CZĘŚĆ DRUGA

Postanowiłem, że najwyższy czas przestać być pobłażliwym dla mojego syna. Długo sądziłem, że moją dyscypliną uda mi się zahartować miękki charakter, który odziedziczył po matce, ale byłem zbyt wielkim optymistą. Również powierzenie go Neorowi okazało się poważnym błędem. Chłopaka potrzebuje kogos, kto sprawi, że naprawdę będzie chodził jak w zegarku, i sądzę, że taką osobę znalazłem. Forra jest bez wątpienia najbardziej zaufanym z moich ludzi. Nieokrzesany i prawdopodobnie głupi, ale bezlitosny i w walce nie ma sobie równych. To on ukształtuje mojego syna na okrutnego wojownika, zgodnie z moim życzeniem. Wydrze mu z serca wszelką litość, sprawi, iż stanie się synem godnym swojego ojca. Wreszcie będę miał następcę, którego pragnę mieć, od kiedy pierwszy Learchos umarł na czerwoną febrę. Kogoś, kto będzie mi równy, kto będzie w stanie uwiecznić moje panowanie nad Światem Wynurzonym. Ponieważ ja wejdę do Historii i przez wieki będą wspominać mnie z przerażeniem i podziwem. Moje królestwo nie będzie miało końca...

Z Pamiętnika Dohora, króla Krainy Słońca

8. Z przeszłości

Czwartego dnia po ataku rabusiów zarysował się przed nimi Makrat, chaotyczne miasto-polip. Musieli zwolnić tempo, ponieważ mimo wszystkich zabiegów Learchos był jeszcze słaby i łatwo się męczył. Dlatego posuwali się każdego dnia po trochę, robiąc długie postoje na posiłki i zatrzymując się na noc. Dubhe wzięła na siebie wszystkie warty, mimo że książę wielokrotnie się temu sprzeciwiał. Ona jednak nalegała: od kiedy rozmawiali ze sobą po raz ostatni i tak trudno jej było zasnąć, a poza tym musiał odzyskać siły.

Nigdy w swoim życiu nie czuła się tak zagubiona. Z jednej strony zdawała sobie sprawę, że rodzi się w niej miraż nowego spokoju; spokoju, który nie był już wyłącznie niemożliwą do zrealizowania nadzieją, lecz czymś namacalnym. Z drugiej strony czuła się strasznie niepewna i nienawidziła siebie za ten niedorzeczny sposób, w jaki załamała się tamtej nocy, wybuchając płaczem jak pierwsza lepsza słaba kobietka.

Była rozdarta pomiędzy nienawiścią a podziwem, a kiedy nocą zapadała absolutna cisza, nawiedzały ją dręczące wspomnienia. Pośrodku tego zamętu znajdował się Learchos. Doskonałość jego smukłej, a jednocześnie nieco niezgrabnej sylwetki coraz bardziej ją pociągała, zaś melancholia jego twarzy razem ze świadomością, że dzieli z nią te same uczucia, odpychały ją, sprawiając ból. Dla niej książę był intruzem, który przywłaszczył sobie tajemnice, wykradłszy je w chwili jej słabości.

Dlatego też, kiedy weszli w najbiedniejsze dzielnice Makratu, Dubhe odetchnęła z ulgą. Skończyło się. Teraz mogła skoncentrować się na misji i uwolnić od tej obsesji, jednocześnie słodkiej i gorzkiej.

Poruszali się incognito, ukrywając swoją prawdziwą tożsamość. Learchos zakrył sobie twarz kapturem płaszcza.

Dubhe miała poczucie, że jest w domu. To było jej środowisko, miasto zepsute i zdemoralizowane, z którego pochodziła i do którego należała.

Selva była przeszłością, miejscem, gdzie jeszcze leżały zwłoki jej samej jako małej dziewczynki; ale Makrat, a przede wszystkim jego niebezpieczne dzielnice, były bagnem, w którym poruszała się po śmierci Gornara. Tutaj wszystko mówiło o jej dawnym życiu złodziejki i o Mistrzu. To zaskakujące, ale jego wspomnienie pojawiało jej się już mniej żywe. Kochała go niegdyś, był wtedy dla niej wszystkim, ale teraz należał do innej epoki. Dziwnie się z tym czuła. Miała nawet poczucie winy, że pozwoliła jego cieniowi porzucić ją na zawsze. Kto inny na świecie wspominał Sarnka, jeśli nie ona?

Theana niespokojnie przywarła do jej boku.

— Nigdy tu nie byłaś? — spytała Dubhe.

Potrząsnęła głową.

— Znam pałac królewski, ale nie miasto.

No właśnie. Dubhe wyobrażała sobie, jak Makrat musiał ją przerażać, ze stłoczonymi jeden na drugim domami i cuchnącymi zaułkami. Chociaż wiele razem przeszły w ciągu tych tygodni wspólnej podróży, nie można było zapomnieć o dzielących je różnicach.

Kiedy dotarli do pałacu, Learchos wreszcie zdjął kaptur z głowy. Strażnicy natychmiast się przed nim ukłonili, ale spojrzenia, jakie na niego skierowali, były badawcze i spod oka.

— Czy jest mój ojciec?

— Oczekuje was w sali tronowej, Wasza Wysokość.

Odwrócił się do Dubhe i Theany.

— Chodźcie za mną.

Zagłębili się w korytarze królewskiej siedziby. Dubhe znała pałac, bo wiele o nim słyszała, ale nigdy nie miała okazji go zwiedzić. Zresztą dokonywanie kradzieży i zabójstw w tym miejscu było niewskazane.

Pierwsze, co ją uderzyło, to okazałość sal. Już z zewnątrz pałac wyglądał imponująco: pinakle, kopuły, wszędzie złoto i płaskorzeźby, feeria dekoracji, które działały na nią przytłaczająco. Jednak wnętrze było jeszcze bardziej widowiskowe: owe następujące po sobie wielkie salony dekorowane białym marmurem, rzeźbionym sklepieniem kolebkowym, z wielkimi trójnogami w rogach ścian otulającymi wszystkie pomieszczenia ciepłym światłem i wypełniającymi powietrze korzennymi woniami.

Dubhe szła przygarbiona, rozglądając się wokół ze zdumieniem i skrępowaniem. Theana natomiast poruszała się szybkim krokiem, ze spojrzeniem utkwionym przed sobą. Było wyraźnie widać, że jest oswojona z tego rodzaju miejscami i tylko lekkie drżenie dłoni zdradzało jej nerwowość. Dubhe pomyślała, że jej lęk spowodowała pewnie myśl o poznaniu Dohora, człowieka, którego wszyscy uważali za straszliwego, zaprzysięgłego wroga Rady Wód.

W pewnej chwili znaleźli się przed obszernymi wrotami z brązu, ozdobionymi skomplikowanymi, misternymi wzorami. Przed nimi stało dwóch uzbrojonych we włócznie strażników, którzy na widok księcia niezwłocznie zgięli się w głębokim ukłonie.

— Proszę o audiencję u mojego ojca.

— Król został już zawiadomiony o waszym przybyciu — powiedział jeden ze strażników, podnosząc się. — Kobiety mają zaczekać na zewnątrz.

— Chcę, aby weszły ze mną. Muszę pomówić w ich sprawie z królem.

Strażnik wydawał się zmieszany.

— Ależ mój panie, przecież nikt z plebsu nie może mieć wstępu przed oblicze Jego Wysokości, wiecie, jakie są rozkazy.

— Biorę całkowitą odpowiedzialność za moje żądanie.

Żołnierz popatrzył na Learchosa, niepewny, jak ma postąpić; w końcu, z pomocą towarzysza, otworzył ciężkie brązowe odrzwia.

Ich oczom ukazała się niezmierzona sala, prawie w całości ozdobiona złoconymi mozaikami. Pośrodku wzrok przykuwał olbrzymi złoty żyrandol z drogimi kamieniami, złowrogo wiszący nad głową tego, kto śpieszył stanąć przed królem. Przestrzeń sali podzielono na trzy części wielkimi, błyszczącymi kolumnami z czarnego granitu, a boczne nawy udekorowane były niszami, z których każda gościła jakiś posąg. Learchos, Dubhe i Theana przedefilowali pod surowymi spojrzeniami tych kamiennych twarzy. Wgłębi wznosił się tron, nadzwyczajne dzieło złotnicze gęsto wysadzane szlachetnymi kamieniami. Był podniesiony względem reszty sali, a jego rozmiary miały na celu unaocznienie, jak potężny jest Jego Majestat.

Stopniowo, jak się zbliżali — odmierzając przestrzeń rytmicznym odgłosem swych kroków — postać króla stawała się coraz wyraźniejsza. To niesamowite, jak bardzo Dohor przypominał swojego syna: te same jasne, prawie białe włosy, jednak rysy twarzy mniej delikatne. Wydawał się zdegenerowanym Learchosem, który wyrzucił z własnej duszy wszelkie formy uprzejmości, pozostawiając miejsce tylko pragmatyzmowi polityki i okrucieństwu króla-wojownika. Miał na sobie dość prostą zbroję, a u jego boku zwisał miecz. Niewzruszony czekał na syna, kładąc na nim surowe spojrzenie. Dziewczętom natomiast nie poświęcił najmniejszej uwagi.

Dotarłszy jakieś dziesięć kroków od tronu, Learchos uklęknął, pochylając głowę. Jego rany jeszcze nie całkiem się zagoiły, dlatego poruszał się ostrożnie, w milczeniu znosząc ukłucia bólu rozdzierające mu bok.

— Ojcze...

— Dużo czasu ci to zajęło — powiedział od razu Dohor.

Plecy Learchosa drgnęły.

— Jednak lepiej późno niż wcale — dodał król, dalej patrząc na niego z wyższością.

Książę nie zareagował; pozostawał bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w ziemi, podobnie Dubhe i Theana.

— Widzę, że natknąłeś się na jakieś nieprzewidziane przeszkody.

— Zaatakowali nas rabusie. Było ich pięciu i miałem nieco trudności, aby ich pokonać. W walce zostałem ranny, ale na szczęście dwie niewolnice, które ze sobą prowadzę, mają doświadczenie w sztuce kapłańskiej i wyleczyły mnie.

Król podniósł się z sarkastycznym grymasem.

— Pozwalasz się pokonać nie tylko starcom, ale teraz również i pierwszym lepszym złodziejom!

Powoli zbliżył się do syna, dominując nad nim potężną sylwetką. Przez kilka chwil wpatrywał się w niego, po czym wymierzył mu mocnego kopniaka w bok. Jego gniew był ślepy, atawistyczny. Learchos instynktownie podniósł dłoń do rany, z trudem tłumiąc okrzyk bólu.

Dubhe i Theana skamieniały na swoich miejscach, z niedowierzaniem patrząc na tę scenę.

— Jesteś słabeuszem... — syknął król.

— Wybaczcie mi, ojcze — powiedział Learchos cichym głosem.

— Potrafisz prosić tylko o to, o przebaczenie. Przebaczenie, że nie przyniosłeś mi głowy Ida, przebaczenie, że nie potrafiłeś poradzić sobie ze zwykłymi ulicznymi włóczęgami, przebaczenie, że dałeś się uratować dwóm byle jakim dziewuchom z ludu! — wykrzyknął Dohor.

Dubhe zgrzytnęła zębami.

— Przebaczcie mi, ojcze, to się już więcej nie powtórzy.

Król znów usiadł na tronie, pogrążając się we własnych myślach.

— Dlaczego ciągniesz za sobą te dwie kobiety?

Dopiero wtedy Learchos podniósł głowę.

— Uratowałem je w wiosce blisko granicy. Nasi nieprzyjaciele zniszczyli ich domy, nie mają z czego żyć. Przyprowadziłem je tutaj, aby zostały służącymi.

Dohor potrząsnął głową.

— Jaki wielkoduszny ten nasz książę... Dlaczego los nie chciał dać mi syna, który potrafiłby stanąć na wysokości zadania? Nigdy nie będziesz w stanie zostać moim godnym następcą. Zginasz się jak trzcina i brak ci choćby minimum surowości. — Westchnął głęboko, wyglądając na zewnątrz przez wielkie okno znajdujące się po jego lewej stronie. — Twój brat, gdyby tylko przeżył, na pewno byłby zdolniejszy.

Jego głos lekko zadrżał, a Learchos zacisnął pięść opartą na podłodze.

— Zaprowadź je do Volca i postaraj się, abym już nigdy nie musiał ich oglądać — dokończył wreszcie. — Niech je umieści w kuchni czy gdzie indziej, ale jeśli je zobaczę, nie ręczę za ich bezpieczeństwo, czy wyrażam się jasno?

— Tak, mój panie.

Dohor zrobił zirytowany gest ręką.

— A teraz idź sobie i zostań w swoich pokojach. Porozmawiamy we dwóch w porze kolacji.

Learchos podniósł się i wycofał do wyjścia, lekko utykając.

Theana poszła za nim, a Dubhe jeszcze chwilę pozostawała na kolanach. Czuła, że owładnęła nią czarna wściekłość, nie do zniesienia. Wreszcie jej się udało. Znalazła się przed obliczem mężczyzny, którego miała zabić. Nigdy wcześniej go nie spotkała, ale nienawidziła go, odkąd weszła do Gildii. I po raz pierwszy doświadczyła głodu śmierci, w sposób naturalny wypływającego z jej serca. To nie Bestia pragnęła tej śmierci: to ona, tylko ona. Powoli podniosła się, z oczami utkwionymi w tronie, ze spojrzeniem nasyconym groźbą. Przez ułamek sekundy na twarzy władcy pojawił się cień, jak gdyby coś wyczuł. Trwało to jednak tylko chwilę, po czym odwrócił głowę gdzie indziej i Dubhe z pochyloną głową ruszyła ku wyjściu.

Volco był staruszkiem o uprzejmej twarzy. Objął Learchosa z uczuciem i długo patrzył mu w oczy.

— Jak najszybciej pokażcie się uzdrowicielom, mój książę — powiedział zatroskany.

— Nie bój się, zrobię to.

— Dlaczego tak mało o siebie dbacie?

Learchos uśmiechnął się do niego, po czym zmienił temat, wyjaśniając mu z grubsza, kim są obie dziewczyny, i powierzając je jego pieczy.

— Nie obawiajcie się, znajdę dla waszych protegowanych dobre miejsce — powiedział starzec, głaszcząc go ojcowsko po policzku.

Learchos wydał się nieco zawstydzony, ale w jakiś sposób również zadowolony.

— Zostawiam was w dobrych rękach — powiedział do Dubhe i Theany. — Z pewnością w przyszłości będzie okazja, żeby się jeszcze zobaczyć.

Następnie pochylił lekko głowę na znak pożegnania i wyszedł z komnaty. Dziewczęta zostały same z Volkiem.

— Chodźcie za mną — powiedział.

Posłusznie ruszyły za tym starcem o niepewnym kroku. Był szczupły i słaby, i wzbudzał zaufanie. Dubhe pomyślała, że dobrze by było zdobyć jego sympatię. Czuła się jeszcze zmieszana po wybuchu uczuć, jaki wzburzył ją w sali tronowej, ale powoli znów stawała się panią samej siebie.

— A więc również i wy miałyście sposobność przekonać się o dobroci naszego księcia — westchnął Volco. — Wiecie, królestwo pełne jest osób, którym wyświadczył przysługę albo ocalił życie. Kobiety, dzieci, a czasami nawet nieprzyjaciele, chociaż on nie chce, aby o tym wiedziano.

Mówił, jak gdyby Learchos był jego synem, a każde jego słowo przepełnione było oddaniem.

— Nigdy jednak nie przyprowadził ze sobą nikogo do pałacu. Jego Wysokość nie toleruje pewnych form wspaniałomyślności, uważa je za słabość. Zresztą król musi być nieugięty — poprawił się pośpiesznie, świadom, iż jego słowa mogą wydać się dwuznaczne. Pewnie przemierzał korytarze, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Wkrótce płaskorzeźby ustąpiły miejsca prostym kamiennym murom i ciaśniejszym chodnikom. Schodzili w czeluście pałacu.

— Zawsze znajdzie się miejsce dla jakiejś dziewczyny, zwłaszcza, jeżeli poleca ją nasz książę — ciągnął starzec. — Powinnyście być dumne z zaszczytu, jaki wam wyświadcza.

— I jesteśmy — odpowiedziała skromnie Theana.

Wreszcie dotarli do korytarza, na który wychodziło około dziesięciorga zamkniętych drzwi. Volco wyciągnął z tuniki ciężki pęk kluczy, pewnym ruchem wybrał jeden z nich i wsunął go w dziurkę drzwi znajdujących się tuż przed nim. Wnętrze pomieszczenia przypomniało Dubhe Dom: był to skromny pokój, bez żadnego otworu na zewnątrz, z dwoma łóżkami polowymi i dwiema ławami.

— Tutaj możecie się urządzić — powiedział starzec, patrząc na nie z uśmiechem.

— Wygląda wspaniale — zauważyła Dubhe, wchodząc do środka.

— Wasze imiona?

— Ja jestem Sanne, a to moja siostra Lea. Mamy jako takie pojęcie o sztukach kapłańskich i świetnie znamy się na roślinach.

Volco kiwnął głową.

— Przypuszczam, że zadowolicie się miejscem w kuchni, prawda?

— Już i tak miałyśmy wielkie szczęście, że książę postanowił ocalić nam życie, wszystko nam odpowiada — powiedziała z pokorą Theana.

Volco uśmiechnął się wzruszony.

— Dowiem się i dam wam znać. Teraz odpocznijcie, przed wieczorem będę już wszystko wiedział.

Wyszedł, powoli zamykając za sobą drzwi. Kiedy tylko zniknął, Theana rzuciła się na łóżko.

— No to jesteśmy.

Dubhe w milczeniu usiadła na swojej pryczy. To prawda. W sumie było to mniej skomplikowane, niż przewidywała. Szczęście im sprzyjało.

— Przez pierwsze dni będziemy spokojne — zaczęła tłumaczyć. — Musimy zaznajomić się z tym miejscem, zrozumieć jego reguły i starać się nie przyciągać uwagi. Jesteśmy obce, a więc będą wobec nas nieufni. Powiem ci, kiedy będziemy mogły zacząć działać. Tak czy inaczej w pierwszej fazie nie będę cię potrzebować, to ja poszukam rzeczy, które są nam potrzebne. Ty wkroczysz do akcji, kiedy nadejdzie chwila wykonania rytuału.

Theana przytaknęła.

Dubhe dostrzegła jednak na jej twarzy jakieś wahanie.

— O czym myślisz — spytała.

Tamta odwróciła wzrok i położyła się, kontemplując sufit.

— Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę w coś podobnego zamieszana — mruknęła.

— Sama podjęłaś decyzję, żeby się tu znaleźć.

— Wiem... wiem... — Theana nie mogła jednak powstrzymać strachu. Przed wyjazdem była pewna, że będzie musiała tylko użyć swoich mocy, że wszystko będzie szybkie i bezbolesne, i jednocześnie pomoże jej mieć swój udział w ocaleniu Świata Wynurzonego. Nagle okazało się, że wielkość zadania ją przygniata. W końcu chodziło o zabicie człowieka, człowieka, który owszem, był tyranem, ale miał syna, miał rodzinę. Nie można z lekkim sercem zabijać nawet despotów.

— Zmieniłaś zdanie? — spytała Dubhe, wpatrując się w nią.

Theana potrząsnęła głową.

— Tylko że do tej pory to nie było takie rzeczywiste. Teraz... teraz nieuchronnie nadciąga.

— Już nie możesz zawrócić.

— Wiem o tym aż za dobrze.

To jednak nic nie zmieniało. Gdzie jest sprawiedliwość w tym, co robimy?

— Sama wszystko zrobię. — Wzrok Dubhe był zagubiony, odległy. — To ja go zabiję, ty tylko uwolnisz mnie od klątwy. Żadna krew na ciebie nie spadnie.

Theana westchnęła. To było chyba jeszcze gorsze: schować się za Dubhe, odpuścić sobie, mówiąc, że to ktoś inny wykonał brudną robotę. Jednak doceniła tę próbę zdjęcia z niej poczucia winy. Uśmiechnęła się.

— Robimy to razem i razem będziemy za to odpowiadać.

— Ja zawsze byłam sama — zaoponowała Dubhe.

— Może nadszedł czas, żebyś już nie była.

Learchos wielkimi krokami przemierzał korytarz prowadzący do jego pokoju. Czuł coś w rodzaju ulgi na myśl o powrocie do swojej kryjówki, do miejsca, w którym już od dziecka chronił się, kiedy chciał zostać sam. Tam się chował, kiedy wracał z pola bitwy. Koszmary wojny ulatniały się wobec kojącego widoku tego miejsca, w którym dorastał. A poza tym o dwa kroki od jego pokoju znajdowała się komnata jego matki. Miejsce zakazane, do którego nigdy nie wchodził, ale wiedział, że to integralna część jego ducha. Chociaż jego matka odeszła, czuł się tak, jak gdyby dalej tam była. Obecny wciąż był także ból, że zawsze go odrzucała.

Właśnie o tym rozmyślał, kiedy zauważył w głębi korytarza ciemną postać. Zwolnił kroku. Był to mężczyzna ubrany w dziwaczny sposób, mający na sobie parę zielonych obcisłych portek i czerwoną koszulę o szerokich rękawach. Poruszał się butnie, a kiedy tylko dostrzegł Learchosa, zamachał żywo ramieniem na znak, że chce z nim porozmawiać. Książę zatrzymał się nagle: to było tak, jak gdyby zobaczył własną przeszłość wychodzącą mu naprzeciw.

Mężczyzna zbliżył się do niego z szerokim uśmiechem. Miał takie same włosy jak on, jasne, prawie białe, ale piękniejsze i dłuższe. Nosił je związane w miękki ogon, a jego twarz okolona była długą, zadbaną brodą. Nie zmienił się wcale tak bardzo od ostatniego razu, kiedy Learchos się z nim widział: kilka zmarszczek więcej i bardziej przygarbione plecy, ale to był on, Neor.

— Wujku...

Neor objął go z rozmachem.

— Do diaska, Learchosie, jesteś już mężczyzną... — Wydawał się wzruszony. Odsunął się od niego i popatrzył mu w oczy. — Ile to lat minęło... dziewięć, dziesięć?

— Osiem — odpowiedział Learchos, nie mniej poruszony. — Osiem.

Neor oderwał od niego wzrok.

— Chodź, mamy sobie wiele do opowiedzenia.

Udali się do tego samego wewnętrznego ogrodu, gdzie Sulana i Dohor celebrowali niegdyś uroczystość swoich zaślubin. Kiedy Learchos był mały, często chodził tam w poszukiwaniu odrobiny spokoju.

Jego wuj wybrał odludny zakątek, gdzie nikt nie mógł im przeszkodzić. Usiedli na ziemi, tak jak to zawsze robili, kiedy Neor był jeszcze nauczycielem, a Learchos jego ukochanym uczniem.

Był to jeden z wielu kuzynów Dohora. Słynął z ekscentrycznego zachowania, ale również z biegłości we władaniu mieczem. To dlatego król postanowił przyjąć go na swój dwór, mimo jego buntowniczego charakteru. Przez jakiś czas wszystko szło dobrze i Neor okazał się cennym nabytkiem. Wkrótce jednak zaczął zdradzać bardzo słabą akceptację politycznego programu kuzyna. Zaczął odmawiać wykonywania pewnych zadań, kwestionował wybory króla najpierw prywatnie, a potem wręcz przed Radą podczas zgromadzenia plenarnego. To wtedy Dohor zdystansował się od swojego sprzymierzeńca; zaczął wyłączać go z podejmowania najważniejszych decyzji, jednocześnie zacieśniając więzi z bardziej uległym i bezlitosnym Forrą.

W tamtych czasach Learchos był mały i wielu rzeczy nie był w stanie zrozumieć; dopiero później, z opowieści przebijających się na dwór, udało mu się zrekonstruować przebieg wydarzeń i dowiedział się, że Neor wyszedł ze swoim buntem poza mury pałacu.

Przede wszystkim zorientował się, jak niebezpieczne i niesprawiedliwe są sny Dohora o wielkości. Najpierw próbował po dobroci, starając się wnieść głos sprzeciwu na posiedzeniach Rady, ale nie uzyskał żadnego efektu. W końcu zaczął podżegać poddanych do zrzucenia króla z tronu.

Ostatni akt nastąpił, kiedy Dohor postanowił powierzyć mu szkolenie Learchosa. Najwyraźniej wydawało mu się to zadaniem niezbyt trudnym, a przede wszystkim będącym w stanie utrzymać kuzyna z dala od niebezpiecznych przyjaźni.

Trwało to zaledwie kilka miesięcy, ale Learchos wspominał je jako najlepszy okres w swoim życiu. Neor był doskonałym nauczycielem, który dobrze potrafił równoważyć surowość rozsądną dozą serdeczności. Na tym lodowatym dworze, przy nieobecnej matce i zbyt wymagającym ojcu, Neor był dla Learchosa jedyną deską ratunku: nie żądał od niego rzeczy niemożliwych, nie wstydził się okazywać mu, jaki jest dumny z jego postępów, ale przede wszystkim zawsze wysłuchiwał go z uwagą.

W ciągu tych czterech miesięcy, które razem spędzili, wuj był dla niego prawdziwym nauczycielem życia. Learchos czuł, że znalazł w nim pokrewną duszę, kogoś, na kogo może liczyć i komu może zaufać.

Potem pewnego dnia wszystko się skończyło. Jego ojciec ocenił szkolenie syna jako zbyt miękkie i postanowił odebrać kuzynowi to zadanie. Jego funkcję przejął Forra.

Learchos pamiętał jeszcze długą i gwałtowną kłótnię między nimi. Po kryjomu słuchał, jak ich głosy przeobrażają się, krzyczą coraz głośniej, a on, po drugiej stronie drzwi, cicho płakał. To wtedy Dohor odkrył, że Neor posunął się dalej niż tylko do słów. Wypracował różne strategie, aby postawić króla w mniejszości w Radzie, co znaczyło, że pośrednio próbował go usunąć.

Wszystko zakończyło się bez rozgłosu. Neor został wygnany do Krainy Dni. Oficjalnie udał się tam, aby zarządzać prowincją. W rzeczywistości został zamknięty w pałacu pośród pustyni, gdzie nie mógł utrzymywać kontaktów z żadnym ze swoich przyjaciół. Jego żonę zatrzymano na dworze, aby móc go szantażować, gdyby zmienił zdanie. Od tamtego czasu Learchos nie miał już od niego żadnych wiadomości.

— Dowiedziałem się, że już często bierzesz udział w walce.

Learchos spojrzał na wuja i przez moment dwa obrazy, ten rzeczywisty i tamten należący do jego wspomnień, nałożyły się na siebie.

— Tak... Ale niezbyt lubię wojnę. — Wypowiedzenie tego odczuł jako pozbycie się ciężaru. Już od tak dawna nie mógł pozwolić sobie na luksus mówienia prawdy. Wiedział, że przed Neorem nie ma potrzeby kłamać, wiedział, że wuj zna go lepiej niż wszyscy.

Neor uśmiechnął się.

— Wcale się tak bardzo nie zmieniłeś...

Learchos przełknął ślinę.

— Teraz jestem mordercą.

Wuj popatrzył w ziemię z gorzkim uśmiechem.

— Gdybym mógł, zostałbym z tobą.

— Nie powinieneś sobie nic wyrzucać. Wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz wiem, jak to wszystko się potoczyło.

Znowu zapadło między nimi milczenie. To Learchos przerwał je pierwszy.

— Jak minęły ci te lata?

— Z tego, co widzę, nie lepiej niż tobie. Przebywanie w Krainie Dni było dla mnie męką. Nie było mnie tutaj, kiedy umarła Sybilla. Ostatnie wspomnienie, jakie mi po niej zostało, to jej zalana łzami twarz w dniu, kiedy się pożegnaliśmy. Nie masz pojęcia, co to znaczy.

Learchos nic nie powiedział, ale jego twarz spoważniała.

— Jestem osłabiony i zmęczony, a twój ojciec o tym wie. Ale nie ujarzmiony. — Neor odwrócił się gwałtownie do bratanka i utkwił w jego twarzy spojrzenie pełne żaru. — Przez te osiem lat nigdy nie zmieniłem zdania, a chociaż zapłaciłem za to wysoką cenę, dzisiaj też podjąłbym takie same decyzje.

Learchos odwrócił wzrok. Ta wypowiedź stawiała go w niespodziewanie niezręcznej sytuacji. Na dworze pamiętano wuja jako zdrajcę, nikczemnika, który ugryzł dłoń, która go karmiła. Ale on nie potrafił tak myśleć. W rzeczywistości czuł, że wuj postąpił właściwie. On sam chciałby zachować się w ten sposób, gdyby tylko był w stanie przeciwstawić się Dohorowi.

— A co ty o tym myślisz? — spytał go nagle Neor.

Learchos popatrzył na niego zdezorientowany.

— Ja...

— Nie widzieliśmy się przez osiem lat, a przez tyle czasu człowiek się zmienia, zwłaszcza, jeżeli ostatnio miał trzynaście lat, a teraz jest już prawdziwym mężczyzną. Wiem jednak, że nigdy nie wyrzekłeś się swojej natury. Ja ci ufam. Dłonie Learchosa zaczęły lekko drżeć.

— Pochylę czoło przed królem podczas ceremonii. Uśmiechnę się i obejmę go, jak gdyby nigdy nic. Ale teraz nie mam już nic do stracenia i dokończę to, co zacząłem.

Learchos popatrzył w ziemię.

— Nie chcę wiedzieć tego, co chcesz mi wyznać.

Słowa te zaskoczyły jego wuja.

— Chcesz mi powiedzieć, że pójdziesz za nim? Nie chciałeś tego robić jako dziecko, a teraz chcesz?

— To mój ojciec.

— Ojciec, który zrobił z ciebie mordercę, sam to powiedziałeś. I osoba, która cały czas tobą pogardza.

— Pozostaje jednak moim ojcem.

Milczenie wypełniło się niewypowiedzianymi myślami.

— Wiem, że twoja matka rozmawiała z tobą przed śmiercią.

Learchos wzdrygnął się. Obraz zanurzonej pod kołdrami kobiety rozdarł mu umysł, uderzając go w żołądek z niebywałą gwałtownością.

— Sybilla przysłała mi list, w którym mi to opisała. Była to jedna z nielicznych wiadomości, jakie od niej dostałem. Wiem, co ci powiedziała.

Dłonie Learchosa pokryły się lodowatym potem.

— Była umierająca i pożerała ją nienawiść.

— Być może. Jednak w tym żądaniu była też prawda.

— I teraz ty prosisz mnie, abym ją wypełnił, abym wypełnił jej wolę? Prosisz mnie, abym pomógł ci zabić króla, bo moja matka nawoływała mnie do pomszczenia jej po śmierci?

Neor popatrzył na niego przez chwilę.

— Nie proszę cię, abyś robił cokolwiek wbrew własnej woli, ale zastanów się dobrze nad powodami, które popchnęły ją do zażądania od ciebie tak straszliwej rzeczy.

Learchos zaczął wykręcać sobie dłonie. Wiedział, że to wspomnienie długo będzie go teraz nękać. Wuj położył mu rękę na ramieniu i w tym uścisku chłopak poczuł całe ciepło łączącego ich dawniej uczucia.

— Nie zamierzam dręczyć cię właśnie teraz, kiedy widzimy się po tak długim czasie. Jednak jesteś jedyną osobą, której mogę powiedzieć, jak sprawy się mają, i chciałem wtajemniczyć cię w moje plany. Proszę cię o pomoc. To okropne czasy i wiem, że decyzja, którą przed tobą stawiam, jest straszliwa. Zastanów się jednak nad tym. Twoje ziemie potrzebują nowego władcy.

Neor powoli się podniósł, a zanim wyszedł, odwrócił się do bratanka, jakby czymś zaskoczony.

— Jestem szczęśliwy, że cię zobaczyłem. Poszedłeś za moją radą i wytrzymałeś. Brawo! — powiedział, uśmiechając się do niego smutno.

Learchos poczuł, jak wilgotnieją mu oczy. Jego wuj wkroczył na pochyłą drogę, z której nie było powrotu.

9. Czarne księgi

Sherva skłonił się głęboko. Gabinet Yeshola był mroczny, a zapach krwi bardziej przenikliwy niż zwykle. Od wielu dni tempo składania ofiar zwiększyło się w zawrotny sposób — znak, że sprawy wymykały się spod kontroli.

Yeshol, niewzruszony, nie przerwał pisania w księdze, która przed nim leżała.

— Mój panie...

Dopiero wtedy Najwyższy Strażnik podniósł oczy.

— Spocznij.

Sherva podniósł się. Miał niemiłe uczucie w żołądku. Od czasu, kiedy zawiódł podczas porwania Sana, nie był już pewny niczego. Oczywiście wyleczono go i poddano długim przesłuchaniom. Otumaniony bólem ran oraz dziwnymi lekami, które wmusił w niego nowy Strażnik Trucizn, powiedział wszystko, co wiedział, a nawet więcej. Opisał Sana, opowiedział o spędzonych razem dniach, udzielił informacji co do Ida. Jednym słowem — wypełnił swój obowiązek sługi, ale dalej się bał: w końcu poniósł porażkę. Dla Zwycięskiego był to niewybaczalny grzech. Ci, którzy przed nim popełnili jakiś błąd, prawie zawsze płacili za to życiem. A on nie chciał umierać. To nie sama śmierć go przerażała; w ciągu długich lat, jakie spędził jako morderca, zawsze obok niego była. To raczej świadomość, że gdyby teraz umarł, byłaby to śmierć daremna: zarżnięty w basenie jak pierwszy lepszy Postulant. Z pewnością nie do tego aspirował jako dziecko. Jego marzeniem było zostać legendarnym Zabójcą, najlepszym. A tymczasem nie udało mu się jeszcze nawet zabić Yeshola, który wciąż przewyższał go siłą i sprytem. Bez tego ostatniego aktu jego życie byłoby niepełne, a ta myśl była dla niego nie do zniesienia.

Kiedy tylko wrócił, został zdegradowany: nie był już Strażnikiem Sali Ćwiczeń, lecz prostym Zabójcą, mordercą jak inni.

— Wiesz, że powinieneś umrzeć. Jednak jesteś dla Gildii cenną bronią, a ja nie marnuję swoich narzędzi — powiedział Yeshol, patrząc na niego z góry. Klęczący u jego stóp Sherva zazgrzytał zębami. Oto jego koniec: zabity przez starego fanatyka uważającego go za narzędzie do służenia bogu, którym on, Sherva, pogardzał.

— Pozwólcie mi znów zapracować sobie na moje stanowisko. Wiecie, że mi się ono należy.

Yeshol pochylił się nad nim.

— Już i tak potraktowałem cię specjalnie, nie wystarczy ci to?

— Znacie mnie. Wiecie, że niełatwo mnie zadowolić.

To właśnie wtedy wysłano go na przeszpiegi, aby dowiedział się, gdzie uciekli Ido i San. Sherva naprawdę się postarał, znalazł informacje, których szukał, ale na nic się to nie zdało. Nagle jego życie wydało mu się nędzne i malutkie. Płaszczenie się stało się jego specjalnością, a znoszenie upokorzeń — sposobem na przeżycie. A przecież nie tego uczyła go matka, nimfa, która nie ugięła się nawet po wygnaniu przez jej podobne za to, że pokochała człowieka. On miał w sobie tę samą dumę.

„Kiedy nadejdzie chwila, wyróżnisz się spośród innych i pokażesz moc swojej mieszanej krwi tym, którzy mnie upokorzyli” — powiedziała, patrząc mu w oczy.

I on w to uwierzył. Wybić się. Nieważne, że musiał przy tym przelewać krew innych. Doskonale pamiętał spojrzenia kierowane na jego matkę i na niego. To wtedy postanowił, że świat należy atakować, zwalczać, niszczyć. Dlatego wybrał drogę morderstwa i poświęcił się jej niczym asceta. Musiał udowodnić wszystkim, z jakiej gliny został ulepiony. Teraz jednak nic już z tego marzenia nie pozostało.

Kiedy tylko powrócił, zdał relację. Odkrył, że dwójka uciekinierów kierowała się do Świata Zanurzonego i że od ich wyjazdu minęły trzy tygodnie. O tej porze powinni już postawić stopę na dnie morza. Yeshol wysłuchał go z uwagą i było oczywiste, że podejmie odpowiednie działania. Jednak Sherva nie został jeszcze wezwany. Dlatego sam postanowił uczynić pierwszy krok. Pójdzie do swojego przełożonego i poprosi, aby zaangażował go do tego zadania. Tylko w ten sposób mógł mieć nadzieję na odzyskanie utraconego tytułu.

Yeshol popatrzył na niego.

— A więc?

Sherva podniósł się i spojrzał na niego zdecydowanie.

— Zrobiłem, co mi nakazaliście. Teraz pytam, czy rozważyliście moją prośbę powrotu.

Cisza, która nastąpiła, była gęsta, a Shervie wydala się wiecznością.

Wreszcie Yeshol westchnął.

— Dobrze się spisałeś, ale był to tylko twój obowiązek, nic więcej.

Sherva zacisnął pięści.

— No to wyślijcie mnie śladem chłopca. Zresztą mam nieuregulowane rachunki z gnomem.

Yeshol wbił w niego ostre spojrzenie.

— Nie jesteś odpowiednią osobą.

— Nie ma sensu, żebyście darowali mi życie, jeżeli potem nie dajecie mi możliwości odkupienia mojej porażki!

Sherva nagle podniósł głos, a w oczach jego przełożonego pojawił się błysk złości. Yeshol okrążył biurko niespiesznymi, ciężkimi krokami i stanął przed nim. Popatrzył na niego surowo, położył dłoń na jego ramieniu i nacisnął w dół. Sherva stawił opór. Nie uklęknie, nie tym razem.

— Naprawdę zamierzasz mi się przeciwstawiać?

Jego głos był sykiem, lodowatym ostrzem w plecach, ale Sherva poczuł tylko gniew. Nie rozumiał, jak mógł dojść do tego punktu, jak mógł tak dalece zgubić drogę. Opuścił głowę.

— Ja...

Yeshol rozluźnił uścisk.

— Już przydzieliłem do tej misji inne osoby — oświadczył, ignorując zasmucone spojrzenie podwładnego. — Dla ciebie wkrótce będę miał nowe zadanie, pierwszorzędne zabójstwo, które z całą pewnością uznasz za odpowiednie dla twoich umiejętności. Potrzebujesz powrotu do kontaktu z krwią i z twoim bogiem.

Ja potrzebuję uwolnić się od ciebie i tego przeklętego Thenaara!

Sherva zacisnął pięści, aż kostki zrobiły się białe.

— Chcecie mi powiedzieć, że nigdy nie odzyskam stanowiska Strażnika?

Yeshol znowu usiadł.

— Dokładnie tak. Tytuł to tylko tytuł, Shervo, i nie umniejsza ani nie zwiększa twojej wartości. Ty wiesz, ile jesteś wart, i ja również. Ale odniosłeś porażkę i jest ona tym poważniejsza właśnie dlatego, że jesteś jednym z naszych najlepszych ludzi. Dlatego nie odwołam mojej decyzji, musisz się z tym pogodzić. A teraz odejdź.

Sherva stał bez ruchu przez kilka sekund, niepewny, czy zadziałać od razu, czy później, po dłuższych przemyśleniach. Miał ochotę skoczyć Yesholowi do gardła i wreszcie ustalić, kto jest silniejszy. Nawet śmierć podczas próby wydawała mu się lepsza niż stanie tam z pochylonym czołem.

Podniósł pięści do piersi w geście pozdrowienia Zwycięskich i ruszył w kierunku drzwi.

— Nie stawaj przeciwko mnie — powiedział nagle Yeshol za jego plecami. — Jesteś nie tylko ode mnie gorszy, i to tak bardzo, że nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale w dodatku ja mam po swojej stronie boga, rozumiesz? Ja dla niego jestem gotów na wszystko, poświęciłem mu moją duszę i każdy mój oddech. A on mi obiecał, że nie zaznam niepowodzenia.

Sherva nie odwrócił się. Wysłuchał tych słów, trzęsąc się z wściekłości.

— Idź do świątyni i też go poszukaj. To twój grzech czyni cię szalonym.

Sherva przytaknął krótko, a następnie wyszedł, prawie trzaskając drzwiami. Obraz korytarza Domu odebrał mu oddech. I nagle zrozumiał. Tak długie przebywanie tam, pod ziemią, osłabiło go. Klęknięcie jeszcze nawet tylko raz oznaczało powtarzanie tego już zawsze. Zbyt łatwo można się było do tego przyzwyczaić. Musiał wyjść z Gildii, spalić za sobą mosty, zatrzeć tę przeszłość. Tak, Dom wiele mu dał, to tam rozwinął swoją sztukę walki, swoją nienaturalną zdolność do zginania stawów. Ale już od lat Dom nie miał mu nic więcej do zaoferowania. Nadszedł czas, żeby odejść i zdradzić naprawdę.

San wyglądał na zewnątrz niecierpliwie. Poza szklaną ścianą rozpościerał się przed jego oczami niesamowity krajobraz zawieszonych w błękicie ryb. Jak można było spokojnie siedzieć, mając pod nosem takie pokusy?

— San! — Chłopiec odwrócił się gwałtownie. — Czy ty przestaniesz wreszcie fantazjować i zaczniesz mnie słuchać?

Chłopiec westchnął demonstracyjnie.

— Tak, Quar.

— Mistrzu Quar — powiedział surowo mężczyzna, wypinając pierś.

— Mistrzu — dodał San bez większego przekonania.

Już trzy tygodnie chodził na lekcje. Drugiego dnia pobytu pod morzem do jego pokoju wszedł Ido.

— Hrabina mówi, że ma bardzo dobrego nauczyciela, który mógłby uczyć cię magii. Co ty na to?

Podjęcie decyzji nie było łatwe. Rozwinięcie własnych mocy było tym, czego San pragnął najbardziej na świecie. Z drugiej strony oznaczałoby to złamanie wyraźnego zakazu jego ojca. Jednocześnie jednak chciał coś robić, zająć czymś umysł. Bezruch zawsze wlókł za sobą ból i myśli, których chłopiec nie chciał roztrząsać. Dlatego postanowił zacząć.

Nauczycielem był stary, zarozumiały czarodziej, który wypełniał mu głowę niepotrzebnymi podstawami.

— Ale kiedy zaczniemy zaklęcia?

— Magia to nie szpanowanie głupimi sztuczkami iluzjonisty, to przede wszystkim nauka, pogłębiona znajomość natury.

Pod tym pretekstem podczas lekcji z Quarem nigdy nie wykonywało się żadnych ćwiczeń praktycznych, była tylko nauka i nic poza tym. San zaczął spędzać całe popołudnia pochylony nad książkami, razem ze starym czarodziejem, który karcił go różdżką, kiedy tylko chłopiec podnosił wzrok.

— No i co, jak było? — pytał go Ido wieczorem, kiedy razem jedli kolację.

San nie miał serca powiedzieć mu, że było to straszliwie nudne. Ido był zawsze tak entuzjastycznie nastawiony, że chłopiec nie chciał go rozczarować.

Dalej jednak brakowało mu działania. Jego ciało desperacko potrzebowało ruchu, dlatego też zaczął brać u gnoma lekcje władania mieczem. Był to też pretekst, żeby z nim przebywać i kazać sobie znowu opowiadać o swojej babce i przygodach, jakie razem przeżyli.

To podczas ćwiczeń z mieczem San zorientował się, jak rozległe są jego moce. W sposób naturalny uciekał się do nich, kiedy sprawy przybierały zły obrót. Raz, tuż przed zranieniem drewnianym mieczem Ida, instynktownie przywołał barierę, która otoczyła jego ciało.

— Rewelacyjne! Quar cię tego nauczył?

San zastanowił się przez chwilę.

— Tak.

Sam tak naprawdę nie wiedział, dlaczego nie powiedział prawdy. Poczuł jednak ogromną dumę z samego siebie.

Wówczas powziął zwyczaj samodzielnego ćwiczenia czarów. W dzień uczył się z Quarem, wieczorem trenował z gnomem, a nocą poświęcał się swoim sztuczkom. Nauka nowych zaklęć wydawała mu się o wiele ciekawsza niż wypełnianie sobie głowy zbędnymi podstawowymi wiadomościami o naturze i innymi tego rodzaju głupotami.

— Quar mówi, że czasami jesteś nieznośny — powiedziała mu pewnego dnia hrabina. Uwielbiała z nim rozmawiać i trzymać go blisko siebie, kiedy tylko mogła. Co wieczór jadła kolację z nim i z gnomem.

— Nie... No bo... — Nie chciał wyjść na niewdzięcznika. Zresztą to było ze strony hrabiny bardzo miłe, że zatroszczyła się nawet o nauczyciela magii dla niego. — Ja tylko chciałbym wiedzieć, co się dzieje na górze, w mojej ziemi...

Co działo się w Świecie Wynurzonym? Co działo się wewnątrz Gildii? A Dohor? Myśli te zadręczały go obsesyjnie razem ze wspomnieniami tamtej nocy, kiedy wszystko się zmieniło.

— San! — Quar przywołał go do porządku.

San podskoczył. Siedzący przed nim nauczyciel patrzył na niego czerwony ze złości. Znowu się zamyślił.

— Czy ty wreszcie przestaniesz się rozpraszać? Jeżeli kiedykolwiek chcesz czegoś dokonać, musisz mnie słuchać!

Quar uderzył w stół otwartą dłonią, aż podskoczyła książka. San zdenerwował się. W końcu jaką władzę nad nim miał ten czarodziej?

— No już, powtórz mi, o czym mówiłem.

San zwrócił na niego lekceważące spojrzenie.

— Nie wiem.

— I jeszcze się tym chlubisz?

— Sami powiedzieliście, że byłem rozkojarzony, więc dlaczego zadajecie mi pytania, na które nie mogę wam odpowiedzieć?

— Nie mów do mnie tym tonem, jesteś mi winien szacunek!

— Nie mówię żadnym „tonem”.

Wargi Quara zrobiły się z wściekłości cieniutkie, a oczy — wielkie. Sanowi wydał się śmiesznym człowieczkiem. Przemknęło mu przez głowę kilka formuł, za pomocą których mógłby przywołać go do porządku, sztuczek, których ten czarodziej w swojej mierności prawdopodobnie nawet nie znał. Już miał je wypowiedzieć, kiedy mężczyzna zatrzasnął z hukiem leżącą przed nim książkę.

— Odmawiam udzielania lekcji głupiemu bachorowi, który nawet mnie nie słucha. Na dzisiaj wystarczy.

Prawdopodobnie przypuszczał, że będzie to dla Sana kara, ale chłopiec błyskawicznie zwinął pergamin, na którym notował.

— To świetnie — rzucił wcale nieprzestraszony; następnie zeskoczył z krzesła, zadowolony, że będzie miał resztę dnia wolną.

— Pożałujesz tego — syknął Quar. — A tymczasem chcę, żebyś na jutro znał na pamięć skład czterech typów ziemi i ich duchy opiekuńcze.

— Jasne! — krzyknął chłopak, wypadając przez drzwi.

Był zmęczony tymi lekcjami. Uczył się więcej sam niż z tym zgrzybiałym starcem. Dziwne; jeszcze kilka miesięcy temu ze zgrozą patrzył na swoje moce, teraz natomiast obserwował je z dumą i zainteresowaniem. Był potężny, czuł to. Mógł już ćwiczyć się w niektórych rzeczach, które robił za młodu jego dziadek, a nawet sam Tyran. Jasne, nie był to najlepszy przykład, ale Aster był przede wszystkim wielkim czarodziejem. Że potem używał swoich umiejętności dla zła, to inna sprawa, Ido też tak mówił.

San biegiem skierował się do biblioteki. Generalnie trasę tę pokonywał w nocy, patrząc uważnie, czy nikt się tam nie kręci. Dostęp do tego miejsca był pierwszym przywilejem, którego udzieliła mu hrabina Ondine. Spokojnie przekroczył próg; nigdy nie było tu straży. To miejsce praktycznie odwiedzała tylko ona. W środku skatalogowała wiele książek dotyczących Zalenii, ale przede wszystkim mnóstwo innych, mówiących o Świecie Wynurzonym i jego magii.

— Przychodź po książki, kiedy tylko będziesz miał ochotę. Odkryjesz, że należą do najpotężniejszych balsamów dla cierpiącej duszy — powiedziała mu jednego wieczoru.

I w pewnym sensie była to prawda. Książki te służyły kojeniu ran jego ducha. Prawdopodobnie jednak nie tylko w sensie, jaki miała na myśli Ondine.

San poszedł prosto do interesującego go działu. Odkrył go niedawno i od tego czasu był to jego stały punkt programu. Spędzał tam całe godziny, wykradając je snu.

Zatrzymał się przed regałami: dwa, z ciężkiego hebanu, wysokie aż po sufit. Serce biło mu zawsze nieco silniej, kiedy je widział. Były pełne czarnych książek. To dlatego jego spojrzenie się tam zatrzymało.

Najpierw była książka historyczna: biografia Astera, napisana przez anonimowego autora w formie długiej pieśni. Mężczyzna podpisywał się tylko jako „Minstrel”. San przeczytał ją zafascynowany. W sposób naturalny zaczął próbować mierzyć własne postępy w sztuce magicznej z osiągnięciami Tyrana. Aster wyleczył ranę swojej matki, kiedy był zaledwie noworodkiem.

Nie, tego rzeczywiście nie zrobiłem... — przyznawał San prawie z żalem. — A może mój ojciec nigdy mi o tym nie powiedział, on nigdy nie patrzył przychylnie na moje moce — tłumaczył sobie potem z lekkim odcieniem dumy.

Czytał o pracy Astera w Krainie Nocy, jak starał się pomóc swoim najbiedniejszym ludziom uprawiać rośliny jadalne na polach, których nigdy nie pobłogosławiły promienie słoneczne. Wciągnęła go lektura o jego niezmierzonej pasji do sprawiedliwości, o jego pragnieniu prostowania świata. Wyczuwał w tym echo własnego serca. Oczywiście, on sam miał o wiele mniejsze cele: myśl o pomszczeniu śmierci rodziców nawiedzała go coraz częściej. Była to tylko fantazja, a przynajmniej tak sobie mówił: czasami myślał o tym, walcząc z Idem, i widział siebie jako wielkiego wojownika, być może Jeźdźca Smoka. Wówczas poleciałby aż do Krainy Nocy, aż do owej świątyni, którą wyobrażał sobie jako przerażającą, i tam, samodzielnie, zniszczyłby Sektę Zabójców. Czasami rozmyślał o tym podczas nudnych lekcji z Quarem: użyć swojej magii do zniszczenia nieprzyjaciół, zabicia Shervy — człowieka, który zmasakrował jego ojca i matkę. Była to myśl osobliwie słodka i miała moc uciszania krzyków, które często podnosiły się w jego sercu.

Następnie przeszedł do historii elfickich; pradawnych legend, sprawozdań ze straszliwych wojen. I magii. Dziwnej magii, o której Quar nigdy nie wspominał. Magii, która nie miała nic wspólnego z naturalnymi duchami czy czymś podobnym. Nie, ta magia naginała naturę do własnej woli i nakazywała jej czynić cuda. To go fascynowało.

Tego dnia San długo przeglądał półki z czarnymi książkami. Przeczytał ich już sporo, ale na to popołudnie szukał czegoś specjalnego. Jego wzrok padł na dość mały tomik, na którego grzbiecie widniały srebrzyste napisy na wpół zjedzone przez zieleń pleśni. To były runy, jedyna ciekawa rzecz, jakiej uczył się z Quarem. Kompendium walki. Tytuł zapowiadał działanie. Wyciągnął go powoli. Książka była w tak kiepskim stanie, że zdawało mu się, iż lada chwila rozpadnie się w jego palcach. Na aksamitnej okładce wyryty był skomplikowany czerwony pentakl. San pogłaskał go. Krawędzie okuć na brzegach były ostre i musiał uważać, żeby się nie skaleczyć.

Usiadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i otworzył tom na pierwszej stronie. W środku znalazł zakładkę w kolorze przygaszonej czerwieni, barwie okrutnie przypominającej zaschniętą krew.

Odwrócił stronę i jego oczy ujrzały mały, równy zapis.

Decyzję o podjęciu kształcenia w magicznych praktykach zabójstwa podjąłem podczas Wojny Małych. Nie był to łatwy wybór i dokonałem go ze śmiercią w sercu. Ale przecież i śmierć, i krew już w sobie nosiłem, a ich zapach wniknął do mojej duszy do tego stopnia, że całkiem nim przeszła. Postanowiłem tak, aby ukarać mojego nieprzyjaciela, aby pomścić ukochane osoby, które on mi wyrwał. Nie cofnąłem się przed żadnym koszmarem, bo wojna uczyniła mnie nawykłym do wszystkiego i trawiło mnie pragnienie dania pokoju zmarłym.

San podniósł na chwilę oczy. Wojna Małych. To odległe wydarzenie z epoki, gdy Światem Wynurzonym władały Elfy. Wydało mu się to okropne, że już wtedy mówiono o śmierci i krwi tak jak teraz, i poczuł dziwną sympatię do tego człowieka, używającego języka, który rozumiał aż za dobrze.

Bo on też pragnął dać pokój zmarłym, a przynajmniej miał nadzieję, że umarli zostawią w spokoju jego. Uczył się tego powoli własnym kosztem: nieobecność ukochanych osób jest bardziej przytłaczająca niż ich obecność, a ich cienie, odblask ich bólu i ich nienawiści nigdy nas nie opuszczają.

Pogrążył się w lekturze, mając przed oczami obraz swego śmiertelnie rannego ojca, czołgającego się ku drzwiom.

Wyszedł z biblioteki dopiero późnym wieczorem. Przeczytał prawie cały tom i nawet się nie zorientował, że został tam dłużej niż powinien. Wystarczyło, że wystawił nogę za próg pomieszczenia, a już natknął się na zdenerwowanego sługę.

— Gdzieście się podziewali? Hrabina i Jeździec czekali na was przy kolacji i martwili się o was!

— Ja tylko czytałem...

— Jego Ekscelencja Ido oczekuje was w swoim pokoju.

Sługa wziął go za ramię i pociągnął za sobą. Przemierzali korytarze wśród tłumów zaaferowanych i podenerwowanych służących.

— Znalazłem go, znalazłem! Powiedzcie hrabinie, że wszystko w porządku.

Sługa otworzył na oścież drzwi do pokoju gnoma. Ido siedział przy stole i nerwowo palił. Kiedy tylko drzwi się otworzyły, skoczył na nogi.

— Do diabła! — krzyknął. — Gdzie u licha się podziewałeś?

— Znalazłem go przed biblioteką — powiedział sługa.

Ido pociągał z fajki w niezwykle małych odstępach i wydychał obłoczki zbitego dymu. San już się nauczył, że był to zły znak.

— Idź sobie — syknął Ido do sługi, który nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać.

Drzwi się zamknęły, a San poczuł, że miękną mu nogi.

— Gdzie byłeś? — Głos gnoma wibrował tłumionym gniewem, a jego spojrzenie było przeszywające.

— Ja tylko...

— Odpowiedz!

— W bibliotece — odpowiedział cicho San. — Ale przecież Ondine wciąż mi powtarzała, że mogę tam chodzić zawsze, kiedy tylko będę miał ochotę — dodał półgłosem, obrażony.

— Ty chyba nie do końca orientujesz się w sytuacji.

Ido złapał go za ramię, a jego mocny uchwyt przypominał imadło. Przyciągnął go do siebie tak, że twarz chłopca znalazła się o włos od jego własnej. Zapach tytoniu zaczął drażnić Sana w gardle.

— Czy ty przypadkiem nie zapomniałeś, dlaczego tutaj jesteśmy?

— Nic złego nie robiłem.

— To nie o to chodzi. Chciałem okazać ci zaufanie i pozwoliłem ci robić to, co chcesz. Szczerze mówiąc myślałem, że nie jesteś pozbawionym rozumu bachorem...

San wiedział, że najlepiej byłoby przeprosić, ale czuł, że nie ma sobie nic do zarzucenia.

— Ido, robisz z igły widły, ja...

— Cicho bądź! — Głos gnoma zagrzmiał tak głośno, że San podskoczył. — Czy myślisz, że jesteśmy tu na dole bezpieczni? Nie jesteśmy. Myślisz, że Yeshol odpuścił? No cóż, nie zrobił tego. Jeżeli ty znikasz, ja myślę, że coś ci się stało, czy to jasne?

Chłopiec odwrócił wzrok. Wściekłe oczy gnoma onieśmielały.

— No dobrze..., jak uważasz... — Miał ochotę coś odparować, ale w końcu zabrakło mu odwagi. — Przepraszam — powiedział ledwo słyszalnie.

— Dalej nie rozumiesz.

— Przecież cię przeprosiłem, co jeszcze powinienem zrobić?

Ido uśmiechnął się sarkastycznie.

— Widzę, że odziedziczyłeś najgorsze cechy twojej babki. Wiele lat temu zrobiła mi podobną scenę, a ja udzieliłem jej kredytu zaufania. Cóż, nie powtórzę tego błędu. Od jutra będziesz się poruszał ze strażnikiem.

San otworzył szeroko oczy.

— Nie możesz mi tego zrobić.

Ido podszedł do okna.

— To nie jest kara. Nie jesteśmy tu na wakacjach, a twoje bezpieczeństwo jest priorytetem dla ocalenia Świata Wynurzonego.

— Ido, przecież ja byłem w bibliotece! Czytałem!

— Od tej chwili będziesz tam chodził w towarzystwie.

San wydał długie westchnienie. Czuł, jak wzbiera w nim złość, i nie chodziło tu tylko o ten moment. W tym westchnieniu był długi, spędzony bezczynnie miesiąc i cała frustracja, którą w sobie pogrzebał, pozwalając, aby osadzała się dzień po dniu.

— Nie potrzebuję żadnego głupiego strażnika. Sam potrafię się obronić.

Ido odwrócił się i popatrzył na niego szyderczo.

— Ach tak? A czym? Własnymi rękami?

— Sam mnie uczysz.

— Miecz nie jest dla ciebie, a poza tym jesteś dopiero na początku.

— Mam moce... Mam magię. — San coraz silniej zaciskał pięści.

— Ach, prawda, magia. Zapomniałem o najlepszym: Quar przyszedł do mnie wściekły i skarżył mi się, że jego uczeń, ten obdarzony wielkimi mocami, nie jest w stanie usiedzieć nawet przez godzinę i wysłuchać nauk kogoś, kto wie na ten temat więcej niż on.

— On nie wie więcej niż ja. On nic nie wie, nie ma jednej dziesiątej moich mocy!

Ido roześmiał się głośno.

— Jasne... Powiedziałeś mi, że chcesz się uczyć, że chcesz brać lekcje. Jeżeli to dla ciebie tak mało znaczy, powinieneś być na tyle konsekwentny, aby odrzucić moją propozycję.

— One są nudne, przeraźliwie nudne — wybuchnął San. — Każe mi tam cały czas siedzieć i opowiada o jakichś bezsensownych rzeczach, podczas gdy ja tymi rękami powaliłem smoka, sam przy tym byłeś!

Ido nie pozwolił jego krzykom wyprowadzić się z równowagi.

— To był przypadek, którego nie potrafiłbyś powtórzyć. San, nauka to też nuda, magia to też wysiłek. Czy myślałeś, że będziesz się tylko bawił? To właśnie jest życie, San: obowiązek.

— On cały czas trzyma mnie w bezruchu, my wszyscy cały czas tkwimy w bezruchu! Co do diabła robimy tu, pod spodem? Ukrywamy się jak króliki! Ale ty w przeszłości dokonywałeś wspaniałych czynów, pokonałeś Dolę, a... a... ja już nie chcę ukrywać się jak tchórz. Gildia zabiła moich rodziców, rozumiesz to czy nie? A ten mi mówi o duchach natury i różnych aparatach do destylacji!

San stał pośrodku pokoju, dysząc. Czuł, że zaraz eksploduje, jego pierś gwałtownie podnosiła się i opadała, jak gdyby w tym pokoju nie było wystarczającej ilości powietrza.

Ido wpatrywał się w niego bez ruchu z fajką w dłoni.

— Skończyłeś?

Jego głos był spokojny, lodowaty, a to doprowadziło Sana do szaleństwa.

— Nie waż się nie traktować mnie poważnie!

Policzek pojawił się nieoczekiwanie, a jego suchy odgłos wypełnił pokój. San poczuł się nagle pusty. Popatrzył na gnoma z niedowierzaniem.

— A ty nie ośmielaj się traktować mnie tak, jak swojego nauczyciela magii. Widziałem więcej od ciebie, dzieciaku, i miałem już do czynienia z wieloma głupimi i pyszałkowatymi smarkaczami.

San poczuł pod rzęsami gorące łzy.

— Ukrywamy się, bo jeżeli Gildia cię złapie, umrzesz. Ale ty jesteś bohaterem, prawda? I nie obchodzi cię śmierć. No cóż, przypominam ci, że razem z tobą upadłby cały Świat Wynurzony. I to dlatego tutaj jesteśmy.

Ido odwrócił się, podszedł do okna i oparł się o nie. San patrzył na niego przez zasłonę łez. Rozdzierało go poczucie, że starzec go nie rozumie. Do tej chwili był jego jedynym pewnym oparciem: byli dwójką ocalałych, cierpieli ten sam ból. Jeżeli istniał ktoś, przy kim nie potrzebował słów, był to Ido. Jednak nie w tej chwili. Teraz San czuł się porzucony, samotny.

— Ja cię rozumiem — odezwał się gnom, jak gdyby w odpowiedzi na jego myśli. Mnie też bezczynność zabija, nie myśl sobie. Przez trzy lata tylko się przyglądałem: przygotowywałem plany rebelii na tyłach, widziałem, jak moi podwładni umierali, podczas gdy ja siedziałem sobie bezpiecznie w Laodamei. Myślisz, że jak się czułem? Ale jest czas działania i czas oczekiwania, a zrozumienie tego to jedna z cech wielkiego wojownika.

Zamilkł, spojrzał na niego ze zrozumieniem i podszedł bliżej.

— San, myślałem, że już o tym rozmawialiśmy i już to sobie wyjaśniliśmy... Twój udział w walce ma być taki: nie zostać zabitym. Zapewniam cię, że to niemało.

Ale to nie jest jak walka. I nie pomaga mi zapomnieć o tamtym pokoju pełnym krwi, o moim ojcu, który czołga się po ziemi ku drzwiom, i mojej matce leżącej nieruchomo na podłodze.

San pozwolił swobodnie spływać łzom. Jego ramionami zaczęły wstrząsać łkania. Kiedy rozmawiał o tym z Idem po raz pierwszy, sądził, że zrozumiał, i myślał, że jest w stanie znieść bezczynność. Jednak tak nie było, teraz widział to jasno. Oto, czym był jego niepokój podczas podróży i nuda podczas lekcji z Quarem. To wszystko było przejawem tego samego: pragnienia zemsty. I o ile wtedy nie miał środków, teraz było inaczej. Bo wiedział, że jest silny, bo czuł, że jego moce wzrastają, bo szybko się uczył.

Powinien był powiedzieć o tym Idowi. On widział śmierć wielu osób, które kochał, może miałby jakąś odpowiedź wykraczającą poza: „Czekaj”. A jednak milczał. Szlochał na jego ramieniu, nie znajdując żadnego pocieszenia.

— Przysięgnij mi, że już więcej tego nie zrobisz.

San długo patrzył w ziemię. Potem powoli kiwnął głową, a Ido przyciągnął go do siebie.

— Nie przydzielę ci strażnika, ale to ostatni raz. Wiem, że jesteś mądrym chłopcem i będziesz rozsądny.

San znowu przytaknął, zmęczony. Osuszył łzy z policzków, a kiedy Ido się do niego uśmiechnął, nie potrafił szczerze odwzajemnić uśmiechu.

10. Pokój Sulany

Dubhe i Theana rozpoczęły pracę w kuchni w wieczór swojego przyjazdu. Volco zapukał delikatnie do ich drzwi, a kiedy dziewczyny otworzyły, zobaczyły na progu jego uśmiechniętą postać.

— Znalazłem wam dobre miejsce.

Chodziło o stanowisko pomywaczek, obok wielu innych kobiet w owej olbrzymiej kuchni pogrążonej w zasłonie dymu. Tam, w środku, zawsze panowało zamieszanie, a praca nigdy się nie kończyła, bo Dohor nieprzerwanie snuł pajęczyny sojuszów i spisków, urządzając w tym celu mniej lub bardziej wystawne kolacje.

Kiedy tylko Dubhe postawiła tam nogę, przypomniał jej się Dom. Tam też były podobne kuchnie. Zdała sobie sprawę, że Lonerin pracował w nich podczas tych kilku miesięcy, kiedy był tajnym wysłannikiem Rady. Ona sama widziała je tylko raz, a poruszające się pośród oparów sylwetki — ciała osób, które z rozpaczy sprzedały sekcie własną krew — wydały jej się niemal upiorami. Dlatego też, kiedy tylko przekroczyła próg kuchni, natychmiast poczuła opanowujące ją mdłości. Powstrzymała się jednak i wróciła do odgrywania roli dziewki z ludu, klękając u stóp Volca i całując go po rękach w podziękowaniu.

— To zasługa księcia, nie moja — żartował sobie z nich.

Tego dnia poszły do łóżka późno, wykończone. Theana nie była przyzwyczajona do pracy: do tej chwili jej życie było wypełnione głównie drobiazgową nauką, raczej wysiłkiem intelektualnym niż fizycznym. Dubhe też nie była przywykła do tego rodzaju zajęć. Rzuciły się na łóżka z bolącymi mięśniami i rękami odrętwiałymi od lodowatej wody. Theana wsunęła się od razu pod koce, nie mówiąc ani słowa. Do Dubhe zaś sen nie chciał przyjść jeszcze przez jakiś czas. Mimo że była zmęczona, miała trudności z zaśnięciem. Jej nieprzyjaciel spał niewiele wyżej, w królewskiej części pałacu, a dokumenty, które miały dać jej ocalenie, ukryte były w tym labiryncie, nie wiadomo gdzie. Jak mogła spać, kiedy jej życie zależało od tych dwóch elementów, tak bliskich, a zarazem tak dalekich? Konieczność działania, dołożenia wszelkich starań, aby dobrze przygotować swoją osobistą zemstę, stawała się obsesją. Było tak, jak gdyby podróż do Nieznanych Krain coś w niej zmieniła, jak gdyby coś się odblokowało. Wreszcie była gotowa do podjęcia decyzji, wzięcia swojego życia we własne ręce.

Zamknęła oczy i w ostatniej chwili przed odpłynięciem, niczym we śnie, poczuła z ukłuciem słodkiego bólu, że gdzieś za tamtymi murami również Learchos starał się zasnąć.

Dubhe trzymała się planu działania, który nakreśliła Theana. Przez pierwsze dni obydwie w milczeniu i z oddaniem wykonywały swoją pracę, aby nie wzbudzać podejrzeń. Było to trudne, ponieważ, jako nowo przybyłym, inne kobiety w kuchni powierzały im najbardziej przykre zadania i często gnębiły je bez żadnego powodu. Wieczorami Dubhe słyszała, jak jej towarzyszka płacze po cichu na swojej pryczy, recytując modlitwy żarliwiej niż zwykle.

— Postaram się przystąpić do działania tak szybko, jak tylko będzie to możliwe — szeptała do niej, nie znajdując innych słów, aby ją pocieszyć. Theana nie reagowała, zrozpaczona tą niedorzeczną i niebezpieczną sytuacją.

Odpowiedni moment nadszedł po tygodniu od ich przybycia. W środku nocy, kiedy cały pałac pogrążony był we śnie, Dubhe po cichu podniosła się z łóżka. Schowała do sakwy swoje kobiece szaty i włożyła parę płóciennych portek oraz skórzany męski gorset, który dzień wcześniej ukradła z pralni. Ciemne ubranie aż nazbyt przypominało jej uniform Zwycięskich, ale było to jedyne możliwe przebranie, w którym mogła bez przeszkód kręcić się po mrocznych korytarzach. Z czymś w rodzaju milczącej ulgi przypasała sobie sztylet; ilekolwiek dróg by przemierzyła, ilekolwiek różnych szat by wkładała, walka była częścią jej jestestwa i tylko uzbrojona czuła się naprawdę sobą. Związała rzemykiem jasne włosy i była gotowa.

Noc przyjęła ją słodko, jak zbyt długo zaniedbywana kochanka. Dubhe rozkoszowała się cieniami i przyjemnością poruszania się w wypełnionym ciszą mroku. Prowadzenie rozpoznania zawsze było tą częścią pracy złodziejki, którą najbardziej lubiła.

Ukradkiem przemierzała korytarze, przemykając przez nie czujnie, gotowa do działania, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie natknęła się jednak na żadnego strażnika; na niższych piętrach mieszkała tylko służba i nie można było dostać się tam z zewnątrz. Jaki sens miałoby ich pilnowanie?

Z niebywałą łatwością udało jej się włamać do pokoju ekonoma i ukraść mu pergamin i kałamarz. Chciała być pewna, że nie zapomni o żadnym szczególe, dlatego zamierzała robić notatki.

Swoje złożone ubrania służącej ukryła w kącie zaraz przy wejściu na niższe piętra. Gdyby ktoś ją nakrył, będzie mogła je odzyskać i błyskawicznie się przebrać.

Następnie kontynuowała swój obchód rozpoznawczy po niskich piętrach, tak, aby móc naszkicować szczegółowy plan budynku. Mistrz zawsze jej powtarzał, że podstawową sprawą jest dobre zapoznanie się z otoczeniem, po którym trzeba się będzie poruszać. Droga ucieczki musi być dokładnie ustalona na wypadek konieczności szybkiej ewakuacji, kiedy nie ma czasu na zastanawianie się. Jednak celem tej nocnej wyprawy było również wystawienie na próbę własnych sił. Poprzedniego wieczoru Theana wykonała na niej rytuał po raz trzeci; Dubhe uspokoiła się, czując, że jej ciało dobrze odpowiada na bodźce, a nawet wydawało się, że jej zmysły wyostrzyły się w porównaniu z wcześniejszym stanem. Oczywiście stwierdziła to z dreszczem strachu: wiedziała, że jest to niechybny znak, iż przebywająca w niej Bestia nie została zwyciężona, lecz z każdym dniem rośnie w siłę. Tak czy inaczej, fakt ten mógł też okazać się przydatny.

Od drugiej nocy ośmieliła się zapuszczać w wyższe rejony pałacu. Postanowiła poruszać się systematycznie, poziom po poziomie. Dlatego też najpierw zgłębiła obszar zajmowany przez pokojówki i osobistych asystentów dworzan, a później skrzydło zamieszkane przez różnych dygnitarzy. Wszelkie interesujące szczegóły notowała na pergaminie, który ze sobą nosiła, ale przede wszystkim przyglądała się zwyczajom strażników. Wystarczyło, żeby dane piętro miało wyjście na zewnątrz, a już strzegło go wielu ludzi. Dubhe spotykała na korytarzach sporo patrolujących; zauważyła też, że czasami kontrolowali również puste pokoje.

Mało dróg ucieczki i niewiele miejsc, gdzie można by się schować — pomyślała z goryczą.

Żołnierze byli dość młodzi. Wydawało się, że Dohor przyjmował ich prosto z Akademii, której był Najwyższym Generałem już od wielu lat. Niektórzy z nich cały okres terminowania spędzali, pilnując pustych sal i opuszczonych skrzydeł pałacu: dość nikczemny sposób wykorzystywania zasobów, które niegdyś służyły, aby chronić wszystkie ludy Świata Wynurzonego.

Sądząc po ich sumienności i stopniu uwagi, Dubhe wysunęła jednak przypuszczenie, że często musieli znajdować się w sytuacjach realnego zagrożenia. To nie działało na jej korzyść.

Następnej nocy wybrała się prosto na piętro dworskie. Nie licząc gęstszych i stałych kontroli, nie różniło się ono od pozostałych. Dziewczyna musiała potroić uwagę, z jaką wykonywała każdy gest, i po raz kolejny dziękowała Shervie, który nauczył ją poruszać się zwinnie jak wąż.

Do wielu pokojów nie udało jej się wejść; zresztą nawet nie zawsze było to konieczne. W większości przypadków wystarczył jej jakiś mały szczegół, aby domyślić się, kto mieszka w środku. Słaby nadzór — dworzanin; korytarz patrolowany przez tylko jednego żołnierza — ordynans jakiegoś ministra; stały strażnik przed drzwiami — minister.

Odkryła tylko jedne drzwi, których nikt nie pilnował. Wydało jej się to dziwne, zważywszy na to, że było to piętro ważnych osób, tych, które liczyły się w królewskich gierkach władzy.

Weszła do przylegającego pokoju, o którym wiedziała, że jest pusty, i pewnym krokiem ruszyła w kierunku balkonu. Kiedy tam dotarła, zadrżała. Ostatni raz, kiedy zrobiła coś podobnego, nastąpił podczas owej kradzieży, która całkowicie zmieniła jej życie i oddała ją w ręce Bestii. Zakręciło jej się w głowie, ale mimo to i tak otworzyła okiennice. W jednej chwili znalazła się na zewnątrz, a świeży nocny wiatr owionął ją swoimi zapachami. Pod nią rozciągał się wybujały ogród, udekorowany rozmaitymi fontannami. Doskonałe miejsce, aby się ukryć, zanotowała w zakamarku umysłu. Następnie wdrapała się na balustradę i kołysząc się, zawisła nad pustką. Zawsze lubiła się wspinać i była w tym świetna.

Przywarła do muru wśród cieni pałacu stworzonych przez księżyc w pełni i wężowym ruchem prześlizgnęła się wzdłuż fasady, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Skoczyła ku gzymsowi drugiego balkonu i żelaznym uchwytem uczepiła się kamienia. Wysokość, na jakiej się znajdowała, nie spowodowała nawet najmniejszego zawahania przy skoku, chociaż nie miała pod sobą żadnych punktów oparcia. Kiedy dotarła do okna, podciągnęła się lekko tylko zadyszana i zaraz wtopiła się w cień, jaki rzucała okiennica. Wychyliła się nieco, żeby zajrzeć do środka. Jej serce zatrzymało się, ręce lekko drgnęły i niewiele brakowało, aby spadła.

Pośrodku pokoju, przy stole, siedział Learchos z na wpół wypełnionym pucharem. Tkwił tam nieruchomo ze wzrokiem wbitym w podłogę. Światło księżyca padało akurat na jego sylwetkę, nadając jego włosom srebrzysty odcień. Jego głowa wydawała się otoczona światłem i Dubhe wpatrywała się w niego z zachwytem. Serce podskoczyło jej do gardła, a czas zdawał się zatrzymać. Dlaczego książę robił na niej takie wrażenie? Mieli zaledwie kilka okazji do bliższych kontaktów, a ona wewnętrznie reagowała, jak gdyby się zakochała. Ta myśl sprawiła, że zadrżała; chyba za daleko się zapędziła. Rzuciła się w bok, schodząc z pola widzenia Learchosa, tak przerażona, że nie mogła nawet złapać oddechu. Z pewnością on teraz otworzy okno i ją nakryje.

Hałas jednak nie nastąpił. Listowie pod nią poruszyło się pod powiewem delikatnego wiatru, a pójdźka rzuciła w nocnej ciszy swoje wezwanie. Nie mogła kontynuować. Nie teraz. Powoli zeszła po fasadzie pałacu i wróciła do siebie.

Learchos patrzył w okno. Wydawało mu się, że coś w nim dostrzega, jakąś twarz. Nie wiadomo dlaczego od razu pomyślał o dziewczynie, którą uratował w Selvie: Sanne. Siedział ze wzrokiem utkwionym na zewnątrz, patrząc, jak cienie drzew rzucają na szybę dziwne błyski. Byłoby cudownie, gdyby ona tam była. Na całym dworze, ale i poza pałacem nie było nikogo, z kim łączyłoby go takie pokrewieństwo dusz. Ta dziewczyna natomiast wysłuchała go, a on pojął, że mają tę samą wizję świata. Była jedyną osobą, z którą miałby odwagę rozmawiać o własnej przeszłości.

Nawymyślał sobie od głupców. Sanne była nieznajomą, którą zabrał ze sobą po drodze, pierwszą lepszą dziewczyną z ludu, z którą dzielił krótką podróż. Jak mógł mieć na jej temat opinie tak absolutne, tak ostateczne? A jednak czuł do niej coś szczególnego i był pewien, że to coś pochodzi z wnętrza jego duszy.

To dlatego teraz przyszła mu do głowy. Bo ona może by zrozumiała.

Noc była głęboka, a słowa Neora sprzed kilku dni wyżłobiły w nim rysę, której nie był w stanie już zapełnić. Było tak, jak gdyby otwarto drzwi, przez które duchy przeszłości mogły bez przeszkód wchodzić do jego życia. Learchos chwycił się za głowę, a tamto przeklęte wspomnienie, które za wszelką cenę chciałby zatrzeć, gwałtownie do niego powracało.

Ma czternaście lat, a jego matka jest umierająca. Kazali mu szybko wrócić z pola bitwy, aby mógł towarzyszyć jej w ostatnich chwilach życia. Podobno chce z nim pomówić, tak mu powiedziano, a kiedy się o tym dowiedział, jego serce zabiło mocniej. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, aby go wezwała, w rezultacie ledwo pamięta, jak ona wygląda. Learchos powoli kieruje się do pokoju Sybilli, jej damy do towarzystwa. Dla niego kobieta ta jest prawie taką samą tajemnicą, jak jego matka. Mimo że nigdy z nią nie rozmawiał, wzbudza w nim pewną sympatię. To żona Neora i wszystko w niej przypomina mu jego wuja. Z lękiem opiera dłoń na klamce, a kiedy wchodzi, widzi ubraną na czarno starszą panią o długich siwych włosach zebranych pod śnieżnobiałym czepkiem, patrzącą na niego zimno i wrogo. — Jesteście. Wreszcie.

Learchos pochyla głowę na znak powitania. Sybilla podnosi się i wychodzi mu naprzeciw, nie czyniąc najmniejszego hałasu.

— Wasza matka czeka na was od wielu dni i obawiałam się, że nie zdążycie przyjechać.

Learchos przełyka ślinę. Nagle czuje się zagubiony i przestraszony. Wszystko wydaje mu się nierzeczywiste, jakby we śnie. Nie jest w stanie nic powiedzieć: ogranicza się do podążania wzrokiem za Sybillą, delikatnie otwierającą drzwi do pokoju jego matki. Kobieta znika w gęstym mroku, który tam panuje, a on słyszy tylko jej słowa.

— Moja pani, jest tutaj syn Dohora...

Learchos pozostaje nieruchomy, sparaliżowany brzmieniem tego zdania. Syn Dohora. To tym jest dla swojej matki?

Sybilla z surowym wyrazem twarzy wynurza się z ciemności i daje mu znak ręką.

— Chodźcie.

Pierwszy krok jest najtrudniejszy. Nogi mu się trzęsą, jak za pierwszym razem, kiedy znalazł się na polu bitwy. W sercu dziękuje gęstej ciemności tego pokoju, która pozwala mu się ukryć przed oczami tej, która leży w łóżku. Zapach zamknięcia i śmierci jest przenikający. Okiennice są przymknięte, a światło, które przebija się przez szpary, rzuca na podłogę ogniste ostrza. Stopniowo Learchos przyzwyczaja się do półmroku i zauważa, jak niewiele mebli zawiera to więzienie. Na ścianach wiszą tylko dwa obrazy, w rogu znajduje się ława skrzyniowa i skromnych rozmiarów stół. Pośrodku pokoju króluje dostojne, kunsztownie zdobione łoże z baldachimem, a posadzka jest całkowicie pokryta ciężkimi dywanami, które tłumią odgłos jego kroków.

Learchos idzie naprzód oszołomiony, serce tłucze mu się w piersi. Jeden z obrazów to portret jego matki z młodości. Ma delikatne, dziecięce rysy i kasztanowe, lekko falujące włosy, opadające na szczupłe ramiona. Światła jest zbyt mało, aby móc rozróżnić kolory, ale Learchos wie, że te oczy są zielone, tak samo jak jego.

On zawsze ją taką pamiętał, piękną i nieprzystępną. Teraz natomiast nawet nie wie, jak wygląda jej twarz. Przed dojściem do jej wezgłowia rzuca okiem na drugi portret. Niespełna trzyletnie dziecko, o królewskim wyglądzie i wypiętej piersi, patrzy prosto przed siebie z poważną twarzą, która zupełnie nie pasuje do jego dziecięcych rysów. Ciemnoblond włosy. Learchos wie, o kogo chodzi. To jego imiennik jedyny syn, którego Sulana uznała. Brat wyrwany życiu przez czerwoną febrę, ten sam, którego wszyscy wspominają jako cenny dar. Za każdym razem, kiedy jego spotyka niepowodzenie, ojciec i wszyscy na dworze porównują go z tym dzieckiem. Nieosiągalny i doskonały wzór, właśnie dlatego, że nie miał czasu zawieść niczyich oczekiwań. Learchos wie, że nie może współzawodniczyć z tym ideałem, on, któremu udało się wyrosnąć i miał możliwość stania się dorosłym.

Suche, nagłe rzężenie odrywa jego uwagę od tych smutnych myśli. Pod przykryciami, które lekko się marszczą, kreśląc niewyraźny kształt ciała, coś się porusza. To ona.

Sybilla prowadzi go do brzegu łóżka; następnie odchodzi bez słowa, pozostawiając go samego.

Jego matka leży prawie zatopiona wśród kołder. Białe włosy rozrzucone są bezładnie na poduszce. Jej kanciasta, wyżłobiona przez chorobę twarz wydaje się upiorną maską. Dłonie, chude i sękate, leżą bezwładnie na pościeli. Usta są otwarte, skurczone w grymasie, który przepełnia Learchosa zgrozą. Nie może oderwać się od kontemplowania z mimowolnym odruchem wstrętu tego obrazu, o którym marzył przez lata. Wie, że przybył za późno.

Boi się, to szalony i ślepy strach, jak ten, który ogarniał go, kiedy słyszał, jak krzyki żołnierzy stają się dzikie i rozpaczliwe, a krew zaczynała przesiąkać ziemię. Gdyby mógł, uciekłby daleko od tego pokoju i od koszmaru, jakim jest dla niego Makrat.

Jedna z dłoni błyskawicznie wystrzeliwuje do jego nadgarstka i go ściska. Dreszcz obrzydzenia przebiega w górę pleców Learchosa.

Zielone oczy otwierają się nagle: są jeszcze żywe, błyszczące. Maluje się w nich jednak nieprzebrana nienawiść.

— Zbyt dużo czasu ci to zajęło.

Learchos wielokrotnie fantazjował o jej głosie. Podczas swoich samotnych nocy wyobrażał go sobie jako słodki i miły, kiedy matka śpiewa mu kołysankę, aby go uśpić, jednak jest kompletnie inny: suchy i metaliczny, prawie bezpłciowy.

Przybyłem tak szybko, jak tylko mogłem — odpowiada z suchym gardłem.

Zbliż się, muszę z tobą pomówić.

Learchos ma nadzieję, że chce mu wyjawić to, czego mu nigdy nie powiedziała. Może zdradzi mu przyczyny wielu spraw w jego życiu: dlaczego go odrzuciła, dlaczego go nienawidziła. W głębi serca pragnie tej chwili pojednania.

— Wiem, że jesteś jego synem, i wyobrażam sobie, że wiele was łączy. On siłą zasiał ciebie w moim łonie, abyś ukradł miejsce mojego Learchosa.

Jego matka z rzężeniem zaczerpuje oddechu. Learchos stoi skamieniały ze zgrozy. Czuje, jak krew szumi mu w uszach, czuje każde uderzenie swojego serca, powolne i rozdzierające.

Ale ty jesteś mi winien życie, życie, którego wolałabym ci nie dać, i teraz proszę cię o jego zwrot.

Matko, ale...

To słowo wymyka mu się spontaniczne, chociaż jego brzmienie wydaje mu się niedorzeczne, kiedy tylko je wypowiada. Gdyby poprosiła go o to, aby umarł, zrobiłby to, bo mimo wszystko kocha tę kobietę.

— Ja zaraz umrę, a w życiu zrobiłam wiele błędów. Jeden z nich popełniłam wiele lat temu, zgadzając się na małżeństwo, które nie miało racji bytu. Jednak ze wszystkich moich sił starałam się ten błąd naprawić! — mówi Sulana, podnosząc głos. — Bogowie mymi świadkami, że próbowałam się go pozbyć! Ale ten nikczemnik podporządkował mnie sobie, podarowując mi ten kwiat, jakim był Learchos, a ja nie byłam w stanie zapobiec temu, że mi go zabrano...

Kaszle, a Learchos rozpaczliwie szuka wzrokiem dzbanka z wodą. Znajduje go na stole i siłą uwolniwszy się z uścisku matki, biegnie i napełnia szklankę. Podaje jej, a ona pije dużymi łykami, chciwie przełykając każdą kroplę. Następnie znów chwyta go za rękę i ciągnie dalej:

Moim drugim błędem było to, że nie starałam się go zabić. To ja pozwoliłam mu stać się tym, kim jest teraz, to ja dałam mu jego przeklętą siłę.

Proszę was, matko, nie męczcie się. Milczcie i pozwólcie mi tylko pobyć trochę z wami...

Learchos czuje, jak łzy spływają mu po policzkach. Nawet nie zauważył, kiedy zaczął płakać.

— Dlatego proszę cię tylko o jedno i zobowiązuję cię, abyś tego dopełnił, bo mogłam cię zabić, zanim się narodziłeś, ale tego nie zrobiłam. Teraz masz wobec mnie dług.

Z wysiłkiem podciąga się, przybliżając usta do jego uszu.

— Zabij go — syczy ledwo słyszalnie, po czym wykończona opada z powrotem na poduszki.

Learchos nie wierzy własnym uszom i nie wie, co ma odpowiedzieć.

— Ukształtował cię na swój obraz i podobieństwo, a ty może nawet potrafisz go kochać Ale takie jest moje ostatnie życzenie: zabij Dohora. W przeciwnym razie — bądź przeklęty.

Jej lodowate oczy wbijają się w niego, a on nie potrafi odwrócić wzroku.

— A teraz idź sobie, nie mam ci nic więcej do powiedzenia.

Learchos stoi przy łóżku, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Patrzy na swoją umierającą matkę, a dłonie mu mrowią, jak gdyby jego krew była z wosku; czuje, jaka jest kleista i jak powoli krąży w żyłach.

— Idź sobie! — wrzeszczy Sulana i z trudem podnosi leżący przy wezgłowiu dzwoneczek. Potrząsa nim, wywołując ciche brzęczenie.

Drzwi otwierają się prawie natychmiast, szybko i cicho wyłania się zza nich Sybilla.

— No już, chodźcie stąd — mówi, biorąc Learchosa za ramię i delikatnie, ale silnie pociągając go za sobą.

Learchos pozwala się wywlec na zewnątrz, do ostatniej chwili nie odrywając oczu od łóżka. Nie widzi jej, ale wie, że jego matka patrzy na niego z niezmierzoną nienawiścią.

Puchar wypadł mu z ręki, a wino rozlało się po podłodze. Learchos podniósł się gwałtownie i przeszedł przez próg. Potrzebował zaczerpnąć powietrza. Korytarz rozjaśniało światło trójnogów z brązu. Wszystko było spokojne w przeciwieństwie do burzy, jaką miał w piersi. Dlaczego to przeklęte miejsce nie rozpadało się teraz, pod jego wzrokiem?

Przemierzył różne piętra prawie biegiem, nie bacząc na zaalarmowane spojrzenia strażników, którzy kłaniali się pośpiesznie, kiedy ich mijał. Gdy dotarł do ogrodu, rzucił się na trawę i utkwił wzrok w rozgwieżdżonym niebie, oddychając pełnymi płucami. Świeże powietrze i monotonny dźwięk wody w fontannach uspokoiły go na chwilę, oczyszczając jego udręczoną duszę.

Nic nigdy nie będzie w stanie naprawdę mnie oczyścić.

Popatrzył na księżyc, okrągły i bardzo jasny, i wreszcie zrozumiał, dokąd musi pójść. Ta myśl poraziła go swoją niedorzecznością, ale nie mógł się jej oprzeć.

Zdecydowanym krokiem ruszył w drogę, stopniowo schodził do najniższych stref pałacu. Ściany stały się bardziej nagie, korytarze bardziej nędzne. Przez jakiś czas błąkał się w poszukiwaniu drzwi, które wskazał mu Volco. Nie znał zbyt dobrze tego skrzydła.

Na pewno śpią po ciężkim dniu pracy. To szalony pomysł, książę nie szuka pocieszenia u wieśniaczek, książę nie zwierza się sługom.

Skręcił w ostatni korytarz i zatrzymał się jak wryty. Była tam. Przed nim. Ukradkiem szła do swojego pokoju.

— Poczekaj!

Dubhe zatrzymała się. W duchu podziękowała własnej przezorności, dzięki której pomyślała o tym, aby się przebrać, kiedy tylko dotarła do strefy przeznaczonej dla służby. W każdym razie będzie musiała się wytłumaczyć, dlaczego wyszła o tej porze. Pomyślała, że lepiej będzie zapobiec pytaniom. Odwróciła się gwałtownie.

— Przepraszam, ja...

Urwała. To był książę, nie rozpoznała jego głosu.

— Właśnie szedłem cię szukać.

Stali przez chwilę i patrzyli na siebie. Teraz, kiedy przed nią stał, Learchos nie wiedział, co jej powiedzieć.

— Książę, ja... ja nie mogłam spać — zamruczała Dubhe żałosnym tonem.

— Nie musisz się usprawiedliwiać. Nie jesteś więźniem. Możesz chodzić, gdzie chcesz.

Przygryzła wargę.

— Jak widzisz, ja też nie mogę zasnąć — uśmiechnął się młodzieniec. I wbrew wszelkiej logice Dubhe była szczęśliwa, że tam stał, o dwa kroki od niej. — Masz ochotę towarzyszyć mi do ogrodu?

Zawahała się: może nie należało tego robić, może powinna wrócić do łóżka, może nigdy nie powinna była obdarzyć go takim zaufaniem? Zamiast tego po prostu za nim poszła, nie była w stanie mu odmówić.

Spacerowali po oświetlonych księżycem alejkach. Dubhe często poruszała się nocą, przypominało jej to wiele zadań, które doprowadziła do końca dzięki przychylności mroku oraz lata spędzone razem z Mistrzem. Przez moment jego wspomnienie i fakt, że była tu razem z Learchosem, sprawiły, że przeszedł ją dreszcz.

Książę zauważył to.

— Dobrze się czujesz?

— Tak, ja...

Learchos usadził ją na trawie obok siebie, przykrywając jej ramiona swoim płaszczem. Było wilgotno, a rosa przenikała przez ubrania.

Postaraj się wydrzeć mu jakieś informacje, to wspaniała okazja dla twoich poszukiwań — powiedziała sobie Dubhe, ale jej wola odmawiała.

— Jak idzie praca? — spytał Learchos.

Dubhe spojrzała na niego zdumiona.

— Dobrze. Świetnie — ocknęła się natychmiast. — Uratowałeś nas i...

— Nie czuj się w obowiązku za każdym razem mi dziękować ani na siłę udawać entuzjazm.

— To naprawdę dobre miejsce. Jestem z dala od wojny, a to już wiele — powiedziała, starając się nadać głosowi ton szczerości.

— Nie pracujecie zbyt wiele?

Żywo pokręciła głową.

— Zawsze jest czas na odpoczynek.

Zapadła ciężka cisza. Dubhe nie rozumiała: dlaczego szedł jej szukać? Dlaczego ją tu trzymał?

— Mam czelność przypuszczać, że pomogłem ci tamtego dnia — powiedział nagle Learchos, patrząc jej w oczy. — To dlatego proszę cię, abyś teraz tu ze mną była. Bo teraz ja potrzebuję twojej pomocy.

Dubhe poczuła, jak jego wzrok ją przeszywa. Nie mogła zrobić nic innego, tylko przytaknąć i odwzajemnić spojrzenie, czekając.

— Jestem więźniem, Sanne, i nie wiem, dlaczego mówię to właśnie tobie, ale tu w środku nie ma nikogo... — Westchnął. — Jestem tu obcy wszystkim.

— A czego jesteś więźniem?

Wydawało się, że oczy Learchosa lekko pojaśniały. Uśmiechnął się do niej słabo.

— Przeszłości, która nie chce odejść.

Wyznał jej wszystko pośpiesznie, jak gdyby słowa wytryskiwały mu z duszy niczym porywista rzeka. Opowiedział jej o matce, o jej nienawiści w stosunku do niego i o straszliwym żądaniu, jakie wypowiedziała przy nim przed śmiercią.

— To wszystko — powiedział w końcu. — Teraz czuję się lżejszy. Potrzebowałem uwolnić się od tej tajemnicy. Sądzę, że potrafisz zrozumieć, co mam na myśli.

Dubhe kiwnęła głową.

— Przez te wszystkie lata zastanawiałem się, dlaczego nigdy nie powiedziała mi dobrego słowa, nigdy mnie nie przytuliła, nigdy mnie nie szukała. Dla niej byłem zawsze tylko synem jej męża i nienawidziła mnie przynajmniej tak samo, jak mojego ojca. I przez całe moje dzieciństwo zachodziłem w głowę, czy coś zrobiłem, czy popełniłem jakiś błąd, którym zasłużyłem sobie na podobne traktowanie. Tego dnia jednak zrozumiałem, że moją winą był po prostu fakt, że przyszedłem na świat.

Dubhe patrzyła na niego wstrząśnięta.

— To grzech, którego w jej oczach nigdy nie odkupiłem, być może myślała, że jeśli wymusi na mnie to niedorzeczne przyrzeczenie, dokonam ekspiacji.

— Dlaczego mi to mówisz?

— Bo tamtej nocy podsłuchiwałem, jak opowiadasz o swojej przeszłości, i odkryłem twoją tajemnicę. Teraz jesteśmy kwita. Pragnąłem ci o tym powiedzieć, na dworze nie ma nikogo innego, kto by mnie wysłuchał. — Kąciki jego ust rozciągnęły się w gorzkim uśmiechu.

— Są osoby, które rodzą się pod złą gwiazdą — powiedziała Dubhe, a kiedy Learchos popatrzył na nią, znowu poczuła się odsłonięta, podatna na zranienie, tak jak tamtej nocy w lesie. — Znasz ryty Gildii Zabójców?

Dalej się uśmiechał, tym razem z sarkazmem.

— Aż nazbyt dobrze.

— A wiesz, kim są Dzieci Śmierci?

Potrząsnął głową. Dubhe poczuła się, jak gdyby stała na brzegu urwiska. Rzucić się było szaleństwem, ale pustka ją wzywała. Jeżeli teraz zdecyduje się mówić, nic już nie będzie takie samo.

— To dzieci, które zabiły; czy to noworodki, których matka zmarła przy porodzie, czy dzieci, które zabijają przez pomyłkę lub naumyślnie. Gildia uważa je za wybrańców. Szuka ich wszędzie, wciela w swoje szeregi i szkoli je, aby zrobić z nich Zabójców.

Ze sposobu, w jaki Learchos na nią spojrzał, wyczuła, że zrozumiał. Ale nie obchodziło jej to. Był synem jej nieprzyjaciela, coś w środku nie przestawało jej tego krzyczeć, ale klamka już zapadła.

— Te dzieci narodziły się naznaczone przeznaczeniem. Ich największą winą jest to, że zostały wydane na świat. — Dubhe poczuła, jak jej rozpacz przedziera się wśród łez.

— To nie była twoja wina; Gildia to grupa szaleńców.

— Być może, ale ktoś kiedyś mi powiedział, że kto zabija jako dziecko, jest predestynowany, a jego droga będzie tylko jedna i już wytyczona.

— I sądzisz, że moja też już jest naznaczona? Naprawdę myślisz, że powinienem zrobić to, czego zażądała ode mnie matka w chwili śmierci?

Dubhe zawahała się przez chwilę.

— Mówię tylko, że ty też nie byłeś winny. To jej nienawiść, twojej matki, a nie twoja.

— No tak — dodał młodzieniec, opuszczając wzrok. — Nie moja...

— Podczas podróży, nad brzegiem strumienia, powiedziałeś mi, że cokolwiek to było, już się skończyło.

Learchos znowu się ku niej odwrócił.

— Wiem, że pewnie powiedziałeś tak tylko po to, aby mnie pocieszyć. — Dubhe przełknęła łzy. — Ale może wystarczy w to uwierzyć.

Książę uśmiechnął się i delikatnie pogłaskał ją po policzku. Wydawał się pogodniejszy.

— Czyli przerzucamy na siebie nawzajem nasze grzechy, aby odeszły...

Teraz i Dubhe się uśmiechnęła. Learchos podniósł się.

— Pewnie jutro rano będziesz musiała wcześnie wstać. Lepiej już iść.

W milczeniu przemierzyli otulony mrokiem ogród, a świt zaczynał lekko barwić wschód jaśniejszym pasmem fioletu.

Kiedy dotarli przed wejście do pałacu, odwrócił się i stanął przed nią.

— Jest w tobie coś tajemniczego, Sanne, czy kimkolwiek jesteś.

Dubhe usiłowała zachować spokój, ale to wyznanie ją zmroziło.

— Tak czy inaczej twoja przeszłość należy do ciebie, a ja nie odważę się jej tobie odebrać — dodał Learchos cicho, po czym pochylił się, aby wyszeptać jej coś do ucha. — Mogę od czasu do czasu cię odwiedzić?

Jeden długi dreszcz przeszedł po plecach Dubhe. Kiedy książę się odsunął, popatrzyła na niego przeciągle. Potem kiwnęła głową.

11. Poszukiwania wśród ksiąg

Kiedy Theana się obudziła, słońce jeszcze nie wzeszło. Początkowo to zawsze Dubhe musiała podchodzić do jej pryczy i potrząsać nią; po całym dniu spędzonym na pracy w kuchni czarodziejka była kompletnie wykończona. Wieczorami tylko siła woli pozwalała jej modlić się do jej boga przed zapadnięciem w głęboki sen. W końcu jednak dziewczynie udało się odnaleźć swój rytm i czasami, kiedy Dubhe wracała ze swoich nocnych wypraw, już nie spała.

— Czy ty nigdy nie śpisz? — pytała, przygotowując się do pójścia do kuchni.

— Wyćwiczyłam się tak, żeby wystarczało mi tylko kilka godzin snu — odpowiadała Dubhe.

Theana miała pewne wątpliwości. Jej towarzyszka często była bardzo blada i chudła w oczach.

— Jeżeli będziesz się źle czuła, masz mi powiedzieć.

— Zrobię to — odpowiadała Dubhe, ale słowa te brzmiały jak rzucone ot tak, na odczepnego.

Podobnie było tego ranka. Theana zdążyła już wstać i właśnie się ubierała, kiedy zobaczyła, jak dziewczyna wślizguje się do środka. Wyglądała na bardziej strudzoną niż zazwyczaj.

— Nie powinnaś wracać tak późno.

Dubhe odwróciła się, jakby zdumiona.

— Staram się maksymalnie wykorzystywać czas, jaki mamy. — Jednak jej odpowiedź była wymijająca, a oczy wydawały się dziwne.

Theana automatycznie popatrzyła na symbol na ramieniu Dubhe. Już trzykrotnie nałożyła na dziewczynę zaklęcie, aby zablokować klątwę, ale miała wrażenie, że jego efekty trwają krócej.

— Będę musiała powtórzyć rytuał wcześniej niż planowałyśmy — powiedziała, omiatając spojrzeniem jedną z desek w podłodze. Ukryła pod nią buteleczki ze wszystkimi niezbędnymi do rytów substancjami. Dubhe nie zareagowała. Aby zwrócić na siebie jej uwagę, Theana musiała do niej podejść, pochylić się i dotknąć jej ręki. Wydawało się, że dziewczynę trawi jakiś wewnętrzny ogień; jej dłońmi wstrząsało drżenie. Jednak nie była to tylko klątwa, czuła to jasno.

— Powiedz mi prawdę — wyszeptała.

Dubhe odwróciła się w drugą stronę, a Theana westchnęła.

— Dubhe, jaki sens ma moja obecność tutaj? Od kiedy tu przybyłyśmy, ty każdej nocy gdzieś wychodzisz, narażasz się, a ja cały czas tylko odgrywam rolę służącej.

— Twoje zadanie zawsze takie było, już od samego początku, wiedziałaś o tym. Zresztą nie potrafisz cicho się poruszać, a...

— Wiem — ucięła krótko czarodziejka. — Nie mam zamiaru narzekać. Ale jeśli ukrywasz przede mną prawdę na temat twojego stanu, nie mogę ci pomóc, rozumiesz?

Spróbowała popatrzeć na nią szczerze. Spędziły ramię w ramię już prawie dwa miesiące i Theana zaczynała rozumieć tę dziwną towarzyszkę podróży: fakt, że jest tak zamknięta w sobie, jej milczenie i cierpienie. Teraz nieco jaśniej pojmowała, co tak przyciągnęło Lonerina: było to coś, co intrygowało i ją. Otchłanie, z których Dubhe pochodziła, w jakiś sposób fascynowały, a nieme wołanie o pomoc, które wyczuwała, było dla osób takich jak oni niemożliwe do zignorowania.

— Czujesz się gorzej?

— Czasami.

— Czy masz wrażenie, że moje zaklęcie jest mniej skuteczne?

Dubhe podniosła się gwałtownie.

— Przestań — rzuciła, oddalając się w kąt pokoju.

— Przecież właśnie po to tu jestem...

— Nie podoba mi się sposób, w jaki na mnie patrzysz!

Theana podniosła się.

— Dubhe, ja rozumiem...

— A właśnie, że nic nie rozumiesz. Czy kiedykolwiek ktoś patrzył na ciebie z litością? To jest nie do zniesienia! Lonerin też tak na mnie patrzył, jak gdyby musiał mnie za wszelką cenę ocalić, jak gdybym miała być jego osobistym zwycięstwem nad losem. Ale ja nie potrzebuję, żeby ktokolwiek mnie ratował.

— Nie ma nic złego w tym, że ktoś jest słaby. Wszyscy kogoś potrzebujemy.

— Jasne, sama wiesz coś o tym, co? Każdego wieczoru uciekasz się do twojego głupiego boga tylko po to, aby uciec od strachu przed śmiercią...

Dubhe musiała zdawać sobie sprawę z ciężaru swoich słów. A jednak Theana nie pokazała po sobie urazy, nie zaprotestowała. Pomyślała tylko, że jej wiara wciąż jeszcze jest niesprawiedliwie osądzana, tak samo jak w czasach jej ojca.

— Wystarczy. Odpowiedz na moje pytanie: chcę wiedzieć, jak się czujesz — powiedziała wreszcie surowo.

Dubhe popatrzyła na nią zmęczonym wzrokiem i wreszcie odpowiedziała szczerze:

— Ostatnio Bestia atakuje mnie bez powodu. Nie sądzę nawet, żeby występował tu jakiś związek z osłabieniem twoich czarów. Po prostu nagle ją odczuwam, a świat wokół zaczyna się kręcić i staje się czerwony. Potem wszystko mija. Samo.

