CZĘŚĆ PIERWSZA

Learchos został przedstawiony ludowi. Jego ojciec podniósł go nad tłumem i natychmiast rozległ się donośny okrzyk entuzjazmu. Królowa, słysząc ten wybuch radości, przykryła sobie głowę poduszką.

Sądziłam, że pomijając wszystko inne, to dziecko pomoże przywrócić jej chęć do życia. Oczywiście, jest owocem gwałtu, ale w końcu jest to ciało z jej ciała. Myliłam się. Sulana odrzuca swojego syna. Nie chce go widzieć ani nawet karmić piersią.

Rozumiem, że rana po stracie pierwszego Learchosa jest nieuleczalna. To było takie urocze dziecko... Bogowie przeznaczyli mu los najgorszy z możliwych, śmierć na czerwoną febrę... Nie powinno się przeżywać własnych dzieci, nigdy.

Dziś wieczorem jednak nie potrafię nie myśleć o tym nowym dzieciątku. Zrodzone z rodziców, którzy się nienawidzą, odrzucone przez matkę. Jaką może mieć przyszłość?

Nowe cienie, coraz mroczniejsze, gęstnieją nad tym królestwem. Dohorze, bądź przeklęty. Niesiesz ze sobą śmierć, cokolwiek robisz.

Z prywatnego pamiętnika Sybilli, damy do towarzystwa królowej Sulany

1. Dubhe i Theana

Wioska była opustoszała. Drażniący zapach dymu chwytał za gardło i spowijał wszystko upiornym obłokiem. Po obu stronach drogi leżały zwęglone szczątki zwierząt.

Theana stała nieruchomo z oczami pełnymi łez, zakrywając sobie usta dłonią. Dubhe popatrzyła na nią z mieszaniną współczucia i litości. A przecież wiele lat wcześniej ona też tak samo reagowała na haniebne widoki wojny. To wtedy spotkała Mistrza. Wciąż jeszcze pamiętała jego plecy znikające za zasłoną z dymu i nadymający się płaszcz, kiedy mężczyzna przemieszczał się w nieruchomym powietrzu stojącym nad polem.

— Zatrzymywanie się tutaj nie jest rozsądne — powiedziała słabym głosem, instynktownie sięgając dłonią do boku, gdzie zazwyczaj trzymała sztylet.

A niech to.

Jej broni tam nie było; została zaszyta w ukrytej kieszeni pod spódnicą, którą na sobie miała, niedostępna dla jej palców.

Theana nie odpowiedziała, jakby urzeczona potwornością tej sceny. Towarzyszka wzięła ją szorstko za ramię i pociągnęła za sobą.

To był chory pomysł, żeby zatrzymać się w tej przygranicznej wiosce. Położona przy granicy między Krainą Morza a Krainą Słońca, znajdowała się zbyt blisko gorącego frontu walk między Dohorem a Radą Wód i Dubhe dobrze wiedziała, na co się narażały. Ślady wojny były wyraźne nawet w tak zagubionych miejscach jak to, czyniąc je niebezpiecznym dla dwóch kobiet ubranych tak jak one.

Jednak zapasy się kończyły, a ona nie znalazła w sobie siły, aby się przeciwstawić. Jej umysł był przyćmiony, a zmysły odrętwiałe.

Szły pomiędzy trupami, szukając najkrótszej drogi, która wyprowadziłaby je z tego piekła. Theana zaczęła szlochać, na co Dubhe zareagowała jeszcze mocniejszym ściśnięciem jej za ramię. Irytowała ją słabość czarodziejki, ten jej lękliwy sposób, w jaki okazywała, że jest kobietą.

Na kilka łokci przed murami okalającymi wioskę usłyszała metaliczny odgłos kroków, na który nie była przygotowana. Powinna zejść z drogi, znaleźć schronienie i wyciągnąć sztylet. Zrobiłaby to wszystko błyskawicznie, gdyby jej odruchy nie były takie powolne, nogi miękkie, a mięśnie odrętwiałe. Oparła się o ścianę jednego z domów, aby się nie potknąć, i dała znak Theanie, żeby była cicho.

Głosy stopniowo zaczęły się zbliżać, a odgłos mieczy uderzających o zbroję stał się wyraźniejszy. Żołnierze. Dubhe wstrzymała oddech, usiłując stać się niewidoczną.

— Kto tędy przeszedł? — spytał jeden z głosów.

— To chyba Malga i jego ludzie — odpowiedział ktoś inny.

— Chcesz mi powiedzieć, że pewnie i w tej wiosce niczego nie znajdziemy?

— Wszystko podpalili. Jeżeli był jakiś łup, to na pewno go zabrali.

Słyszała, jak przechodzą z drugiej strony muru, za którym się skryły. Theana drżała pod jej rękami. Dubhe po raz kolejny zaczęła się zastanawiać, dlaczego ta dziewczyna z nią poszła, dlaczego nalegała, aby towarzyszyć jej podczas tak rozpaczliwej i okrutnej misji. Wkraść się na dwór najpotężniejszego panującego ich czasów i zabić go, aby uwolnić morderczynię od ciążącej nad nią klątwy: z pewnością nie było to zadanie pasujące do uczennicy czarodzieja z Rady Wód.

Żołnierze zaczęli kopniakami wyważać drzwi i szperać we wnętrzach tych niewielu domów, które się jeszcze ostały. Dubhe nie wiedziała, ilu ich jest, ale musiało ich być wielu, zbyt wielu, by była w stanie stawić im czoła własnymi siłami.

Poczekaj, aż przejdę. Nie ma innego wyjścia. Poczekaj...

Kiedy wyglądało na to, że dostatecznie się oddalili, zaczęła powoli przesuwać się przy ścianie i dała znak Theanie, aby robiła to samo, wolno i ostrożnie.

— Zobacz no, co my tu mamy!

Ich oczom ukazała się krzepka twarz uzbrojonego mężczyzny.

Wyciągnąć sztylet i stanąć do walki. Uderzyć pierwszego w gardło i schylić się, aby uniknąć ciosu tego drugiego, znajdującego się za nią. Rzucić nożami, a potem dać się ponieść, jak wielokrotnie robiła w walce, aby to pamięć ciała działała za nią, podczas gdy umysł całkowicie się opróżnia. Oto, co należało zrobić. Dłoń Dubhe instynktownie ruszyła do sztyletu, ale powoli, zbyt powoli. Dwa potężne ramiona pochwyciły ją od tyłu. Zobaczyła, jak drugi żołnierz podnosi w pasie krzyczącą rozpaczliwie Theanę. Widziała, jak dziewczyna wierzga nogami, a mężczyzna rechocze obrzydliwie.

Nie, nie!

Jej palce sięgnęły do miecza nieprzyjaciela, musnęły jego rękojeść, prawie udało jej się go dobyć.

— Nie ruszaj się, żmijo! — wykrzyknął trzymający ją mężczyzna, a jego cuchnący piwem oddech ogrzał jej twarz.

Dubhe próbowała się wyrwać, ale ciało jej nie słuchało. Cios w kark nadszedł prawie oczekiwany i wszystko wokół niej zgasło.

Wyruszyły konno trzy tygodnie wcześniej. Dubhe z przodu, Theana za nią. Przez pierwsze dni nie odezwały się ani słowem. Kiedy Dubhe decydowała, zatrzymywały się i jadły, unikając wzajemnie swojego wzroku. Wczesnym rankiem, kiedy Dubhe znikała w leśnej gęstwinie, aby ćwiczyć, Theana wstawała i pochylała się nad magicznymi księgami, poświęcając czas na naukę. Dostała je od Sennara i były w nich wszystkie formuły potrzebne do wypełnienia rytuału, który miał uwolnić jej towarzyszkę podróży od jarzma klątwy. Nawet kiedy biwakowały, cały czas w skupieniu, skrupulatnie i z oddaniem podkreślała na pergaminach najważniejsze fragmenty.

Im bardziej Dubhe jej się przyglądała, starając się ją zrozumieć, tym bardziej przekonywała się, że Theana jest tajemnicą, jak gdyby należała do innej rasy. W tym przypadku nie był to jednak zwykły dystans, jaki odczuwała do każdej istoty ludzkiej. Tu chodziło o coś innego.

Podczas ostatniego posiedzenia Rady Wód była pewna, że się na niej poznała. Theana była tylko młodą czarodziejką, która wzrastała pośród słodkiej bezczynności, pełna kobiecości i idealna u boku Lonerina. Potem jednak wbiła sobie do głowy, żeby towarzyszyć jej w tej podróży, i teraz Dubhe miała ją przed oczami, jak bez słowa skargi znosi pęcherze na stopach, jakie robiły jej się od długiego chodzenia. Co mogło popchnąć osobę taką jak ona, aby wyruszyć w świat z morderczynią, do której skądinąd żywiła głęboką urazę?

Chwilami, patrząc, jak przy ognisku Theana z przymkniętymi oczami recytuje w skupieniu swoje dziwne litanie, Dubhe wracała myślą do Lonerina. Ich podróż też zaczęła się pod znakiem milczenia. Ale oni mieli ze sobą coś wspólnego, coś, co popchnęło ich do zbliżenia się do siebie, aż za bardzo. Co natomiast mogło łączyć ją i tę dziewczynę?

Od kiedy Dubhe zostawiła w wiosce Huve list od Mistrza, w jej sercu otworzyła się otchłań, która sprawiała, że czuła się wypalona i samotna. Wspomnienie o nim przez zbyt długi czas wypełniało jej serce, stanowiąc jej jedyną więź z ludzkością. Teraz w tej pustce kiełkowało wspomnienie Lonerina, jego pocałunków i słów. Wspomnienie miejscami krępujące, ale nieskończenie słodkie. Być może z upływem lat żal zniknie, a wraz z nim i poczucie winy. Pozostanie tylko małe, odległe marzenie, które będzie dotrzymywało jej towarzystwa w chwilach samotności. Jeżeli bowiem cała ta historia czegoś ją nauczyła, to tego, że jej egzystencja miała być życiem w samotności. Nie było na świecie nikogo, kto mógłby dzielić z nią ciężar jej grzechów, a Lonerin nie należał do wyjątków. Może tylko Mistrz byłby w stanie, ale on wybrał inną drogę.

Dubhe była pewna, że jeżeli uda jej się przeżyć swoją klątwę, jej przyszłość będzie długim następstwem dni spędzonych na chowaniu się przed światem. Bo wielkie pytanie, które ciągnęła za sobą, od kiedy w wieku ośmiu lat podczas zabawy przez przypadek zabiła Gornara, jeszcze nie znalazło swojej odpowiedzi.

Już pierwszego wieczoru Dubhe zauważyła w swojej towarzyszce coś dziwnego. Theana miała szczególne zwyczaje, które chciała zachować w tajemnicy. Kładła się zawsze przed nią i owinąwszy się w płaszcz niczym w kokon, udawała, że śpi. Dubhe wiedziała doskonale, że symuluje, ale na początku nie chciała w to wnikać. Potem jednak pewnej nocy ciekawość przeważyła i dziewczyna postanowiła rozwiązać tę zagadkę. Zaczęła śledzić ją w ciemności. Nie miała zaufania do tej kobiety, pewnie dlatego, że ona też kochała Lonerina.

Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, zobaczyła, jak Theana wstaje, ukradkowo i cicho jak kotka. Miała w ruchach wrodzoną elegancję, której Dubhe niemal jej zazdrościła: z pewnością mężczyźni musieli uważać ją za bardzo zmysłową.

Theana zamotała sobie wokół szyi skórzany rzemyk z wisiorkiem, który następnie wzięła w dłonie. Zaintonowała cichą litanię i zaczęła kłaniać się do ziemi w regularnych odstępach. Słowa melodyjnie układały się w rytm jej ruchów niczym hipnotyczny taniec.

Dubhe poczuła, jak ogarnia ją wściekłość. Zacisnęła pod płaszczem pięści, a obraz Theany nałożył się na widok tłumu Zabójców poruszających się w jednym rytmie podczas ceremonii w czeluściach Domu. Jej nozdrza wypełniły się słodkawym zapachem krwi, która zalegała tam w środku, w basenach u stóp posągu Thenaara, i dziewczyna pomyślała o Rekli, o Strażniczce Trucizn, o jej rozpalonych nienawiścią oczach.

Theana modliła się, jak czynili to wielokrotnie widziani przez Dubhe kapłani, i ten gest wydał jej się bluźnierczy. Miała ochotę to przerwać i rzucić czarodziejce w twarz prawdę, którą poznała podczas lat spędzonych w samotności i której nauczył ją Mistrz za cenę własnego życia. Wiara prowadzi do szaleństwa, a w najlepszym razie jest tylko niepotrzebnym blichtrem wykorzystywanym przez ludzi, aby umknąć śmierci. Jednak ktoś, kto tak jak ona miał śmierć w sobie, mógł patrzeć rzeczywistości faktów prosto w oczy.

Powstrzymała się. Nie miało sensu ściąganie w ten sposób na siebie wrogości jedynej osoby, która mogła jej pomóc w uwolnieniu się od klątwy. Były z pewnością źle dobraną parą, ale najkorzystniej będzie dalej się ignorować, tak jak robiły do tej pory.

Pierwsze słowa, które wymieniły, były pośpieszne i szorstkie.

— Postaraj się szybko wszystkiego nauczyć. Wkrótce będziemy musiały pozbyć się naszych bagaży.

Był wieczór, obie siedziały przy ognisku. Theana, która już zaczęła szykować się do spania, popatrzyła na nią z osłupieniem.

— Dlaczego? — spytała zdziwionym tonem, który rozdrażnił Dubhe.

— Ponieważ musimy dostać się na dwór Dohora — wyjaśniła spokojnie. — To jedyny sposób, aby go zabić i jednocześnie odzyskać dokumenty, których potrzebujemy do przełamania mojej pieczęci.

Theana lekko zadrżała.

— Nie rozumiem... Dlaczego to oznacza, że mamy porzucić nasze bagaże?

Dubhe przykucnęła przy niej i popatrzyła jej w oczy.

— Czy myślisz, że możemy wkraść się na dwór ubrane w ten sposób? Mamy przedstawić się w bramie jako czarodziejka z Rady Wód i Zabójczyni z Gildii?

Theana zaczerwieniła się i opuściła wzrok.

— Muszę nauczyć się jeszcze wielu rzeczy... Rytuał jest złożony, a...

— Masz na to dwa dni, dopóki nie dotrzemy do Shilve. Tam kupię wszystko, co potrzebne, aby nas ucharakteryzować. W momencie wyruszenia z Shilve porzucimy nasze imiona i nasze rzeczy. Staniemy się dwiema całkowicie odmiennymi osobami i zapomnimy o tym, kim byłyśmy.

W odpowiedzi Theana wyciągnęła z torby książki, rozpaliła mały magiczny ogień i ponownie wzięła się do nauki.

O czym myślała? Była zdenerwowana, zmęczona? Żałowała, że podjęła tę podróż?

Dubhe z irytacją kontemplowała jej ustępliwe zachowanie, ale nic więcej nie powiedziała. Otuliła się płaszczem i położyła spać. Tej nocy nie słyszała modlitw dziewczyny.

Ubrania musiały być najskromniejsze, jakie tylko można było znaleźć. Potem trzeba było zdobyć kataplazm na twarz, aby zmodyfikować kolor skóry, a w końcu szczególny rodzaj trucizny, która miała postarzyć ich dłonie.

Dubhe zapuściła się w najnędzniejsze dzielnice, poruszając się tym swoim skradającym się, sprężystym krokiem. Pewnie wchodziła do interesujących ją sklepów, zaś Theana po prostu szła za nią.

Również i tym razem towarzyszka nic jej nie wyjaśniła. Była oszczędna w słowach i odpychająca. Młoda czarodziejka coraz częściej zastanawiała się, jak Lonerin mógł z nią podróżować. Czy dla niego też była taka zimna? A w takim razie co sprawiło, że się zakochał? Może jednak teraz zachowywała się w ten sposób tylko dlatego, że koniec końców były kimś w rodzaju rywalek w miłości.

W milczeniu patrzyła, jak dziewczyna prosi o potrzebne jej artykuły i w sklepiku z truciznami precyzyjnie wymienia nazwy roślin i różnych kataplazmów.

W tej jej zimnej fachowości było coś straszliwego, a zarazem fascynującego. Ilu ludzi zabiła, wykorzystując swoją wiedzę?

Kiedy tylko wyszły ze sklepu, Dubhe odciągnęła ją na bok.

— Musisz przygotować mi miksturę, która sprawi, że odrosną mi włosy. — Swoje włosy musiała bowiem poświęcić podczas jednego z rytuałów w Gildii. — Powiedz mi, czego potrzebujesz.

Theana przełknęła ślinę. Nie była obeznana z tego rodzaju czarami.

— Nie wiem, nigdy tego nie robiłam... Dubhe zachowała twarde spojrzenie.

— To zastanów się szybko, nie mamy czasu do stracenia.

Charakteryzacji dokonały nocą. Były już bliskie swojego celu i musiały zachować ostrożność. Do tego momentu poruszały się po lasach i ścieżkach, właśnie dlatego, aby uniknąć spotkania z idącymi na rozpoznanie patrolami czy grupami najemników. Teraz jednak musiały wyjść na otwartą przestrzeń i nie mogły pozwolić, aby ktoś je rozpoznał.

Włożyły nowe ubrania i Dubhe spaliła swoje stare odzienie w ognisku. Theana natomiast wahała się. Jej tunika miała dla niej ogromną wartość. Dziewczyna nie była pierwszą lepszą czarodziejką i nikt w Świecie Wynurzonym nie nosił podobnych szat. Była to tunika dawnych kapłanów Thenaara, strój, który podarował jej ojciec.

— No, dalej — powiedziała Dubhe, przypatrując się jej. Theana ścisnęła tkaninę w palcach.

— Czy nie ma innego sposobu?

Spojrzenie Dubhe było lodowate.

— Nasza przemiana musi być doskonała. Pozostawienie ubrań w lesie jest równe pozostawieniu śladu.

— Ta szata wiele dla mnie znaczy... — zaoponowała Theana ledwo słyszalnym głosem.

— Przykro mi — rzuciła tylko Dubhe nieubłaganie. Jej oświetlona płomieniami twarz nie zdradzała żadnych uczuć.

Theana rozebrała się powoli, patrząc na nią wyzywająco. Powstrzymała łzy, które podchodziły jej do oczu na myśl o tym, że jej szata zostanie strawiona przez płomienie.

Tak jak ogień Gildii spalił prawdziwy kult Thenaara — pomyślała, cytując zdanie wypowiedziane przez swojego ojca. Rozkoszowała się ostatnim szelestem tkaniny na skórze.

To nie ona rzuciła ją w płomienie, tylko Dubhe. Theana, starając się złagodzić upokorzenie płynące z tego gestu, skoncentrowała myśli na swoim powrocie do Rady i na innej podobnej szacie, którą miała w swoim pokoju, w domu mistrza Folwara.

Włożyła nowe ubranie, kryjąc się przed badawczym spojrzeniem Dubhe. Otarła ostatnią łzę, która jej się wymknęła, i była gotowa.

Dołączyła do Dubhe, która siedząc na ziemi zajmowała się kupionymi wcześniej ziołami. Pewnymi siebie ruchami jedne z nich rozsmarowywała sobie na twarzy, a inne na grzbiecie dłoni. Jej włosy były natomiast owinięte czymś w rodzaju kompresu wydzielającego nikły zapach mchu. Kiedy zobaczyła, że czarodziejka nadeszła, wręczyła jej parę buteleczek.

— Trzymaj, ty też musisz to zrobić.

Zawsze te suche rozkazy, zupełnie, jak gdyby była jej podwładną. Theana nie usiadła i nie wzięła do ręki buteleczek.

— Do czego to służy?

— Masz zbyt gładkie dłonie, nie jesteś wiarygodna jako wieśniaczka. Twoja skóra też nie jest spalona słońcem. To pomoże ci się trochę zestarzeć. Ta druga jest do włosów, aby zmienić ich kolor.

Theana popatrzyła na ampułki. Już jej się zdarzało maskować swój wygląd. Istniały mikstury, które to umożliwiały. Zawsze jednak trwało to krótko i wykonywała to wyłącznie w ramach ćwiczeń. Zresztą nie były to praktyki, jakich nauczył jej ojciec, lecz zwykłe czary, które poznała podczas nauki u Folwara. Teraz natomiast było inaczej. Teraz chodziło o zachowanie przez długi czas wyglądu, który nie był jej. To napełniało ją lękiem.

Kątem oka zobaczyła, jak Dubhe dalej wciera w skórę specyfiki. Poczuła się przeraźliwie samotna i wyciągnęła palce po buteleczki.

— Tę do rąk potrzymaj przez kilka minut, a tę do twarzy przez całą noc. Sprawi, że przybędzie ci kilka zmarszczek. Efekt potrwa miesiąc, a potem będziemy musiały postarać się o następne. Zostaw na całą noc również tę do włosów.

Theana popatrzyła na substancje, które wkrótce miała rozsmarować na własnej skórze. Były to zioła, które dobrze znała, zioła, które tylko botanik potrafił dozować we właściwy sposób.

— W mojej torbie znajdziesz składniki, o jakie prosiłaś. Przygotuj miksturę, której potrzebuję — dorzuciła Dubhe.

Theana zerknęła przelotnie na torbę. Wzięła wszystko i odeszła na bok. Chociaż w tym lesie były tylko we dwie, potrzebowała być sama. Te gesty wyznaczą moment ostatecznego zerwania pomiędzy Theaną, która kochała Lonerina i która wzdychała do niego, studiując magię w murach Rady, a nową Theaną, kobietą akcji i poszukującą samej siebie, kobietą, która pomoże swojej nieprzyjaciółce zabić człowieka.

Westchnęła. Gwiazdy zimno połyskiwały nad jej głową. Potem zdecydowanie zanurzyła dwa palce w pierwszej buteleczce.

Następnego poranka obydwie były odmienione. Dubhe miała falujące blond włosy, które zebrała w miękki warkocz. Słodycz jej spojrzenia, łagodząca otchłań jej czarnych oczu, usta ułożone we wstydliwy uśmiech i sposób, w jaki trzymała dłonie złożone na podołku sprawiały, że zdawała się zupełnie inną osobą.

Jeżeli chodzi o Theanę, jej własny wygląd wprawił ją w zdumienie. Miała pokryte odciskami dłonie, a jej czoło porysowane było drobnymi zmarszczkami, takimi, jakie często widywała u wieśniaczek strudzonych pracą w polu oraz wyczekiwaniem na swych mężczyzn, którzy wyruszyli na wojnę. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak bardzo przypomina swojego ojca. Zawsze jej tak mówiono, ale ona nigdy w to nie wierzyła. Na początku było jej przykro, ponieważ uważała go za włóczykija oddanego zapomnianemu kultowi, pogardzanego przez wszystkich, nawet przez własną córkę. Potem, na krótko przed jego śmiercią, kiedy zaczęła go podziwiać, wmówiła sobie, że nie jest go godna. Mimo to teraz, kiedy zioła ją postarzyły, w każdym kąciku własnego oblicza dostrzegała wyraz twarzy ojca.

Idę jego ścieżką — powiedziała sobie ze szczyptą strachu. Ale nie było czasu. Dubhe stanęła za nią, trzymając w ręku sztylet. Chwyciła ją za włosy.

— Co robisz? — spytała Theana, odsuwając się.

— Muszę ci je obciąć.

— Nie wystarczy, że zmieniły kolor?

— Nie, są zbyt lśniące i zadbane, w ogóle nie wyglądają na włosy wieśniaczki.

Theana poczuła, że ogarnia ją złość. Nie chciała się poddać jeszcze i tej ostatniej zniewadze.

— Nie ma takiej potrzeby — odparła, odwracając się przodem do Dubhe. Ścisnęła w dłoniach loki, aby je chronić, i z bólem poczuła pod palcami ich miękkość.

Dubhe nie wyglądała na złą. Była tylko znudzona, a to było chyba jeszcze gorsze.

— Nie idziemy na zabawę. Jeżeli nas odkryją, czeka nas śmierć, rozumiesz? Przebranie jest naszą jedyną ochroną i musi być doskonałe. Jesteś czarodziejką z Rady, jesteś rozpoznawalna.

— Jestem uczennicą członka Rady, kto miałby znać moją twarz? Większość nie zna nawet mojego imienia. — Theana jeszcze mocniej ścisnęła włosy.

Dubhe westchnęła. Opuściła sztylet, a jej oczy wypełniły się udręką.

— Dlaczego ze mną poszłaś? Nie wiedziałaś, że będzie trzeba zapłacić jakąś cenę? Nie interesuje cię mój ratunek — rozumiem to. Być może mnie nienawidzisz, to też rozumiem. Ale w takim razie dlaczego?

Theana przygryzła wargi. Palce powoli rozluźniły zacisk na lokach, napięcie ramion opadło. Uciekła przed wzrokiem Dubhe. Te oczy były topielą, otchłanią, z której nie sposób się było wydostać. Lonerin też w końcu został w nią wciągnięty.

— Czy to naprawdę konieczne?

— Tak.

Theana odwróciła się powoli, odsłaniając przed Dubhe kark.

— No to zrób to.

Kiedy tylko włosy czarodziejki opadły na ziemię, Dubhe stanęła przed nią i zgromadziła swoją broń w mały stosik. Z jakiegoś dziwnego powodu czuła, że musi jej coś udowodnić. Były tam noże do rzucania, strzały, łuk, no i oczywiście płaszcz, ten sam, który kupiła za pierwsze pieniądze, jakie Mistrz dał jej za usługi. Jednym słowem, było tam całe jej życie.

— Nie wezmę ich ze sobą — powiedziała, patrząc Theanie w oczy. Wydawało jej się, że dostrzegła w nich błysk zrozumienia, szybki i ulotny.

Tylko jednej rzeczy nie była w stanie zostawić za sobą: sztyletu. Powiedziała sobie, że jakaś broń jest jej potrzebna i że przecież nikt go nie zauważy, jeżeli schowa go w kieszeni pod spódnicą. Prawda była taka, że nie potrafiła się z nim rozstać. Od kiedy Mistrz jej go dał, była to jedyna rzecz, która trzymała ją przy życiu.

— A tego nie zostawiasz?

Nie było w tym pytaniu urazy. Brzmiała w nim czysta ciekawość, ale Dubhe poczuła się przyłapana na gorącym uczynku.

— Lepiej będzie, jeżeli weźmiemy ze sobą coś do obrony — odpowiedziała.

I była to prawda: musiały zabezpieczyć się na możliwość niespodziewanych wydarzeń. Jej zmysły były jeszcze otępiałe po tym, jak kilka wieczorów wcześniej czarodziejka wykonała na niej ryt, a Theana z całą pewnością nie była w stanie walczyć.

Potem wyruszyły w milczeniu.

Bestia znowu pojawiła się wkrótce po tym, jak rozpoczęły swoją podróż.

Theana z ostrożności wzięła ze sobą spory zapas eliksiru przygotowanego przez Lonerina, doskonale wiedząc, że podczas ekspedycji na pewno staną w obliczu nawrotów. Dubhe co siedem dni musiała brać trochę eliksiru, aby uspokoić drapiącą ją pod mostkiem Bestię. Jednak powoli zaczęła zdawać sobie sprawę, że dzieje się coś dziwnego. Już w drugim tygodniu eliksir nie wywarł na jej ciele tego samego efektu. Czuła się źle, ale za nic na świecie nie chciała powiedzieć tego Theanie. Gdyby był tu Lonerin, na pewno natychmiast zorientowałby się w jej stanie. Chwyciłby ją za ramię, zbadał ją, a jego oczy wypełniłyby się tamtą nieznośną litością, która ostatecznie była prawdziwym powodem, dla którego postanowiła go zostawić.

Theana natomiast zdawała się żyć we własnym świecie. Były dwiema obcymi sobie osobami, które złączył przypadek. Dlatego Dubhe postanowiła zacisnąć zęby i udawać obojętność. Nie miała do czarodziejki zaufania, ale w końcu musiała skapitulować. Objawy się pogłębiały. Czuła, jak furia Bestii narasta jej w piersi, zaczęły trząść jej się ręce, a sny były wypełnione masakrami i krwią. Wówczas zdecydowała się przemówić.

— Mamy problem. — Własny głos wydał jej się ochrypły, nierozpoznawalny. Theana, siedząca razem z nią przy ognisku, musiała to zauważyć, bo spojrzała na nią dziwnie. Przez krótką chwilę Dubhe zatęskniła do nadmiernej troski Lonerina.

W kilku szybkich słowach wyjaśniła jej sytuację. Wstydziła się. Po raz pierwszy pokazywała jej własną słabość i czuła się tak, jak gdyby musiała opowiedzieć wstydliwą tajemnicę nieznajomemu.

Theana rozejrzała się wokół, zagubiona, a Dubhe miała wyraźne wrażenie, że dziewczyna nie wie, co robić.

— Gdybym miała tu moje rzeczy... — wymruczała czarodziejka. Następnie podniosła się. — Poczekaj tu na mnie — dodała, po czym znikła w gęstwinie pobliskiego lasu.

Wróciła z jakimiś ziołami i kilkoma gałązkami, które dłonią obdzierała z liści.

— Odkryj ramię — nakazała.

