobiegł. Jego krótkie nogi nie mogły go już utrzymać, więc dał się ponieść początkowemu impetowi.
Nie zobaczył Dohora; poczuł tylko, jak miecz Nihal zanurza się po rękojeść. Nagle zabrakło mu powietrza i nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, znalazł się ramię w ramię z nieprzyjacielem. Zakaszlał, a usta wypełniły mu się krwią. Jego oczy zobaczyły czarne ostrze wystające na dobre trzy długości dłoni z pleców Dohora. Udało mu się.
Głuchy, rozdzierający ból przeniknął mu środek żołądka, ale nie miało to znaczenia. Poczuł, jak ciało Dohora sztywnieje w śmiertelnym skurczu i osuwa się ku dołowi, ciągnąc za sobą miecz. Ten sam miecz, który właśnie powoli wyłaniał się z ciała gnoma. Ból był mniejszy, niż mógłby to sobie wyobrażać. Poczuł cios dopiero wtedy, kiedy stal była już całkiem na zewnątrz, następnie on też upadł do przodu i wszystko stało się spokojne, powolne.
Kręciło mu się w głowie. Był w stanie tylko patrzeć na oparte na ziemi dłonie. Czerwone od krwi, drżące. Pod nim otwierała się rozległa czerwona plama. Podniósł głowę. Dohor leżał na wznak. Miecz Nihal nie wysunął się całkiem podczas upadku, wciąż wystawał mu do połowy z piersi. Król miał wybałuszone oczy i patrzył w niebo, nie widząc go. Ido trafił go w samo serce.
Podnieś się, idioto — powiedział do siebie. — Zapominasz o swoim smoku.
Kilkakrotnie próbował się podnieść, ale udało mu się dopiero za trzecim razem. Ziemia i niebo zmieszały się w jednej chwili i ogłuszyła go cisza, która teraz otaczała wszystko.
Przesuwał się po równinie. Próbował zawołać Oarfa, ale nie potrafił powiedzieć, czy naprawdę to zrobił, czy nie. Dzwoniło mu w uszach i ten dźwięk przykrywał wszystkie inne odgłosy.
Potem go zobaczył. Niewyraźny, zamglony. Szedł powoli, powłócząc nogą. Ido padł na niego, naciskając dłonią na jego pancerną skórę.
— Widzę, że tobie też się udało... — próbował powiedzieć, ale słowa zamarły mu w ustach. Oparł się o brzuch zwierzęcia i osunął na ziemię, a Oarf ciasno otoczył go swoim ciałem.
Ido popatrzył w jego rozżarzone oczy. Nie było w tym wzroku litości ani bólu. Tylko szacunek i pożegnanie. Gnom uśmiechnął się.
Zamknął oczy, ale nie zobaczył ciemności. Czuł, jak krew wypływa mu z rany, coraz wolniej. Za jego plecami potężny oddech Oarfa dyktował rytm jego coraz słabszemu sercu. Żałował, że nie ma ze sobą swojej fajki. Chciałby móc zapalić po raz ostatni. Pomyślał z uśmiechem o zdaniu, które Sennar napisał mu wiele lat temu: „Ty pewnie umrzesz z mieczem w dłoni”. Gdzie był jego miecz? Nawet nie mógł sobie tego przypomnieć.
Spróbował otworzyć oczy, ale na zewnątrz nie było już nic do oglądania. Wszystko było światłem, światłem ciepłym i uspokajającym.
Pomyślał o tym, ile jeszcze było do zrobienia: pomóc Lonerinowi i Sennarowi, na początek. Potem trzeba było uratować Sana, wyszkolić go. Zrobiłby z niego króla. Mógłby zostać jego następcą w Krainie Ognia. Trzeba było też odbudować cały Świat Wynurzony, znowu. To przy tej myśli zrozumiał, jak bardzo był zmęczony. Kiedyś tego typu sprawy powstrzymałyby go, kiedyś naprawdę jego obowiązkiem byłoby żyć dalej i zanurzyć się we wrzący chaos tego świata, który nie chciał słyszeć o pokoju. Ale nie teraz. Teraz był czas na odpoczynek. Niech inni pomyślą o Świecie Wynurzonym. On chciał zobaczyć się z Soaną, odzyskać to wszystko, co zostało mu zabrane podczas tych lat wściekłych walk.
Westchnął, i było to jego ostatnie westchnienie. Tak, to było piękne miejsce i dobry moment na śmierć. Światło rozproszyło wszystko.
Pomiędzy dwoma światami panował spokój. Aster przestał się ruszać i nawet nic nie mówił. Zdążył powiedzieć wszystko, co go dręczyło, a teraz chciał już tylko odejść. Trwał pogrążony w tej oślepiającej nicości, z otwartymi ramionami i pogodnym spojrzeniem tego, kto zrobił wszystko, co musiał, bez żalu.
Lonerin był zagubiony. Nie czuł już własnego ciała, a nawet jego umysł zaczynał zanikać. Chwilami trudno mu było przypomnieć sobie, gdzie jest, ale przede wszystkim, dlaczego tam się znajduje. Jakie były słowa, które powinien teraz wypowiedzieć? Znał je, powtarzał je jak mantrę każdej nocy, tak, że w końcu stały się częścią jego ducha. Nauczył się tej kantyleny, jeszcze zanim był w stanie wywołać z ciała duszę przedmiotów. Słowa były przed wszystkim, ale teraz gdzieś uciekły.
Grzebał w umyśle, dziko uczepiając się świadomości siebie samego. Było to wszystko, co mu pozostawało. Potem zobaczył, jak wyłaniają się powoli, po jednym, zmieszane, jak wyblakły atrament na starym pergaminie. Wykwitały w jego świadomości w przypadkowym porządku, ale wiedział, że nie może dać się ponieść panice: Sennar mu to powiedział.
„Przy tego rodzaju wyczynie najważniejszy jest spokój. Tak samo jak w bitwie. Ido zawsze był nadzwyczajnym wojownikiem właśnie dlatego: bo podczas walki potrafił zachowywać lodowaty chłód ducha i tego samego nauczył Nihal. To samo dotyczy czarodzieja. Jeżeli pozwolisz, by ogarnęła cię panika, przypomnienie sobie prawidłowej sekwencji formuł i prawidłowego bilansu mocy, jakich będziesz musiał użyć, okaże się niemożliwe. Duchy wyczują twoje wzburzenie, będą ci się wymykać i nie pozwolą ci się przekonać do wysłuchania twoich modlitw”.
Ale jak zachować spokój? Jego ciało było zagubione nie wiadomo gdzie, pośród chaosu Domu, i nie miał nawet pojęcia, co się z nim działo. A poza tym była jeszcze śmierć. Czuł jej oddech w tym miejscu, które z minuty na minutę stawało się coraz zimniejsze. A jeżeli nie wystarczy mu energii, aby stamtąd wyjść? A jeżeli jego przeznaczeniem było zakończenie życia w tym zawieszeniu?
Spokojnie. Nie myśl teraz o swoim losie, nie dlatego tutaj jesteś. Tego, co robisz, nie robisz dla siebie i prawdopodobnie właśnie to cię przeraża. Ale pamiętaj, że walczysz dla wyższego dobra, dla całego Świata Wynurzonego.
Spokój zstąpił na jego serce. Przecież było tak, jak gdyby już nie żył, powiedział sobie, i dlatego nie powinien się bać. Niech pójdzie, jak ma pójść, w końcu i tak już siedział w tym po uszy. Musiał tylko wypełnić, co do niego należało. Reszta nie miała znaczenia.