W milczeniu, które nastąpiło, Theana szukała odpowiednich słów. Nie było jednak takiej potrzeby.

— Sennar powiedział mi, że leczenie nie jest możliwe, mam tego świadomość. Jedynym rozwiązaniem jest śmierć mojego nieprzyjaciela i to dlatego każdą noc poświęcam na poszukiwania. Nie ma innego wyjścia.

— Nie potrafię bardziej ci pomóc.

— I tak już robisz bardzo wiele — powiedziała Dubhe z wymuszonym uśmiechem. — Bez ciebie Bestia wynurzyłaby się na powierzchnię; a jeszcze ważniejsze będzie to, co zrobisz, kiedy zdobędziemy dokumenty.

Theana spróbowała odwzajemnić uśmiech, ale jej się nie udało. To śmieszne, jak nic się nie zmieniło; kiedy jeszcze znajdowała się w Radzie Wód, wielokrotnie czuła się niepotrzebna. Teraz, po tym wszystkim, czemu stawiły czoła podczas podróży, znowu było tak jak dawniej: nie było nic, co mogłaby zrobić, mogła tylko bezsilnie się przyglądać. Tak jak wiele lat temu.

Przytrzymuję ją. Na nic wyjaśnienia.

Nie jest taki jak myślicie! On nigdy nie zrobił nic złego! Ludzie wrzeszczą, a jej ojca wloką zakutego w łańcuchy.

Zabójca!

— Jesteś w zmowie z tymi przeklętymi!

— Śmierć kapłanowi Zabójców!

Stryczek jest o krok.

Wreszcie, po niekończącej się tułaczce, znaleźli miejsce, gdzie mogli w spokoju zamieszkać; udało im się osiąść tam, w Krainie Morza. Nigdy nic złego nie zrobili, starali się prowadzić życie na uboczu. Ona jednak nie mogła prosić ojca, aby przestał modlić się do swego boga. Wystarczyło, żeby ktoś kiedyś raz usłyszał to imię, aby wszystko runęło. Thenaar.

— Nie jest tak jak myślicie! — krzyczy dziewczynka, ile ma tchu w piersiach, kiedy wsuwają głowę jej ojca w pętlę. On znajduje jeszcze siłę, aby nakazać jej odejść, uciekać, ale ona nie jest w stanie i stoi tam, przyglądając się tej niesprawiedliwości, nie mogąc nic zrobić. Wyrzekła się jego nauk kultu Thenaara, przejęła jego imię i myślała nawet, żeby zostawić go samego z jego szaleństwem. Teraz jednak zdaje sobie sprawę, jak bardzo go potrzebuje. Jej życie zależy od tego człowieka.

Bardzo wiele osób odeszło do świątyni Czarnego Boga i nigdy stamtąd nie powróciło. Nienawiść dla kultu jest ogromna na tej ziemi, której lennik, mężczyzna prawy i szanowany, został zabity przez Gildię.

— Osiądziemy tutaj, bo w tym miejscu Gildia dopuściła się swoich okrucieństw. Musimy oczyścić imię Thenaara z całego brudu, jakim skalała go sekta.

Tak powiedział jej ojciec, kiedy zamieszkali w tej wiosce. Teraz patrzy na córkę ze smutkiem, ale i z rezygnacją. Pragnie tylko, aby się uratowała i nie widziała tego, co zaraz nastąpi.

Milcz — nakazuje jej ktoś, ciągnąc ją w kąt za domem.

On nic nie zrobił, chcą go zabić, a on nic nie zrobił! Powiedzcie im to!

To starzec, starszy niż jej ojciec, o łagodnym, pełnym bólu wyrazie twarzy i głowie pokrytej rzadkimi włosami. Zakrywa jej twarz dłonią.

— Nic nie można poradzić na ludzką złość.

Ona próbuje się wyrywać, uciekać, ale uścisk mężczyzny jest mocny. Zresztą dziewczynka ma zaledwie dwanaście lat. Całkowicie bezradna, z daleka przygląda się wieszaniu, widzi, jak ciało jej ojca porusza się w ostatnich konwulsjach, a potem, kiedy tylko spada na ziemię, ludzie zaczynają je kopać, jeszcze i jeszcze, i jeszcze. Wreszcie Folwar zakrywa jej dłonią oczy i przyciąga ją do siebie.

Volco przyszedł do kuchni po obiedzie. Theana właśnie klęczała na kamiennej posadzce z brudną szmatą w dłoniach. Dubhe pracowała kawałek dalej, ale poza zasięgiem jej wzroku.

Młoda czarodziejka podniosła oczy i szybko zerwała się z podłogi.

— Mój panie...

Volco położył dłoń na jej ramieniu i uśmiechnął się dobrotliwie. Przypominał jej Folwara, jej wybawcę. On też emanował taką łagodnością.

— Pewnie męczy cię praca ciągle w tym samym miejscu...

— Nie, mój panie, jestem szczęśliwa, że mogę służyć mojemu królowi — odpowiedziała z gotowością.

— Spokojnie, o nic cię nie oskarżam — zauważył Volco, uśmiechając się z rozbawieniem. — Zastanawiałem się tylko, czy nie chciałabyś wykonać dla mnie innej pracy. Nie tutaj.

Myśl o porzuceniu szmaty i pozwoleniu zmęczonym kolanom na odpoczynek pociągała ją, ale nie chciała okazywać zbytniej niecierpliwości.

— Jak mój pan sobie życzy.

— No to chodź ze mną.

Wyszli z kuchni i powoli przemierzyli wszystkie korytarze, które z czeluści pałacu prowadziły do wyższych pięter: tych, gdzie rozgrywało się luksusowe i pełne intryg życie dworu.

— To spokojniejsza praca niż ta, którą wykonywałaś do tej pory. Chodzi o bibliotekę.

Znaleźli się przed wielkimi, na wpół otwartymi drzwiami z brązu. Volco przeszedł przez nie, a Theana podążyła za nim z wahaniem. Widok, jaki się przed nią otworzył, rozgrzał jej serce. Była to obszerna prostokątna sala podzielona na wąskie korytarze licznymi szafami bibliotecznymi wykonanymi z drewna czereśniowego. Każda z nich wypełniona była po brzegi wszelkiego rodzaju książkami. Nie była to olbrzymia biblioteka, ale dziewczyna nigdy nie sądziła, że znajdzie w tym miejscu podobny skarb.

— Generalnie zajmuję się tym osobiście — powiedział Volco z pewnym zadowoleniem. — To tutaj książę, wasz dobroczyńca, ukończył swoją edukację.

Theana okazała zdumienie.

— Zadanie nie jest szczególnie złożone; już od dawna nikt nie czyści tych rejonów. Chodzi tylko o to, aby przewietrzyć trochę książki i powkładać do środka suche liście laurowe przeciwko molom.

Czarodziejka przytaknęła gorliwie, a starzec oprowadził ją po pomieszczeniu. Wreszcie czuła się jak w domu; oczywiście biblioteka w Laodamei, ta, w której ona się uczyła, była w porównaniu z tą niezmierzona, ale jej wyćwiczone oczy w lot pojęły, że i tutaj znajdują się cenne dzieła. Oraz wiele, zbyt wiele, ksiąg zakazanych.

Volco otworzył zakurzony schowek w głębi pokoju. W środku stały worki pełne suchych liści i leżały sterty wełnianych szmat.

— Użyjesz tego, dobrze? Jeden liść na pierwszej stronie, drugi na ostatniej.

Theana cały czas potakiwała. Myśl o pracy w bibliotece przepełniała ją entuzjazmem; wiedziała, że podobne miejsca są niewyczerpanymi źródłami wiedzy.

— Miałaś kiedyś do czynienia z książkami?

Przez chwilę zastanawiała się, co powinna odpowiedzieć.

— Nie, ale mam wprawę w obchodzeniu się z delikatnymi rzeczami.

— Umiesz przynajmniej czytać?

Theana potrząsnęła głową. Lepiej udawać osobę jak najbardziej nieświadomą.

— Wielka szkoda — skomentował Volco z żalem. — Kto wie, może mógłbym udzielić ci kilku lekcji...

— Jeżeli mój pan ma wystarczająco dużo cierpliwości... — uśmiechnęła się z ukłonem.

Starzec wyglądał na rozczulonego.

— Od tej chwili wszystkie popołudnia będziesz spędzać tutaj, zgoda? Przez pierwsze dni zostanę z tobą, żeby się upewnić, czy nic nie narozrabiasz. Później zobaczymy, co da się zrobić w sprawie lekcji.

I tak też się stało. Theana przez całe popołudnie kartkowała książki i udając, że nie umie czytać, przeglądała je pośpiesznie. Volco siedział w kącie i szybko pogrążył się w lekturze wielkiego historycznego tomu. Czarodziejka przez cały czas zastanawiała się, jak może wykorzystać swoją nową pozycję. Z pewnością znajdowały się tutaj dokumenty dotyczące życia na dworze, a może nawet informacje o tych, które interesowały Dubhe. W milczeniu, otwierając i zamykając okładki, uśmiechnęła się. Wreszcie przyszła kolej na nią.

Tego samego wieczoru porozmawiała o tym z Dubhe.

— Dali mi pracę w bibliotece.

— A, to tam się zapodziałaś... — zauważyła dziewczyna, przebierając się. Zawsze robiło to na Theanie dziwne wrażenie. Wydawało się, że Dubhe zmienia skórę: kiedy nosiła męskie stroje, uprzejmość i słodycz rysów, które pokazywała podczas pracy w kuchni oraz przy każdej okazji w obecności obcych, zupełnie znikały. Mimo innego koloru włosów, znowu była sobą. To było niesamowite, w jaki sposób potrafiła zmieniać wygląd, zaledwie modyfikując swoje zachowanie.

— Moim zadaniem jest kartkowanie książek.

— Powiedziałaś mu, że umiesz czytać?

Theana potrząsnęła głową, a Dubhe uśmiechnęła się do niej.

— Szybko się uczysz...

— Powiedz mi, jak wyglądają te dokumenty.

Dubhe usiadła koło niej na łóżku.

— Nie mogą się tam znajdować.

— Jakie miejsce może być lepsze na schowanie pergaminu, jeżeli nie pośród innych pergaminów...

— Kiedy je ukradłam, były zamurowane w sekretnym pokoiku za arrasem.

Theana nie zniechęciła się.

— Pozwól mi spróbować. Dubhe westchnęła.

— Nie charakteryzowały się niczym szczególnym. Były spisane na zwiniętym pergaminie, zamkniętym lakowaną pieczęcią, prostą, czerwoną, bez żadnego znaku.

— A co w nich było?

— Nie mam pojęcia.

Theana wydawała się zawiedziona.

— Czy myślisz, że gdyby były łatwiejsze do zidentyfikowania, już bym ich nie znalazła? Tak czy inaczej biblioteka jest wielkim źródłem informacji: z pewnością nie zmarnujemy takiej okazji.

Theana nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać.

Zaczęła już pierwszego dnia, kiedy Volco zostawił ją samą. Postarała się szybko uporać z kilkoma książkami, chociaż tak naprawdę nikt nie podał jej terminu, w jakim powinna skończyć te prace. W każdym razie lepiej będzie, jeśli Volco nie nabierze podejrzeń.

Stanęła pośrodku pokoju i rozejrzała się wokół. Nie miała najmniejszego pojęcia, od czego zacząć. Jak znaleźć przedmiot, o którym nie wiadomo, jak wygląda, który być może jest gdzieś zamurowany, a może nawet nie ma go tam, gdzie się go szuka?

Nigdy nie robiłaś podobnych rzeczy, niepotrzebnie próbujesz bawić się w szpiega...

Theana poczuła ukłucie gniewu. Nie, do diabła! Postanowiła pójść razem z Dubhe właśnie po to, aby uniknąć tego głupiego robienia z siebie ofiary. Powinna przestać się nad sobą użalać i wziąć się do roboty.

Zaczęła od katalogu. Z doświadczenia wiedziała, że każda biblioteka taki ma: z reguły była to wielka księga zawierająca spis wszystkich dzieł oraz wskazówki, gdzie można znaleźć je w sali.

Zaczęła przeszukiwać różne szafy i zdumiało ją, jak wiele holograficznych tekstów Astera znajdowało się w tym miejscu. Większości z nich nie znała; zresztą sporo manuskryptów Tyrana zostało spalonych na stosach, jakich mnóstwo zapłonęło w okresie euforii, która zapanowała po jego upadku. Dostrzegła również wiele tekstów elfickich spiętrzonych na półkach. Anonimowy kopista, który je przepisywał, prawdopodobnie nie znał nawet dobrze ich języka, bo niektóre runy były zniekształcone i nierozpoznawalne.

W końcu wysiłek, jaki włożyła w poszukiwania, został nagrodzony: w głębi jednej z dwóch biblioteczek, pogrzebana pod stosem gęsto zapisanych notatkami pergaminów, leżała biała, dość zniszczona książeczka, zawierająca dane o lokalizacji różnych tomów. Najwyraźniej nie używano jej przez dłuższy czas. Być może Volco miał cudowną pamięć do tego miejsca i znał rozmieszczenie oraz naturę wszystkich zgromadzonych tam tekstów. Nie było to w końcu zadanie tak znowuż uciążliwe, oceniła na oko Theana, rozglądając się dookoła: książek nie było więcej niż kilka tysięcy. Milia, kustosz biblioteki w Laodamei, znał na pamięć położenie i zawartość dobrej połowy ze stu tysięcy przechowywanych tam ksiąg.

Ostrożnie otworzyła książkę i wyrwał jej się jęk. Wydawało się, że jest zaszyfrowana. Nie było tam pełnych tytułów książek, lecz inicjały z kropkami. Również określenie pozycji na półkach kierowało się dziwną logiką. Być może skryba przyjął taki sposób zapisu, aby ułatwić sobie pracę.

I co teraz?

Theana zawahała się. Wyniesienie rejestru poza bibliotekę mogło być niebezpieczne: Volco mógłby się zorientować, że go brakuje. Ale nie mogła tak łatwo się poddać.

Tutaj to rozszyfruję — powiedziała sobie. — Usiądę w kąciku i rozszyfruję.

Spędziła na tym całe popołudnie. Pismo było bardzo drobne, a co więcej — mało czytelne. Co jeszcze bardziej komplikowało sprawy, skryba nie zawsze używał tych samych skrótów na określenie jednej rzeczy. Raz „Kroniki” oznaczone były zwykłym „K.”, kiedy indziej jako „Kr.”, a czasami to samo „K.” oznaczało „Kartoteki”. Theana poczuła, że ogarnia ją frustracja.

Potem zaskrzypiały drzwi. Dziewczyna odruchowo podniosła oczy i jej spojrzenie padło na prostokąt okna. Ciemny. Szybko ukryła katalog pod szatami i błyskawicznie chwyciła pierwszą z brzegu księgę oraz listek laurowy. Volco wszedł ostrożnie do środka, a ona starała się opanować serce, które waliło jak szalone.

— Jeszcze tutaj jesteś? — odezwał się starzec z uśmiechem.

— Czas szybko upływa, kiedy ma się zajęcie — odpowiedziała, próbując przyjąć jak najniewinniejszy wyraz twarzy.

— Wkrótce pora kolacji. No już, skończysz jutro.

— Tak, ale książki...

— Zostaw wszystko tak jak jest — powiedział Volco, machając lekceważąco dłonią. — Jutro zaczniesz tam, gdzie przerwałaś. I tak to miejsce odwiedzam już tylko ja i książę, kiedy jest na dworze.

Theana wyszła z pokoju z ledwo stłumionym jękiem. Książka, przyciśnięta pod ubraniem do piersi, wydawała się palić jej ciało.

— Co to?

Zapadła noc, a Dubhe przygotowywała się do wyjścia. Przed nią leżał szczegółowy plan pałacu. Tylko przy niektórych pomieszczeniach brakowało jeszcze notatek. Było tam zapisane wszystko. Przy każdym pomieszczeniu jego typ, liczba drzwi i okien, a przede wszystkim zwyczaje mieszkańców: o której zasypiali, jak spali, ilu strażników ich pilnowało.

Theana natomiast wyciągnęła katalog i otworzyła go, opierając na łóżku.

— Katalog biblioteki — wyjaśniła.

Dubhe podeszła, żeby zobaczyć.

— Zaszyfrowany.

— Niestety nie... Też tak myślałam, ale skróty wydają się przypadkowe. Widzisz to? W tym miejscu „S.” określa szafę, ale dalej ta sama wskazówka połączona jest z numerem i pozostaje na końcu tytułu.

Dubhe przyjrzała się temu z uwagą. Następnie powoli przeniosła wzrok z książki na Theanę. Przyglądała jej się przez kilka chwil, dopóki czarodziejka nie poczuła się skrępowana.

— O co ci chodzi? — spytała zmieszana.

— Ukradłaś ją? — Dubhe uśmiechała się.

Dziewczyna zaczerwieniła się po korzenie włosów.

— Volco zaskoczył mnie, kiedy ją przeglądałam, i nie zdążyłam odłożyć jej na miejsce, musiałam się śpieszyć i...

Dubhe oddaliła się, nie przestając uśmiechać się chytrze.

— Moje towarzystwo jest zaraźliwe...

— Wcale tego nie ukradłam! — wybuchnęła Theana. — To... to tylko pożyczka.

Dubhe spoważniała.

— Tylko się z tobą droczyłam. Dobrze zrobiłaś — powiedziała. — Jesteś mi coraz bardziej przydatna — dodała, związując sobie włosy. Następnie przeszła przez drzwi z miękką elegancją kotki.

Niewiele czasu zajęło Theanie rozszyfrowanie tych zapisków. Na pergaminie wynotowywała sobie informacje o tomach, które mogły ją zainteresować. Były to przede wszystkim oficjalne pisma pałacu, akty sprzedaży i rejestracje. Czarodziejka żywiła jednak potajemną nadzieję, że znajdzie jakąś wskazówkę, która mogłaby pomóc Dubhe wytropić dokumenty, które były jej potrzebne.

Kiedy tylko wróciła do biblioteki, zaczęła przeglądać tomy, które sobie wypisała. Zaczęła żeglować wśród mórz cyfr i mniej lub bardziej nieznanych imion, po kawałku odtwarzając historię tego miejsca. Odkryła, że większość zakazanych ksiąg, przede wszystkim tych rzadkich, pochodziła z tego samego źródła. „G. T.” — określił je gorliwy bibliotekarz, który w tym przypadku o dziwo użył tego samego skrótu dla wszystkich tomów.

„Nieznane dzieło elfickie”, „Prawdziwy kronikarski opis wydarzeń Wieku Archaicznego”, „Zbiór Formuł w nieznanych runach”.

Wszystko to kopie. Kopie niedawne. A oryginały? Co się z nimi stało? A te wszystkie tomy spisane przez Tyrana, dlaczego posiadał je Dohor, skoro nie miała ich żadna z bibliotek Świata Wynurzonego?

Potem odkryła, że w pomieszczeniu brakuje części dokumentów wskazanych w bibliotecznym katalogu. Miały one, jak wszystkie inne, swój kod położenia, ale kiedy szła do odpowiedniej szafy, na ich miejscu znajdowała inne książki, skatalogowane jako stojące gdzieś indziej. Czyżby zaginęły? A jeżeli tak, to dlaczego tego nie odnotowano?

Długo dręczyły ją wątpliwości. Wydawało jej się to zagadką bez rozwiązania. Tylko przypadkiem zauważyła drobną różnicę pomiędzy opisami tych zdublowanych tomów: symbol, malutki symbol zaznaczony na czerwono z boku brakujących ksiąg. Przerysowała go uważnie na pergamin i pomyślała, że najlepiej będzie pomówić o tym z Dubhe. Czuła się podekscytowana; po wielu dniach spędzonych na poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki, wreszcie coś się pojawiało.

Już miała odejść, kiedy jej uwagę przyciągnął tytuł: Droga Poświęconego.

Jej serce stanęło i zdawało się, że i czas się zatrzymał: przeszłość wychodziła jej na spotkanie.

Zdarzyło się to pewnego wieczoru, kiedy miała osiem lat. W słabym świetle świecy ojciec czytał jej Kroniki Świata Wynurzonego. Ten fragment słyszała już dziesiątki razy i zdążył stać się dla niej tym, czym rozważania o Thenaarze i Shevraarze. Długie i nudne, a co więcej sekretne. Nigdy nie wolno jej było z nikim rozmawiać o ich tożsamości, tak jak nigdy nie mogła publicznie pokazywać swoich umiejętności przyszłej kapłanki. Ojciec uśmiechał się, kiedy widział, jak dziewczynka prycha: rozumiał ją, ale jedyny inny tekst, mówiący o kulcie w sposób nieskażony kłamstwami Gildii, zaginął. Nazywał się Droga Poświęconego. W książce tej opowiadano o roli Poświęconych i ich potędze w świecie, będącej dowodem wielkości i wielkoduszności ich boga. Theana na te słowa nadstawiła uszu i zapytała, czy tamta książka mówiła też o jej bohaterce, Nihal.

— W pewnym sensie — odpowiedział jej ojciec, a ona zaczęła fantazjować, jak gdyby był to początek bajki.

Theana nie była w stanie się powstrzymać. Odszukała wskazówki i skierowała się ku odpowiedniej szafie — jednej z najbardziej zakurzonych i najsłabiej oświetlonych. Znalazła to, czego szukała, wśród innych tomów zniszczonych przez upływ lat.

Książka miała okładkę z jasnej skóry i miedziane, pozieleniałe ze starości okucia. Natychmiast pomyślała o swoim ojcu; o tym, jak bardzo by pragnął odnaleźć ten tekst. Musnęła go palcami, a wspomnienie jego głosu, czytającego jej Kroniki, poruszyło coś w jej duszy.

Ostrożnie wyciągnęła egzemplarz z półki. To nie była kopia. Była to autentyczna księga, ta, która przetrwała przez całe stulecia i nie wiadomo jakim sposobem trafiła aż tu, w ręce ostatniej kapłanki Thenaara. Serce Theany nie mogło nie rozpalić się w modlitwie, kiedy dziewczyna przycisnęła do piersi ten mały tomik, książkę, której z pewnością nikt tam w środku nigdy nie przeczytał, którą uznano za tak mało wartościową, że umieszczono ją w drugorzędnej szafie, tam, gdzie nikt nie mógł jej zobaczyć.

Tym razem było łatwiej. Wystarczyło troskliwie umieścić ją pod gorsetem, bez najmniejszego wahania. Ten tom w jakiś sposób do niej należał. Kiedy Volco przyszedł zawołać ją na kolację, Theana wyniosła książkę z biblioteki, ściskając ją troskliwie przez ubranie jak drogocenny skarb.

Dubhe nie było, jak zawsze w nocy. Świeca ledwo oświetlała pokój. Theana delikatnie otworzyła książkę. Zapach pleśni wydobywający się ze stronic wydał jej się wonią dzieciństwa i rzeczy utraconych.

Z drżeniem przeczytała pierwsze wersy. Tom rozpoczynał się modlitwą, którą ona dobrze znała, modlitwą, którą ojciec kazał jej recytować każdego poranka i którą wciąż powtarzała za każdym razem, kiedy zaczynała nowy ryt.

Chwała Shevraarowi, chwała Panu błyskawicy i Panu miecza, stworzycielowi i niszczycielowi, władcy wiecznego cyklu życia, chwała. W jego imię ja, Heiraal, opowiem o jego ukochanych dzieciach, o tym, jak przychodzę na świat i w jaki sposób Bóg się nimi posługuje. Niech Bóg natchnie moje słowa i z powodzeniem doprowadzi mnie do końca owego przedsięwzięcia.

Na marginesie stron Theana od razu dostrzegła jakieś notatki. Kiedy je przeczytała, krew zmroziła jej się w żyłach. „Thenaar, nie Shevraar”. „Poświęcony, Aster”.

Nie było wątpliwości, że ta książka przeszła przez ręce Gildii. Nikt poza Zabójcą nigdy nie nazwałby Astera Poświęconym.

Pogrążyła się w lekturze z mieszaniną wzruszenia i pogardy. Świadomość, jak głęboko przeniknęły kłamstwa sekty, jak już nikt nie pamiętał o Shevraarze i tym, kim naprawdę był, a tylko o Thenaarze, wstrząsnęła nią.

Czasami Poświęceni zostają wybrani przez Boga: przywódcy i wojownicy, mędrcy i czarodzieje, kapłani, ludzie przeznaczeni do służby, którzy od początku okazują szczególne skłonności do walki lub troski o pokój. Ponieważ dwoiste jest oblicze Shevraara i nigdy nie należy o tym zapominać.

„Herezja” — zaznaczono z boku na czerwono. Theana poczuła, jak przepełnia ją złość. To tak Gildia napiętnowała jej ojca, gdy odkryła jego nauczanie. Heretyk. Zaczęli go prześladować, kiedy ona była mała. Ledwie pamiętała szczęśliwe czasy, kiedy jeszcze byli rodziną i żyli, nie musząc się przed nikim ukrywać.

Poświęceni pojawiają się przede wszystkim w momentach wielkiego zamętu i są środkiem, za pomocą którego Bóg przywraca na świecie porządek. Bowiem wieczna równowaga pomiędzy pokojem a wojną, między śmiercią a życiem, nigdy nie powinna zostać zachwiana. Taka jest ich funkcja: przywrócenie porządku przez własne działanie.

Miravar był czwartym Poświęconym. To on pokonał Wielkiego Nieprzyjaciela, odsyłając go w głębie piekieł, z których pochodził. Dotyczące go proroctwo zostało wypowiedziane przez Krissę, kapłankę ze świątyni w Seferdi, która zapowiedziała jego nadejście podczas szerzącej się Ostatecznej Wojny.

Odległe fakty, o których słyszała tylko z ust swojego ojca. Wielki Nieprzyjaciel był tym, przeciwko któremu Miravar przywołał talizman władzy, tak jak Nihal przeciwko Tyranowi. Seferdi była wówczas stolicą królestwa Elfów.

Lektura wciągnęła Theanę, zaś notatki wywoływały jej oburzenie. Spostrzeżenia dotyczące herezji, fragmenty podkreślone i obalone zgodnie z doktryną Gildii. To wszystko wydawało jej się nieznośne. To, co Sennar powiedział Lonerinowi podczas ich pierwszego spotkania, było prawdą: w Świecie Wynurzonym istniały siły, które działały w celu zniszczenia wszystkiego, co było czyste. I tak głębia jej wiary rozproszyła się przez wieki, została zepsuta, wręcz wynaturzona. Theana wreszcie zrozumiała swojego ojca, owo poczucie samotności, które gnębiło go przez te wszystkie lata, kiedy błąkał się z nią z jednej krainy do drugiej. Być ostatnim, jedynym. Nie mieć nikogo, z kim można by dzielić najgłębiej ukryte w sercu tajemnice, wątpliwości i pewniki, a wręcz znosić wyśmiewanie i szyderstwa, jak często traktowała ją Dubhe.

Jaki był plan ukryty w tym cierpieniu, na które został wystawiony jej ojciec, a teraz i ona? Często mówił o tym, że taki plan istnieje, chociaż oni w tej chwili go nie widzą. Był plan, którego częścią był Miravar, również Nihal coś prowadziło po jej drodze. A ona? Jaki sens miało jej cierpienie, jej samotność?

Cały dział poświęcono artefaktom, którymi może posługiwać się Poświęcony. Była mowa o talizmanie władzy, zamieszczono też opisy składających się na niego kamieni. Napisano, gdzie można je znaleźć, jakie są ich cechy szczególne i jak je wykorzystać.

Theana poczuła ucisk w sercu. Ta księga bardzo przydałaby się Lonerinowi w jego misji. Myśl o nim uderzyła ją gwałtownie i zaskoczyła. Przez wiele dni prawie o nim zapomniała. Jednak teraz, kiedy nagle przywołała go w pamięci, było tak, jak gdyby nigdy, nawet na chwilę nie przestała o nim myśleć. Stanął przed nią jak ostatniego dnia, kiedy się widzieli, kiedy nie chciała się z nim pożegnać. Wspomnienie było tak silne, że sprawiło jej ból — ból fizyczny i rzeczywisty.

Musisz o nim zapomnieć. Wyruszyłaś również i po to.

Ale było to trudne, jeżeli nie niemożliwe. Spędzone razem lata utkały między nimi całą sieć więzi, z której nie potrafiła się uwolnić.

„Zaginiony. Jeszcze do odzyskania” — zanotowano pod koniec rozdziału o talizmanie władzy.

Theana poczuła ulgę. Gildia go nie miała, a Lonerin nie będzie musiał wracać do Domu, aby go odnaleźć.

Następny rozdział mówił o innych artefaktach używanych w ciągu wieków przez Poświęconych. W większości zostały zniszczone razem z ich właścicielami, ale inne ocalały i w czasach autora nadal były przechowywane w różnych miejscach. Nieznany skryba zanotował na boku los każdego z nich.

„Fragment przechowywany w Twierdzy, zaginiony podczas jej zniszczenia”.

„Drzazga przechowywana w Pierścieniu Kapitulnym”. Potem odmienna notatka: „Nienaruszona. Przechowywana w Domu”. Theana przeczytała, do jakiego przedmiotu odnosiła się ta uwaga.


WŁÓCZNIA DESSARA

Chodzi o jedną z najważniejszych relikwii, jedną z niewielu, której poświecono całą świątynię. To włócznia, której Dessar, Poświęcony, użył przeciwko Rataharowi, smokowi Wielkiej Rebelii. Niektórzy sądzą, że jest to przedmiot legendarny, utrzymując, że nie istniały złe smoki i że Wielka Rebelia to tylko alegoryczna opowieść, mająca na celu pokazanie efektów utraty jedności pomiędzy Elfami a naturą. Włócznia ma jednak nadzwyczajną moc; w komnacie świątyni, w której jest przechowywana, nieprzerwanie rosną kwiaty miecznicy, zarówno bez ziemi, jak i bez wody. Legenda głosi, że Dessar użył jej jako katalizatora do zwiększenia własnej mocy. W ten sposób udało mu się unicestwić siły Ratahara, a następnie go zabić. Mówi się, że włócznia ma moc niweczenia wszelkiego rodzaju magii, łącznie z pieczęciami. W czasach historycznych nikt jednak nie użył jej do takich celów. Należy bowiem podkreślić, że tylko duch Poświęconych może być dość silny, aby jej użyć, nie ginąc przy tym. Wszyscy, którzy ostatnio próbowali, pomarli, ponieważ olbrzymia moc włóczni całkowicie wysysa ducha.


Ten, kto przeczytał to przed nią w Gildii, pod fragmentem dotyczącym włóczni zaznaczył coś jeszcze.

„Możliwy katalizator ducha Astera? Przywołanie ze świata umarłych”.

Theana przełknęła ślinę. Z tego, co mówiła Dubhe, Aster był uwięziony w otchłani, w formie czystego ducha, w tajemnym pokoju Domu. Czyżby naprawdę chcieli użyć właśnie tej włóczni, aby przywołać go do świata żywych?

Przełamywanie pieczęci było czymś niesłychanym. Mógł to zrobić jedynie bardzo potężny czarodziej, a często nawet i tacy nie dawali rady. Theana odruchowo pomyślała o pieczęci Dubhe. Dobrze by było mieć tę włócznię. Dubhe zostałaby uwolniona i nie byłaby zmuszona do dalszego rozlewu krwi.

Szkoda, że ostatnia Poświęcona umarła dwadzieścia lat temu... — powiedziała sobie z gorzkim uśmiechem.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem.

— Jeszcze nie śpisz?

Dubhe zamknęła za sobą drzwi. Jej oczy były rozpalone jakimś dziwnym ogniem, co kontrastowało z jej coraz bardziej wynędzniałym wyglądem.

— Która godzina? — spytała ją Theana.

— Dwie godziny do pobudki.

Czarodziejka przeklęła się w myślach. Zapowiadał się ciężki dzień po tak niewielu godzinach snu. Zamknęła szybko książkę i wsunęła ją pod poduszkę. Z jakiegoś dziwnego powodu wstydziła się pokazać ją Dubhe. Było to coś zbyt osobistego.

— Znalazłaś coś ciekawego w swoich książkach?

Theana już miała odpowiedzieć, że nie, kiedy przypomniała sobie o symbolu. Wyciągnęła pergamin.

— Chyba tak.

12. Czarny miecz

Sennar i Lonerin udali się do wieży wczesnym rankiem.

To stary czarodziej nalegał co do pory; wydawało się, że wizyta na cmentarzu poprzedniego wieczoru znów rozpaliła w nim żądzę działania. Sprawiał wrażenie osoby, która odnalazła powód do zrehabilitowania się i dopiero przed wejściem Lonerin zobaczył, jak przez moment zawahał się z podniesionym spojrzeniem. Nad nimi znajdowało się małe okienko, dom, w którym on i Nihal zamieszkali po Wielkiej Zimowej Bitwie. Przez pięć lat próbowali odnaleźć spokój w Krainie Wiatru, dopiero potem podjęli decyzję o zniknięciu ze Świata Wynurzonego. Sennar popatrzył na nie dziwnie, ale Lonerin o nic go nie pytał. Chwilę później wchodzili już na pierwsze piętro.

Sklepik kupca ulokowany był w rejonie zarezerwowanym dla handlu. Niegdyś było to miejsce wypełnione wszelkiego rodzaju kramami, teraz zaś zobaczyli tylko opustoszałe sklepy z tkaninami i różnymi drobiazgami. Nietrudno było znaleźć właściwe drzwi. Kapłan udzielił im dość dokładnych wskazówek, a poza tym i tak nie można było się pomylić. Po przejściu przez korytarz znaleźli się bowiem przed jednym tylko sklepem, którego drzwi były prawie całkowicie pogrzebane pod wszelkiego rodzaju przedmiotami. Towar zajmował większą część korytarza, pozostawiając zaledwie wąskie przejście, które można było przemierzyć tylko z plecami przyciśniętymi do muru. Z płóciennego zadaszenia przy wejściu zwisały obrazy, miecze i różne naczynia.

Na ziemi leżały dywany, gliniane dzbany, kosze, krzesła, a nawet stoły, skupione jedne na drugich. Na drzwiach sklepu wyszukany szyld z kutego żelaza głosił: U MOLIA — ANTYKWARIUSZ.

Sennar wszedł jako pierwszy, głową potrącając zawieszone w powietrzu dzbanki. Dźwięk odbił się od ścian zaułka ponurym echem. Lonerin ostrożnie podążył za nim i nie mógł powstrzymać zdziwienia na widok bałaganu, jaki tam królował. Wydawało się niemożliwe, żeby tak małe miejsce mogło zawierać tyle rzeczy. Dziesiątki przybitych do ścian półek wyginały się pod ciężarem leżących na nich przedmiotów, a silny zapach skóry przenikał nozdrza.

Sennar potrząsnął go za ramię.

— Ja będę mówił. Ty w tym czasie rozejrzyj się dookoła. — Następnie głośno dodał: — Jest tu kto?

Jego słowa zgubiły się w załomach sklepu, bez odpowiedzi. Wówczas Sennar wziął się na sposób.

— Jesteśmy kolekcjonerami dawnych przedmiotów... Mamy zamiar kupić nieco towaru, a ceny nas nie odstraszą.

Tym razem cisza trwała krótko. Rozległ się odgłos ciągniętych po podłodze stóp, po czym dość stary gnom, kulejąc, podszedł do dwóch nieznajomych. Był naprawdę mały, nawet jak na przedstawiciela swojej rasy. Nie miał włosów, a broda, długa i miękka, ozdobiona była warkoczykami i perełkami zgodnie ze zwyczajem tego ludu. Na płaskim nosie trzymał parę okrągłych szkieł otoczonych złotem, a minę miał czujną.

— Czego sobie życzycie? — spytał, obrzucając ich spojrzeniem z dołu do góry.

— Przybywamy z Krainy Słońca, mamy w Makracie sklepik. Dotarliśmy aż tutaj, bo nawiązaliśmy kontakt z pewnym młodzieńcem z waszych ziem, niejakim Tarikiem...

Sennar zrobił wystudiowaną pauzę i rzeczywiście, gnom podniósł brew. Poza tym pozostał niewzruszony.

— Wczoraj jednakże odkryliśmy, że jakiś czas temu umarł...

Gnom przybrał zmartwiony wyraz twarzy.

— Właśnie, taka smutna historia... Zabito i jego, i żonę, i to dla rabunku, który zakończył się niepowodzeniem! Nawet nie zdążyli wynieść z ich domu nic cennego...

Właśnie, na szczęście ty o tym pomyślałeś...

Sennar ugryzł się w język. W stosunku do tego gnoma odczuwał instynktowne obrzydzenie. Patrzył na jego dłonie, zakrzywione, chude i wysuszone, i wyobrażał sobie, jak grzebią w domu jego syna. Poczuł za sobą czyjąś obecność, bardzo lekkie dotknięcie dłoni na plecach. Lonerin. To go uspokoiło.

— No właśnie... Powiedziano nam, że to wy zajęliście się cennymi rzeczami, jakie pozostały w domu.

— Dokładnie tak. Wiecie, tych dwoje prowadziło bardzo odosobnione życie, nie mieli przyjaciół, którzy mogliby upomnieć się o ich własność, nie mieliśmy też żadnych informacji o jakichkolwiek krewnych. Również żadnego śladu testamentu.

Gnom usiadł za tym, co miało być ladą, a było tak naprawdę drewnianym kwadratowym blatem obstawionym przynajmniej czterdziestoma bibelotami wszelkich kształtów i kolorów.

— W dalszym ciągu jesteśmy zainteresowani zakupem — dodał Sennar.

Gnom westchnął.

— Nie będzie to łatwe... Minęło już kilka miesięcy od grabieży, a rzeczy szybko się rozeszły. Nikt nie mógł przypuszczać, że mogły tam być cenne towary.

— Zróbmy tak — wtrącił się Lonerin. — My powiemy wam, co do jakich przedmiotów umówiliśmy się z tamtym człowiekiem, a wy nam powiecie, czy je macie.

— Jak sobie życzycie.

Sennar wziął sprawy w swoje ręce. Trzeba było podjąć pewne ryzyko. Lonerin nigdy nawet nie widział Tarika, więc jedynie on sam mógł przynajmniej próbować wyobrazić sobie gusta swojego syna. Na początek wspomniał o kilku obrazach. Z uciskiem w żołądku przypomniał sobie, że Tarik już od małego wykazywał niesamowite zamiłowanie do rysunku i że wypełniał dom szkicami — coraz piękniejszymi i coraz bardziej szczegółowymi.

Nie przestał rysować nawet po śmierci matki. Po prostu zaczął trzymać je dla siebie: wyklejał nimi ściany swojego pokoju, ale nie pozwalał, aby je stamtąd zabrano ani by jego ojciec wziął je i umieścił gdzie indziej.

— Rozeszły się jako pierwsze; były wartościowe, a poza tym było ich sporo — odpowiedział gnom. — Znaleźliśmy pod kredensem całą paczkę pergaminów pełnych rysunków: przede wszystkim wspaniałe smoki i mnóstwo portretów Nihal, we wszystkich możliwych sytuacjach i pozycjach.

Sennar przełknął ślinę. Sytuacja stawała się trudniejsza niż myśleli, jeżeli chciał iść naprzód, musiał uzbroić się w cierpliwość, w wiele cierpliwości.

— Mówił nam też o jakichś dawnych klejnotach — wtrącił Lonerin.

Sennar pochwalił w duchu jego przytomność umysłu.

— Pewnie mówicie o biżuterii jego żony. Nie sądzę, aby trzymał je na sprzedaż, wydawały się raczej rodzinnymi pamiątkami. Może jednak coś mi z nich zostało...

Pewnym krokiem przeszedł do dość zakurzonego, ciemnego skrzydła sklepu i wyciągnął jakąś drewnianą skrzynkę. W środku znajdowało się kilka naszyjników o mizernej wartości. W większości wykonane były z tanich materiałów: kutego żelaza i szklanych paciorków. Sennar z trudem odpędził napływające łzy. Tak wyglądała biżuteria jego synowej: prezenty, które pewnie otrzymała jako dziecko, pamiątki po urodzinach, być może prezenty od męża. Całe życie, o którym nigdy niczego się nie dowie.

Lonerin wystąpił do przodu i przyjrzał się im krytycznym okiem, po czym zaczął targować się o cenę. Po raz pierwszy Sennar był zadowolony z obecności chłopaka: dawał dowód żelaznych nerwów i inteligencji, dwóch cech, których jemu w tej chwili brakowało.

Młodzieniec uzgodnił zakup pary kolczyków i naszyjnika, ale zanim zapłacił, wreszcie przeszedł do sedna.

— Tarik mówił nam jeszcze o wisiorze, którego tu nie widzę... Gnom zrobił się czujny.

Teraz wtrącił się Sennar.

— Jakiś czas temu dał nam rysunek, szkoda, że nie mam go teraz ze sobą. To było coś w rodzaju dużego medalionu ozdobionego ośmioma kolorowymi kamieniami, z okiem pośrodku.

— Ach, jasne! Ten zniszczony!

Sennar zobaczył talizman przed oczami, jak gdyby nigdy nie opuścił jego domu. Okrągły, podzielony na osiem sektorów, a każdy z nich zawierał święty kamień, znaleziony przez Nihal podczas podróży przez Świat Wynurzony. W jego centrum — oko, którego tęczówkę stanowił opalizujący klejnot. Słynny talizman władzy. Dobrze pamiętał chwilę, w której Nihal zniszczyła go, aby ocalić życie męża i syna. Uśmiech, jaki skierowała do niego w tamtej chwili, wyrył się ogniem w jego umyśle i nigdy nie potrafił go zapomnieć.

— Miałem pewne problemy, aby go sprzedać — zakończył kupiec.

Ramiona Lonerina wyraźnie opadły, ale Sennar starał się nie okazać zawodu.

— Zatem już go nie macie?

Gnom potrząsnął głową.

— Wziął go pewien kolekcjoner. Okazał prawdziwy entuzjazm na myśl o jego kupnie i zapłacił mi za niego cenę zdecydowanie przesadzoną jak na jego rzeczywistą wartość. Patrzył na niego z błyskiem w oku, przysięgam, a...

— Nie pamiętacie imienia osoby, której go sprzedaliście? — Sennar przerwał, nie czekając, aż antykwariusz skończy.

Gnom długo mierzył go podejrzliwym wzrokiem.

— To mój stały klient, przybywa tu raz w miesiącu i z wielką pasją przeszukuje sklep. Lubi przebywać wśród starych rzeczy. To mieszkaniec Krainy Morza, bogacz z Baraharu, nazywa się Ydath.

Sennar zanotował to w pamięci. Zdawało się, że wszystko w tej misji odsyłało go do przeszłości. Po Krainie Wiatru, teraz przyjdzie mu udać się do swojej rodzinnej ziemi.

— Rozumiem...

— Chcecie to od niego odkupić? — zapytał gnom.

Było oczywiste, że zastanawiał się, dlaczego tyle ludzi okazywało zainteresowanie tym przedmiotem.

Sennar wzruszył ramionami.

— Zobaczymy, chociaż pewnie będzie to trudne. My, kolekcjonerzy, przypisujemy takim rzeczom wielką wartość i ostatecznie nigdy nie chcemy się ich pozbywać.

— Skoro już o tym mowa, to interesuje nas jeszcze jedno.

Sennar odwrócił się do Lonerina. Nie rozumiał.

— Słucham was.

— Chodzi o miecz, piękny miecz z czarnego kryształu.

Oczy gnoma zabłysły, a serce podskoczyło w piersi Sennara.

Zobaczył miecz zamknięty w pochwie, oparty w nogach łóżka.

— Zawsze będziesz go tu trzymać? — pyta Nihal z uśmiechem.

Ona patrzy na niego z rozbawieniem.

— Przez jakiś czas. Muszę zobaczyć, w jaki sposób może stać się częścią mojego nowego życia.

I całuje go ze słodyczą.

— To bardzo cenna kopia miecza Nihal, tego, który nasza bohaterka ze sobą zabrała. To nadzwyczajne dzieło, nigdy nie spotkałem się z kopią tak udaną, a zapewniam was, że wiele ich widziałem — powiedział z dumą kupiec. — Chodźcie za mną.

Poruszył się zwinnie na swoich krótkich nogach i zaprowadził ich za drzwiczki, które wydawały się dostosowane do jego wymiarów. Po ich drugiej stronie znajdowało się jedyne uporządkowane pomieszczenie całego sklepu. Gnom trzymał tam najcenniejsze przedmioty. Zobaczyli tam przede wszystkim szczególnie zdobioną broń, poza tym sprzęty i naczynia, które wcale nie wydawały się tak tuzinkowe, jak te z drugiego pokoju. Wszystko było troskliwie rozmieszczone na regałach, odkurzone i wypolerowane.

— Przede wszystkim wykonano go z prawdziwego czarnego kryształu, a to w znacznym stopniu podnosi jego cenę — powiedział Molio, wchodząc na chwiejącą się drabinkę. — A poza tym staranność żłobienia... No i kamień! Ten biały kamień jest fantastyczny, i jest to prawdziwa Łza!

Kupiec zniknął na chwilę sprzed ich oczu, po czym zszedł po stopniach, przyciskając do piersi długie aksamitne sukno. Przenosił je trochę niezgrabnie, ale zdawało się, iż ciężar tego przedmiotu nie stanowi dla niego problemu. Kiedy już znalazł się na ziemi, położył zawiniątko na stole i je rozwinął.

Sennar poczuł, jak serce wali mu w piersiach jak szalone, a kiedy zobaczył miecz, zakręciło mu się w głowie. Oto wreszcie on: lśniący, jeszcze naostrzony, wyżłobiony tysiącem odprysków i zadrapań, po jednym na każdą z niezliczonych bitew, w których walczyła Nihal. Musiał być tu też ten ostatni cios, śmiertelny, ten, który złamał talizman, a wraz z nim jej życie. Ostrze z czarnego kryształu błyszczało w mdłym świetle tego miejsca, a smok na rękojeści zdawał się drżeć. Łza, kamień, który podarował Nihal duszek Phos, połyskiwała żywym blaskiem, prawie nie do zniesienia. W tym mieczu była cała jego żona.

— Wyobraźcie sobie, że leżał po prostu wrzucony do szafy... I w dodatku mam problemy, żeby go sprzedać! Moi klienci często nie mają pieniędzy, aby zapłacić za przedmiot o takiej wartości, a nawet ten mężczyzna, o którym wam mówiłem, Ydath, nie mógł sobie pozwolić na taki wydatek bezpośrednio po zakupie medalionu i zamierza wrócić po niego dopiero za jakiś czas. Ale wam dam cenę po znajomości.

Sennar nie mógł go słuchać. Miecz całkowicie pochłonął jego uwagę. To było tak, jak gdyby zobaczył samą Nihal. Po jej śmierci położył go nad paleniskiem, na widoku, i nie można było zliczyć nocy, które spędził zrozpaczony, w ciemności, wpatrując się w niego. Wyciągnął dłoń i delikatnie go musnął. Jego palce przesunęły się po nierównościach ostrza. Zaatakowała go gwałtowna fala wspomnień.

— Wydaje się nawet używany — powiedział gnom.

Sennar popatrzył na niego nieprzytomnie.

— Ile? — Głos Lonerina tchnął pewnością siebie.

— Tysiąc karoli. — Cena z księżyca.

Lonerin odegrał trochę scenek.

— Zgadzam się, że to wyjątkowy okaz, ale przecież za taką sumę kupię oryginał... Nie wydaje się wam to przesadne?

— Mogę opuścić do ośmiuset.

Lonerin ociągał się jeszcze, aż w końcu uzyskał siedemset. To on wziął miecz do ręki i delikatnie, starannie zawinął go w fioletowe sukno.

— A pochwa? — zapytał następnie.

Gnom zbył pytanie wzruszeniem ramion.

— Sprzedałem ją oddzielnie. To przedmiot o żadnej wartości, zwykła pochwa z wytartej skóry... Zresztą który kolekcjoner kupiłby taki okaz, aby trzymać go w pochwie? Podobne cuda należy wystawiać na pokaz...

— Bardzo nam pomogliście — zakończył Lonerin z uśmiechem.

— To ja wam dziękuję. Jesteście dobrymi klientami. Pamiętajcie o mnie, kiedy będziecie potrzebować innych towarów.

— Nie omieszkamy.

Wyszli, ale Sennar nie odezwał się ani słowem. Widok miecza Nihal wstrząsnął nim. Czuł, że szczypią go oczy, i nie potrafił zrozumieć, czy jest szczęśliwy, że znowu ma w ręku tę broń, która dla jego żony była ważniejsza niż jej własne życie, czy zdruzgotany myślą, że nie ma jej już tutaj, aby jej dobyć.

Lonerin poczekał, aż wyjdą z baszty.

— To należy do was.

Uroczyście wyciągnął miecz w jego stronę, jak giermek do swego rycerza.

Sennar popatrzył na niego.

— Dlaczego? — spytał po prostu.

— Bo i tak już wiele straciliście, a wasza historia nie zasługuje na to, aby skończyć spleśniała w kącie jakiegoś tam sklepu, albo jeszcze gorzej, kurzyć się w domu jakiegoś bogacza.

Stary czarodziej położył dłonie na rękojeści i na ostrzu. Poczuł, jak czarny kryształ kaleczy mu opuszki, ale był to słodki ból. Zacisnął palce.

— Ja nie umiem posługiwać się mieczem. Bez niej ta broń jest niczym.

— Ale jest tu jeszcze zamknięty jej duch. — Lonerin spoglądał na niego uroczyście, jak patrzy się na mit, na bohatera.

Oto, co zostawiła po sobie Nihal, oto jej dziedzictwo. Sennar pomyślał, że być może on odniósł porażkę, ale Nihal nie. Jej wspomnienie wciąż jeszcze błąkało się po tych ziemiach, jej przykład wciąż jeszcze znaczył coś dla wielu osób.

— Dziękuję — mruknął.

Lonerin ograniczył się do uśmiechu.

Natychmiast oddalili się od Salazaru. Poszli do gospody i zabrali swoje rzeczy. Kiedy płacili rachunek, oberżysta popatrzył na nich podejrzliwie. Wiedział, że byli w wieży i że spotkali się z kapłanem, który zajmował się sprawą tej wymordowanej jakiś czas temu rodziny. Wieści szybko rozchodziły się po mieście, a niezbyt czyste interesy, tak jak konspiracja, były surowo karane przez króla. Nikt nie mógł uważać się za bezpiecznego, nawet prości oberżyści.

— Mówiliście, że zatrzymacie się na parę dni...

— Załatwianie spraw zajęło nam mniej niż sądziliśmy — uciął krótko Sennar.

To jednak nie uspokoiło oberżysty.

— Ja tu nie chcę kłopotów, zrozumiano? Jestem uczciwym człowiekiem.

Sennar cisnął na ladę umówioną kwotę i dodał jeszcze dziesięć karoli.

— Czy twoja uczciwość zadowoli się dodatkowym wynagrodzeniem?

Mężczyzna podejrzliwie przyjrzał się monetom.

— Nie chcę o niczym wiedzieć — powiedział wreszcie, chowając je do kieszeni.

— Tu i tak nie ma nic do wiedzenia — odciął się sucho stary czarodziej.

Wzięli konie i znowu znaleźli się w stepie, galopując do utraty tchu.

Lonerin zaczynał być zmęczony tym ciągłym uciekaniem, jak gdyby mieli za plecami legion ścigających ich upiorów. Czasami czuł po prostu potrzebę zatrzymania się na chwilę, nawet tylko po to, aby zrozumieć, co się dzieje. Odkąd wyruszyli, nie miał już sposobności do refleksji. Jego misja, spojrzenie Dubhe, kiedy się z nim żegnała, odjazd Theany, głuchy żal wobec Gildii, czasami zagłuszający wszystkie inne głosy: to wszystko mieszało się i nakładało na siebie w chaosie, który go wyczerpywał.