Dubhe posłuchała. Czuła się naga i bezbronna, jak zawsze, kiedy ktoś ją badał.

Theana długo patrzyła na symbol, przesuwając po nim palcami i cicho mrucząc jakąś monotonną melodię. Potem przeżuła zebrane zioła i rozsmarowała jej na ramieniu. Miała przymknięte oczy i lekko kołysała głową, poruszając gałązką nad pieczęcią.

— Uzależniasz się od eliksiru — powiedziała wreszcie, delikatnie oczyszczając ją palcami z zielonkawej papki.

Nie było to dla Dubhe nic nowego. Zdarzyło jej się to już kiedyś w Gildii. Również eliksir, który dawała jej Rekla, z upływem czasu działał coraz słabiej, a kiedy udało jej się uciec, przeszła na ten przygotowany przez Lonerina.

— Myślałam, że eliksir Lonerina rozwiązał ten problem...

Theana pokręciła głową.

— To jest pieczęć. Każdy eliksir może działać tylko do pewnego momentu. Ciało się przyzwyczaja, a ponieważ żadna mikstura nie jest w stanie naprawdę naruszyć klątwy, zawsze tak będzie.

Dubhe spojrzała w ziemię. Była już śmiertelnie zmęczona tą całą historią. Pomyślała o Dohorze, o tym, jak wielkie było teraz jej pragnienie, aby dostać go w swoje ręce i zabić.

— Ja jednak mogę ci pomóc.

Dubhe gwałtownie podniosła głowę.

— Praktykuję sztuki magiczne już zapomniane w Świecie Wynurzonym. Sądzę, że mogę czasowo unieszkodliwić twoją pieczęć inaczej niż za pomocą eliksiru.

Dubhe była zdumiona. Odkąd wyruszyły, była przekonana, że Theana przyda jej się tylko do wykonania ostatecznego rytu, który uwolni ją od klątwy. Nie wydawała jej się wcale kobietą czynu, ani nawet nie sprawiała wrażenia szczególnie potężnej czarodziejki.

— Potrafię zablokować moce magiczne, trucizny, a nawet niektóre niezbyt poważne choroby.

— I możesz zrobić to też z moją pieczęcią?

Theana przytaknęła. Teraz, kiedy mówiła o czarach, wyglądała na zdecydowaną.

— Ponadto pozwoliłoby to ukryć moc twojej klątwy przed czarodziejami. W tej chwili każdy czarodziej może wyczuć twoją obecność dzięki magicznej aurze, która cię otacza.

— A dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej?

W głosie Dubhe musiała dać się słyszeć sarkastyczna nutka, bo Theana od razu przyjęła postawę obronną.

— Jest pewna cena, jaką trzeba za to zapłacić. Przy pierwszych razach czary te przytępią twoje zmysły.

— Co to oznacza?

— Będziesz oszołomiona, zagubiona. Twoje mięśnie nie będą reagowały tak jak zwykle. To dość potężne czary; twoje ciało będzie osłabione i przez kilka dni będziesz się źle czuła. Stopniowo się przyzwyczaisz, ale dopiero po kilku zabiegach poczujesz się lepiej.

Dubhe westchnęła.

— Jeżeli będę dalej brała eliksir, jak długo wytrzymam?

— Będziesz musiała coraz bardziej skracać odstępy między kolejnymi dawkami mikstury; z tego, co mówisz, już teraz powinnaś brać ją przynajmniej co pięć dni, jeżeli nie częściej, a sytuacja szybko będzie się pogarszać.

— A jeżeli użyjemy twojej magii?

— Rytuał trzeba powtarzać co piętnaście dni, ale być może będę mogła te odstępy wydłużyć.

Dubhe zastanawiała się przez kilka sekund.

— No dobrze, w takim razie działaj — powiedziała wreszcie. Ostatecznie nie spodziewała się napotkania nieprzyjaciół. Powodzenie jej misji tym razem zależało nie tyle od jej zdolności do walki, ile od umiejętności kamuflażu. A słabość fizyczna bardzo do tego pasowała.

— Pokaż mi ramię.

Dubhe odkryła je, żeby pokazać symbol. Kolory były bardziej żywe niż zwykle, ciepło, jakim emanował rysunek, było wyczuwalne, a skóra wokół zaczerwieniona. Czuła, jak Bestia powoli pożera jej umysł: była to codzienna tortura, której znoszenie już ją zmęczyło.

Theana wzięła tę samą gałązkę, której użyła do sprawdzenia stanu klątwy. Zanurzyła ją w zamierającym żarze tak, aby przyczernić jej końcówkę, a następnie palcem sprawdziła jej temperaturę.

— To trochę potrwa i będzie bolało — ostrzegła.

Dubhe pozwoliła sobie na ironiczny uśmieszek. Co ona mogła wiedzieć o bólu? Osoba, która nigdy nie była ranna ani nie niosła ze sobą tak straszliwej klątwy.

Theana zbliżyła się z nieubłaganym spojrzeniem. Dubhe zaczęła się zastanawiać, czy czarodziejka nie odczuwa jakiegoś cienia satysfakcji, że musi zadać jej to cierpienie.

— Zamknij oczy i postaraj się skoncentrować na sobie. Klątwa zawładnie tobą na kilka chwil, ale będziesz sparaliżowana i nie będziesz mogła się poruszyć. Nie będzie to przyjemne.

Jej spojrzenie było niesamowicie wymowne i Dubhe poczuła pewne zdumienie. Potem zamknęła oczy i przygotowała się na najgorsze.

Theana wyrecytowała powolną litanię, podobną do owych modlitw, jakie wypowiadała w środku nocy, kiedy była pewna, że nikt na nią nie patrzy. Potem instynktownie napięła mięśnie ramienia.

Po kilku minutach przyłożyła rylec do skóry i zaczęła szkicować na ciele Dubhe znaki, małe, gęste i niezrozumiałe runy, które odznaczały się na jej ramieniu czernią sadzy.

Działała szybko, z zamkniętymi oczami, podążając za wyobrażonymi liniami światła, które dzięki magii odbijały się na wewnętrznej stronie jej zaciśniętych powiek. Tak było, kiedy stosowała swoją sztukę. Ciała jawiły jej się jako plątanina świetlistych linii, przenoszących prądy energetyczne i płyny ustrojowe. To było tak, jak gdyby podnosiła skórę świata i odkrywała jego sekrety. Tego nauczył ją ojciec, taka była moc, jakiej Thenaar udzielał swoim prawdziwym kapłanom.

Dubhe ciekawie uchyliła jedno oko. Nic nie słyszała poza tą kantyleną, która powoli wprawiała ją w odrętwienie. Jej ramię było pokryte symbolami, a Theana dalej je rysowała. Przy każdym znaku Dubhe czuła, jak jej własne ciało słabnie, a Bestia porusza się, jakby zirytowana. Poczuła, jak mięśnie powoli ustępują, do tego stopnia, że musiała się położyć. Aby jej to ułatwić, Theana towarzyszyła jej ruchem ciała, ale nawet na moment nie puściła jej ramienia.

Następnie oderwała drewniany rylec i zaczerpnęła głęboki oddech. Dubhe leżała na ziemi, a jej ciało było całkowicie bezwładne. Nie była przyzwyczajona do utraty kontroli, więc ten nowy stan ją niepokoił. Jej pierś zaczęła podnosić się i opadać szybciej.

— Prawie skończyłam — mruknęła Theana, ale jej głos był odległy.

Dubhe była otępiała. Poczuła, jak czarodziejka znowu przesuwa zaostrzoną gałązką po już nakreślonych liniach, przy każdej mrucząc jakieś słowo w nieznanym jej języku. Bestia natomiast znała go doskonale.

Po każdym z tych wezwań czuła, jak ostrzy pazury, gotowa do ataku. Wszechogarniające pragnienie śmierci wezbrało i Dubhe siłą przeciwstawiła mu obrazy rzezi, których wskutek pieczęci do tej chwili dokonała: zabicie żołnierzy w lesie, za pierwszym razem, kiedy pojawiły się objawy klątwy; a potem Rekla, złowrogi odgłos jej łamiącej się szyi; śmierć Filii. Wszystko nadaremno. Zgroza tych wspomnień znikała, ustępując miejsca zapachowi krwi, który czuła przy tych wszystkich okazjach: zachęcającej woni, wypełniającej jej nozdrza nową euforią.

Wtedy jej umysł eksplodował, a jej uszy wypełnił ogłuszający ryk Bestii. Ciałem wstrząsały drżenia i drgawki i przez chwilę wydawało się, że jej członki przeobrażają się w kończyny potwora. Dubhe poczuła czyste, atawistyczne przerażenie. Doskonale wiedziała, że z tej otchłani nie może być już ucieczki, wiedziała, że jest zgubiona, że wystarczy tylko jedno ukąszenie, a jej świadomość zniknie. Chociaż od dawna żyła z klątwą, dopiero w tej chwili pojęła, jaki koniec ją czeka, koniec przygotowany dla niej przez Dohora i Yeshola.

Theana stała niewzruszona na swoim miejscu i nie przeraziło jej to ciało, miotające się w szponach dzikiej woli, nie wywarło na niej wrażenia nawet jej przeobrażenie.

Czy to właśnie kochałeś, Lonerinie? Tę Bestię, tę mroczną klątwę? Ale od razu zawstydziła się tej niskiej myśli. Musiała zachować koncentrację: było to potężne zaklęcie i w każdej chwili sytuacja mogła wymknąć jej się z rąk. Zamknęła oczy i wypowiedziała ostatnie słowo, aby zakończyć rytuał. Runy, które wcześniej nakreśliła, nagle znikły z ramienia, a symbol pieczęci gwałtownie pobladł.

Dubhe poczuła, jak Bestia znika, jakby wessana przez głębię umysłu, a ona znowu odzyskiwała panowanie nad ciałem, ciężkim i obolałym. Z wysiłkiem zaczerpnęła powietrza i przewróciła się na bok, kaszląc. Znowu była sobą.

Theana siedziała nieruchomo, też utrudzona. Patrzyła, jak Dubhe próbuje usiąść. Zastanawiała się, dlaczego postanowiła jej pomóc, szukała owej determinacji, która ją popchnęła aż tutaj, ale nie udało jej się tamtego wszystkiego odnaleźć. Otarła ręką pot z czoła i poszła przygotowywać sobie posłanie na noc.

Dubhe nigdy nie spodziewała się, że ten rytuał może ją do tego stopnia osłabić. To nie tylko ciało źle działało, ale i umysł. o ile do tego momentu to ona prowadziła misję, narzucając czas i sposób podróży, teraz była tak słaba i zagubiona, że musiała całkowicie powierzyć się Theanie.

— Nie powiedziałaś mi, że osłabienie będzie dotyczyło również moich możliwości umysłowych — wytknęła jej ze złością.

Theana spojrzała na nią wzrokiem pełnym poczucia winy.

— Efekty rytuału są inne dla każdej osoby, zależy to też od pieczęci...

Dubhe nie potrzebowała tych żałosnych wymówek. Martwiło ją, że nie ma pełni władzy nad swoim umysłem.

I słusznie, bo kiedy Theana chciała zatrzymać się w tamtej przygranicznej wiosce, nie potrafiła jej się przeciwstawić. W innych okolicznościach postanowiłaby inaczej. Dobrze wiedziała, że dwie kobiety nigdy nie powinny znaleźć się w dopiero co splądrowanym miejscu. Najemnicy tylko na to czekali. A jednak brakowało jej jasności, żeby wykazać inicjatywę, tak samo jak wtedy, kiedy żołnierz zaskoczył ją za murem i pochwycił.

2. Wojsko Dohora

Dubhe usłyszała ostry dźwięk krzyżującej się broni, jakieś śmiechy i wrzaski.

Bolała ją głowa, ale nie był to tylko rezultat otrzymanego ciosu. Wciąż jeszcze była zdezorientowana i dopiero po jakimś czasie zrozumiała, gdzie się znajduje i co się stało.

Jej policzek był przyciśnięty do wilgotnej słomy, a przed sobą widziała parę stóp związanych sznurem.

Potrząsnęła głową, starając się rozjaśnić myśli. Dobrze pamiętała powód swojego otępienia. Symbol na ramieniu pulsował powoli, prawie zamierając.

Do diabła...

— Dobrze się czujesz?

Za tym głosem, piskliwym i zaniepokojonym, prawie od razu pojawiła się w jej polu widzenia jakaś twarz. Nie od razu ją rozpoznała. Była to Theana, ucharakteryzowana przez zabiegi, jakim poddały się kilka wieczorów wcześniej. To wspomnienie pociągnęło za sobą inne, powoli, niczym paciorki w naszyjniku.

Dubhe potaknęła zmęczona.

— Pomóż mi się podnieść.

Theana podpełzła do niej i obiema rękami chwyciła ją za ramię. Dopiero wtedy Dubhe zorientowała się, że obie mają dłonie związane za plecami.

Z trudem udało jej się usiąść. Theana, naprzeciw niej, była blada i potargana. Wpatrywała się w nią, jak gdyby czegoś oczekiwała. Dubhe rozejrzała się wokół. Znajdowały się na wozie o pokrytym słomą dnie i ścianach wykonanych z metalowych prętów. W środku były tylko one dwie oraz nieokreślona liczba piętrzących się w rogu beczek i skrzyń.

Spróbowała obrócić głowę, walcząc z mdłościami chwytającymi ją za żołądek. Wokoło sami żołnierze. Powoli obraz sytuacji w jej umyśle stawał się coraz jaśniejszy.

— Strasznie długo byłaś nieprzytomna, a ja próbowałam się opierać, ale niewiele mogłam zrobić; potem ja też zemdlałam, a kiedy się obudziłam, okazało się, że jestem tutaj, w środku, związana. Na wszystkie sposoby starałam się uwolnić ręce i nawet się skaleczyłam...

Theana mówiła szybko, była zalękniona i z obawą rzucała spojrzenia we wszystkich kierunkach.

— Cicho — nakazała jej Dubhe.

Znajdowały się w samym centrum obozowiska. Było tam około dziesięciu białych namiotów w dość kiepskim stanie oraz większa kwatera, niezbyt odległa od wozu, na którym je więziono. Niektórzy żołnierze krążyli po obozie, inni zaś siedzieli bezczynnie przed swoimi namiotami. Dubhe przyjrzała się symbolom i nie musiała nawet niczego szukać w swojej uszkodzonej pamięci. Były to oddziały Dohora.

— Kiedy to się stało? — spytała.

— Wczoraj po południu.

Dubhe spojrzała w niebo. Popołudnie. Musiała nieźle oberwać. Spróbowała poruszyć ramionami w poszukiwaniu sztyletu, ale zorientowała się, że uniemożliwiają jej to więzy. Pomacała swoje mięśnie. Jeszcze nie odzyskała w pełni sił, ale teraz mogła wystarczyć zwinność. Przyciągnąwszy kolana do piersi, wykonała jeden płynny ruch ramionami i udało jej się przesunąć dłonie pod nogami. Już miała ręce z przodu.

Theana była zdumiona.

— Jak to zrobiłaś?

— Trening — ucięła krótko Dubhe. — U jednego z Gildii zresztą — dodała cicho, rozglądając się wokół. Po raz kolejny musiała podziękować Shervie, Strażnikowi Gildii, który nauczył ją czynić ciało giętkim i elastycznym.

Jej dłoń błyskawicznie powędrowała do kieszeni. Sztylet jeszcze tam był.

— Przeszukali nas? — spytała.

Theana potrząsnęła głową.

— Nie wiem, ja też byłam nieprzytomna, już ci mówiłam... — Jej głos był zdyszany, widać było, że musi być przerażona.

I rzeczywiście, Dubhe nagle zobaczyła ją o włos od swojej twarzy.

— Musimy uciekać — wymruczała czarodziejka, patrząc na nią wielkimi od strachu oczami.

— Uspokój się, nie jest powiedziane, że to najmądrzejsza rzecz, jaką możemy zrobić.

— Żartujesz? A misja?

Dubhe błyskawicznie zakryła jej usta dłonią.

— Cicho! — skarciła ją. — Nasza misja już się zaczęła, więc nie pozwól, żeby wymknęło ci się cokolwiek na temat tego, kim jesteśmy i co robimy. — Jej głos zniżył się do szeptu. — Ja i ty jesteśmy wieśniaczkami, nazywamy się Sanne i Lea, i mieszkałyśmy w tamtej wiosce, jasne? Udało nam się wyjść cało z poprzedniego najazdu, bo ukryłyśmy się w stajni i wyszłyśmy, kiedy wydawało nam się, że wszystko już jest skończone. Zgoda?

Theana kiwnęła głową.

W tej chwili drzwi wozu otworzyły się.

— Ej, wy, wychodzić, szybko!

Byli to dwaj żołnierze: jeden młodszy i chudy, drugi starszy i bardziej umięśniony. Wystarczył dźwięk głosu tego starszego i Theana zaczęła trząść się jak osika. Dubhe nie próbowała jej pocieszać: jej strach pasował do ich roli. Dlatego kiedy żołnierz, który otworzył drzwi, chwycił ją za ramię, udała równie przerażoną. Dobrze zagrała. Czuła się słabo. Zachwiała się, wpadając w ramiona mężczyzny.

— Próbowałyście uciec, prawda? — powiedział, rzucając spojrzenie na dłonie Dubhe. Ona nie odpowiedziała, starając się przybrać najbardziej żałosny wyraz twarzy, jak tylko mogła. Nie pomyślała o tym, to wszystko stało się zbyt szybko. Ten rodzaj błędów do niej nie pasował. Przestraszona zerknęła na swoją towarzyszkę.

Żołnierz stanął między nimi, po czym zbliżył się do Dubhe. Dobył miecza i wolną dłonią ścisnął ją za policzki, aż zabolało.

— Spróbuj jeszcze raz, a będziesz martwa — wycedził, patrząc jej w oczy złym wzrokiem. Ostrze miecza muskało jej cienką szyję i Dubhe wiedziała, że mężczyzna nie żartuje.

Na widok tej sceny Theana krzyknęła, a drugi żołnierz, który ją trzymał, gwałtownie nią potrząsnął.

— Bądź grzeczna! — rzucił, jakby poskramiał zwierzę. — Inaczej zmienimy zdanie.

Następnie mężczyźni wymienili spojrzenia i poprowadzili je wyboistą drogą przebiegającą przez niskie, dość gęste zarośla. Dubhe skorzystała z tego, aby się rozejrzeć. Krajobraz od razu wydał jej się znajomy. Powietrze nie miało już charakterystycznej woni, którą było przesycone do tej pory: przenikliwy zapach jodu i soli, typowy dla Krainy Morza, ustąpił prostemu aromatowi trawy i mchu. Nie było nic szczególnego w lasku, przez który je prowadzili, a jednak Dubhe od razu poznała, gdzie są. Była to Kraina Słońca, jej kraina. Znajdowały się niedaleko od granicy i kierowały się tam, gdzie królował Dohor. Dziwna była ta myśl, ale tu była w domu.

Ich krótki spacer skończył się blisko strumienia. Dubhe poczuła ucisk w sercu. Znała go i nie potrafiła ukryć swojego poruszenia.

Mężczyźni zmusili je do uklęknięcia na brzegu. Dubhe słyszała, jak Theana szczęka zębami. Popatrzyła na nią: płakała. Nie mogła mieć jej tego za złe.

— Obmyjcie sobie twarze i napijcie się. W takim stanie nikt was nie kupi.

Dubhe pośpieszyła, aby wykonać polecenie, ale żołnierz chwycił ją za włosy i odwrócił jej twarz ku sobie:

— Tylko żadnych numerów, jasne?

Uśmiechał się z okrucieństwem, a ona pozwoliła sobie na uronienie łzy. Mężczyzna lekko zwolnił uścisk, ale zmusił ją do zanurzenia głowy w wodzie.

Chłód strumienia i łagodny nurt, który pieścił jej skórę, dobrze na nią podziałały. Zawsze tak było, kiedy zanurzała się w wodzie — to jej stary rytuał, który wypełniała za każdym razem po wykonaniu jakiegoś zadania. Teraz pomógł jej rozjaśnić umysł. Było tak, jak gdyby mgła ciążąca nad jej głową, od kiedy Theana dokonała rytu, powoli się rozwiewała. Nawet jej ciało odnalazło nieco dawnego wigoru.

Napiła się, ile mogła. Miała wysuszone gardło. Wykorzystała też sytuację, aby obmyć kark, tam, gdzie czuła piekące rozcięcie.

Potem żołnierz siłą wyciągnął jej głowę ze strumienia.

— Wystarczy, idziemy! — zaordynował, popychając ją dalej.

Theana zobaczyła, jak oddalają się od brzegu potoku. Dlaczego je rozdzielali? Jeżeli zabiorą Dubhe, ona będzie skończona.

— Nie! — wrzasnęła, odwracając się do towarzyszki. — Nie rozdzielajcie nas!

Dubhe wiedziała, że czarodziejka za chwilę zawoła ją jej prawdziwym imieniem. Była zbyt wstrząśnięta, aby pamiętać o oszustwie, jakie wymyśliły. Dlatego ona też krzyknęła, wyrywając się, aby lepiej odegrać scenkę.

— Lea, Lea!

Tak jak przewidziała, zaraz poczuła między łopatkami precyzyjny cios, który uciął jej oddech. Upadając na ziemię, w ostatniej chwili zdążyła wyciągnąć przed siebie dłonie, aby nie uderzyć twarzą w dywan z suchych liści.

— Przestańcie się drzeć! Nie mamy zamiaru was rozdzielać — krzyknął żołnierz, który z nią był.

Dubhe podniosła lekko głowę. Ból odczuwała w każdej części ciała, ale starała się zachować przytomność umysłu. Popatrzyła na Theanę i w tym jednym pośpiesznym spojrzeniu starała się przekazać jej to wszystko, o czym myślała. Nigdy nie zostawi jej samej. Ich bezpieczeństwo było pierwszym, najważniejszym fundamentem tej misji.

Wydawało się, że Theana się uspokaja i przestaje stawiać opór.

— No już — powiedział starszy żołnierz do towarzysza, podnosząc Dubhe. — Zabierz też swoją. To dwie marudy i nie mam ochoty słuchać ich gdakania przez całą drogę.

Ten drugi prychnął i brutalnie popchnął przed siebie Theanę. Dubhe zmusiła się, aby stawiać krok za krokiem, nie szczędząc szlochów i lamentów.

— O co tyle hałasu, co? Na szczęście za parę dni się was pozbędziemy i to już nie będzie nasz problem — powiedział żołnierz.

— Gdzie nas prowadzicie?

Mężczyzna zachichotał.

— Tam, gdzie wreszcie będziemy mogli was wymienić na mnóstwo pięknych złotych monet: na targ niewolników w Selvie.

W misce znajdowała się wodnista ciecz, w której pływały dwa kawałki czarnego, suchego chleba. Theana nadaremnie błagała, aby rozwiązano jej ręce: w zamian uzyskała tylko wybuch śmiechu całej trupy.

— No już, jedz — powiedział do niej jeden z żołnierzy.

Miska stała przed nią, ale Theana odmówiła czołgania się po ziemi i jedzenia jak zwierzę w chlewie. Poczuła, jak napływają jej do oczu łzy upokorzenia, a Dubhe w milczeniu przyglądała się scenie. To ona pierwsza zaczęła posuwać się na czworakach, aby dotrzeć do miski. Pochyliła się i zanurzywszy twarz w zupie, zaczęła jeść.

— Widzę, że szybko się uczymy! — skomentował żołnierz wśród kolejnych salw śmiechu towarzyszy. Theana poszła za jej przykładem, z niedowierzaniem i przerażeniem.

Kiedy oddział już dość się nacieszył, obie zaprowadzono z powrotem do ich celi, na wóz. Słońce już zaszło i ciemność z chwili na chwilę stawała się coraz gęstsza. Ręce i nogi obu kobiet jednym żelaznym łańcuchem przykuto do krat wielką kłódką, dłonie cały czas miały za plecami.

— Słodkich snów! — rzucił drwiąco starszy z żołnierzy.

Potem drzwi się zamknęły i znowu zostały same.

Nie zamieniły ani słowa. Obie wiedziały, że nie śpią, ale przez długi czas nie rozmawiały. Dubhe myślała tylko o miejscu, gdzie się kierowali. Targ niewolników. Selva.

Była to jej rodzinna wioska, gdzie wszystko się zaczęło. Wiedziała, że jej matka już w Selvie nie mieszka: widziała ją w Makracie, teraz prowadziła tam sklep z tkaninami razem z mężczyzną, który nie był ojcem Dubhe. Ale pozostawało jeszcze wiele innych osób, które znała: jej najlepsza przyjaciółka Pat, potem Mathon, jej pierwsza miłość, i rodzice Gornara. Żadne z nich nie będzie mogło jej rozpoznać, nie tylko dlatego, że była zamaskowana, ale również dlatego, że minęło prawie dziesięć lat, od kiedy opuściła wioskę. Z tamtej żywiołowej Dubhe, bawiącej się z dziećmi w okolicznych lasach, nic już nie zostało. Owa wina wciąż jednak była wyryta na jej skórze. Przecież Selva ją odrzuciła.

Nie mogła zasnąć. W pewnym momencie usłyszała, jak Theana pełznie po słomie i kłania się czołem ku ziemi. Modliła się jak zawsze, a jej słowom towarzyszyły lekkie, ledwo słyszalne jęki.

Dubhe słuchała, starając się zrozumieć znaczenie tej litanii. Wystarczyło jedno słowo z wielu, a rzuciła się naprzód: Thenaar. Wyszeptane z oddaniem, pełne nadziei i wiary. Jej zmysły stały się uważne. Theana wzywała Thenaara.

W jednej chwili znalazła się na niej, znowu przenosząc ramiona w przód, przełożywszy je pod kolanami. Tylko jeden ruch wystarczył, by unieruchomić głowę dziewczyny przy kracie i ścisnąć jej gardło łańcuchem. Theana wydała zduszony jęk.

— Co powiedziałaś? — głos Dubhe był przesycony nienawiścią.

Theana miała przerażone oczy i na próżno otwierała usta, starając się złapać powietrze. Dubhe rozluźniła uścisk, tylko na tyle, aby dziewczyna mogła oddychać.

— Przed chwilą, kiedy się modliłaś, wypowiedziałaś pewne imię. Powiedziałaś: „Thenaar”.

Wydawało się, że zdumienie ustąpiło z oczu Theany, ale nie strach.

— Puść mnie.

— Nie, dopóki mi nie wyjaśnisz.

Dubhe miała tysiąc wątpliwości. Czy Theana mogła być szpiegiem Gildii? Czy to dlatego postanowiła podjąć z nią misję, żeby doprowadzić ją z powrotem do Domu? Czy była zdrajczynią?

— To jest mój bóg — powiedziała czarodziejka z czymś w rodzaju dumy.

Dubhe zacisnęła jej łańcuch na szyi, odcinając jej oddech.

— Zdrajczyni! — syknęła i ścisnęła jeszcze mocniej. Theana miała wytrzeszczone oczy i ledwo zdołała potrząsnąć głową. Coś bełkotała, a jej wargi stawały się fioletowe.

Wspomnienia z jej pobytu w sekcie, zgroza tego, co wyrządziła jej Gildia, mieszały się w umyśle Dubhe, zaślepiając ją. A jednak powoli rozluźniła uchwyt. Było to niedorzeczne, żeby szpieg Gildii zdradził się w tak głupi sposób. Theana nie mogła nie wiedzieć, że ona nie śpi. Dlaczego więc miałaby wypowiadać imię Thenaara, podejmując takie ryzyko?

— Tylko bądź przekonująca — szepnęła groźnie.

Theana zaczęła kaszleć i upadła twarzą w słomę, ale Dubhe ją podniosła.

— Thenaar to pradawne bóstwo elfickie, Shevraar.

— To wiem.

Młoda czarodziejka sapała przez chwilę, zanim znów przemówiła.

— Jego imię z czasem uległo zniekształceniu, podobnie stało się z kultem. Stopniowo dawna wiara w Shevraara zatraciła swoje główne cechy, a niektórzy heretycy przekształcili ją w krwiożerczy kult. Zabijają, aby czcić boga, widząc w nim tylko jego część mroczną i destrukcyjną i zapominając, że Thenaar to również bóg, który tworzy i który kocha.

— Nie obchodzi mnie teoria. Wyjaśnij mi, kim jesteś i czego chcesz.

Theana wytrzeszczyła oczy, pojmując pomyłkę.

— Myślisz, że jestem jedną z nich? Myślisz, że poszłam z tobą, żeby cię sprzedać, bo ja też wyznaję tę niedorzeczną herezję? — Nagle stała się poważna, prawie rozzłoszczona. — Jesteś taka sama jak ci, którzy zabili mojego ojca — powiedziała przez zęby.

Dubhe nie rozumiała.

— O czym ty mówisz?

— Oczywiście, ty nic nie wiesz o magii, więc nie zorientowałaś się, że moje praktyki nie są takie, jak wszystkie inne. Ja jestem kapłanką prawdziwego Thenaara. Mój ojciec należał do zakonu i był ostatnim, który pozostał i celebrował jego kult. Gildia uważała go za przeszkodę, pozostałość przeszłości, którą należało wyplenić, i dlatego zawsze go prześladowała. On głosił miłość, wielkość Thenaara, jego postać boga tworzenia, boga przemiany, a przede wszystkim otwarcie deklarował, że kult Gildii to herezja, zboczenie, straszliwe niezrozumienie prawdziwej wiary.