Słowa ułożyły się we właściwym szyku, tym razem wyraźne i przejrzyste. Lonerin wypowiedział je, rytmicznie skandując sylaby. A kiedy skończył, poczuł się pusty, znowu wolny i spokojny. Otworzył oczy i popatrzył na Astera.
Dziecko uśmiechało się, uspokojone.
— Dziękuję — powiedziało po prostu. Potem biel zaczęła przenikać jego esencję, a jego postać wyblakła stopniowo, jak dym, który rozwiewa się w pokoju.
Lonerin popatrzył w jego oczy i w jednej chwili pojął znaczenie śmierci. Nie przeraziła go i udało mu się zaakceptować ją tym, czym była. Zrozumiał jej urok i smutek, i przyjął jej spokój jako swój.
Skończyło się, na zawsze. Na zewnątrz świat mógł upaść i ulec zniszczeniu, ale Aster już nie powróci. Jego ciemny duch już nie zagrozi Światu Wynurzonemu. Udało mu się. Lonerin przypomniał sobie słowa Sennara: będzie jeszcze czas na inny ból, w przyszłości, ale teraz był czas spokoju. Jeżeli chodziło o niego, mogłoby się też i na tym zakończyć. W tym powolnym niknięciu było coś słodkiego, coś, co go oczarowało.
I w końcu, kiedy znalazł się sam w tej oślepiającej bieli, uśmiechnął się.
Learchos, Theana i San natychmiast rzucili się do ucieczki. Korytarze, które przemierzali, były puste, wypełnione tylko nieludzkimi wrzaskami. Za każdym razem, kiedy Learchos słyszał któryś z nich, wydawało mu się, że serce eksploduje mu w piersi.
Nie mogę, nie mogę, nie mogę!
Zatrzymał się nagle przy wejściu do otwartej celi. Wepchnął do środka dwójkę towarzyszy i zamknął drzwi.
— Zostańcie tutaj — powiedział drżącym głosem. — Ja muszę iść do Dubhe. — Uchybiał w ten sposób Idowi, wiedział o tym, ale tutaj byli bezpieczni. Gildia była zbyt zajęta walką z Bestią, aby zwrócić na nich uwagę. Już miał się odwrócić, kiedy jakaś dłoń złapała go za nadgarstek i przytrzymała go.
— Nie ma takiej potrzeby — powiedziała Theana. Była zmęczona, ale spojrzenie miała zdecydowane. — Ja wiem, jak ją ocalić.
Learchos poczuł ukłucie w sercu. Czarodziejka mówiła pośpiesznie, a księciu trudno było za nią nadążyć.
— Wiem, że istnieje magiczna włócznia zdolna przełamywać pieczęcie. Jest gdzieś tutaj, w Domu, prawdopodobnie blisko miejsca, w którym zamknięta jest dusza Astera. Sądzę, że użyli jej, aby go przywołać. To jedyna rzecz, jaka może ocalić Dubhe.
— Powiedz mi, gdzie jest, pójdę jej poszukać, a wy zostaniecie tutaj, bezpieczni.
Theana potrząsnęła głową.
— Nie wiem dokładnie, gdzie jest, ale tak czy inaczej ty nie możesz jej aktywować.
— Potrzebny jest czarodziej?
Oczy dziewczyny błąkały się dookoła, zawstydzone.
— Potrzebny jest Poświęcony Thenaarowi — powiedziała wreszcie.
Młodzieniec popatrzył na nią.
— Ale ty nie jesteś Poświęcona, nigdy ci się nie uda!
— Tobie też nie, zresztą nie jesteś nawet czarodziejem. Z nas dwojga tylko ja mam jakieś szanse, żeby sprawić, by zadziałała.
Learchos nie wiedział, jaką decyzję podjąć.
— Przynajmniej San musi tu zostać — powiedział wreszcie, odwracając się do chłopca.
On natychmiast potrząsnął głową i uczepił się szat czarodziejki.
— Nie możecie mnie zmusić, żebym tu stał i patrzył, ani żebym został sam — powiedział tonem wypełnionym mieszaniną strachu i dumy. — Złożyliście obietnicę i ja mam prawo pójść z wami. W końcu to ja byłem przyczyną tego wszystkiego.
Learchos wahał się jeszcze przez chwilę, po czym znowu otworzył drzwi i wyszedł na pusty korytarz.
— No to chodźmy.
Biegli do utraty tchu. Nie było już nikogo. Learchos czuł, jak pęka mu głowa. Każda minuta, jaką spędzali tam na dole, oznaczała życie wypływające z ciała Dubhe. Wyobrażał sobie, jak jej umysł kruszy się po kawałku, ześlizgując w szaleństwo, i zdał sobie sprawę, że to zbyt wiele, aby mógł to znieść. On też wariował, czuł jej ból we własnym ciele i nie chciał wolności opłaconej tak wysoką ceną. Królestwo, którego miał być władcą, musiało opierać się na innych założeniach, odmiennych od tej bezsensownej rzezi, jaka się tam odbywała.
Rozdzieliwszy się, przeszukali wszystkie otwarte pokoje, ale niczego nie znaleźli. Kiedy spotkali się ponownie w korytarzu, popatrzyli po sobie, nie wiedząc już, co robić. Learchos miał ochotę krzyczeć. Świadomość, że nie jest w stanie znaleźć rozwiązania, przyprawiała go o szaleństwo.
— Jest pewien sposób — powiedziała nagle Theana. Zamknęła oczy i rozłożyła dłoń. — Zazwyczaj stosuje się kamienie; to pewnie nie zadziała równie dobrze, ale miejmy nadzieję, że wystarczy mi mocy.
Jej czoło pokryło się kropelkami potu. Powieki drżały jak podczas snu. Po pewnym czasie, który wydawał się wiecznością, i przy straszliwym wysiłku koncentracji, w końcu wróciła do teraźniejszości.
— Tędy — powiedziała.
Rzucili się biegiem.
— Co zrobiłaś? — spytał Learchos.
— Odnajdowanie aury magicznej — odpowiedziała, posuwając się naprzód z trudem. — Gdybym była w lepszej formie, zajęłoby mi to o wiele mniej czasu.
Przebiegli przez korytarze, w których już byli, kręcili się po opustoszałych kwaterach, po czym weszli do jakiegoś gabinetu.
— To tutaj — powiedziała Theana, zatrzymując się. Była zgięta w pół z wysiłku.
Małe pomieszczenie rozjaśniało światło padające z dwóch trójnogów z brązu. Na zabałaganionym biurku — stos poplamionych krwią książek. Obok niego — leżący bezwładnie trup jakiejś Zwycięskiej.
Nagle w jednym ze skrzydeł Domu rozbrzmiał krzyk Bestii. Zrozpaczony Learchos zakrył sobie uszy dłońmi, ale Theana nie zatrzymała się. Zaczęła szperać gorączkowo po całej salce.
— No już, pomóżcie mi — wrzasnęła do Learchosa i Sana.
Chłopiec pozostał nieruchomy w kącie, jakby zahipnotyzowany krzykiem Bestii, ale Learchos się ocknął. Musiał działać, zachowywać się jak mężczyzna. Palcami przebiegł po profilu posągu przedstawiającego dziecko, szukając ewentualnej dźwigni, która mogłaby otwierać jakiś ukryty schowek lub tajemne przejście. Zgodnie z wszelką logiką taki ważny przedmiot nie mógł być tak po prostu na widoku. Kiedy tylko napotkał na nierówność, wcisnął ją i jeden z regałów na ścianie wyskoczył do przodu. Theana od razu wsunęła się do środka, a on za nią. W wykutej w skale niszy, oparta o dwa miękkie zwoje materiału, znajdowała się włócznia.