Tej nocy spali pod gwiazdami w zaroślach, jakie znaleźli na skraju stepu.

Wykończony Lonerin rzucił się na ziemię. Niebo nad nim było matowe, a gwiazdy zamglone. Zaczynało robić się bardzo gorąco, zwłaszcza w Krainie Wiatru lato zawsze było szczególnie upalne.

— Podnieś się, nie pora na odpoczynek.

Lonerin spojrzał na Sennara zmęczonym wzrokiem.

— Jestem wykończony... Od tylu dni nic, tylko się przemieszczamy.

— To nie jest wycieczka dla przyjemności.

Stary czarodziej już wyciągał ze swojego chlebaka jakieś księgi. Szkolenie. Lonerin poczuł, że nie da rady.

— Przykro mi, ale dziś wieczorem naprawdę nie jestem w stanie.

Sennar popatrzył na niego drwiąco.

— Mam trzy razy tyle lat co ty i niesprawną nogę, a jednak mam o wiele więcej energii.

Nie była to prawda. Oczy miał podkrążone, a jego dłonie drżały. On też był wykończony, ale nie mógł się zatrzymać, nie potrafił. Lonerin rozumiał to aż nazbyt dobrze.

— Sądzę, że powinniśmy odpocząć. Nie daliśmy sobie nawet chwili wytchnienia i wy też jesteście na granicy. Na nic się nie przydamy, jeżeli podczas tego poszukiwania wyczerpiemy wszystkie nasze energie. A przede wszystkim ja muszę być wypoczęty i świeży, aby wypełnić rytuał.

— Czasu jest mało, chłopcze, i będziesz mógł odpocząć, kiedy nauczysz się zaklęcia. Działanie to jedyne, co może nas ocalić, w każdym sensie.

Sennar popatrzył na niego wymownie i Lonerin doskonale zrozumiał strach, jaki odczuwał na myśl o zatrzymaniu się: za jego plecami znajdowała się przeszłość, która biegła zawsze zbyt szybko i żywiła się wspomnieniami, tymi najgłębszymi i najboleśniejszymi. Jedynym rozwiązaniem było poruszanie się szybciej niż one, ogłuszenie się działaniem i przykrycie hukiem swoich kroków głosów, które dobiegały z wewnątrz.

— Ja tak nie uważam — powiedział porywczo. — Ja potrzebuję zrozumieć. Od kiedy zszedłem do Domu Gildii, cały czas idę naprzód i rzeczy wokół mnie dzieją się zbyt szybko, abym mógł się chociaż tylko przyjrzeć. To niedobrze.

Sennar spokojnie otworzył książkę.

— Nie ma tu nic do zrozumienia, bo w wydarzeniach nie ma żadnego sensu. Ich bieg nie podąża jedyną drogą i nie kryje się za tym żaden plan, który byś musiał odczytywać. A w każdym razie tego strumienia nie można zatrzymać.

Lonerin powoli się podciągnął, ze zdrętwiałymi kończynami i umysłem przytępionym z braku snu.

— Czy to dla waszego wnuka tu jesteście?

Pytanie wyszło mu z ust spontanicznie. Nigdy nie ośmielił się go zadać, ale teraz, otumaniony zmęczeniem, stracił czujność. Sennar na chwilę zwolnił tempo, w jakim przewracał strony.

— Nie oddalisz chwili rozpoczęcia nauki niepotrzebnymi pytaniami — uśmiechnął się.

— Jesteście bardzo odmienni od tego, jak was sobie wyobrażałem — ciągnął Lonerin niewzruszony. Rzeczy wokół niego traciły ostrość i w otchłani, w której się znajdował, czuł, że może sobie pozwolić nawet na brak szacunku dla największego czarodzieja, jaki kiedykolwiek żył w Świecie Wynurzonym. — Byliście dla mnie i dla wielu takich jak ja prawdziwym wzorem podczas wszystkich lat nauki. Ale teraz mam wrażenie, że całkiem straciliście wiarę, którą mieliście. No więc dlaczego tutaj jesteście?

— Bo wydaje się, że Świat Wynurzony jeszcze mnie potrzebuje.

Lonerin spojrzał na niego.

— Dlaczego? — powtórzył.

Sennar westchnął i zamknął z hukiem książkę.

— A ty dlaczego tu jesteś? Dlaczego wplątujesz się w najbardziej niebezpieczne misje i uparcie zgłaszasz się na ochotnika? Najpierw jesteś tajnym wysłannikiem w domu nieprzyjaciela, teraz odgrywasz męczennika razem ze mną w przygodzie, w której prawdopodobieństwo utraty życia jest ogromne.

— Bo w to wierzę — odpowiedział z dumą Lonerin.

Spojrzenie Sennara zdradziło mu jednak wyraźnie, że było to kłamstwo. On też miotał się bez powodu, i to od długiego czasu. On też starał się poprzez działanie poradzić sobie z otchłanią, którą w sobie czuł.

— Myślę, że mogę się przydać — powiedział wreszcie szczerze. — Chociaż są inne powody, które popychają mnie do bycia zawsze w pierwszej linii, uważam, że mój udział mimo wszystko może mieć sens. Jest nadzieja dla Świata Wynurzonego, jestem tego pewien. Naprawdę wierzę w to, co napisaliście na końcu waszej książki, że wszystko przebiega cyklicznie, i że na końcu jest pokój. Nieważne, że znowu będzie wojna, potem. Ważne, żeby ten moment pokoju nastąpił.

Rysy twarzy Sennara złagodniały, a w jego oczach pojawiło się coś w rodzaju bolesnej litości.

— Jestem tutaj, bo chociaż ten sen może już nie należy do mnie — powiedział cicho — to należał do Nihal i należał do mojego syna. Oni wierzyli w Świat Wynurzony i zginęli za swoją wiarę. A poza tym jest jeszcze San. On tu żyje, on musi mieć przyszłość, za swoją babkę i swojego ojca, którzy jej nie mieli.

Jego dłonie, oparte na okładce książki, drżały. Pochylił głowę. Lonerin powoli się położył.

— Musimy odpocząć — powiedział, mówiąc jakby do siebie.

— To prawda, być może w ten sposób udaje nam się iść szybciej niż duchy, ale spalamy się bez żadnego rezultatu i w końcu nie doprowadzimy do końca tego, co sobie wyznaczyliśmy.

Sennar odłożył książkę i też się położył. Jęknął, kiedy jego plecy powoli opadały na ziemię.

— Chcesz opowiedzieć mi o swoich rzeczywistych powodach? — spytał niespodziewanie.

Lonerin poczuł, jak serce podskakuje mu w piersi. Obrazy tamtych lat nienawiści do Gildii przepełniły go i oślepiły. A jednak przemówił bez zahamowań, z łatwością.

— Moja matka ofiarowała samą siebie Gildii, abym został ocalony z czerwonej febry. Od tamtej pory czuję do sekty niezmierzony żal. Na początku chciałem chwycić miecz i iść do Domu, aby dokonać rzezi. Mój mistrz jednak uchronił mnie przed tym i wprowadził w tajniki magii. Potem uczyłem się, bardzo dużo się uczyłem, aż przyłączyłem się do ruchu oporu i w tej walce znalazłem powód. Ale nienawiść, ona nigdy nie znika. Zniszczenie Gildii to główny cel mojego życia.

Śpiew świerszcza zamknął tę krótką opowieść, a Lonerin poczuł się nadzwyczajnie pogodzony z samym sobą. Przypomniał sobie daleki wieczór, kiedy opowiedział to wszystko Theanie, a ona podzieliła się z nim własnym ciężarem. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy mówiła mu o swoim ojcu, a zrobiła to z tak rozdzierającą szczerością i takim bólem, że poczuł się przezeń przeszyty.

— Na końcu nawet nienawiść odchodzi.

Lonerin wytrzeszczył oczy. Pierwszy raz, odkąd się spotkali, słyszał z ust Sennara słowa nadziei.

— Najpierw przychodzi zmęczenie. Popioły zostają zawsze i pewnie kilka razy ulegniesz, jak to zdarzyło się i mnie. — Zamilkł na minutę, a Lonerin zrozumiał, że wspominał tamtą chwilę na polanie, kiedy to po raz pierwszy i jedyny w swoim życiu zabił.

— Ale w końcu mija. Nihal przezwyciężyła to, wiesz? I tak samo będzie z tobą. Teraz jesteś młody, a młodzi przeżywają życie, nie oszczędzając się, pożerają ich namiętności. Jednak lata mijają i pomagają uśmierzyć nawet najbardziej niszczące pożary. Ja też już nie nienawidzę. Tyrana, Famminów... nawet Elfów. Już nikogo nie nienawidzę. Ograniczam się do tego, że przeżywam.

Lonerin popatrzył na niebo i zamglone gwiazdy. Nie potrafił rozpoznać nawet jednej konstelacji. Zastanawiał się, czy warto było płacić taką cenę, aby widzieć porażkę wroga. Czy warto było tracić wszystko, pogodzić się z niedorzecznością świata, aby nie czuć już pokusy śmierci?

— Jutro nauczę cię, jak przenieść twojego ducha do artefaktu — uciął krótko Sennar.

Pytanie Lonerina pozostało zawieszone w powietrzu, niewypowiedziane.

— Dziś odpoczynek, ale jutro praca — zakończył starzec z długim, zmęczonym westchnieniem.

13. Postępy

Theana rozłożyła na łóżku gęsto pokrytą notatkami kartę pergaminu. Dubhe pochyliła się, żeby popatrzeć. Była to sporządzona przez czarodziejkę lista całej serii książek i dokumentów, zawierająca z boku adnotacje określające ich lokalizację. Każda z pozycji wyszczególniona była symbolem: stylizowanym gryfonem trzymającym w pysku coś, co ze wszech miar wydawało się pentaklem.

— W katalogu biblioteki widnieje wiele książek, których brakuje, a wszystkie są oznaczone tym symbolem. Na ich miejscach znalazłam tylko zdublowane egzemplarze i jeżeli dobrze zrozumiałam te wszystkie skróty, są to głównie legaty, chronologie i podpisane pakty. Może dokumenty, których szukasz, są właśnie wśród nich.

Dubhe wytężyła wzrok. Przeszukała pamięć, starając się przypomnieć sobie każdą chwilę rozpoznania, które do tej chwili nie przyniosło żadnych owoców. Przejrzała salony, mury, obrazy, a nawet meble. Wreszcie zobaczyła symbol.

— Słuchasz mnie?

Dubhe nawet nie usłyszała jej głosu. Nagle przypomniała sobie dość skromny pokój, gdzie dostrzegła obraz, który zrobił na niej wrażenie. Jedna z postaci trzymała w dłoni pergamin, na którym było coś wytłoczone. Oto on, wyraźny i czerwony. To on, gryfon, którego pokazała jej Theana. Co więcej, miejsce, w którym go widziała, nie było jedynym.

— Dubhe, dobrze się czujesz? Jesteś dziwna, od kiedy tu weszłaś...

— Widziałam to — odpowiedziała dziewczyna, otwierając oczy. — Widziałam ten symbol. Był na jednym z obrazów, a potem jeszcze na architrawie kominka. I jeszcze na drzwiczkach kredensu, ale mały, prawie niewidoczny.

Theana popatrzyła na nią ze zdumieniem, ale jednocześnie na jej usta zaczął wypływać uśmiech nadziei.

— Co to za dokumenty? — spytała Dubhe, wyciągając jej z dłoni listę.

Same ogólne nazwy: „Dokument z 15 marca”, „Kronika z 23 grudnia”, „Książka odnaleziona 8 stycznia”.

Poczuła, jak coś się w niej porusza. Może były na dobrej drodze.

— To one — mruknęła.

— Wiedziałam, że ci się to przyda — odpowiedziała Theana ze zrozumiałą nutką dumy w głosie.

Miała rację, naprawdę dobrze się spisała, pomyślała Dubhe. Wzięła pergamin, usiadła na łóżku i wczytała się w niego chciwie.

— Teraz musimy tylko odnaleźć wszystkie takie symbole w całym pałacu i znaleźć ten, który kryje odpowiedni dokument — zauważyła.

Siedząca obok niej Theana uśmiechała się z zadowoleniem. Dubhe poczuła prawie rozczulenie.

Zmęczenie jednak szybko zwyciężyło. Westchnęła i włożyła pergamin pod poduszkę.

— No już — powiedziała. — Spróbujmy trochę odpocząć, bo jutro rano wracamy do akcji.

Następnie opuściła głowę na poduszkę, w nadziei, że szybko otuli ją stan nieświadomości. Była wykończona, i to nie tylko tym, że przez całą noc krążyła po pałacu, ale również dlatego, że tej nocy Bestia znów ją odwiedziła, i w dodatku zrobiła to z zaskoczenia. Zdarzyło się to po jej spotkaniu z Learchosem na bastionach okalających ogród. Po ich nocnych pogawędkach zawsze była zmęczona i zagubiona. Kiedy schodziła na niższe piętra, nagle zakręciło jej się w głowie, bez żadnego wyraźnego powodu. Oparła się o ścianę i poczuła, jak gdyby głowa miała jej zaraz eksplodować. I jeszcze to drapanie pod mostkiem: odczucie, które mroziło jej krew w żyłach za każdym razem, kiedy tylko się pojawiało.

Odkryła ramię i zorientowała się, że symbol znowu był widoczny. Kiedy było to konieczne, maskowała go eliksirem, jaki dała jej Theana, i z reguły efekt utrzymywał się przynajmniej przez parę dni. Jednak tego wieczoru lekko pulsował, a nawet znaki nakreślone przez czarodziejkę podczas rytuału jawiły się jako kręte i mleczne linie, połyskując blado na jej skórze.

Pogarszało jej się. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, a kiedy spojrzała ponownie, symbol już nie pulsował. Wiedziała doskonale, że był to zły znak, ale nie zamierzała przykładać do tego większej wagi. Działo się coś o wiele ważniejszego, co pośrednio dotyczyło Learchosa.

Teraz już spotykała się z księciem prawie każdej nocy i za każdym razem była to dla niej delikatna pokusa. Zaczęła to wszystko, mówiąc sobie, że Learchos to doskonały pionek, który będzie mogła wykorzystać dla powodzenia swojej misji. Ich pogawędki nigdy jednak nie schodziły na tematy, które mogłyby przydać się jej w poszukiwaniach. Raczej siadywali na balkonie i rozmawiali o przeszłości. Wspomnienia z dzieciństwa dręczyły Learchosa prawie tak samo jak ją: wojna, znęcanie się Forry, starcia z ojcem, którego jednocześnie nienawidził i kochał. Dubhe chłonęła każde słowo padające z jego ust; do tamtej pory sądziła, że nikt nie może znać tego samego piekła, które przechodziła ona.

Jej serce biło mocno przy każdym wyjawionym sekrecie i w końcu, prawie nie zdając sobie z tego sprawy, sama też zaczęła się zwierzać.

Już drugiej nocy opowiedziała mu historię procesu. Na początku próbowała jakoś zakamuflować prawdę, zachowując maskę pokornej służącej, ale szybko zorientowała się, że to na nic. Słowa wypływały z niej niczym rwąca rzeka, tak że nie potrafiła się powstrzymać. W końcu uciekła, wyrzucając sobie, że jest głupią naiwną dziewuchą. Nie powinna tracić czujności, była morderczynią i przybyła do pałacu w precyzyjnie określonym celu. Cała reszta nie powinna jej nawet w najmniejszym stopniu obchodzić.

Przysięgła sobie, że już nie wróci do księcia, ale udało jej się opuścić tylko jedno spotkanie. Kolejnego dnia, kiedy Learchos spotkał ją w korytarzach podziemi, złapał ją za ramię i zmusił, aby spojrzała mu w oczy.

— Co takiego powiedziałem zeszłej nocy, że cię zraniłem?

— Nic — odpowiedziała, szybko opuszczając wzrok.

— A zatem przyjdziesz jutro?

— Nie mogę — rzuciła Dubhe, przygryzając sobie wargi. Trudno było nie ulec pokusie, bo część niej naprawdę chciała kontynuować te spotkania. Nie mogła jednak, bo wcześniej czy później te oczy wypełnią się urazą. Ona musiała zabić jego ojca i była pewna, że Learchos będzie na nią patrzył jak na wroga. Na zawsze.

— Dlaczego?

Dubhe wbiła w niego błagalne spojrzenie.

— Nie mogę. I ty też nie powinieneś.

Learchos znowu na nią popatrzył.

— Jutro w nocy będę w ogrodzie. Jeżeli będziesz chciała, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

I przyszła: ze spoconymi dłońmi i opuszczonym wzrokiem. Przy nim nie potrafiła już nawet przybierać tego słodkiego spojrzenia, które utrzymywała przez cały dzień, będącego jej najlepszym zamaskowaniem. W jego obecności jej oczy znów stawały się mrocznymi studniami.

Kiedy wracała do pokoju, przez jej ciało przebiegało dziwne poczucie ulgi i przysięgała samej sobie, że to się już więcej nie powtórzy.

Jednak każdej nocy trochę szybciej wykonywała swój obchód pałacu, aby znaleźć się w umówionym miejscu, na bastionach, kiedy księżyc stał wysoko. Książę zawsze siedział tam i na nią czekał, on i jego zielone oczy, którym nie można było skłamać.

Opowiedziała mu o tym, jak Mistrz kazał jej zabić jelonka, opowiedziała o swoim szkoleniu. Prawda wychodziła z jej ust wbrew jej woli, wprawiając ją w panikę. Ukrywała ją żałosnymi kłamstwami, tylko tyle, ile wystarczyło, aby Learchos nie nabrał zbytnich podejrzeń. Działo się coś wielkiego, coś straszliwego. Ale jednocześnie słodkiego. Nigdy nikomu nie zwierzała się tak otwarcie. Ani Jennie, z którym przecież dzieliła wiele lat pracy, ani Mistrzowi, ani nawet Lonerinowi.

Learchos pochłaniał jej cierpienie, rozumiał ją. Był taki sam jak ona i od niej odmienny, był częścią niej i zarazem kimś obcym, był dość bliski, aby czuć jej ból, i dość daleki, aby móc zdjąć go z jej ramion. Jak mogła powiedzieć „nie” czemuś takiemu?

Dubhe pozwoliła sobie zatrzymać się nad tymi myślami zaledwie przez chwilę. Potem wszystko zakrył sen.

Następną noc poświęciła na studiowanie. Do tej pory każdej nocy wyruszała na rozpoznanie. Wiele odkryła, ale miała bardzo silne wrażenie, że posuwa się zbyt małymi kroczkami, zwłaszcza biorąc pod uwagę prędkość, z jaką pożerała ją klątwa. Ona i Theana powtarzały teraz rytuał co dziesięć dni, bo już od siódmego Dubhe czuła, jak Bestia drapie ją w głębi trzewi.

Przez ten miesiąc wytężonej pracy dziewczyna zdobyła zaufanie personelu pałacu i wreszcie udało jej się zbliżyć do Dohora, aby móc przeanalizować jego zwyczaje. Chodził on zawsze w towarzystwie dwóch mężczyzn ubranych w proste i ciemne szaty, bez żadnego symbolu, dwóch osobników o pozornie banalnych i trudnych do zapamiętania twarzach. Nie dla niej. Było to dwóch Zabójców: widziała ich w Domu w dniu swojej inicjacji. Dwójka ta chodziła za nim wszędzie niczym cienie, a jeden z nich był nawet jego oficjalnym degustatorem; nocą zaś nadzorowali królewskie apartamenty, ciągle się zmieniając. Dubhe, aby dodać sobie odwagi, powtarzała sobie aż do znudzenia, że przecież udało jej się pokonać swą straszliwą oprawczynię, Reklę, i w związku z tym nie powinna się martwić, czy będzie w stanie stawić czoła dwóm zwykłym Zabójcom.

W dzień Dohor trzymał się dość sztywnego rozkładu dnia. Pobudka o świcie, poranna audiencja z ministrami — zwłaszcza z Forrą, jeśli był w pałacu — następnie godzina ćwiczeń walki zbrojnej, chociaż już od wielu lat nie używał miecza w bitwach. Dubhe mogła go szpiegować, kiedy powiedziała w kuchni, że jest chora. Fakt, iż ona i Theana były ulubienicami Volca, bardzo jej się przydawał w uzyskiwaniu drobnych przywilejów. Sądząc po ruchach króla, musiał być niegdyś niezłym szermierzem, chociaż odległość od pól bitewnych stępiła jego brawurę. W końcu już dawno przekroczył pięćdziesiątkę i było normalne, że jego refleks osłabł.

Dubhe wiedziała, że niełatwo jej będzie go zabić, ale było to przedsięwzięcie w jej zasięgu. Już postanowiła, że zadziała po ciemku, w nocy, wkradając się do jego sypialni po wyminięciu straży Zabójców.

Tym natomiast, co ją martwiło, była kwestia dokumentów. Żadnej wskazówki, żadnego słówka, które by się komuś wymknęło. Dlatego odkrycie Theany z poprzedniej nocy nadeszło w bardzo stosownym momencie.

Leżąc na łóżku, Dubhe zaczęła przeglądać listę sporządzoną przez towarzyszkę, która wykończona spała koło niej.

Zauważyła, że przy każdym tomie podana była data. To był najlepszy sposób, aby dotrzeć do miejsca, gdzie ukryto dokumenty, które ją interesowały. Aż nazbyt dobrze pamiętała, kiedy została poproszona o wykradzenie łupu: był to ten sam dzień, kiedy Bestia wkroczyła w jej życie. Szesnastego października. Wystarczyło przejrzeć listę i od razu znalazła to, co ją interesowało.

„Per. 1106”.

Data została zanagramowana, ale szczęście jej sprzyjało, bo chodziło rzeczywiście o szesnasty dzień dziesiątego miesiąca. Pozwoliła sobie na krótki wybuch radości, po czym wczytała się uważniej w notatki.

„S. Cz. Zt. Poz. Os.”.

Theana mówiła, że tomy uporządkowane były według szaf oraz położenia na półce — z przodu lub z tyłu, numerami książek w rzędzie. „S.” z pewnością oznaczało szafę, a „Cz.” mogło określać czwartą, czternastą lub czterdziestą. Dubhe zarejestrowała w myślach tę informację, po czym przeszła dalej. „Zt.” mogło wskazywać, że dokumenty znajdowały się za czymś innym, wiele bowiem ksiąg było określonych jako „Zt.” lub „Zp.”, w zależności od ich pozycji w rzędzie. Natomiast „Poz. Os.” wedle wszelkiego prawdopodobieństwa było ósmą lub osiemnastą książką. Albo osiemdziesiątą, ale trudno jej było wyobrazić sobie tak długie półki.

A zatem dokumenty znajdowały się gdzieś pod jednym z tych symboli rozsianych po pałacu, w czwartej czy czternastej szafie, w tylnym rzędzie, jako ósma lub osiemnasta książka. Ale gdzie?

Dubhe westchnęła i przewróciła się na plecy, gniotąc pergamin pod głową. Nie mogła się załamywać. Teraz była już bliska rozwiązania i wiedziała też, że zabicie Dohora nie będzie niemożliwe. Wszyscy śpiący ludzie mają w sobie coś żałosnego, a on nie będzie wyjątkiem. W wyobraźni zobaczyła, jak wchodzi do jego pokoju i podnosi sztylet. Wiedziała, że satysfakcja, jaką odczuje z zamordowania go, tym razem nie będzie pochodziła od Bestii. Będzie jej i tylko jej, w naturalnym i szczerym wybuchu radości.

Ale co potem? Raz słyszała, jak jakiś kapłan mówił, że życie jest oczekiwaniem. Ciągle stawia się przed sobą jakieś cele, do których się dąży, i egzystencja rozwija się w oczekiwaniu na ich osiągnięcie. Po każdym uczynionym kroku musi otworzyć się nowa trasa, którą należy pójść, pod karą śmierci. Na końcu jej drogi było zabicie Dohora i śmierć Bestii. Ale czy mogła powiedzieć, że było to coś, czego naprawdę pragnęła? Czy był to cel, który pragnęła osiągnąć ze wszystkich swoich sił? A jaką drogę otworzy to kolejne morderstwo, którego dokona?

Lonerin wielokrotnie ją o to pytał. Dubhe zawsze wpadała we wściekłość, kiedy on podważał prawdziwość jej pragnienia ocalenia swojego życia. Może jednak nie mylił się, powiedziała sobie teraz, patrząc w sufit. Perspektywa powrotu do Makratu i podjęcia na nowo życia złodziejki przejęła ją uczuciem niezmierzonej samotności. Lonerin walczył dla Świata Wynurzonego, Theana tak samo, ale ona? W jej duszy była tylko niemożliwa do wypełnienia pustka.

Do jej umysłu wdarła się myśl o Learchosie. On też znosił równie wielki ciężar, a przecież mimo to znalazł siłę, aby iść własną drogą. Nie zatrzymał się na rozpatrywaniu winy, lecz poszedł dalej, wyciągając dla siebie odpowiednie wnioski. Dubhe odkryła w końcu, że wierzą w te same wartości. To dlatego on był owocem zakazanym, którego nie powinna dotykać. Nie może nic czuć: jeżeli naprawdę chce zabić Dohora, to, co teraz czuje, musi zostać zdławione. Kiedy Learchos zasiądzie na tronie, rozkaże ją ścigać po całym królestwie, aby pomścić śmierć swojego ojca. A jeżeli nie będzie chciał zrobić tego sam z siebie, zmuszą go do tego jego dworzanie.

Dubhe gwałtownie przewróciła się w łóżku.

Nie ma sensu o tym myśleć. Muszę zachowywać się tak jak gdybym była pewna tego, co robię, jak gdyby była to rzecz, której pragnę najbardziej na świecie. Bo nie chcę umrzeć, czuję to przemożnie. Nie chcę i nie mogę. Tylko to ma mnie prowadzić.

Jednak poczucie pustki nie miało nawet najmniejszego zamiaru zniknąć. Dubhe leżała nieruchomo w ciemności, patrząc na Theanę, a słowa, jakie wymieniły jakiś czas wcześniej, cały czas brzęczały jej w głowie.

„A z pustką, którą w sobie nosisz, gdzie do tej pory doszłaś?”

14. Decyzja

Powietrze pachnie krwią. Learchos już nauczył się rozpoznawać tę metaliczną i słodkawą woń, przyklejającą się do nozdrzy. Na początku przyprawiała go o mdłości. Forra natomiast uważa to za najlepszy zapach na świecie i nie traci żadnej okazji, aby wypełnić sobie nim płuca.

Wiatr chłoszcze równinę i podnosi obłoki kurzu. Thal, największy wulkan Krainy Ognia, w oddali wypuszcza kłęby dymu, ale Learchos nic nie słyszy. Jeszcze dudni mu w uszach od okrzyków bólu i uderzeń mieczem. Cała istota śmierci zawarta jest właśnie tam, w tej ogłuszającej i męczącej ciszy. Chłopak drży i z trudem utrzymuje nieruchomo miecz w dłoniach: rękojeść jest śliska od krwi. Ma tylko nadzieję, że uda mu się wypełnić tę pustkę dźwiękiem własnego oddechu. Jednak cisza zdaje się pożerać wszystko, nawet syczący odgłos powietrza, które wchodzi i wychodzi z jego płuc.

Ziemia pokryta jest trupami. Pojawiają się pośród jeszcze dymiących ruin domów, a on czuje, że prześladują go ich pozbawione spojrzenia oczy. Jako szesnastolatek widział już więcej rzezi, niż człowiek może znieść w ciągu całego życia. Forra po tym, jak zmusił go do zabicia tamtego starca, zawsze wysyłał go na pierwszą linię, żeby stawał do walki bez ochrony swoich towarzyszy. Ale Learchos już nie boi się śmierci, bo wie, że jest jedynym pocieszeniem, jakie zostanie mu udzielone, jedyną drogą, aby uciec od tej tortury. Zniszczone wioski oblegane przez kruki oraz agonie, których jest świadkiem, uderzają mu do głowy.

— Zrób objazd rozpoznawczy i nie pozostawiaj żadnych niedobitków — nakazuje mu wuj.

Takie rozkazy otrzymywał już wcześniej, ale wciąż nie potrafi się do tego przyzwyczaić. Nie jest mordercą. Podczas walki uderza tylko dlatego, że instynkt samozachowawczy porusza jego rękami. Tak naprawdę, w głębi całego tego bólu szuka aprobaty swojego ojca.

Jednak król nigdy nie ma dla niego dobrego słowa. Za każdym razem, kiedy Learchos wraca do pałacu, Dohor, zanim otworzy usta, czeka na sprawozdanie swojego wiernego namiestnika. Nie ufa słowom swojego syna, który w tym czasie oczekuje przed tronem w wymuszonym głębokim ukłonie. Jeśli słowa Forry są pochlebne, król banalizuje sukcesy chłopaka, zawsze mówiąc, że wykonał swój obowiązek, ale kiedy dowiaduje się o jego ciągłych sprzeciwach, ma dla niego tylko słowa pogardy.

Bycie bezlitosnym następnym razem na nic się nie zdaje. Learchos próbował walczyć z większym zapałem, tłumiąc mdłości i wstręt do samego siebie, nieustraszenie idąc naprzód drogą, którą niezmordowanie pokazuje mu Forra. Na cóż to jednak, skoro potem jego ojciec i tak nawet nie docenia jego starań? On nigdy nie będzie taki jak pierwszy Learchos; cokolwiek by zrobił, zawsze będzie tylko jego gorszą kopią, niczym więcej, tylko powalaną kartką, nadającą się wyłącznie do podarcia.

W absolutnej ciszy tych wspomnień słyszy brzęk miecza oraz głuchy i ciężki odgłos męskich kroków. To Forra. Rozpoznałby go wśród tysięcy. Nie odwraca się jednak; pozwala, aby mężczyzna do niego podszedł.

— Dobra robota — mówi wuj, klepiąc go dłonią po ramieniu. Wreszcie ktoś przerywa tę ciszę. Jednak coś w środku Learchosa zostało złamane. To, co się stało, jest potworne i dopiero teraz to do niego dociera. Oślepiony pragnieniem zadowolenia ojca walczył z buntownikami u boku swoich towarzyszy broni, ale w ten sposób pozwolił Forrze wybić niewinnych cywilów. W jego wnętrzu narasta rozdzierający krzyk i rozbrzmiewa w nim przez cały dzień. Zagłusza świętowanie, tłumi słowa uznania Forry, gasi pochlebstwa innych żołnierzy, którzy wreszcie patrzą na niego jak na kogoś z ich grona. Learchos porusza się oszołomiony, świadomy, że przebył ostatnią granicę, jedyną, której nigdy nie powinien przekraczać. Teraz jest współwinny, jak wszyscy pozostali.

Kiedy zapada wieczór, ciemności rozdziera ogień. Złożone na stosie ciała płoną, zacierając wszelkie wspomnienie po tej wiosce.

— Taki los spotyka wszystkich, którzy stają przeciwko naszemu królowi! — wrzeszczy Forra w zgiełku okrzyków wojska.

Learchos nagle osuwa się za namiotem, wstrząsany torsjami.

— Mięczak — szepcze przez zęby wuj na jego widok. Chłopak odwraca się do niego, nie mając siły, aby zareagować. — Wstrząsnęło tobą, co, panienko? Przecież to przeklęci buntownicy!

— To były kobiety i dzieci...

— Które by urosły! Szkolą kobiety i dzieci w posługiwaniu się mieczem i każą im ćwiczyć na kukłach wyglądających jak ty i twój ojciec. Wiedziałeś, że kamieniami zabijają posłańców, których tu wysyłamy?

Learchos nie odpowiada. Nie ma sensu nic mówić. Forra należy do innego świata i nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, co on czuje w sercu. Żaden grzech nie zasługuje na karę taką jak ta, którą wymierzyli wiosce. Dziecko to zawsze dziecko, a nawet pod zbroją żołnierza płynie krew prostego chłopaka.

— Podnieś się i przestań robić sceny. Wojna to pożywienie każdego szanującego się króla. Przyzwyczajaj się, w przeciwnym razie dziś wieczorem znowu zakosztujesz mojego bata.

Learchos posłusznie podnosi się na nogi i grzbietem dłoni ociera sobie usta. To nie ma znaczenia, że wie, dlaczego nie potrafi się odciąć, i tak już nie będzie mógł tego zapomnieć. W trakcie świętowania opuszcza hulankę i chowa się w swojej kwaterze. Nikt tego nie zauważa. Wszyscy są zbyt zajęci zabawą, aby uchwycić absolutną pustkę panującą w jego oczach.

Siada na ławce i bierze miecz. Ostrze połyskuje zachęcająco, a on przyciska je do nadgarstka, aż zarysowuje się na nim cienka czerwona linia. Ostatnią rzeczą, jaką widzi, jest ściągnięta twarz Forry w wejściu do namiotu.

Learchos pokazał Dubhe lewy nadgarstek. Widniała na nim długa biała blizna, lekko wypukła, przebiegająca z jednej strony na drugą. Dziewczyna jak zahipnotyzowana spojrzała na jaśniejący w bladym świetle księżyca znak. Wyciągnęła palce, aby go dotknąć, i dreszcz przebiegł jej po plecach. Siedzieli ukryci w zacienionej części ogrodu. Tam nikt nie mógł ich widzieć ani im przeszkodzić.

— Nie wiem, dlaczego Forra przyszedł mnie szukać. Nie wiem nawet, czy był to cud, czy moje najgorsze nieszczęście. Zaczął krzyczeć jak opętany, wezwał kapłana i paru czarodziejów. Ja prawie od razu straciłem przytomność. Wiem tylko, że obudziłem się następnego dnia i że wyrwali mnie śmierci. Learchos patrzył przed siebie. Dubhe zerknęła na jego pełen boleści profil i pomyślała o wszystkich momentach, kiedy ona sama też rozważała takie wyjście. Chciała umrzeć po odejściu Mistrza; ostatni raz zdarzyło jej się to właśnie w grotach Nieznanych Krain, kiedy pozwoliła sobie opuścić się ku dnu jeziora.

— Mój ojciec nie wzruszył się nawet i tym razem. „Popełniłeś głupstwo godne słabych ludzi. Ale jesteś dzieckiem i nie potrafisz tego jeszcze zrozumieć. Dlatego będę udawał, że nic się nie wydarzyło”. To wszystko, co mi powiedział, a potem przydzielił mnie na miesiąc do osobistej służby u Forry.

Learchos odwrócił się i wziął ją za rękę. Ona nie potrafiła przerwać tego kontaktu: trzymała bezwładną dłoń zamkniętą w jego uścisku, czując świeżość jego skóry.

Dłonie, które zabijają. Tak jak moje.

— Mnie też się to zdarzyło — powiedziała ledwo słyszalnie. Nie mów mu jeszcze i tego, nie rób tego... — Nie mogła jednak milczeć. Słowa cisnęły się jej na usta i ciążyły już jak głazy.

— To było wtedy, kiedy umarł mężczyzna, który uratował mi życie. — Miała nadzieję, że jej przerwie, miała nadzieję, że będzie mogła w jakiś sposób uciec, ale jej ciało chciało tam zostać, jak gdyby było pod wpływem jakiegoś zaklęcia. — To był mój Mistrz, a ja go zabiłam.

Głos jej się załamał, ale nie zatrzymała się.

— Kiedy został ranny, aby uratować mi życie, postanowiłam kurować go ziołami. Dzięki jakiejś książce udało mi się przygotować lecznicze okłady. Chciałam, aby ocalał i przestał patrzeć na mnie wzrokiem pełnym tego całego bólu. Potem pewnego dnia nasmarowałam go maścią, a on zaczął drżeć pod moimi dłońmi. Uśmiechał się do mnie i cicho szeptał, że zaraz wszystko się skończy. Do tamtej pory nigdy wcześniej się nie uśmiechnął. Ja przytuliłam go, krzycząc rozpaczliwie, aby nie zostawiał mnie samej, ale po chwili osunął się w moich ramionach, bez życia. W środku mikstury znalazłam truciznę i dopiero wtedy odkryłam, że pozwolił się powoli zatruwać, bo chciał, abym to ja go zabiła. A ja, nie wiedząc o tym, spełniłam jego wolę.

Odwróciła się gwałtownie, bojąc się znaleźć w spojrzeniu księcia tę samą nieznośną litość, co u Lonerina. Poczuła, że nie będzie w stanie tego wytrzymać i jej oczy stały się błyszczące.

Learchos natomiast wziął ją w ramiona i pozwolił jej się wypłakać. Palące łzy spływały jej po policzkach, a Dubhe rozkoszowała się każdym momentem tego tak intymnego i nieoczekiwanego zbliżenia. Potem on oderwał się, wziął jej twarz w dłonie i położył swoje wargi na jej ustach. To było jak droga wiodąca ku przepaści, jednoczesne pragnienie, aby się zatrzymać i aby spaść. Pokusa była zbyt silna i w końcu Dubhe się poddała. Pozwoliła się pocałować i w jednej chwili słodycz tego gestu wypełniła ją nowym, pięknym i niebezpiecznym uczuciem. Wargi księcia były miękkie i wilgotne, a Dubhe poczuła, jak ciepło schodzi jej z gardła aż do żołądka, pokonując lód, który ogarniał ją jeszcze chwilę przedtem. Otworzyła szeroko oczy w ciemności, jak gdyby bała się odkryć, że to nieprawda. Potem oprzytomniała i odsunęła się gwałtownie. Popatrzyła na Learchosa z mieszaniną dezaprobaty i niedowierzania.

Wydawał się zawstydzony.

— Przebacz mi, ja...

Nie pozwoliła mu dokończyć. Jednym ruchem podniosła się i skierowała ku portykowi, nie wypowiadając ani słowa. Learchos ledwo zdążył ją dogonić i złapać za rękę.

— Przepraszam, nie chcę, żebyś ode mnie uciekała...

— Nie mogę — powiedziała, nie będąc w stanie patrzeć mu w twarz. Następnie wyrwała się i zeszła do podziemi.

Dobiegła do drzwi swojej kwatery. Nie weszła jednak. W środku była Theana, a ona potrzebowała samotności. Wsunęła się do kuchni, używając klucza, który dał jej Volco, aby mogła wypełniać swoje zadania o każdej porze dnia.

Rzuciła się na ziemię, z nogami przyciągniętymi do piersi. Rozpłakała się, tłumiąc szloch kolanami. Czuła się zagubiona i wzburzona. Na wargach wciąż jeszcze czuła miękkość ust Learchosa i zdawała sobie sprawę, że chce jeszcze. Cierpiała, bo była pewna, że nie będzie się już mogła bez tego obejść. Learchos wkradł się pod jej skórę niczym narkotyk. Podstępnie ją otruł. Nie istniał ratunek od klątwy inny niż przejście ponad tym wszystkim, co do niego czuje, i zabicie jego ojca; ale nie istniał też ratunek poza nim, teraz rozumiała to z bolesną jasnością.

Wtuliła głowę w kolana, zastanawiając się z uśmiechem pełnym rozpaczy, czy nie było lepiej wcześniej, kiedy w jej dniach nie było światła i kiedy na znalezienie choćby najmniejszego jego promienia nie miała nawet nadziei. Teraz fakt, że może na nie patrzeć, i świadomość, że nie może go dosięgnąć, rozdzierały ją.

Wróciła do pokoju z czerwonymi oczami; kręciło jej się w głowie. Theana pogodnie spała w swoim łóżku. Dubhe spokojnie wyciągnęła pergamin z notatkami i zaczęła przyglądać się mapie, którą nakreśliła w ostatnich dniach.

Zacznie działać. Tylko tak będzie mogła położyć kres temu niedorzecznemu marzeniu, które wypełniło jej noce. Urodziła się morderczynią i nie można było tego zmienić: Gildia miała rację. Dlatego zrobi to, co musi — z Learchosem czy bez niego.

Poczuła się zimna i zdeterminowana, tak jak tamtego wieczoru, kiedy postanowiła zostać z Sarikiem, aby wkroczyć na drogę zabójstwa. Lonerin nauczył ją podejmowania decyzji. Dobrze więc, teraz podejmie wyraźną i ostateczną decyzję.

Popatrzyła na mapę i nałożyła na nią w myślach miejsca, gdzie wydawało jej się, że widziała symbol, który pokazała jej Theana. W myślach wytyczyła trasę, którą przemierzy następnej nocy, a następnie wszystko odłożyła. Świt nie był odległy i musiała przespać się chociaż parę godzin, aby mieć siłę następnego poranka.

Długo leżała w nocy, uparcie obrócona na bok, nieruchoma, tylko od czasu do czasu poruszając dłonią, aby gwałtownie zetrzeć z policzków łzy — łzy, które spływały mimo jej woli. Do świtu nie udało jej się zmazać z ust wrażenia tego pocałunku.

15. Prawda

Learchos nie mógł wrócić do pokoju. Czuł w nogach jakiś rodzaj szaleństwa, które nie pozwalało mu siedzieć nieruchomo i sprawiało, że szybkim krokiem przemierzał ogród. Wszystko krążyło wokół pytania: kim była Sanne? I dlaczego aż tak bardzo jej się zwierzał, nie podejmując żadnych środków ostrożności? Teraz, kiedy odeszła, ich kontakty jawiły mu się w innym świetle. Jedność, jaką wcześniej wyczuwał, była tylko iluzją. Dla niego dziewczyna ta była i pozostawała nieznajomą o mętnej i tajemniczej przeszłości. To jego rozpaczliwa potrzeba znalezienia osoby, której mógłby powierzyć swoje grzechy, ukazała mu ją jako kogoś lepszego niż ten, kim była w rzeczywistości. Teraz jednak zrozumiał, że zachował się nieodpowiedzialnie.

Usiadł w kącie i chwycił głowę w dłonie. Musiał się uspokoić, ale nie był w stanie: prześladował go widok Sanne, która przymykała oczy i otwierała usta, by przyjąć jego pocałunek. Była tak nieznośnie piękna, że czuł się nieprzygotowany na to, aby stawić czoła konsekwencjom tego gestu. Być może dlatego, że w jego życiu nie było innych kobiet.

Forra próbował przyprowadzać mu jakieś prostytutki, ale Learchos nigdy nie dotknął ich nawet palcem. Wuj zawsze mu powtarzał, że mężczyzna nie potrzebuje miłości, lecz ciała. On jednak czuł się inny. Twarze tych kobiet, tak pełne obietnic, tylko przypominały mu o agoniach, którym przyglądał się co dnia.

Zbyt dobrze znał ból, aby móc dać się ponieść uczuciu i tkliwości. Wiedział, że wcześniej czy później jego przeznaczeniem będzie poślubienie jakiejś szlachetnie urodzonej kobiety z innej krainy i to tylko po to, aby uzyskać dziedzica, który podtrzyma ród i władzę. Związek fałszywy i pusty.

Nic takiego nie mogłoby się przydarzyć z Sanne. Mimo wszystkich wątpliwości czuł, że istnieje między nimi szczery związek, wyczuł to, kiedy oparła się o jego pierś. Serce biło jej mocno i chłopak był przekonany o prawdziwości tego porywu.

Jednak tym pocałunkiem, zmuszając ją do gestu, którego nie pragnęła, wywołał w niej wzburzenie.

Podniósł się raptownie i skierował do swojego pokoju. Nie powinien jej dłużej widywać. Pozwolenie, aby stała się jego przyjaciółką, było straszliwym błędem, którego nie chciał już kontynuować. Wojskowym krokiem przemierzył korytarze, po raz pierwszy nie troszcząc się o to, że hałasuje. Potem, za ostatnim zakrętem, stanął jak wryty. Przed drzwiami swojego pokoju zastał Neora i nagle zarumienił się, przekonany, że z jego twarzy można łatwo wyczytać to, co się stało.

— Nie możesz spać? — spytał wuj, patrząc na niego badawczo.

— Nie. Za dużo wspomnień — uciął krótko książę, kładąc dłoń na klamce.

— A ty?

— A ja szukałem ciebie.

Ta odpowiedź wcale mu się nie spodobała. W milczeniu otworzył drzwi i gestem zaprosił go do środka.

Jego wuj rozsiadł się na fotelu w głębi pokoju i w roztargnieniu zaczął wyglądać przez okno na ogród. Learchos zamknął drzwi na klucz, po czym oparł się o brzeg łóżka, w oczekiwaniu. Neor przez kilka chwil patrzył mu w oczy, a Learchos wreszcie zrozumiał cel tej niespodziewanej wizyty.

— Za tydzień odbędzie się ceremonia.

Młodzieniec westchnął i przesunął dłonią po włosach. Czas na rozliczenie.

— Zastanowiłeś się? — ponaglił wuj. Nawet nie miał czasu, aby mu odpowiedzieć.

— Ja przez ten czas posunąłem się do przodu — dodał Neor ostrym głosem. Learchos prawie się go przestraszył i zazdrościł mu jego lodowatego spokoju. Czasami sam też chciałby dysponować taką straszliwą siłą. — Nie jestem jedyną osobą, która nie pochwala postępowania twojego ojca.

— To despota — rzucił Learchos, nie bawiąc się w półsłówka, i ze złością zdał sobie sprawę, że ciężko mu było wypowiedzieć tego rodzaju stwierdzenie. — Większość jest po jego stronie, bo jest silny, ale z pewnością na różnych ziemiach nie brakuje mu nieprzyjaciół.

— Jeżeli o to chodzi, to nie brakuje mu ich również na dworze. Przez jego żądzę podbojów Kraina Słońca cierpi głód.

Learchos oparł plecy o wezgłowie łóżka.

— Wiem o tym. — Ta rozmowa była naprawdę żałosna.

— Przychylnie spojrzeliby oni na kogoś bardziej rozsądnego...

— Takiego jak ty? — Uwaga ta zabrzmiała drwiąco, ale nie było to umyślne.

— Takiego jak ty.

Te słowa opadły w ciszę pokoju jak kamienie. Po chwili Neor podjął temat:

— Ja jestem stary i zmęczony, mój bratanku. Bardziej umiarkowane skrzydła naszej Rady pochwalają natomiast twoje zachowanie i twój sprzeciw wobec wojny. Sława twojej szlachetności obiegła całe królestwo i ludzie cię kochają.

— Ludzie mi schlebiają — poprawił go książę.

Neor uśmiechnął się.

— Learchosie, uważałem cię za bardziej dojrzałego. To nie jest schlebianie. Potrafisz sprawić, że ludzie cię kochają, w przeciwieństwie do twojego ojca, który umie tylko wzbudzać strach.

Na te słowa książę zerwał się na nogi.

— A zatem?

— A zatem są ludzie gotowi zrzucić go z tronu, a na jego miejscu posadzić ciebie.

Learchos oblał się zimnym potem. Zaczął chodzić bezładnie po pokoju, tam i z powrotem. Czuł, że się dusi.

— Prosisz mnie, abym go zabił?

— Proszę cię, abyś ocalił twoje królestwo.

— Ale zabijając mojego ojca.

— Niekoniecznie.

Ta odpowiedź była dla niego zaskoczeniem. Nigdy nie myślał na serio o objęciu królewskiego tronu. Czasami zdarzało mu się rozważać możliwość zbuntowania się przeciwko ojcu, ale owo uczucie miłości i nienawiści do niego zawsze go hamowało. Teraz podawano mu taką okazję na srebrnej tacy.

— Sądziłem, że już podjąłeś decyzję: w końcu zostawiłem ci sporo czasu do namysłu — podjął Neor. — Wiem, że to trudne właśnie dlatego, że jest to twój ojciec, ale rzeczy muszą się zmienić.

— To nie o to chodzi — odparł Learchos z westchnieniem. — Ja jestem tylko chłopcem, a ty prosisz mnie, abym stanął na czele spisku, a potem objął tron. Nie czuję się na to gotowy, przykro mi...

W głębi serca dobrze wiedział, że są to tylko wymówki, aby nie przyznać, że pragnie zrobić to, co należało przeprowadzić już dawno temu. Być może jego matka miała rację, jego obowiązkiem było dotrzymanie obietnicy. To była jego szansa na odkupienie.

— Wiele osób na dworze pomagałoby ci zarządzać królestwem. Ostatecznie musiałbyś myśleć tylko o Krainie Słońca, bo inne rejony powinny zostać zwrócone ich prawowitym mieszkańcom. A ty mógłbyś stać się jak Nammen, Learchosie, jak książę, którym zawsze chciałeś być.

Learchos pozwolił sobie na szyderczy uśmiech. Nammen zawsze, już od dzieciństwa, był jego mitem. Był to jedyny król elficki, który kiedy został absolutnym władcą Świata Wynurzonego, oddał ziemie rdzennym ludom, aby same mogły wybrać sobie króla. Dla niektórych — szaleniec. Dla niego — bohater.

— Ja nie potrafię kontrolować własnego życia, a co dopiero królestwo... — odpowiedział ze złością.

— Masz wszystkie cechy dobrego króla i nawet o tym nie wiesz. Jesteś wykształcony i rozważny, znasz swój lud i go kochasz, i wiesz, jaka jest cena kompromisu.

Neor wstał i teraz patrzył mu w twarz. Learchos uciekł przed jego wzrokiem. Czuł się jak w pułapce, pocałunek Dubhe jeszcze palił go w usta, a podjęcie decyzji tak od razu, z miejsca, wydawało mu się przedsięwzięciem poza jego zasięgiem.

— Nie dam rady — powiedział z rezygnacją.

Neora nie poruszyło to wyznanie.

— Mogę cię zrozumieć, ale nie pochwalam. Wiedz jednak, że my i tak pójdziemy naprzód, z tobą czy bez ciebie. Bardzo mi przykro, ale jakakolwiek będzie twoja decyzja, będziesz musiał zająć stanowisko.

— Czy to groźba?

— Stwierdzenie.

Wuj cofnął się o krok.

— Dobrze to przemyśl. Nadszedł czas, abyś zrozumiał, jakie jest twoje powołanie. Nie jesteś już chłopcem, za jakiego się uważasz: jesteś mężczyzną i musisz się zachowywać tak jak przystoi mężczyźnie. Każdy z nas o coś walczy, Learchosie. Masz jeszcze trochę czasu, dobrze go wykorzystaj. — Neor otworzył drzwi. — Ja w ciebie wierzę, pamiętaj o tym — dorzucił, odwrócony plecami.

Learchos nic nie odpowiedział i tylko patrzył na niknący w korytarzu płaszcz swojego wuja.

Następnej nocy Dubhe podjęła poszukiwania. Zresztą ruch był dla niej jedyną kuracją, jaką znała na cierpienie, zarówno fizyczne, jak i emocjonalne.

Spokojnie się przygotowała, rozkoszując się każdym gestem, który witał powrót prawdziwej Dubhe. Należało skończyć z tymi dziecinnymi zabawami; rzeczywistość była inna, i to o wiele bardziej smutna i twarda. Była zabójczynią i nie mogła tego zmienić. Włożyła swoje szaty jak kapłanka szykująca się do ceremonii, a następnie upięła włosy na głowie niczym panna młoda.

Szkoda, że nie mam tu mojej broni, pomyślała. Ale sztylet był aż nadto wystarczający i już sam dotyk metalu sprawił, że dobrze się poczuła. Otworzyła drzwi i przeniknęła w senną ciszę pałacu, kierując się do pięter zamieszkanych przez najważniejsze osoby. Tej nocy zacznie swoje poszukiwania od góry.

Jakiś czas temu w jednej z tych sal przydarzyło jej się coś dziwnego. Weszła do niej niezbyt ostrożnie i zobaczyła przed sobą Zabójcę. Szpiegowała go, ukrywając się w cieniu, a kiedy nadszedł żołnierz, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, mężczyzna opowiedział mu, że jest tam, aby przeprowadzić wizję. Dubhe od razu pomyślała, że musiała to być wymówka, bo było to zadanie dla żołnierzy, a nie morderców, ale dopiero wtedy, gdy Theana zwróciła jej uwagę na tajemnicę otaczającą brakujące księgi, przypomniała sobie o tej niespójności. Być może tamtej nocy Zabójca sprawdzał coś, co Gildia i Dohor chcieli, aby pozostało ukryte... Wobec tego dlaczego nie pójść i nie skontrolować? Prawdopodobnie rozwiąże tę zagadkę.