Dubhe słuchała, ale tak naprawdę nie potrafiła tego pojąć.

— To mocą Thenaara zablokowałam twoją pieczęć. Stosuję magię wymieszaną z kapłańskimi rytuałami mojego boga: nauczył mnie tego mój ojciec.

— Chcesz mi powiedzieć, że kult Thenaara to nie tylko ten, który wyznaje Gildia?

Theana potrząsnęła głową.

— Ich wyznanie to wypaczenie prawdziwej wiary. Zresztą sama wiesz, że Nihal była Poświęconą Shevraarowi i to ona ocaliła ten świat.

Dubhe oparła się plecami o kraty. Wszystko wydawało jej się niedorzeczne. Ludzie zabijali się między sobą, aby narzucić innym własną interpretację woli jakiegoś boga.

— To nie zmienia faktu, że każdej nocy ty modlisz się do Thenaara przed moimi oczami... oczami osoby, która została zniszczona przez Gildię — dodała wreszcie.

— Dobrze powiedziałaś, to była Gildia. Thenaar nie ma z Sektą Zabójców nic wspólnego. Wiara w Thenaara to coś innego.

Dubhe popatrzyła na nią sarkastycznie.

— Czyli jesteś tutaj, aby wszystko naprawić, tak? Aby udowodnić prawdziwość tej twojej wiary w przeciwieństwie do przekonań Gildii?

Theana nie mogła zrozumieć, do czego dziewczyna zmierza.

— Ja... nie wiem. Po prostu wykorzystuję to, czego nauczył mnie mój ojciec.

— Tja... — Dubhe popatrzyła w górę i zachichotała.

— Dlaczego się śmiejesz?

— To śmieszne, nie? Że muszę podróżować z kolejną fanatyczką tego bzdurnego boga.

Theana wyglądała na obrażoną.

— Ja nie jestem fanatyczką. Nie przyrównuj mnie do kogoś, kto przekształcił autentyczną i czystą wiarę w kult śmierci.

— Ale kiedy się modlisz, jesteś jak oni — rzuciła Dubhe bezlitośnie. — Powtarzacie tę głupią litanię tak długo, aż nawet dla was traci już ona sens.

Theana wbiła w nią lodowate spojrzenie.

— Moja modlitwa nie jest taka, jak tych z Gildii. Ty, która ich widziałaś, powinnaś zrozumieć to lepiej niż ktokolwiek inny.

Dubhe popatrzyła poza klatkę, w głęboką i ciemną noc.

— Prawda jest taka, że twoja wiara doprowadziła mnie tutaj i umieściła w mojej piersi Bestię, której potworność przekracza nawet twoją wyobraźnię. Wiara w najgorszym razie prowadzi właśnie do tego, do śmierci, a w najlepszym jest tylko czystym pocieszeniem dla ludzi słabych.

— To oblicze, które widziałaś ty, w Domu — odparła Theana. — Istnieje wiara, która nie ma nic wspólnego ze śmiercią, ale wiele z życiem. Prowadziła mojego ojca i mnie przez lata wygnania, i dała mi te dłonie, którymi zapieczętowałam twoją klątwę.

Dubhe udała, że nie słyszy.

— Wiem tylko tyle, że kapłani rozprawiają o tym, jakoby znaleźli znaczenie, sens świata. Ja jednak widziałam jedynie umierające osoby. Życie, takie jakie znam, to wyłącznie chaos.

Theana wytrzymała jej spojrzenie, ale nie zbuntowała się ani nie wydawała się oburzona.

— To dlatego, że jeszcze nie znalazłaś swojej drogi.

Dubhe poczuła, jak niewyraźna irytacja podnosi się jej z trzewi.

— Bo ty znalazłaś?

Theana przełknęła ślinę.

— Nie, ale wiem, że jest.

Na jej słowa opadła gęsta cisza. Dubhe spojrzała na rozgwieżdżone niebo. Miriady drobnych chłodnych światełek noc po nocy asystowały nieporuszone upływowi życia na ziemi. Jak gdyby nic brzydkiego nie mogło naruszyć ich wspaniałości.

— Kiedy uciekniemy? — spytała nagle Theana.

— Nie zrobimy tego. Idziemy w sam środek Krainy Słońca, to właściwy kierunek, a za trzy dni będziemy w Selvie i tam odejdziemy swoją drogą. To chyba nie szkodzi, jeżeli do tego momentu będziemy podróżować wozem, a nie piechotą.

— No tak, ale...

— Nic nam się nie stanie — dodała pewnie Dubhe. — Odzyskuję siły. Nie pozwolę, żeby spotkało cię coś złego.

Theana opuściła wzrok, zmartwiona i niepewna.

— Dziękuję za wcześniej — powiedziała szczerze. — Zrozumiałam, co zrobiłaś, i przy strumieniu, i potem, i... — Spojrzała w dół, najwyraźniej nie mogąc kontynuować.

Dubhe poczuła, że jest równie niezdolna do odpowiedzi: zaskoczyła ją ta wyraźna deklaracja słabości.

— Nie zrobiłam tego tylko dla ciebie.

— Ale przeze mnie cię uderzono.

Dubhe nie potrafiła temu zaprzeczyć.

— To się już więcej nie powtórzy — dodała Theana. — Nie chcę być dla ciebie ciężarem.

Dubhe spojrzała w ziemię. Nie sądziła, żeby sytuacja między nimi mogła się zmienić, ale doceniała ten poryw szczerości.

— Nie myśl o tym i śpij — ucięła krótko. — Lepiej będzie, jak odpoczniemy. — Następnie ułożyła się, jak się dało, w słomie i rozprostowała się. Po chwili usłyszała, jak Theana robi to samo.

3. Ku otchłani

Ido i San posuwali się naprzód powoli. Albo przynajmniej tak się Sanowi wydawało, od kiedy zagłębili się w Świat Zanurzony. Ich podróż rozpoczęła się pod jak najlepszymi auspicjami. Myśl o zobaczeniu takiego legendarnego miejsca, jak Świat Zanurzony, podniecenie perspektywą nowej przygody u boku owej żywej legendy, jaką był Ido — to wszystko złożyło się na to, że San był nader podekscytowany. Zmęczony nudnym życiem, jakie prowadził przez krótki okres spędzony przy Radzie Wód, gdzie bezustannie przebywał pod okiem jednego z żołnierzy, chłopiec wyruszył przekonany, że kieruje się ku czemuś wielkiemu i wspaniałemu. Tego właśnie mu było trzeba, bo odpoczynek, zatrzymanie się, oznaczały konieczność rozliczenia się z rozterką, jaką czuł w piersi.

Pragnął to wszystko zagłuszyć, o niczym nie myśleć. W ciągu ostatnich miesięcy wiele się wydarzyło i jego życie zostało wywrócone do góry nogami. Najpierw wtargnięcie Gildii do jego domu, morderstwo rodziców; potem porwanie i uratowanie przez Ida; a następnie odkrycie olbrzymich mocy, których istnienia w sobie nigdy nie podejrzewał. Było tak, jak gdyby w tej samej chwili, kiedy Sherva i jego towarzysz wyważyli drzwi do jego domu, rzeczywistość została zawieszona i wszystko nabrało niepewnej konsystencji snu albo raczej koszmaru.

Gildia szukała go, aby wykorzystać jego ciało jako coś w rodzaju pojemnika dla duszy Astera, a gdyby ten plan został zrealizowany, oznaczałoby to nowe piekło, takie jak to, któremu musiała stawić czoła jego babcia Nihal, czterdzieści lat wcześniej. Również magia, której potężny, przepływający przez siebie nurt nagle poczuł, była niepokojącym odkryciem. Czuł się samotny jak nigdy w życiu.

Ido był w tym wszystkim jedyną stałą. Był bezpieczeństwem i wybawieniem, był tym, który wie, jedynym, który mógł wskazać mu drogę. Patrzył na jego wyprostowane mimo starości plecy. Chciałby pewnego dnia być taki jak on. Wokół była ciemność i chaos, ale z Idem, na smoku, który prowadził ich do Świata Zanurzonego, było światło.

Kiedy San wdrapał się na smoka, otworzył szeroko usta. Zobaczył piękno rozciągającego się pod nimi krajobrazu, poczuł wiatr zaczesujący mu włosy do tyłu i mrożący mu policzki, kolory i zapachy nadchodzącej wiosny.

Jednak to jego pragnienie nowości i przygód zostało całkowicie zaspokojone dopiero wtedy, kiedy w zasięgu ich wzroku pojawił się ocean. Chłopiec nigdy nie widział morza. Z rodzicami ani razu nie oddalił się od bezpiecznego ciepła Krainy Wiatru, ograniczając się do czytania o najdłuższych rzekach i o bezmiarach wody, które nigdy się nie kończyły. Teraz wszystko to miał przed sobą, a ocean był szeroki i niezmierzony, zmienny.

Pierwszego poranka, kiedy zobaczył go na linii horyzontu, był tylko połyskującym pasmem na skraju nieba. W południe stał się już ciemnoszarą taflą, nad którą nadciągały czarne chmury nabrzmiałe deszczem. Wieczorem, kiedy przed ich oczami pojawiły się Ukryte Rafy, przekształcił się w paletę nieskończonej ilości odcieni błękitu.

Ido kazał smokowi osiąść na szczycie skały. Wiał dość silny wiatr, a zapach soli był bardzo intensywny. Jednak największe wrażenie robił huk fal.

San rzucił się w dół ze smoka z takim zapałem, że Ido złapał go za kołnierz.

— Spokojnie, spokojnie! — Uśmiechnął się, widząc jego niecierpliwą twarz. Wskazał mu znajdujące się niedaleko urwisko. — Wiesz, jak wysokie są te skały?

San spojrzał tam, gdzie ściana kończyła się nagle, i potrząsnął głową.

— Prawie tysiąc łokci — powiedział Ido. Chłopiec poczuł, jak zasycha mu w gardle. — Dlatego też, jeżeli chcesz się rozejrzeć, to proszę, ale musisz bardzo uważać — szepnął mu gnom, zanim go puścił.

Chłopak ostrożnie zbliżył się do krawędzi. Dochodzący z dołu huk był ogłuszający, pełniejszy i głośniejszy nawet niż odgłos wodospadu w Laodamei, nad którym wybudowano pałac królewski, a który w swoim czasie już wywarł na nim wielkie wrażenie.

Kiedy dotarł do brzegu, zaledwie rzucił okiem na niebo i na morze, a już poczuł bolesne ukłucie. Zaczął się zastanawiać, czy tam, za tym wszystkim, coś jeszcze jest i czy ktoś kiedykolwiek przebył ten bezmiar. A może błękitowi nie było końca, może niebo i morze dalej przeglądały się jedno w drugim na wieki, nigdy się nie łącząc. Było to coś zbyt wielkiego, aby można było nawet o tym pomyśleć, to była nieskończoność. Czuł, jak go przygniata.

Potem nabrał odwagi, aby spojrzeć w dół, mniej niż szerokość dłoni od jego stóp. Pod nim, w odległości, która wydawała mu się niemożliwa do wypełnienia, rozbijały się fale, rozpryskując wysoko. Morze z błękitu najpierw stawało się prawie czarne, a potem przekształcało się w białą pianę. Woda wdrapywała się po skale ku górze, zupełnie jak gdyby była zwierzęciem, które stara się wydostać z otchłani i nią zawładnąć.

— Robi wrażenie, co?

To Ido, patrzył w dół tak samo jak on.

San wbił w niego wzrok, przekonany, że myśli o tym samym. Był pewien, że ta pustka ma znaczenie również dla gnoma.

Ja i on jesteśmy tacy sami, bo obaj jesteśmy samotni.

San spędził bezsenną noc. On i Ido znaleźli gościnę u pewnego rybaka, żyjącego w domu na krawędzi skał. Był to milczący mężczyzna o ciemnej i suchej, jakby wyprawionej skórze i pełnych odcisków dłoniach osoby, która każdego dnia wyciąga sieci.

San często słyszał opowieści o gościnności mieszkańców Krainy Morza i zawsze wyobrażał ich sobie jako rudych i dobrodusznych. A jednak Sennar takim się nie okazał i również ten rybak miał wszystkie cechy, z wyjątkiem gościnności.

Poczęstował ich ciepłą zupą, po czym pożegnał się z nimi i ukrył w swoich pokojach.

San spał w łóżku, a Ido na ziemi, na słomianym sienniku. Chłopiec słyszał, jak gnom lekko pochrapuje. Ale to coś innego przykuwało jego uwagę — huk fal, niepowstrzymany. Był to hałas, który w absolutnej ciszy domu stawał się niemal ogłuszający. Pomyślał, że gdyby uczucia miały dźwięki, to jego cierpienie byłoby takie jak ten grzmot, i równie ogłuszające.

Niebieski smok oddalił się w przejrzystym porannym powietrzu razem z jeźdźcem, który im do tej chwili towarzyszył.

— I co teraz? — spytał San, owijając się płaszczem. Było zimno, a przede wszystkim wiał silny wiatr.

— A teraz będzie najlepsze — odpowiedział Ido enigmatycznie i popatrzył na morze. — Przypłyną po nas. A my wyjdziemy im naprzeciw.

Zaczęli schodzić w dół skalnej ściany, po tak wąskiej i stromej dróżce, że z wysoka była całkowicie niewidoczna. Były to jakby schodki, kręta ścieżka wykuta w skale, schodząca zboczem aż do najniżej położonych skałek. W końcu wbijała się klinem w coś w rodzaju niewielkiej redy, o rozmiarach wystarczających, aby mogła tam wpłynąć średnich rozmiarów łódź.

Po przybyciu na otwarty placyk musieli jeszcze długo czekać. Wiatr smagał ich płaszcze, a słońce opisywało swój zwykły krąg nad wodami. Potem wreszcie zobaczyli, jak nadpływają.

Sam czytał o nich co nieco w Kronikach Świata Wynurzonego: biali ludzie żyjący pod morzem, wybrańcy, którzy zmęczeni wojną porzucili Świat Wynurzony i pod morską powierzchnią stworzyli swoją utopię.

Widzieć ich na żywo było równie emocjonujące, co dziwne. W większości byli szczupli, o śnieżnobiałej cerze i jasnych oczach, unieruchomionych w lodowatym spojrzeniu. Wszyscy mieli długie, lśniące białe włosy i wydawali się duchami o tak powolnych i eleganckich ruchach, jak gdyby wciąż znajdowali się pod wodą.

Statek, z którego właśnie wysiadali, sprawiał to samo wrażenie: zwinny, o obszernych niebieskawych żaglach i zaostrzonym dziobie; zupełnie jak gdyby mógł latać nad morzem.

Kiedy do nich dotarli, uklęknęli przed Idem, zaś do Sana skierowali pełen szacunku znak powitania.

— Król Tiro pozdrawia was; przysłała nas tu hrabina — powiedział ten, który wyglądał na przywódcę.

Ido ograniczył się do przywitania ich krótkim skinieniem głowy.

— Ile czasu zajmie nam podróż? — zapytał, wchodząc na pokład.

— Dwa tygodnie rejsu, a potem kolejne trzy, aby dotrzeć do hrabstwa.

Przez pierwsze dni San czuł podniecenie na myśl o przepłynięciu morza. Wiele czasu spędzał na mostku, wpatrując się w zmiany światła. Każda godzina miała swój kolor i w zależności od wysokości słońca nad horyzontem wydawało się, że i woda zmienia swój wygląd. Nocą obserwował gwiazdy. W takich chwilach jego nastrój stawał się kontemplacyjny, a rana spowodowana śmiercią rodziców znowu się odzywała. Wówczas odrywał się od nadburcia i schodził do kabiny.

— Opowiedz mi coś o mojej babci — powtarzał gnomowi, a on prawie zawsze spełniał jego prośby, przytaczając mu rozmaite anegdoty i legendy. Chociaż chłopiec znał je na pamięć, słuchanie tych historii z ust osoby, która je przeżyła, dawało zupełnie inny efekt. Ból stopniowo znikał i wszystko zdawało się odsuwać gdzieś indziej. Dlatego dobrze było przebywać z gnomem. On rozumiał.

W połowie podróży jednak twarz Sana spochmurniała. Denerwowało go przymusowe przebywanie w tej ciasnej i ograniczonej przestrzeni. Nie mógł tam, na górze, uciec przed samym sobą; zawsze pojawiała się nuda, ciągnąc za sobą swój orszak duchów.

To wtedy zaczął bawić się magią. Było to głównie przywoływanie świetlnych błyskawic i małych ogni. Coś, na co — gdyby jego ojciec jeszcze żył — nigdy by sobie nie pozwolił. Teraz natomiast dobro i zło, rzeczy słuszne i te niewłaściwe, wydawały się przemieszane. Przecież aż dwa razy, podczas poprzedniej podróży z Idem, dzięki swoim zdolnościom uratował obydwóm życie. Dlaczego zatem nie poćwiczyć? Dla takiego chłopca jak on dysponowanie podobnymi mocami było niesamowitą zabawą. Ostatecznie udało mu się nawet powalić smoka. Ale by pokazywać swoje moce publicznie, o tym nie było mowy. Wstydził się, a chociaż wiedział, że Ido doskonale orientuje się w kwestii jego rozrywek, wolał czekać, aż on pójdzie gdzie indziej albo będzie odpoczywał.

— W Świecie Zanurzonym istnieje magia, wiesz? Dokładnie tak, jak u nas — powiedział mu pewnego dnia gnom, paląc fajkę i spokojnie rozkoszując się każdym pociągnięciem.

San okazał obojętność.

— Mógłbyś trenować na poważnie, kiedy tam będziemy.

Jedyną odpowiedzią było długie milczenie.

— Czy zastanawiałeś się nad moją propozycją, aby zostać czarodziejem?

— Trochę — odpowiedział chłopiec, wzruszając ramionami.

— Nie chcę cię ponaglać, ale jestem pewien, że bawiłbyś się lepiej niż przy tych zwykłych sztuczkach dla początkujących, jakim oddajesz się przed zaśnięciem — dorzucił gnom, mrugając porozumiewawczo.

No tak, San nie mylił się. Ido znał go naprawdę bardzo dobrze.

Pod koniec drugiego tygodnia wreszcie dotarli na wyspę. Nie było na niej nawet jednego domu, tylko dość dziwne drzewa i niesamowicie kolorowe kwiaty, jakich San nigdy wcześniej nie widział.

— Sennar dostał się do Świata Zanurzonego przez Wir. To tylko jedno z wejść, i to należące do najbardziej niebezpiecznych, dlatego, z wyjątkiem przypadków skrajnej konieczności, nigdy go nie używamy. Stworzyliśmy je jako pierwsze, kiedy nie planowaliśmy, że kiedykolwiek będziemy musieli wracać do Świata na Górze. Potem zbudowaliśmy ich więcej, bezpieczniejszych. To jest właśnie jedno z nich — wyjaśnił im przewodnik. Jak na mieszkańca Zalenii był nawet zbyt ciężki; brzuchaty, w średnim wieku, wydawało się, że z cech swojej rasy ma tylko nadzwyczaj jasne oczy i śnieżnobiałe włosy. Na imię miał Fania.

San czuł się dziwnie, słuchając, jak wspominają jego dziadka i ową daleką przygodę, która dla niego nosiła znamiona mitu. Misję Sennara znał na pamięć: Aires, piratka, która na statku swojego ojca towarzyszyła mu przez dobrą połowę podróży, burza, potwór, a wreszcie Wir. Nigdy nie przypuszczał, że przebędzie tę drogę.

Był zawiedziony, kiedy zrozumiał, że chodziło o tunel. Wyglądało na to, że zagłębia się pod ziemię z jednej strony wyspy.

— Tędy? — spytał niepewnie.

— Idźcie przodem — odpowiedzieli eskortujący ich mężczyźni.

— Na dole znajdziemy konie do dalszej podróży.

Przez jakiś czas schodzili w głąb ziemi, ale potem, nagle, skalne ściany chodnika przeszły w szklane mury tunelu.

— Witajcie w Świecie Zanurzonym — powiedział przewodnik.

San rozejrzał się dookoła. Znajdowali się pod morzem, nie było możliwości pomyłki. Jakieś dziesięć łokci pod jego stopami — skały i wodorosty. Dookoła absolutny i głęboki granat, z którego od czasu do czasu wyłaniały się ryby o najprzeróżniejszych kształtach. W górze, w oddali, odbicie słońca.

Otworzył szeroko usta. Nigdy nie sądził, że Świat Zanurzony może być tak fantastycznym miejscem.

Wydawało się, że czas się rozszerza. Tunel doprowadził ich do wielkiej bańki — jednej z wielu, z jakich składał się ten świat. Za pierwszym razem San był pod wrażeniem: w tej olbrzymiej szklanej konstrukcji zamknięta była cała wioska wraz z domami, polami uprawnymi oraz przypominającymi upiory mieszkańcami. Z pierwszej bańki trafili do drugiej, a po niej do następnych. Podróż stała się monotonnym przeplataniem się miejsc wyglądających mniej lub bardziej identycznie.

Całe terytorium podzielone było na hrabstwa, a kiedy ich grupa przekraczała granice, przynajmniej jeden dzień tracili na oczekiwaniu, aż strażnik otrzyma pozwolenia, niezbędne, aby mogli przejść. Wydawało się, że tam na dole mają jakąś obsesję na punkcie bezpieczeństwa, zwłaszcza wobec takich, którzy tak jak oni pochodzili ze Świata Wynurzonego.

Spojrzenia ludzi były pełne podejrzliwości wobec Mieszkańców z Góry, jak nazywały ich osoby, które widziały ich przejście. San czuł się pod nadzorem i szpiegowany, zawstydzony przytulał się więc do pleców Ida.

Zaczął odczuwać pewien niepokój. Doskonale rozumiał wagę tej podróży. Ukrycie się przed Gildią było konieczne, bo gdyby go znaleźli, dla niego oznaczałoby to koniec. Ale jednocześnie, czyniąc tak, unikał starcia ze swoimi nieprzyjaciółmi, a co więcej, wymykał się mordercom swoich rodziców. Czy było to właściwe, aby tamci bez przeszkód chodzili po ziemiach na górze, podczas gdy on chował się pod morzem? Czy właściwe było, że kiedy Rada Wód była zajęta, na wszystkie sposoby starając się pokonać Gildię, on nie mógł zrobić nic innego, tylko być przyklejonym do Ida?

Po okresie, który wydawał mu się wiecznością, wreszcie dotarli do celu.

— To jest miejsce, które gościło twojego dziadka, kiedy wyszedł z Wiru. — Ido podniósł palec, wskazując coś nad ich głowami. San uniósł wzrok. Bańka, w której się znajdowali, tak jak wszystkie, przez które do tej pory przechodzili, była połączona ze światem zewnętrznym przez olbrzymią szklaną rurę. Na jej najwyższym końcu można było dostrzec coś burzliwego i niewyobrażalnego.

Chłopiec otworzył usta.

— To jest Wir?

Ido przytaknął z uśmiechem zadowolenia.

— Właśnie tak.

— Czyli tu panuje hrabia Varen — zauważył San z pewnym entuzjazmem.

— Panował — poprawił go Ido. — Wiesz, nie wszyscy mają takiego pecha jak my, gnomy, aby żyć ponad sto lat. Nie sądzę, żeby jeszcze można go było spotkać...

San pomyślał o Kronikach Świata Wynurzonego, które tyle razy czytał. Pomyślał o podróży swojego dziadka, o strachu i podnieceniu, jakie z pewnością odczuwał, znajdując się tu, na dole, i prawie ze zdumieniem pomyślał o starcu, którego spotkał w Laodamei. Nie potrafił nałożyć na tę surową i zmęczoną upływem lat postać obrazu przedsiębiorczego i odważnego młodzieńca, który wybrał się w tak ryzykowną podróż.

Pałac hrabiny ukazał się przed ich oczami majestatyczny, a jednocześnie prosty i powściągliwy. Była to zwykła prostopadłościenna konstrukcja, a jej bryłę przerywały liczne okna. Przed wejściem stało tylko dwóch strażników.

W środku był równie zasadniczy i jasny: jego śnieżnobiałe ściany wszędzie odbijały oślepiające światło otoczenia. Prawie od razu towarzyszący im strażnicy padli na kolana.

— Powstańcie — rzekła postać, kiedy tylko znalazła się dość blisko.

Była to kobieta ubrana w długą tunikę odsłaniającą ramiona. Musiała mieć przynajmniej jakieś pięćdziesiąt lat, o czym świadczyły liczne zmarszczki wokół oczu, ale jej twarz zachowała prawie dziecinne rysy, które nadawały jej dość szczególny wygląd: było w niej coś niewinnego i naiwnego, choć z wyrazu twarzy przebijała także stanowczość i ponadprzeciętna siła ducha. San od razu poczuł onieśmielenie.

Ona też miała oczy w kolorze najjaśniejszego błękitu, ale tym, co czyniło ją kimś szczególnym, było uczesanie. Jej włosy nie były całkiem białe, lecz poprzerywane szarymi pasmami, niektórymi jaśniejszymi, innymi ciemniejszymi.

Ido uklęknął.

Kobieta położyła dłoń na jego ramieniu, gestem nakazując mu powstanie.

— Proszę was, naprawdę... nie ma powodu.

Potem zaczęła przyglądać się Sanowi i to z taką natarczywością, że chłopiec znowu zmuszony był opuścić wzrok.

— Witaj w Zalenii, Sanie — powiedziała słodkim głosem, kontrastującym z jej wyglądem. — Mam nadzieję, że twój pobyt tutaj będzie bardziej udany niż twojego dziadka.

San ośmielił się podnieść oczy.

— Przedstawiam ci panią hrabstwa Sakana, hrabinę Ondine — rzekł Ido.

Sana odprowadzono, aby mógł zwiedzić ogrody pałacowe. Wydawał się niepewny i zdezorientowany, ale to normalne po tym wszystkim, co przeszedł. Ondine nie odrywała od niego wzroku. Studiowała jego rysy, zupełnie jak gdyby czegoś szukała.

Ido siedział u jej boku i spokojnie palił. Rozumiał, co ta kobieta czuje. Zbyt wiele razy musiał już rozliczać się z własną przeszłością.

— Wydaje ci się, że jest do niego podobny?

Postanowili odłożyć na bok formalności i od razu przejść na ty. Zresztą natychmiast wyczuli coś, co ich połączyło i wytworzyło między nimi rodzaj braterskiej zażyłości, dziwnej jak na dwie osoby, które nigdy się nie widziały, ale wiele jedna o drugiej czytały.

Ondine wzdrygnęła się.

— Tak. Sposób, w jaki się porusza, budowa ciała...

Poprzednią godzinę spędzili, rozmawiając o przeszłości i o Sennarze. Ondine, jeszcze zanim zapytała o szczegóły sytuacji Świata Wynurzonego, chciała dowiedzieć się wszystkiego o czarodzieju. Gnom wyczuł, jakie są prawdziwe uczucia tej kobiety; on też doskonale wiedział, że pamięć przeżywa właśnie w małych rzeczach, w tych ulotnych i codziennych drobiazgach, które czynią z każdego prawdziwego człowieka. Nie dał się prosić i opowiedział jej wszystko jeszcze raz.

— Ty pewnie widzisz w nim Nihal — powiedziała w pewnym momencie Ondine.

Ido przytaknął, wyciągając fajkę z ust.

— Przypomina ją nawet charakterem. Dla mnie to tak, jak gdybym znowu ją widział. Mają te same oczy.

Ondine westchnęła. Jej spojrzenie było nieskończenie smutne.

— Każdy szuka w nim tego, co stracił, prawda? To cena, jakiej wymagają wspomnienia i żal.

Ido mocno się zaciągnął. Ondine była od niego o wiele młodsza i nie miała możliwości widzieć, jak własny świat rozpada się człowiekowi przed oczami. A jednak dzielili ze sobą tę samą rozdzierającą tęsknotę za tym, co było, a co nigdy nie wróci. To właśnie ich połączyło, tam, na owej ławeczce, na której właśnie siedzieli.

— Powiedziałeś mu, że się tu wybierasz?

Ido kiwnął głową.

— A on? — wyszeptała Ondine.

Gnom zamknął na moment oczy. Rozmawiali o tym z Sennarem, kiedy żegnali się przed odjazdem. Z jakiegoś dziwnego powodu przy tej okazji pomyślał, że już się nie zobaczą.

„Powiedz jej, że nigdy jej nie zapomniałem. A przede wszystkim powiedz, że nie było dnia, w którym nie odczuwałbym silnych wyrzutów sumienia z powodu tego, co jej zrobiłem. Powiedz jej, że dla mnie zawsze pozostała dziewczyną stojącą na brzegu drogi, tej drogi, której podjęcia odmówiłem wiele lat temu. W mojej pamięci jest piękna jak wówczas, w moich wspomnieniach wciąż na mnie czeka. Może ja też nigdy jej nie porzuciłem, nie wiem. Ale powiedz jej, że bez niej nigdy nie dotarłbym do końca tamtej podróży, że zawdzięczam jej życie i o wiele więcej. Powiedz jej wreszcie, że starałem się dochować obietnicy, ale życie okazało się silniejsze i nie dałem rady”. To powiedział mu Sennar.