Była cudowna. Ostry, śnieżnobiały szpic i dekorowane motywem liści i pnączy drzewce iskrzyły własnym światłem. W miejscu, gdzie dotykała podłogi, powyrastały pędy miecznicy, które z czasem całkiem ją oplotły. Aura, jaka otaczała ten przedmiot, miała niebywałą potęgę. Nawet Learchos poczuł się nią przesiąknięty i nie miał już wątpliwości, że to tej magicznej włóczni szukali.
Theana patrzyła na nią oczami przepełnionymi zachwytem, a jej wysunięte naprzód dłonie drżały. Potem straszliwy wstrząs przetoczył się grzmotem po ścianach. Dziewczyna wzdrygnęła się, wzięła włócznię i pociągnęła ku sobie. Rośliny stawiły opór, a Learchos zobaczył wyraźnie, jak wdrapują się po drzewcach, aby przykuć je do niszy. Nie zastanawiał się nawet przez moment i on też położył dłonie na włóczni, by ciągnąć, ile sił.
Jak gdyby dotknął żywego ognia. Poczuł się wessany przez jej potęgę, a dłonie paliło mu nieznośne gorąco. Zacisnął zęby z bólu, ale nie ustąpił i wyrwał ją z jej gniazda. Theana upadła z rozmachem na ziemię i nagle okazało się, że Learchos trzyma ją sam. Śmiertelne zmęczenie zaatakowało jego ciało, wzrok mu się zamglił.
Do diabła — pomyślał, chwiejąc się. Następnie Theana wyjęła mu włócznię z dłoni i natychmiast wróciły mu siły, a wzrok się rozjaśnił. Zajrzał do niszy i zauważył, że rośliny umarły, przekształcając się w pokurczone bulwy.
Czarodziejka siedziała na ziemi zadyszana, a on ukląkł przed nią.
— Dasz radę? — spytał zatroskany. Zobaczył jej dłonie zaciśnięte kurczowo na drzewcu włóczni, a wokół nich pulsującą życiem miecznicę.
Dziewczyna przytaknęła z przekonaniem, ale była śmiertelnie blada. Chwyciła jego dłoń, aby się podnieść, a potem starała się utrzymać chwiejną równowagę.
— Może ja ją poniosę, przynajmniej do momentu, kiedy znajdziemy Dubhe.
Theana patrzyła na niego niezdecydowana.
— W ten sposób oszczędzisz siły — dodał Learchos, a ona dała się przekonać.
Energicznie schwycił włócznię i znowu poczuł, jak nogi robią się miękkie, a wzrok się pogarsza. Nie dał się pokonać, wysłał pozostałych przodem i szedł za nimi, zaciskając zęby. Straszliwie kręciło mu się w głowie, ale nie chciał się poddać. Do jego uszu wciąż docierały rozpaczliwe krzyki Dubhe.
Szli przez korytarze, kierując się do pulsującego serca tego piekła, tam, gdzie dokonywała się ostatnia rozgrywka Zabójców. Ogarnął ich przemożny odór śmierci. W głębi dostrzegli czerwone światło i olbrzymią, niewyraźną figurę.
Kiedy dotarli na miejsce, znaleźli się w nadzwyczajnie wysokiej, olbrzymiej sali. Przy jednej ze ścian posąg przedstawiający mężczyznę o okrutnym uśmiechu trzymał w jednej dłoni błyskawicę, a w drugiej miecz. Jego stopy zanurzały się w dwóch basenach przepełnionych po wręby krwią, która do tego czasu zdążyła się wszędzie porozlewać. Na ziemi — dywan trupów. Całkiem zakrywał posadzkę, a nad nim wznosiła się Bestia, triumfująca i straszliwa.
Nieproporcjonalnie wielkie i ostre kły, ręce i stopy wyposażone w pazury, potężne mięśnie drgające jak szalone pod pokryciem skóry.
Dubhe.
Learchos poczuł, że mdleje. Nie był gotowy na ten widok. Jak mógł pomyśleć, że uda mu się ją uratować? Z tej otchłani nie było powrotu. Można było jedynie umrzeć.
Jednak była to rozpacz tylko chwilowa. Musiał spróbować. Życie przestało już być dla niego niezmiennym przeznaczeniem. Dlatego odpędził strach i wręczył włócznię Theanie. Była blada i nieruchoma i musiał nią potrząsnąć, aby przywołać ją do rzeczywistości.
— Weź to i zrób, co trzeba. — Jego głos już nie drżał. Teraz jego uchwyt był mocny.
Theana popatrzyła na niego i schwyciła włócznię. Learchos podniósł z ziemi inną broń i popatrzył w kierunku Bestii. Zabójcy, którzy jeszcze trzymali się na nogach, starali się trafić ją sztyletami, ale byli niezgrabni i żałośni w obliczu tego potwora, który nieubłaganie rozdzierał ich, jednego po drugim.
Wziął Sana pod ramię i przycisnął do siebie. Chłopcem wstrząsały gwałtowne dreszcze.
— Nie pozwolę, żeby stało ci się coś złego. Umrę w twojej obronie — oświadczył zdecydowanie. Potem czekał i modlił się.
Sennar ze zgrozą patrzył na zbliżającego się Yeshola. Był już cieniem samego siebie, kukłą, która posuwała się po ziemi bez siły, ale jeszcze się nie poddała. Jego oczy były przepełnione nienawiścią i czarodziej wiedział, że nic go nie zatrzyma, nawet śmierć. Ten wzrok przygważdżał go do ziemi tak, że Sennar nie był zdolny do jakiejkolwiek reakcji.
Yeshol doczołgał się do ściany i z trudem się podniósł.
Znajdująca się za nim wątła bariera oddzielająca Lonerina powoli zanikała.
— Jeszcze nie umarłem — powiedział. Strumyczek krwi spływał mu po brodzie. — A dopóki nie umrę, Aster zawsze będzie mógł powrócić.
Podniósł sztylet i rzucił się gwałtownie na Lonerina. W tej właśnie chwili zaciśnięty w dłoni młodego czarodzieja talizman eksplodował oślepiającym światłem. Zdawało się, że wibruje jakąś niewyobrażalną mocą. Biel przeniknęła pokój, a kojące ciepło otuliło wszystko. Sennar instynktownie podniósł ramię do oczu. W blasku tego światła dostrzegł twarz prześlicznego dziecka i jego serce zabiło mocniej. Dobrze pamiętał ich ostatnie spotkanie, jak gdyby nie minął nawet dzień. Zdarzyło się to dawno temu, w ciemnej celi, a jego oczy w kolorze niewiarygodnej zieleni były ostatnim, co widział, zanim stracił przytomność. Poznał wtedy lęk, który zamieszkiwał jego umysł, i wówczas Aster przestał być dla niego nieprzyjacielem.
Fakt, że widzi go ponownie, wzruszył go. Nie było już między nimi żadnej różnicy. Od kiedy Nihal umarła, nie pozostało już nic z tego, co ich zwróciło przeciw sobie.
— Aster — wymruczał stary czarodziej.