Postanowiła przejść przez ogród, który obfitował w kryjówki. Skierowała spojrzenie na owo tajemne miejsce, będące przez miesiąc sceną jej nocnych spotkań z Learchosem. Księcia tam nie było, ale jej serce i tak się ścisnęło. Tak jest słusznie — pomyślała.

Weszła na piętro przez boczne drzwi, prześlizgując się koło pijanego wartownika. Interesujący ją pokój znajdował się w głębi, zamknięty i niestrzeżony.

Przemykała od cienia do cienia w rytm regularnych kroków spacerującego gdzieś daleko strażnika. Kiedy usłyszała, że się oddalają, otworzyła klamkę i wsunęła się do środka.

Sala była pusta. Być może była to po prostu sugestia, a może stan klątwy naprawdę się pogarszał, bo Dubhe usłyszała, jak wrzeszczy w niej Bestia. Jej nierozłączna i znienawidzona towarzyszka wciąż jeszcze była spragniona zemsty.

Podeszła do miejsca, gdzie widziała Zabójcę. Stał tam stolik, a na nim spora szkatuła z serią małych szufladek. Wszystkie były zamknięte na klucz, ale prawdziwym problemem było zorientowanie się, która była właściwa. Dubhe zbliżyła się do niej i zaczęła gładzić dłonią powierzchnię. Była gładka, a dzięki błyszczącemu lakierowi, jakim była pokryta, sprawiała wrażenie lepkiej. Na jednej z szufladek dziewczyna dostrzegła jednak lekkie wybrzuszenie. Jej opuszki nie potrafiły wyczuć, co to jest. Było takie maleńkie, że równie dobrze mogło być zwykłym zadraśnięciem. Potem zrozumiała.

Było to ledwo zarysowane wyżłobienie i od razu rozpoznała jego kształt. Przedstawiał gryfona z pentaklem w pysku. Wówczas dokładnie przyjrzała się malutkiemu zamkowi. Gdyby miała swój złodziejski sprzęt, otworzenie go byłoby zabawą, ale może uda jej się to zrobić jakimś zaimprowizowanym narzędziem.

Wyciągnęła z paska cienki metalowy bolec, który zrobiła z zęba widelca, z myślą o właśnie takich przypadkach.

Ręce zaczęły jej lekko drżeć, więc operacja potrwała dłużej niż planowała. Potem kojący odgłos, klik, dał jej do zrozumienia, że się udało. Pociągnęła do siebie, a szufladka wysunęła się z łatwością.

Jej wnętrze wyłożone było czerwonym aksamitem i mógł się tam zmieścić zaledwie kwadracik pergaminu o szerokości cala. Było jednak puste, ale Dubhe nie zniechęciła się. Paznokciem przebiegła po wewnętrznym brzegu szuflady i podniosła brzeg tkaniny. Pod nią znalazła cienką kartkę złożoną tak, aby nie przyciągała uwagi. Wyciągnęła ją spoconymi dłońmi i rozwinęła.

Nie było to to, czego szukała. Był to zapis z 13 maja. Wyrwało jej się westchnienie pełne napięcia. Wyciągnęła zatem kartkę z wiadomościami spisanymi przez Theanę i poszukała notatki przy dokumencie odpowiadającym tej dacie.

„S. Sz. Poz. Pi.”. Zastanowiła się przez chwilę. Te litery nie wskazywały ani szaf, ani półek — odnosiły się do czegoś innego. Nagle wszystko stało się jasne. Sala, w której się znajdowała, nazywana była Salą Szafirową. Na początku nie zwróciła na to uwagi, ale ona też na swoim planie umieściła nazwy, którymi słudzy zwykli byli wskazywać komnaty. Policzyła szufladki. Dokument był w piętnastej. W tym przypadku „Poz.”, pozycja, dotyczyło szuflady; „Pi.” — oznaczało piętnastą.

Poczuła wewnętrzną radość. Zaczynała to rozgryzać.

Starannie poskładała dokument i odłożyła na miejsce. Zamknęła szufladkę tak, aby nikt nie mógł zauważyć włamania, po czym usiadła na ziemi z rozłożonymi notatkami w dłoniach. Zakreśliła tytuł przy dacie, która ją interesowała. „S. Cz. Poz. Os.”.

W myślach przepowiedziała sobie nazwy wszystkich komnat. Sala Tronowa, Sala Polowania, Sala Audiencji, Sala Kapitularna, Salon Księcia, Sala Królowej, Pierwszy Salon i... Sala Czworokątna.

Była to dość mała salka o czterech niestrzeżonych wejściach. Na każdej ścianie zauważyła kolorowe arrasy opowiadające historię rodu Sulany.

Otworzyła nagle oczy. Dokumenty znajdowały się tam, była tego pewna.

Podniosła się, ostrożnie wyszła z komnaty i zagłębiła się w meandry pałacu.

Dobrze pamiętała trasę, jaką miała iść, ale zaskoczyła ją przykra niespodzianka. Wartownik robił obchód właśnie w korytarzu, na który wychodziły schody prowadzące do sali, i teraz szedł w jej stronę. Dubhe przywarła do muru za małym występem i wstrzymała oddech. Zrobiła wszystko zbyt pośpiesznie i bez zastanowienia, a teraz nie miała wyboru.

Wyciągnęła sztylet zza paska i czekała w mroku z napiętymi mięśniami. Strażnik zbliżył się niebezpiecznie i dziewczyna już przygotowywała się do ataku; jednak właśnie w momencie, kiedy wszystko wydawało się stracone, żołnierz skręcił w inny korytarz i oddalił się.

Dubhe nie czekała ani chwili dłużej. Rzuciła się schodami do góry i weszła do Sali Czworokątnej. Strażnicy w tej części pałacu mieli podwójne warty, a teraz, kiedy się rozejrzała, zrozumiała, że było to najlepsze miejsce do ukrycia cennego skarbu. Pozostałe trzy wejścia prowadziły do apartamentów wysoko postawionych osób, do ogrodu i do sal reprezentacyjnych, a to narażało na wielkie ryzyko każdego, kto próbowałby ukraść coś ukrytego tam w środku, ponieważ nie było pewnych dróg ucieczki.

Spróbowała się uspokoić. Była na właściwej drodze, a teraz musiała dobrze przemyśleć, jak działać w jak najkrótszym czasie. Wzięła głęboki oddech i przypomniała sobie zapis na kartce: „Poz. Os.”.

Szybko przyjrzała się arrasom, ale były zbyt skomplikowane, zbyt bogate w szczegóły i kolory. Rozpoznała Sulanę w młodości z pierwszym Learchosem w ramionach, a potem Kharvę, założyciela rodu, ale nie potrafiła zrozumieć, jaki związek mogło to mieć z tym, czego szukała. Zwłaszcza rysunek przedstawiający bitwę morską nic jej nie mówił. Nie poddała się zwątpieniu i zamknęła oczy, żeby się nie dekoncentrować. To ogólny widok się liczył, tylko w ten sposób mogła znaleźć wskazówkę, której brakowało. Odgłos kroków przerwał tok tych myśli.

Odwróciła się i mocno ścisnęła rękojeść sztyletu. Tego tylko brakowało.

Ukryła się z boku wejścia, z którego dochodził hałas, i przygotowała się do ataku. Kiedy tylko dostrzegła, jak jakaś niewyraźna postać przekracza próg, położyła wolną dłoń na jej ustach, po czym przycisnęła ją do ściany, uderzając głową. Podniosła sztylet, gotowa uderzyć z całą siłą, jaką miała w ciele, ale kiedy ostrze znajdowało się o włos od gardła, zatrzymała się. Przed nią, z rozszerzonymi ze zdumienia oczami, stał Learchos. Dubhe poczuła, jak jego spojrzenie przeszywa ją, i od razu go puściła.

— Kto tam?

Jakiś głos zagrzmiał w głębi schodów. Po chwili metaliczny odgłos miecza wyciąganego z pochwy wypełnił sklepienie korytarza. Dubhe poczuła, jak miękną jej nogi. To Learchos błyskawicznie wypchnął ją z sali i wcisnął za przymknięte drzwi w bocznym przedpokoju. Gestem nakazał jej ciszę, następnie poprawił sobie szaty i poczekał na nadejście strażnika, starając się zachować spokój i godność.

— To ja — odpowiedział z lodowatym spokojem, kiedy żołnierz wyłonił się z korytarza.

— Wybaczcie, Wasza Wysokość, nie wiedziałem, że tutaj jesteście... — Głos żołnierza rozbrzmiewał o włos od drzwi. Dubhe usłyszała dźwięk chowanego do pochwy ostrza, a zaraz potem odgłos klękania.

— Nie musisz przepraszać, żołnierzu. Wykonywałeś tylko swój obowiązek. Teraz odejdź.

Kiedy znaleźli się sami, książę złapał ją za nadgarstek.

— Milcz i chodź ze mną — nakazał jej.

Nie zareagowała. Pozwoliła się ciągnąć przez korytarze pałacu jak bezwładne ciało, aż dotarli do stromych, żelaznych schodków. Dubhe wiedziała, że prowadzą one do suszarni, na niskie poddasze, rzadko kontrolowane przez strażników.

Zaraz po wejściu Learchos rzucił ją na ziemię, nie dbając o to, że sprawia jej ból. Trzymał nieruchomą dłoń na rękojeści miecza i był poważny, straszliwie poważny. Dubhe nigdy go takiego nie widziała.

— Co tam robiłaś?

Nie było nawet śladu po młodzieńcu, którego poznała podczas ich tajemnych spotkań. Jego twarz była chłodna i wroga.

Musisz go zabić — powiedział jej jakiś głos z bólem. — Powinnaś była zrobić to przy pierwszej okazji, kiedy byliście na polanie po starciu z rabusiami. Podjęłaś wczoraj w nocy decyzję, czy nie?

— Dlaczego jesteś tak ubrana? — ponaglił ją.

Dubhe nie potrafiła oderwać od niego wzroku, nie przestając myśleć, że będzie musiała go tu zabić, dokładnie w tej właśnie chwili.

— Przyprowadziłem cię tutaj, zamiast oddać cię strażnikowi. Rozumiesz, co to znaczy?

W tonie jego głosu były resztki czułości, ale Dubhe zachciało się śmiać. On nic o niej nie wiedział, nawet teraz nie był w stanie niczego zrozumieć. Jej usta wygięły się w uśmiechu. Learchos wpatrywał się w nią, niezdolny do zdefiniowania tej reakcji.

— Można wiedzieć, co cię tak śmieszy?

Dubhe napotkała jego spojrzenie i jej pewność z poprzedniej nocy zachwiała się. Coś w niej w dalszym ciągu, wbrew wszelkiej logice wierzyło, że może istnieć jakiś inny koniec, że on naprawdę jest jej deską ratunku.

— Śmieszy mnie, że nie masz najmniejszego pojęcia, kim jestem — powiedziała z nutką wystudiowanego sarkazmu.

Learchos dobył miecza i przystawił go jej do gardła.

— Czy teraz jest mniej śmiesznie?

Nie zmieniła grymasu ust.

— Byłabym w stanie zabić cię w każdej chwili. Nie wystarczyłyby trzy miecze ani nawet dodatkowi dwaj żołnierze, aby mnie powstrzymać.

Zasłony zaraz opadną, a wraz z nimi wszystkie kłamstwa. Wreszcie zrozumiesz, kim jestem, i będzie to ostatnie, co zrobisz przed śmiercią — pomyślała, a fala lodu podnosiła się z jej serca do głowy.

Zawód Learchosa nie był udawany.

— Kim naprawdę jesteś?

Nastąpiła chwila milczenia, w której żadne z dwojga nie miało siły kontynuować tej farsy.

— Mam na imię Dubhe.

Dłoń Learchosa lekko zadrżała na rękojeści miecza, ale żwawo zacisnął uchwyt.

— Jesteś tu dla mnie?

— Nie.

— A zatem dla mojego ojca.

Proste stwierdzenie, które wyszło z jego warg prawie ze wstydem.

Dubhe zamknęła oczy i była w stanie tylko kiwnąć głową.

Surowość w spojrzeniu Learchosa zaczynała pękać i za tą pozą księcia wojownika udało jej się dostrzec chłopca znad strumienia, który powierzył jej swoją przeszłość. Coś rozpaliło jej pierś, coś nie do zniesienia, co sprawiało, że łzy cisnęły jej się do oczu.

— Przysyła cię Gildia?

— Nie.

— Ido?

— Nie.

Dubhe odwróciła wzrok, nie będąc w stanie wytrzymać tego przesłuchania.

— Mój wuj? — spytał po chwili milczenia.

— Nie — odpowiedziała niepocieszona. Czuła, że nie da już rady dłużej opierać się łzom.

Learchos oparł miecz na jej szyi, łagodnie, ale zdecydowanie. Dubhe wyczytała w jego oczach wysiłek, jaki kosztował go ten gest.

— Chcę prawdy i opłaca ci się ją powiedzieć, w przeciwnym razie zabiję cię.

Nie blefował, bo powiedział to tonem osoby, która nie ma nic do stracenia. Dubhe poczuła, jak łza spływa jej po policzku. Nie byłby to zły moment na śmierć, zwłaszcza, jeżeli pokój miałby nadejść z dłoni Learchosa.

— Przyszłam tu, aby zabić twojego ojca, ale nikt mnie nie przysłał. To osobista sprawa — powiedziała cicho.

— I dlatego pozwoliłaś mi się uratować, a potem mnie uwiodłaś, aby dostać się do pałacu?

Coś w niej krzyczało tak głośno, że zagłuszało wszystkie inne głosy, ale jak mu to wyjaśnić? Jak mu powiedzieć, że to wszystko, co między nimi było, nie miało nic wspólnego z jej misją, a wręcz przeciwnie: było dla niej właśnie przeszkodą? Jak mu wytłumaczyć, jak bardzo go pokochała, wbrew wszelkiej logice i zdrowemu rozsądkowi? Jak mu powiedzieć, że aż do tej chwili nigdy tak naprawdę nie przyznała się do tego nawet przed samą sobą?

— To nie tak — powiedziała jednym tchem.

Tym razem Learchos się roześmiał.

— Kłamiesz — powiedział z pogardą.

— To nieprawda. Jestem tutaj, ponieważ rok temu twój ojciec uratował swoje życie kosztem mojego i jedyną rzeczą, jaką teraz mogę zrobić, aby uniknąć straszliwej śmierci, jest zabicie go.

Na Learchosie nie zrobiło to wrażenia, a nawet zwiększył nacisk miecza na jej szyi.

— Dlaczego miałbym ci uwierzyć?

— Bo nigdy ci nie skłamałam.

Książę znowu wybuchnął śmiechem, a ona poczuła, jak zapada się w otchłań.

— Opowiadałaś mi same kłamstwa. Twoje imię, kim jesteś, skąd pochodzisz...

— Nie! To, co opowiadałam ci o mojej przeszłości, to prawda, to wszystko prawda!

Łzy spływały niepowstrzymanym strumieniem po jej policzkach i wargach.

Odkryła ramię. I tak efekt czarów Theany już się wyczerpywał; wiedziała o tym, bo czuła, jak symbol pulsuje pod tkaniną koszuli. Pokazała mu go i szlochając, opowiedziała, jak została oszukana. Opowiedziała mu o kradzieży, nie zmilczała nawet jednego z koszmarów, jakich dokonała. Mówiła o długiej podróży, jaką odbyła, aby ocalić swoje życie, i o tej jedynej drodze, jaką był w stanie pokazać jej Sennar: zabić tego, kto ją przeklął.

Po skończeniu tej opowieści poczuła się jakby wyzuta ze wszystkiego, wykończona, zmęczona własnym bólem, ale w jakiś sposób i pocieszona. Teraz on wiedział wszystko, nie miało już znaczenia, co się może stać.

Learchos powoli opuścił miecz i usiadł na ziemi, obok niej. Przesunął dłonią po włosach i westchnął.

— Co ja mam z tobą zrobić? — spytał, patrząc na nią z zasmuconym uśmiechem.

Nie poruszyła się.

— Zabij mnie — powiedziała ledwo słyszalnie.

— Co?

— Inaczej ja będę musiała zabić ciebie. Nie ma wyboru. Ty musisz ocalić swojego ojca, a ja muszę ocalić siebie.

Learchos popatrzył na nią z taką rozpaczą, aż Dubhe poczuła, że ginie.

— A dlaczego miałbym to zrobić? — powiedział wreszcie. — Aby bronić mężczyzny, który żyje ze śmierci innych? Nie, dziękuję. Ja cię nie powstrzymam — dodał, odrzucając miecz daleko od siebie. — Chcesz mnie zabić? Zrób to! — Jego oczy rozpalone były gorączkowym niepokojem. — Jeżeli jednak to wszystko, co mi powiedziałaś, jest prawdą, zrób to teraz — zakończył, wskazując na sztylet, który Dubhe wciąż jeszcze trzymała w dłoni.

Dziewczyna popatrzyła, jak połyskuje w ciemności, jak gdyby ostrze przyciągnęło do siebie i uwięziło każdy okruch światła znajdujący się w pokoju.

Na chwilę go uniosła. Sztylet, który podarował jej Mistrz... Następnie odrzuciła go i słysząc brzęk metalu na podłodze, rzuciła się Learchosowi na szyję i pozwoliła sobie na rozpaczliwy płacz. On pozostał bez ruchu w jej ramionach, ale jej wystarczyło, że może go do siebie przytulić i pomyśleć, że nic z tego nie wydarzyło się naprawdę.

Po chwili jego dłoń powoli przesunęła się w górę po jej plecach i zatrzymała się na wysokości szyi, a jego ciepły uścisk sprawił, że dziewczyna zadrżała z przyjemności. Pocałował ją, jak za pierwszym razem, i był to pocałunek długi, podczas którego czas się zatrzymał. Dubhe poczuła, że coś zmieniło się nieodwracalnie. Próby pójścia inną drogą, udawanie, że Learchosa nigdy nie było i znowu stanie się taką, jaka była rok wcześniej, były czystym szaleństwem.

Wreszcie czuła się wolna; Mistrz i Lonerin byli tylko słodkimi, dalekimi wspomnieniami. Istniała jedynie niema obietnica tulącego ją Learchosa i jego dłoni, które ją pieściły, lekko muskając jej skórę pod gardłem i krągłość jej piersi.

Delikatnie zsunął jej koszulę i położył Dubhe na ziemi, a ona mocno przyciągnęła go do siebie. Być może piękno tej chwili potrwa tylko przez moment, ale Dubhe była pewna, że ten czas był wart tyle, co całe życie.

16. Decyzja Sana

Światło pod morzem było przytłumione. Mieniąc się, padało na brązowe płaszcze i rysowało na nich dziwne gry świateł. Czwórka Zabójców, dwie kobiety i dwóch mężczyzn, poruszała się szybko i cicho.

Demar, jeden z nich, rozejrzał się wokół. Byli w Zalenii już od tygodnia, ale jeszcze nie przyzwyczaił się do tego pod wieloma względami upiornego krajobrazu oraz do wynędzniałego wyglądu jej niknących mieszkańców.

Był z siebie dumny. Dla osoby, która tak jak on późno wstąpiła do Gildii, misja ta znaczyła więcej niż awans. Został przyjęty do sekty po zabiciu swojej siostry w wieku czternastu lat: była to górna granica, powyżej której nie było się już uważanym za Dziecko Śmierci. Podczas szkolenia wielokrotnie musiał znosić drwiny swoich kolegów, bo był ostatnim przybyłym, mimo że jego zdolności były znaczne, a wiara całkowita.

„Nie liczy się, kiedy zostajemy wybrani. Liczy się fakt bycia wybranym” — powiedział mu kiedyś Najwyższy Strażnik, a on w tych słowach złożył całą swoją ufność. Uważał, że Yeshol jest jedyną osobą, która jest w stanie go zrozumieć. Tak naprawdę chciał móc udowodnić swoje oddanie i dowieść swojej wartości. Dlatego dokładał wszelkich starań, aby zadania, które mu powierzano, doprowadzać do końca jak najsumienniej i z największym możliwym okrucieństwem. Jednakże do ukończenia dwudziestu trzech lat dokonał zaledwie dwóch zabójstw i kilku kradzieży, i ciągle dręczyła go wątpliwość, że sam Yeshol nie uważa go tak naprawdę za Zwycięskiego.

Potem pewnego dnia został wezwany przed jego oblicze razem z Fenulą, Tess i Jalem.

— Mam dla was misję absolutnie najwyższej wagi.

Te proste słowa wystarczyły, aby serce podskoczyło Demarowi do gardła. Kiedy słuchał odprawy, szumiało mu w uszach. Chodziło o wyprawę po Sana, chłopczyka mającego gościć duszę Astera. Wymknął się on z rąk Shervy, Strażnika, i schronił w Świecie Zanurzonym razem z Idem, legendarnym gnomem, który ustanowił się jego protektorem.

Demar czuł, jak podniecenie przepełnia każde pojedyncze włókno jego ciała. Wreszcie ważna misja, wreszcie okazja, aby mógł pokazać swoje zdolności.

Wyruszył pełen entuzjazmu, a przed odejściem padł w świątyni na ziemię, żeby złożyć hołd bogu. Nie było żadnego powodu, aby miał to robić — w końcu był Zwycięskim, a nie pierwszym lepszym Postulantem, ale to było silniejsze od niego. Potarł dłońmi o kolumny z czarnego kryształu, prosząc boga, aby wysłuchał jego pragnień. Zrobił to, bo czuł taką potrzebę; Thenaar wybrał go spośród wielu, aby powierzyć mu udział we własnym dojściu do władzy, i był to dar, który w pełni zasługiwał na kilka kropel jego krwi.

Podróż do Zalenii była długa i męcząca, ale udało im się wykorzystać dawny podziemny portal, stworzony niegdyś na życzenie samego Astera. Odnalazł go Niewierny: tak Zwycięscy nazywali Dohora, ponieważ nie pochwalali faktu, iż budował on swój pałac właśnie na ruinach Enawaru. Ten przywilej pozwolił królowi uzyskać dostęp do labiryntu tajemnych przejść i korytarzy, łączących liczne rejony Świata Wynurzonego. Należało do nich też owo mityczne przejście, przywołane niegdyś przez Proroka dzięki magii. Zostało użyte tylko raz, aby wysłać posłańca do Świata Zanurzonego. Jego misja przeszła do historii, ponieważ wybrany natknął się na męża Nierządnicy, Sennara, i zginął w walce. Ów mężczyzna został męczennikiem, a jego przygoda — legendą, którą wszyscy znali.

Portal prowadził bezpośrednio pod morze, do kanału wykopanego przez sługi Astera. Był to opuszczony i przytłaczający chodnik, a mieszkańcy Zalenii używali go już bardzo rzadko. Tylko wejście było strzeżone, ale dzięki sztuczkom Fenuli Demarowi i pozostałym i tak udało się przejść.

Maszerowali bez postoju całymi dniami, w wiecznej nocy, jaką oferowało im to miejsce. Jedli w marszu i zatrzymywali się na odpoczynek na zaledwie parę godzin — tyle, ile było niezbędne, aby mogli odzyskać siły.

Demar radował się cierpieniem swoich mięśni. Z radością przyjmował skurcze, przebiegające po jego nogach, a kiedy spał, skulony na wąskiej przestrzeni chodnika, modlił się przy każdym ukłuciu bólu. Śmierć za boga była największą z łask, a ból fizyczny doświadczany w jego imię był pieczęcią, którą Thenaar wyciskał na swoich najbardziej umiłowanych dzieciach.

„Ty zajmujesz w moim sercu specjalne miejsce. Ty będziesz narzędziem mojego powrotu”. To właśnie mówiło mu jego cierpienie.

Po trzech tygodniach marszu wyszli na teren otulony rozrzedzonym światem słońca pod morzem. Prawie od razu się zamaskowali. Długie brązowe płaszcze, ale przede wszystkim mikstury, umożliwiające im zmodyfikowanie własnego wyglądu. Dostali je od nowego Strażnika Trucizn, surowego starca o dłoniach spalonych od ciągłego kontaktu z truciznami i toksycznymi roślinami. Dzięki jego specyfikom wmieszali się w tłum, we wszystkim zupełnie tacy sami jak mieszkańcy tego miasta. Białe włosy, jasna skóra i niepokojące czarne źrenice zatopione w tęczówce tak śnieżnobiałej, że wydawała się przezroczysta.

Fenula zatrzymała ich gestem dłoni. Demar otrząsnął się z własnych myśli.

— Nadszedł czas.

Weszli do oberży. Ich płaszcze zdawały się falować jednym rytmem.

Fenula, jako Strażniczka Zaklęć pełniąca funkcję przywódczyni wyprawy, odkryła twarz przed oberżystą, ukazując anielską dziewczęcą buzię i olśniewający uśmiech. Ze słodyczą poprosiła o pokój, zaśmiała się zalotnie, a Demar zamyślił się nad faktem, jak prawdziwy Zwycięski potrafi odwrócić na swoją korzyść nawet broń nieprzyjaciela. W Domu nakłaniano niewiasty, aby porzuciły wszelkie oznaki kobiecości. Dzieci Thenaara nie mają płci, są zwykłą bronią w dłoniach boga, a fakt bycia kobietą służy tylko produkowaniu nowych sług kultu. Tutaj zaś, poza murami Domu, piękno i porozumiewawcze mrugnięcia kobiety znowu stawały się przydatne.

Oberżysta uśmiechnął się, rozkojarzony słodkim i zachęcającym wyglądem dziewczyny. Nawet nie zwrócił uwagi na trzy osoby stojące za jej plecami. Dał im klucz do pokoju i zaprowadził piętro wyżej, torując im drogę. Jednak kiedy tylko drzwi się zamknęły, Fenula starła z twarzy wszelkie oznaki serdeczności. Jej oblicze znów zmieniło się w nieporuszoną maskę — jak zawsze.

Tak wygląda Zwycięski, niezmienna twarz bez wyrazu, białe płótno, na którym Thenaar wymalowuje własne rysy — pomyślał Demar z dreszczem podniecenia.

Cała czwórka usiadła na ziemi, a Fenula wyciągnęła z płaszcza kilka metalowych dysków. Służyły do wykonania jednego z najprostszych zaklęć, jakie obejmowało szkolenie w Domu, ale bardzo skutecznego. Miało na celu wytropienie magicznej aury osób, a w tym konkretnym przypadku Strażniczka Zaklęć zadbała o dokonanie odpowiednich udoskonaleń, umożliwiających wyszukanie Pół-Elfów. To właśnie idąc za tym śladem, cała czwórka dotarła aż tutaj.

Fenula zebrała metalowe dyski w dłoń, potrząsnęła nimi, po czym rzuciła na ziemię, szepcząc jakieś słowo po elficku. Krążki upadły na podłogę, brzęcząc, ale kiedy Zwycięscy wyciągnęli nad nimi ręce, zaczęły wirować jak szalone, jak gdyby były żywe. Zabójcy monotonnie powtarzali imię Sana, a wówczas ten ruch stopniowo nabierał porządku, dopóki nie został uformowany czubek, wskazujący określony punkt w przestrzeni.

Demar popatrzył na Fenulę i dostrzegł, jak żyła nabrzmiewa na jej skroni.

— Co to znaczy? — spytał drżącym głosem.

— Że jesteśmy blisko. Niecały dzień drogi.

Cisza, jaka zapadła, była gęsta od ukrytych znaczeń.

— Ja jestem gotowy — oświadczył z dumą Demar, a Tess popatrzyła na niego z uśmiechem na wpół rodzicielskim, na wpół kpiącym.

Nie będziesz się już śmiać z mojej determinacji, kiedy przyniosę Yesholowi jego ofiarę — pomyślał młodzieniec, zaciskając zęby.

— Będziemy działać zgodnie z ustaleniami — powiedziała Fenula, przerywając krąg i zbierając krążki. — Ido nas nie interesuje. Jeżeli będziemy zmuszeni, zabijemy go, w przeciwnym razie lepiej będzie go ominąć.

Demar przytaknął błyskawicznie, po czym wyjrzał na zewnątrz: miejsce to otoczone było mlecznym światłem. W jego oczach jednak krajobraz zabarwił się uspokajającą czerwienią krwi, kolorem Thenaara.

San nie mógł spać.

Miał za sobą kolejną kłótnię z Quarem i już nie mógł tego znieść. Jego nauczyciel, poza tym, że był nudny, zrobił się teraz pedantyczny i trochę sadystyczny, jeżeli chodzi o wymierzanie kar. Od kiedy Ido pozwolił mu samemu decydować, jak karać swojego ucznia za wybryki, życie Sana stawało się coraz gorsze. Czasami Quar kazał mu przepisywać strasznie długie teksty historyczne lub uczyć się na pamięć jakichś ważnych fragmentów z kultury elfickiej, ale najgorsze było to, że ta stara mumia bardzo szybko zrozumiała, jaki był prawdziwy słaby punkt chłopca, i coraz częściej zabraniała mu wstępu do biblioteki.

— Wszystko, tylko nie to — narzekał San.

— A właśnie, że nie będziesz tam chodził przez cztery dni. W ten sposób następnym razem postarasz się lepiej zachowywać.

Tym razem Quar zakazał mu wizyt w bibliotece na cały tydzień. I Sanowi nie udało się nawet przekonać Ida, aby się za nim wstawił.

— Nie podoba mi się obrót spraw z twoim nauczycielem — odpowiedział gnom na jego jęki.

— Tłumaczyłem ci już miliard razy, że jest nudny.

— A ja tyle samo razy wyjaśniałem ci, że magia to także nuda. Pewna doza cierpienia jest potrzebna, kiedy zaczyna się czegoś uczyć.

— Nawet gdyby to była prawda, to dlaczego ma mi zabraniać chodzenia do biblioteki? Uczę się więcej sam, zamknąwszy się tam w środku, niż siedząc i słuchając jego; a poza tym książki to jedyne, co sprawia, że czas jakoś mija.

Ido z westchnieniem wyciągnął fajkę z ust.

— Wiem, że to miejsce nie jest szczególnie bogate w odpowiednie dla ciebie atrakcje, ale jak możesz myśleć, że udałoby ci się odwrócić uwagę, skoro się nawet nie uczysz?

Prawda była taka, że Ido już go nie rozumiał. Historie, które opowiadał o Świecie Wynurzonym, zawsze były przygnębiające i pełne bólu, a jedynymi chwilami, kiedy Sanowi udawało się opróżniać głowę ze złych myśli, były treningi walki mieczem. Ale tu też szybko się męczył.

Fakt, że nie robił niczego interesującego przez cały dzień, wyczerpywał go i wydawało mu się, że winę za jego zły humor w pełni ponosi Ido. Myśl o śmierci rodziców stała się już obsesją. Czuł jasno, że jedynym sposobem, aby uwolnić się od ich duchów, jest podjęcie działania. Reszta była tylko gadaniem, kłamstwem, aby nie stawiać czoła rzeczywistości. Tak właśnie uważał i nie rozumiał, dlaczego Ido zachowuje się jak tchórz.

Wszyscy się poruszali, wszyscy w Świecie Wynurzonym coś robili, więc i on nie chciał siedzieć z założonymi rękami. Dlatego był taki zły na Quara i jego zakazy, bo znajdujące się w bibliotece książki z formułami stanowiły jego ocalenie. Ciągle czytał, a nocami wypróbowywał zaklęcia. Wiele rzeczy mu nie wychodziło, ale szybko się uczył. Tylko przy czarach udawało mu się oderwać od przeszłości.

Teraz San ze złością przewracał się na łóżku i zastanawiał się, co zrobi z całym tygodniem bez swojego jedynego pocieszenia.

Otchłań nocy mrugała do niego zza okien, a on nie mógł patrzeć na tę ciemność, nie czując przytłaczającego poczucia udręki.

Kiedy zamknął oczy, zorientował się, że jakaś dłoń zaciska mu się na ustach. Natychmiast otworzył je z powrotem i krzyknął, próbując się wyrwać. Kątem oka dostrzegł, jak wokół niego poruszają się trzy postacie. Przed pokojem leżał strażnik z poderżniętym gardłem.

Napad był cichy i straszliwy. San niczego nie zauważył: napastnicy weszli, nie czyniąc najmniejszego hałasu, jak duchy, które przypominali. Ich wygląd był taki, jak mieszkańców Zalenii, ale wyraz ich twarzy był nieporównywalny z niczym innym. Chłopcu wystarczyła mniej niż sekunda, aby wszystko zrozumieć, i od razu na rzeczywistość nałożyło się wspomnienie.

Dwóch mężczyzn w strojach morderców wyważa drzwi domu. Wymachują długimi nożami i rzucają się najpierw na jego ojca. San ucieka do drugiego pokoju i spod łóżka słyszy krzyki matki, która próbuje stawiać opór. Wszystko wokół traci konsystencję, jego ciało jest jakby zablokowane, chciałby interweniować, zrobić cos, cokolwiek, ale strach jest silniejszy niż wszystko inne. Potem nagle wszystko znika. Zapada głęboka cisza, a on wie, że okazał się tchórzem.

Złość wypłynęła prosto z serca.

San zaczął wymachiwać nogami i ramionami, ale dwóch Zabójców natychmiast go unieruchomiło.

Ido, gdzie jesteś? Ido, dlaczego cię tu nie ma?

Był sam. Nie było nikogo, dokładnie tak jak wtedy. Coś w jego wnętrzu krzyknęło z bólu i w jednej chwili wszystko eksplodowało w tysiącach czerwonych iskier. Straszliwe gorąco przebiegło przez pierś chłopca, zeszło w dół, aż do dłoni, rozpalając mu żyły; skumulowało się w czubkach palców i paliło ciało żywcem. Potem był już tylko ogień. San poczuł, jak gorąco omiata mu ciało, ale z bezlitosną precyzją wiedział, że nie zrobi mu nic złego, że nie może go naprawdę dotknąć. Zabójcy puścili go, a on wreszcie miał swobodne ręce. Wokół szalało piekło ognia. Dwóch morderców wiło się na ziemi.

W tej chwili otworzyły się drzwi. Płomienie zgasły błyskawicznie, a San zauważył błysk miecza rozcinający powietrze nad Zabójcami, którzy jeszcze trzymali się na nogach. Dwa błyskawiczne ciosy: jeden upadł od razu, przeszyty mieczem; drugi rzęził na podłodze. Ido nie zaszczycił ich spojrzeniem, ale rzucił się w kierunku chłopca i otoczył ramieniem jego barki. Wyglądał na wstrząśniętego.

— Dobrze się czujesz?

San nie potrafił odpowiedzieć, patrzył na pokój. Ściany były poczerniałe, meble spopielone, a na ziemi leżały cztery ciała. Jeden przeżył, jednego zabił Ido, pozostała dwójka umarła spalona. Trupy dwóch Zabójców. I to on ich zabił.

Ido popatrzył w twarz jedynego Zabójcy, który przeżył. Mógł mieć jakieś dwadzieścia lat, nie więcej. Miał ładną, czystą buzię, wygląd dobrego chłopca. Opuścił wzrok na jego szaty. Noże do rzucania, dwa sztylety, pętla do duszenia. Ciekawe, wskutek jakich dziwnych gierek losu skończył w rękach Gildii.

— Jak dostaliście się tu, na dół?

Zabójca utkwił w jego twarzy spojrzenie absolutnie pozbawione wyrazu. Nie było w nim nawet żalu za utraconymi towarzyszami.

— Zabiję cię, jeżeli mi nie powiesz. — Ta groźba wydała mu się bezużyteczna, kiedy tylko ją wypowiedział.

— Już i tak jest tak, jak gdybym nie żył.

Wreszcie usłyszał jego głos. Od dwóch godzin próbował go przesłuchiwać, a on nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Brzmienie jego głosu świadczyło o młodym wieku, tak samo jak wygląd. Ido zebrał się w sobie i spróbował przywołać na twarz okrutny grymas. Wobec tego chłopca odczuwał tylko straszliwą litość.

— Zapewniam cię, że prawdziwa śmierć to zupełnie coś innego.

— Kiedy umrę, pójdę do Thenaara. Spokojnie możesz mnie zabić.

Nie było sposobu, żeby walczyć z tymi ludźmi; jedyną racją ich życia była misja. Jeśli kończyła się niepowodzeniem, nie było nic innego, co by ich podtrzymywało. Rezygnowali z wszelkiej formy wolnej myśli w zamian za narzucone im przez innych pewniki, które prowadziły ich po ich szlaku.

— Przyjdzie was więcej? — zapytał zmęczony.

Młodzieniec znowu zamknął się w milczeniu.

Gnom westchnął przeciągle i skierował się ku drzwiom.

— Tam, na zewnątrz, był dla ciebie cały świat, a ty odrzuciłeś go, aby zamknąć się jak robak pod ziemią. Tak bardzo bałeś się decydować swoim własnym rozumem?

Zabójca zwrócił na niego spojrzenie wypełnione pogardą. Trwało to tylko mgnienie oka. Potem znów stał się niczym, jak wcześniej. Ido zamknął za sobą drzwi. Marna, dowódca strażników pałacu, popatrzył na niego pytająco.

Gnom potrząsnął głową.

— Nie mówi i nigdy nic nie powie. Żyję już wystarczająco długo, aby wiedzieć, jak działa mózg takich ludzi.

— A zatem?

— A zatem potrojony nadzór. Począwszy od dzisiejszej nocy chcę, aby Sanowi zawsze towarzyszył strażnik.

Marna przytaknął z przekonaniem. Następnie spojrzał gnomowi w oczy i dodał:

— Odkryliśmy, którędy weszli. Użyli podziemnego kanału prowadzącego do Zalenii, tego pod morzem; najwyraźniej za pomocą magii udało im się przemknąć obok garnizonu wojskowego. Sądzicie, że będą jeszcze próbować?

— To możliwe — odpowiedział gnom z westchnieniem, po czym oddalił się.

Czuł się nieskończenie zmęczony. Nie był już legendarnym wojownikiem, za którego wszyscy go uważali. I miał już dosyć całego tego przeklętego szaleństwa. Zebrało mu się na mdłości po raz pierwszy przed ciałem Tarika i jego żony, ale dopiero teraz zrozumiał, że wojna napełnia go już obrzydzeniem. Patrzeć, jak młodzi oddają życie i zaprzedają się niedorzecznym i krwawym kultom bez żadnego powodu, było czymś, czego nie mógł już dłużej tolerować.

Jestem zmęczony walką, taka jest prawda.

Przed drzwiami do swojego pokoju napotkał Sana. Strażnik, którego mu przydzielił, od razu pośpieszył z zapewnieniami, że to nie był jego pomysł. To chłopiec nalegał, aby wyszli.

— Chcę zobaczyć więźnia. — Głos Sana był zdecydowany, choć lekko drżący.

Gnom nie odpowiedział.

Weszli do wewnątrz. San stanął pośrodku pokoju z zaciśniętymi pięściami i wbił wzrok w starca. Z nieskończonym bólem Ido odnalazł w tych oczach uniesienie i podniecenie osoby, która właśnie zabiła.

Przesunął dłonią po brodzie.

— Słucham? — spytał zmęczony.

— Pokaż mi Zabójcę.

— Co chcesz mu powiedzieć?

— Chcę z nim porozmawiać.

Wymyka mi się z rąk nie potrafiłem go wysłuchać i oto, co z nim zrobiłem.

Głucha trwoga osaczyła mu pierś.

— Idź spać. To był ciężki dzień i potrzebujesz odpoczynku.

— Nie, ja potrzebuję porozmawiać z tym człowiekiem. On też jest odpowiedzialny za śmierć moich rodziców! Gdzie jest? Przesłuchałeś go?

— Nie odpowiedział na moje pytania. To nie jest ktoś, kto by udzielał wyjaśnień. To miejsce nie jest już bezpieczne, myślę, że powinniśmy się gdzieś przenieść.

— Ido, ja ich pokonałem.

Gnom pamiętał, jak wyglądał pokój Sana: zwęglone ściany, ciała leżące na ziemi. W tym chłopcu była zamknięta niezmierna moc, moc straszliwa i niebezpieczna.

— Nie ma się czym chwalić — odpowiedział twardo.

— Ale nie możemy się dalej ukrywać, na nic to się nie zda, oni i tak wcześniej czy później nas dopadną. Ja mam moce, aby pokonać Gildię; jeżeli będziemy razem, może nam się udać! — wykrzyczał San jednym tchem.

— Posłuchaj: to, co się stało, to był przypadek — odpowiedział bezlitośnie Ido. — Masz olbrzymie moce, to prawda, ale jeszcze nie potrafisz się nimi należycie posługiwać.

— Uczę się z książek w bibliotece.

— Na naukę potrzeba wielu lat, a nie mamy tak dużo czasu.

— Przypominam ci, że w ciągu zaledwie miesiąca powaliłem smoka, a teraz zabiłem dwoje ludzi. Jeżeli to nie jest uczenie się...

Gnoma poruszył sposób jego mówienia; było tak, jak gdyby chłopiec był dumny z faktu, że jego czary wywołały szkody i śmierć.

— Sanie, zabiłeś dzisiaj dwie osoby.

— Dwóch Zabójców.

— To bez różnicy.

— Oczywiście, że jest różnica! Oni zabili mojego ojca i moją matkę, a ja tylko przywróciłem porządek. Powtórzyłbym to bez chwili wahania.

Na to stwierdzenie gnom zerwał się na nogi.

— Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co się stało? Masz tylko dwanaście lat! Dzieci nie powinny zabijać ani tym bardziej odczuwać z tego powodu radości! Kogokolwiek byś zabił, chodzi o żywą istotę, a nie o pierwszy lepszy kawałek mięsa, to jest osoba, która jak wszyscy ma swoje marzenia, lęki i nadzieje!

San wytrzymał jego rozwścieczony wzrok z lodowatym spokojem.

— A ci, których ty zabiłeś przez te wszystkie lata? Nie byli nieprzyjaciółmi? Dlaczego walczyłeś?

— Nie było dnia, żebym nie zadawał sobie tego pytania. I to właśnie tego nie chcesz zrozumieć — wycedził gnom.

— Ja nie mam żadnych wyrzutów sumienia — powiedział zimno San. — Postąpiłem właściwie. A poza tym, gdzie ty byłeś? Jedyne, co może mnie ocalić, to moja moc. Twoje poczucie winy nie przyda mi się zupełnie na nic.

Policzek był siarczysty. Zdarzyło się to już po raz drugi. Dystans, jaki Ido czuł pomiędzy sobą a Sanem, był nie do przebycia; straszliwa, przerażająca otchłań, w którą bał się nawet zajrzeć. Jego porażka stała przed nim w całej swojej okazałości.

Chłopiec popatrzył na niego błyszczącymi oczami, ale nie zapłakał. Ido tak bardzo chciałby wiedzieć, co powinien mu powiedzieć, jak należało mu to wytłumaczyć, ale w obliczu zabójstwa zawsze pozostaje się samemu.

— Teraz jesteś wzburzony i nie jesteś w stanie pojąć, że popełniłeś ciężki czyn, za który bardzo szybko zapłacisz rachunek. Jutro ustalimy, co robić dalej, ale teraz idź do swojego pokoju razem ze strażnikiem, którego ci przydzieliłem, bez dyskusji. Jeżeli dowiem się, że się oddaliłeś, przysięgam, że nie pozwolę ci już wyjść.

San nic nie odpowiedział. Odszedł pewnym krokiem, nie patrząc mu w oczy. Ido rzucił się na krzesło i schwycił za głowę. Chciałby, żeby Soana była przy nim, chciałby, aby Vesa, jego ukochany smok, był za oknem. Chciałby nie musieć czuć się tak przeraźliwie samotny.

San poczekał na stosowną chwilę, nie mrużąc oka. Na szczęście książka, która go interesowała, znajdowała się w jego pokoju. Nabrał zwyczaju wynoszenia z biblioteki tekstów, które chciał przestudiować, a to był ostatni, który udało mu się przemycić, zanim Quar go ukarał.

Po jakimś czasie wstał i powoli otworzył drzwi.

— Co się dzieje? — Strażnik był przytomny i czujny.

San nawet nie zatroszczył się o to, aby mu odpowiedzieć. Po prostu wymruczał odpowiednie słowa. Żołnierz osunął się wzdłuż muru. Dzięki temu samemu zaklęciu dziadkowi chłopca udało się przejść przez cały obóz nieprzyjaciela.

Szybko przemieszczał się po pałacu, a jego bose stopy fruwały nad podłogą. Jeszcze kilka razy musiał wyszeptać magiczne słowa. Potem znalazł drogę do lochów. Jednemu ze strażników odpiął z pasa klucze. Były tam cztery cele, a jedna z nich zajęta.

Ostrożnie zbliżył się do krat. Miał dużo czasu, aby móc przyjrzeć się tej postaci, ledwie widocznej w świetle rzucanym przez pochodnię wewnątrz więzienia.

Młodzieniec był blady i ranny. Miał lodowate spojrzenie drapieżnika i San poczuł, jak nienawidzi go całym sobą. Było to tak, jak gdyby to on osobiście zabił jego rodziców. Pożałował, że płomień zagasł, zanim go dosięgnął.

To była dłoń przeznaczenia. Ten człowiek jest ci teraz potrzebny — powiedział sobie.

— Podnieś się.

Młodzieniec spojrzał na niego drwiąco.

— Nie przyjmuję rozkazów od kogoś, czyim przeznaczeniem jest jedynie posłużenie jako pojemnik.

San zacisnął dłonie na kratach.

— Jak masz na imię?

— Przegrany nie ma prawa znać imienia Zwycięskiego. Chłopiec podniósł dłoń i pokazał mu pęk kluczy.

— Powiedz mi, a cię uwolnię.

— Wolność mnie nie interesuje. Jedyna wolność istnieje w Thenaarze.

— Chcę, żebyś zaprowadził mnie do Gildii.

Szyderczy wyraz twarzy Zabójcy zmienił się w jednej chwili. Chłopiec zbił go z tropu.

— Jak masz na imię? — powtórzył San.

— Demar.

San wsunął klucz do zamka, z pewnym trudem sforsował zamknięcie i wreszcie otworzył kratę. Zabójca wyszedł na zewnątrz z wysiłkiem, trzymając się za ramię.

— Zaprowadzisz mnie do Gildii?

Mężczyzna przytaknął powoli. San zbliżył się do niego, wziął go za ramię i położył dłoń na jego ranie. Wyrecytował zaklęcie i na szerokim, czerwonym znaku na skórze natychmiast dało się dostrzec poprawę.

— Demarze, zaprowadź mnie tam, skąd przyszedłeś.

17. Spisek

Spokój był idealny. Księżyc przemierzył część swojego łuku na niebie i nie było go już widać z niskich okien. Dubhe czuła pod swoim uchem miarowe bicie serca Learchosa i zastanawiała się, kiedy ostatnio doświadczyła tak głębokiego poczucia pokoju. Musiała powrócić myślą do dzieciństwa, aby przypomnieć sobie coś podobnego, kiedy Gornar jeszcze nie zginął, a ona mieszkała ze swoimi rodzicami w Selvie. Wówczas przyszłość miała sens.

— Pamiętam cię, byliśmy w Krainie Ognia.

Dubhe podniosła lekko głowę i spojrzała na niego. Miał oczy utkwione w suficie.

— Byliśmy jeszcze dziećmi i żadne z nas nie mogło oderwać wzroku od Forry, kiedy zabijał buntowników, którzy przeżyli. Byliśmy jedynymi osobami w naszym wieku, które jeszcze żyły, i pamiętam, że w tym koszmarze na jawie wpatrywałem się w ciebie z wysokości mojego konia, bo wydawałaś mi się jedynym, co pozostało nienaruszone w tej masakrze.

Dubhe oparła brodę na jego piersi.

— Wtedy byłam inna — powiedziała, sama nawet nie wiedząc, czy miała na myśli swój wygląd zewnętrzny, czy też coś głębszego.

— Ale oczy pozostały takie same.

Poczuła ucisk w sercu. Dzięki tym słowom pojęła, że po raz pierwszy chce pójść drogą odmienną od zabójstwa. Coś w środku doprowadziło ją do tego, że kochała zamiast zabijać, i ta myśl nią wstrząsnęła.

— To dziwne, że dopiero teraz zrozumiałem, kim tak naprawdę jesteś.

— To normalne. Przez cały ten czas maskowałam mój wygląd, moje ruchy, a nawet wyraz twarzy.

— No to jaka jesteś naprawdę?

Dubhe poczuła się skrępowana. To prawda, on nigdy nie widział jej w zwykłych szatach.

— Niewiele się różnię od dziewczynki, którą zobaczyłeś tamtego dnia — odpowiedziała wymijająco.

Podniosła się. Niebo na zewnątrz zaczynało blaknąć. Musiała iść, czekał ją ciężki dzień, a potem kolejna noc poszukiwań.

I co teraz? Zrobiła wszystko, aby odsunąć ten moment. W końcu to była tylko jedna noc, jedna noc szaleństwa — pomyślała.

Zaczęła się ubierać, a Learchos muskał oczami każdy centymetr jej skóry.

— Chcę cię jeszcze zobaczyć — powiedział nagle, a Dubhe zmusiła się, aby popatrzeć mu w twarz.

— Nie uważam, żeby to było rozsądne.

— A to dlaczego? — Jego głos wydawał się szczerze zdumiony.

— Między nami nic nie może się narodzić. I sam też dobrze o tym wiesz.

— Nie zgadzam się. — W jego słowach zabrzmiała taka pewność i zdecydowanie, że Dubhe przez moment poddała się słodyczy tej myśli. Ale była to tylko chwila. Zasznurowała gorset i wróciła do rzeczywistości.

— To było szaleństwo — syknęła.

Learchos podniósł się, wziął jej podbródek w palce i zmusił ją, aby spojrzała mu w oczy. — Powiedz mi to teraz.

Zdawał sobie sprawę z władzy, jaką nad nią miał, wiedział, że nie potrafi mu skłamać, kiedy tak na nią patrzy.

— Nie ma znaczenia, czym to było dla mnie. Ja jestem tutaj po to, aby zabić twojego ojca, a to wystarcza, aby uczynić z nas dwojga nieprzyjaciół.

Wzrok Learchosa stwardniał.

— Sądzisz, że nie byłbym w stanie go zdradzić? Ja go nienawidzę.

— A jednak przez te wszystkie lata walczyłeś dla niego i nigdy mu się nie przeciwstawiłeś. To w końcu twój ojciec i nie możesz tego zmienić.

Zirytowany książę oderwał się od niej i zmienił temat.

— Popytam o dokumenty, których potrzebujesz, znajdę je i... Ale Dubhe pokręciła głową, nie pozwalając mu skończyć.

— Ja wcale nie chcę, żebyś robił coś podobnego. Nie chcę, żebyś był moim wspólnikiem, bo wiem, że pewnego dnia zmienisz zdanie.

— Dokonałem wyboru już w momencie, kiedy wszedłem z tobą do tego pokoju — odparł zdecydowanie. — Przybywamy z tego samego piekła, Dubhe, i jeżeli mam być potępiony, niech to przynajmniej będzie obok ciebie.

Nie dał jej czasu na odpowiedź i pocałował ją.

— Jutro w nocy tu będę. Przyjdziesz?

Dubhe popatrzyła na niego jak zaczarowana. Potem podniosła się raptownie.

— Tak.

— I biegiem ruszyła po schodach.

Learchos został sam pośrodku poddasza. Nie czuł się już szaleńcem, a wątpliwości opuściły jego serce. Znał głębie piekieł, do jakich był zdolny jego ojciec, ale ta ostatnia zbrodnia, bezinteresowna i okrutna, z jakiejś przyczyny przebrała miarę i wypełniała go nową wściekłością.