Ido zaciągnął się, zatrzymał w ustach dym i delektował się nim przez chwilę. Potem wydmuchał szybko znikający obłok.

— Pamięta o obietnicy, jaką ci złożył, że będzie szczęśliwy z Nihal. Starał się, ale życie okazało się silniejsze. — Oczy Ondine wypełniły się łzami. — Wcale o tobie nie zapomniał. Nawet teraz wraca myślą do tego, co się tamtego dnia wydarzyło.

Łzy zaczęły spływać jej po policzkach, ale bez szlochu. Oddychała ze spokojem, nieporuszona, z oczami utkwionymi w Sanie. Kobieta silna, zahartowana przez wiele lat milczącego bólu. Ido pomyślał o wielu podobnych do niej kobietach, które poznał: o Sulanie w dniu jej ślubu i o jej ciele w trumnie, w dniu pogrzebu. Pomyślał o dostojnym spokoju Soany, o jej powściągliwości i sile. I coś zabolało go w głębi duszy.

Ileż samotności musiało być w dniach tej kobiety! Jak trudne miała życie!

— Nie udało mi się — odezwała się, przerywając ciszę jego myśli. — Próbowałam, naprawdę próbowałam, ale istnieją spotkania, które zmieniają twoje życie, a poznanie go było jednym z nich. Starałam się o nim zapomnieć, kiedy podjęłam służbę w pałacu u hrabiego, w pracy, a potem w objęciach innych. Jednak zawsze czegoś brakowało. Może to ja niczego nie zrozumiałam, jak głupia nigdy nie chciałam zrezygnować i zapomnieć.

Palcem osuszyła łzę w kąciku oka.

— A potem była adopcja i zostałam córką Varena. Polityka wciągnęła mnie bez reszty: sprawy państwowe, walka, aby zmienić stan rzeczy, aby również Nowi, tacy jak ja, byli akceptowani i aby nie traktowano ich już jak sług, jak ludzi z marginesu. Może to też był tylko sposób, żeby zapomnieć, żeby gdzie indziej przelać niepokój, który spalał mnie od środka i nie dawał mi wytchnienia.

Ido popatrzył w ziemię. Ileż razy po śmierci Soany starał się zagłuszyć swój ból w walce. On też próbował uciekać przed nieuniknionym, szukając jakiegoś ujścia dla bólu, który nie znajdował innej drogi.

— A teraz nagle jestem hrabiną i sama nie wiem, jak to się stało. Jestem pierwszą Nową, która to osiągnęła: to nadzwyczajne zwycięstwo i wiele osób mi zazdrości. Powinnam czuć się dumna za każdym razem, kiedy widzę jakiegoś Nowego, który zajmuje jakieś stanowisko, pełni gdzieś władzę, czy też normalnie żyje własnym życiem. A jednak to wszystko, czego przez te lata dokonałam, wydaje się nie mieć żadnego znaczenia.

Jaki sens ma ta moja walka? Jaki sens ma jeszcze to, co robię? Upór, żeby walczyć, mimo iż moje ramię jest coraz słabsze, a oko coraz bardziej zamglone? — Ida gnębiły kiedyś takie same myśli i mógł teraz wyobrazić sobie jej wewnętrzne wrzenie.

Ondine uśmiechnęła się.

— Wybacz mi, zanudzam cię zbędnymi przemowami. Nawet nie wiem, dlaczego moje losy miałyby cię interesować. — Miała czerwone oczy i patrzyła na niego przez łzy.

Ido znów pociągnął z fajki. Odwieczny smak tytoniu uspokajał go.

— Ja natomiast rozumiem cię aż nazbyt dobrze. Kiedy osoby takie jak ja i ty, które już przeszły daleką drogę, podejmują się zejścia prowadzącego do końca, to oczywiste, że myślą o takich rzeczach. Jednak ja uważam, że nic z tego, co robimy, nie jest nadaremne, nawet jeśli kosztowało wiele bólu. Choćbyśmy nie wiem jak się miotali, nikt nie może uniknąć żalu, ale należy też obiektywnie patrzeć na osiągnięte sukcesy, nie sądzisz?

Ondine znów się uśmiechnęła, przesuwając po policzkach grzbietem dłoni. Wydawała się w jakiś sposób podniesiona na duchu. Ido pomyślał, że mimo młodości strawionej w samotności jest piękna. Ze swojej słabości uczyniła siłę.

— Mój ordynans wskaże wam później pokoje, które kazałam dla was przygotować.

— Och, dziękuję — rzekł Ido.

Wstała.

— Chłopiec wydaje się bardzo uzdolniony magicznie — dorzucił gnom, chwytając ją za nadgarstek, zanim zdążyła odejść.

— W końcu to wnuk Sennara...

— Sądzisz, że jest tu w pałacu ktoś, kto mógłby go uczyć? Wiesz, zorientowałem się, że jest dość niespokojny i wciąż jeszcze bardzo wstrząśnięty śmiercią swoich rodziców. Przydałoby się czymś go zająć.

— W moim hrabstwie mieszka wielu dobrych czarodziejów. Jestem pewna, że znajdę kogoś odpowiedniego — odpowiedziała hrabina, uśmiechając się oczami.

Ido odwzajemnił uśmiech.

— Jesteś naprawdę wyjątkową gospodynią.

Ondine lekko się zarumieniła.

— A ty pochlebcą — rzuciła, oddalając się lekkim krokiem.

Ido patrzył na jej zdecydowany chód. Prawdopodobnie do tej pory nigdy nie pozwoliła sobie na taką chwilę szczerości jak ta, którą podarowała jemu. I rozumiał, jaka była ona cenna. Czuł w głębi serca porywające współczucie dla tej samotnej kobiety, która tyle w swoim życiu zrobiła, a jej obraz nałożył się na postać Soany. Zrozumiał, że jest już stary i zmęczony.

Już chyba pora odejść. Jednak ciężar tej myśli natychmiast go przytłoczył.

Popatrzył w kierunku Sana. Jego protegowany zasnął pod drzewem.

Tego dnia zapach krwi był bardzo intensywny. Złożono wielką ofiarę i w Domu unosił się duch euforii. Najwyższy Strażnik, Yeshol, dobrze go znał. Była to radość z zabójstwa. Coś, co Zabójcy odczuwali przede wszystkim w młodości, kiedy zabijanie przepełniało ich jeszcze szalonym poczuciem wszechmocy. Potem lata mijały, aż w końcu takich zapaleńców pozostawało niewielu. Rekla jednak była jedną z nich. Ona znajdowała przyjemność we krwi, a sens swojego życia tylko w Thenaarze.

Yeshol nigdy nie przestanie jej opłakiwać. Nigdy nie czuł się przywiązany do żadnego z Zabójców: byli dla niego tylko narzędziami, których bóg używał wedle własnej woli. Tylko Thenaar był ważny. A jednak kochał Reklę tak, jak brat może kochać siostrę. Widział, jak przybyła do Domu jako chuda i przestraszona dziewczynka, widział, jak staje się kobietą pewną siebie i własnych umiejętności, widział, jak wzrasta w wierze. Była kimś więcej, niż tylko podwładną. Była tu, w środku, jedyną osobą, z którą łączyła go jakaś więź.

Yeshol wiedział, że nie żyje. Rekla nie przysłała więcej żadnego raportu ze swojej misji, nawet za pośrednictwem magii. Minęły już tygodnie od czasu ostatniej wiadomości, a nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. On zawsze rozumiał, kiedy ktoś z jego ludzi schodził do królestwa Thenaara. Bestia musiała ją zabić.

To dla uczczenia jej śmierci zarządził tę hekatombę. U stóp posągu Thenaara zmasakrowali olbrzymią większość Postulantów przebywających w Domu. Była to krwawa jatka, straszliwa orgia. Jednego po drugim wleczono ich pomiędzy nogi Thenaara, tam, gdzie wybrani Zabójcy zagłębiali ostrza w ich sercach. Zgaszone oczy ofiar tworzyły wspaniały kontrast z rozpalonym wzrokiem ich oprawców. Okrzyki radości, wykrzykiwane modlitwy, śmiechy i śpiewy.

I Yeshol, stojący wyprostowany z boku posągu boga, niewzruszony, lecz zadowolony. Wszyscy stracili głowę, wszyscy z wyjątkiem niego. Wśród ogólnej euforii on jeden pozostał przytomny. Nawet przez chwilę nie zapomniał o misji i o trudnych czasach, jakie nadeszły.

Jego ludzie donieśli mu, że chłopiec, w którym miał zagościć duch Astera, przybył do Laodamei, a potem zniknął i nie wiedziano, dokąd się udał.

Wtedy Sherva przeprowadził dla niego śledztwo, Sherva, który odniósł porażkę i pozwolił temu smarkaczowi uciec sobie sprzed nosa. Jednak nawet i upadli mogli jeszcze wyśpiewywać chwałę Thenaara. Zatem Sherva wszystko odkrył. Wiedział, gdzie Ido prowadzi chłopczyka. Ale czasu było niewiele, a kroki do podjęcia ryzykowne.

Kiedy rzeź się skończyła, Yeshol wezwał czwórkę swoich ludzi, którzy weszli i uklękli przed jego biurkiem. Ich skóra wydzielała cierpką woń, którą przesiąknięta była sala.

— Mam dla was misję najwyższej wagi. Nie bierzemy pod uwagę niepowodzenia.

Cala czwórka podniosła na chwilę wzrok.

— Pójdziecie do Świata Zanurzonego i przyprowadzicie mi stamtąd Sana.

— To tam się znajduje, w Zalenii? — spytał jeden z nich.

Yeshol przytaknął sucho.

— Jest razem z Idem. Zróbcie z nim, co chcecie, jest wasz. Ale chłopca macie przyprowadzić tu za wszelką cenę.

Zabójcy opuścili głowy. Ślepe i absolutne posłuszeństwo. Dokładnie to, czego oczekiwał od nich Yeshol.

— Idźcie — powiedział wreszcie i odwrócił się do posągu Thenaara. Cała czwórka podniosła się i bezszelestnie przeszła przez drzwi. Yeshol zamknął oczy. Po raz pierwszy od wielu lat liczył się z porażką. I bał się. Bestia zaczynała wymykać się im spod kontroli, do tego stopnia, że zabiła Reklę, a i Sana trudniej było złapać niż sądzili. A jeżeli im się nie uda? Trzeba było przygotować plan awaryjny i nawet już się do tego zabrał. Kilka nocy wcześniej spotkał się z Dohorem, aby o tym porozmawiać.

— Potrzebuję więcej książek.

— A ja więcej zabójstw — odpowiedział król z uśmieszkiem.

— To się nazywa zbieżność interesów — skwitował Yeshol, pochylając głowę.

— Powiedz mi, co ci jest potrzebne.

Holograficzne teksty Astera, pradawne elfickie tomy utracone podczas zniszczenia Enawaru, prastarego miasta położonego w Wielkiej Krainie, które Aster, Tyran, kazał zniszczyć w pierwszym akcie swojego krwawego panowania. Tylko Dohor mógł mieć dostęp do tych relikwii: do niego bowiem należała Twierdza, którą wznosił nad dawnymi fundamentami miasta. W zamian za tę usługę Yeshol rozpuścił swoich Zabójców, a wręcz pozwolił Dohorowi uczestniczyć w niektórych rytach, jakie odbywały się w świątyni. Obserwując go przy tych okazjach, powiedział sobie nawet, że gdyby ten człowiek był mniej pragmatyczny i ambitny, byłby wspaniałym wiernym. Szkoda, że był całkowicie poświęcony własnej osobie i pragnieniu władzy.

4. Handlarz ludzkim towarem

Dubhe obudziła się, kiedy słońce stało już wysoko. Wiosna była coraz bliższa, czuła to w powietrzu, które pachniało trawą i kwiatami. Karawana podróżowała od dwóch dni i Selva musiała już być tuż-tuż.

Długi łańcuch przykuwał ją do krat celi, w której były zamknięte, ale i tak udało jej się nieco przeciągnąć obolałe ramiona.

Theana siedziała przed nią nieruchomo, ze spojrzeniem zagubionym w kto wie, jakich myślach. Musiała obudzić się o świcie. Może modliła się w ciszy; odkąd pokłóciły się o Thenaara, Dubhe nie słyszała więcej, żeby czarodziejka czciła swego boga na głos. Stała się bardziej rozważna i nawet strażnikom nie stawiała już oporu. Było tak, jak gdyby wreszcie zaakceptowała misję, z większą gotowością ducha stawiając czoła niespodziewanym okolicznościom. Dubhe doceniła to.

— Dzień dobry — powiedziała czarodziejka z uśmiechem.

Dubhe odpowiedziała skinieniem głowy. Czuła się lepiej; ciało zaczynało jej słuchać, a umysł był bardziej przytomny. Przede wszystkim przyjrzała się przebraniu swojej towarzyszki. Wszystko wydawało się w porządku, ucharakteryzowanie się nie zmieniło.

— Czy dalej wyglądam tak, jak kilka dni temu? — spytała, podnosząc się.

Theana przytaknęła.

— To dobrze. Bo przygotowanie tych kataplazmów byłoby teraz niezłym problemem.

— Tak czy inaczej za dziewięć dni będę musiała powtórzyć rytuał na twojej pieczęci.

Dubhe odwróciła gwałtownie głowę. Nie miała najmniejszej ochoty znowu poddawać się tej torturze, nie teraz, kiedy odzyskiwała siły.

Młoda czarodziejka uśmiechnęła się do niej. Musiała zauważyć wyraz jej twarzy.

— Nie bój się, pójdzie lepiej niż poprzednio. Twoje ciało już się przyzwyczaiło, będziesz cierpieć o wiele mniej i dojdziesz do siebie po jednym lub najwyżej dwóch dniach.

— Mam nadzieję — powiedziała Dubhe. — Bo wtedy na pewno znowu będziemy uciekać.

Drzwi celi otworzyły się nagle.

— No już, ślicznotki, czas na poranną toaletę! — zwrócił się do nich jeden z żołnierzy.

Dubhe i Theana natychmiast przerwały rozmowę, każda z nich gotowa do podjęcia swojej roli.

Zdarzyło się to dziesięć lat wcześniej. Wówczas przyszłość wydawała się jeszcze pełna nadziei, a słońce błyszczało na niebie wysoko, dokładnie tak, jak w tym momencie.

Kiedy żołnierze poprowadzili je nad brzeg rzeki, Dubhe od razu rozpoznała kamień, o który uderzyła głową Gornara. Wciąż tam był, okrągły i doskonały. Przez chwilę obraz krwi, która splamiła jej dłonie tamtego odległego dnia, znowu stał się wyraźny i obecny. Wtedy chwilę to potrwało, zanim zdała sobie sprawę, co zrobiła. Głowa Gornara ciążyła jej w ramionach, ale ona nie potrafiła zrozumieć, co się stało, nie potrafiła uwierzyć, że właśnie kogoś zabiła. To było niemożliwe.

— No co, ruszymy się wreszcie?

Żołnierz popchnął ją ku wodzie, a Dubhe zamknęła oczy. Musiała wymazać tamte wspomnienia. Teraz miała swoją misję i nie mogła pozwolić sobie na żaden fałszywy krok, bo Selva była tylko etapem w podróży, która miała doprowadzić ją do Dohora. Spróbowała się skoncentrować, ale i tak zaczęły trząść się jej ręce.

Woda wydawała jej się czerwona i musiała się przemóc, aby zamoczyć sobie twarz. Spod oka widziała, jak Theana przygląda jej się z pytającym wyrazem twarzy. Nie zwracała na nią uwagi i nie przerywała opłukiwania się w strumieniu, choć jej ciałem wstrząsały dreszcze.

— Rozbierajcie się — powiedział żołnierz, kiedy skończyły myć twarze.

Dubhe zesztywniała.

— W tych szmatach nikt was na targu nie kupi. Umyjcie się porządnie i włóżcie to.

Żołnierz rzucił na ziemię parę skórzanych, dość skąpych gorsecików i spódnice tancerek uszyte tylko z gazy.

Theana popatrzyła na nie, po czym posłała Dubhe zrozpaczone spojrzenie. Ta przełknęła ślinę. Podniosła dłonie do tasiemek koszuli i zaczęła rozwiązywać je jedna po drugiej. Odwróciła się plecami do żołnierza. No dalej, odwagi, czas, żebyś mi udowodniła, czy naprawdę jesteś przekonana, żeby ze mną iść.

Przez chwilę, która wydawała jej się wiecznością, Theana stała nieruchomo. Potem odwróciła się, zamknęła oczy i też rozebrała się, powoli, z rozpaczą. Po raz pierwszy, odkąd rozpoczęły tę podróż, Dubhe naprawdę ją podziwiała. Obie zostały tylko w dość krótkich i przezroczystych koszulkach z gazy — wszystkim, co miały pod ubraniami.

Chociaż zaklęcie je zmieniło — a zwłaszcza postarzyło Theanę — żołnierz patrzył na nie w sposób, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do jego myśli.

— Szkoda, że muszę was sprzedać... Mam nadzieję, że nikt was nie weźmie — powiedział, podchodząc bliżej.

Wsunął rękę pod koszulkę Dubhe i zacisnął palce na jej białym ciele. Ona zamknęła oczy, starając się pozostać nieporuszona, choć czuła, jak ślepa złość podchodzi jej do gardła. Jej dłoń pragnęła schwycić sztylet ukryty w wewnętrznej kieszeni leżącej na ziemi spódnicy.

— Powiedziano ci, żeby nie dotykać towaru!

Rozległ się gwałtowny, nieoczekiwany odgłos ciosu. Obie dziewczyny wstrzymały oddech. Drugi żołnierz zaskoczył mężczyznę i uderzył go w kark.

Tamten w odpowiedzi wzruszył ramionami i uśmiechnął się obleśnie.

— Już idę, już idę! — powiedział prawie z rozbawieniem i pociągnął do siebie oba łańcuchy.

Korzystając ze starcia pomiędzy mężczyznami, Dubhe wyciągnęła z kieszeni swojej spódnicy sztylet i wzięła dwa małe flakoniki z ubrań towarzyszki. Była tak szybka, że nikt się nie zorientował, nawet Theana, która wciąż jeszcze, upokorzona, trzymała wzrok utkwiony w ziemię.

— Byłaś dzielna — wyszeptała do niej Dubhe, przechodząc obok.

Wioska pełna była głosów i żołnierzy. Wszędzie byli skuci łańcuchami niewolnicy: mężczyźni, ale przede wszystkim kobiety i dzieci. Selva przepełniona była ludźmi jak nigdy wcześniej. Dubhe nie potrafiła rozpoznać ani jednej twarzy. Było tak, jak gdyby przez te dziesięć lat „jej” Selva roztopiła się, jak gdyby wszystkie osoby, które ona widziała, znikły, z upływem czasu zastąpione przez całkowicie nieznajomych. A jednak domy były te same, mury identyczne, a przebieg ulic niezmieniony.

Żołnierz kazał im przejść przez całą trasę pomiędzy szeregami spojrzeń ciekawskich, zniesmaczonych lub tylko pożądliwych. Od czasu do czasu dziewczęta napotykały oczy pełne litości, które zaraz potem odwracały się w innym kierunku.

Kiedyś w Selvie nie było targu niewolników. Miejscowość była zbyt mała, zbyt oddalona od reszty świata. Teraz natomiast, kiedy front wojenny przesunął się, jej bliskość od strefy walk sprawiła, że stała się idealnym miejscem do tego rodzaju wymian. Sama wioska też się powiększyła. Chociaż centrum pozostało to samo, peryferie pełne były nowych domów.

Dubhe powróciła myślą do swojego procesu. Przebyła tę samą drogę przed otrzymaniem wyroku; ciekawe, czy Trarek, starzec wioski, który ją osądził, jeszcze żyje? A chłopak, który uwolnił ją w lesie, co z nim się stało? Z pewnością nie mógł wiedzieć, że uratował życie morderczyni z Gildii, kobiecie, która teraz planowała zabić jego króla.

— Wszystko dobrze? — spytała ją Theana.

Dubhe kiwnęła głową.

— Widzę, że jesteś jakaś zmieszana. Może blokada pieczęci już nie chroni cię dość dobrze...

Dubhe powstrzymała ją spojrzeniem.

— Wszystko w porządku. — Z jakichś przyczyn trudno jej było wyjawić prawdę. — Po prostu tutaj się urodziłam — wypaliła na koniec jednym tchem. Szybko wysunęła się naprzód, aby uniemożliwić Theanie zadawanie dalszych pytań.

Wkrótce potem dotarli na plac. Dubhe pamiętała go jako dość spory. Zawsze wydawał jej się miejscem szczególnym, prawie eleganckim, gdzie w dni świąteczne chodziło się w lepszym ubraniu. Zdumiała się, stwierdzając, że nie było to nic więcej niż prosty kwadrat, o długości boków nieprzekraczającej nawet trzydziestu łokci. Ledwo mieściła się tu drewniana trybuna zbudowana przez handlarzy niewolników, pod którą tłoczyli się przepychający się ludzie. Niektórzy klienci zmuszeni byli stanąć w jednej z bocznych uliczek, gdzie wspinali się na palce, usiłując jak najlepiej zobaczyć towar.

Żołnierz zaprowadził je do postawionego za podestem namiotu, tam, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdował się kupiec. W środku unosił się zapach mężczyzny i woń strachu. W jednym kącie zbita grupka kobiet zalewała się łzami, inne starały się na wszelkie sposoby zachowywać się z godnością, jeszcze inne miały zrezygnowane i puste spojrzenia. Pomiędzy nimi siedział kupiec. Dubhe rozpoznała go dopiero po chwili. Utył i wyglądał na o wiele więcej niż dwadzieścia lat, które powinien mieć. A jednak jego wzroku nie można było pomylić: to Renni, jej dawny towarzysz zabaw.

On też był obecny w dniu procesu. Dubhe dobrze pamiętała, że to on oskarżył ją jako pierwszy. Miał piskliwy i irytujący głosik, którym wbijał w jej poczucie winy zatrute słowa. Rzuciła na niego przerażone spojrzenie. Nagle poczuła, że nie może się ruszyć, że nie może zrobić ani kroku naprzód.

Żołnierz pogonił ją z tyłu.

— No, już, przestań robić sceny!

Renni odwrócił się. Jego szyja zatopiona była w tłuszczu, a olbrzymie dłonie zaciskały się na gałkach krzesła, które z trudem go mieściło. Dubhe pamiętała szczupłego i żywiołowego chłopca, który niewiele miał wspólnego z tą obrzydliwą kulą smalcu. Jego obleśne spojrzenie oszołomiło ją, a kiedy taksował ją wzrokiem, przypomniała sobie to, co wysyczał jej przed ogłoszeniem wyroku: „Dostaniesz to, na co zasługujesz, możesz być pewna”.

— Problemy? — spytał Renni, zwracając się do żołnierza. Jego głos pozostał ten sam, co dziesięć lat temu.

— Wszystko w porządku, jak zwykle dziwki to same kłopoty. Renni uśmiechnął się zarozumiale.

— Nas to i tak nie dotyczy, nie? To będzie problem tego, kto je sobie kupi.

Żołnierz pociągnął za łańcuch i kiedy tylko Dubhe została rozdzielona od Theany, poczuła, jak gdyby miała przezroczystą skórę, jak gdyby można było zobaczyć każdy jej organ wewnętrzny. Niemożliwe, aby on jej nie rozpoznał, aby nie poczuł fetoru jej grzechu. Z pewnością już za sekundę przypomni sobie te dłonie splamione krwią, również dlatego, że to on ogłosił ją winną, bez możliwości odkupienia.

Renni zaczął chodzić wokół niej i oglądał ją, tak jak się to robi ze zwierzętami. Pomacał ją po ramieniu, kazał otworzyć usta. Przesunął po niej swe tłuste paluchy, aż wreszcie jego dłoń zatrzymała się tam, gdzie wina Dubhe nabierała widzialnej formy: na symbolu. Zaczęła się denerwować. Renni podciągnął rękaw jej szaty i odkrył podwójny pentakl.

— A to?

Popatrzył jej prosto w oczy, a Dubhe nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa.

— No więc? — huknął.

— To symbol jednej z kast kapłańskich.

Dubhe odwróciła się. Był to głos Theany.

Niepewna, drżąca, ale to ona przemówiła.

— Nigdy podobnego nie widziałem — powiedział Renni, przyglądając mu się z bliska.

— Moja przyjaciółka została jako dziecko poświęcona bogu, aby wyleczył ją z czerwonej febry.

Popatrzył na nią z podziwem.

— Ach! A więc jesteś osobą, która przeżyła...

Dubhe przytaknęła, zmieszana. To była prawda, przeklęta prawda.

Następnie Renni przeszedł do oględzin Theany i zaczął szacować łączną cenę. Na końcu znowu z trudem usiadł na krześle i wygłosił wyrok:

— Sto karoli za każdą.

Żołnierz skrzywił się.

— Oszalałeś? Te kobiety to świetny towar!

— Nie mogę zaoferować ci więcej, bierzesz czy nie?

Dubhe słuchała ich odległych głosów. Zaklęcie czy nie, wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że jej stary towarzysz zabaw jej nie poznał. Niemal kusiło ją, żeby zdradzić mu, kim jest, żeby się dowiedzieć, czy jej w końcu przebaczył. Czy inni też zapomnieli, czy dalej uważali ją za zgubioną? Te myśli kłębiły jej się w głowie i wkrótce wszystko stało się chaotycznie pomieszane.

W którymś momencie Theana wzięła ją pod ramię i pociągnęła, żeby usiadła.

— Już po wszystkim — wyszeptała jej do ucha z ulgą.

Ich strażnik już odszedł, trzymając w dłoni sakiewkę z pieniędzmi, ale Dubhe nawet tego nie zauważyła. Już padła ofiarą przeszłości, a wspomnienia nagle stały się żywsze od rzeczywistości.

Renni przymocował ich łańcuch do jedynego wolnego pala w namiocie, po czym odszedł, nie mówiąc ani słowa.

Dubhe miała nieobecną minę i Theana od razu to zauważyła. Ruchem głowy wskazała na otwór w namiocie, w którym właśnie zniknął handlarz niewolników.

— Znasz go?

Dubhe przytaknęła, opierając czoło na przyciągniętych do piersi kolanach.

— Tak, bawiliśmy się razem jako dzieci. To jeden z tych, którzy skazali mnie na wygnanie z tej wioski.

Theana siedziała w milczeniu. Dubhe podniosła głowę.

— Nie ma czasu na wyjaśnienia. To długa historia, nie zrozumiałabyś.

Towarzyszka wydała się zirytowana tymi słowami, ale nie nalegała.

— Wszystko będzie dobrze, nie musisz się martwić — powiedziała Dubhe. W rzeczywistości przebywanie w tym miejscu niszczyło ją. A poczucie winy — które przez tyle lat było niewyraźną obecnością w głębi jej trzewi, taflą szkła pomiędzy nią a światem — tam, pod spojrzeniem Renniego, przekształcało się w rozdzierające cierpienie.

W tej chwili wejście do namiotu znowu się otworzyło. Młody żołnierz wszedł zdecydowanym krokiem i odwiązał kilka kobiet, aby zaprowadzić je na estradę, gdzie licytator wystawi je na pokaz i będzie wychwalać ich zalety. Theana obserwowała całą tę scenę z lękiem. Z pewnością zastanawiała się, kiedy przyjdzie kolej na nie i co się stanie później. Inne kobiety wycofywały się za każdym razem, kiedy żołnierz wchodził: któraś mruczała jakieś słowa pocieszenia, ale większość z nich szlochała.

Dubhe całkowicie się wyizolowała. Mocno obejmowała złączone kolana i czuła się jak w dniach, które nastąpiły po śmierci Gornara, kiedy schroniła się na strychu w swoim domu i zamknęła w upartym milczeniu. Nic się od tamtej pory nie zmieniła, chociaż minęło dziesięć lat, a ona w tym czasie poznała osoby, które ją ceniły, jak Mistrz i Lonerin. Podczas podróży do Nieznanych Krain łudziła się, że się zmieniła, że zrobiła malutki krok naprzód. Zdecydowała się na doprowadzenie do końca misji należącej do innej osoby i czuła, jak kiełkuje w niej nowe uczucie, które nie miało nic wspólnego z jej grzechami czy klątwą. W osamotnieniu tego namiotu doszła jednak do przekonania, że wszystko to było nadaremne: nic nie ocali jej od rozdzierającej winy, która w niej tkwi.

— No dalej, wstawaj.

Dubhe podniosła błędny wzrok i zobaczyła, że żołnierz wskazuje właśnie na nią. Usłuchała, nie mówiąc ani słowa. Następnie mężczyzna wziął łańcuch Theany i pociągnął na zewnątrz również i ją.

Kiedy wreszcie weszły na trybunę, krzyki tłumu przybrały na intensywności. Theana ścisnęła kurczowo jej ramię, ale Dubhe nie zareagowała.

Licytator dał znak i żołnierz, który je przyprowadził, spróbował je rozdzielić. Theana zareagowała, wrzeszcząc jak oszalała i wyrywając się, stawiała opór. Uderzenie biczem było brutalne i rozdzierające. Smagnęło obie po kostkach i czarodziejka osunęła się na podłogę, a Dubhe przygryzła sobie wargi. Fizyczny ból wreszcie przywrócił jej przytomność umysłu.