Dziecko patrzyło w niebo i miało na twarzy wyraz błogości, która robiła na nim dziwne wrażenie. Sennar był pewien, że za życia nigdy nie było mu dane zaznać podobnego stanu. Kiedy tylko chłopiec usłyszał swoje imię, opuścił oczy i zwrócił je na Sennara. Czarodziej zobaczył w nich błysk zrozumienia i wiedział, że uśmiech, który nastąpił, skierowany jest do niego. Uśmiechnął się w odpowiedzi, a w spojrzeniu, które wymienili, zawarte było to wszystko, co Sennar przeżył przez te lata, ta sama bolesna droga, którą Aster przebył przed nim. Trwało to chwilę, ale było długie jak całe życie. Dlaczego istniał ból, dokąd prowadził i jaki sens miała walka? Jedyne pytania, które naprawdę warto było sobie postawić, i jedyne, na które nie było odpowiedzi, tylko wieczne poszukiwanie.
Potem jakiś krzyk rozdarł doskonałość tego białego całunu.
— Nie!
Yeshol wrzeszczał ze wszystkich sił, jakie miał w płucach, ściskając w palcach sztylet. Broń upadła mu na ziemię, dźwięcząc, a on wyciągnął obie ręce do zjawy.
— Nie opuszczajcie mnie, mój Panie, nie teraz, proszę was! Weźcie mnie i ponownie obejmijcie władzę, powróćcie, aby wzbudzać drżenie na tym świecie Przegranych!
Jego policzki pokreślone były łzami, ale Aster nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Powoli rozwiał się w powietrzu, a światło stopniowo ciemniało, cofając się tam, skąd przybyło. Talizman błyszczał jeszcze przez kilka chwil, po czym na pomieszczenie opadła przygnębiająca ciemność.
— To koniec — powiedział Sennar, opierając się o ścianę.
Yeshol upadł na ziemię. Patrzył w punkt, gdzie zniknął Aster, i wyglądał, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, co się stało. Potem krzyknął w rozpaczy, tak jak tamtego dnia, kiedy runęła Twierdza. Ale bogowie milczeli, a Thenaar nie odpowiedział na tę modlitwę.
U jego stóp rozchylał się obszerny kwiat krwi, a krzyki Zabójcy stawały się coraz słabsze. Życie wyciekało z niego nieubłaganie.
Sennar pozostawił go własnemu losowi i skierował się ku Lonerinowi. Magiczna bariera znikła, a młodzieniec leżał na ziemi.
— Lonerinie! — zawołał, biorąc go za rękę. Była lodowata. — Nie możesz teraz odpuścić, wracaj, no już... — mruczał.
Śmierć jest pełna uroku dla zmęczonego ducha, a pochlebstwa, które potrafi ukazywać, mają moc przekonywania. Sennar wiedział, że była to ostatnia próba, jakiej musiał stawić czoła młody czarodziej. Przezwyciężyć tę pokusę i wrócić, aby oblec się w ciężar swojego ciała i przyjąć cierpienie, jakie z niego płynęło. Zacisnął dłoń na talizmanie i z dreszczem wyczuł pulsujące wewnątrz ciepło. Lonerin wciąż jeszcze był uwięziony w jego wnętrzu. Talizman stawał się zimny i gasł dopiero wtedy, kiedy nie miał już w sobie żadnej siły witalnej. To w ten sposób zrozumiał, że Nihal odeszła na zawsze. Być może dla Lonerina była jeszcze nadzieja. Mógł oświetlić mu drogę, przywołać go do rzeczywistości życia.
— Udało ci się, słyszysz mnie? Jeżeli nie wrócisz, to wszystko nie będzie miało sensu, Lonerinie.
Poczuł, jak z jego ręki przepływa do talizmanu lekka moc, ale nie wydawało się, aby jego temperatura się zmniejszyła.
— To, co zrodzi się z popiołów tego miejsca, będzie nowym światem, światem, który nie może opierać się na poświęceniu młodych. Przeklęty kraj, gdzie dzieci zmuszone są do umierania przed ojcami!
Położył mu dłoń na piersi i spróbował jedynego zaklęcia leczniczego, jakie był jeszcze w stanie przywołać: prosta formuła, której nauczył się jako dziecko. Serce Lonerina milczało pod jego dłonią.
— To do nas, starych, należy poświęcanie się — ciągnął coraz głośniej. — My nie mamy siły, aby odbudować Świat Wynurzony, ale tacy jak ty ją mają. Dlatego musisz wrócić. Nie nadszedł jeszcze czas na szukanie tego odpoczynku, Lonerinie, nie możesz wykręcać się od walki!
Młodzieniec leżał na ziemi, zimny i nieruchomy. Talizman natomiast palił. Sennar poczuł, jak przenika go rozdzierające poczucie bezsilności. Pomyślał o Lajosie, który umarł wiele lat temu, pomyślał o Nihal, pomyślał o wszystkich ofiarach, których wymagał z pokolenia na pokolenie Świat Wynurzony, aby uwolnić się od wyziewów przywoływanych nadeń przez akurat rządzącego tyrana i móc znowu oddychać świeżym powietrzem. I poczuł, że to niesprawiedliwe, że nie będzie tego dłużej tolerował.
— Do diabła, Lonerin! — wrzasnął ze wszystkich sił, jakie mu zostały.
Płomyczek. Czarny. Ciemność, która rzuca światło. Cudowny paradoks, pomyślał Lonerin i wynurzył się w świadomości. Czuł się odległy i zmęczony. Był w podróży od wieków, a jednak wiedział, że było warto, bo w końcu nadszedł pokój. Ale w całej tej bieli pojawił się czarny płomyczek. Ból. Ból fizyczny. Ból w piersi. Teraz czuł, że taką ma, czuł ją i przewidywał cały wysiłek, jaki będzie go kosztować podnoszenie jej i opuszczanie w nieprzerwanym rytmie oddechu. Warto było tak cierpieć? I dlaczego?
Płomyk przykuwał jego uwagę. W całej tej bieli była to jedyna rzecz, na której mógł zawiesić oko. Poczuł, że ma nogi, ramiona, ręce i żyły: całe ciało, w którym krew czekała, nieruchoma. Bolało. Mógł zdecydować, czy zatracić się w tej białej nicości i przestać cierpieć, czy też stawić czoła bólowi i dalej walczyć. Cudownie byłoby jeszcze pokołysać się w tym wiecznym pokoju. A jednak... nie mógł. Nie chciał. Bo płomyczek stał się czarnym pożarem i mimo całego bólu, jaki roztaczał, wzywał go w sposób nieprzejednany. Warto było? Tak, warto.
Iskra mocy przeskoczyła z dłoni Sennara na nieruchomą pierś Lonerina. Sennar odebrał to jako bolesny ucisk w sercu, ale potrwał on tylko przez chwilę. Potem pod dłonią wyczuł bicie, powolne, słabe. Wbił wzrok w twarz młodzieńca i zobaczył, jak powoli nabiera koloru, a talizman pod jego palcami stawał się coraz zimniejszy. Poczuł, jak niepohamowana radość rozlewa się, rozprzestrzenia po każdym pojedynczym włóknie jego starego i zmęczonego ciała. Kiedy zobaczył, że chłopak otwiera oczy, objął go bez zahamowań.
— Wiedziałem, wiedziałem, że ci się uda!
Lonerin przez kilka sekund zwisał bezwładnie w jego ramionach. Po chwili stary czarodziej oderwał się od niego.
— Jak się czujesz?
Młodzieniec rozejrzał się dookoła.
— Źle — odpowiedział szczerze. Popatrzył na swoje dłonie, powoli nimi poruszył, a potem uśmiechnął się.
Sennar znowu go objął.
— Udało mi się?
— Uwolniłeś go. Widziałem, jak odchodził. Nie ma go już, Lonerinie, Astera już nie ma.
Młodzieniec spoważniał, a Sennar zrozumiał. On też przez to przeszedł. Lonerin z pewnością poczuł racje i ból Astera, a po zapoznaniu się z podobną otchłanią nie jest się już takim samym.