Zszedł po schodach i przemierzył pałac, który zaczynał się budzić. Bez wahania skierował się do pokoju, gdzie wiedział, że znajdzie jedyną osobę zdolną wysłuchać jego racji.

Mój ojciec złamał ostatnie z moich złudzeń. Dubhe nie jest snem i nie pozwolę mu jej sobie odebrać.

Wszedł bez pukania. Neor był już na nogach i ubierał się. Brakowało kilku dni do ceremonii otrzymania królewskiego przebaczenia.

— Powiedz mi, co mam zrobić, a zrobię to.

Dubhe przez cały dzień poruszała się jak w transie. Miała wrażenie, że jej ciało już do niej nie należy, jak gdyby ten sekret, który zaistniał pomiędzy nią a synem Dohora, odcisnął się na jej ciele i uczynił ją odmienną w oczach świata. Czuła euforię, a jednocześnie zagubienie. Po raz pierwszy rozważała myśl bycia z kimś, kto z takim zapałem odwzajemniał jej uczucia. Wydawało się, że Learchosa nic nie obchodzi to, że jest morderczynią, a ona wreszcie zrozumiała, co stworzyło więź pomiędzy ich duszami: delikatna, głęboka harmonia niesiona naprzód razem, dłoń w dłoni. To było niesamowite, ale czuła, że teraz jest miejsce na przyszłość. Learchos złamał zaklęcie i dał jej cel, dla którego warto było walczyć.

— Co ci jest?

Dubhe ocknęła się w kuchni z obranym kartoflem w dłoni i poczuła na sobie badawczy wzrok Theany. Powróciła do krojenia.

— Nic.

— Wydajesz mi się inna niż zwykle...

Potrafiła tylko uśmiechnąć się do niej z roztargnieniem. Odczuła pragnienie wyjawienia jej prawdy, opowiedzenia jej wszystkiego, tak jak wtedy, kiedy jako dziecko zwierzała się swojej przyjaciółce Pat. Powstrzymało ją jednak jakieś dziwne uczucie wstydu. To była jej sprawa i chciała się nią jeszcze nacieszyć.

Kiedy zapadła noc, nie myśląc wiele, popędziła na poddasze. Na szczycie schodów znalazła czekającego na nią z uśmiechem Learchosa. Wydawało jej się to niemożliwe, a jednak dopiero teraz zdawała sobie sprawę z tego, jak głęboką czuła potrzebę dzielenia z kimś swojej egzystencji. Przez lata opowiadała sobie same kłamstwa.

Zarzuciła mu ramiona na szyję i pozwoliła mu działać, ale tym razem było inaczej niż poprzedniej nocy, spokojniej i naturalniej. Istniało wiele sposobów kochania, a Dubhe rozkoszowała się tą chwilą jak objawieniem.

— Próbowałem popytać o twoje dokumenty — powiedział nagle.

— Nie chcę o tym rozmawiać.

— Pogrzebałem trochę w bibliotece, ale mój ojciec nie ufa mi na tyle, aby wtajemniczać mnie w takie delikatne sprawy. Nawet nie wiedziałem, że istnieją tajne dokumenty poukrywane w pałacu.

Dubhe popatrzyła na niego z nadąsaną miną.

— Powiedziałam, że nie chcę o tym rozmawiać.

— Chciałem ci tylko pomóc.

— Wiem — odpowiedziała i pogłaskała go po policzku. — Ale słowa mają dziwną moc. Jeżeli coś powiesz, to nagle staje się prawdziwe. Dopóki jestem tu z tobą, Bestia nie istnieje i mogę się łudzić, że jest przede mną jakaś przyszłość. Ale kiedy mówisz coś do mnie na ten temat, wszystko wraca do rzeczywistości, a ona zaczyna mnie dręczyć. Nie chcę o tym myśleć, a przynajmniej nie teraz.

— Istnieje przyszłość, Dubhe, i ja chcę ci ją podarować. Przez moment na jego oblicze nałożył się obraz twarzy Lonerina. W tej wypowiedzi brzmiała zwykła, nieznośna litość.

— Nie musisz mi o tym mówić, aby sprawić mi przyjemność, wiem, jakie jest moje przeznaczenie — odparła sucho.

Learchos jednak nie wydawał się obrażony.

— Jeżeli sądzisz, że to litość, to się mylisz. Mówię to dla siebie, bo chcę się cieszyć twoją obecnością na zawsze.

Dubhe poczuła, że jej oczy zachodzą mgłą, i pozwoliła się zamknąć w jego ciepłym, uspokajającym objęciu.

— Proszę cię, nie teraz. Po prostu zostańmy tutaj, w ciszy, i zostawmy na zewnątrz całą resztę.

Kolejne noce były nawet jeszcze piękniejsze. Turlali się po podłodze, bawiąc się jak dwójka kochanków, w przerwach mówiąc sobie to wszystko, czego do tej pory jeszcze sobie nie wyjawili. Kiedy następnego ranka Dubhe widziała na swojej skórze znaki tych ukradkowych spotkań, uśmiechała się. Nic nie mówiła Theanie. Ta błogość szybko sprawiła, że dziewczyna zapomniała o celu swojej misji. Tylko Bestia od czasu do czasu powracała do niej ze swoimi koszmarami, ale Dubhe starała się od razu ją odepchnąć, zwłaszcza, kiedy zdarzało się to w obecności Learchosa.

Nie chciała przyznać, że istnieje jeszcze inna rzeczywistość, pragnęła zatrzymać czas, ale pewnej nocy to właśnie książę przywitał ją pocałunkiem mniej intensywnym niż zwykle.

— Mamy spotkanie.

Dubhe zesztywniała, po czym zauważyła, że młodzieniec trzyma coś w rękach.

— Ufasz mi? — spytał, podając jej płaszcz z obszernym kapturem.

Popatrzyła na niego podejrzliwie.

— Gdzie mnie zabierasz?

Learchos uśmiechnął się.

— W miejsce, gdzie będziesz się w tym dobrze czuła.

Kiedy tylko kaptur opadł jej na twarz, Dubhe natychmiast poczuła się lepiej. Już od tak dawna ubierała się jak kobieta, że kiedy musnęła szorstką powierzchnię płaszcza, po plecach przebiegł jej dreszcz. Na próżno było się łudzić: to właśnie była prawdziwa Dubhe, z pewnością nie jasnowłosa dziewczynka, którą uparcie odgrywała w pałacu.

Razem przebyli z powrotem całą drogę. Z wysokich pięter powoli zeszli do ogrodu i zapuścili się aż do małego domku, który Dubhe już zauważyła i sądziła, że jest przeznaczony dla ogrodnika.

— To był mój plac zabaw, kiedy byłem dzieckiem. Moja matka kazała go wybudować dla mojego brata, ale on nie miał okazji z niego skorzystać. Wobec tego dali go mnie, przynajmniej do chwili, kiedy mój ojciec postanowił, że już jestem za duży na takie rzeczy. Przychodziłem tu codziennie, to było jedyne miejsce, gdzie czułem się jak w domu.

Dubhe przyjrzała się domkowi w świetle księżyca. Była to mała drewniana konstrukcja ze spadzistym dachem i sztucznymi cegłami narysowanymi na ścianach. Miała dwa piętra i sprawiała wrażenie zniszczonej i opuszczonej.

Learchos powoli otworzył drzwi i na trawę ogrodu padło żółtawe światło. Przekroczył próg, trzymając Dubhe za rękę. Ona weszła zalękniona, lecz od razu odskoczyła do tyłu, wyrywając się.

W sali było około dziesięciu osób. Wszystkie miały płaszcze identyczne jak jej. Tylko Learchos nie ukrywał twarzy.

Błyskawiczna i straszliwa myśl przebiegła jej przez głowę. Zdradził mnie.

Dłoń automatycznie sięgnęła po sztylet, ale palce zawahały się przy rękojeści. Książę stał przed nią i patrzył jej prosto w oczy. To spojrzenie nie może oszukiwać, pomyślała. W końcu opuściła kaptur jeszcze niżej i w półcieniu czekała, aż tajemnica się rozwiąże.

— Już myślałem, że nie przyjdziesz — zauważył jakiś głos. Dubhe natychmiast go rozpoznała: był to Neor, brat cioteczny Dohora, który następnego dnia miał otrzymać oficjalne przebaczenie króla.

— Musiałem zaczekać na osobę, która może nam pomóc.

Dubhe wyczuła, nic nie widząc, że oczy wszystkich tych osób skierowane były na nią.

— Pewnie zastanawiasz się, kim jesteśmy i czego chcemy — powiedział Neor.

Dziewczyna przebiegła czujnym spojrzeniem po audytorium.

— Wiedz, że to, co zostanie tu powiedziane, nie opuści tych murów.

Dubhe doceniła ten wstęp i lekko się rozluźniła.

— Należymy do frakcji znajdującej się w opozycji do władzy Dohora. Wielu ludzi w królestwie zgadza się, że jego polityka terroru powinna zostać zatrzymana. To dlatego tutaj jesteśmy. Learchos powiedział nam, że ty też masz powody do żalu do króla, powody, których rozważanie nas nie obchodzi. Wiemy jednak, że poza zemstą wiąże cię z nim osobisty szantaż.

Dubhe instynktownie spojrzała na Learchosa, który nie odwrócił głowy, ale dalej patrzył na zebranych. Nie podobało jej się to, co się działo.

— Potwierdzasz?

Zawahała się przez chwilę, po czym przytaknęła.

— Wiemy, że Dohor opuści pałac za dwa tygodnie, aby skontrolować sytuację w Krainie Nocy. Tak naprawdę ma się tam spotkać ze swoimi sekretnymi sprzymierzeńcami, Zwycięskimi z Gildii.

Dziewczyna stała nieruchomo, nic nie mówiąc.

— Learchos zostanie tu, w pałacu, i przejmie władzę. Ty zaś zajmiesz się królem.

Cisza, jaka nastąpiła, była przepełniona ukrytymi znaczeniami.

Dubhe nie przerwała jej, więc Neor ją ponaglił.

— Jakieś pytania?

— Moje powody nie mają nic wspólnego z waszymi — powiedziała głosem, który drżał.

— Oczywiście, ale przecież wszyscy pragniemy tego samego. To, o co cię prosimy, to tylko doprowadzenie do końca tego, co i tak masz zamiar uczynić, ale w taki sposób, żebyśmy my również mogli wyciągnąć z tego korzyści dla siebie. Tę zmianę na tronie należy dobrze zaplanować.

Dłonie Dubhe zacisnęły się w pięści.

— Muszę się nad tym zastanowić.

— Boisz się brać udział w spisku? — dodał jeden z zakapturzonych.

— Chcesz pieniędzy? — ponaglił inny.

— To nie o to chodzi — odpowiedziała twardo.

— A zatem?

Dubhe rzuciła nerwowe spojrzenie na Learchosa.

— Możemy doprowadzić to do końca również sami — podjął Neor. — Tylko ty jednak możesz sprawić, żeby wyglądało to na wypadek.

Dubhe złapała za płaszcz, ściskając kurczowo w dłoniach tkaninę.

— Pozwólcie mi to przemyśleć.

— Dziesięć tysięcy karoli, jeżeli ci się uda.

— Pozwólcie mi to przemyśleć — powtórzyła nieugięta.

Spiskowcy popatrzyli po sobie i w końcu odezwał się Neor:

— Udzielono odpowiedzi. Każdy dopełni swego przeznaczenia.

Zgromadzenie powoli się rozchodziło i obecni jeden po drugim opuszczali dom. Pozostali tylko Dubhe i Learchos, zatopieni w miękkim mroku tego miejsca, pachnącego pleśnią. Przez cały czas, kiedy zakapturzeni w milczeniu wymykali się na zewnątrz, dziewczyna trzymała utkwiony w nim wzrok.

— Co ci przyszło do głowy? — syknęła.

— Udowodniłem ci, że masz wolną rękę, aby zrobić to, co musisz.

Głos Learchosa był mocny, a jego spokój zirytował Dubhe.

— To kwestia, która dotyczy tylko mnie! Dlaczego włączyłeś w to tyle osób?

Uśmiechnął się gorzko.

— Ja jestem jednym z nich, Dubhe, jestem zmęczony pochylaniem głowy. Muszę zrobić to dla siebie, dla tej ziemi, i dla ciebie. Już tyle lat ukrywam się za imieniem mojego ojca. Oddałem mu wszystko: moją niewinność, moje marzenia, a nawet moją krew. I otrzymałem w zamian tylko jego lodowate spojrzenie i pogardę. Staję się taki jak on, a tego nie chcę. Przez długi czas mówiłem sobie, że nie ma innej drogi, tylko posłuszeństwo. W końcu on by umarł, a ja bym kontynuował jego rzezie, bo już zapędziłbym się za daleko, aby wrócić. Ale to nieprawda. Nauczyłaś mnie tego ty i to ty jesteś powodem, dla którego się tu teraz znajduję. Dubhe, chcę, abyś pomogła mi to zrobić.

Potrząsnęła głową ze zgrozą.

— Zabicie go nie jest drogą, którą wybrałeś.

— Jeżeli go nie zabiję, odejdziesz. Staniesz się kolejną rzeczą, którą udało mi się zaledwie musnąć, a którą on mi zabrał.

— Więc tym dla ciebie jestem? Odwetem na twoim ojcu? — wyrzuciła ze złością.

— Ty jesteś moją jedyną szansą na ocalenie.

Dubhe nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zawsze szukała w innych przebaczenia i ratunku, a teraz ktoś szukał tego samego w niej. Zbliżyła się do niego ostrożnie, ale w końcu mocno go do siebie przyciągnęła.

— Nie chcę, żebyś kazał go zabić. Nigdy byś sobie tego nie wybaczył, Learchosie, i ty pierwszy sobie z tego zdajesz sprawę.

On oderwał się powoli i włożył jej coś w dłonie.

Dubhe spojrzała w dół: była to mała skórzana sakiewka.

— Otwórz ją — powiedział.

Popatrzyła na niego pytająco. Wsunęła palce w otwór i poczuła w dłoni kawałek pergaminu, zniszczony i na wpół podarty. Serce podskoczyło jej w piersi, a oczy wypełniły się łzami. Odwróciła go i zobaczyła na odwrocie coś, co znała aż nazbyt dobrze. Wytłoczony czernią i czerwienią rysunek dwóch nakładających się pentakli z centrum utworzonym przez dwa węże splecione w okrąg. Symbol. Symbol jej klątwy. Był to dokument, którego potrzebowała.

— Był tam, gdzie szukałaś go pierwszej nocy, ukryty w jednym z arrasów. Zaszyto go za jedną z fal morza, będącego tłem bitwy morskiej.

„Poz. Os.”. Pozycja numer osiem. Ósma linia fal morskich. Dubhe w jednej chwili rozszyfrowała to połączenie. Popatrzyła na trzymany w dłoniach pergamin: jej zbawienie tkwiło w tym mizernym kawałku jelita.

— Wziąłem go dzisiaj. Kiedy nikt tamtędy nie przechodził, pomyślałem, że rzucę okiem, i przypomniałem sobie o napisach, o których mówiłaś mi kilka nocy temu. Nie było to takie znów trudne.

Dubhe patrzyła na niego przez łzy. Nie wiedziała, co powiedzieć.

— Nie patrz tak na mnie. Jeżeli ty się uratujesz, ja ocaleję razem z tobą — powiedział jej Learchos. — Wina za to, co zrobisz, spadnie na mnie, a nie na ciebie. Dlatego chcę, abyś to zrobiła. Zrób to dla mnie, Dubhe. Zrób to dla nas obojga.

Nie odpowiedziała. Patrzyła na ten niepozorny kawałek pergaminu i ściskała go mocno.

Kiedy weszła do swojego pokoju, Theana jeszcze spała. Dubhe po cichu zbliżyła się do jej łóżka, usiadła na brzegu i patrzyła na nią przez kilka chwil. Czuła rozpaczliwą potrzebę zwierzenia się komuś, a ona była jedyną osobą, której mogła opowiedzieć o tym wszystkim, co się wydarzyło. Po chwili wahania obudziła ją, potrząsając delikatnie jej ramieniem.

— Coś się stało? — spytała od razu Theana z zatroskaną miną. Jej oczy były jeszcze zamglone od snu i dopiero po jakimś czasie mogła jasno ocenić sytuację.

— Muszę z tobą porozmawiać — powiedziała po prostu Dubhe.

Czarodziejka usiadła i wytężyła uwagę. Była to wypowiedź bezpośrednia, bez przerw. Dubhe opowiedziała jej każdy szczegół wypadków ubiegłego miesiąca, wyjawiając, co wydarzyło się między nią a Learchosem i jak zmieniły się perspektywy misji. Wreszcie otworzyła dłoń i pokazała jej kawałek pergaminu. Theana wytrzeszczyła oczy.

— To tego szukałaś?

Dubhe tylko kiwnęła głową.

— To Learchos go znalazł.

Czarodziejka westchnęła, po czym uśmiechnęła się z wysiłkiem.

— No to czas na nas. Ja jestem gotowa — powiedziała zdecydowanie. — Znam rytuał i...

— Już nie chcę tego zrobić.

Dubhe powiedziała to jednym tchem, nie zastanawiając się zbytnio. Theana popatrzyła na nią, nie rozumiejąc, i błysk strachu przemknął przez jej oczy.

— To jego ojciec i on nie może tego zmienić. Ktoś taki jak on nie może myśleć, że zabije kogoś, kogo kocha, i będzie dalej żył, jak gdyby nigdy nic. Morderstwo zostawia głęboką rysę, zawsze, za każdym razem jest to jak utrata kawałka samego siebie.

— Ale on go nienawidzi!

Dubhe popatrzyła na nią intensywnie i Theana musiała opuścić wzrok.

— Prosi cię o to, bo cię kocha — dodała półgłosem. — On przechodzi ponad tym, w co wierzy, dla ciebie. Jeżeli ty tego nie zrobisz, umrzesz, a on o tym wie.

— Jestem tego świadoma.

— No więc?

— No więc nie chcę tego. Bo potem on też będzie umierał, powoli, a moja miłość nie będzie w stanie go uratować. Zawsze, kiedy na mnie spojrzy, będzie pamiętał o tym, co zrobiłam, i zawsze będzie na mnie patrzył jak na zabójczynię.

Theana wzięła ją za rękę i popatrzyła prosto w oczy.

— Dubhe, ty naprawdę nie masz innego wyjścia.

— Zabij mnie.

To słowo rozbrzmiało w pokoju jak metaliczny brzęk dobywanego miecza.

— Klątwa uniemożliwia mi popełnienie samobójstwa, już próbowałam. Bestia chroni mnie od każdego, kto próbuje mnie zabić, ale może ty za pomocą twojej magii...

— Nie! — zawołała Theana, wytrzeszczając oczy ze strachu.

— Nigdy tego nie zrobię, nie mogę, nie możesz mnie o to prosić!

Dubhe popatrzyła na nią poważnie.

— Przez te ostatnie miesiące przezwyciężyłyśmy każdy rodzaj niebezpieczeństwa i zawsze mi pomagałaś, nawet, kiedy nie sądziłam, że kiedykolwiek będzie to możliwe. Mimo że obrażałam cię i utrudniałam ci życie, zawsze byłaś u mojego boku. Teraz jesteś moją przyjaciółką i ufam ci.

— Błagam, nie proś mnie o to — szeptała Theana strapionym głosem.

— No to znajdź sposób, abym mogła zrobić to sama. Ale pomóż mi. Jeżeli nie zabiję Dohora, moja śmierć będzie straszliwa. Potrzebuję odejść na swój sposób, w chwili, kiedy sama postanowię. Proszę cię o wiele, wiem o tym, ale wreszcie znalazłam coś, za co warto walczyć. Powiedziałaś mi kiedyś, że niosę w sobie tylko pustkę, miałaś rację.

— Byłam wtedy zła i wcale nie zamierzałam...

— Ale teraz już tak nie jest — przerwała jej Dubhe. — Teraz mam coś, w co wierzę. Mogę więc nawet umrzeć, rozumiesz mnie?

Theana nie mogła zrobić nic innego, tylko przytaknąć. Nikt nie mógł tego zrozumieć lepiej niż ona, która cierpiała i walczyła za tę jedyną pewność, jaką miała.

— Znajdę sposób, aby cię uratować — powiedziała przez łzy. — Uratuję cię, żebyś nie musiała zabijać Dohora. Mam do dyspozycji całą bibliotekę i zaraz zabiorę się do pracy.

Dubhe uśmiechnęła się ze smutkiem. Przeżyła już zbyt wiele zawodów, aby móc jeszcze wierzyć, że istnieje bezbolesne wyjście.

— Ale przysięgnij mi, że jeżeli będzie to konieczne, pomożesz mi umrzeć.

— Tylko jeśli nie będzie innego wyjścia — szepnęła Theana ze szlochem.

Dubhe objęła ją, a ona poddała się temu gestowi uczucia prawie z rozpaczą. Na zewnątrz świt zaczynał barwić nowy dzień.

Ta sama jasność rzucała blade światło na luksusową komnatę położoną cztery piętra wyżej niż część, którą zajmowała służba. Forra, przybyły do pałacu kilka godzin wcześniej, siedział na sporym, wysokim krześle. Przed nim klęczał zakapturzony mężczyzna.

— Słucham — wymamrotał namiestnik Dohora ze skrywanym uśmiechem na wargach.

18. Przebaczenie i zemsta

Dubhe i Theana obudziły się o świcie. Był to dzień uzyskania przebaczenia przez Neora. W całym pałacu wrzało.

Rozpoczęły od wykonania rytuału. Theana nałożyła go na Dubhe w milczeniu, kilkoma wystudiowanymi gestami. Stało się to już ich zwyczajem. Kiedy tylko skończyły, ubrały się w ciszy, nie patrząc sobie w oczy, po czym udały się do kuchni po rozkazy.

Dubhe była rozkojarzona; chociaż bardzo się starała, nie potrafiła wybić sobie z głowy Learchosa. Między nią a księciem wisiało jeszcze pewne pytanie, a nad odpowiedzią na nie myślała całą noc. Im dalej szła, tym bardziej była przekonana, że Learchos nie będzie w stanie udźwignąć śmierci ojca. Zabicie kogoś nie leżało w jego naturze, nawet lata szkolenia nie mogły zmienić sytuacji. A ona mu nie pomoże.

Umrzesz, zanim zobaczysz go na tronie. Nie ma dla was przyszłości.

Dreszcz przebiegł po jej ramionach i girlanda, którą właśnie splatała w ogrodzie, wypadła jej z dłoni.

— Sanne! Musisz bardziej uważać! — wykrzyknęła jedna z jej towarzyszek, pracująca nieopodal.

Dubhe uśmiechnęła się.

— Przepraszam, to pewnie zmęczenie — wykręciła się, natychmiast wracając do swojego zajęcia.

Naprawdę nie wiedziała, co ma robić. Czy lepiej pozwolić Learchosowi odejść swoją drogą, czy też iść za nim, dopóki to możliwe, dopóki klątwa jej nie strawi?

Próbowała znaleźć właściwą odpowiedź, kiedy jej uwagę przykuł jakiś błysk pod portykiem. Za jedną z kolumn dostrzegła księcia, wpatrującego się w nią z poważną miną. Miał na sobie reprezentacyjną zbroję, a u jego boku zwisał błyszczący miecz. Dubhe poczuła, że brakuje jej tchu. Niebezpiecznie było spotykać się tak otwarcie, ale z drugiej strony było to też podniecające. Odłożyła girlandę na trawę; następnie, kiedy była pewna, że nikt w tamtą stronę nie patrzy, podniosła się i pobiegła w stronę kolumnady, starając się utrzymać kontrolę nad sercem bijącym jej w piersi jak oszalałe. Kiedy tylko dotarła do Learchosa, on pociągnął ją za kolumnę i pocałował z żarem.

— Widzą nas — powiedziała natychmiast, wyrywając się z tego uścisku.

Learchos uśmiechnął się, a ona, zawstydzona, przygładzała sobie włosy.

— Jutro musisz dać nam odpowiedź. — Dubhe przełknęła ślinę. — Chcę wiedzieć, jaka ona będzie.

— Pójdę z tobą — powiedziała po kilku chwilach.

— A więc zabijesz go?

Odgłos kroków sprawił, że obydwoje podskoczyli. Ukryli się głębiej w cieniu, ale Learchos nie rozluźnił uścisku.

— A zatem?

— Powiedziałam, że pójdę z tobą.

Książę westchnął. W jego głosie usłyszała cień rozczarowania.

— Dubhe, on i tak umrze. Jeżeli jednak stanie się to z twojej ręki, ja i ty będziemy mogli żyć w pokoju.

— Sam siebie oszukujesz. Nigdy nie będziesz potrafił udźwignąć ciężaru jego śmierci.

— Ty będziesz ze mną, a to mi wystarczy.

— Gdzie jest książę? — Niezbyt odległy głos sprawił, że zamarli.

— Musisz iść — powiedziała Dubhe ledwo słyszalnie i oderwała się od niego.

Learchos złapał ją za ramię.

— Ja chcę ciebie — szepnął jej.

— Musisz iść — powtórzyła i wyrwawszy się, wróciła na swoje miejsce.

Rozpoczęcie ceremonii powitało wspaniałe słońce. Ogród był wypełniony ludźmi, wśród których wyróżniali się szlachta i dygnitarze innych krain, pozostających pod władzą Dohora. Pośrodku ustawiono drewnianą scenę, na której wznosił się tron. U jego stóp — długi, czerwony dywan. To tam Neor miał się ukorzyć przed poproszeniem swojego króla o przebaczenie, tak aby przesłanie tej ceremonii było całkiem jasne.

Dubhe przyglądała się temu wszystkiemu od strony jednego z portyków. Ona i Theana nie miały do spełnienia żadnej roli aż do obiadu, dlatego otrzymały pozwolenie na przyglądanie się pierwszej części ceremonii w stosownej odległości od miejsc szlacheckich. Znalazły dyskretne miejsce, z którego miały rozległy widok na scenę.

Żołnierze wkroczyli jako pierwsi, z włóczniami w gotowości, poubierani w szkarłatne szaty. Dubhe ledwo mogła dojrzeć ich twarze, ale jedna z nich wydała jej się dziwnie znajoma. Rzuciła niespokojne spojrzenie na tłum i wypatrzyła w nim inne znane twarze. Zabójcy. Wśród zgromadzonych ludzi było wielu Zwycięskich. Dziewczyna po raz pierwszy widziała, żeby uczestniczyli w publicznym wydarzeniu w pałacu. Jaki interes mieli w tym, aby zapędzić się aż tutaj?

Przed tłumem przedefilowali teraz dygnitarze, ustrojeni w brokatowe szaty. Wśród nich znajdowali się też Forra i Learchos. Dubhe przesunęła za nimi spojrzeniem, dopóki nie usiedli w pierwszym rzędzie.

Wreszcie nadszedł król. Miał surową i groźną twarz wielkiego wodza. Dubhe poznawała tę minę; w ciągu dni spędzonych w pałacu nauczyła się, że miał ją wyrytą na twarzy przy każdej oficjalnej okazji. Władca surowy i sprawiedliwy, człowiek noszący na barkach odpowiedzialność za życie swojego ludu, i dla niej gotowy spełniać czyny nawet okrutne. Taką właśnie maskę Dohor uwielbiał przybierać.

Kiedy dotarł do tronu, pośród nowych dźwięków trąb podniósł się herold.

— Dzisiaj Czcigodny Monarcha gromadzi tutaj swój lud, aby pozwolić mu uczestniczyć w akcie swej najwyższej łaskawości. On, straszliwy w gniewie, lecz wielkoduszny w przebaczaniu, przyjmuje na własny dwór poddanego, który bardzo zbłądził. Najjaśniejszy Pan wybaczy jego błąd i pozwoli owemu poddanemu powrócić do pałacu i znów w nim zamieszkać.

Obwieszczenie to przypieczętowały zupełnie niespontaniczne okrzyki. Kiedy publiczność uspokoiła się, wszedł Neor. Nie miał na sobie swoich zwykłych jaskrawych szat, a jego włosy były krótko przycięte. Cały jego wygląd mówił o pokucie i wstrzemięźliwości. Ubrany był w płócienną koszulę, taką samą jak te, jakie nosili młodzieńcy podczas pierwszego roku w Akademii.

Dubhe uśmiechnęła się ironicznie. Dohor z pewnością okazywał wielkoduszność, udzielając przebaczenia, ale nie chciał pozbawić się przyjemności z upokorzenia tego, komu wybaczał.

Jej uwagę przykuł charakterystyczny błysk ostrza. Coś się działo. Instynktownie spojrzała w stronę Learchosa. Na scenie było spokojnie. Neor dotarł pod tron i powoli wyciągał się na ziemi. Kiedy leżał już całkowicie wyprostowany, dwóch żołnierzy wycelowało w jego plecy włócznie.

Po zgromadzonych przebiegł natarczywy pomruk.

Dohor powstał.

— Dzisiaj, drogi kuzynie, znajdujesz się tutaj, aby załatać rozdarcie, które powstało między nami wiele lat temu. Leżąc na ziemi, prosisz mnie, abym przyjął cię ponownie do mojej świty i pozwolił ci włączyć się do twoich zadań tutaj, w pałacu. A ja jestem z tego rad. Zanim postanowiłeś się zwrócić przeciwko mnie, byłeś wartościowym współpracownikiem. — Uśmiechnął się nieznacznie. — Teraz zamierzam odzyskać cennego sprzymierzeńca i mieć po swojej stronie twoje zdolności militarne i umysłowe.

Dubhe zauważyła, że Learchos nerwowo bawi się rękojeścią miecza. Zatem ona również powoli wsunęła dłoń pod spódnicę i zacisnęła palce na metalu sztyletu. Powietrze było przepełnione napięciem.

— Niestety, jest jednak pewien problem. Wczoraj stało się coś, co nie powinno było się wydarzyć — ciągnął dalej król.

Neor spróbował lekko unieść głowę, lecz jeden z żołnierzy zmusił go, aby znowu ją pochylił.

— Sądzę, że będzie słuszne, aby dowiedział się o tym również i mój lud.

Król wykonał tylko jeden gest, a dwóch strażników wprowadziło na podest jakiegoś mężczyznę. Trzymali go za ramiona, a jego stopy ciągnęły się bezwładnie po ziemi. Koszula, którą miał na sobie, była podarta i w wielu miejscach poplamiona krwią. Nabrzmiała twarz mężczyzny była nie do poznania. Strażnicy rzucili go na kolana, wystawiając na żer spojrzeń publiczności.

Dubhe poruszyła się.

— Ty zostajesz tutaj — nakazała Theanie.

— Co...? — próbowała zapytać, ale Dubhe już ruszyła ku scenie.

Forra w tym czasie podniósł się, gestem rozkazując swoim ludziom, aby położyli dłonie na mieczach.

— No dalej, Karno, powiedz wszystkim to, co wyznałeś nam tej nocy.

Dubhe wzdrygnęła się i szybko przywarła do muru, aby posłuchać. Karno był wysokim dygnitarzem. Zgromadzony tłum zafalował niespokojnie. Gdzieś za nią jakiś podejrzany cień rozpłynął się wśród publiczności. Ktoś za nią szedł, była tego pewna.

Wydawało się, że mężczyzna nie rozumie, dlatego Forra wymierzył mu kopniaka w żebra.

— Mów!

— Od jakiegoś czasu... — zaczął szeptać Karno, lecz Forra schwycił go za włosy i szarpnął jego głowę w tył.

— Głośniej, niech wszyscy słyszą!

Mężczyzna przełknął ślinę i podjął, tym razem wyraźniej.

— Od prawie miesiąca Neor i dziesięciu innych dygnitarzy spotykają się w Domku Zabaw w pałacowym ogrodzie. Tam spiskowali, aby zrzucić z tronu Waszą Wysokość. Książę uczestniczył w zmowie.

Tłum wybuchnął w okrzykach pełnych zdumienia. Dubhe okrążyła scenę. Musiała dotrzeć do Learchosa. Kolejne ostrza, kolejni Zabójcy. Cień za jej plecami był już bardzo blisko.

— Słyszeliście? — wykrzyknął Dohor z triumfalnym uśmiechem. — Mój syn i mój kuzyn spiskowali, aby mnie zabić!

Moc jego donośnego głosu w ułamku sekundy uciszyła całe zgromadzenie. Zasłona zgrozy opadła na ogród, przyduszony palącym słońcem.

— Utkaliście gęstą sieć, którą z trudem udało mi się rozwikłać, ale teraz wszystko stało się aż nazbyt jasne.

Learchos chciał zainterweniować, ale Forra błyskawicznie przyłożył mu ostrze do gardła. Dubhe puściła się biegiem ku scenie z wyciągniętym sztyletem.

Neor próbował zareagować i podnieść się z ziemi, ale Dohor zatrzymał go swoim mieczem.

— Chciałeś obciąć głowę tego królestwa, prawda? A potem sam objąć władzę i stać się królem — wykrzyknął triumfalnie. — Ale to nie moja głowa dzisiaj spadnie — wysyczał wreszcie.

Miecz zatoczył koło w powietrzu i jednym ciosem, prostym i zdecydowanym, opadł na szyję Neora. Jego głowa poleciała ponad wrzeszczący tłum, aby chwilę później spaść pod scenę. Był to sygnał do rozpoczęcia.

Każdy z ukrytych w tłumie Zabójców wyciągnął swoją broń i rzucił się na spiskowca, którego miał najbliżej, podczas gdy strażnicy Dohora zajmowali się pozostałymi buntownikami. Dubhe próbowała przedostać się do podestu, aby pomóc Learchosowi, ale nagle zablokował ją cień, który mocno chwycił ją za ramiona. Mężczyzna rzucił się na nią całym ciężarem, od razu szukając serca ostrzem noża. Dwa splecione węże dekorowały jego rękojeść i Dubhe nie miała już wątpliwości na temat tego, co się działo.

Potoczyli się na ziemię, podczas gdy wszystko wokół nich wybuchało w chaosie. Przez kilka minut istniały tylko ich splecione ciała, ostrza, które starały się przezwyciężyć siłę drugiego i zatopić w ciele. Symbol na ramieniu Dubhe zaczął pulsować, a krzyk Bestii wypełnił jej umysł. Magia Theany jednak trzymała, i ten krzyk zdołał ją jedynie oszołomić. Ledwo zdążyła uniknąć ostrza, które właśnie kierowało się prosto w jej ramię. Wyrwała się z uścisku i stanęła na nogi, ale jej nieprzyjaciel także zdążył już przyjąć pozycję ataku.

Przez kilka sekund stali nieruchomo. Wokół nich krzyki, brzęk broni i zapach krwi, silny i przenikliwy. Dubhe kręciło się w głowie, ale Bestia nie mogła wyjść ze swojej otchłani.

Potem myśl: Learchos! I wreszcie postanowiła zadziałać. Zabójca rzucił w nią dwa noże, których uniknęła zwinnym skokiem. On dysponował wszystkimi rodzajami broni sekty, ona — tylko sztyletem. Rozpoczynał zatem z przewagą, a w dodatku ją krępowały długie szaty, jakie na sobie miała. Zaatakowała jako pierwsza, aby zdezorientować przeciwnika, lecz on odparował wszystkie ciosy, które chaotycznie wymierzała. W końcu Dubhe odsłoniła się nieco. Triumfalny uśmiech wyrysował się na twarzy Zabójcy, który wymierzył cios do góry. Dziewczyna pochyliła się, naciągnęła więzadła i stawy, i prześlizgnęła się pomiędzy jego nogami, wychodząc za nim. Złapała go za szyję i była to chwila. Odgłos łamiących się kości zmroził ją, a Bestia radowała się w jej wnętrzu. Potem bezwładne ciało mężczyzny zsunęło się w jej ramiona: pozwoliła mu upaść na ziemię z poczuciem obrzydzenia.

Popatrzyła na scenę. Learchosa już nie było, Forry też nie. Brakowało także Theany, a przerażeni ludzie uciekali we wszystkie strony. Przez chwilę poczuła się zagubiona, po czym znowu usłyszała za plecami syczący odgłos. Odwróciła się gwałtownie i zanurzyła sztylet w ciele kolejnego Zabójcy. Mężczyzna osunął się na ziemię bez jęku. Już została odkryta: musiała działać, i to szybko.

Rzuciła się biegiem najszybciej jak mogła, z rozpędem powalając nieprzyjaciół, jakich napotykała na swojej drodze. Pobiegła do najbardziej ukrytego zakątka ogrodu, gdzie wiedziała, że opasujący go mur jest niższy. Strażnicy próbowali ją powstrzymać, ale widok Forry zagrażającego mieczem życiu Learchosa był silniejszy niż wszystko inne. Kiedy zaczynały już świszczeć pierwsze strzały, szybko wspięła się po pnącym się po murze bluszczu. Dotarłszy na szczyt, opuściła się w dół, ile potrzeba. O trzy łokcie od ziemi puściła się. Umiała lądować, ale kolana i tak zawyły z bólu. Nie zwróciła na nie uwagi, skoczyła na nogi i jednym susem rozpłynęła się w zamieszaniu Makratu.

Sala tronowa wydawała się Learchosowi większa niż zwykle. Klęczał na marmurowej posadzce z dłońmi i stopami splątanymi łańcuchem. Zdjęto mu zbroję i miecz. Nie miał już nawet butów. Za nim, w głębi sali, dwóch strażników, którzy go przyprowadzili, pilnowało go z oddali. W podziemiach, gdzie znajdowały się cele, widział, jak kilku ocalałych spiskowców płakało i błagało o przebaczenie. Szukał wzrokiem Dubhe, ale jej nie zobaczył. Może zaprowadzono ją gdzie indziej, a może uciekła. Jej towarzyszkę natomiast wrzucili do więzienia razem z nim. Learchos przypomniał sobie, że na jej twarzy dostrzegł godność, która go uderzyła. Nie miał pojęcia, kim naprawdę była ta kobieta, ale coś ich łączyło i była tym właśnie Dubhe.

— Wszystko będzie dobrze — mruknął do niej łagodnie. Odpowiedziała mu kiwnięciem głowy. Wówczas zebrał się na odwagę i zapytał: — Czy wiesz, gdzie jest Dubhe?

Potrząsnęła głową, a on przez moment poczuł się zgubiony, jak gdyby ktoś nagle wyssał z niego wszystkie siły.

Wielkie drewniane wrota otworzyły się i Dohor ciężkimi krokami podszedł, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Kiedy usiadł na tronie, wbił w niego wzrok z owym lodowatym i surowym wyrazem twarzy, który Learchos znał aż nazbyt dobrze. W jednej chwili zrozumiał, że Dubhe miała rację. Nigdy nie byłby w stanie go zabić, a tym bardziej zlecić tego morderstwa komuś innemu. Za każdym razem, kiedy jego ojciec patrzył na niego w ten sposób, wszystko wokół niego rozwiewało się i traciło znaczenie. Zawstydził się, bo poczuł, że boi się kary, dokładnie tak jak wtedy, kiedy był dzieckiem.

— Volco nie ma z tym nic wspólnego — zdołał jedynie powiedzieć. W celi zobaczył, jak jego stary ordynans płakał, błagając króla o uwolnienie Learchosa. Również przy tej okazji starał się go chronić, nie dbając o własny los.

— Być może nie ma z tą historią nic wspólnego, ale jest odpowiedzialny za to, kim się stałeś — rzucił jego ojciec ze złością.

— Jutro każę mu ściąć głowę. Czas zaprowadzić w tym miejscu porządki.

Learchos zacisnął pięści i zęby. Nie mógł znieść myśli, że Volco poniesie za jego winę tak surową karę, lecz nie był w stanie zaprotestować.

— Nie sądziłem, że ten moment kiedykolwiek nadejdzie — zaczął jego ojciec. — Zaskoczyłeś mnie, wiesz? Zawsze uważałem cię za nieudolnego i nigdy nawet nie pomyślałem, że mógłbyś się do czegoś takiego posunąć. A już zorganizowanie spisku i stanięcie przeciwko mnie... Zresztą, ja też, gdybym musiał zabić mojego ojca, aby dotrzeć do tronu, prawdopodobnie bym to zrobił. Istnieją wyższe marzenia, które zasługują na pewne poświęcenia.

Przyjrzał się Learchosowi rozbawionym spojrzeniem.

— Ten Karno to naprawdę słabeusz, wiesz? Na widok narzędzi tortur zaczął się trząść jak osika. Prawie od razu wszystko wyśpiewał i wcale nie było trudno poskładać razem wszystkie kawałki — dodał, chichocząc. — Wydawało mi się jednak dziwne, żebyś to ty był sprawcą tego wszystkiego, i rzeczywiście, okazało się, że mózgiem był Neor. Ty tylko podczepiłeś się pod niego, bo uznałeś go za zwycięzcę. Nawet się nie zorientowałeś, jaki mizerny spisek uknuliście. Ja na twoim miejscu sam poszedłbym do mojego ojca i we śnie poderżnąłbym mu gardło.

Learchos zaczerwienił się, czując do siebie wstręt. To wszystko prawda. A on jeszcze wahał się, zanim przyłączył się do spisku. Zamknął oczy, jego ciało przebiegło drżenie.

Nie mogę mu dłużej pozwalać, aby traktował mnie w ten sposób, muszę przeciąć więź, która mnie z nim łączy.

Wśród jego myśli wyłonił się obraz Dubhe.

— Ja nie jestem taki jak ty.

— Co? — spytał Dohor, podnosząc sobie dłoń do ucha. — Jeżeli chcesz mi coś powiedzieć, radzę ci podnieść głos, bo nie słyszę cię, jak tak szepczesz.

W dalszym ciągu się uśmiechał, w sposób, w jaki dorosły uśmiecha się, słysząc pozbawione sensu wypowiedzi dziecka. Learchos poczuł, jak w piersi rośnie mu nienawiść, której szukał.

— Ja nie jestem taki jak ty. Ja nie buduję sobie dróg z trupów niewinnych ludzi.

Na doskonałym uśmiechu Dohora nie pojawiła się nawet najmniejsza rysa.

— Dobrze o tym wiem, wcale nie musisz mi tego powtarzać. Zawsze byłeś zbyt delikatny i nigdy nic nie rozumiałeś z mechanizmów władzy. Ty nie chcesz zostać królem, ty chcesz się tylko ode mnie uwolnić. To dlatego ukryłeś się za Neorem.

Learchos poczuł, jak jego serce przyśpiesza, ale nie chciał się poddać.

— Mylisz się. Twoja śmierć nie zmieniłaby nic z tego, co się stało. Uczyniłeś ze mnie mordercę, paląc wokół mnie ziemię i zmuszając mnie, abym przypominał twojego syna.

Wyraz twarzy króla stwardniał.

— Nie waż się wspominać o swoim bracie.

Tym razem to Learchos się uśmiechnął.

— Jasne, mój brat, nieosiągalny wzór. Gdyby dorósł, stałby się taki jak ja, nie łudź się.

— On nie był mięczakiem, on nigdy by mnie nie zawiódł. — Kostki króla stały się białe, kiedy ściskał poręcze tronu.

— Dorósłby i udałoby ci się wzbudzić nienawiść nawet i w nim, bo nie potrafisz nic innego. Czegokolwiek się dotkniesz — niszczysz to. Tak zrobiłeś z moją matką, tak zrobiłeś ze mną, tak zrobiłeś z tą krainą i teraz chcesz to samo zrobić z całym tym światem.

— Król musi utrzymać władzę — oświadczył Dohor.

— Właśnie... ale ty nie możesz już nikomu zaufać, prawda? Jesteś sam na tym tronie i myślisz, że tak ci dobrze. Wystarcza ci władza, jesteś zadowolony z tego, że śpisz co noc w innym pokoju, i nawet nie wzrusza cię fakt, że twój kuzyn próbował cię zabić. Chciał to zrobić, aby uwolnić tę ziemię od twojej plugawości, i to dlatego go poparłem.

Dohor roześmiał się głośno, a echo, jakie rozległo się w sali, wzmocniło jego groteskowy głos. Learchos nie poruszył się. Jego serce biło teraz powoli, a nieprzerwany strumień słów, które kryły się w jego piersi od lat, wreszcie wypływał mu na usta.

— Ach, synu... Jesteś tylko tchórzem, który próbuje pokryć własny strach głupimi ideałami.

— To ty sprawiłeś, że żyłem w strachu i obrzydzeniu do samego siebie, każąc mi masakrować niewinnych cywilów. To jest coś, czego ci nie przebaczyłem i nigdy nie przebaczę. Ale w odróżnieniu od ciebie, który zgnijesz w piekle, nie mogąc już zawrócić, ja mam jeszcze przed sobą drogę i zamierzam nią pójść. Mogę uratować Świat Wynurzony.

— Świat Wynurzony to bestia, którą trzeba okiełznać — powiedział surowo Dohor. — Gdybym to nie ja objął władzę, zrobiłby to ktoś inny.

— Mylisz się. Jeżeli ja obejmę tron, na którym siedzisz, oddam wszystkie ziemie, jakie podbiłeś, a po tobie nie pozostanie nawet wspomnienie.

Dohor oparł się o tron i przybrał złowrogi wyraz twarzy. Następnie skrzywił kąciki ust w dzikim grymasie.

— Czy ty naprawdę sądzisz, że nikt nie podjąłby kolejnej próby? Jesteś naprawdę żałosny, Learchosie. Bycie pierwszym przed innymi leży w naturze człowieka; nie możesz tego zmienić.

— To nieprawda, bo dopóki starczy mi tchu, będę temu zapobiegał.

Król popatrzył na niego przez moment zdumionym wzrokiem, po czym rozluźnił się, jak gdyby wreszcie znalazł rozwiązanie wszystkich problemów.

— Tak czy inaczej to już koniec. Jestem tobą zmęczony — powiedział, machając dłonią. — Czas, abym spłacił długi moim przyjaciołom. Pójdziesz do Domu i tam zostaniesz złożony w ofierze Thenaarowi, temu samemu bogu, który wkrótce da mi niewyobrażalną władzę. Będziesz zadowolony: będzie też z tobą tamta dziewczyna, którą uratowałeś i która, z pewnością ucieszy cię ta wiadomość, sama jest morderczynią. Zdrajczynią, gwoli ścisłości.

Learchos pozwolił sobie na ledwo słyszalne westchnienie ulgi. Dubhe zatem żyła. Prawdopodobnie została uwięziona, lecz była żywa.

— Teraz to ty jesteś naiwny.

Dohor spojrzał na niego pytająco.

— Przypływ się zmienia i twój czas się skończył. Sądzisz, że ten spisek zrodził się z niczego? Sądzisz, że wystarczy zabić mnie i innych? Ty sam zasiałeś i wkrótce będziesz zbierał plony. Być może ja umrę, ale ty szybko za mną podążysz.

Dohor podniósł się na nogi i stanął przed nim. Learchos policzył zmarszczki na jego czole, zauważył w jego zbielałych oczach początki zaćmy, popatrzył na jego już zwiotczałe ciało i przestał się bać. Człowieczek. Człowieczek, który być może mógł go zgnieść, ale który wkrótce dozna gorzkiego zawodu, patrząc na swoje zniszczone królestwo.

Bo Learchos wiedział o Idzie, o Sennarze i o misji ustalonej z Radą Wód. Powiedziała mu o tym Dubhe, kiedy między nimi nie było już żadnej zasłony kłamstwa.

To starzec. Tylko starzec, jest zrobiony z ciała, jak wszyscy, i na niego też wystarczy ostrze.

— Ja umrę w moim łóżku za wiele, bardzo wiele lat, i Świat Wynurzony będzie u moich stóp. Uda mi się to, w czym Aster odniósł porażkę... Następne stulecia będą o mnie pamiętać.

Learchos nie przestał się uśmiechać.

— Będę czekał na ciebie w piekle razem z moją matką.

Pewny siebie wzrok Dohora załamał się na chwilę. Po chwili władca dał znak strażom stojącym w głębi sali. Dwóch żołnierzy podeszło i wzięło księcia za ramiona. Odszedł, uśmiechając się. Wreszcie był wolny, wolny od swego ojca.

19. O krok od celu

— Nie rozumiemy się — prychnął Sennar.

Lonerin, spocony i zdyszany, patrzył na niego wykończony. W dłoni trzymał sztylet, który dał mu czarodziej, i już od kilku godzin próbował przenieść do niego własną duszę.

— Nie potrafisz panować nad przedmiotem wystarczająco długo.

Lonerin popatrzył na broń zniechęcony. Została wykuta przez samego Livona i Sennar wygrał go od Nihal w pojedynku, kiedy byli jeszcze dziećmi. Trzymał zatem w garści przedmiot legendarny, ale dla niego w tej chwili nie było to nic więcej, tylko zwykły sztylet.

— Staram się wytrzymać — powiedział, kiedy odzyskał oddech. — Ale to jest tak, jak gdyby coś przywoływało mnie z powrotem na zewnątrz...

Sennar pozostał lodowaty.

— To chyba oczywiste. W naturze twojej duszy z pewnością nie leży poddanie się wtłoczeniu w jakiś sztylet.

Lonerin westchnął.

— A czy nie ma jakiejś sztuczki, która by...

— Już sam powinieneś ją znaleźć.

Ta odpowiedź go zdumiała. Jak to możliwe, że tak genialny czarodziej jak Sennar tak nie nadaje się do nauczania? Pełne przeciwieństwo Folwara, który nigdy się nie złościł i często go wychwalał, pełen nieskończonej cierpliwości.

— No dobrze, ale nie znalazłem — upierał się. — Dlatego może jakaś sugestia mogłaby być dobrym początkiem.

Prawie od razu pożałował twardości swoich słów, bo Sennar spojrzał na niego srogo.

— Nie mam ci nic do powiedzenia. Każdy czarodziej musi znaleźć własną drogę.

— A jeżeli jej nie znajdę?

— To nici z rytu.

Lonerin poczuł, jak wzbiera w nim gniew.

— Mój nauczyciel starał się mi pomagać, kiedy miałem jakiś problem ze zrozumieniem czegoś. Wybaczcie, ale w ogóle nie jesteście mi pomocni, a wręcz nie pomijacie żadnej okazji, aby umniejszyć moją pracę.

Sennar przybrał lekceważącą pozę.

— Mam spore wątpliwości, czy twój nauczyciel kiedykolwiek musiał nauczyć cię zaklęcia na takim poziomie zaawansowania. W każdym razie sądzę, że jesteś już dość duży, aby iść naprzód sam, i nie potrzebujesz, żeby ktoś cię karmił. Panujesz nad magią. Teraz postaraj się sam znaleźć rozwiązanie. Ja nie mogę ci pomóc. — Podsunął mu przed oczy poczerniałą i zeschłą dłoń. — Oto, co pozostało mi ze wszystkich moich mocy! Spaliłem je prawie całkowicie w ciągu zaledwie jednej nocy, a kiedy mówię „spaliłem”, nie używam metafory. I nie mogę przekroczyć tej granicy. Dlatego albo jakoś dasz sobie radę, albo porzucisz swoje marzenia o chwale i przestaniesz zgrywać bohatera za wszelką cenę. Znajdziemy innego czarodzieja, który uczy się łatwiej niż ty.

Lonerin popatrzył w ziemię, obrażony. Był zmęczony tymi wszystkimi reprymendami, tym denerwującym sposobem, w jaki Sennar zwracał się do niego od momentu, kiedy wyruszyli.

— Jutro będziemy dalej próbować — uciął krótko i zaczął przygotowywać się do snu.

Sennar przyglądał się całej tej scenie, nie przestając się uśmiechać.

— Łatwo rezygnujesz jak na kogoś spragnionego zemsty.

Lonerin odwrócił się gwałtownie.

— Dlaczego powiedzieliście, że nadaję się do tej misji, skoro uznaliście mnie za nieudolnego? Mogliście wziąć ze sobą kogoś innego i wyjaśnić Radzie, że nie wydaję się wam odpowiednią osobą.