Masz misję do wykonania — powiedziała sobie.

— Młoda szesnastoletnia kapłanka, prześliczna. Będzie wasza za co najmniej pięćset karoli — zaczął wołać licytator, podczas gdy żołnierz siłą ściągał Theanę z podestu.

Dubhe jeszcze raz przesunęła spojrzeniem po tłumie, usiłując nie dać się wciągnąć przeszłości.

— Proszę was, nie rozdzielajcie nas! — Głos Theany dobiegł do niej jak daleki zew. Musiała wymyślić jakiś plan, i to szybko. Strumień jej myśli został nagle przerwany drugim uderzeniem bicza, które zraniło ją w wierzch stopy. Upadła na kolana. Czuła wokół siebie trajkoczące głosy mężczyzn i ich spojrzenia przebiegające po jej ciele.

— Tysiąc pięćset karoli każda, chcę je obie.

Cisza zapadła nad audytorium. Nawet licytatorowi zabrakło słów. Dubhe podniosła nieco głowę, żeby zobaczyć, kto przemówił.

Głos dobiegał z głębi placu, gdzie jakiś młodzieniec wybijał się ponad tłum swoją wysoką posturą. Miał na sobie długi płaszcz, spod którego widać było tylko srebrny, kunsztownie zdobiony łańcuch. Dubhe przyjrzała się jego twarzy. Znała go.

Drobne rysy i włosy tak jasne, że wydawały się białe. Od razu przypomniała sobie ów mrożący krew w żyłach epizod, jaki wydarzył się w czasie jej szkolenia.

Forra, szwagier Dohora i wódz operacji w Krainie Ognia, deptał trupy buntowników, których dopiero co kazał wymordować swoim żołnierzom, a obok niego z grzbietu konia obserwował go mały chłopiec. To wtedy po raz pierwszy zobaczyła Learchosa, królewskiego syna.

Licytator prawie od razu odzyskał rezon.

— Nie jest naszym zwyczajem sprzedawanie razem tego rodzaju niewolnic...

— Dziesięć tysięcy karoli i powstrzymaj ten bicz. Audytorium eksplodowało w okrzyku pełnym zdumienia.

Kwota została przebita prawie dziesięciokrotnie. Nawet Theana przestała lamentować i zaskoczona przyglądała się scenie. Dubhe zastanawiała się, co syn królewski robi w miejscu takim jak to, i dlaczego planował wydać taką kwotę na dwie niepotrzebne niewolnice, i to nawet niezbyt atrakcyjne.

Licytator skłonił się głęboko. Najwyraźniej nie rozpoznał księcia, bo pozwolił sobie na niestosowny komentarz.

— Wybaczycie mi, jeśli poproszę was o okazanie pieniędzy, prawda?

Learchos utorował sobie drogę przez tłum, poruszając się szybko i z elegancją. Dotarł pod estradę i rzucił na pełne szpar drewno sakiewkę, która otworzyła się, a błyszczące monety rozsypały się dookoła: było tam co najmniej pięć tysięcy karoli.

— Resztę dam ci na osobności, kiedy tylko przekażesz mi kobiety.

Drewno podestu zaskrzypiało ciężko.

— Nie ma takiej potrzeby, Wasza Wysokość! — wrzasnął piskliwy głos. Renni, dopchawszy się do licytatora, rzucił go na ziemię, ręką zmuszając do ukłonu. — Uczcij swego władcę, bestio! — krzyknął i sam również się skłonił, dotykając czołem podłogi.

Było tak, jak gdyby nagle zostało zerwane jakieś zaklęcie. Obecni dopiero w tej chwili zrozumieli, kogo przed sobą mają, i w mgnieniu oka cały plac stał się wybrukowany pochylonymi głowami.

— Panie, uczyń mi ten honor, abym mógł ofiarować ci te dwie niewolnice w darze. Proszę was, zabierzcie wasze pieniądze. — Renni odsunął sakiewkę ze złotymi monetami, obrzucając ją wszakże chciwym spojrzeniem.

Księcia nie poruszyło to, ale zerknął na niego z litością.

— Zabierz te pieniądze, w zamian za to chcę jednak dostać również wasze bicze.

— Wszystko, czego pragniecie, Wasza Wysokość — odpowiedział Renni. Następnie kopnął licytatora, który wziął baty i mu je wręczył.

Learchos wszedł na podest i pomógł wstać najpierw Dubhe, a następnie Theanie. Dubhe zastanawiała się, czy ją poznał. Ona nie zapomniała jego płonących od tłumionego gniewu oczu. Książę jednak nawet na nią nie spojrzał.

Jasne, zamaskowałam swój wygląd — pomyślała z ulgą.

Renni podał łańcuchy Learchosowi.

— Uwolnij je — powiedział ten, a kupiec pośpiesznie przytaknął i zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu kluczy.

Pierwszy widz rzucił krótki okrzyk:

— Niech żyje książę! — Za nim poszedł następny, potem jeszcze jeden, aż wszyscy zaczęli klaskać, wysławiając młodego przyszłego władcę, tak wielkodusznego i wspaniałego.

Learchos nie zwrócił na nich uwagi i sprowadził obie dziewczyny ze sceny.

— Dziękuję, mój panie, dziękuję... — mamrotała Theana złamanym głosem, z widoczną ulgą.

— Nie zrobiłem nic nadzwyczajnego — odparł Learchos.

Dubhe zauważyła, że jego spojrzenie było jeszcze smutniejsze i bardziej przygaszone niż pamiętała. Ale czas żalów się skończył; wiedziała, że fortuna ofiarowuje im niepowtarzalną okazję.

— Nie czujcie się w żaden sposób ze mną związane — dodał książę, zwracając się do dziewcząt. — Wracajcie do domów, jesteście wolne.

Nawet nie skończył mówić, a już odwrócił się, aby odejść. Jego płaszcz, wydymający się w przejrzystym powietrzu poranka, przypomniał Dubhe inne okrycie i innego mężczyznę, który próbował pozostawić ją samą własnemu przeznaczeniu.

— Zaczekajcie!

Learchos zatrzymał się i odwrócił.

— Nie mamy gdzie się podziać — powiedziała Dubhe złamanym głosem, rozcierając sobie nadgarstki. — Nasza wioska została zmieciona z powierzchni ziemi, a tu jesteśmy zbyt blisko frontu... Dobrze wiecie, co dzieje się z samotnymi kobietami w czasie wojny. Na cóż nas ocalać, jeśli potem pozostawiacie nas na łaskę losu?

Młodzieniec przeszył ją spojrzeniem. Jego zielone oczy mocno błyszczały, ale ten tak żywy kolor tworzył dziwny kontrast z bolesną apatią, którą wyrażały.

— Ja jestem żołnierzem, życie spędzam na polu bitwy, nie mogę was chronić.

Dubhe uklękła, dotykając jego wysokich butów.

— Wy jesteście synem królewskim! Jestem pewna, że na dworze znajdzie się miejsce dla dwóch dziewczyn. Umiemy robić wiele rzeczy: w wiosce moja siostra prowadziła po śmierci naszej matki dom. Proszę was...

Theana w lot pojęła plan Dubhe i też padła do stóp księcia.

On w odpowiedzi cofnął się, wyraźnie zmieszany.

— Powstańcie — zaprotestował.

Dubhe nie usłuchała, ale zwróciła na niego zasmucone spojrzenie. Widziała, jak to na niego podziałało: jego oczy zasnuły się litością.

Po chwili wahania Learchos powiedział:

— Jestem sam i idę dołączyć do głównego obozu, do Karvy. Tam powierzę was komuś, kto może was zawieźć do Makratu, do pałacu, z moją rekomendacją. Nie mogę wam jednak niczego obiecać...

Dubhe skoczyła na nogi i schwyciwszy go za rękę, pocałowała ją.

— Dziękuję, dziękuję!

— Teraz wystarczy — odparł, wycofując dłoń, a następnie poprawił sobie płaszcz na ramionach. — Nie wyruszę przed wieczorem; jeżeli naprawdę chcecie ze mną jechać, stawcie się tu o zachodzie słońca. — Wyciągnął kilka monet z przytroczonej do boku sakwy. — Kupcie sobie za to jakieś ubrania. Prawdziwe ubrania — powiedział, przebiegając spojrzeniem po ich odzieży. To powiedziawszy, wmieszał się w tłum.

Dubhe odprowadziła wzrokiem jego smukłą postać ginącą w zamęcie placu. Czuła ucisk w sercu i ciężką głowę, lecz nie wiedziała, dlaczego.

Uścisk Theany znowu sprowadził ją na ziemię.

— Powiedziałaś, że będziemy wolne — odezwała się.

Dubhe odwróciła się, aby na nią spojrzeć. Jej ulga już się ulotniła.

— Na co narzekasz? Miałyśmy iść na dwór Dohora, do Makratu, a któż lepiej niż syn królewski może pomóc nam się tam dostać?

Theana rozluźniła ucisk i westchnęła.

— Nie bój się, dopóki będziemy z nim, nic się nam nie stanie.

Teraz jednak Dubhe musiała się stamtąd oddalić i spędzić trochę czasu sama, na rozmyślaniach. Przeszłość wróciła i dziewczyna ryzykowała zaprzepaszczenie swych planów.

5. Trójka w podróży

Kiedy tylko Dubhe wyszła poza mury wioski, wreszcie poczuła, jak powietrze przepełnia jej płuca. Wcześniej przemierzyła kręte zaułki, poruszając się błyskawicznie i ukradkiem, jak wtedy, gdy bywała w Makracie jako złodziejka. Nakazała Theanie kupienie wszystkiego, czego potrzebowały, łącznie z nowymi ubraniami, po czym rozpłynęła się w tłumie.

Teraz rozkoszowała się intensywnym zapachem unoszącym się w pobliżu lasu. Usiadła przy drzewie i spróbowała pomedytować. Była to najlepsza metoda na uwolnienie umysłu: Mistrz zawsze powtarzał jej to podczas szkolenia. Jednak odkąd wstąpiła do Gildii, porzuciła zwyczaj wstawania o świcie, aby zebrać własne myśli.

Zamknęła oczy i oparła się plecami o pień drzewa w nadziei na uzyskanie odrobiny spokoju, ale obrazy z jej dzieciństwa powróciły żywsze niż wcześniej. Coś było w tym miejscu, rozdzierające poczucie przynależności, którego nie potrafiła wymazać. I jakże by mogła? To były lasy, gdzie jako mała dziewczynka chodziła ze swoim ojcem. Kto wie, może jego duch wciąż jeszcze błąkał się po tych okolicach, szukając jej bez wytchnienia. Kiedy wygnano ją z wioski, ojciec wyruszył na poszukiwanie jej śladów. Umarł, próbując sprowadzić ją z powrotem, a ona nigdy nie miała czasu, żeby go opłakać. Strasznie jej go brakowało, po raz pierwszy.

Zorientowała się, że ma wilgotne oczy.

Podniosła się i zrozumiała, że ucieczka była niemożliwa. Nie było w jej życiu dróg na skróty, tylko strome ścieżki prowadzące pod górę, których nigdy nie udało jej się przebyć do końca. Czuła, że Selva zamyka się nad nią jak pułapka bez drogi ucieczki, i w końcu się poddała.

Pewnego razu, kiedy była bardzo mała, właśnie w tym miejscu ona i jej ojciec uwolnili zająca z wnyków myśliwego. Kiedy zwierzątko znikało w zaroślach, ojciec uśmiechnął się do niej.

„To będzie nasza wspólna tajemnica, dobrze?”.

Przytaknęła. Robili coś zakazanego, myśliwy wściekłby się, gdyby ich zobaczył. Ale czuła się dumna, że może dzielić ze swoim ojcem tajemnicę.

Tam natomiast, między tamtymi krzakami, ukryła się kiedyś na całe popołudnie tylko po to, aby wywołać w matce poczucie winy. Wyrzuciła ona do rzeki całą kolekcję owadów dziewczynki, więc na złość matce Dubhe uciekła do lasu. Tutaj mnie nie znajdą, pomyślą, że stało mi się cos złego i wtedy nauczą się mnie lepiej traktować — myślała.

Wykrzywiła usta w słabym uśmiechu. Zbliżała się do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło, wiedziała o tym i nie mogła zrobić nic, żeby tego uniknąć. Jednak kiedy dotarła w pobliże groty, zatrzymała się zdumiona. Pamiętała ją jako o wiele większą, jakby przerażającą pieczarę bez dna. Była to natomiast tylko czarna i wilgotna dziura pokryta mchem. Rozmiar akurat dla dziecka — pomyślała, zanim weszła. To tam chroniła się ze swoimi przyjaciółmi — Mathonem, Rennim, Pat i Gornarem — podczas najgorętszych godzin. Tam znajdował się ich skarb.

Wślizgnęła się do środka z poczuciem klęski. Jaki sens miało to całe wędrowanie przez dziesięć lat, cierpienia i walki, jeżeli tak naprawdę nigdy stąd nie wyszła?

W środku wszystko było tak jak wtedy. Nikt niczego nie ruszył. W kącie stał zardzewiały miecz, ich najcenniejszy łup, a obok już przegniłe drewno wędek. Dubhe wyobraziła sobie swoich przyjaciół, jak stoją nieruchomo przed wejściem do groty, już bez Gornara i bez niej. Może ociągali się, zastanawiając, czy jest sens wchodzić do środka, aby odzyskać skarb. Ale potem musieli zmienić zdanie, Renni jako pierwszy. Może właśnie wtedy zrozumieli, że wszystko się zmieniło, na zawsze.

Dubhe po raz pierwszy w pełni odczuła wagę swojego czynu. Tamtego dnia nie zabiła tylko Gornara. Owego pierwszego dnia lata umarli wszyscy. Żadne z nich już nigdy nie było takie samo, wszystko skończyło się tam w środku i była to jej wina.

Upadła na kolana, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, z pięściami zaciśniętymi na skale. Oddałaby wszystko, żeby cofnąć czas, aby oczyścić się z wyrzutów, ale nic, nawet woda potoku, która wszystko wygładza i zabiera, nie była w stanie zmyć krwi z jej rąk.

Wypełzła z groty i uklękła na brzegu rzeki, wstrząsana łkaniem.

— Przebacz — wymruczała ze spojrzeniem utkwionym w wodzie. — Przebacz, ja nie chciałam...

Odgłos kroków sprawił, że się wzdrygnęła. Machinalnie wyciągnęła dłoń w stronę sztyletu ukrytego pod gorsetem, który kazał jej włożyć żołnierz. Kiedy jednak podniosła oczy, jej palce natychmiast puściły broń. Przed nią, po drugiej stronie potoku, stał Learchos w swojej skrzącej zbroi. Patrzył na nią nieruchomo, ale chociaż wyglądał na wielkiego wodza, jego twarz nie miała nic z pewności siebie, której oczekuje się od tego, kto ma w ręku losy wielu ludzi. Obserwował ją ze smutkiem, prawie ze zrozumieniem.

Dubhe przyszedł na myśl ów odległy dzień, kiedy widzieli się po raz pierwszy. Wtedy też wyczuła, że wobec tamtego widowiska śmierci doświadczali tego samego, że tamten straszliwy moment czynił ich odmiennymi od wszystkich innych i jednakowymi między sobą. Tak samo i teraz. Wydawało się niemal, że Learchos rozumie powód jej bólu i go z nią dzieli.

Dubhe pośpiesznie osuszyła łzy, a on przekroczył strumień, zanurzając wysokie buty aż do połowy łydki.

Kiedy dotarł na drugi brzeg, pochylił się nad nią.

— Nie miałaś nic do roboty w wiosce?

Dubhe potrząsnęła głową zmieszana.

— Nie, ja...

Zapadła krępująca cisza, ale Learchos nie odwrócił spojrzenia.

— Cokolwiek to było, teraz już się skończyło — powiedział jej.

Dubhe popatrzyła w inną stronę, przełykając ślinę, aby odegnać łzy. W tonie jego głosu było coś uspokajającego, a jednak w głębi duszy czuła, że nawet on w te słowa nie wierzy.

Podał jej rękę i pomógł się podnieść. Dubhe nie opierała się i w końcu popatrzyła mu prosto w oczy.

— Skorzystaj z tych ostatnich godzin w wiosce — powiedział jej książę. — Zajmij czymś umysł. Samotność nie przynosi nic dobrego.

— A jednak wy też jesteście tu sami — odparła.

Learchos uśmiechnął się z goryczą.

— W tym przypadku nie radzę ci iść za moim przykładem. — Następnie, nie dodając nic więcej, ruszył w zarośla i zniknął w gęstwinie.

Dubhe ogarnęło dziwne uczucie. Ten młodzieniec tak jak ona szukał chwili, żeby zostać sam ze sobą.

Po raz pierwszy po tak długim czasie czuła, że coś z kimś dzieli. Prosiła o przebaczenie na brzegu potoku i on ją widział. Było to tak, jak gdyby powierzyła mu straszliwy ciężar swojej tajemnicy. Ale może i książę ukrywał jakąś swoją prawdę.

Kiedy Dubhe i Theana znowu się spotkały, plac Selvy rozpalało słońce. Kupcy zdemontowali namioty; zostały tam tylko puste drewniane konstrukcje i rozrzucone wszędzie rupiecie. Był to przygnębiający widok, ale Dubhe poczuła się dziwnie podniesiona na duchu.

Chociaż wizyta w grocie była dla niej ciężkim doświadczeniem, fakt, iż ktoś zaskoczył ją w tak osobistym momencie, dobrze jej zrobił. Może przejście tamtędy miało jakiś sens, a nie było tylko zwykłym skokiem w przeszłość.

Nadeszła Theana, z wysiłkiem wlokąc ze sobą dwa wypełnione rzeczami chlebaki oraz dwa zawiniątka z nowymi ubraniami.

— Starałam się wziąć wszystko, co konieczne, i to w dużych ilościach — powiedziała, stawiając ładunek na ziemi. Sapała z wysiłku, ale wydawała się zadowolona.

Dubhe obrzuciła ją ironicznym spojrzeniem: najwyraźniej jej towarzyszka nie była przyzwyczajona do tego rodzaju podróży ani tym bardziej do misji takiej jak ich, misji morderców.

— Widzę — odpowiedziała zimno.

Theana spojrzała na nią pytająco.

— Im więcej rzeczy ze sobą ciągniemy, tym trudniej będzie nam kłamać Learchosowi. Myślałam, że już to zrozumiałaś — skarciła ją Dubhe.

Theana spojrzała zmartwiona na bagaże. Nie pomyślała o tym. Chociaż się starała, wciąż jeszcze rozumowała, jak gdyby dalej była asystentką Folwara. Nadal poruszała się pośród sprzętów laboratoryjnych, a nie na polu walki.

Widząc jej minę, Dubhe prawie od razu pożałowała tej kąśliwej uwagi. W gruncie rzeczy zostawiła ją z tym zadaniem samą.

— Przykryjemy wszystko ubraniami — powiedziała więc, machając lekceważąco dłonią. — Przebierzemy się w namiocie niewolnic, tam i tak już nikogo nie ma.

Zrobiły wszystko w milczeniu, a niebo przechodziło w coraz głębszy odcień fioletu.

Fioletowa godzina. Dubhe westchnęła. Kiedy była dzieckiem, kilka razy zdarzyło jej się być świadkiem tego dziwnego kaprysu żywiołów. Po zachodzie słońca wszystko nabierało nierzeczywistych barw, co sprawiało wrażenie, że padło się ofiarą jakiegoś zaklęcia. Był to nadzwyczajny moment, który zawsze kochała.

— Myślisz, że to mądrze podróżować z księciem?

Dubhe odwróciła się gwałtownie. Na szczęście głos Theany rozbrzmiał, zanim znów porwały ją wspomnienia z dzieciństwa.

— Jeżeli zdobędziemy jego zaufanie, to w zasadzie mamy wszystko załatwione — odpowiedziała z przekonaniem. Jednak niespodziewanie zaskoczyło ją dziwne uczucie zakłopotania.

Przebierała się dalej, udając, że nic się nie stało, ale kiedy podniosła wzrok, zorientowała się, że jej towarzyszka wciąż tam stoi, nieruchoma, i wpatruje się w nią.

Theana zarumieniła się lekko, a Dubhe zesztywniała. Doskonale wiedziała, w czym tkwił problem.

— Przeszkadza ci to, prawda? Mój sposób bycia... to znaczy to, kim jestem. — Przerwała zapinanie spódnicy i obrzuciła ją wyzywającym spojrzeniem. — Zastanawiasz się, jak ktoś może być taki zimny i tak bezczelnie wykorzystywać innych. Przyznaj to.

Ton jej głosu stał się twardy, ale czuła potrzebę zaznaczenia dystansu istniejącego pomiędzy morderczynią a dziewczyną wzrastającą na dworze czarodziejów.

Theana spochmurniała, ale nie zareagowała tak jak zwykle. Przeciwnie, wyprostowała ramiona i w milczeniu wytrzymała jej spojrzenie.

— Myślę tylko, jak trudno musi być znosić ciężar klątwy, którą na sobie dźwigasz — oświadczyła.

— Nie potrzebuję twojej litości — odparła natychmiast Dubhe. — Nie potrzebowałam litości Lonerina i tym bardziej nie życzę sobie twojej.

— To nie jest litość. A tak czy inaczej, nawet gdyby nią była, nie byłoby w tym nic złego. Litość zbliża nas do innych i pomaga nam ich zrozumieć.

Dubhe poczuła się przyłapana na gorącym uczynku. Ona sama właśnie o tym myślała tego popołudnia na brzegu strumienia. Przyznanie się do tego oznaczałoby jednak obniżenie czujności, a na to nie mogła sobie pozwolić.

— To tylko gładkie zdanko, którego nauczyli cię twoi przyjaciele kapłani — zauważyła ironicznie.

Theana próbowała powstrzymać złość, ale zirytowało ją to prowokatorskie zachowanie i w końcu wybuchnęła.

— Ja przynajmniej mam swoją wiarę, z której się tak naśmiewasz. I nie są to zdania kapłańskie: taka jestem i musisz się do tego przyzwyczaić. Jestem dziewczyną, która modli się wieczorem i podąża za nadzieją.

Dubhe była pod wrażeniem tego niespodziewanego wybuchu dumy. Nie chciała jednak ustąpić.

— Ja nie potrzebuję ani modlitwy, ani nadziei.

Spojrzenie Theany stało się okrutne.

— Doprawdy? A z pustką, którą w sobie nosisz, gdzie do tej pory doszłaś? Poza przeżyciem i zabijaniem, czego w życiu dokonałaś?

Te słowa opadły aż do centrum bólu Dubhe niczym rozżarzony nóż. W gardle jej zaschło i nagle poczuła, że nie ma już słów.

— Ja mam cel — wycedziła wreszcie czarodziejka. — A ty, poza pozbyciem się Dohora, jakie masz plany?

Na to pytanie nie było odpowiedzi. Dubhe poczuła się zmiażdżona. Ograniczyła się do zebrania starych ubrań do chlebaka i przewieszenia go sobie przez ramię. W milczeniu.

— Czas na nas — powiedziała w końcu ledwo słyszalnie. Jednak kiedy podniosła oczy na Theanę, dostrzegła, że w jej spojrzeniu nie ma już buty. Raczej współczucie.

— Mnie też trudno jest z tobą podróżować — westchnęła czarodziejka. — Chyba jest już jasne, że się nie znosimy. Nie ma jednak powodu, abyśmy dalej ciągnęły tę ukrytą wojnę.

Dubhe była zdumiona tak bezpośrednią wypowiedzią. Nigdy by nie pomyślała, że Theana może w ten sposób wziąć sytuację w swoje ręce. Co więcej, nie uległa wyrzutom, nie przeprosiła jej.

— Być może popełniłam błąd w ocenie i w żadnym wypadku nie powinnam była z tobą wyruszać. Teraz jednak jestem tutaj i wierzę w naszą misję. Robię wszystko, żeby stanąć na wysokości zadania i mam nadzieję, że to zauważyłaś. Dlatego przestań szydzić z tego, kim jestem: to między innymi dzięki mojej wierze jeszcze żyjesz.

Dubhe odwróciła wzrok. Znowu wszystko rozpadało się pod jej stopami.

Learchos stał na środku placu, sam. Miał na sobie tę samą zbroję, co tego ranka, i czekał na nie z zagubionym spojrzeniem.

Dubhe na jego widok odczuła dziwny ucisk w żołądku. Wcześniej groziło jej odkrycie przed nim swojej prawdziwej tożsamości, a to wszystko nagle stawiało ją w pozycji niższości. Zwolniła kroku i pozwoliła, aby to Theana przejęła inicjatywę. Jej ukłon był doskonały. Było widać, że ma wprawę w kontaktach z panującymi. Poszła za jej przykładem i również skłoniła głowę.

— Już wam mówiłem, że nie trzeba.

Zmęczony głos Learchosa przypomniał jej z zawstydzeniem słowa wypowiedziane nad rzeką: „Cokolwiek to było, teraz już się skończyło”.

— Przez kilka dni będziemy podróżować razem. Ciągnięcie tych formalności nie ma sensu. — Młodzieniec popatrzył na nie, nie zatrzymując wzroku na żadnej z nich. — Znajdujemy się na ziemi mojego ojca, ale tutaj też nie brakuje nieprzyjaciół. Jeżeli chcecie ze mną iść, musicie mieć świadomość, że nie będzie to łatwa podróż.

Tym razem to Dubhe zabrała głos.

— Mój panie, przeżyłyśmy już bardzo trudne chwile i teraz, kiedy nie mamy już domu, naszą jedyną nadzieją jest pójście z wami. Nawet najgorsze trudności będą niczym wobec smutnego losu, jaki spotkał nasze towarzyszki tam, w wiosce.

Mogłaby przysiąc, że Learchos patrzył na nią intensywniej niż na Theanę.

Uspokój się, nie może nic o tobie wiedzieć. Tam, przy rzece, pewnie pomyślał, że płaczesz z powodu tego, co ci się przydarzyło.

Kiwnął krótko głową.

— A zatem wyruszamy niezwłocznie. Za pięć dni będą oczekiwać mnie w Karvie, a przynajmniej tej nocy możemy poruszać się bez przeszkód. To jest bezpieczny teren.

Położył dłoń na rękojeści miecza i ruszył przed nimi, nie odwracając się za siebie.

Maszerowali przez większą część nocy. Następnego ranka zatrzymali się w jakiejś wiosce. Learchos zadbał o zakwaterowanie dziewcząt w gospodzie na własny rachunek i zniknął na resztę dnia.

Dubhe i Theana skorzystały z tego, aby powtórzyć rytuał dla Bestii. Mogły jeszcze odczekać sześć dni, ale nie wiedziały, czy później będą miały czas i okazję. Theanie drżały ze zmęczenia ręce, ale pragnienie pokazania towarzyszce swojego hartu było zbyt silne. Nie mogła przebaczyć jej tamtej wymiany zdań. Nie tyle paliły ją obraźliwe słowa oraz pogarda, jaką jej okazała Dubhe, ile fakt, że dziewczynie udało się wyrwać jej z ust okrutne słowa, których prawie od razu pożałowała. Dubhe doprowadziła ją do kresu, tam, gdzie nigdy nie chciała się znaleźć.

W każdym razie nie pozwoliła, aby stan ducha wpłynął na nią podczas wykonywania rytu. Opróżniła umysł, jak to robiła zawsze przed zaklęciami, i przemogła się, aby patrzeć na Dubhe jak na każdą inną osobę, którą leczyła podczas lat spędzonych w Laodamei.

Tym razem wszystko było prostsze. W końcu Dubhe sprawdziła swoje siły kilkoma pchnięciami sztyletu. Wydawała się zadowolona. Theana oparła się o ścianę za swoim łóżkiem, całkiem wykończona, z czołem pokrytym kropelkami potu: ta operacja zawsze wysysała z niej wiele energii.

— Czuję się lepiej niż ostatnio — mruknęła Dubhe. — Dziękuję...

— To mój obowiązek — odpowiedziała Theana zawstydzona. Potem zamilkła.

Dubhe usiadła na łóżku i wyciągnęła się z twarzą skierowaną do sufitu.

— Już cię o to pytałam jakiś czas temu, ale mi nie odpowiedziałaś — podjęła. — Ale nie mogę nie stawiać sobie tego pytania za każdym razem, kiedy na ciebie patrzę. Od kiedy wyruszyłyśmy, musiałaś znosić próby, które są dla ciebie okropne, a wszystko to dla osoby, której powinnaś nienawidzić. Dlaczego?

Theana zarumieniła się. Nie spodziewała się tego pytania.

— Nawzajem ratowałyśmy sobie życie. Teraz coś nas łączy, nie sądzisz? — ponagliła ją Dubhe. — Chcę tylko znać prawdziwy powód, który popchnął cię do podjęcia tej misji...

Theana wzięła między palce kosmyk włosów i przez chwilę myślała, żeby nie odpowiadać, jednak potem przypomniała sobie owo „dziękuję”, które dopiero co padło z ust Dubhe.