— Musimy stąd iść — powiedział, podtrzymując go ramieniem. Robiąc to, omiótł spojrzeniem cały pokój. Yeshol leżał bezwładnie w rogu; jego usta otwarte były w rozpaczliwej modlitwie, teraz już niemej. Poczuł do niego litość. Umarł otoczony najmroczniejszą udręką, przy upartym milczeniu swojego boga.
Lonerin popatrzył na niego i pomyślał to samo. Zrobili tylko kilka niepewnych kroków, potem obaj odwrócili się jednocześnie.
— Co to? — spytał Lonerin zmęczonym głosem.
Sennar zadrżał. Ktoś używał olbrzymiej mocy magicznej. Mocy elfickiej.
— Jesteśmy tu w środku jedynymi czarodziejami — zauważył.
Lonerin potrząsnął głową.
— Theana! — wykrzyknął chrapliwym głosem.
Sennar i Lonerin biegli na złamanie karku. Prowadziła ich sama percepcja owej niezmierzonej potęgi, tak wielkiej, że niszczącej i niemożliwej do opanowania.
Dom wydawał się opustoszałym labiryntem pachnących krwią korytarzy. W każdym z nich szeroko sterczały szeroko otwarte drzwi opuszczonych pośpiesznie pokojów. Lonerin rozglądał się wokół przerażony. Dubhe udało się dokonać tego, o czym zawsze marzył: zniszczyć Gildię aż po fundamenty.
Co dziwne, teraz widok tego zniszczenia nie sprawiał mu żadnej przyjemności. Tyle lat żył z pragnieniem zemsty, że wreszcie zaczął postrzegać je jako coś nie do ugaszenia. Teraz jednak po prostu znikło. Yeshol nie żył, podobnie jak większość Zabójców. Gildia została powalona na kolana. Tylko to się liczyło.
A poza tym była jeszcze Theana, osoba tak ważna w jego życiu, że prawie uznał ją za pewnik. Myśl o niej wypełniała mu serce trwogą i sprawiała, że idea jakiegokolwiek odwetu wydawała się bez znaczenia.
Był wykończony, nie miał w sobie nawet kropli mocy, ale pragnienie, aby ją ocalić, podtrzymywało go na nogach.
Przeszli przez kolejny korytarz i poczuli, że są blisko. W głębi — czerwone światło i coraz głośniejsze wrzaski.
Jak tylko mogli najprędzej, dowlekli się do progu olbrzymiej sali i tam ją zobaczyli: Bestia srożyła się nad nieliczną grupką przerażonych Zabójców. Jakiś nędznie wyglądający młodzieniec o włosach tak jasnych, że wydawały się białe, z mieczem w dłoni bronił Sana, trzymając go ściśle przytulonego do siebie. Przed nimi — ona. Stała. Śliczna i zagubiona. Theana ściskała włócznię otoczoną pnączami miecznicy. To stamtąd pochodziła moc. Dłonie jej drżały, a jej twarz była blada i wyniszczona.
Lonerin zawołał ją ze wszystkich sił, jakie mu pozostały.
Theana nic nie słyszała. Krzyki, które zaraz po wejściu niemal doprowadziły ją do szaleństwa, po kilku minutach przestały do niej docierać. Dziewczyna miała zamknięte oczy, rozpaczliwie starając się ze wszystkich sił utrzymać koncentrację. Nie czuła nawet ciężkich kroków Bestii i drgań powietrza wywołanych jej ruchami. Czuła tylko ściśniętą w dłoniach włócznię i moc, która przepływała do niej z jej ramion.
Nie miała najbledszego pojęcia, jak jej użyć, nie znała rytu: po prostu postanowiła zdać się na instynkt. W końcu to ona była ostatnią kapłanką Thenaara i miała nadzieję, że bóg zrozumie jej gest.
Przypomniała sobie pierwszą modlitwę, której nauczył ją ojciec, kiedy po raz pierwszy zaprowadził ją do małego pokoiku, gdzie sprawował kult. Jego słowa na zawsze pozostały wyryte w jej pamięci: „Mój Panie, daj mi siłę, abym mógł cię chwalić, oświecaj mój dzień i pozwól mi nieść twoje światło pomiędzy heretyków”.
Powtórzyła ją cicho, z całym zaangażowaniem, do jakiego była zdolna. Wyrecytowała te słowa z wiarą swojego dzieciństwa, myśląc o swoim ojcu i jego odwadze. Potrzebowała tej samej siły ducha, tego samego poświęcenia. Pomyślała ze łzami, że byłby dumny z jej zachowania, gdyby mógł ją kiedykolwiek zobaczyć.
„Pewnego dnia naprawdę zaniesiemy światło do Gildii i pokażemy światu całą niedorzeczność ich kłamstw. Wówczas Thenaar znowu stanie się bogiem wszystkich, a jego imię oznaczać będzie nadzieję”. I właśnie to w tym momencie robiła.
Włócznia aktywowała się w jej dłoniach, a jej niezmierzona moc rozbrzmiała poprzez jej ramiona i zawibrowała w otaczającym powietrzu. Przez moment Theana pozwoliła sobie na błysk nadziei i ujęła silniej broń, kierując ją w stronę Dubhe. Coś jednak poszło nie tak już od samego początku. Moc pozostała uwięziona w jej dłoniach, niezdolna do przekroczenia niewidzialnej bariery, która ją blokowała. Włócznia przestała wibrować i zaczęła wysysać z niej wszystkie energie. Nie, nie, nie!
Postarała się wytrzymać, czepiając się z uporem wiary, ale wszystko okazało się daremne.
Wiem, że nie jestem Poświęconą, ale czy to naprawdę ma znaczenie? Daj mi siłę, Thenaarze, zaklinam cię!
Świat wokół niej zaczął niknąć. Theana czuła, jak życie wypływa z jej ciała, ale nie poddała się. Złożyła obietnicę, przysięgła, że spróbuje, i musi jej się udać. Dubhe była jej przyjaciółką i dopóki będzie miała wystarczającą siłę, aby wytrzymać, nigdy nie zrezygnuje.
— Co ona robi?
Lonerin już miał interweniować, ale Sennar przycisnął go do ściany. Młodzieniec schwycił tunikę czarodzieja i potrząsnął nim, ogarnięty paniką.
— Powiedz mi, co ona u diabła robi!
Sennar popatrzył na niego lodowatym wzrokiem.
— Próbuje użyć elfickiego artefaktu — powiedział ponuro. — Ale nie uda jej się.
Lonerin poczuł, jak wstrząsają nim niekontrolowane mdłości.
— Dlaczego? Co to znaczy?
Sennar wziął go za ramiona i zbliżył się.
— Tylko osoba, w której żyłach płynie krew elficka, może posługiwać się tego typu przedmiotami, a jeżeli to jest włócznia, o której myślę, to nawet Elf nie może jej uaktywnić.
Młodzieniec popatrzył na niego z rozpaczą. Sennar ciągnął dalej nieporuszony.
— Włócznia Dessara to legendarna broń. Istnieje na jej temat niewiele informacji i nawet ja uważałem ją za zaginioną. Kryje w sobie ogromne moce i mówi się, że jest wręcz w stanie przełamywać pieczęcie.
Błysk zrozumienia rozdarł umysł Lonerina. Jęknął, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
— Tylko Poświęcony może jej użyć, a przynajmniej tak opowiadają Kroniki. Tylko ktoś taki jak Nihal.