— Bo dysponujesz odpowiednim potencjałem — powiedział Sennar nieporuszony. — Masz zdolności i nawet wolę. Ale twój nauczyciel przyzwyczaił cię, że możesz czuć się jak najlepszy w grupie, i cały czas wierzysz, że wszystko będzie przychodzić ci bez trudu, tak jak to się działo do tej pory.

Mówił prawdę, ale jego zachowanie było nie do wytrzymania. Lonerin nie mógł już dłużej znieść tego trudnego współżycia. Odwrócił się, aby mu to powiedzieć, i wtedy napotkał jego wzrok.

Był pełen sarkazmu, ale w środku połyskiwało wyzwanie.

Nie, nie pozwoli mu wygrać.

— Spróbuję jeszcze raz — powiedział z przekonaniem, zaciskając w dłoniach sztylet.

Barahar był ogromnym portem, największym w całym Świecie Wynurzonym. Sennar wiele o nim słyszał, ale był tam tylko raz, jako dziecko. Było to miasto rodzinne jego ojca i pamiętał, że wówczas zrobiło na nim wielkie wrażenie. Stały tam prawdziwe domy z dachami pokrytymi dachówkami, a wszędzie panowało poruszenie. Ów splątany labirynt zaułków i niebudzące zaufania twarze czyniły ten port miejscem fascynującym, ale i niebezpiecznym.

— Barahar to ziemia, gdzie krąży wiele pieniędzy i, jak wszystkie bogate miejsca, jest zepsute złotem — wyjaśnił mu jego ojciec.

Od tamtej pory Sennar nigdy więcej tu nie powrócił. Z Baraharem wiązało się zbyt wiele niemiłych wspomnień. Jego matka umarła tutaj, kiedy on i Nihal opuścili Świat Wynurzony, a jego siostra po prostu zniknęła. Pewnego dnia powiedziała, że chce, aby pozwolić jej iść swoją drogą, i od kiedy przeszła przez próg, było tak, jak gdyby nikt jej nigdy nie widział ani nie znał.

Kiedy tylko wkroczyli do portu, morskie powietrze połechtało mu nos. Sennar rozkoszował się każdą nutą tego zapachu, przypominającego dom. Krzyki mew goniły się po wąskich i krętych uliczkach, a jego ogarnęła niszcząca tęsknota za tamtymi tak odległymi latami, kiedy był jeszcze młody i pełen wielkich nadziei.

Najstarsza część miasta wdrapywała się na skałę, a ta nowsza znajdowała się na krawędzi wychodzącego nad morze urwiska.

Położony nieco z boku port rozwijał się wzdłuż dość szerokiej zatoczki, w której skąpana była skała. Zaułki były brudne i nieprzejezdne, pokryte nierównym brukiem, pełnym wyrw. Nachylenie było spore, do tego stopnia, że po chwili nawet Lonerin dostał zadyszki. Jednak ten chaos kolorowych fasad, z których każda różniła się od pozostałych jakimś malunkiem, przemawiał do Sennara znanym językiem. Barahar był najbardziej charakterystycznym miastem Krainy Morza. Można było tutaj znaleźć ludzi pochodzących z każdego zakątka Świata Wynurzonego. Było tu wszystko, co tylko dobrego i strasznego miał ten kraj.

Lonerin przyśpieszył kroku, starając się iść bliżej starego czarodzieja. Wydawał się zagubiony w tym miejscu i Sennar nie mógł mieć do niego o to pretensji. Wiedział, że pochodzi z Krainy Nocy, miejsca dość zimnego i spokojnego. W Baraharze ludzie krzyczeli do siebie z jednego okna do drugiego, zaułki rozbrzmiewały prostackimi głosami, a powietrze pachniało rybami. Prawdziwy mieszkaniec Krainy Morza kochał to wszystko, ale ta atmosfera z pewnością musiała niemało peszyć cudzoziemca.

Niestety, on też nie znał już tak dobrze miasta i w końcu zaczęli błąkać się po położonej blisko portu dzielnicy ubóstwa, bez określonego celu. Kiedy słońce wskazało południe, schronili się w jakiejś tawernie, aby zjeść i postanowić, co dalej.

W środku dominował zapach dymu i Lonerin wydawał się nieswój.

— Nie podoba ci się to miejsce, prawda? — spytał go Sennar z uśmiechem.

— Nie jestem przyzwyczajony — odpowiedział chłopak.

Oberżysta od razu rozpoznał w Sennarze krajana. Czarodziej był tym mile połechtany. Sądził, że długie przebywanie na obcej ziemi starło z niego każdy ślad jego pochodzenia, ale najwyraźniej wcale tak nie było. Przyjemnie było znowu rozkoszować się prostą mową swojego ludu, tym dziwnym sposobem przeciągania ostatnich głosek w słowach. A poza tym to przyjęcie. Ciągłe poklepywanie po plecach, a na końcu oberżysta postawił im dwa rekiny, miejscowy trunek.

Lonerin był pełen wątpliwości na widok szklanki wypełnionej fioletowym płynem. Wiedział, co to jest, ale nigdy nie ośmielił się tego spróbować. Powiedziano mu, że napój ten schodzi po gardle powoli, jak żywy ogień. Zwlekał nad kielichem, a potem popatrzył na Sennara w nadziei, że ten zmieni zdanie. Starzec nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Wpatrywał się w szklanicę jak zaczarowany.

Czy będę jeszcze w stanie? Połknął wszystko jednym haustem, zamknął oczy i czekał. Ogień wyruszył z gardła i zszedł niżej, po szyi, aż zaczął palić go w piersi. Doskonałe.

Skierował na Lonerina zadowolony wzrok.

— Jeżeli czytałeś moje fatalne Kroniki, to pewnie wiesz, jaki jest zwyczaj. Kto jest dorosły, musi to wypić jednym łykiem, bez wahania. To taki ryt przejścia.

Lonerin patrzył nieufnie na ciemny kolor płynu.

— To mocne...

— Gdyby takie nie było, co to byłby za ryt przejścia?

Młodzieniec zawahał się chwilę, po czym wziął szklankę i opróżnił ją za jednym zamachem. Sennar patrzył, jak chłopak w jednej chwili robi się czerwony, i wybuchnął śmiechem. Był zabawny, kiedy tak starał się ukryć kaszel, aby nie rzucało się to w oczy. Odzyskał oddech dopiero po kilku sekundach, a oczy mu łzawiły.

— Misja spełniona — powiedział czarodziej, klepiąc go po ramieniu.

Lonerin skierował do niego wzruszony uśmiech.

— No co? — spytał Sennar.

— Widać, że jesteście w domu.

Stary czarodziej zaczerwienił się. Rzeczywiście, dawno nie czuł się tak dobrze i niemal go to zirytowało. Przez tak wiele lat uważał, że nie ma już prawa ani do pokoju, ani do pogody ducha. Był to winien Nihal, a teraz też Tarikowi i Talyi. Jego ból był wiecznym hołdem, który składał na ich grobach, niejako ceną, jakiej zapłacenia wymagali od niego zmarli, aby mogli spoczywać w pokoju.

Zapadła cisza i przez resztę obiadu żaden z nich nie odezwał się słowem.

Na krótko, zanim podnieśli się, aby odejść, Sennar zapytał gospodarza, gdzie mogą znaleźć kolekcjonera.

— Jasne, Ydath! Ale on nie mieszka wśród nas, zwykłych robaków. On siedzi sobie w chłodzie, na szczycie skały, wśród bogaczy.

— A możecie nam powiedzieć dokładniej, gdzie to jest? — spytał Lonerin.

Oberżysta wybuchnął gromkim śmiechem.

— Nie ma takiej potrzeby. Kiedy tylko znajdziecie się na górze, natychmiast poznacie jego dom. To najokazalszy i otoczony największym przepychem pałac w całym Baraharze, nie możecie się pomylić.

Zaczął sprzątać ze stołu, żegnając się, ale potem zawrócił, jak gdyby o czymś zapomniał.

— Aha, dzięki bogom, aby tam wejść, nie musicie się wdrapywać po zaułkach. — Błyskawicznym spojrzeniem obrzucił kij Sennara, a stary czarodziej z godnością wytrzymał jego wzrok, w którym kryła się litość. — Zbudowali tu wyciągi z krążków linowych, prawdziwy cud techniki, a jeden jest zaraz tutaj, z tyłu, jak tylko skręcicie w uliczkę. Radzę wam z nich skorzystać, to jedna z atrakcji naszego miasta!

Lonerin i Sennar przytaknęli.

— Kupimy talizman? — spytał młodzieniec, kiedy zostali sami.

— Złożymy mu ofertę.

— Nie sądzę, żebyśmy mieli wystarczająco dużo pieniędzy. W końcu to kolekcjoner. Co będzie, jeżeli nie przyjmie naszej propozycji?

— Nasza misja jest ważniejsza niż wszelkie moralne skrupuły.

— Moglibyśmy spróbować wyjaśnić mu sytuację...

— Tak, a w ten sposób wiadomość od razu dotrze do uszu Gildii.

Lonerin westchnął, przesuwając palcem po krawędzi szklanki. Potem, zupełnie niespodziewanie, zaczął chichotać.

— Co jest?

— Zdaje się, że kradzież jest pewną stałą mojej misji. Najpierw podróżowałem ze złodziejką, teraz przypada nam to...

— Środki, jakimi realizuje się własne cele, często nie są współmierne do szlachetności owego celu. Ale w tym przypadku waga naszej misji je usprawiedliwia — powiedział uroczyście Sennar.

— A kto decyduje, jak daleko można się posunąć?

— Własne sumienie. — Sennar oparł się plecami na krześle i przyglądał się Lonerinowi z ledwo zaznaczonym uśmiechem. — Jesteś dokładnie taki sam, jak ja w twoim wieku. Czysty i niewinny...

Lonerin skrzywił się.

— Doskonale wiem, że w życiu istnieją kompromisy.

— Tak... ale nigdy na nie nie przystałeś, prawda?

Lonerin odwrócił wzrok. Sennar za to złagodził swój.

— Gdybym mógł żyć tak długo, aby widzieć cię, kiedy będziesz w moim wieku, byłbym szczęśliwy, gdyby okazało się, że muszę zmienić zdanie i że jesteś tak samo czysty, jak teraz. Ale nie sądzę, żebyś taki został, bo życie zmusza do akceptowania rzeczy, które do niedawna byłyby nie do pomyślenia. A przecież istnieje wiele gorszych czynów, niż jakaś drobna kradzież, nie uważasz? Przecież tak naprawdę popierasz podróż twojej przyjaciółki, chociaż dziewczyna wybiera się, aby popełnić morderstwo.

Czerwień Lonerina sięgnęła aż po korzenie włosów.

— Już oparłem się niektórym formom pokusy i odrzuciłem pewne kompromisy.

Sennar skoncentrował własne spojrzenie na szklance.

— Szczęściarz z ciebie — mruknął.

On nie mógł powiedzieć tego samego o sobie. Miał okazję zabić, wiele lat temu, aby pomścić śmierć Lajosa, giermka Nihal, i nie cofnął się przed tym. Do dziś z zawstydzeniem przypominał sobie szaloną radość, jaką mu to sprawiło. To właśnie tego nie mógł sobie przebaczyć, nawet mimo upływu tylu lat.

Otrząsnął się i znowu popatrzył na swojego młodszego towarzysza.

— Czy to, co zamierzamy zrobić, wydaje ci się kompromisem, na który możesz się zgodzić?

Lonerin przez kilka chwil milczał w zamyśleniu.

— Tak — powiedział wreszcie. — Tak — powtórzył bardziej zdecydowanie.

Pałacyk Ydatha stanowił kwintesencję przepychu. Zawieszony pomiędzy morzem a niebem, cieszył się widokiem zapierającym dech w piersiach. Jego olbrzymi ogród otoczony był wysokimi kamiennymi murami zasłaniającymi go przed niedyskretnymi oczami. Jedyne wejście prowadziło przez bramę strzeżoną przez uzbrojonego wartownika, który chodził tam i z powrotem pomiędzy dwiema białymi kolumnami ozdobionymi na szczycie kamiennymi lwami. Sennarowi udało się wymóc na nim, aby zaanonsował kolekcjonerowi ich przybycie dopiero po tym, jak Lonerin przedstawił się jako najwyższy czarodziej Rady Wód. Skłamał bardzo niechętnie. Gdyby naprawdę zostali zmuszeni do wykradzenia talizmanu, ta wina niesłusznie oczerniłaby jego przełożonych. Kolejny kompromis niemożliwy do odrzucenia? Wolał o tym nie myśleć.

Uzyskali zaproszenie na ten sam wieczór, na kolację, więc młodzieniec postanowił poświęcić popołudnie, aby zdobyć odpowiednie na tę okazję szaty. Sennar pozostał w oberży, w której jedli obiad, aby odpocząć, a Lonerin sam poruszał się po Baraharze. Miał ochotę zwiedzić to miejsce, będące dokładnym przeciwieństwem jego krainy. Chciał przed odjazdem ogłuszyć się tutejszym chaosem zapachów i kolorów. Dlatego zabawiał się, wielokrotnie korzystając z tych szczególnych środków transportu opisanych przez oberżystę. Były to metalowe kabiny ciągnięte w górę i w dół przez niewolników Famminów, którzy wysiłkiem samych tylko ramion uruchamiali ciężkie i złożone mosiężne mechanizmy tego prawdziwego cudu techniki. Z góry można było podziwiać całe miasto.

Tego wieczoru dwóch czarodziejów w odświętnych szatach, gotowych na rozpoczęcie farsy, stawiło się przed bramą pałacyku Ydatha.

— Miałeś dobry pomysł z tymi ubraniami — zauważył Sennar, patrząc na ogród, przez który przechodzili. — Nasz gospodarz wydaje się typem, który zwraca uwagę na takie rzeczy.

Rzeczywiście, wszystko wokół nich kapało bogactwem. Zwierzęta i rzadkie ptaki spokojnie przechadzały się pomiędzy śnieżnobiałymi fontannami, z których tryskała woda, tworząc skomplikowane gry wodne. Park był ogromny i zadbany, cały obstawiony posągami i dekoracjami.

Kiedy dotarli do środka, Ydath przyjął ich, siedząc już przy stole. Był to mężczyzna w średnim wieku, o dość potężnej posturze, ubrany w przesadnie zdobioną tunikę w wątpliwym guście, ale z pewnością bardzo kosztowną. Kiedy zobaczył Lonerina, pochylił głowę na znak powitania.

— Jest dla mnie wielkim zaszczytem gościć przy moim skromnym stole tak znamienitą osobistość.

Słysząc tak wyszukany język, młodzieniec rzucił spojrzenie na towarzysza, ale powstrzymał cisnący mu się na twarz uśmiech.

Kolacja była pasmem następujących po sobie wystawnych dań, umilanym dźwiękami fletu, na którym grała cudownej urody dziewczyna siedząca w głębi sali. Dopiero kiedy skończyli grzecznościowe pogawędki, Lonerin mógł przejść do interesującego ich tematu.

— Wiemy, że jesteście wytrawnym kolekcjonerem i że posiadacie przedmiot, który Rada pragnęłaby kupić.

Ydath pociągnął łyk wina i nadstawił uszu.

— Pochlebiacie mi. Ja jestem tylko osobą ciekawą świata, z zamiłowaniem do dawnych cymeliów — powiedział, wstając od stołu. — Chodźcie za mną, proszę.

Sennar i Lonerin nie dali się prosić i przeszli za nim do obszernego pawilonu, gdzie gromadził swoje skarby. Widać było wyraźnie, że w większości są to kiepsko wykonane kopie, które kupił, myśląc, że chodzi o autentyczne przedmioty. Niesamowite, ile bibelotów się tam znajdowało. W pewnej chwili Sennar stanął jak wryty. Lonerin podążył za jego wzrokiem i jego serce zatrzymało się na moment.

Leżał na podeście, świetnie wyeksponowany, ale prawie nie do poznania. Talizman władzy.

Ydath musiał zauważyć ich reakcję, bo rozciągnął usta w wieloznacznym uśmiechu.

— Widzę, że wasze oczy rozpoznały najcenniejszy okaz mojej kolekcji — powiedział afektowanym tonem. Następnie wziął artefakt swymi tłustymi palcami i podniósł go ku światłu świec. — Moi panowie, oto talizman Nihal.

Jak na ironię, wśród owej masy bibelotów był to jedyny autentyczny przedmiot, jedyny, co do którego byłoby lepiej, aby Ydath nie znał jego prawdziwej natury. Lonerin poczuł żelazny uchwyt na ramieniu: Sennar opierał się o niego, jak gdyby w nim szukał choćby najmniejszego pocieszenia. Chłopak mógł sobie z łatwością wyobrazić, co musi czuć stary czarodziej, widząc ten przedmiot, i to w rękach kolekcjonera.

— To jest właśnie ten okaz, o którym wcześniej wspominałem.

Ydath zdawał się zdumiony.

— Nasza szlachetna Rada naprawdę jest tym zainteresowana?

Lonerin przytaknął.

— Ma on historyczną wartość, chyba rozumiecie?

Ydath zmierzył ich obu zmieszanym spojrzeniem.

— A skąd wiedzieliście, że to ja go mam?

— Szukaliśmy go od pewnego czasu, aż wreszcie udało się nam odtworzyć trasę jego wędrówki...

Ydath zacisnął go w palcach, jak gdyby chciał zapobiec, by mu go zabrali.

— Ależ ja wiele zapłaciłem, aby go mieć, a poza tym jest mi niesłychanie drogi...

— W pełni wynagrodzimy wam waszą stratę.

Ydath wyglądał jak dziecko, któremu ktoś chce ukraść ukochaną zabawkę. Usta mu się trzęsły, a oczy stawały się coraz większe.

— Pięć tysięcy karoli — zaryzykował Lonerin; było to wszystko, co mieli. Nawet nie zostałoby im nic na opłacenie oberżysty.

Ydath opuścił wzrok, ale młodzieniec nie dał mu czasu do namysłu.

— Cały Świat Wynurzony będzie wam wdzięczny na wieki. Mężczyzna wydawał się poruszony tym patriotycznym wezwaniem. Popatrzył na talizman i wreszcie podjął decyzję.

— Zgoda. Ale pozwólcie, abym zatrzymał go do świtu... — powiedział błagalnie. — Potem przysięgam, że będzie wasz.

Lonerin rzucił spojrzenie Sennarowi, jednak ten wciąż był pogrążony we własnych myślach. Wówczas kiwnął głową, w nadziei, że podejmuje słuszną decyzję.

— Dziękuję! — wykrzyknął Ydath z błyszczącymi oczami. — Nie zawiodę, jeżeli to dla najwyższego dobra naszego ludu — dodał prawie wzruszony.

Dwóch czarodziejów zeszło do oberży na piechotę. Było późno i wyciągi były zamknięte. Podczas marszu nikogo nie spotkali i młodzieniec zdziwił się, widząc to miasto takie puste. Sennar szedł przed nim szybko, zupełnie jak gdyby nie miał niesprawnej nogi. Lonerin wiedział już, że robił tak, kiedy był wstrząśnięty. To nieprawda, że czas leczy rany. Istniały rzeczy, które pozostawały zablokowane w wiecznej teraźniejszości, bez możliwości rozwiązania.

— Przynajmniej misja została wypełniona — zauważył, kiedy już byli blisko oberży.

— Właśnie — odpowiedział ponuro Sennar. — Z czasem nauczysz się, że dotarcie do celu pozostawia w tobie tylko większą pustkę — dorzucił.

Lonerin nie dodał nic więcej.

Dzwon zabrzmiał, kiedy na zewnątrz jeszcze nie świtało. Sennar wyskoczył z łóżka i szarpnął Lonerina za ramię. Ten przebudził się nagle i usłyszał dobiegające zza okna głosy.

— Piraci — rzucił wzburzony Sennar.

Lonerin wyjrzał przez okno w samej koszuli i popatrzył w kierunku portu. Płomienie omiatały łodzie i magazyny, ale przede wszystkim paliła się wysoko położona część miasta. Poczuł, że serce mu staje.

— Ydath... — zamruczał.

Nie zastanawiając się dłużej, zbiegł po schodach, postanowiwszy wyjść i upewnić się, że talizman nie został skradziony. Musiał coś zrobić, cokolwiek, jednak kiedy dotarł do sali oberży, zastąpił mu drogę gospodarz. W koszuli nocnej, z zardzewiałym mieczem w dłoniach nakazał mu, aby nie przekraczał drzwi.

— Niemądrze jest teraz wychodzić, na zewnątrz trwa wojna, chłopcze!

— Przepuść mnie, do diabła! — wrzasnął Lonerin, ale Sennar złapał go za ramiona.

— To nie ma sensu. I tak już tam dotarli. Możemy tylko czekać.

— Ale może moglibyśmy interweniować, może Ydath potrzebuje pomocy! Moglibyśmy...

— Dać się zabić — dokończył ponuro Sennar. — Byłeś kiedyś na wojnie? Mimo woli Lonerin zmuszony był pokręcić głową. — A ja tak i czas, kiedy mogłem walczyć magią z najemnikami, już minął. Nie pozostaje nam nic innego, tylko usiąść.

Lonerin zacisnął pięści, a starzec wszedł na wyższe piętro.

Do następnego poranka Barahar został całkowicie splądrowany. Ludzie płakali na ruinach domów; ocaleli przechodzili przez trupy żołnierzy, tarasujące drogę w zaułkach. Atak piratów był straszliwy, nie oszczędzono też pałacyku kolekcjonera. Kiedy Lonerin i Sennar tam dotarli, zastali Ydatha w ogrodzie. Z twarzą poczerniałą od dymu, z tuniką podartą i poszarpaną w wielu punktach patrzył na wynoszone ciała swoich sług, niedające oznak życia. Kiedy ich zobaczył, wydawało się, że ich nie rozpoznaje.

— Było tak jasno, wydawało się, że dnieje — mruknął oszołomiony, nie dodając więcej.

Jest wstrząśnięty i więcej nie da się z niego wydobyć — pomyślał Sennar.

Wobec tego sami weszli do pałacyku, natychmiast kierując się do pawilonu skarbów.

Wiele z cymeliów, które wcześniej widzieli uporządkowane na półkach, leżało teraz na ziemi, rozbite na tysiące kawałków. Znalezienie czegoś w tym chaosie było w zasadzie niewykonalne, ale obaj rzucili się na podłogę, by grzebać wśród sadzy i jeszcze płonących węgli.

— Do diabła! — wrzasnął Lonerin, kopiąc daleko jakiś puchar.

Talizmanu już nie było.

20. Lochy

Od masakry w Makracie minęły trzy dni. Żołnierze przetrząsnęli całe miasto, aby wytropić wszystkich, którzy mogli być zamieszani w spisek, i ślady zniszczeń były wciąż jeszcze wyraźne. Obowiązywała godzina policyjna, a panujący wszędzie zapach krwi i rozkładających się ciał był przytłaczający.

Ukryta w cieniu Dubhe patrzyła, jak trup Volca kołysze się na wieczornym wietrze. Jego głowę nabito na umocowaną do muru pikę, a ciało dyndało zawieszone za nogi. Takie traktowanie czekało zdrajców. Dohor wydał rozkaz, aby ich trupy zostały wystawione w różnych punktach miasta, by stanowić makabryczne ostrzeżenie dla tych, którzy jeszcze mogliby mieć ochotę na występowanie przeciw niemu.

Na niej jednak nie zrobiło to wrażenia. Zarzuciła hak za mur, który przebyła podczas ucieczki z pałacu, i wdrapała się nań w milczeniu. Kiedy już znalazła się po drugiej stronie, ukryła się za krzakiem w oczekiwaniu, aż wartujący strażnik skończy swój obchód. Tutaj, w środku, wszystkie ślady buntu zostały już zatarte. Umyto nawet trawę, aby spłukać z niej krew, która poplamiła ziemię. Dubhe zadrżała. Obawiała się, że zobaczy na tym murze straszliwie okaleczone ciała Theany i Learchosa. To właśnie dlatego postanowiła działać. Wiedziała, że nie dałaby rady przeżyć takiego bólu.

Trochę czasu upłynęło, zanim zdołała zebrać informacje, jakich potrzebowała. Ludzie w mieście szeptali, że najważniejsi więźniowie zostali przeniesieni do cel Akademii. W pałacu nie było ich wystarczająco dużo, a król nakazał przesłuchać wszystkich przed zabiciem. Dubhe jednak nie znała Akademii, potrzebowała zatem mapy, aby nie błąkać się po omacku, kiedy już się tam dostanie. Dlatego znowu przekradła się na dwór, aby ją zdobyć.

Kiedy tylko strażnik się oddalił, cicho prześlizgnęła się przez ogród i dotarła do portyku. Poczekała na odpowiedni moment, po czym sforsowała drzwi i znalazła się w środku. To było ostatnie miejsce, w którym wymieniła spojrzenie z Learchosem, i na to wspomnienie od razu ścisnęło jej się serce. Wzięła głęboki oddech, starając się o tym nie myśleć. Jeżeli nie chciała zostać odkryta i wszystkiego zaprzepaścić, musiała utrzymać koncentrację.

Słabe światło pochodni ledwie rozjaśniało korytarz. Panował całkowity spokój, a ona wiedziała, że Dohor śpi sobie wygodnie na jednym z wyższych pięter. Ta myśl przyprawiła ją o zawrót głowy, rozrzedzając granicę biegnącą pomiędzy jej umysłem a Bestią. To dziwne, bo od ostatniego rytu minęły zaledwie cztery dni. Najwyraźniej jednak ten doraźny środek tracił już skuteczność. Musiała za wszelką cenę uwolnić Theanę, aby błagać ją o znalezienie innego rozwiązania. I musiała też powtórzyć zabiegi maskujące: jej włosy zaczęły nieco ciemnieć i stały się krótsze.

Z tą myślą tłukącą się między skroniami zdecydowanym krokiem skierowała się do pańskich kwater. Tej nocy strażnik więzienny z Akademii wrócił do pałacu, aby wysłuchać rozkazów króla, Dubhe wiedziała o tym. Dohor chciał, aby innych skazańców w wielkiej tajemnicy przenieść do podziemi na tortury. Dozorca przytaknął i pilnie notował wszystko na pergaminie, który w szczegółowy sposób opisywał rozkład cel i więźniów. Potem pożegnał się i teraz szedł w stronę swojego pokoju. Ona czekała na niego za rogiem.

Tego samego popołudnia sprawiła sobie wszystko, co było jej potrzebne. Przede wszystkim kopię swoich dawnych złodziejskich narzędzi. Z ich pomocą będzie w stanie uciec z każdego więzienia. Ale teraz musiała dostać się do środka.

Następnie wpadła do swojego dawnego dostawcy, Toriego. Gnom, kiedy tylko zrozumiał, kim jest, mimo jej odmiennego wyglądu, szybko zabarykadował sklep, aby nikt jej nie zobaczył. W końcu była osobą poszukiwaną, a on wiedział, że mógłby zostać oskarżony o współudział.

— Posłuchaj, Dubhe, nie chcę kłopotów — zaczął, jeszcze zanim zdołała wypowiedzieć choć słówko. — Do tej pory strażnicy zostawiali mnie w spokoju, bo zachowałem neutralność; dobrze wiesz, że nie powinno cię tu być.

Dziewczyna nie dała się odstraszyć i położyła mu na ladzie listę.

— Masz te rzeczy?

Po szybkim przejrzeniu spisu Tori westchnął.

— Czy ktoś cię widział, jak wchodziłaś?

— Za kogo mnie masz? — odrzekła Dubhe z uśmiechem.

— Zgoda. Ale pod jednym warunkiem: nigdy tu w środku nie byłaś.

Gnom wyposażył ją zgodnie z jej zapotrzebowaniem i teraz dziewczyna trzymała w dłoniach jedną z buteleczek, które jej dał. Wzięła kawałek materiału i nasączyła go jasnym płynem, uważając, aby nie wdychać cierpkiego zapachu. Dozorca wszedł do pokoju, a ona podążyła za nim w ciemności. Mężczyzna już trzymał w dłoni krzesiwo, gotowy zapalić świecę, kiedy Dubhe zaskoczyła go od tyłu, przyciskając mu do ust tkaninę. Wystarczyło kilka sekund, a jego krępe ciało bez jęku osunęło się na podłogę. Bestia żądała krwawego hołdu, ale dziewczyna oparła się temu tak słodkiemu i upajającemu wezwaniu.

Poszperała w szatach mężczyzny i kiedy tylko znalazła mapę i pęk kluczy, po cichu wyszła.

Wejść do Akademii nie było łatwo. Dohor przekształcił ją w coś w rodzaju osobistych koszar, gdzie szkolił swoje wierne służby. Dubhe zaczęła się zastanawiać, co może o tym sądzić Ido, który poświęcił temu miejscu wiele lat swojego życia.

Budynek był prostopadłościanem o solidnym i nieprzeniknionym wyglądzie, strzeżonym przez wartowników przy każdym wejściu. Tylko drzwi do kuchni nie były odpowiednio pilnowane i Dubhe postanowiła zacząć właśnie tam. Szczęście jej sprzyjało, bo zasuwka ryglująca je była stara i zardzewiała. Kiedy znalazła się wewnątrz, rozłożyła mapę na stojącym pośrodku pomieszczenia stole i przeanalizowała ją w świetle księżyca. Więzienie było rozmieszczone na kilku poziomach. Wielu spośród przetrzymywanych zgromadzono w zatłoczonych celach, a w jednej z nich Dubhe zauważyła imię Theany.

Tylko jedna cela była wyjątkowa. Mała, odległa od innych i trudna do osiągnięcia. „Learchos” — napisano obok. Dubhe uderzyła fala nienawiści do Dohora. Ale musiała kontrolować złość, jeżeli chciała doprowadzić swój plan do końca. Właśnie tego nauczył ją książę podczas ich spotkań: znajdować nadzieję nawet w głębi najczarniejszego piekła.

Jeszcze raz przyjrzała się mapie, aby wyryć sobie dobrze w pamięci trasę, jaką musiała obrać. Nie było tam wskazówek co do liczby żołnierzy patrolujących okolice poszczególnych drzwi, zaznaczone były jedynie główne strażnice. Nagle zrozumiała, że według wszelkiego prawdopodobieństwa będzie musiała znowu zabijać, ale nie pozwoliła, aby ta świadomość zakłóciła jej determinację. Choćby miała zgubić własną duszę, aby ocalić Learchosa, zrobi to. Jeżeli on przeżyje, ona nigdy nie umrze naprawdę.

Zwinęła mapę i wsunęła ją do kieszeni. Potem owinęła pęk kluczy w materiał i była gotowa do drogi.

Pierwsze korytarze były na wpół puste. Znajdowała się na najwyższym poziomie więzienia, gdzie przetrzymywano zwykłych przestępców. Nadzór był mizerny, a kiedy Dubhe stanęła przed pierwszym wejściem, miała mnóstwo czasu na znalezienie odpowiedniego klucza i otworzenie drzwi.

Po przejściu przez nie poruszała się ostrożnie, bardzo uważając, aby nie czynić hałasu. Budka wartowników nie była odległa. Dyżurowało dwóch strażników, ale pochodnie ledwo oświetlały korytarz. Wężowymi ruchami prześlizgnęła się wzdłuż cienia, który mur budki rzucał na posadzkę, i dopiero wtedy, kiedy była pewna, że żołnierze się nie zorientowali, podniosła się na nogi. Serce mocno jej biło. Przez chwilę czekała; potem, w stosownym momencie, podbiegła do pierwszego odgałęzienia korytarza. Jednak kiedy tylko minęła róg, zamarła. Kolejny strażnik. Stał przed nią, odwrócony plecami. Nie zastanawiając się zbytnio, wzięła ten sam kawałek tkaniny, którego już użyła w komnacie dozorcy, i wykorzystała go, aby oszołomić żołnierza. Otworzyła celę, co do której miała pewność, że jest pusta, i wsunęła tam bezwładne ciało. Następnie wyjęła z pęku klucze użyte do tej pory i skierowała się do drzwi wychodzących na schody.

Kiedy je otworzyła i weszła do środka, od razu pojęła, że ma przed sobą najtrudniejszą część zadania.

Ta część więzienia wypełniona była wartownikami, którzy robili regularne obchody. Uważali na każdy cień i ruch. Aby tamtędy przejść, Dubhe będzie musiała zdać się na wszystkie nauki Shervy, ponieważ mało było miejsc, gdzie mogłaby się schować. Liczne pochodnie dobrze oświetlały każdy załom ściany. Jedynym elementem, który mogła wykorzystać na swoją korzyść, był hałas. Z każdej celi dochodziły nieprzerwane szmery, jęki i krzyki bólu. Mroziły krew w żyłach i żołnierze musieli być tego samego zdania. Mieli napięte rysy, ponure twarze, a kiedy się spotykali, wymieniali porozumiewawcze spojrzenia pełne zgrozy.

Dubhe starała się zachować spokój, koncentrując się na ruchach, jakie musiała wykonywać, aby pozostać niewidoczną. Sporo czasu zajęło jej dotarcie do drzwi, które ją interesowały, i ten fakt ją zdenerwował. W każdej chwili ktoś mógł odkryć nieprzytomnego dozorcę i strażnika, a wtedy niewątpliwie wybuchnie chaos.

Za ostatnim zakrętem zastała chłopaka o zmęczonym wyglądzie, który pilnował wejścia razem z kolegą. Postanowiła postawić na spryt. Nie mogła przecież zabić ich obu i zostawić tam ich ciał. Wróciła do przylegającego korytarza i narobiła tyle hałasu, ile mogła.

— Kto tam? — spytał strażnik.

Dubhe w cieniu przywarła do ściany, wstrzymując oddech. Nadludzkim wysiłkiem utrzymała tę napiętą pozycję i miała nadzieję, że obaj szybko połkną haczyk. Po chwili zobaczyła, jak skręcają w korytarz i oddalają się, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Nie traciła czasu. Wysunęła się ze swojej kryjówki z pękiem kluczy gotowym w dłoni.

Serce biło jej jak oszalałe, a pot sprawiał, że dłonie jej się ślizgały. Odgłos kroków. Strażnicy już wracali. Odsuwała klucze jeden po drugim, nerwowo je próbując.

Otwórz się, otwórz się, otwórz się!

Odgłos był lekki i stłumiony, i wydał się Dubhe najpiękniejszym dźwiękiem na świecie. Otworzyła drzwi, wsunęła się w wąską przestrzeń, która powstała, i znalazła się po drugiej stronie. Kroki były już bardzo bliskie. Musiała wykazać się maksimum ostrożności, aby zamknąć drzwi tak, by strażnicy się nie zorientowali.

Kiedy zrozumiała, że jej się udało, pozwoliła sobie na chwilę oddechu. Bolały ją wszystkie mięśnie, ale nie mogła się zatrzymać. Tam w dole, na końcu ciemnych schodów, czekał na nią Learchos.

Szybko poruszała się po labiryncie korytarzy. W porównaniu z wyższym piętrem, to było bardziej skomplikowane. Korytarze były szczególnie wąskie, a drzwi cel masywne. Sufit był nisko i wywoływał w niej poczucie klaustrofobii. A poza tym panowała tam duchota. Wydawało jej się, że znajduje się w piekielnym kręgu, wśród lamentujących potępionych i wiecznego ognia.

Popychana koniecznością nie zniechęciła się i wkrótce udało jej się zlokalizować celę Learchosa.

Zatrzymała się w kącie. Drzwi znajdowały się o kilka łokci od niej: nie miała pojęcia, co mu się przydarzyło. Może go torturowali, a może już nie żył. Trwoga chwyciła ją za gardło, ale powstrzymała się od nieostrożnych ruchów. Celę nadzorowało dwóch uzbrojonych strażników o potężnym i doświadczonym wyglądzie. Dubhe zastanowiła się, jak działać. Walka wręcz w tak ciasnym miejscu była niemożliwa, chociaż Bestia wewnątrz niej aż się do tego rwała. Wobec tego pogrzebała w chlebaku i wyciągnęła dwie buteleczki, które dał jej Tori. Odkorkowała je, również tym razem uważając, aby nie oddychać, i w ciszy potoczyła je pod nogi żołnierzy. Zaczekała chwilę.

Nie zdążyli nawet wypowiedzieć słowa. Obaj osunęli się bez zmysłów na posadzkę. Dubhe wykorzystała to, aby zgasić dwie pochodnie oświetlające drzwi celi: miała ze sobą nasączone wodą szmatki — stara sztuczka, której używała już wielokrotnie. Wystarczyło przykryć nimi pochodnię, a płomień gasł. Szybkie i skuteczne.

Kiedy tylko zapanowała ciemność, zbliżyła się do drzwi.

Niech tylko będzie zdrowy, pomyślała i na jej twarzy zarysował się rozpaczliwy uśmiech.

Zamek ustąpił z głuchym łoskotem. Dubhe popchnęła drzwi przed siebie. Były ciężkie, a ich skrzypienie ją zmartwiło. Zanim zamknęła je za sobą, wciągnęła do środka ciała dwóch żołnierzy.

— No i co? Już świt?

Ten głos sprawił, że podskoczyła. Odwróciła się powoli. Cela była mała i duszna. Tylko jedna stojąca w rogu świeca z trudem rozjaśniała tę norę.

Learchos wisiał za ręce przy ścianie. Klęczał i miał na sobie tylko spodnie. Naga pierś porysowana była czerwonymi i fioletowawymi rysami. Miał długą brodę, a włosy posklejane krwią i brudem. Ale jego oczy były jeszcze żywe i obecne, i patrzyły na nią ze zdumieniem.

— Dubhe.

Podbiegła do niego i pocałowała go rozpaczliwie. Na widok jego stanu łzy napłynęły jej do oczu. Masakrowali go i torturowali. Rany były głębokie, a każdy jego jęk powiększał w niej ślepą złość.

Rzuciła się z pękiem kluczy, aby otworzyć kajdany, którymi przykuty był do ściany, ale szybko zorientowała się, że żaden z nich nie pasuje. Wobec tego wydobyła swoje narzędzia i kilkoma sprawnymi ruchami udało jej się go uwolnić. Potem pomogła mu wyciągnąć zesztywniałe ramiona.

Learchos uśmiechnął się do niej. Patrzył na nią w dziwny sposób, jak gdyby widział ją po raz pierwszy. Z pewnym trudem wziął w dłonie kosmyk jej włosów.

— A więc to jest twój prawdziwy kolor... — powiedział z westchnieniem.

Dubhe nie wiedziała, co odpowiedzieć. Milcząc, pomogła mu się podnieść: był słaby, już od dawna nie stał na nogach. Przez chwilę się chwiał, a potem postanowił radzić sobie sam. Wyciągnął miecz jednego z omdlałych strażników i ze zbolałą twarzą oparł się o rękojeść, aby zachować równowagę. Dubhe nie zareagowała. Jeśli chodzi o to, obydwoje byli tacy sami: dumni, niezależni i nietolerujący spojrzeń pełnych litości.

— Nie ma potrzeby, żebyś się zbroił, wystarczy, że ja nas obronię — powiedziała.

— Nie doceniasz mnie — odpowiedział z drwiącym uśmiechem. — Jaki jest plan?

— Najpierw musimy uwolnić Theanę.

Learchos popatrzył na nią pytająco i dopiero wtedy Dubhe przypomniała sobie, że on przecież nie zna prawdziwego imienia czarodziejki.

— To Lea, moja towarzyszka podróży.

Książę kiwnął głową, ale jego twarz spoważniała.

— Zabrali ją, wczoraj w nocy. Poznałem jej głos.

Dubhe przełknęła ślinę, poczuła mroźny dreszcz. Przypomniała sobie pogłoski o przesłuchaniach i jej serce zaczęło bić jak szalone.

— Myślisz, że torturowali ją, żeby się czegoś dowiedzieć?

— To twoja wspólniczka, więc to bardzo prawdopodobne. Ja jednak wiem, gdzie mogli ją zabrać. Chodźmy — rzekł Learchos, kierując się ku drzwiom.

Był bardzo dobrze wytrenowany. Chociaż jego mięśnie były jeszcze obolałe, poruszał się po podziemiach zwinnie i cicho.

Dubhe obserwowała go z podziwem. Potrafił ukrywać się w cieniach prawie tak dobrze, jak ona sama.

Nie musieli iść daleko. Cela tortur znajdowała się w ciasnym bocznym korytarzyku. Dubhe wystarczyło zobaczyć drzwi i od razu źle się poczuła. Przed nimi nie było nikogo, nawet pochodnia nie oświetlała wąskiego przejścia. Ciemność była gęsta i cuchnąca.

Nie miała dokładnego planu działania. Na jej mapce to miejsce nie było zaznaczone, teraz musieli więc posuwać się na oślep. Wyciągnęła sztylet i ruszyła naprzód, Learchos za nią.

Kiedy tylko podeszli bliżej, ciszę rozdarł ostry krzyk. Dubhe poczuła, jak serce podskakuje jej w piersi. To była kobieta. Szybko wyciągnęła pęk kluczy i spróbowała znaleźć pasujący. Szmery wewnątrz stały się przytłumione, pełne bólu. To był głos Theany, nie miała wątpliwości. Potem powietrze wypełnił przeszywający dźwięk, a czarodziejka znowu krzyknęła.

Dubhe poczuła, że Bestia jest gotowa do wyjścia. Świat stracił swoje kontury, zapach krwi zmienił oblicze rzeczy. Jak we śnie zobaczyła, że Learchos wyjmuje z jej dłoni cały pęk, znajduje właściwy klucz i otwiera drzwi. W środku — piekło.

Wielkie trójnogi oświetlały niską i długą salę. Stojąca w rogu żelazna dziewica — straszliwy sarkofag w formie kobiety — pokazywała dwa otwarte skrzydła i wnętrze wypełnione ostrymi kolcami. Wszędzie wisiały szczypce, kleszcze i ostrza. Do drewnianego pnia przywiązana była kobieta z obnażonymi plecami; za nią mały obrzydliwy człowieczek trzymał w dłoni kańczug o dziewięciu rzemieniach.

Było tak, jak w Domu. Horror zmieszał się z wściekłością, klątwa ostatecznie przełamała zamykającą ją pieczęć. Dubhe usłyszała, jak Bestia krzyczy.

Nie mogła się zatrzymać, a co więcej — nie chciała. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, był odwracający się ze zdumieniem człowieczek.

Learchos stał wstrząśnięty. Zobaczył, jak Dubhe zwierzęcym susem wyskakuje naprzód i rzuca się na kata ze sztyletem w dłoni. Jej twarz była nie do poznania, jej śmigające mięśnie wydawały się eksplodować pod osłoną jej skóry. To już nie była ona.

Sztylet wielokrotnie zanurzył się w ciele, a jej ofiara wiła się rozpaczliwie. Krew była wszędzie, bryzgała nawet na ściany celi. Learchos stał jak sparaliżowany. Wszelka myśl uleciała z jego umysłu i teraz było miejsce tylko na to, na co patrzyły jego oczy. Potem wspomnienie opowieści Dubhe sprawiło, że wszystko zrozumiał.

— Zatrzymaj się! — krzyknął, rzucając się na nią.

Dubhe wyrywała się w jego uścisku z niesamowitą siłą. W końcu udało jej się wyszarpnąć i rzuciła go na ziemię. Learchos zobaczył nad sobą dwie czarne studnie, patrzące na niego jak otchłanie, a podniesiony sztylet już, już miał wymierzyć mu cios.

Zabije mnie, pomyślał bez strachu. Było to tylko stwierdzenie, nic więcej, bo wszystko działo się zbyt szybko.

Dubhe jednak zatrzymała się. Furia wyparowała w ciągu kilku bardzo długich chwil, a jej oczy znów stały się normalne. Osunęła się nagle, mdlejąc na piersi Learchosa.

— Dubhe, Dubhe! — krzyknął, potrząsając ją za ramiona.

Musiał powtórzyć to parę razy, zanim powoli otworzyła oczy i na niego spojrzała.

— Znowu — zamruczała ze łzami w oczach. — Znowu to zrobiłam — powtórzyła ze szlochem.

Był to rozpaczliwy płacz, a on przycisnął ją do siebie, szepcząc jej do ucha, że wszystko jest w porządku. Kiedy się uspokoiła, oparł ją o ścianę i podszedł do Theany.

Młoda czarodziejka dyszała z zamkniętymi oczami.

— Theana?

Lekko zwróciła oczy ku Learchosowi.

— A Dubhe?

— Jest tu przy mnie, przyszliśmy po ciebie.

Wyciągnął klucze z kieszeni bezkształtnie leżącego ciała oprawcy, a Dubhe pod ścianą oddychała ciężko.

Learchos delikatnie uwolnił Theanę i podtrzymał ją. Dziewczyna rozejrzała się wokół, zaledwie przez chwilę zatrzymując wzrok na spoczywającym na ziemi trupie.

— To ona? — spytała, wbijając spojrzenie w oczy Learchosa.

On przytaknął.

— A niech to, pieczęć nie wytrzymała.

— Musimy stąd uciec — powiedziała Dubhe słabym głosem. Miała zalaną łzami twarz i dłonie śliskie od krwi, ale starała się odzyskać kontrolę nad sytuacją. Było widać, że wymaga to od niej niezmiernego wysiłku.

— Masowa ucieczka... z wartowni można otworzyć wszystkie cele... tylko w ten sposób uda nam się wyjść — powiedziała między jednym rzężeniem a drugim.

— Popatrz na nas! Nie jesteśmy wystarczająco silni, aby walczyć — zaoponował Learchos.

— Może jednak nie będzie to konieczne. — Tym razem odezwała się Theana. — Ja mogę to zrobić zaklęciem, nie ruszając się stąd.

Dubhe zmierzyła ją wzrokiem. Nie mieli wyjścia, jak zawsze, ale tym razem zaufała. Jeżeli Theana tak powiedziała, to dlatego, że potrafiła to zrobić.

— Zgoda — powiedziała po prostu.

Learchos zaczął się zastanawiać, kim tak naprawdę są te dwie kobiety. Były bez wątpienia różne, ale wyczuwał, że są w jakiś sposób niezwykle zżyte.

Theana wzięła głęboki oddech. Była blada i zmęczona, a kiedy tylko zaczęła cichym głosem szeptać jakieś słowa, jej twarz stała się ziemista, a nogi zaczęły się pod nią uginać. Learchos znowu ją podtrzymał, ale ona nie przerwała. Kajdany, którymi była spętana, unicestwiły jej moce i teraz potrzebowała wszystkich swoich energii, aby je przywołać. Z zaciśniętymi oczami i grymasem bólu na twarzy zakończyła formułę. Odgłos wielu otwierających się jednocześnie kłódek wypełnił przestrzeń celi, potem korytarz i całe piętro. Theana upadła na ziemię.

Dubhe nadstawiła uszu. Nie musieli długo czekać na wrzawę, jaka rozpętała się za zamkniętymi drzwiami. Najpierw było skrzypienie drzwi i tupot bosych stóp, potem ciężki odgłos wybitych gwoździami butów i krzyczący żołnierze. Po krótkiej chwili okrzyki radości i rozkazy wojskowe zmieszały się w straszliwy harmider.

— Teraz! — zawyrokowała.

Wyszli biegiem. Learchos na przedzie z dobytym mieczem, Dubhe trzymała na ramionach miękkie ciało Theany. Zamieszanie sięgało zenitu. Najbardziej energiczni z więźniów już wzięli do ręki broń i walczyli; słabsi zachodzili z pomocą od tyłu. Ich liczba była przeważająca i już można było zauważyć pierwsze ofiary pośród strażników.

Learchos torował sobie drogę wśród uciekinierów. Kilka razy upadł na ziemię, a podniesienie się za każdym razem było trudniejsze.

— Dam sobie radę — mówił Dubhe, wyciągającej do niego rękę.

Nagle wokół wybuchł alarm. Powstanie obudziło całą Akademię i dziesiątki żołnierzy z wyższych pięter schodziły na niższe poziomy, aby rzucić się w tłum.

Groziło im, że ludzka masa ich porwie, ale jednocześnie ofiarowywała im schronienie.

I tak Dubhe, Theanie i Learchosowi, niewidzialnym w chaotycznym tłumie, udało się przemknąć do kuchni tak, że nikt ich nie zobaczył.

— Tędy! — krzyknęła Dubhe, kierując się do drzwi, o których wiedziała, że są otwarte.

Przyjęła ich ciemność Makratu i świeże nocne powietrze.

21. Ucieczka

Forra popatrzył na bastiony pałacu. Głowy spiskowców wyglądały jak czarne punkciki na absolutnym błękicie letniego nieba. Od kiedy zostały wystawione na widok publiczny, miasto otoczyło grobowe milczenie. Siedzący przed nim Dohor miał twarz zmęczoną i strudzoną. Obudzono go, kiedy tylko wiadomość o ucieczce dotarła do pałacu, i od tamtego momentu nie przestał wydawać rozkazów, aby znormalizować sytuację.

— Przebacz, panie — powiedział Forra drżącym głosem, klękając u jego stóp. — Wiem, że to wszystko moja wina. — Król siedział nieruchomo, nie wypowiadając ani słowa, i rozkoszował się tym aktem podporządkowania. To tak właśnie zdobył władzę, żelazną pięścią. Teraz nawet najstraszniejszy z jego wodzów musiał poddać się jego łasce.

— Podnieś się — nakazał mu po kilku chwilach.

Zauważył błagalną minę Forry i wrócił myślą do chwili, kiedy spotkał go po raz pierwszy. Forra był wtedy wielkim chłopakiem, postrzeganym przez rówieśników za głupka obdarzonego nadludzką siłą. Był pomywaczem w Akademii i marzył o tym, aby zostać jeźdźcem, chociaż wiedział, że dla nieślubnego syna królewskiego było to nieosiągalne. Nikt nigdy nie widział w nim nic więcej niż jego tępe spojrzenie. Dohor — przeciwnie — znalazł w tych oczach światło nienawiści. Forra był mieczem, który tylko czekał na odpowiedniego właściciela, był rzeźnikiem, i Dohor podsycił jego pragnienie odwetu. Wyhodował go u własnego boku, tak jak robił to z psami, karcąc go w razie konieczności, ale też chwaląc, kiedy na to zasługiwał. Kiedy tylko został królem, mianował go swoim namiestnikiem, pozwalając mu zrehabilitować się na polu bitwy, i nie musiał długo czekać na rezultaty. Forra w krótkim czasie stał się wojownikiem śmiertelnym i krwawym, a zarazem posłusznym swojemu panu. Nigdy nie odmówił wykonania żadnej misji i Dohor wiedział, że również tym razem nie zrobi wyjątku.

— Uciekł — powiedział po prostu.

Forra zrobił się czujny i wyprostował plecy w oczekiwaniu na resztę.

— Mój syn jest zdrajcą — ciągnął dalej Dohor. — Wiem, że zrobiłeś, co mogłeś, aby wyprowadzić go na prostą drogę, ale to ty go stworzyłeś i ty go zniszczysz.

Morderczy błysk przebiegł przez oczy jego podwładnego i król uśmiechnął się do siebie, już rozkoszując się zapowiedzią zemsty. Od tamtego ostatniego spotkania w sali tronowej nie mógł wygnać z myśli zdecydowanego i walecznego spojrzenia swojego syna. Zbuntował się, a w jego królestwie, w którym rządził terror, ten, kto się go nie bał, był niebezpieczny, bo był wolnym człowiekiem. Learchos musiał zapłacić za ten afront.

— Musisz przyprowadzić mi go tutaj żywego — dodał, cedząc wyraźnie słowa. — Chcę siedzieć w pierwszym rzędzie, kiedy nasi sprzymierzeńcy pozwolą mu się wykrwawić w świątyni. Obiecałem im też czarodziejkę, ale morderczyni nie. Ona musi umrzeć i już. Zrób, co tylko chcesz, nie obchodzi mnie to, bylebyś tylko przyniósł mi jej głowę.