— Nie wiem — odpowiedziała zawstydzona. — Może to była ochota na zmiany, chęć wystawienia na próbę moich zdolności. A może... może byłam zmęczona oczekiwaniem na powrót Lonerina, podczas gdy on dokonywał nadzwyczajnych czynów.

Powiedziałam to, naprawdę to powiedziałam! — pomyślała zszokowana. Lonerin był między nimi tematem tabu. Nie wiedziała dokładnie, co zaszło między nim a Dubhe, ale z pewnością chodziło o coś, o czym ona długo marzyła, a czego nigdy nie miała.

Obawiała się reakcji towarzyszki, ale Dubhe popatrzyła na nią z uśmiechem, który rozluźnił jej węzeł w gardle.

— Może prawda jest taka, że chciałam tylko uciec — dodała więc z bolesnym westchnieniem.

— Nie powinnaś tego robić — odrzekła Dubhe poważnie. — On też w jakiś sposób od ciebie ucieka.

Theana poczuła niemal wzruszenie. Dubhe mogłaby się nad nią pastwić i zemścić się za jej twarde słowa wypowiedziane, kiedy rozmawiały o wierze i nadziei. A jednak wysłuchała jej. Miała ochotę coś jej powiedzieć, może podziękować, ale tamta uprzedziła ją, zanim czarodziejka zdążyła otworzyć usta.

— Śpij. Jutro czeka nas ciężki dzień i lepiej będzie, jeśli odzyskasz siły.

Potem podniosła się i przymknęła okiennice, a Theana położyła się na swojej pryczy i zacisnęła powieki. W spowitym mrokiem pokoju Lonerin spłynął na nią jak słodkie wspomnienie.

Następnego dnia, kiedy Learchos przyszedł po nie do gospody, nie miał już na sobie zbroi.

— Wolę poruszać się bez zbytecznych świecidełek — wyjaśnił. — Czynią mnie rozpoznawalnym, a nie lubię mieć wokół siebie ludzi, którzy mi się kłaniają i proszą o przysługi. Nie mówiąc już o nieprzyjaciołach mojego ojca...

Miał na ramieniu worek, do którego najwyraźniej schował swoje rzeczy. Poza tym ubrany był jak pierwszy lepszy chłopak w parę płóciennych portek i lnianą koszulę ściągniętą pasem, z którego zwisał dość dekoracyjny miecz. Dubhe zdumiała się, jak bardzo był chudy. Musiał mieć parę lat więcej niż ona, ale jego ciało było niedojrzałe jak u chłopczyka. Rozwinięte podczas szkolenia wojskowego umięśnienie było ledwo widoczne spod przejrzystej tkaniny koszuli.

W milczeniu ruszyli w drogę. Po tamtej chwili zażyłości poprzedniego wieczoru w gospodzie dziewczyny znowu utrzymywały między sobą dystans. Nie zwróciły się już do siebie ani słowem, a Theana otwierała usta tylko po to, aby szeptać swoje modlitwy do Thenaara. Co dziwniejsze, Dubhe przestała zwracać na to uwagę, a kiedy je słyszała, było to dla niej bardziej pocieszeniem niż czymkolwiek innym.

Natomiast pewien problem stanowiła dla niej osoba Learchosa. Wszystko zaczęło się od ich spotkania nad brzegiem potoku. Dubhe nie mogła oprzeć się poczuciu czegoś w rodzaju instynktownej sympatii do tego młodzieńca, i jednocześnie jakiejś wdzięczności, która prawie ją irytowała. Przecież był to nie kto inny, tylko syn człowieka, którego miała zabić, a zatem środek do osiągnięcia celu, nic więcej. To, co czuła, było przeszkodą w wypełnieniu jej misji. Potrzebowała zachować przytomność umysłu i brak litości.

„Człowiek, którego masz zabić, jest tylko kawałkiem drewna”. Słowa Sarnka, jej Mistrza, ciągle dźwięczały jej w umyśle. Nigdy nie potrafiła pójść za tym nakazem, ale teraz było sprawą najwyższej wagi, aby tak właśnie potraktować Learchosa.

Był synem jej zaciekłego nieprzyjaciela. Dohor był pierwszą osobą, którą naprawdę pragnęła zabić. Do tej pory nigdy nie czuła radości z zabijania, a kiedy zdarzyło jej się popełnić morderstwo, zawsze było to dla niej poświęcenie. Inaczej było z Dohorem. Ten człowiek nałożył na nią klątwę, wprowadził jej do serca Bestię: była to zbrodnia niewybaczalna, za którą nigdy wystarczająco nie odpłaci. Dlatego chciała, aby cierpiał. Jakiż sposób byłby lepszy niż zabicie jego syna?

Dubhe doskonale wiedziała, że nie jest to dobry moment na pozbycie się Learchosa: on był ich przepustką na dwór Dohora. Ale wcześniej czy później zrobienie tego będzie oznaczało uderzenie w serce jej nieprzyjaciela. Była to tylko mroczna fantazja, coś, co pomagało jej oderwać się od tego chłopaka, postrzegać go tym, kim był.

A jednak pewnego wieczoru doszło do tego, że wstała w środku nocy. Learchos spał o kilka kroków od niej z mieczem w dłoni. Dubhe rozpoznała lekki sen osoby wyćwiczonej do walki. Zatrzymała się, aby go obserwować, i popatrzyła na jego miękką szyję. Zabić go. Przerwać mroczną więź, jaka ich łączyła. Zabić jedyną osobę, która widziała jej słabość. Myśl ta niepokoiła ją mieszaniną poczucia winy i pragnienia.

To przyzwyczajenie do warunków pola bitwy sprawiło, że Learchos się obudził. Miał dziwne wrażenie nadciągającego niebezpieczeństwa, jakiejś obecności przy swoim boku, uczucie, które bardzo dobrze znał. Otworzył oczy i odwrócił się gwałtownie. Młodsza z dziewcząt, które ocalił, siedziała o kilka kroków od niego na swoim zaimprowizowanym posłaniu, obejmując ramionami kolana. Rozluźnił się.

— Nie możesz spać?

Dziewczyna odwróciła się ku niemu nagle, prawie przestraszona. Miała wzrok, który Learchos dobrze znał, znajome spojrzenie, które widział wielokrotnie, po prostu przeglądając się w lustrze. Poczuł ucisk w głębi serca.

— Nie, mój panie.

Wypowiedziała te słowa tonem, który miał brzmieć neutralnie, ale pod nim kryło się coś jeszcze: prośba o pomoc, prawie krzyk. Learchos poczuł się nagle bliski temu przestraszonemu stworzeniu.

Jest taka jak ja podczas długich nocy, jakie spędziłem przed zamkniętymi drzwiami mojej matki, czekając na jakiś jej znak Jest taka jak ja, kiedy walka kończyła się wraz z zapadnięciem ciemności i zostawałem sam w namiocie, a towarzystwa dotrzymywały mi duchy ludzi, których śmierć widziałem.

Cienka zmarszczka bólu zaznaczyła się przy nasadzie jego brwi. Nie po raz pierwszy odczuwał dziwną wspólnotę z tą dziewczyną. Zdarzyło się to już przy strumieniu.

— Ja też nie mogę spać — powiedział z uśmiechem.

Popatrzył na nią w bladym świetle sierpa księżyca: była drobna i zagubiona. Poczuł wzruszenie.

— Dalej płaczesz z tego samego powodu, co tamtego dnia? — spytał.

— Tak — wymruczała.

Zaświtał mu w głowie obraz wielu bezsennych nocy, jakie sam spędził. Nie było wówczas nikogo, kto by go pocieszył, nikogo, komu mógłby powierzyć swój ból.

— No tak... Nie można uciec demonom przeszłości, prawda? Każdy nasz czyn nacina naszą skórę, a blizny nigdy nie znikają.

Dziewczyna nie wydawała się tym zdaniem zdumiona. Miała spojrzenie osoby, która rozumiała to aż nazbyt dobrze. A przecież jest tak, jak gdybym mówił to samemu sobie.

— Przynajmniej teraz jestem uratowana — mruknęła.

Te słowa w dziwny sposób wzbudziły w Learchosie złość. Do czasu, kiedy w wieku trzynastu lat rozpoczął swoje żołnierskie szkolenie, nigdy nie miał kontaktów z ludem, nad którym panował jego ojciec. Poddani byli dla niego bezkształtną i niewyraźną masą, którą Dohor zawiadywał wedle własnego uznania, zimno decydując, kto miał umierać, a kto żyć. I nie uważał, żeby było w tym coś złego. Jego ojciec był królem, a król ma takie prawo.

Potem wojna poprowadziła go od wioski do wioski, gdzie zetknął się z prawdziwym obliczem tego ludu, nad którym pewnego dnia on również będzie miał prawo życia i śmierci. Mnogość cierpiących twarzy; mężczyźni, kobiety i dzieci wlokące się u boku obozowisk, utrzymywane przy życiu jedynie dzięki swojemu instynktowi samozachowawczemu.

„Nie powinni cię interesować, to tylko pionki i nic poza tym” — mówił mu jego wuj, Forra.

Jednak ta dziewczyna była jedną z nich. Dłonie zadrżały mu ze złości.

— Przykro mi, że nie przybyłem wcześniej; nie mogłem zapobiec zniszczeniu twojej wioski.

Nie przestała przyglądać mu się zagubionym spojrzeniem.

— To wojna, mój panie.

— To wymówki — uciął krótko. — To niepotrzebna wojna. Nigdy nie powinna była się zacząć. Gromadzenie ziem i ziem... dlaczego? Po co?

— Dla dobra naszego ludu... — zaryzykowała Dubhe.

Learchos przyjrzał jej się z uwagą.

— Popatrz na ciebie i na twoją siostrę: czy to wszystko było dla waszego dobra? Miałyście dom i rodzinę. Teraz idziecie za kimś, kto obiecał wam niewolę, tylko w mniej brutalnej formie. Gdzie tu jest wasze dobro?

Poczuł ulgę, kiedy tylko skończył mówić. Były to słowa, nad którymi długo rozmyślał w ciągu ostatnich ośmiu lat, ale których nigdy nie udało mu się wypowiedzieć. A teraz się od nich uwolnił.

Wydawało się, że dziewczyna nie jest w stanie nic odpowiedzieć. Learchos zaczął się zastanawiać, o czym myślała. Czy czuła do niego litość? Była zgorszona? Nieważne. Dzień wcześniej coś ze sobą dzielili, a on ją uratował. Wał został przerwany. Była to właściwa osoba, której należało to powiedzieć.

— Widziałem tyle tych koszmarów, przelałem tyle krwi... Być może na początku naprawdę wierzyłem, że to słuszne. Zresztą tego mnie nauczono. Ale w końcu krew wszystko przykryła: każdy ideał, każde marzenie. Teraz jest tylko śmierć, a ja chodzę po trupach.

Dostrzegł w mroku, jak dziewczyna lekko drży: miała zamglone oczy kogoś, kto naprawdę rozumie, i poczuł się w jakiś sposób pocieszony.

Co by powiedział twój ojciec? Dziedzic tronu zwierza się niewolnicy...

Nic go to nie obchodziło.

— Król nie powinien tak mówić, prawda?... Jak masz na imię?

Wydawało się, że dziewczyna zawahała się przez chwilę: jej usta rozchyliły się i zatrzymały na moment.

— Sanne — odpowiedziała wreszcie delikatnym głosem.

— Sanne, król nie powinien tak mówić...

Learchos poczuł się pusty, ale w jakiś sposób pogodzony z samym sobą. Zrobił coś niedopuszczalnego, wyrzucił z siebie ciężar, który od dawna dusił mu serce.

— Postaraj się zapomnieć, przynajmniej dziś w nocy — powiedział. — Życie jest wieczną ucieczką od samych siebie, nic nie można na to poradzić. — Następnie znów obrócił się na bok, wciąż trzymając w garści miecz. Wyczuł wzrok dziewczyny wbity w jego plecy, jej oczy głębokie i pełne cierpienia. Długo nie mógł zasnąć, dopóki nie usłyszał, że ona też się kładzie.

6. Ostateczne pożegnanie

Przed nimi rozciągał się Salazar. Domy rozpościerały się po równinie od pozostałości baszty niczym monety rozsypane ze zbyt pełnego worka. Lonerin po raz pierwszy widział to legendarne miasto, o którym do tej pory tylko czytał w książkach. A jednak nie czuł żadnych emocji, prawdopodobnie dlatego, że nic go z tym miejscem nie łączyło, w przeciwieństwie do Sennara. Od kiedy tam dotarli, czarodziej wydawał się niespokojny, wręcz nerwowy. Prawdopodobnie długie lata spędzone w samotności na podążaniu za duchem Nihal wyryły mu w umyśle każdą tutejszą cegłę, każdy kamień i każde źdźbło trawy.

Lonerin odwrócił się, aby na niego spojrzeć, ale napotkał tylko lodowate, prawie obojętne spojrzenie, które dało mu wiele do myślenia.

Było tak od samego początku podróży, którą rozpoczęli kilka dni wcześniej. Dwie noce po decyzji Rady wyruszyli w kierunku miasta, w którym został zabity Tarik, aby tam szukać talizmanu. Sennar zapukał do jego pokoju w środku nocy. Lonerin leżał jeszcze na łóżku i patrzył w sufit: myślał o Theanie. Przygotowując wszystko, co było niezbędne do wyruszenia razem z Dubhe, była tak zdecydowana, że prawie jej nie poznawał. Wydała mu się osobą całkowicie odmienną od kruchej i niepewnej asystentki Folwara, do której był przyzwyczajony. A przecież razem dorastali i podczas tych lat spędzonych na nauce magii dzielili ze sobą wszystko. Byli subtelnie związani ze sobą w sposób, z którego chyba nawet oni sami nie zdawali sobie sprawy. Lonerin dopiero w tamtej chwili zrozumiał, jak bardzo jego życie nabrało kształtu dzięki Theanie i jak dzięki jej obecności ten dziwny tercet, który tworzyli razem z Folwarem, osiągał równowagę. Nie potrafił zrozumieć powodu jej decyzji. Theana nie była kobietą czynu, przynajmniej na ile on ją znał. Dystans, jaki wyczuł między nimi, wywołał w nim niedowierzanie.

Sennar wszedł właśnie w chwili, kiedy jego rozmyślania zaczynały przybierać żałosny obrót. Był bardzo lakoniczny.

— Przygotuj swoje rzeczy.

Lonerin nie od razu zrozumiał.

— Co... W jakim sensie?

— W takim, że wyruszamy teraz. Czekam na ciebie na zewnątrz, na bastionach. Pośpiesz się.

Lonerin przygotował wszystko w wielkim pośpiechu, nie będąc w stanie w pełni zdać sobie sprawy z tego, co naprawdę robi. Potem, zadyszany, rzucił się do wyjścia z naprędce zawiniętym tobołkiem. Postać Sennara odcinała się na bastionach, na krawędzi wodospadu, w sinym świetle idealnie okrągłego księżyca. Nie miał ze sobą żadnego bagażu.

— Sporo ci to zajęło — rzucił nieporuszony.

— Wybaczcie mi, ale nie spodziewałem się, że będziemy podróżować nocą...

Sennar popatrzył na niego zirytowany, po czym po prostu machnął dłonią i zza murów wyłonił się olbrzymi czarny kształt, który zasłonił księżyc. Dwa przejrzyste, potężne skrzydła rozłożyły się w ciemności.

— Do granicy polecimy z Oarfem. Nie mamy czasu i lepiej nie tracić go na niepotrzebne piesze wędrówki.

Smok wbił swoje rozżarzone oczy w Lonerina, przewiercając go podejrzliwym wzrokiem. Młodzieniec przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie, w Nieznanych Krainach, kiedy Oarf prawie zabił jego i Dubhe. Podczas podróży powrotnej do Laodamei nauczyli się jakoś nawzajem tolerować, ale za każdym razem smok patrzył na niego drapieżnie. Było jasne, że teraz też słucha wyłącznie swojego pana.

Sennar miał nieco trudności, aby wdrapać się na grzbiet, z powodu kalekiej nogi, przez którą zmuszony był używać kija. Lonerin podszedł, aby go podtrzymać, ale on zatrzymał go złym spojrzeniem.

— Nie potrzebuję twojej pomocy, nie jestem jeszcze taki stary — powiedział lodowato. — Wsiadaj za mną.

Lonerin posłuchał, ale kiedy tylko spróbował wdrapać się na grzbiet smoka, poczuł, jak mięśnie Oarfa napinają się pod jego dłońmi. Trudno mu było znaleźć punkt zaczepienia na tych śliskich łuskach, ale w końcu mu się udało i w mgnieniu oka znaleźli się w przestworzach.

Przez cały czas trwania podróży Lonerin miał wrażenie, że Sennar od czegoś ucieka. Wyruszyli bez uprzedzenia, a teraz lecieli, jak gdyby nieprzyjaciel deptał im po piętach. Oarf pochłaniał milę za milą jednostajnym lotem, ale Sennar nigdy nie wydawał się zadowolony. Był niespokojny, pożerany przez gorączkę działania, i to działania w pośpiechu.

Wieczorami, przed ogniem obozowiska, jego oczy ani na chwilę nie zatrzymywały się w jednym punkcie, a jedynym tematem, który podejmował, była magia.

Sennar od razu rozpoczął szkolenie.

— Zaklęcie, które trzeba będzie wykonać, jest szczególnie złożone; będziesz musiał uwolnić Astera z więzienia, w którym jest teraz zamknięty, a zrobisz to, przyciągając jego ducha do talizmanu, który spełni funkcję katalizatora. Będziesz musiał położyć na szali własną duszę, a to wymaga mocy, których w tej chwili nie posiadasz.

To stwierdzenie zdumiało Lonerina. Był przekonany, że szczyt swoich mocy, najwyższy poziom, który dla każdego czarodzieja jest wrodzony, podobnie jak kolor włosów czy sylwetka, osiągnął wiele lat temu. Myślał, że od tej chwili wszystko będzie polegało wyłącznie na nauce nowych zaklęć, ale że jego moce już zawsze pozostaną na tym samym poziomie.

— Ale jeżeli ich nie posiadam, to co mogę zrobić?

— Każdy czarodziej ma utajoną moc, której nie wykorzystuje. Trzeba tylko sprawić, by się ukazała.

— Wybaczcie, ale sądzę, że już rozwinąłem wszystkie moje zdolności, i również mój nauczyciel...

Sennar uciszył go gestem dłoni.

— To są bzdury. Ja straciłem sporą część moich sił, ale z całą pewnością wiem, że ty jeszcze nie przebadałeś wszystkich swoich możliwości. Istnieją dość potężne zaklęcia, które teraz uważasz za niedostępne, a które mimo to są w twoim zasięgu. To tylko kwestia wyszkolenia.

Rozpoczęli od podstaw, od najbardziej elementarnych ćwiczeń na koncentrację. Lonerin przykładał się pilnie; nawet podczas lotu Sennar wyjaśniał mu rzeczy, które mogły mu się przydać.

— Rytuał jest dość starodawny, będziesz więc musiał sformułować zaklęcia po elficku. Musisz nauczyć się ich na pamięć razem z gestami, które mają im towarzyszyć. Trzeba oddzielić własną duszę od ciała i unieść się w mistycznej ekstazie. To coś w rodzaju pozornej śmierci, trudnej i bolesnej, która może też stać się rzeczywistą...

Za każdym razem, kiedy zatrzymywali się na noc, Sennar dorzucał mu jakąś nową informację lub prosił go, aby wykonał to, czego nauczył się poprzedniego dnia. Niektóre wprawki wydawały się Lonerinowi aż za proste.

— Skoncentruj się na oddechu świata.

— To już umiem...

— Nie na poziomie, którego się od ciebie wymaga — odparował sucho Sennar.

Inne ćwiczenia uważał za po prostu dziwaczne.

— Chciałbym, abyś wyciągnął z tego liścia jego energię życiową, o tak. — Sennar złapał liść, położył go na środku własnej dłoni i przykrył drugą, po czym na chwilę zmarszczył brwi. Kiedy otworzył dłonie, z jednej strony znajdował się suchy liść, a z drugiej błyszczące zielone światło.

Lonerinowi przypominało to pewne zakazane czary, których się uczył, i to go zaniepokoiło.

Sennar zauważył to.

— Nie udawaj cnotliwego. Nawet najczystszym może zdarzyć się użycie tego typu środków. Tak czy inaczej, to nie jest Zakazana Magia.

Sennar zawsze był taki. Szorstki i gburowaty, dysponujący bardzo niewielką dozą cierpliwości.

— Przykro mi, że nie jestem taki bystry, jak byście sobie tego życzyli — powiedział pewnego wieczoru Lonerin.

— Właśnie. Niestety, los dał mi w ręce ucznia dość powolnego — odpowiedział Sennar z widocznym zamiarem upokorzenia go.

Jednak Lonerin nie przejął się tym. Podziw, jaki żywił dla tego człowieka, był niezmierzony. Zawsze był jego wzorem, bohaterem. Był gotowy nawet pozwalać mu się źle traktować, bo zdawał sobie sprawę z otchłani cierpienia, z jakiej wychodził.

Poza tym teraz już wkroczyli na terytorium, którego Sennar nie widział przez czterdzieści lat. Lonerin zastanawiał się, co starzec czuje na ten widok. Tu wypisana była jego historia, a przede wszystkim tu dopełniło się przeznaczenie Nihal. Te miejsca mówiły. Był tu wielki step, który Nihal, Sennar i Soana przemierzyli, uciekając po ataku na Salazar. Nihal uratowała się wtedy przez czysty łut szczęścia. A poza tym była tu Puszcza, ledwo widoczna na horyzoncie, gdzie niegdyś przechowywano ostatni kamień, który należało włożyć do talizmanu władzy, kamień z Krainy Wiatru.

Lonerin kontemplował twarz Sennara i spodziewał się zobaczyć na niej jakąś emocję, wspomnienia czy choćby żal. Jednak jego pokreślone zmarszczkami oblicze wciąż stanowiło nieprzeniknioną maskę.

Pozostawili Oarfa pod dozorem w jednym z punktów granicznych i kontynuowali podróż konno, przykryci długimi płaszczami. Prawie cały step na północ od Krainy Wiatru kontrolowała już Rada Wód, ale większość terytorium znajdowała się jeszcze w rękach Dohora i jego sprzymierzeńców.

— Stary kupiec i jego młody uczeń, któż miałby zwrócić uwagę na taką parę! — powiedział Sennar, tłumacząc mu, jak mają się od tej chwili zachowywać.

Lonerin uchwycił lekki błysk w nadzwyczaj jasnych oczach swojego towarzysza podróży i sądził, że domyśla się jego powodu. Sennar użył już podobnego przebrania wiele lat wcześniej. Było to wtedy, kiedy razem z Nihal zapuścili się w Krainę Dni i zboczyli z drogi, aby udać się do Seferdi.

Być może dla niego był to początek jedynego możliwego wyzwolenia po latach spędzonych na milczącym rozpamiętywaniu koszmarów przeszłości. Lonerin miał nadzieję, że z uwagi na bliskość tych miejsc czarodziej stopniowo stanie się bardziej rozmowny, ale była to jedyna chwila, kiedy Sennar dał się ponieść. Poza tym ani jednego komentarza, żadnego westchnienia.

Kiedy na horyzoncie pojawił się Salazar, stanęli o kilka mil od miasta. To stary czarodziej zatrzymał się jako pierwszy. Z miną stratega przez długie minuty obserwował w milczeniu mury. Potem nonszalancko popędził konia.

— Jedźmy. Musimy zacząć od domu Tarika.

Salazar był chaotyczny i bardzo ubogi. Wszystko się zmieniło: nie było to już miejsce, w którym rozpoczęła się historia Sennara.

Zatrzymali się w gospodzie tylko na tyle, aby zdążyć coś zjeść i pozwolić odpocząć koniom.

— Ido powiedział mi, że Tarik mieszkał w domu swojej matki.

Lonerina zdumiał pewny głos, z jakim stary czarodziej wypowiedział to imię.

Czy naprawdę już pogodził się ze śmiercią syna?

— Jeżeli tak, to musimy iść do baszty. Pójdziemy tam po południu, zgadzasz się? Przy odrobinie szczęścia powinniśmy znaleźć wolną drogę.

Lonerin nie mógł się powstrzymać, aby nie spojrzeć na niego przeciągle, na co stary czarodziej odpowiedział pytającym wzrokiem.

— No co?

Chłopak opuścił oczy.

— Nic, nic. Zgadzam się.

Sennar nie zadawał więcej pytań i młodzieniec skoncentrował się na własnym kuflu z piwem, przesuwając palcem po krawędzi.

Chciałby wypełnić dystans, jaki między nimi istniał, ale wyglądało na to, że Sennar nie ma zamiaru mu w tym pomóc. Szybko jadł swoją zupę, zanurzając i wyciągając łyżkę prawie z gniewem.

Powoli weszli do baszty. Schody prowadzące z jednego piętra na drugie były poprzerywane i Sennarowi, wspomagającemu się kijem, trudno było tędy przejść. Kiedy tylko przekroczyli bramę wejściową, jego wzrok stracił gdzieś swoją pewność siebie. Oczy zasnuły się mgłą, a spojrzenie zaczęło błąkać się po głazach poczerniałych od dymu dawnego pożaru. Lonerin poczuł, że coś ściska go w gardle.

— Podaj mi ramię, ta przeklęta noga we wszystkim mi przeszkadza — powiedział do niego Sennar z irytacją, a on chętnie mu pomógł. Uchwyt dłoni starca na jego ramieniu początkowo wydawał mu się żelazny jak zawsze. Tak naprawdę jednak Sennar uczepił się go prawie rozpaczliwie, a Lonerin wyczul to po lekkim drżeniu jego kościstych palców.

— Tarik mieszkał nad bramą, musimy pójść tędy — rzekł czarodziej, obierając boczny korytarz. — Famminowie tamtego dnia przybyli szybko, bo znali ten skrót. To droga, której sam używałem, kiedy przychodziłem do Nihal.

Potem przyśpieszył kroku, porzucając nagle ramię Lonerina. Nawet jego laska nie dotykała już teraz ziemi, a dłoń szukała oparcia w murze. Lonerin szybko poszedł za nim.

— Livon, przybrany ojciec Nihal, wybrał lokalizację zaraz nad bramą z wygody. W domu mieścił się jego sklep z bronią, więc bliskość wejścia do wieży była dla kupca bardzo korzystna. A jednak ta decyzja okazała się śmiertelna w skutkach.

Sennar szedł gorączkowo, zręcznie przechodząc przez zagradzające drogę głazy i rozpadliny w posadzce. Wyglądał, jak gdyby odzyskał całą siłę i zwinność młodości, i nawet noga, którą bezwładnie za sobą powłóczył, nie wydawała się już ciężarem. Lonerin widział jego plecy oświetlane w regularnych odstępach przez przebijające przez okna i szpary w murach światło. Jednocześnie jego głos był coraz donośniejszy, a słowa coraz szybsze.

— A tutaj, tutaj Nihal przychodziła bawić się ze swoimi przyjaciółmi, wśród glinianych dzbanów oferowanych przez kupców i kramów pełnych owoców. — Odwrócił się do młodzieńca z rozpalonymi oczami. — Tutaj mieszkało mnóstwo ludzi, nie było tak jak teraz!

Wydawało się, że nagle wraca do przeszłości: teraz widział Salazar swojej młodości, Salazar Nihal i złotego wieku, owego okresu, kiedy Aster nie podbił jeszcze Krainy Wiatru.

— Zwolnijcie trochę, proszę was — próbował go powstrzymać Lonerin, ale Sennar nie słuchał, pogrążony we własnych wspomnieniach. Jeszcze jeden zakręt i Lonerin stracił go z oczu.

A niech to.

Przyśpieszył kroku, podążając za dźwiękiem jego głosu. Potem — cisza. Nagła i głęboka.

— Gdzie jesteście?

Minął róg korytarza i zobaczył go. Nieruchomy. Otoczony ramą otwartych drzwi, za którymi panował melancholijny półcień. Lonerin zwolnił, świadomy tego, co się działo. Po raz pierwszy widział dom Nihal, czy raczej dom Tarika. Ido opisał go Radzie Wód z bogactwem szczegółów, a jednak nie był w stanie w pełni przekazać mrożącego krew w żyłach wyglądu tego miejsca, gdzie czas zatrzymał się w momencie, kiedy to wszystko się stało. Przez drzwi można było dostrzec dość obszerny pokój, którego zawartość została całkowicie powywracana do góry nogami. Na ziemi połamane meble, odłamki szkła, wszędzie krew. Na drewnianej podłodze widniały wielkie plamy, a niewyraźne ślady prowadziły do drzwi. Lonerin nie wiedział, co powiedzieć, jakich słów użyć, ale Sennar go uprzedził. Pochylił głowę, potrząsnął nią lekko, po czym utkwił w jego twarzy zdecydowany wzrok.

— Podzielmy się. Ty przeszukaj kuchnię, a ja pójdę do sypialni. Wiesz, jak wygląda talizman?

Lonerin nie był w stanie odpowiedzieć. Spojrzał na Sennara zasmucony i zrobił to z taką intensywnością, że czarodziej się zirytował.

— Nie stój jak osłupiały i nie gap się na mnie! Mamy mało czasu. No więc co, wiesz?