Lonerin zamknął oczy. Zebrał siły. Próbował oderwać się od muru, iść do niej. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a Sennar znowu musiał interweniować, aby chłopak nie upadł.
— Zostaw mnie!
— Gdzie ty chcesz iść? Nie widzisz, w jakim jesteś stanie?
— Muszę ją zatrzymać!
Sennar dłonią przytrzymywał go przyciśniętego do ściany, przenosząc wzrok z niego na wyprostowaną sylwetkę Theany za jego plecami. Dziewczyna zachwiała się i z trudem zdołała ustać na nogach.
— Ja ją muszę uratować, nie rozumiesz? Ona jest dla mnie wszystkim, wszystkim! — wrzasnął Lonerin.
Sennar popatrzył na niego przez kilka sekund, po czym jego oczy wypełniły się decyzją.
— Talizman.
Lonerin popatrzył na niego pytająco.
— Chcesz ocalić swoją przyjaciółkę? Daj mi talizman.
Chłopak wyciągnął go z trudem. Wsunął go do kieszeni, kiedy tylko opuścili pokój, w którym więziono Astera. Sennar ścisnął go w palcach.
— Cokolwiek się stanie, nie ruszaj się stąd — nakazał mu. Po czym skoczył do Theany.
Ten pomysł pojawił się nagle. Sennar nie zastanawiał się nad jego konsekwencjami — nie miały już żadnego znaczenia. Talizman w jego dłoniach był zimny, tak jak tamtego dnia, i serce mu się ścisnęło. Wkrótce wszystko się skończy.
Stanął obok Theany, złapał za włócznię razem z nią i natychmiast poczuł, jak niezmierzona moc zabiera mu wszystkie siły.
Wkrótce jego duch został przez nią przyciągnięty. Chociaż nie miał już w sobie magii, doświadczenie grało na jego korzyść. Udało mu się powstrzymać niewiele pozostałej energii, aby przelać ją w talizman. Samodzielnie nie mogło mu się udać, ale miał świadomość, że ten artefakt zwielokrotnia moce tego, kto potrafi go użyć. Wystarczyło przemienić własną słabość w broń, i tak też uczynił.
Było tak, jak gdyby przerzucił most. Talizman zadźwięczał z włócznią jednym głosem, a Sennar wykorzystał tę iskrę mocy, której mu udzielono, aby powtórzyć zaklęcie, najszybciej jak umiał. Były to te same słowa, które wypowiedział tamtego popołudnia, aby zobaczyć Nihal ostatnim razem, ale w tym przypadku nie spotkają się w połowie drogi pomiędzy światami: ona wyjdzie mu naprzeciw.
Światło zgasło, a ciemność dała mu do zrozumienia, że mu się udało.
Dlaczego?
Wystarczyło to proste pytanie, aby oszalał. To był jej głos. Nihal była znowu tam, z nim.
Oto, co miałem jeszcze zrobić, prawda? To dlatego powiedziałaś, że będę jeszcze potrzebny... — wyszeptał.
Poczuł cały jej spokojny smutek przenikający tę otchłań, w której się znajdował.
Lonerin, San i Świat Wynurzony mieli poprosić o twoją interwencję — odpowiedziała mu.
Sennar przełknął ślinę. Jego siła wkrótce zniknie i wszystko zgaśnie na zawsze, wiedział o tym. Ale teraz mógłby odlecieć bez żalu.
W tej chwili potrzebujemy ciebie, Nihal, potrzebujemy mocy Poświęconej.
Czuł, że jest niedaleko, ale była nieosiągalna; tak blisko, że wyzwalała w nim niepohamowane pragnienie, aby ją jeszcze zobaczyć, dotknąć.
Ponieważ nie odpowiedziała na jego wezwanie, ciągnął dalej: Dziewczyna, która pozwoliła nam tu dotrzeć, która za cenę własnego życia utorowała nam drogę, zaraz umrze, a ja jestem zmęczony tym światem, który aby się umocnić, pożera młode ciała. Druga dziewczyna próbuje ocalić tę pierwszą. Kolejna świeża krew, kolejne nieznośne poświęcenie.
Sennar poczuł, jak jego siły odpływają, a śmiertelna słabość atakuje jego ciało. Zacisnął zęby.
Tylko ty możesz użyć włóczni Dessara. Tylko ty możesz uratować Dubhe i Theanę.
Nie mógł jej widzieć, ale wyczuł, że Nihal się uśmiecha. Pamiętasz, jak nie chciałam być wybraną? Pamiętasz, jak ciążyło mi moje przeznaczenie?
Łza powoli spłynęła po suchym policzku Sennara i była to jego jedyna odpowiedź.
Nauczyłam się jednak rozumieć, że mój los nie jest klątwą i że nawet w już wyznaczonej na drodze koleinie tkwi wolność wyboru.
Sennar zrozumiał, ile czasu minęło, i zapragnął tego pokoju, który wyczuwał, który od niej płynął. Wiedział, że wkrótce będzie to też jego błogość. Chcę cię zobaczyć...
Wkrótce to się stanie.
Nie. Chcę zobaczyć cię tu i teraz, jaka byłaś, jak gdyby te długie lata bez ciebie nigdy nie istniały. Chcę zobaczyć cię z krwi i kości...
Sennar znalazł siłę, aby otworzyć oczy. Było dużo światła, a włócznia drżała. Theana przestała się chwiać i wydawała się przemieniona. W jej postaci było coś nowego i mocnego, coś, co Sennar rozpoznawał. Rozdzierająca radość przeniknęła go do głębi. Jasne, kręcone włosy czarodziejki stały się krótkie i niebieskie. Jej ciało, łagodne i miękkie, stało się umięśnione i rzutkie. Jej tunika znikła, a na jej miejscu pojawił się strój do walki wykonany z czarnej skóry.
Sennar uśmiechnął się błogo.
Nihal odwróciła się do niego. Była tą samą dziewczynką, która dopiero niedawno rozkwitła, stając się kobietą. Nie minął nawet dzień od tamtej pory: jej ciało było takie, jak niegdyś, a zdecydowanie i smutek w jej spojrzeniu równie wyraźne i niezmienne. Nie był to już duch przywołany przez zakazaną formułę, ale młoda kobieta z krwi i kości, wojowniczka zdeterminowana, aby doprowadzić do końca własną misję.
Zdecydowanie ściskała włócznię, z wyprostowanymi plecami i wyciągniętymi w przód ramionami. Przez moment popatrzyła na Sennara, uśmiechnęła się do niego, po czym jej twarz przybrała bojowy wygląd. Przemówiła po elficku, a Sennarowi udało się zrozumieć słowa, które wymawiała: „Poświęcona woła cię, Shevraarze, i błaga o twoją moc, aby rozproszyć demony i zniweczyć mroczne zaklęcia. Niech moc nieczystych pieczęci zostanie przełamana, niech porządek zostanie przywrócony. Odpędź Bestię i uwolnij twoje dzieci”.
Powietrze wypełniło się dziwnym, przyjemnym ciepłem, pachnącym życiem i wiosną. Włócznia zadźwięczała jakby śpiewem, a Sennar poczuł się wolny, szczęśliwy, jak nie zdarzało mu się od wielu, bardzo wielu lat.
Wszystko zostało zatopione w oślepiającym świetle i przez chwilę to miejsce przemieniło się. Nie było już krwi na ścianach ani rozszarpanych ciał leżących na podłodze. Baseny znikły, a posąg Thenaara stracił swój marsowy wygląd. Błyskawica w jego dłoniach razem z mieczem rozbłysła prawdziwym światłem, a na jego twarzy pojawiła się mina surowa i sprawiedliwa. Żadnego dziecka u jego stóp, żadnego przytłaczającego sklepienia muskającego jego głowę, tylko nieskończoność przestrzeni bez granic.