— Tak, czytałem o nim — odpowiedział cicho Lonerin.

— No to idź go szukać.

Sennar szybko wszedł do środka i depcząc po odłamkach, wsunął się do sypialni.

Lonerin podążył za nim chwilę później, niepewnym krokiem. Dziwnie się czuł, wchodząc tam. W tym miejscu pachniało Gildią. Gdziekolwiek się pojawiła, Sekta Zabójców zawsze pozostawiała za sobą aurę śmierci i rozpaczy. Młodzieniec okrążył największą plamę krwi, ale szybko zdał sobie sprawę, że nie sposób się tam poruszać, nie depcząc rozsianych po podłodze zaschniętych kałuż. Przygaszony i zakurzony kolor krwi przywiódł mu na myśl niezatarte wspomnienie ciała jego matki leżącego pośród innych zmasakrowanych przez Gildię trupów. Gniew owładnął nim niespodziewanie, jak zawsze. Choćby nie wiem jak pędził, nienawiść zawsze była szybsza niż każda ucieczka, jak nieprzyjaciel, którego nie można się pozbyć.

Zamknął oczy, starając się odzyskać przytomność umysłu. Z drugiego pokoju dobiegały go odgłosy otwieranych drzwiczek, przesuwanych skrzyń i przestawianych przedmiotów. Ponownie rozejrzał się wokół, starając się przywołać obraz talizmanu, którego miał szukać: był to złoty medalion z wielkim okiem w środku i otaczającymi go ośmioma zagłębieniami, goszczącymi osiem kamieni w różnych kolorach. Na miejscu tęczówki znajdował się mieniący się wszystkimi barwami kamień — ten, który Nihal rozbiła w Nieznanych Krainach, kiedy postanowiła poświęcić życie dla swojego męża i syna.

Lonerin zaczął od przejrzenia warstwy połamanych kawałków drewna i potłuczonego szkła. Potem zaczął szperać wśród niewielu stojących jeszcze mebli, a nawet w palenisku, na wypadek, gdyby kryły się tam sekretne nisze. Czuł się kimś w rodzaju złodzieja, kiedy wsuwał dłonie w głąb tych ścian.

Ciekawe, czy Dubhe kiedykolwiek się tak czuła, kiedy kradła w czyimś domu? — zaczął się zastanawiać i obraz dziewczyny zawładnął jego umysłem wbrew jego woli. Ta rana wciąż się nie zabliźniała. A może była to już tylko duma, upokorzenie, że został tak okrutnie odepchnięty. W jego myślach wszystko się mieszało: miłość i przywiązanie, przyjaźń i nienawiść. Nawet twarze kobiet jego życia nakładały się na siebie: Dubhe i Theana; a wśród nich kilka niewyraźnych obrazów jego matki.

Gdzie mogą teraz być?

Lonerin zaczął badać ściany, opukując każdą cegłę. Wszystkie jednak wydawały się solidnie umocowane. Podniósł oderwane drewniane deski podłogi, aby pod nie zajrzeć: nic.

W którymś momencie hałas z pokoju obok stał się ogłuszający i dał się słyszeć krzyk. Natychmiast tam pobiegł, ale kiedy tylko zajrzał, zatrzymał się w progu. Zobaczył Sennara na ziemi, pośród stosów ubrań. Pewnie opróżnił całą skrzynię, a potem przewrócił ją na bok ze złości. Teraz klęczał z pięściami zaciśniętymi na poplamionej krwią pościeli, a jego twarz wykrzywiał straszliwy grymas.

— Nie ma, do diabła, nie ma! — krzyczał, patrząc z rozpaczą na Lonerina, z policzkami porysowanymi łzami. Spróbował wstać, ale noga ugięła się pod nim i znowu padł na kolana. — Do diabła! — huknął.

Jego głos przypominał ryk, ale szybko przeszedł w coś w rodzaju głuchego skowytu. Sennar zanurzył głowę w pościeli.

Lonerin podszedł blisko, prawie na palcach. Pochylił się i delikatnie położył mu dłoń na ramieniu. Tamten odwrócił się gwałtownie i go objął. Młodzieniec był oszołomiony tym nagłym i nieoczekiwanym gestem.

— Tu było jego życie, rozumiesz? Umarł na tym łóżku, a mnie przy tym nie było! Tego dnia był przy nim Ido, a nie jego ojciec. Nawet nie miałem okazji, żeby mu powiedzieć, ile mnie kosztowało, aby pozwolić mu odejść w taki sposób... Nigdy mu nie powiedziałem, jak bardzo za nim tęskniłem! Nie mogłem poprosić go o przebaczenie ani przeprosić za to, że dałem umrzeć naszej Nihal, nic nie zrobiwszy!

Lonerin poczuł, jak szczypią go oczy, i niespodziewanie zobaczył obraz swojej matki, w rozpaczy biegnącej do świątyni Thenaara, aby ofiarować własne życie w zamian za jego. Zrozumiał, jaki ból musiał ją przeszywać, jakie nieskończone cierpienie musiało popchnąć ją do tego kroku. Nie był w stanie nic powiedzieć, nie istniały słowa odpowiednie do takiej sytuacji, nie mogło być żadnego pocieszenia wobec czegoś tak pozbawionego sensu jak śmierć dziecka.

Pozostał w bezruchu, ściskając mocno ramiona starego czarodzieja.

Lonerin wyprowadził go z wieży. Po tamtej jednej chwili załamania Sennar znów był taki jak zawsze. Ze złością osuszył łzy z twarzy, starając się zachować godność, ale jego ciało było jeszcze umęczone, doświadczone wysiłkiem ekshumowania od lat pogrzebanych win.

— Znalazłeś coś? — spytał go, opierając się o ścianę w bocznym zaułku.

Lonerin potrząsnął głową ze smutkiem.

— Nie było go tam — powiedział Sennar, patrząc w górę. — Albo może był i go zabrali. Dom był pełen sprzętów i codziennych ubrań, ale nie było tam nic, co mogłoby zostać sprzedane dla zysku.

— Sądzicie, że zabrano stamtąd cenniejsze przedmioty?

Sennar przytaknął.

— Tarik wziął ze sobą broń swojej matki.

Lonerin przypomniał sobie miecz Nihal z czarnego kryształu, opisany we wszystkich książkach jako przedmiot o nieocenionej wartości. Być może Sennar miał rację, sama tak wyrzeźbiona rękojeść musiała być warta majątek.

Stary czarodziej oderwał plecy od ściany.

— Musimy znaleźć tego, kto zajmował się morderstwem, tego, kto prowadził dochodzenie i kto ostatecznie zajął się ciałami.

Ruszył drogą prowadzącą ku centrum miasta, ledwo dostrzegalnie kulejąc.

Lonerin długo za nim patrzył, po czym zebrał się na odwagę.

— Ja sądzę, że on wiedział.

Sennar odwrócił się.

— Tarik wiedział, jak bardzo go kochaliście, wiedział wszystko. I on też was głęboko kochał.

Błysk rozczulenia przemknął przez oczy czarodzieja. Nic nie powiedział; ograniczył się do krótkiego spojrzenia na Lonerina, po czym podjął wędrówkę.

— Ten gnom przybiegł zaaferowany i od razu zaprowadził mnie do tego człowieka. Zrobiłem, co w mojej mocy, aby go ocalić, ale było już za późno.

Kapłan, który leczył Tarika, był w raczej kiepskiej formie: jego tunika była w wielu miejscach pocerowana, a spojrzenie przypominało wzrok zranionego zwierzęcia. Nie mógł być bardzo stary, przynajmniej sądząc po głosie i sposobie, w jaki mówił, ale źle wyglądał jak na swój wiek. Lonerin i Sennar siedzieli przed nim w gospodzie w Salazarze, otoczeni gęstą zasłoną z dymu wydobywającego się ze zbyt wielu fajek oraz zapachem piwa.

— Kobieta już nie żyła — dodał kapłan — a rany mężczyzny były zbyt poważne, aby je można było uleczyć. Następnego ranka, kiedy wróciłem, już nie żył. Obiecałem gnomowi, że zajmę się ciałami, i tak też uczyniłem.

Lonerin zauważył, że przez dłonie Sennara cały czas przebiegało ledwo dostrzegalne drżenie.

— Pochowałeś ich? — spytał czarodziej bezbarwnym głosem.

Kapłan przytaknął z wahaniem.

— Zrobiłem to następnego dnia. Trzymali się bardzo na uboczu i naprawdę niewiele osób ich znało. Próbowałem się czegoś dowiedzieć, ale ponieważ nie znalazłem nikogo, kto chciałby zorganizować pogrzeb, sam się tym zająłem. Podczas ceremonii było obecnych jakieś dziesięć osób.

— Gdzie? — spytał Sennar. Kapłan spojrzał na niego, nie rozumiejąc. — Gdzie ich pochowałeś? — uściślił czarodziej.

— Na cmentarzu poza murami. Sam wyryłem płyty nagrobne. Pochowałem ich jedno obok drugiego. Znaliście ich?

— Nie — odpowiedział pośpiesznie Lonerin. Następnie ponaglił go: — Czy przeprowadzono dochodzenie? A co się stało z ich rzeczami?

Wzrok kapłana błąkał się od jednego czarodzieja do drugiego. Bał się, to było widać, i ważył słowa. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zastanawiał się, skąd to przesłuchanie i kim jest ta dwójka.

— Nie było nic szczególnego do wyjaśniania. Włamanie zakończone tragedią, przynajmniej tak orzekł wysłannik starca. Jeżeli zaś chodzi o rzeczy, to nie było nikogo, kto mógłby je wziąć. W końcu przyjaciół mieli bardzo niewielu, a krewnych, tu w Salazarze, żadnych. Ona nie pochodziła z Krainy Wiatru i nikt nie potrafił nam powiedzieć, skąd wywodzili się jej rodzice. A z kolei jego rodzice... — uczynił niejasny gest dłonią.

Palce Sennara zacisnęły się, a kostki stały się białe.

— A zatem? — ciągnął Lonerin.

— A zatem nic. Sprzedaliśmy wszystko, co mogło zostać sprzedane. Ale bielizna, meble i reszta sprzętów jeszcze tam są. Kto mógłby chcieć ubrania osób tak brutalnie zamordowanych?

— Kto zajął się sprzedażą? — spytał Sennar.

— Molio, kupiec mieszkający na pierwszym piętrze wieży. To on wszystko wziął, myślę, że nawet coś sprzedał. Nie znam go dobrze, ale jego sklep jest raczej słynny: naprawdę można tam znaleźć wszystko.

Lonerin oparł się o krzesło. Zaczynało się naprawdę źle. Rzeczy Tarika mogły być wszędzie.

— Dziękuję ci, bardzo nam pomogłeś — powiedział z westchnieniem i wydawało się, że kapłan się rozluźnił.

— Powiedzcie mi prawdę, czy oni coś przeskrobali? Wiecie, ten gnom odszedł w pośpiechu, nie mówiąc nawet, kim jest... A poza tym sposób, w jaki zostali zabici... Pomijając oficjalną wersję, zawsze uważałem, że kryje się za tym coś podejrzanego.

Sennar rzucił mu karcące spojrzenie i kapłan skulił się na ławce.

— Chciałem tylko wiedzieć...

— Nie, nie. Jesteśmy kolekcjonerami — wyjaśnił pośpiesznie Lonerin. — Wiedzieliśmy, że ten człowiek posiada kilka ciekawych przedmiotów, głównie broń, którą z przyjemnością byśmy kupili. Kiedy do niego przybyliśmy, okazało się, że nie żyje.

— Rozumiem — skomentował niepewnie kapłan.

Lonerin i Sennar zapłacili za jego piwo, po czym w milczeniu wyszli z gospody.

Wynajęli na noc pokój w szynku na peryferiach. Obaj byli wykończeni, a Sennar z pewnością nie był w stanie iść od razu do kupca.

I tak czuł, że musi zrobić coś jeszcze.

— Gdzie znajduje się cmentarz? — spytał szynkarki. Pamiętał starą nekropolię, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa została już wchłonięta przez miasto.

— Na zachód, jakieś pół mili za zabudowaniami. Nie możecie się pomylić, jest otoczony wysokim czarnym murem.

Sennar odwrócił się do Lonerina.

— Tam muszę pójść sam.

Młody czarodziej spojrzał na niego z troską.

— Jesteście zmęczeni, a stąd będą to co najmniej dwie mile...

Sennar uciszył go gestem.

— Dam radę. Nie doceniasz mnie.

Zanurzył się w chaos miasta z bolącą nogą, ale przede wszystkim z sercem przygniecionym tym, co zobaczył. Wciąż dręczył go obraz domu Tarika zbrukanego przez niegodziwych morderców. Prawie widział swojego syna leżącego w tym łóżku, oddychającego z trudem, kiedy Ido trzymał go za rękę. Ido, a nie on.

Wiedział, że nie ma co tracić czasu na żale. Wiedział, że musi całkowicie skoncentrować się na misji, bo Nihal kochała Świat Wynurzony, a jego syn spędził w nim swoje krótkie życie. Wyłącznie dla tych powodów warto było go ocalić. Ale jak mógł zapomnieć?

Domy stopniowo zaczęły rzednąć, a czarny mur, o którym mu powiedziano, wkrótce pojawił się przed jego oczami, niezmierzony i majestatyczny, ostateczny jak śmierć. Sennar przeszedł przez próg z urywanym oddechem. Był poruszony, chociaż nie chciał się do tego przyznać. Słońce zaraz miało schować się za wysokie ogrodzenie i rzucało do wnętrza długie, ciemne cienie.

Czarodziej powoli poruszał się po alejkach, wśród puszczy nagrobków. Czuł się jak w jakimś melancholijnym ogrodzie, gdzie każdemu życiu odpowiadał anonimowy kamień.

Nieuważnie czytał imiona. Były tu całe rodziny. Zapytał kopiącego grób mężczyznę, gdzie może znaleźć mogiłę Tarika. Ten popatrzył na niego tak, jak patrzy się na byle starca, i niechętnie wskazał mu miejsce, gdzie miał się skierować. Nikt w Świecie Wynurzonym nie wiedział już, kim jest; z pewnością pamiętali o nim i o Nihal, czego dowodem były liczne posągi wznoszące się na skrzyżowaniach i placach, ale nikt nie był w stanie rozpoznać w tym starszym mężczyźnie bohatera, który uratował cały świat.

Zbliżał się na miejsce coraz wolniejszym krokiem, aż wreszcie się zatrzymał. Dwie płyty, żadnego kwiatka. Ślad niedawno poruszonej ziemi. Zresztą nie minęły jeszcze nawet trzy miesiące. Ich życie upłynęło w tym miejscu ulotnie i w milczeniu, i teraz nikt ich nie odwiedzał.

Wykończony Sennar padł na kolana. Talya i Tarik. Ciekawe, jaka była Talya. Nie potrafił wyobrazić sobie, jaki typ kobiet mógł się podobać jego synowi. Pamiętał go jeszcze jako młokosa, a jednak już wtedy był gotowy, aby podjąć decyzję o kapitalnym znaczeniu dla swojego życia. Ciekawe, jakim mężczyzną został, czy był do niego podobny, czy też raczej przypominał twarz matki. Ciekawe, czym się zajmował, czy był szczęśliwy, czy kiedy umierał, żałował czegoś, albo czy przynajmniej w części zrealizował swoje pragnienia.

— Ja nie — wymamrotał. — Zbyt krótko cieszyłem się tym, co miałem, a po śmierci twojej matki straciłem wszystko. Nawet ciebie.

Tu, pod ziemią, leży nieznajomy, osoba, której nie znam. Gdybym teraz zobaczył, jak przechodzi, nawet bym go nie rozpoznał — pomyślał. Ta świadomość odebrała mu oddech.

— Przykro mi, że mnie nie było, mój synu — powiedział drżącym głosem, wpatrując się w poruszoną ziemię. — To ty miałeś rację, teraz jasno to rozumiem. Być może jest już za późno, ale chcę to naprawić. Te ostatnie lata, które mi pozostały, pragnę spożytkować na zrealizowanie twoich marzeń. Widzisz? Wróciłem do walki i jeszcze w coś wierzę. To tego ode mnie chciałeś.

Poczuł, jak łzy cisną mu się do oczu, ale odpędził je. Był już zmęczony nawet płaczem.

— Twój syn jest bezpieczny razem z Idem i osobą, która niezwykle pomogła mi w przeszłości. Przysięgam ci, że nie pozwolę, aby stało mu się coś złego. To jedyne, co mi pozostało, i będę tego chronił.

Oparł dłoń na zimnej ziemi w ostatnim pożegnaniu. Tarik odszedł, na zawsze. Był krótki okres, kiedy mógł przyciągnąć go do siebie z powrotem, ale wolał pozwolić mu odejść. Być może teraz tak samo postępował z Sanem. Westchnął. Przeżył już wystarczająco dużo, aby wiedzieć, że nie ma wyborów słusznych lub błędnych. Życie w końcu i tak zawsze prowadzi nas tam, dokąd chce.

Teraz nadszedł czas, aby znowu walczyć: był to winien pamięci syna i pamięci Nihal.

Z trudem wstał, odwrócił się i ruszył do wyjścia.

7. Dwójka zabójców

Karva była wioską, jakich w Krainie Słońca wiele, a przynajmniej do takich należała w przeszłości. Zwykłe domy z wielkich kamieni, zwyczajne, przecinające się pod kątem prostym ulice i spokojny chaos, będący znakiem rozpoznawczym rodzinnej ziemi Dubhe. O niecałą milę od murów wyrosło jednak olbrzymie wojskowe obozowisko i to zmieniło wszystko. Miasto wypełnione było żołnierzami, którzy napłynęli tam ze wszystkich ziem znajdujących się w rękach Dohora. Wyglądało na to, że mieszkańcy z trudem znoszą ich prostackie krzyki oraz zuchwały i wulgarny sposób, w jaki zwracali się do kelnerek w oberżach i kupców na ulicach. Z kolei na obrzeżach obozu tłoczyli się uchodźcy podążający za armią w poszukiwaniu ciepłego posiłku lub jakiejkolwiek pracy. Widowisko to przypomniało Dubhe Makrat; było tak, jak gdyby wojna powoli przemieniała oblicze Krainy Słońca, przekształcając każde miasto w punkt straży przedniej.

Przyglądała się Learchosowi: wydawał się w jakiś sposób zaniepokojony. Powiedziała sobie, że nie powinno jej to obchodzić. Dotarły do końca swojej podróży z księciem i dobrze się składało. Przebywanie blisko tego młodzieńca nie działało na nią korzystnie, chociaż nie była w stanie zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.

Dotarli do obozu. Strażnicy przy wejściu pochylili się w ukłonie, ale Learchos przeszedł między nimi, nie obdarzając ich nawet spojrzeniem, a następnie zwrócił się do jednego z przechodzących żołnierzy.

— Szukam Forry.

Na dźwięk tego imienia Dubhe poczuła, jak dreszcz przebiega jej po plecach z góry na dół. Forra był najwierniejszym namiestnikiem Dohora, mężczyzną, który dokonał rzezi buntowników w Krainie Wiatru razem z Learchosem, wiele lat temu, kiedy sama była tego świadkiem. To on zlecił jej kradzież, podczas której nałożono na nią klątwę. Przez moment ogarnęła ją panika, po chwili jednak wzięła głęboki oddech. Podczas tych kilku razy, kiedy z nim rozmawiała, miała zakrytą twarz; nie było możliwości, aby ją rozpoznał.

— W głównym namiocie, panie, w głębi tej alejki.

Learchos ruszył tam szybkim krokiem. Kiedy dotarli do brzegu wielkiego namiotu, Dubhe zatrzymała się i przytrzymała Theanę za nadgarstek. Książę musiał wyczuć ich wahanie, bo się odwrócił.

— Wejdźcie ze mną. Mam zamiar mu was powierzyć.

Tego tylko brakowało. Dubhe ograniczyła się do kiwnięcia głową.

Namiot był wyposażony z przesadnym luksusem. Wszędzie leżały poduszki, a znajdujące się w rogu łóżko polowe pod względem wspaniałości w niczym nie ustępowało łożu królewskiemu. Z boku, na masywnym składanym stole niemal całkowicie przykrytym różnymi gatunkami owoców, stał srebrny dzbanek. Forra siedział w głębi na kunsztownie rzeźbionym krześle z wysokim oparciem. Miał nagi tors i pokazywał potężną muskulaturę, pełną niesamowitego wigoru, jeśli wziąć pod uwagę, że pięćdziesiątkę przekroczył już jakiś czas temu. Stojąca za nim smukła kobieta o fascynującej urodzie obmywała jego ramiona gąbką, masując mu jednocześnie kark.

Dubhe nie mogła powstrzymać drżenia. Widok jego okrutnej twarzy, teraz wyrażającej coś w rodzaju cichej ekstazy, napełnił jej ciało niepohamowaną wściekłością. To on wciągnął ją w pułapkę, to on zrealizował plan Dohora, skazując ją na zawsze. Symbol na jej ramieniu zawibrował, a Bestia podniosła głośny lament, który przetoczył się przez jej mózg. Zamknęła oczy, aby się uspokoić, ale wiedziała, że żądza krwi, którą teraz poczuła, nie była wyłącznie dziełem klątwy.

Learchos uklęknął. Theana błyskawicznie poszła w jego ślady, a za nią Dubhe.

— Wuju...

— Ach, jesteś! — wykrzyknął Forra, otwierając oczy i brutalnie odsuwając usługującą mu kobietę. — Mój ulubiony siostrzeniec. — Jego śmiech brzmiał jak prawdziwy grzmot. — Wstawaj, wstawaj: dopóki nikt nie dowiedzie czegoś innego, to ty jesteś księciem.

Learchos wypełnił polecenie z opuszczoną głową. Forra żywo poklepał go po plecach, po czym obdarzył dwuznacznym spojrzeniem dziewczęta.

— A to kto?

Podszedł do nich, nie czekając na odpowiedź. Złapał obie za ramiona, zmuszając, aby powstały, i przyjrzał im się z uwagą, lekko dotykając ich ciał wielkimi dłońmi pokrytymi odciskami.

— Całkiem niezły łup wojenny, co? Zwłaszcza ta tutaj — powiedział, wskazując na Dubhe i kwitując to nowym wybuchem prostackiego śmiechu. — Nie uważałem cię za typa, który by się zajmował takimi rzeczami... To oczywiście nic złego, wręcz przeciwnie. Cieszę się, że wreszcie zaczynasz korzystać z rozkoszy życia.

Learchos pozostał niewzruszony.

— Znalazłem je na targu niewolników w Selvie i kupiłem. To siostry, młodsza z nich zna się również nieco na sztuce kapłańskiej.

Dubhe podziękowała w myślach Theanie, że zadbała o zakup koszul z długimi rękawami, przykrywającymi symbol, jaki miała na ramieniu. Istniało ryzyko, że Forra mógłby go rozpoznać.

— To mnie nie obchodzi, to tobie mają się podobać — odparł, rozsiadając się ponownie i dając znak kobiecie, aby podjęła masaż. — Pozwolę sobie jednak zauważyć, że mój gust jest lepszy niż twój... — dodał, zerkając na służącą za swoimi plecami.

— Chciałbym dać im pracę.

Forra spojrzał na niego pytająco.

— Zostaw je tutaj, oddziały na pewno je docenią.

— Nie. Chcę, żeby zaprowadzono je do Makratu, do mojego ojca.

Jego wuj siedział przez kilka chwil bez ruchu. Potem uśmiechnął się ironicznie.

— To niesamowite, jak pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Minęły lata, odkąd zacząłem cię szkolić, a ty wciąż pozostajesz tym samym naiwniakiem.

Learchos pozostał nieruchomo na swoim miejscu, z pokorą przyjmując obelgę.

— Kupiłem je, prawnie należą do mnie. Mogę z nimi zrobić, co zechcę.

Forra machnął niedbale ręką.

— Rób jak uważasz, każdy ma swoje rozrywki. — Po krótkiej przerwie dorzucił: — Wiesz, że twojemu ojcu to się nie spodoba, prawda?

Learchos patrzył w ziemię, zaciskając pięści.

— Wiele już mu piwa nawarzyłeś, a to może nawet nie jest najgorsze. Tak czy inaczej porozmawiamy o tym później w cztery oczy. — Forra spojrzał spod oka na dziewczyny. — Dla dwóch pomywaczek z pewnością znajdzie się miejsce na dworze, chociaż ja dla takiej pary dziewczynek miałbym lepsze zastosowanie.

— Są pod moją opieką — powtórzył Learchos.

— Zgoda, zgoda — odpowiedział jego wuj ze znudzoną miną. — Teraz jednak chcę porozmawiać z tobą na osobności.

Stojąca za nim kobieta odłożyła delikatnie gąbkę i podeszła do dziewcząt.

— Chodźcie za mną — powiedziała tylko.

Forra ubrał się powoli.

— Pomóż mi — nakazał bezczelnie i Learchos usłuchał. Kawałek po kawałku wkładał mu zbroję, delikatnie splatając wiązania. Przez wiele lat każdego dnia spełniał ten obowiązek na każdym polu bitwy, które razem przemierzyli.

Mężczyzna patrzy na niego nieruchomo, z drżeniem. To starzec, a jego oczy wypełnione są strachem. Gdyby mógł, błagałby o litość, ale przerażenie odjęło mu mowę. Learchos czuje, jak rękojeść miecza ślizga się w jego dłoni, pokrytej lodowatym potem.

Forra stoi za nim i przygląda się. „No, dalej” — mówi.

Już drugi raz wydaje mu ten rozkaz, a jego glos jest coraz bardziej poirytowany. Jest jego nauczycielem już od dwóch miesięcy, a Learchos ma dopiero trzynaście lat. Do tej pory był przekonany, że nie ma nikogo bardziej nieustępliwego i straszliwego od jego ojca. Lata spędził, starając się spełnić jego oczekiwania, do ostatnich sił ćwicząc się we władaniu mieczem, próbując wzmocnić swoje wątłe ciało, aby wymodelować je zgodnie z potrzebami sztuki wojennej. Ale on nigdy nie uśmiechnął się do niego, nigdy nie okazał najmniejszej choćby aprobaty.

— Jesteś słaby — powtarzał mu zawsze ostrym głosem. Słowa lodowate niczym topór.

Jego matka nie istnieje, widuje ją tylko wtedy, kiedy uczestniczy w najważniejszych oficjalnych ceremoniach. Resztę czasu spędza jak pustelnica w swoim pokoju, gdzie z własnej woli zamknęła się wiele lat wcześniej. Nigdy nie udało mu się z nią porozmawiać ani jej dotknąć. To kobieta nieprzystępna, prawie obca. W tamtych czasach Forra, jego wuj, jest odległym mitem, olbrzymim i niezwykle silnym mężczyzną, do którego nigdy się nie zbliżył.

Potem, pewnego dnia, ojcowska decyzja.

— Pójdziesz walczyć na froncie w Krainie Wiatru razem z twoim wujem. Czas, abyś przyswoił sobie metody walki i naprawdę przyuczył się do wojny.

Na te słowa Volco, jego ordynans, zaprotestował:

Mój panie, to jeszcze dziecko...

Kiedy ja wstąpiłem do Akademii, byłem od niego o rok młodszy.

Ale wojna...

— To ja jestem królem i ja decyduję, co jest najlepsze dla mojego syna!

I tak Forra został jego nauczycielem, a Learchos zaczął podążać za nim na wszystkie pola bitwy. Zawsze ze zbyt ciężką zbroją, zawsze wymachując mieczem bez poczucia, że naprawdę do niego należy.

Od tamtej pory tylko krew, odcięte kończyny, odór porozrywanych walkami pól. I on zawsze w środku, zawsze za tym wujem, gotowym w każdej chwili podjudzać go do zemsty.

Nie boją się, że może zostać ranny, że może zginąć. Wysyłają go w tłum, jak zwykłego piechura. Do tej pory ratowali go niektórzy jego towarzysze broni. Podczas walki zostają u jego boku, zabijają za niego. Dwa miesiące i wciąż może powiedzieć, że nikogo nie zabił.

Learchos wie, że w ten sposób nie zadowoli swojego ojca. Wie, że pragnie on, aby jego syn był bezlitosny jak zabójca. Chłopiec ma trzynaście lat, ale jest świadomy, że królestwa opierają się na fundamentach z trupów oraz żyłach, w których płynie krew tysięcy ludzi. Ale nie daje rady. Nie chce.

Forra karze go za każde uchybienie. Pięćdziesiąt uderzeń szpicrutą, z których każde otwiera na jego plecach drogę strużkom krwi.

— Masz być zawsze pierwszy w bitwie, rozumiesz?

To niekończąca się śpiewka, która przenika jego umysł z tą samą gwałtownością, z jaką pejcz przecina mu ciało. I wreszcie tamten dzień.

— Dzisiaj będziemy zabijać buntowników. Chcę, żebyś przy tym był.

Learchos pochylił głowę. Nie pierwszy raz jest obecny podczas egzekucji. W ciągu tych pięciu miesięcy było ich już wiele, ale jeszcze się nie przyzwyczaił. Zawsze, kiedy miecz opada, zamyka oczy, i w tym momencie ryk tłumu zadaje mu ostatnią, bolesną mękę. Nie ma jednak wyboru. Bez słowa idzie za Forrą w ustalone miejsce.