Bestia zatrzymała się, przerywając szarpanie i niszczenie. Zajęczała, krzyknęła, ale jej głos nie dotarł do uszu Sennara. Bo tam wszystko było pokojem, nie było miejsca dla złości i nienawiści. Na próżno potwór się skręcał. Cienkie, spiralne smugi czarnego dymu uniosły się nad jego owłosioną skórą i zdawało się, że jego ciało rozpada się w powietrzu. Konwulsyjne skurcze stawały się stopniowo coraz mniej gwałtowne, a jego furia uspokajała się w stłumionym głosie. Kły skróciły się, a szpony, trzeszcząc, powoli się rozsypały. Olbrzymie proporcje tego ciała uległy redukcji, przeobrażając je w kształty młodej kobiety i Sennar znowu zobaczył Dubhe, smutną dziewczynę, z którą dzielił podróż do tego przeklętego miejsca. Było to ostatnie, co udało mu się dostrzec.
Poczuł, że pada do tyłu, ale nie zorientował się, że uderza o posadzkę. Obraz Nihal wypełniał jego pole widzenia. Uśmiechała się spokojnie z włócznią zaciśniętą w dłoni.
Sennar, wpatrując się w nią, wyciągnął do niej dłoń. Inaczej niż tamtego popołudnia, kiedy ją wywołał i spotkali się w połowie drogi między dwoma światami, tym razem jego palce dotknęły ciepłego i miękkiego ciała. Zapłakał z radości.
— Czy teraz mogę przyjść? — spytał cicho.
Nihal podniosła jego dłoń do twarzy i położyła ją na własnym policzku, drżąc pod tym dotykiem.
— Tak — odpowiedziała, a oczy jej lśniły. — Teraz tak.
Lonerin asystował tej scenie oniemiały. Niewiele był w stanie dojrzeć. Tylko oślepiające światło, któremu towarzyszyło dziwne wrażenie błogości. Theanę ledwo było widać w całej tej bieli: stojąca na nogach figurka z zaciśniętą w dłoniach włócznią wymierzoną w kierunku Bestii.
Potem nagle światło zgasło. Wszystko wokół zdawało mu się nieskończoną ciemnością. Zbliżył się na czworakach. Ledwo był w stanie utrzymać się na drżących ramionach i kolanach.
— Theana, Theana...
Udało mu się ją zobaczyć, na ziemi, i rzucił się na nią, biorąc jej głowę w dłonie. Przywołał ją z rozpaczą. Powoli otworzyła oczy.
— Nihal... — mruknęła.
Lonerin przycisnął ją do siebie gwałtownie, łzami dając upust całemu napięciu i niepokojowi, jakie odczuwał na myśl, że może ją utracić. Theana objęła go słabo i tak pozostali, przytuleni jedno do drugiego pośród tej zniszczonej sali, która już pachniała przeszłością.
Kiedy włócznia wyzwoliła swoją moc, Learchos z całej siły przycisnął do siebie Sana. Ściany się rozsunęły i nawet groteskowe figury kilku Zabójców, jacy jeszcze pozostali, rozwiały się w tej oślepiającej jasności.
Miał przymknięte oczy: to było jak patrzenie w słońce, wśród światła dostrzegł jednak postać Bestii zwijającej się w bolesnych spazmach.
Potem zdarzył się cud.
Learchos zrozumiał, ale nie mógł uwierzyć. Od kiedy tam wszedł, nigdy tak naprawdę nie potrafił odnaleźć w sobie nadziei. Walczył, bo walka nie zależy nawet od nadziei, ale w głębi serca czuł, że to się skończy, że krótki sen, jaki przeżył, skończy się, jeszcze zanim się naprawdę rozpoczął.
A jednak rzeczywistość go oszołomiła. Stopniowo rozpoznawał, jak rysy Dubhe wyłaniają się z ciała Bestii, a poczucie ulgi wydało mu się prawie nie do wytrzymania. Zawołał ją: jego krzyk rozdarł tę nierzeczywistą ciszę. Potem światło zgasło.
San trząsł się przy jego piersi; Learchos czuł, jak ściska jego ramiona swoimi drobnymi rękami.
— Co to było, co to było? — pytał zalęknionym głosem.
Opadł na nich nienaturalny spokój. Ciemności rozproszyły się i Learchos zauważył na ziemi dwa przytulone ciała, od których dochodził go dźwięk wyzwalającego płaczu. Leżący na wznak starzec miał na sobie chałat czarodzieja i wydawało się, że śpi. Obok niego jakaś skulona w pozycji embrionalnej figurka dyszała z wysiłkiem. To ona.
Learchos wyrwał się z uścisku Sana i rzucił się naprzód.
Twarz Dubhe była blada, ale przeniknięta spokojem, jakiego nigdy u niej nie widział. Ich historia była długa, pełna udręki i bólu. Teraz może istniała szansa, aby się odrodzić, aby cieszyć się życiem, gdzie poczucie winy nie będzie już wiecznym potępieniem. Być może teraz ich miłość będzie mogła przybrać powolny i spokojny bieg głębszych uczuć.
Położył dłoń na jej ramieniu, odwrócił ją delikatnie i zobaczył, jak lekko marszczy brwi. Odsunął z jej czoła spocone włosy i ujrzał, jak wygląda naprawdę. Eliksir, który brała podczas swojej bytności na dworze, przestał działać, a jej włosy znowu były takie jak zawsze. Była dokładnie taka, jaką zapamiętał jeszcze jako dziecko, kiedy ją widział podczas rzezi, do której on sam się przyczynił. Pomyślał, że jest piękna, piękniejsza niż pamiętał.
Ona powoli otworzyła oczy, czarne i głębokie. Otchłań nigdy nie zniknie z tego spojrzenia, bo czas nie leczy wszystkich ran, ale będzie sposób, w ciągu nadchodzących lat, aby wypełnić te studnie wieloma innymi rzeczami, sprawić, aby ból zakiełkował, i pozwolić, aby wydał owoce.
Dubhe rozpoznała go po kilku chwilach i jej oczy wypełniły się łzami. Podniosła się z trudem i ramionami otoczyła jego barki z rozpaczą, tak jak wtedy na poddaszu pałacu.
— Umarliśmy? — spytała.
Learchos zanurzył twarz w jej szyi, wdychając słodko-gorzki zapach jej skóry: tak bardzo bał się, że już nigdy nie zakosztuje tej woni.
— Nie, dzięki tobie.
— Nie chcę cię już nigdy stracić — powiedziała, płacząc jak mała dziewczynka. — Bez ciebie nie istnieję.
Learchos ścisnął ją w ramionach.
— To się nie wydarzy — wyszeptał jej do ucha.
San poruszył się dopiero po pewnym czasie. Nikt nie zwracał na niego uwagi, a oślepiające światło zgasło. Bał się. Najpierw widoku tego olbrzymiego potwora, a potem tego jakiegoś straszliwego zaklęcia, które wywołała jasnowłosa dziewczyna. Przycisnął się do Learchosa i jedna tylko myśl tłukła mu się po głowie. To moja wina, to wyłącznie moja wina!