Miecz nieubłaganie opada na piątkę nieszczęśników. Pozostaje ostatni, starzec.

— Tego sam zabijesz.

Słowa jego wuja przerażająco rozbrzmiewają w powietrzu.

— Ale ja...

— Dopóki naprawdę nie zabijesz, nigdy nie będziesz mógł być mężczyzną ani żołnierzem.

Learchos jak we śnie pozwała się zawlec na drewniany podest. Włożyli mu w dłoń miecz, którego kat używa zwykłe przy egzekucjach, ten, na którym wyrytych jest kilka ważnych wersów: „Przyjmijcie, o bogowie, duszę człowieka, którego mam zabić”.

Nie patrzy na to ostrze. Patrzy w przerażone oczy starca i czuje litość.

— Nie chcę — mruczy więc, odwracając się do Forry. Wie, że nie jest to człowiek litościwy, ale jest przekonany, że jego spojrzenie w tym momencie mogłoby rozmiękczyć nawet serce jego ojca.

Zrób to i basta.

Proszę was...

No już!

Learchos czuje spojrzenie tłumu, oczekiwanie stojących wokół niego żołnierzy.

Kat popycha starca na kolana i kładzie jego głowę na pniu. Mężczyzna zaczyna wrzeszczeć jak zarzynane cielę, a jego krzyki znów paraliżują dłoń księcia. Ten człowiek nic mu nie zrobił, a teraz klęczy tam, bezbronny, czekając na los, na który nie zasłużył.

— Nie, nie mogę, przykro mi — udaje mu się w końcu powiedzieć.

Kopnięcie w sam środek pleców rzuca go na ziemię. Chłód ostrza pod jego policzkiem kontrastuje z ciepłem krwi spływającej z rozcięcia, które sobie zrobił.

— Zrób to!

Krzyk Forry jest ostatecznym nakazem, któremu nie można się przeciwstawić.

Learchos płacze w milczeniu. Bierze miecz, podnosi się na nogi. Mężczyzna błaga o litość, znowu krzyczy. On nie znajduje odwagi, aby to zrobić. Wówczas Forra przyciąga go do siebie, chwyta jego ręce i zaciska na rękojeści, sprawia mu to prawie ból. I razem zamierzają się, ale Learchos sam opuszcza miecz na szyję ofiary. Nie może się zatrzymać, broń zbyt ciąży mu w dłoniach. Zaciska oczy, aby nie widzieć, on też wrzeszczy, i dokładnie od momentu, kiedy czuje, jak ciało ofiary zostaje rozcięte, wie, że już nigdy nie będzie taki sam. Ta egzekucja jest końcem jego dzieciństwa. Szpicruta.

Jedno uderzenie, pięć, dziesięć.

Learchos przyjmuje je z przyjemnością. Stara się nie pozwolić, aby wymknął mu się choć jeden jęk, uważa, że sobie na to zasłużył. Postanowił: już nigdy nie chcę zabijać. Może tylko dla Forry zrobiłby wyjątek. Chce widzieć go martwym, bez głowy, i gorąco pragnie zabić go przejętym mieczem, który zatruje jego duszę na wieki.

Już nigdy nie ośmielisz się być płochliwy jak baba, jasne? — Forra wrzeszczy mu do ucha, a Learchos ociera sobie z ust czerwoną strużkę. Przygryzł sobie wargi do krwi, aby tylko nie dać mu satysfakcji krzykiem. Następnie patrzy na niego spod oka, buntowniczo, a jego wuj śmieje się wesoło.

Oto wreszcie spojrzenie godne króla! Tak masz na mnie patrzeć, właśnie tak! Nic nie może ci przeszkodzić w sprawowaniu władzy! A teraz pomóż mi włożyć zbroję.

Learchos wstaje, nie potrafi odmówić. Powoli podnosi różne elementy rynsztunku, a kiedy zawiązuje sznurki, jego uszy wciąż słyszą rozdzierające wrzaski starca na miejscu straceń.

Learchos oderwał palce od ostatniego węzła, jaki zawiązał na gorsecie. Chociaż minęło już osiem lat, wszystko się powtarzało.

Forra znowu usadowił się na swoim fotelu i wbił w niego wzrok.

— Usiądź.

Learchos wziął z kąta stołek i wykonał polecenie. Złościło go to, jak bardzo wciąż jest temu człowiekowi podporządkowany.

— Twój ojciec postanowił, że masz wrócić do Makratu.

Chłopak się zdumiał. Zesłanie na misję na granicy było następstwem jego porażki z Idem, kiedy starł się z nim, ale go nie zabił. Był przekonany, że kara potrwa dłużej.

— Dlaczego, jeśli mogę spytać?

— Neor. Wybaczono mu.

Learchos wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Neor był bratem ciotecznym Dohora. Młodzieniec nie widział go od bardzo dawna, a ostatnie wspomnienie, jakie miał, pokazywało mu człowieka doświadczonego, prawie cierpiącego.

„Postaraj się wytrzymać, Learchosie, zrób to dla mnie” — powiedział mu, biorąc jego twarz w dłonie. On był wtedy jeszcze dzieckiem i nie zrozumiał. Potem jego ojciec oddał go w ręce Forry, a tamte słowa straciły znaczenie.

— Widzę, że jesteś zdziwiony — rzekł wuj z uśmiechem.

— Myślałem, że przebaczenie nigdy nie nastąpi, to wszystko.

— Wiesz, minęło już wiele lat, a teraz jego żona nie żyje.

Sybilla. Dobrze ją pamiętał: kiedy jej męża zesłano na wygnanie, to ona we wszystkim asystowała jego matce Sulanie. Opiekowała się nią z troską, informując ją o tym, co działo się w pałacu, i przekazując jej życzenia służbie.

Kiedy Sulana, jak na ironię losu, umarła na czerwoną febrę tak jak jej pierworodny syn, Sybilla postanowiła zamieszkać w jej pokoju i stopniowo ona także odsunęła się od świata. Learchos ledwo ją znał, lecz sympatia, jaką żywił dla Neora, jej męża, rozciągała się też i na nią.

— Jesteś dorosły i teraz możesz pewne rzeczy zrozumieć. Bez groźby, że coś mogłoby się stać jego żonie, Neor jest niebezpieczny. Już raz spiskował i mógłby to zrobić ponownie. Teraz jednak Jego Wysokość wielkodusznie przyjmie go na dwór, podaruje mu jakiś szlachecki tytuł i jakieś stanowisko, którym będzie mógł się chełpić, i oto zły wilk przemieni się w owieczkę.

Forra wybuchnął hałaśliwym śmiechem.

Learchos popatrzył na niego, nie uczestnicząc w jego wesołości. Neor nie był typem osoby, która pozwoliłaby się kupić, przynajmniej z tego, co pamiętał.

— Czy będzie uroczystość? — zapytał.

Jego wuj przytaknął.

— W wielkim stylu. I rodzina znowu będzie zjednoczona. Pomyśl, ja też tam będę. Rzeźnik Krainy Słońca, który idzie na ceremonię ubrany jak spod igły.

Forra z pewnością był najbliższym człowiekiem Dohora, jego prawą ręką, ale zawsze uwielbiał przedstawiać się jako ktoś spoza dworu: był synem poprzedniego króla z nieprawego łoża i wiedział, że wszystko zawdzięcza Dohorowi. Bez niego, który go przyjął, mimo iż był przyrodnim bratem Sulany, z pewnością kiepsko by skończył.

— Ty też będziesz w pierwszym rzędzie.

Learchos podniósł się, nie dodawszy ani słowa. Ukłonił się, jak już się nauczył, po czym przekroczył próg.

— Wyruszycie nazajutrz — powiedziała kobieta Theanie i Dubhe. Miała cudowną, ale lodowatą twarz: wydawało się, że wymazała z niej wszelkie emocje. — Razem z księciem — dodała.

Serce Dubhe drgnęło, ale udało jej się to ukryć.

— Jak to? — spytała, udając obojętność.

— Brat cioteczny króla otrzymał przebaczenie władcy; książę musi uczestniczyć w ceremonii. Cały dwór będzie świętować.

Kobieta wyszła cicho z namiotu, do którego je przyprowadziła, i zostawiła je same.

— Lepiej podróżować z księciem — powiedziała Theana, wzdychając. — Nie czułabym się pewnie z żadnym z tamtych mężczyzn.

Dubhe przytaknęła, ale bez przekonania. Jej samej było nieswojo właśnie razem z Learchosem. Jego bliskość wywoływała w niej dziwne uczucia, których nie potrafiła rozszyfrować: przyciągania i odpychania jednocześnie.

Z drugiej strony nie było innych dróg, a nawet był to jedyny sposób, aby otrzymać pewne miejsce na dworze, co zapewniłoby jej minimum swobody działania, której potrzebowała. Dlatego starała się nie myśleć o niczym z wyjątkiem misji.

Mimo to jednak tej nocy długo męczyła się, zanim udało jej się usnąć.

Następnego dnia wyruszyli w podróż przez lasy w kierunku Makratu. Znowu byli we trójkę, ponieważ Learchos nie chciał prowadzić ze sobą żadnej eskorty. Jego zbroja i bagaże były umieszczone w dwóch wielkich torbach przywiązanych do konia. Theana i Dubhe były natomiast zmuszone dzielić się wąskim miejscem na siodle tego samego zwierzęcia.

Podczas drogi Learchos wydawał się w jakiś sposób zamyślony, jak gdyby coś go w głębi duszy dręczyło. Dubhe zastanawiała się, czy było to spotkanie z Forrą. Nachodziła ją dziwna pokusa, żeby z nim rozmawiać, i niezrozumiale interesowało ją to, co czuł. Aby odpędzić te jałowe myśli, półgłosem dyskutowała z Theaną o tym, jak powinny zachowywać się na dworze.

Pewnej nocy księżyc był wysoko, a powietrze łagodne.

Learchos po raz pierwszy zdawał się spać głębiej niż zazwyczaj. Dubhe wiedziała, że gdyby nadeszło jakieś niebezpieczeństwo, skoczyłby na nogi w kilka sekund, ale była prawie pewna, że nie może zdawać sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół. Wybrała ten moment na przygotowanie kataplazmu, którego potrzebowała: poruszanie się po dworze z symbolem dobrze widocznym na ramieniu nie było bezpieczne. Sama przygotowała okład, ale Theana dorzuciła do niego pewien szczególny składnik.

— To pył księżycowy, starty kamień posiadający łagodne właściwości mimetyczne — wyjaśniła szeptem. — Nie jak magia, ale prawie.

Dubhe obserwowała, jak symbol powoli znika: było to wspaniałe złudzenie.

— Jaki jest plan, kiedy przybędziemy na miejsce? — spytała Theana.

Dubhe rzuciła okiem na Learchosa, który wciąż spał. Mimo to pociągnęła towarzyszkę dalej i jeszcze bardziej zniżyła głos.

— Ty nie będziesz miała żadnego zadania, dopóki nie znajdę tego, czego potrzebuję. Ja zajmę się rozeznaniem, zarówno jeśli chodzi o odszukanie dokumentów, jak i... — wolała nie kończyć. Ostrożności nigdy za wiele. — Moje zadanie wcale nie jest łatwe.

Jak zawsze, kiedy rozmawiały o tych sprawach, wydawało się, że Theanę przebiega dreszcz.

— Robiłaś to wiele razy? — spytała ledwo słyszalnie.

— Nie, w dziedzinie zabójstw mam niewielką praktykę — odpowiedziała sucho Dubhe. — Jestem głównie złodziejką. Ja tylko otrzymałam wyszkolenie Zabójców.

— Jak zaczęłaś? — Młoda czarodziejka wydawała się zawstydzona zadaniem tego pytania, a odpowiedź była nie mniej skrępowana.

— Mój Mistrz był jednym z Gildii. — Theana zesztywniała. — Wystąpił z sekty z miłości do kobiety, a potem przez kilka lat utrzymywał się jako płatny zabójca. Uratował mi życie, kiedy wygnano mnie z Selvy, a ja, aby z nim zostać, zmusiłam go, żeby przyjął mnie na uczennicę.

Theana patrzyła na nią przeciągle. Potem przeniosła wzrok na ogień i zadała owo pytanie, które ciążyło między nimi od czasu, kiedy trafiły na targ niewolników.

— Dlaczego cię wypędzono?

Dubhe westchnęła i zamknęła oczy. Nie bardzo wiedziała, dlaczego jej wszystko wyjawia, ale czuła, że coś się między nimi zmieniło. I tak, półgłosem, opowiedziała jej o Gornarze i owym pierwszym dniu lata.

Kiedy skończyła, nad małą polanką zapadła głęboka cisza. Theana wpatrywała się w ogień.

Nie wie, co mi powiedzieć. Nikt nigdy nie wie, co mi powiedzieć, bo jestem od nich inna, bo dla mnie nie istnieją słowa.

— Gdyby cię nie wygnali, dzisiaj nie byłoby cię tutaj — odezwała się wreszcie Theana. — Gdyby, zamiast cię skazywać, zatrzymali cię u siebie, nigdy więcej byś nie zabiła, a tamten chłopiec pozostałby tylko odległym wspomnieniem.

— Nie potępiam ich za to, co zrobili. Mieli rację. Być może powinni byli mnie zabić.

— Za wypadek? Małą dziewczynkę? — Theana podniosła głos i Dubhe musiała ją uciszyć.

— Zabiłam.

— Byłaś tak samo ofiarą, jak ten chłopiec, który umarł.

Dubhe potrząsnęła głową.

— Nie możesz tego zrozumieć. Nie liczy się, dlaczego zabiłaś, liczy się, że to zrobiłaś. Rzeczy już nigdy nie są potem takie, jak wcześniej.

— Bo nie potrafisz sobie przebaczyć. Gdyby oni też spróbowali, to może...

— Są czyny, za które nie ma przebaczenia.

Theana już miała odparować, kiedy Dubhe wyczuła coś za swoimi plecami. Odwróciła się instynktownie. Zobaczyła, jak Learchos bierze miecz i błyskawicznie się podnosi.

— Cisza — nakazał. Zorientował się, że coś było nie tak. — Za mnie.

Przez myśl Dubhe jak błyskawica przemknęło pytanie, czy słyszał ich rozmowę i wszystko odkrył. Nie miała czasu, aby się nad tym zastanowić, bo Learchos schwycił ją za ramię i zmusił do stanięcia za jego plecami. Tak samo zrobił z Theaną, po czym przygotował się do ataku. Nadchodzące niebezpieczeństwo wymazało z umysłu Dubhe wszelkie inne myśli.

Było ich przynajmniej pięciu, niezbyt daleko. Wyczuwała ich obecność i słyszała pośpieszne kroki wśród gęstych paproci. Zbyt wielu jak na Learchosa. Jej dłoń instynktownie zacisnęła się na pustce, gotowa chwycić rękojeść sztyletu. Co robić?

— Cokolwiek się wydarzy, zawsze trzymajcie się między mną a tym drzewem — szepnął książę, a w jego głosie brzmiało napięcie walki.

Wypadli z gęstwiny w mgnieniu oka. Nie mieli żadnych emblematów, a ich szaty były ubogie. Rabusie. Z pewnością ludzie, którzy przed wojną pracowali w polu i którzy nie zdawali sobie sprawy, że mają przed sobą królewskiego syna.

Dubhe złapała Theanę za nadgarstek i obie przywarły plecami do drzewa. Druga dłoń dziewczyny powędrowała prosto pod spódnicę, tam, gdzie schowany był sztylet. Nie mogła użyć go w obecności Learchosa, ale gdyby on zginął w walce, przyda jej się do obrony siebie i towarzyszki.

Learchos od razu skoczył do ataku. Jego gotowość pozwoliła mu powalić z rozpędu pierwszego nieprzyjaciela jednym, dobrze wymierzonym ciosem w brzuch. Odwrócił się i tym samym ruchem, nie przerywając ciągłości, udało mu się zabić drugiego. Następnie skierował się do kolejnych dwóch mężczyzn z szybkością i chłodem, które zadziwiły Dubhe. Był zręczny. Prawdziwy żołnierz.

Zaczęła się brutalna walka, a Learchos się nie oszczędzał. Był precyzyjny, śmiercionośny. Przyśpieszał tempo, aby nie pozostawić wrogom czasu. Tamci zresztą nie byli przyzwyczajeni do walki i mieli na swoją korzyść tylko przewagę liczebną.

Przez jakiś czas była to szybka i zagmatwana seria ciosów i odparowań. Ciszę polanki przerywał tylko brzęk mieczy i sapanie mężczyzn. Potem — pierwszy jęk. Learchos został lekko trafiony w bok. Nie poruszyło go to. Dalej walczył, a krew zaczęła wypływać z jego rany.

Dubhe odwróciła się nagle: wróg po jej prawej stronie zamierzał się na nie. Przez moment była niezdecydowana: uratować życie i zdradzić się, czy zaufać Learchosowi?

Nie było potrzeby podejmowania takiej decyzji. Learchos stanął pomiędzy nimi a agresorem i precyzyjnie odparował cios, odsłaniając jednak przy tym lewy bok. Nowe rozcięcie, głębsze niż pierwsze, zarysowało się na jego ramieniu. Dubhe widziała, jak młodzieniec zaciska oczy z bólu, po czym znowu przystępuje do działania, aby bronić siebie samego i ich dwóch. Patrząc, jak rozpaczliwie walczy, dziewczyna zaczęła się zastanawiać, dlaczego bije się z takim zaangażowaniem, dlaczego gotowy jest umrzeć, aby ocalić dwie nieznajome. Zrozumiała, że książę jest bez szans i że umrze. Jej dłoń jeszcze mocniej zacisnęła się na rękojeści sztyletu.

Jeśli umrze, nie powinnaś się tym przejmować, twój plan nie zależy od jego przeżycia. Jeżeli wyciągniesz sztylet, aby mu pomóc, sama potem będziesz musiała go zabić.

A jednak już miała zadziałać, coś mówiło jej, aby interweniowała. Już była gotowa dobyć broni, kiedy zimna dłoń Theany powstrzymała ją.

— Zatkaj sobie uszy.

Dubhe spojrzała na nią niepewnie: czarodziejka była blada jak prześcieradło i drżała, ale wydawała się absolutnie zdecydowana.

— No zrób to, szybko!

Posłuchała. Raptem hałas mieczy zgasł, a jęki i sapanie nagle ustały jak ucięte nożem. Pięciu mężczyzn, którzy ich zaatakowali, leżało pokotem na ziemi, tak samo Learchos.

— Co...

— Nie czytałaś Kronika Świata Wynurzonego?

Theana oparła się o drzewo, lekko dysząc. Dubhe dała znak, że nie rozumie.

— To zaklęcie, którego użył Sennar podczas swojej ucieczki z Salazaru razem z Nihal. Pozwala na jakiś czas uśpić pewną liczbę osób.

Dubhe popatrzyła na ziemię. To był dobry pomysł, ale co teraz?

— Jak myślisz, jak wytłumaczymy Learchosowi użycie magii, kiedy już dojdzie do siebie? — spytała z mieszanką irytacji i wątpliwości.

— Nic nie będzie pamiętał — odpowiedziała Theana, siadając. — Pomyślałam, że to lepsze rozwiązanie, niż pozwolić interweniować tobie, nie sądzisz?

Dubhe musiała przyznać, że Theana miała rację. Wykazała się zimną krwią i w niebezpiecznej sytuacji wymyśliła dobry plan.

— Pośpiesz się, nie jestem przyzwyczajona do tego rodzaju zaklęć, wkrótce się obudzą.

Dubhe przytaknęła. Doskonale wiedziała, co trzeba było zrobić.

Z toreb przytroczonych do siodła księcia wzięła długi sznur, którym ściśle związała leżących na ziemi mężczyzn. Powinna ich zabić, wiedziała o tym, ale nie chciała budzić Bestii. Bariera, która ją odgradzała, była dość silna, ale nie miała najmniejszego zamiaru wystawiać jej na próbę.

— Bierzmy Learchosa i ruszajmy stąd.

Theana pomogła jej podnieść księcia i załadować go na konia.

— Rany nie są poważne, ale trzeba je jak najszybciej wyleczyć — powiedziała.

— Musimy schronić się w bezpiecznym miejscu, a poza tym nie myślę, żebyś chciała tu jeszcze zostać, prawda?

Wskoczyły na konia i odjechały w pośpiechu.

Zatrzymały się na niewielkiej, dość odległej i ukrytej polance. Nie miały siły, aby uciekać dalej, a Learchos zaczynał jęczeć. Ze snu spowodowanego przez zaklęcie przeszedł w stan udręczonej nieprzytomności.

Delikatnie położyły go na trawie, po czym zabrały się do dzieła. Dubhe wyszukała rośliny, o które poprosiła ją Theana, oraz inne, z których chciała przygotować leczniczy okład.

— Znasz się na botanice... — zauważyła czarodziejka.

— Zabójca musi znać rośliny do wykonywania trucizn, a złodziej — do środków nasennych — wyjaśniła Dubhe jak gdyby nigdy nic. — Poza tym zawsze miałam pewne zamiłowanie do ziół.

Theana nie zadawała więcej pytań i rozpoczęła zaklęcia. Gesty nie były bardzo odmienne od tych, które wykonywała, aby zablokować pieczęć. Tak jak wtedy użyła cienkiej gałązki brzozy i zanurzyła jej koniec w przygotowanej miksturze. Potem z zamkniętymi oczami, jak w transie, rysowała wokół ran Learchosa dziwne symbole. Bardzo cichym głosem recytowała powolną litanię, prawdziwą modlitwę. Za każdym razem, kiedy wypowiadała imię Thenaara, Dubhe wzdrygała się. A jednak obserwowała, jak skóra Learchosa powoli staje się coraz bardziej różowa, a jego urywany oddech — regularniejszy. Czy to był prawdziwy Thenaar, bóg, o którym jakiś czas temu rozmawiały? Nagle zaczęła rozumieć słowa wypowiedziane tamtej nocy przez Theanę. Istniało też inne oblicze religii, oblicze dobre, które jednak wciąż pozostawało dla niej niezrozumiałe. Było to oblicze litości i współczucia.

Teraz, kiedy Theana skończyła, wydawało się, że Learchos spokojnie odpoczywa. Rany już nie krwawiły.

— Użyj teraz jednego z twoich okładów — powiedziała czarodziejka, wyraźnie utrudzona. — Z pewnością szybciej się wszystko zagoi i jutro książę będzie już w stanie iść dalej.

Dubhe nie kazała sobie tego powtarzać. Zaczęła troskliwie rozsmarowywać kataplazm, głaszcząc skórę Learchosa. Kiedy tylko zajęła się rozcięciem na jego ramieniu, przypomniała sobie przez moment Mistrza. On też był ranny w podobny sposób, i to właśnie kurując go, wydała go na śmierć. Lekko zadrżała, ten dotyk wywoływał w niej dziwny niepokój. Starała się dokończyć jak najszybciej potrafiła.

— Będziemy czuwać na zmianę do świtu. Porządnie związałam ludzi, którzy na nas napadli, ale nie jest powiedziane, że nie ma tu innych. No, a poza tym musimy czuwać też nad nim — powiedziała Dubhe, a Theana przytaknęła.

Noc wydawała się Dubhe długa i niezmierzona. Wciąż myślała o Learchosie, który bił się za nie, i nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć. Obserwowała jego bladą, spokojną twarz, i czuła dla tego chłopaka niemy podziw. Jednocześnie zastanawiała się, dlaczego jego osoba tak ją dręczy. Oscylowała pomiędzy chwilami, kiedy szukała jego obecności, kiedy była szczęśliwa, że przy nim jest, a tymi, kiedy postrzegała go jako zagrożenie i miała nadzieję, że wydarzy się coś, co ich rozdzieli.

W pewnym momencie zobaczyła, jak książę otwiera oczy. Po raz pierwszy zauważyła, jaka żywa i intensywna jest zieleń jego tęczówek, ile głębi kryją w sobie ich odcienie.

Learchos odwrócił się i spojrzał na nią.

— Co się stało?

— Zostaliśmy zaatakowani — odpowiedziała Dubhe.

— To pamiętam. A potem?

— Pokonaliście ich. Wszystkich pięciu — skłamała. — Ale zostaliście ranni.

Learchos przyjrzał się rannemu ramieniu. Chciał też sprawdzić stan boku, ale ból był zbyt silny.

— Nie ruszajcie się, bo rana się otworzy.

Popatrzył na nią z uśmiechem.

— Możesz zwracać się do mnie po imieniu.

Dubhe rozejrzała się wokół zmieszana, szukając desperacko czegoś, na czym mogłaby zawiesić oczy, czegoś, co nie byłoby jego twarzą. Theana spała i nie było z niej żadnego pożytku.

— Czy to ty?

Spojrzała na niego pytająco.

— Czy to ty mnie wyleczyłaś?

Dubhe przypomniała sobie o kłamstwie Theany i o tym, że teraz miała odgrywać rolę kapłanki.

— Tak — skłamała znowu.

— Dziękuję.

Coś się w niej poruszyło.

— Nie musicie... nie musisz mi dziękować, przecież ty nas broniłeś.

Learchos podniósł się lekko i wzruszył ramionami.

— Nie miałoby sensu ocalić was w Selvie, a potem pozwolić wam umrzeć tutaj.

Dubhe dalej nie pojmowała.

— Jesteśmy dla ciebie dwiema nieznajomymi, dlaczego tyle dla nas robisz?

Młodzieniec popatrzył na nią przeciągle.

— Wydaje mi się, że wiele też zrobiłem przeciwko wam, czyż nie?

Dubhe pokręciła głową na znak, że nadal nie rozumie.

— To, o czym mówiłem ci tamtej nocy, pamiętasz? To wojna uczyniła z was uciekinierki, a ja jestem wojną. Wiesz, ilu ludzi w życiu zabiłem?

Dubhe roześmiałaby się, gdyby tylko mogła.

A wiesz, ilu ja zabiłam? A ostatnim będzie twój ojciec.

Poczuła przebiegający jej po plecach dreszcz.

— Jesteś synem królewskim. Jeżeli zabijałeś, to dla twojego królestwa.

— Nie udawaj. Ja wiem, że ty potrafisz mnie zrozumieć.

Popatrzył na nią tak intensywnie, że poczuła, jak krew krzepnie jej w żyłach. Pomyślała o tym, co opowiedziała Theanie zaledwie kilka godzin wcześniej.

Usłyszał nas. Zostałam odkryta. Muszę go zabić.

Sama ta myśl nią wstrząsnęła.

— Ja...

— Na krótko przed atakiem słyszałem, jak rozmawiałaś z siostrą. Mówiłyście o tym, co przydarzyło ci się w dzieciństwie.

On wie, wie! Zna nasze plany!

— Nie wiem, kim tak naprawdę jesteś, nie wiem nawet, czy dziewczyna, którą ze sobą prowadzisz, jest twoją siostrą, ale to mnie nie obchodzi. Wystarczy mi spojrzeć ci w oczy, aby zrozumieć, że pochodzisz z tego samego mrocznego miejsca, gdzie sam przebywam. Ja i ty wiemy rzeczy, których większość ludzi sobie nawet nie wyobraża i nigdy nie mogłaby ich zrozumieć.

Dubhe była bardzo spięta, przerażona tym, co Learchos może wiedzieć o niej i o jej misji, ale te słowa dotykały ją teraz w sposób, w który nigdy by nie uwierzyła.

— To dlatego płakałaś przy strumyku, prawda? To za to prosiłaś o przebaczenie.

Dubhe zrezygnowała z wszelkiej obrony.

— Tak.

Learchos uśmiechnął się ze smutkiem.

— Kiedy miałem trzynaście lat, Forra, mężczyzna, którego widziałaś w namiocie, zmusił mnie do zabicia człowieka. Uciąłem mu głowę przed wrzeszczącym tłumem, a nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem. Rozumiesz mnie, prawda? Wiesz, co się dzieje, kiedy zabijasz, kiedy twoje życie w jednej chwili ulega zniszczeniu, a świat całkowicie zmienia kolor i konsystencję.

Dubhe poczuła, jak jej oczy wilgotnieją. Nikt nigdy nie poruszał z nią podobnych tematów, nawet Mistrz nigdy tak do niej nie mówił. Pierwsza paląca kropla zaczęła spływać po jej policzku.

Książę podniósł powoli dłoń i otarł łzę kciukiem.

— Jeżeli to wszystko rozumiesz, potrafisz też pojąć, dlaczego staram się was ocalić.

Dubhe nie była w stanie przestać płakać, a jej łzy moczyły dłoń Learchosa.

— Dla tego, kto umarł, nie można już nic zrobić, a winy nie da się zmazać. Ale temu, kto jeszcze żyje, wciąż można pomóc. Wy jesteście moją utraconą szansą, pierwszą od wielu lat.

Cały czas gładził ją po policzku; następnie, z jękiem, podniósł się i delikatnie ją objął. Dubhe pozostała w jego ramionach sztywna zaledwie przez moment, po czym wszelki opór zniknął i pozwoliła sobie na płacz na jego piersi, poddając się ciepłu tego uścisku. W głębi ciemności tej nocy dostrzegła przebłysk ukojenia, pokoju, o którym myślała, że nigdy nie będzie jej dane go doświadczyć.

Загрузка...