Teraz, w obliczu rzezi dokonanej w tej sali, poczuł, jak torsje szarpią mu żołądek. To wszystko byli Zabójcy. Był to obraz, który wielokrotnie przywoływał w swoim umyśle podczas podróży z Demarem. Gildia zniszczona dziełem jego czarów. Ale w marzeniach nie było tego ostrego i nieznośnego zapachu. Nie było całej tej krwi, nie było całej tej zgrozy. Z tego widoku nie czerpał żadnego zadowolenia. W jednej chwili zrozumiał całe swoje szaleństwo; błędem było nie tylko przyjście tutaj bez pełnej świadomości swoich mocy, bez umiejętności doprowadzenia do końca tego, co sobie założył. Błędem było pragnienie dokonania rzezi, tak intensywna żądza zemsty. Wreszcie rozumiał słowa Ida. Czy czuł się lepiej teraz, kiedy Gildii już nie było? Czy te rozszarpane ciała naprawdę dawały pokój jego rodzicom?
Węzeł bólu, który zatykał mu gardło od dnia, kiedy dwóch Zabójców weszło do jego domu, wciąż jeszcze tam był, nienaruszony, i żadna z ofiar nie mogła go złagodzić. To nie ta droga prowadziła do pokoju.
Poczuł rozpacz. Tylko skomplikował sprawy. Jego rana nigdy się nie zagoi, a teraz będzie musiał rozliczyć się z czymś jeszcze: z poczuciem winy za to, co zrobił i co myślał.
Natknął się na ciało swojego dziadka. Miał otwarte ramiona, a jego bladość była nie do opisania. Jednak wyraz jego twarzy był błogi, jak u kogoś, kto wreszcie odnalazł własną drogę.
Moja jedyna rodzina... — pomyślał San. Przypomniał sobie ostatnie słowa, które usłyszał z jego ust, tego samego dnia, kiedy poznali się w Laodamei. Powiedział mu, że jak się skończy ta historia, będą razem mieszkać.
Zadał sobie pytanie, czy powinien odczuwać smutek, ale nie był zdolny do żadnego uczucia. Tylko głuchy żal za tym, co mogłoby być, ale nigdy nie będzie.
Teraz naprawdę był sam.
Oszołomiony przemierzał zgliszcza. Nieliczni ocaleli krążyli jak demony bez ducha, ale nie zwracał na nich uwagi. Potrzebował powietrza, musiał stąd wyjść.
Ido.
To jego chciał znaleźć. Wiedział, że jeżeli podzieli z nim ten moment, nie będzie to takie straszne. On mógł wziąć na własne barki jego ból, on potrafił powiedzieć odpowiednie słowo, które przemieni przygniatające jego pierś brzemię w znośny ciężar. Jego przebaczenie ulży jego cierpieniu.
Wszedł po schodach i znalazł się w wypatroszonej świątyni. Konstrukcja, którą przemierzył zaledwie kilka dni temu, już nie istniała. Całkowita ciemność tej krainy rozbłyskiwała płomieniami, a ostry zapach spalenizny sprawił, że zaczął kaszleć. Szedł wzdłuż głównej nawy, pomiędzy powalonymi kolumnami podnoszącymi się ku niebu, niemającymi już nic do dźwigania. Również posąg Thenaara został zrzucony: jego ciało wznosiło się wśród zgliszczy, a głowa rozpadła się na kawałki.
Ido.
San przeszedł pod główną bramą i znalazł się na równinie. Niedaleko leżał trup smoka, prawie całkowicie strawiony płomieniami. Drzewa były spalone. Tam również nieruchome ciała Zabójców obrazowały okrutny łup tej walki.
Ido.
W zgęstniałym od dymu powietrzu rozległ się ryk. San pobiegł w kierunku, z którego pochodził, przekonany, że gdzie jest smok, tam oczywiście musi też znajdować się gnom. Kiedy dostrzegł sylwetkę zwierzęcia, serce mu zadrżało.
To on, znalazłem go!
Pozwolił sobie na nadzieję, najkosztowniejszy z luksusów.
— Ido! — wrzasnął, biegnąc. Zobaczył go, jak siedzi z plecami opartymi o brzuch Oarfa. Jest zmęczony, odpoczywa — pomyślał.
Ukląkł przed nim z rozmachem i z rozpędu zarzucił mu ramiona na szyję.
— Przebacz mi, Ido, przebacz!
Nie doszła go żadna odpowiedź. Skwierczenie zamierającego ognia wypełniało równinę, a wiatr zmiatał powietrze w leniwych kłębach dymu.
— Ido...
Serce chłopca już wiedziało, jeszcze zanim zobaczył na jego brzuchu rozległą ranę, zanim zauważył jego śmiertelną bladość. Oderwał się powoli, oparł dłonie na ziemi, wśród popiołu. Popiół, oto wszystko, co mu pozostało. I to on sam podłożył ogień, który strawił wszystko w jego życiu.
— Przysiągłeś mi, że wrócisz! — wrzasnął z nieskończoną złością, ale wiedział, że to nie wina Ida, że nie była to wina żadnej z osób, które przybyły aż tutaj dla niego. Przeklął się z całej duszy i miał nadzieję, że umrze, że zagłębi się w ziemię i pozwoli sobie odejść w błogość nicości.
Krzyczał, dopóki nie stracił głosu. Ile śmierci przez moment szaleństwa! Ileż bólu i ileż krwi za jeden błąd!
Samotność stężała przed nim, stając się pewnością. To będzie rzeczywistość, z której nigdy już nie będzie mógł się otrząsnąć. Musi cierpieć, aby odkupić winę, musi zrobić to dla pamięci Ida i wszystkich tych, którzy poświęcili swoje życie wskutek jego pychy.
Obfite łzy spłynęły po jego twarzy.
Potem poczuł dotyk na swoim ramieniu i drgnął. Przez moment pomyślał niedorzecznie, że to Ido. Może się pomylił, może to wszystko było tylko koszmarem, nic więcej. Otworzył oczy z nadzieją, już gotowy do uśmiechu. Przed sobą ujrzał tylko czerwone oczy smoka.
Patrzyły na niego ze zrozumieniem, z mądrością. Dzieliły ten sam ból, ból, jaki to zwierzę odczuwało już zbyt wiele razy podczas swojego istnienia.
— Nie chcę twojej litości — wyrzucił z siebie San, łkając. — Nie zasługuję na nią.
Smok dalej patrzył na niego, cierpliwie. San zauważył w jego spojrzeniu milczące pytanie i w końcu zrozumiał.
Dlaczego nie? Może to jedyna rzecz, jaka mi pozostaje.
Drżąc, wziął w ramiona ciało Ida i ułożył je na ziemi. Poszukał jego miecza i znalazł go — wystawał z piersi mężczyzny leżącego na wznak na ziemi. Wyciągnął go z pewnym trudem i rozpoznał. Był to miecz jego babki. Miecz z czarnego kryształu. Odwrócił się do Oarfa i wszelkie wątpliwości się rozwiały.
Włożył miecz za pas, popatrzył na Ida wilgotnymi oczami, po czym ukląkł.
— Przebacz mi — powiedział. — Teraz to już bez znaczenia, że to powiem, ale zrozumiałem.
Otarł twarz dłonią i wsiadł na grzbiet smoka. Oarf położył się, jak tylko mógł najbardziej, aby mu pomóc. Było inaczej niż za pierwszym razem i nie mógł nie myśleć o tym, że wtedy podróżował razem z Idem... Przez chwilę zastanawiał się, czy będzie w stanie lecieć. To Oarf odpowiedział na jego nieme żądanie. Stanął dęba, rozłożył skrzydła w ciężkim od dymu powietrzu i dziko zaryczał. Potem skoczył w czarne niebo, nie zwracając uwagi na otrzymane w bitwie rany. Jego postać szybko rozpłynęła się w ciemności nocy.