Forra zawahał się przez moment, po czym pochylił czoło.

— Nie zawiodę was — powiedział dziko. Potem pożegnał się.

Król patrzył, jak się oddala, a milczenie Makratu przykrywało wszystko inne. Oto moja władza — pomyślał. Sama tylko myśl, że wszystko mogło rozpaść się pod jego nogami, rozpalała w nim szalony strach, którego nigdy dotąd nie odczuwał.

Tylko wyobrażając sobie krzyki bólu Learchosa, udawało mu się uspokoić. Będzie szczekał jak zwierzę, błagając o litość — był o tym przekonany — a on mu jej nie da. W końcu wygra na wszystkich frontach: ze swoim synem i z całym Światem Wynurzonym. Tylko w ten sposób potrafił zapomnieć o ogniu w oczach Learchosa płonącym tej nocy, kiedy przestał bać się swojego ojca.

Dubhe zanurzyła twarz w lodowatej wodzie Ciemnego Źródła. Czuła potrzebę oczyszczenia się, wymazania ze swojej pamięci straszliwych obrazów tego, co zdarzyło się w więzieniu. Tym razem nie była to tylko Bestia. Tym razem część tej furii należała do niej, wiedziała o tym. Podniosła się gwałtownie i gorączkowymi gestami starała się umyć gorset i dłonie poplamione krwią. Nie dało się nic zrobić, te zapachy zdawały się wyryte na jej skórze na zawsze.

— Skończ z tym.

Dubhe odwróciła się. Learchos położył dłoń na jej ramieniu i teraz patrzył jej prosto w oczy. Był straszliwie zmęczony, ale mimo to starał się jej przekazać spokój i pogodę ducha. Dubhe wiedziała, że nim też musiały targać mroczne myśli, ale była mu wdzięczna za to udawanie. Potrzebowała jego wsparcia, a jego rozgrzeszenie było wszystkim, czego pragnęła od zawsze, zwłaszcza teraz, kiedy znajdowali się w tym miejscu, które mówiło o jej przeszłości.

Schronili się w jej starej kryjówce, grocie schowanej w gęstwinie leśnej zaraz poza granicami Makratu, i tam zostawili Theanę, jeszcze słabą po przebytych torturach.

Kiedy tylko Dubhe postawiła stopę w grocie, ogarnęło ją poczucie smutku i opuszczenia. Wydawało się, że nic się nie zmieniło od ostatniego razu, kiedy tam była, jak gdyby cała ta droga, którą dotąd przebyła, niczemu nie posłużyła. Był to wieczny powrót, przeznaczenie, od którego nie można było uciec. Po długim błąkaniu się, po wielu cierpieniach, znowu się tu znalazła.

Potem popatrzyła na Learchosa. Nie, to nie była prawda: wiele rzeczy się zmieniło, bo teraz on nadawał czasowi nowy sens i uwalniał ją od jej samotności.

Jęk sprawił, że wróciła do rzeczywistości. Learchos zaczął obmywać swoje rany, zanurzywszy kawałek materiału w czarnej jak smoła wodzie. Wrażenie kruchości, jakim emanował, ścisnęło jej serce.

— Zostaw, ja to zrobię — powiedziała, wyjmując mu z dłoni tkaninę. Zanurzyła ją w źródle, po czym przyłożyła do jego skóry, starając się, aby jej dotyk był bardzo delikatny.

On podniósł jej twarz, pocałował, i przez chwilę pod koronami drzew nie było miejsca na nic innego.

— A teraz dokąd pójdziemy? — spytał, oderwawszy się z trudem od jej warg.

Dubhe poczuła się, jak gdyby balast z szaleńczą prędkością ściągał ją z powrotem na ziemię. Ścisnęła w dłoniach szmatkę i skupiła się na faktach.

— Theana musi odpocząć przynajmniej jeden dzień, inaczej nigdzie nie zajdziemy — odpowiedziała. Ucieczka wyssała z niej wszystkie siły, zresztą oni też nie byli w stanie iść dalej. Udało im się, poprzykrywanym długimi płaszczami, przemierzyć cieszące się złą sławą zaułki miasta, ale ostatnie kroki po lesie były męką.

— Żołnierze przeczeszą lasy, aby nas znaleźć — zaoponował Learchos.

— Dopiero, kiedy opanują sytuację na miejscu. Mamy trochę przewagi; a może masz jakiś inny pomysł?

Młodzieniec potrząsnął głową z westchnieniem.

— Nie, oczywiście, że nie.

Niebo nad nimi rozjaśniało się, rozpoczynając nowy dzień, gorący i parny.

— Chcę za wszelką cenę powstrzymać mojego ojca. Musimy zjednoczyć się z pozostałymi i wytrzymać ofensywę.

Dubhe zdumiała się, słysząc w jego głosie stanowczość i zdecydowanie. Coś musiało się wydarzyć, bo w jego słowach nie było już strachu.

— Myślę, że najlepiej będzie przedostać się do Laodamei i skonsultować się z Radą Wód. Ido i Lonerin z pewnością już wrócili z raportem. — Dziwnie się poczuła, wypowiadając to imię przy Learchosie, i mimo woli zaczerwieniła się.

To zabawne. Wśród wielu rzeczy, jakie mu o sobie powiedziała, nigdy nie mówiła o Lonerinie. Wyjaśniła mu wszystko z grubsza, ale nie było potrzeby, żeby zbytnio się nad tym rozwodzić.

On zrozumiał tyle, ile powinien zrozumieć.

— Doskonale. Przyłączę się do nich — oświadczył z pewnością.

Dubhe uśmiechnęła się boleśnie. No tak. A ona? Jaką rolę odegra ona?

Żadną. Ty wkrótce umrzesz.

Długi dreszcz przebiegł jej po plecach i wydawało się, że Learchos to zauważył.

— Ty będziesz ze mną i razem będziemy walczyć — stwierdził zdecydowanie. — A w końcu zrobisz to, co konieczne — dodał.

Dubhe odwróciła wzrok.

— Popatrz na mnie. Wiem, co postanowiłaś, ale ja nie pozwolę, aby to się zdarzyło. Nie mogę bez ciebie żyć.

Dubhe nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ona też mogłaby wypowiedzieć te same słowa. W tej wzajemności uczuć, tak głębokiej i doskonałej, było coś, co ją przerażało. Było to zbyt piękne i intensywne, aby mogło trwać.

— Być może i mój ojciec dał mi życie, Dubhe, ale zrobił to tylko z czystego wyrachowania. Chciał kopii mojego brata, którą mógłby wytresować, aby rzucić wyzwanie śmierci; ja jednak jestem inny, dopiero teraz to rozumiem. Moja ziemia potrzebuje jego krwi, a ty potrzebujesz jego głowy.

Dubhe nie zareagowała. Co miała zrobić? Umrzeć i zachować doskonałość swojego związku z Learchosem, czy też zabić jego ojca i zaryzykować, że ten trup na zawsze pozostanie między nimi, rozdzielając ich dzień po dniu?

— Przysięgnij mi, że to zrobisz... — szepnął Learchos.

Przez chwilę Dubhe wyobraziła sobie ich wspólne życie i poczuła się szczęśliwa. Było to złudzenie chwili: w głębi duszy wiedziała, że to fantazja, która nigdy się nie ziści.

Wrócili do groty i po zamaskowaniu jej wejścia odpoczywali przez resztę dnia. Byli wykończeni. Rany Learchosa dawały mu się we znaki, a i Dubhe też nie była w najlepszej formie. Bestia dalej ją dręczyła, utrzymując w stanie wiecznego napięcia. W środku nocy postanowili, że nadszedł czas.

— Dasz radę iść? — spytała Dubhe Theanę.

Ona tylko kiwnęła głową. Od kiedy ją uwolnili, niewiele mówiła, ale w jej głosie pobrzmiewało coś odmiennego. Dubhe nie miała pojęcia, co działo się w tamtej celi przed ich nadejściem, i zdawała sobie sprawę, że nawet nie chce tego wiedzieć.

Theana podniosła się z trudem, ale udało jej się stanąć na nogi.

— Lepiej ty powiedz, jak się czujesz? — spytała.

— Dam sobie radę.

Czarodziejka wzięła ją za nadgarstek i sprawdziła symbol. Pulsował żywiej niż kiedykolwiek. Skrzywiła się.

— Musimy powtórzyć rytuał. Klątwa posuwa się zbyt szybko.

— Teraz nie jesteś w stanie — zawyrokowała Dubhe, wyrywając jej ramię. — Tak czy inaczej, nie mamy czasu. Najważniejsza jest ucieczka; ścigają nas, a odnalezienie naszych śladów nie zajmie im wiele czasu.

— Myślałam, że to moim zadaniem w tej wyprawie jest ratowanie ciebie, a nie odwrotnie.

Dubhe popatrzyła na nią zdumiona. Nie spodziewała się tak bezpośredniej odpowiedzi. Udała, że nie usłyszała, i ruszyła do wyjścia.

Ciemność panująca na zewnątrz była gęsta i milcząca. Od tej chwili mieli się poruszać tylko korzystając z przychylności mroku. Nie mieli koni i cała trójka była w kiepskiej formie, ale musieli dać radę.

— Może nie jestem w stanie powtórzyć rytu, ale na to jeszcze wystarczy mi energii.

Dubhe odwróciła się i zobaczyła bladą twarz czarodziejki rozciągniętą w wymuszonym uśmiechu. Pokazywała jej kilka kolorowych kamieni trzymanych w wyciągniętej dłoni.

— Znalazłam je, kiedy byliście nad źródłem, i zaczarowałam je. Pozwolą nam nawiązać kontakt z Radą Wód. Zawiadomię ich o naszym przybyciu, żeby czekali na nas na granicy z Krainą Morza.

Dubhe spojrzała na nią z wdzięcznością.

— Uda nam się, zobaczysz — szepnęła do niej Theana.

Dziewczyna uśmiechnęła się słabo. Starała się w to uwierzyć.

Nagle poczuła, że nie może obyć się bez nadziei.

Drugiej nocy postanowili zdobyć jakiś środek transportu.

Zeszli na jakiś szlak i ze stajni położonego na odludziu domu ukradli trzy konie. Dubhe i Learchos zajęli się tym, a Theana czekała na nich w lesie. Książę okazał się dobrym towarzyszem podróży. Był zawsze spokojny, chociaż lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, że śmierć może czekać na nich za każdym rogiem. Dubhe uczepiła się go rozpaczliwie i przestała nawet zadawać sobie pytanie, ile potrwa ta iluzja.

Nie minęło jednak wiele czasu, gdy usłyszeli straże. Na początku było to głuche i dalekie dudnienie, od którego wibrowała ziemia; potem konie zaczęły nerwowo dreptać. Wreszcie czarny, olbrzymi cień zasłonił światło księżyca. Smoki.

— Mamy problem — powiedział Learchos. — Szukają nas na smokach. To znaczy, że Forra jest blisko.

Dubhe zbladła. Musieli przyśpieszyć kroku. W ich stanie z pewnością nie mogli mieć nadziei na stawienie oporu wujowi Learchosa i kontyngentowi żołnierzy, jaki ze sobą prowadził.

Rozbili obozowisko przy pierwszych oznakach świtu. Przywiązali zwierzęta do drzewa i ustalili warty, aby odpocząć. Poruszali się zbyt powoli, tak nie mogło im się udać.

Ale któregoś wieczoru ponownie rozkwitła w nich nadzieja.

Dopiero co usadowili się w siodłach, kiedy niebieskawy dym otoczył sylwetkę Theany.

Czarodziejka pośpiesznie zsiadła z konia i ułożyła w kręgu kolorowe kamienie, mamrocząc odpowiednią formułę. Jej czoło szybko pokryło się potem, a dym zaczął skupiać się, tworząc kulę. Theana podstawiła pod nią kawałek materiału wyrwany ze swojej szaty. Runy zaczęły rysować się na tkaninie jedne za drugimi, wyraźne i dokładne.

„Na granicy będzie na was czekał uzbrojony oddział. Spotkanie za cztery dni”.

Tylko kilka mil dzieliło ich od ocalenia.

Nieoczekiwana przeszkoda pojawiła się o włos od celu. Drzewa rozsunęły się niczym kurtyna w teatrze, a przed nimi pojawiła się polana. Nie była bardzo rozległa, jedna noc podróży, nie więcej. Ale znaleźliby się na otwartej przestrzeni.

Zatrzymali się na jej granicy. Konie pasły się na trawie zroszonej rosą. Noc oświetlał cudowny księżyc w pełni.

— Co teraz? — spytała Theana.

Ani Dubhe, ani Learchos nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Może mogli okrążyć nizinę, ale ile by im to zajęło? Nie mogli spóźnić się na spotkanie, a zresztą byli już u kresu sił. Theana na koniu wyglądała jak duch, skóra na jej twarzy była napięta, a ręce jej drżały. W końcu przekonała Dubhe do powtórzenia rytu, ale te nikłe siły, jakie udało jej się do tej pory odzyskać, okazały się niewystarczające, aby zrealizować go w pełni. Tym razem jego działanie potrwa krócej, a ona w rezultacie nie mogła poruszyć już nawet mięśniem.

— Jedziemy — powiedział nieoczekiwanie Learchos.

Dubhe dostrzegła w jego oczach niezwykłą pewność siebie.

— Zgoda, ale pośpieszmy się — odpowiedziała, popędzając konia.

Rzucili się na polanę galopem, a księżyc wydawał się olbrzymim świetlistym okiem, gotowym wskazać wszystkim ich pozycję.

Ciężki odgłos końskich kopyt tłukących ziemię stłumił rytmiczne i głuche uderzenia, które od wielu dni wprawiały ziemię w wibracje. Dyszenie zwierząt zagłuszyło metaliczny szczęk zbroi i tak cień pojawił się przed nimi niespodziewany i straszliwy.

Czarny w czerni nocy, ogromny, przeciął bieg konia Theany, rzucając go na ziemię. Dubhe i Learchos usłyszeli jej krzyk, zobaczyli, jak turla się po ziemi, dopóki pokryta łuskami łapa nie złapała jej nagle w pasie. Dubhe krzyknęła.

Nie teraz, nie teraz! Modliła się rozpaczliwie.

Smok opuścił się ponownie, tym razem na Learchosa. Jemu udało się obronić; pochylił się i dobył miecza. Nakazał koniowi zmianę kierunku, przyśpieszył tempo jego galopu, aby zdezorientować agresora, i przez chwilę wydawało się, że jego sztuczka zadziałała.

— Biegnij, biegnij! — krzyknął do Dubhe, ale ona nie słyszała. Jej umysł był opróżniony z wszelkich myśli.

Przed nią pojawił się rząd zbliżających się nieubłaganie żołnierzy, zamykający ich w pułapce. Starała się uspokoić konia, ale on wciąż wierzgał jak oszalały, dopóki nie straciła równowagi. Świat rozwiał się w głuchym bólu, który wypełnił jej głowę, a kiedy doszła do siebie, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, był połyskujący nad nią księżyc, piękny i bezlitosny.

Czuła, jak kręci jej się w głowie, a żarłoczna Bestia drapie ją w piersi. Popatrzyła w kierunku smoka; Learchos bronił się przed pazurami, mieczem odpierając ich ciosy, ale była to walka nierówna. Już miała popędzić mu na odsiecz, ale jej szyja natknęła się na chłód ostrza.

— Cóż za pośpiech — powiedział prostacki głos. Żołnierz stał nad nią z mieczem w garści. — Raczej ciesz się przedstawieniem.

Dubhe popatrzyła za niego. Było tam jeszcze dziesięciu ludzi, wszyscy uzbrojeni i gotowi do ataku, ale nie pozwoliła się zastraszyć. Szybkim gestem utkwiła sztylet w piersi typa, który stał najbliżej, i przeszła dalej.

Mieli przewagę liczebną i wkrótce unieruchomili ją na ziemi.

— Przestałaś już pluć jadem, co, wstrętna gadzino? — krzyknął jej do ucha jeden z żołnierzy.

Dubhe nie wiedziała, co ma robić. Smok właśnie jednym ugryzieniem rozszarpał konia Learchosa, a on upadł na ziemię i potoczył się po równinie. Widziała, jak podnosi się, trzymając jeszcze miecz w dłoni; trzech żołnierzy rzuciło się na niego, nie dając mu czasu na dojście do siebie. Walczył z zapałem, ale nieprzyjaciół było zbyt wielu i wreszcie upadł na ziemię, osaczony i bez siły.

Dubhe próbowała się wyrwać, wykorzystując sztuczki Shervy: żołnierze jednak uprzedzali każdy jej ruch. Dławiło ją niszczące poczucie niemocy.

Wśród łez bólu i gniewu zobaczyła, jak smok siada na ziemi i pozwala zsiąść swojemu jeźdźcowi. Mężczyzna zbliżył się do Learchosa, ale był zbyt daleko, aby mogła zrozumieć, kim jest. Zobaczyła, jak żołnierze wiążą księcia i Theanę, i umieszczają ich na siodle zwierzęcia. Potem smok podniósł się do lotu, a jego ryk wypełnił nizinę.

Mężczyzna zbliżył się do niej i w świetle księżyca Dubhe zobaczyła, jak jego rysy stopniowo stają się coraz wyraźniejsze. Ta okrutna twarz, ta masywna sylwetka należały do postaci, którą dobrze znała.

— A teraz zajmiemy się tobą — powiedział Forra z dzikim uśmiechem.

22. Determinacja

Sherva wpatrywał się w księżyc nad sobą. Co pomyślałaby o nim jego matka, gdyby go teraz zobaczyła?

Popełnił błąd, dopiero teraz to rozumiał. Gildia wyssała z niego wszystko; Yeshol wyszarpał mu lata jego życia, wydzierając sekrety giętkiego i zwinnego ciała, i nie pozostawił mu nawet ambicji. Sherva czuł się jak roślina zbyt długo trzymana w ciemności. Zdradził swoją matkę, nie pomścił jej i sam wykopał sobie grób. Dał się uwięzić tej sekcie opętanych. Ta podróż była ostatnią szansą na odzyskanie znieważonego honoru, ostatnim sposobem, jaki miał, aby odnaleźć siebie samego.

Wiadomość dotarła w porze obiadu i w jednej chwili w mensie zapanował nieprzerwany pomruk. San miał przybyć do Gildii, a co więcej — z własnej i nieprzymuszonej woli.

— A Ido? — spytał Sherva, kiedy się o tym dowiedział.

— Rozkazy były takie, aby zostawić go w spokoju. Zresztą po tym, co spotkało ciebie, było to zrozumiałe...

Dwójka Zabójców u jego boku z trudem zdusiła drwiący śmiech. Sherva poczuł, jak kipi w nim wściekłość. Jak śmieli? Gwałtownie podniósł się z krzesła i uciszył wszystkich spojrzeniem. Złość płynąca w jego ciele była niszcząca i nie zastanawiając się zbytnio, skierował się do Najwyższego Strażnika.

— Zabroniliście mi wyruszyć ponownie na poszukiwanie Sana i byłem wam posłuszny — powiedział drżącym głosem. — Zacząłem też pracować jak zwykły Zabójca, nie stawiając oporu, ale nie mogę już dłużej tolerować sarkazmu innych podwładnych. Tutaj, w środku, ustępuję jedynie wam.

Zastanawiał się, czy tak rzeczywiście było, ale powiedział to tak, jak gdyby w to wierzył, i usta Yeshola wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. Sherva zrozumiał, że głęboko go nienawidzi. On i ten jego piekielny kult musieli zniknąć z oblicza Świata Wynurzonego.

— Powinieneś być ponad takie głupstwa.

— Honor zawsze był dla mnie zasadniczą sprawą.

Yeshol spojrzał na niego z ukosa.

— O co mnie prosisz, Shervo?

— Chcę mieć sposobność, aby się zemścić.

— Już ci jej odmówiono.

— Chcę wyjść gnomowi naprzeciw i powstrzymać go. On też z pewnością się tutaj kieruje.

W zdumionym milczeniu, jakie zapadło po tych słowach, Yeshol spokojnie zdjął złote okulary i pomasował sobie nasadę nosa. Nawet tak proste gesty w jego wykonaniu przyprawiały Shervę o mdłości.

— To nas nie interesuje — powiedział Najwyższy Strażnik, podnosząc się. — San przybędzie do nas, a to nam wystarczy.

— Gnom nie pozwoli, aby chłopiec wpadł w wasze ręce.

— Nigdy do nas nie dotrze, wiesz o tym.

— Wiadomość o tym już obiegła cały Świat Wynurzony, a gnom stoi na czele ruchu oporu. Należy go zatrzymać, zanim połączy się ze swoimi przyjaciółmi.

Yeshol znowu spojrzał na niego bez słowa. Było to spojrzenie króla, który zwracał się do nic nieznaczącego poddanego.

— Odniosłeś porażkę. Gdyby twoja wiara była wielka, Thenaar wysłuchałby twojej prośby, ale ty wciąż go odrzucasz. Przez cały ten czas zawsze trzymałeś się na uboczu kultu i odkupiłeś swoją winę tylko rezygnacją ze swojego stopnia. Ja cię znam, Shervo, bo w ciebie uwierzyłem. Wiele lat temu sam przyszedłeś pukać do naszych drzwi, i chociaż był to fakt niezwyczajny, przyjęliśmy cię z przyjemnością, bo byłeś jednym z najbardziej uzdolnionych Dzieci Śmierci. Tu, w środku, honor, o którym mówisz, nie istnieje, i to zawsze był twój problem: ktokolwiek wchodzi do Gildii, wyrzeka się swojego życia i swojej przeszłości, a ty nigdy tego nie zrobiłeś.

Sherva zacisnął zęby.

— Wyślijcie mnie do Ida.

— Nie. Podporządkuj się raczej bogu. Ty wciąż jeszcze myślisz o swojej matce i o swoich korzeniach. Tutaj natomiast jesteśmy tylko jednym ciałem i tylko jednym duchem. To jedyny sposób bycia Zwycięskim, na jaki zezwala Thenaar.

— No tak, ale dla was tak nie jest.

Wymknęło mu się. Nie miał zamiaru naprawdę tego powiedzieć, ale nie udało mu się powstrzymać.

— Co powiedziałeś? — Głos Yeshola drżał z wściekłości.

— Wy jesteście głową tego ciała. Pozwalacie, aby inni unicestwiali się w wierze, ale wy zachowujecie całą waszą indywidualność i rozkazujecie tym, którzy tak naprawdę są waszymi osobistymi sługami w pełnym tego słowa znaczeniu.

Yeshol złapał go za kołnierz koszuli. Miał niesamowitą siłę, o którą na podstawie jego wyglądu nikt by go nie podejrzewał.

— Podajesz w wątpliwość moją wiarę, robaku? To właśnie mówisz?

Jego wzrok palił i Sherva z pewnym trudem wytrzymał jego spojrzenie.

— Wszystko, co robię, jest dla chwały Thenaara. Żyję w ścisłej zależności od niego, poza tym miejscem ja nie istnieję.

Puścił go i odepchnął, rzucając go na ziemię, na kolana. Sherva z trudem odzyskał oddech.

— Powinienem cię zabić tu i teraz, mam nadzieję, że masz tego świadomość. Nie toleruję tego rodzaju impertynencji.

Sherva poczuł się upokorzony. Yeshol potraktował go jak ojciec karcący niezdyscyplinowanego syna.

— Zrób jak uważasz. Zabij gnoma, zezwalam ci na to, ale tylko dlatego, że chcę być wielkoduszny, nic poza tym, dobrze to zapamiętaj. Już nigdy nie pozwolę ci, żebyś poddawał się twoim głupim myślom mieszańca półkrwi. Po tym, jak wypełnisz swoją misję, będziesz musiał się zmienić, w przeciwnym wypadku następną osobą, która wykrwawi się na śmierć pod posągiem Thenaara, będziesz ty.

Sherva roześmiał się pośród nocy, wspominając to wydarzenie. Yeshol całkowicie go zmiażdżył. To ich ostatnie spotkanie było symboliczne. On był podwładnym, jednym z wielu, bronią — być może bardziej naostrzoną niż inne — ale nic więcej, tylko narzędziem. Yeshol zawsze był jego panem i to nigdy się nie zmieni. W przeciwieństwie do niego, Najwyższy Strażnik potrafił doprowadzić do końca swoją misję, poświęcił duszę i ciało temu, w co wierzył, aż do ostatecznych konsekwencji, aż do unicestwienia samego siebie. To dlatego był silniejszy.

Teraz nie mogę już zrobić nic innego, tylko uratować to, co się da.

Wychylił się ze skały. Wiatr wiał mocno, a morze pod nim ryczało, rozbijając się o skałę. Wkrótce fale przyniosą mu jedynego nieprzyjaciela, co do którego miał nadzieję, że będzie na jego poziomie: zmęczonego i pozbawionego złudzeń starca, ocalałego ze świata, który już nie istniał. Księżyc zsuwał się ku morzu i Sherva nie mógł powstrzymać myśli, że naprawdę nisko upadł. Teraz pozwalali mu tylko obierać z mięsa ciała już rozłożone przez upływający czas.

Przetrząsnęli pałac od szczytu po fundamenty. Do pomocy zmobilizował się Quar, jeszcze w mycce i koszuli nocnej, nawet Ondine, potargana, chodziła po korytarzach. Ido przeszukał każdy zakątek, przemierzył miliony schodów, wślizgnął się wszędzie, ale nie było ani śladu Sana. Wreszcie stało się jasne, że odszedł.

— Może więźniowi udało się uwolnić i go porwał. Ale przecież był ranny, a w takim razie szybko ich znajdziemy. Już wydałam rozkazy strażnikom, a posłańcy rozpowszechniają portret obu w innych hrabstwach. Wszystkie drogi są strzeżone, to tylko kwestia czasu.

Ondine zdawała się pewna swoich działań, chociaż jej twarz zdradzała napięcie z powodu tego, co się stało.

Ido palił nerwowo fajkę, a obłoczki dymu wymykały się z niej jeden po drugim, szybkie, zbite. Ręce mu się trzęsły i czuł w sobie koszmarny niepokój, mieszaninę złości, frustracji i niemocy, ze straszliwym poczuciem winy w tle.

Potrząsnął głową.

— Postaraj się pomyśleć rozsądnie, nie ma innej możliwości... — zaoponowała Ondine.

— Nie! — Hrabina podskoczyła, a Ido prawie pożałował tonu swojego głosu, zbyt szorstkiego i kategorycznego. — Ten idiota nie miał możliwości ucieczki, a poza tym strażnicy zostali uśpieni.

— To był morderca, pewnie użył jakiegoś środka.

— W pokoju Sana nie było żadnych śladów walki.

— Mógł uśpić również i jego, i...

— On odszedł — przerwał jej Ido. Mówił to po raz pierwszy. Do tej chwili trzymał tę myśl zepchniętą na skraj świadomości, ale teraz nie mógł już zrobić nic innego, tylko skapitulować. — Uwolnił więźnia i odszedł.

— Ale z jakiego powodu miałby to zrobić?

— Jest przekonany, że może pokonać Gildię, i chce iść do nich, aby się zemścić. Rozmawiałem z nim, znam go, wiem, że tak jest.

Przesunął dłonią po twarzy. Oto jego piękne osiągnięcia: Tarik i jego żona martwi, a San wymyka mu się spod nosa, co więcej — popychany przez jego własne zachowanie. Bo dla gnoma było oczywiste, że była to tylko i wyłącznie jego wina. Nie potrafił się nim zająć, nie umiał właściwie zareagować na jego ból ani nie próbował go uśmierzyć. Jedyne, co robił, to wypełnianie mu głowy starymi i zgrzybiałymi historiami.

Starość oślepiła cię i ogłuszyła. On jest taki jak Nihal, a ty popełniłeś ten sam błąd, co wtedy.

Poczuł nagłą potrzebę, żeby rozwalić cały ten pokój i krzyczeć, ale nie mógł.

— Myślisz, że dokąd mogli się skierować?

Ondine rozejrzała się wokół, zagubiona, starając się w myślach zrobić rozpoznanie sytuacji.

— Może poszli do trasy, którą wy przebyliście, aby się tu dostać.

Ido wbił w nią wzrok.

— Czy są szybsze drogi?

Hrabina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Istniało wiele możliwości, które należało rozważyć, ale tak na gorąco nie potrafiła się skoncentrować.

— Możemy spróbować zapytać naszych przewodników... — zaryzykowała cichym głosem.

— Muszę ich wyprzedzić. Teraz już nie ma innego sposobu. Potrzebuję twojej pomocy.

Wyruszył jeszcze tego samego popołudnia. Poprosił Ondine o wystawienie mu specjalnej przepustki na całe królestwo, aby przygraniczna biurokracja nie spowolniła jego pościgu.

— I jeżeli będziecie mieli o nim jakieś wieści, natychmiast mnie powiadomcie. Soana nauczyła mnie magii, aby komunikować się na odległość. Muszę być tutaj, jeżeli San wróci.

Ondine przytaknęła, wciąż jeszcze zagubiona.

— Kiedy opuścisz Świat Zanurzony i powrócisz na powierzchnię, znajdziesz tam okręt, najszybszy z całej floty. Już się upewniłam, że będzie całkowicie do twojej dyspozycji.

Ido kiwnął krótko głową, ładując swoje rzeczy na konia. Ondine spojrzała na niego ze smutkiem.

— Przykro mi, że to się tak musi skończyć. Powinnam była wybrać dla niego lepszego nauczyciela...

— To nie twoja wina — przerwał jej Ido. — Jedynym odpowiedzialnym jestem ja.

Rozstali się po tych słowach, wiedząc, że prawdopodobnie już się nigdy nie zobaczą. Ale nie było czasu na dłuższe pożegnania. Ido musiał postarać się przynajmniej częściowo naprawić swój olbrzymi błąd. Dlatego popędził konia i zaczął przemierzać milę po mili pod morzem.

Ukryte Rafy pojawiły się przed nim najeżone i nieprzebyte, takie, jakimi je zostawił. Wtedy wszystko wydawało się w porządku: ból chłopca był jego bólem, a on był pewien, że San będzie Nihal jego starości.

Żywo wdrapał się po ścieżce prowadzącej z zatoczki na szczyt i spytał marynarzy, czy nie przybiła tam łódź mająca na pokładzie ubranego na czarno młodzieńca i chłopca o spiczastych uszach.

— Kiedy was nie było, przepływał tędy tylko ładunek towaru. Nie miał pasażerów.

Ido zaklął. Może obrali inny szlak i jeszcze nie przybyli, a może nikt ich nie zauważył i już zdążyli odpłynąć.

Kiedy dotarł na szczyt skały, rozejrzał się wokół. Mogli być wszędzie i nie było żadnego sposobu, aby ich odnaleźć. Dlaczego zawsze musiał płacić za swoje błędy tak wysoką cenę? Najpierw była kariera Jeźdźca Smoka pod władzą Tyrana, a potem miłość, która nadeszła tak późno. Wreszcie nie docenił należycie Dohora i pozwolił, aby Tarik umarł na jego oczach.

To instynkt go ocalił, coś, czego nie mogły przytłumić nawet starość i rozpacz. Uskoczył na bok w ostatniej chwili i zobaczył spadający w otchłań sztylet.

To oni! — pomyślał nierozsądnie i odwrócił się, jednocześnie dobywając miecza. Przed nim jednak stała tylko niezgrabna i szczupła postać. Ido rozpoznał go prawie od razu: to Zabójca, który porwał Sana i zabił Tarika.

— Sporo czasu ci to zajęło... — powiedział morderca z obmierzłym uśmiechem.

— Gdzie jest San?

— Czekam na ciebie już ponad tydzień. Masz pojęcie, jak może się dłużyć siedem dni wpatrywania się w morze?

Ido zacisnął zęby. Pora z tym skończyć.

— Powiedz mi, gdzie on jest.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Prawdopodobnie o tej porze jest już w Krainie Nocy, o mniej niż tydzień drogi od świątyni. Ale mogę się też mylić, jego los już mnie nie dotyczy.

Ido nie rozumiał. To było niemożliwe: musieliby przefrunąć.

— Zejdź mi z drogi. To nie jest wojna między tobą a mną. Osoba, którą masz przed sobą, nie ma nic wspólnego z tą, z którą walczyłeś trzy miesiące temu.

— Ja też nie jestem taki sam — odparł Sherva, chichocząc.

Jeszcze nie skończył mówić, a już wyrzucił dwa noże, które przeleciały o włos od twarzy gnoma. Ido przechwycił jeden z nich mieczem, ale drugi zobaczył dopiero w ostatniej chwili i uskoczył w bok, obniżając czujność. Kiedy się podnosił, ten demon już znalazł się za jego plecami.

— Złapany — powiedział Zabójca tonem wyzwania, zaciskając ramiona wokół jego szyi.

Ido natychmiast poczuł, jak brakuje mu powietrza, ale nie dał się porwać panice. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, aby dokładnie wiedzieć, co ma na sobie jego nieprzyjaciel. Dłoń gnoma na oślep pomknęła do ostrza, które mężczyzna nosił przy pasie. Dotarła do rękojeści i wyciągnęła ją z pochwy. Ido wbił mu sztylet w ramię, ale tamten nie krzyknął. W jednej chwili rozluźnił uścisk i odskoczył na bezpieczną odległość.

Sherva wyciągnął broń bez jednego jęku i od razu użył jej przeciwko gnomowi. Ido tym razem był gotowy. Odparł wszystkie ciosy i przez ten czas nauczył się rytmu, w jakim bił się Zabójca. Nie panował nad sobą, Ido jasno czytał to w jego oczach: to dlatego ciągle powtarzał te same schematy ataku.

Poddawał się jego prowadzeniu, pozwalając mu myśleć, że ma przewagę; potem, kiedy dostrzegł w jego spojrzeniu błysk triumfu, zaskoczył go. Uderzył w rękojeść sztyletu i wykorzystał siłę odbicia, aby przebić mu i drugie ramię. Rana była głęboka, a krew zaczęła płynąć wartkim strumieniem.

— Przeklęty... — syknął Sherva, oddalając się nieco.

— Twoja osoba w ogóle mnie nie interesuje. Odejdź, a przeżyjesz — powiedział mu Ido z urywanym oddechem.

— Nie obchodzi mnie życie bez honoru! Wystarczająco naklękałem się przez te wszystkie przeklęte lata i nie odejdę, dopóki nie zmyję hańby mojej porażki! — wrzasnął Sherva.

Skoczył mu na szyję, wyciągając nie wiadomo skąd pętlę do duszenia. Ido błyskawicznie wsunął dłoń pomiędzy szyję a sznur, ale i tak zabrakło mu oddechu. Sherva jednak tracił wiele krwi, a jego uchwyt nie był wystarczająco mocny. Kiedy Ido poczuł najlżejszą oznakę słabnięcia, wykorzystał to, aby sforsować jego ramię i uwolnić się. Jednym ruchem rzucił Zabójcę na ziemię, po czym przygwoździł go mieczem do ziemi. Specjalnie wbił go w ramię, aby przed śmiercią mężczyzna mógł mu jeszcze coś powiedzieć. Nie odejdzie stamtąd, dopóki nie dowie się tego, czego potrzebuje.

— Zabij mnie! — wrzasnął Sherva, tocząc pianę. — Odniosłem porażkę i w tej misji, zasługuję na śmierć!

Słysząc ten wybuch, Ido nic nie poczuł. Kolejna przeszkoda na drodze do wypełnienia jego misji, kolejne opóźnienie: ten człowiek nie przedstawiał sobą nic więcej.

— Czy to prawda, co mi powiedziałeś? — spytał, opierając się na rękojeści miecza.

— Powiedziałem ci, żebyś mnie zabił — syknął tamten w odpowiedzi. — Moje życie było porażką, sprzedałem się za nic, a oto w końcu pełzam jak robak, ja, który chciałem być najsilniejszy.

Ido popatrzył na niego tak, jak się patrzy na zwierzę przeznaczone na rzeź. Była to kolejna ofiara Gildii, ale był to też zabójca Tarika.

— Najpierw powiedz mi, czy to prawda, co mi powiedziałeś, a potem odbiorę ci życie.

Mężczyzna przytaknął słabo.

— Poszli podziemnym przejściem, którego użył Tyran, kiedy posłał swoich wysłanników do Świata Zanurzonego za czasów Wielkiej Zimowej Bitwy. To dlatego cię wyprzedzili.

— Do diabła!

Sherva roześmiał się pomiędzy jednym rzężeniem a drugim.

— Wykiwał nas obydwóch. Wiedział, że cię nie pokonam, dlatego mnie tutaj wysłał. Aż do końca traktował mnie tylko jako narzędzie. — Odwrócił się do gnoma. — Ty też byłeś tylko bronią w jego dłoniach, jak wiele szeregów niewolników, których hodował pod ziemią i których rękami zniszczy ten świat.

Ido popatrzył na niego zdruzgotany.

— O kim mówisz?

— O Yesholu, Najwyższym Strażniku. Człowieku, którego chcąc zabić, wszedłem do Gildii, i który ostatecznie odebrał mi wszystko.

Ido zbliżył się do niego groźnie.

— Kiedy odbędzie się rytuał?

Sherva popatrzył na niego z wahaniem zaledwie przez moment, po czym jego grymas bólu przemienił się w straszliwy uśmiech.

— Za dwa tygodnie. Tydzień, zanim chłopiec do niego przybędzie, i tydzień, aby wszystko zorganizować.

— Dlaczego tydzień?

— Bo ponownym narodzinom Astera, na jego powitanie, będzie towarzyszyć hekatomba z Postulantów, którzy zostaną złożeni w ofierze pod posągiem Thenaara stojącym w Domu. A wśród nich znajdzie się też dwóch specjalnych gości, których Yeshol musi jeszcze pochwycić: czarodziejka o imieniu Theana i syn Dohora.

Ido poczuł, jak długi dreszcz przebiega mu po plecach. Młoda czarodziejka, która uratowała mu życie, i smutny chłopak, z którym się niedawno starł, książę, który nigdy nie będzie królem.

Gwałtownie wyciągnął miecz z ramienia mężczyzny, wydzierając mu z gardła głośny krzyk. Potem wyczyścił broń wyjętą z sakwy szmatką. Krew tego Zabójcy miała dziwną konsystencję i blady kolor. Nie wyglądała jak krew człowieka.

— Dałeś mi swoje słowo — powiedział mężczyzna, unosząc się lekko.

Ido spojrzał na niego.

— Nie zabijam tych, którzy nie mogą mi już zaszkodzić.

— Jeżeli mnie nie zabijesz, pójdę za tobą na koniec świata i uniemożliwię ci uratowanie chłopca.

Ido wskazał na jego ramię.

— Z tą raną? W każdym razie nie masz żadnego powodu, aby to zrobić, właśnie mi to wyznałeś.

Mężczyzna spojrzał w ziemię z udręką.

— Moje życie nie ma już sensu. Gdybyś był prawdziwym wojownikiem, ulitowałbyś się nade mną.

— Masz jeszcze jednego wroga — odparł Ido.

Potem schował miecz do pochwy i ruszył w swoją stronę.

Sherva patrzył za nim ze zdumieniem, obserwując, jak się oddala. Zdumienie szybko ustąpiło miejsca dzikiej determinacji: emocji, której nie czuł już od wielu lat. Przyjął ją jak starą przyjaciółkę, bo wreszcie dała mu odwagę, aby zrobić to, czego do tej chwili się bał.

Teraz był gotowy na wszystko, aby osiągnąć swój cel.

23. Trup Puszczy

Wiatr jęczał pomiędzy suchymi pniami drzew. Lato pokazywało swoje najgorsze oblicze; ziemia była popękana, a kurz wciskał się w oczy, powodując pieczenie.

Lonerin nigdy wcześniej nie widział Puszczy. Ograniczał się tylko do wyobrażania jej sobie na podstawie tego, co czytał w Kronikach, ale w jego marzeniach nazwa ta przywoływała obraz miejsca bujnego, zacienionego i świeżego: nie miało to nic wspólnego z opustoszałym krajobrazem, który znajdował się przed jego oczami.

Stojący obok niego Sennar owinął się jeszcze ciaśniej płaszczem.

— Jesteś pewien, że to tutaj?

Lonerin przytaknął.

— Próbowałem dwukrotnie wczoraj wieczorem, a rezultat jest zawsze ten sam. Talizman znajduje się w Puszczy.

Sennar westchnął.

Od kiedy postawili stopę w Salazarze, aż do tego powrotu do Krainy Wiatru, ich podróż nie była niczym innym, tylko żałosną wędrówką przez ruiny jego życia. Te miejsca zdawały się go przywoływać, były pułapką, której nie mógł umknąć.

— To ma sens — powiedział stary czarodziej, czyniąc kilka kroków pod wiatr. — Nie mam pojęcia, jak tu się znalazł, ale ma sens, aby znajdował się w tym miejscu.

Bezpośrednio po napadzie piratów owładnęło nimi zniechęcenie. Po raz kolejny byli o krok od celu i wszystko rozwiało się z dymem. Jednak o ile Sennar wydawał się pogodzony z porażką, Lonerin nie chciał się poddać. Szukać dalej, szperać, nie ustawać: tego się domagał. Widząc upartą odmowę starca, czuł się prawie oszukany.

Wrócili do oberży, próbując to wszystko rozważyć.

— Dlaczego zawsze z taką gotowością godzicie się z porażką, dlaczego tak łatwo się poddajecie? — wybuchnął w pewnej chwili Lonerin. — Wasz fatalizm wcale nam nie pomaga. Jeżeli ta misja w ogóle was nie obchodziła, mogliście nie zadawać sobie trudu i nawet nie wyruszać w drogę.

Było to niesprawiedliwe, wiedział o tym, ale pragnienie wyładowania się na kimś przewyższało wszystko inne.

— A dlaczego ty nie chcesz nigdy zaakceptować rzeczywistości? Dlaczego nigdy nie przyjmujesz do wiadomości niepowodzenia?

Lonerin wytrzeszczył oczy.

— Ale czy wy w ogóle macie jakiekolwiek pojęcie, co oznacza nasza misja? Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że bez talizmanu tracimy większość nadziei na powstrzymanie Dohora i Gildii?

Sennar nie wzruszył się.

— A czy ty zdajesz sobie sprawę, że negowanie rzeczywistego stanu rzeczy niczemu nie służy?

Lonerin usiadł na łóżku, biorąc głowę w dłonie. Musiał dać upust złości.

— I co teraz? — spytał wreszcie słabym głosem.

— Poważne sytuacje wymagają skrajnych środków — odpowiedział sentencjonalnie Sennar.

Lonerin znał to zaklęcie. Było to coś dla nowicjuszy: lokalizowanie aury magicznej. Nauczył się go podczas swojego pierwszego roku u Folwara.

— Czy to w ogóle ma sens? — zapytał pełen wątpliwości. — No bo przecież sądziłem, że po śmierci Nihal wszelka magia znikła z talizmanu...

— Rzeczywiście tak jest. Jednak pozostawał on tak długo w kontakcie z moją żoną, że wchłonął pewną niewielką część jej ducha.

Po raz pierwszy Sennar wspominał o niej w jego obecności, nie nazywając jej po imieniu.

— Chociaż mamy do czynienia ze śladem niezwykle słabym, teoretycznie jest możliwe zlokalizowanie go za pomocą tego zaklęcia. Będę szczery. Gdybym naprawdę sądził, że to może zadziałać, użyłbym tego już na początku, zamiast wędrować z tobą po czterech stronach Świata Wynurzonego. Do czegoś takiego potrzeba wielkich zdolności i ogromnej siły wewnętrznej. Którymi ja nie dysponuję — dokończył po chwili.

Lonerin wyczytał w jego oczach resztę przemowy. Poczuł się prawie dumny z siebie. Sennar patrzył na niego pewnie, jak gdyby naprawdę sądził, że może na niego liczyć; po raz pierwszy, odkąd wyruszyli, pozwalał sobie na pochlebną ocenę jego zdolności.

— Nie śpiesz się za bardzo, nie sądź, że to takie proste — dodał stary czarodziej, widząc jego zadowolone spojrzenie.

— Nauczę się.

— Chcę, żebyś wiedział, jeszcze zanim rozpoczniemy, że nie spodziewam się rezultatów. To tylko próba, nic więcej.

— Wiem. Ale to jedyna nadzieja, jaka nam pozostaje — powiedział Lonerin.

Sennar przytaknął.

— Właśnie, to nasza ostatnia nadzieja.

Zostali w oberży przez cały tydzień. Pierwsze dwa dni Lonerin spędził na ćwiczeniu. Zaklęcie, które miał wykonać, nieco różniło się od tego, którego się nauczył, kiedy był jeszcze chłopcem.

— Sam je zmodyfikowałem — powiedział Sennar przelotnie. — Ty jesteś młody, ale wcześniej czy później na ciebie też przyjdzie ochota, żeby poeksperymentować z magią. Wszyscy wielcy czarodzieje przez to przechodzą. Niektórzy wychodzą z tej fazy bez szwanku, a innym uderza do głowy. Najwięksi pechowcy kończą jak Aster.

Delikatny dreszcz przeszył plecy Lonerina i od tej chwili zaangażował się w sprawę całym sobą. Samo nauczenie się nie było trudne, problem jednak polegał na tym, że wydawało się, iż czary nie przynoszą efektu.

— Robię wszystko to, co mi powiedzieliście... Dlaczego to nie działa? — wykrzyknął pewnego dnia zniechęcony.

— Może jesteś zbyt słaby, a może przedmiot znajduje się zbyt daleko — odpowiedział mu szorstko Sennar. — Tak naprawdę to magiczny ślad jest zbyt nikły — podsumował, potrząsając głową.

Po trzecim dniu niepowodzeń Sennar wziął kij i zarzucił na siebie płaszcz.

— Nie ma sensu, abym siedział tutaj z założonymi rękami. Idę poszukać jakichś informacji.

— Idę z wami.

— Nie, ty musisz dalej próbować. Wytłumaczyłem ci, jak to się robi, a teraz sam musisz znaleźć sposób.

Drzwi się zamknęły, a Lonerin pozostał w przytłumionej ciszy pokoju. Dziesięć małych srebrnych krążków wirowało przed nim w powietrzu. Były to te same krążki, których użył Sennar, aby odszukać wysłannika Astera wśród tłumów Zalenii. Lonerin obserwował wyryte na nich runy elfickie. Niektóre były nowe — znak, że starzec powiedział prawdę. Sam je naniósł, kiedy zmodyfikował ryt.

Następnie usiadł na podłodze i zamknąwszy oczy, zaczął recytować formułę. Kontynuował ją całymi godzinami, z uporem, nie przerywając nawet wtedy, kiedy jego głos stał się ochrypły. Wydawało mu się, że pokój oberży zamyka się nad nim jak trumna. Nie było nic innego poza tym miejscem, a zaklęcie było wszystkim — alfą i omegą, początkiem i końcem.

Wieczorem Sennar wrócił z ponurym wyrazem twarzy. Rzucił ze złością kij w rogu, zdjął płaszcz i padł na łóżko z oczami wbitymi w sufit.

— Nic?

— Nic.

Trwało to przez cały tydzień, tydzień, podczas którego bieg minut oznaczał tylko przesuwanie się paciorków czasu, nieruchomego i zastałego.

Niespodziewanie, pewnego wieczoru, jeden z krążków nagle zaczął wirować szybciej od innych, wydawał się niemal tańczyć w powietrzu. Lonerin z otwartymi ustami patrzył, jak podnosi się w powietrze. Runy zabarwiły się czerwoną purpurą. Ten sam symbol powoli pojawił się na innych krążkach, dopóki wszystkie nie zostały oznaczone tak samo: południe.

Musieli iść na południe.

Wyruszyli w drogę następnego ranka. Wzięli dwa konie i sporo prowiantu.

Lonerin cały czas nie potrafił sobie wytłumaczyć, jak udało mu się sprawić, że zaklęcie zadziałało. Nie rozumiał, czy była to zasługa jego, czy przypadku. Sennar powiedział mu, że magia stara się przetłumaczyć świat na słowa zrozumiałe dla istot myślących, lecz że świat jest książką napisaną pismem zbyt złożonym, aby można było wszystko zrozumieć. Trudno mu było przyjąć tę teorię. Od rozpoczęcia nauki u Folwara zawsze sądził, że dla potężnego czarodzieja nie istnieją tajemnice nie do złamania. Po raz pierwszy zderzył się z jakąś granicą — wcześniej zupełnie nie brał pod uwagę takiej koncepcji.

Opuścili Barahar galopem, skierowali się w stronę Małego Morza i jechali jego brzegiem przez sześć dni.

— Moja matka pochodziła z tych stron — zauważył Sennar z gorzkim uśmiechem. — To dlatego nigdy nie chciałem wracać do Świata Wynurzonego. Nie ma na tej przeklętej ziemi ścieżki, której bym nie przeszedł, nie ma kamienia, który nie opowiadałby mi o tym wszystkim, co straciłem.

Potem pojawiły się góry i lasy Marchii Lasów. Parli naprzód bez postoju, a srebrne krążki cały czas uparcie wskazywały południe.

Szybko zrozumieli, że czeka ich powrót do Krainy Wiatru.

Sennar wyrażał swoje niezadowolenie, ale wydawał się już zrezygnowany.

— Ludzie zawsze myślą, że życie jest prostą drogą, ale się mylą. Życie jest cyklem; przeklętym kręgiem, po którym kręci się wkoło. Na końcu okazuje się, że masz w rękach dokładnie to samo, co miałeś na początku, i kończysz w miejscu, z którego wyszedłeś — zawyrokował.

Byli już w Krainie Wiatru, kiedy runy znowu przemówiły. Puszcza. Nazwa wypisana jasnymi literami na każdym z krążków. Sennar patrzył na nie jak zahipnotyzowany, nie mogąc oderwać od nich oczu. Lonerin pomyślał o wielu rzeczach: w Puszczy był dom Soany, w Puszczy Nihal przeszła swoją inicjację w dziedzinie magii i znalazła ostatni kamień talizmanu. Było to miejsce przepełnione znaczeniami, miejsce magiczne.

Sennar miał rację: w tym powrocie do początków tkwił jakiś sens.

W całkowitej ciszy przebyli to, co pozostawało z Puszczy. Oddziały powaliły drzewa do wyrobu pik i rozpalania nocnych ogni; potem nadszedł głód i wieśniacy spalili to, co pozostało, usiłując wydrzeć nieco ziemi pod uprawę. Teraz wokół nich rozciągała się tylko goła równina, na której uchowało się zaledwie kilka chorych krzewów.

Lonerin znał tę historię. To miejsce przestało żyć w chwili, kiedy Nihal wzięła ostatni kamień z Ojca Puszczy — drzewa, które chroniło las. Bez niego rośliny zostały wystawione na wszelkie zagrożenia i wkrótce nie pozostało po nich ani śladu. Od wieków step i Puszcza rywalizowały ze sobą o tę ziemię: wszyscy miejscowi starcy o tym mówili. Niegdyś wegetacja rozciągała się aż po Krainę Wód i Lonerina zaskoczyła bolesna myśl, że rzeczy piękne nigdy nie są wieczne. Pozostawało po nich jedynie blade wspomnienie w historiach czytanych wokół ogniska.

Ulotność rzeczy. Oto odkrycie tej długiej podróży razem z Sennarem. Bohaterowie starzeją się i tracą nadzieję, puszcze schną i wszystko wcześniej czy później znika.

Nocą biwakowali na wąskiej polanie w świetle bladego ognia magicznego. Trawa była tak sucha, że kłuła skórę przez ubrania. Sennar wpatrywał się w pustkę bez słowa, a Lonerin cały czas wykonywał ćwiczenia przygotowujące go do rytu.

— Ja wiem, gdzie idziemy — odezwał się nagle stary czarodziej, podnosząc oczy. — I nie chcę tam iść.

Lonerin spojrzał na niego.

— Zostało mi tak niewiele, czego mógłbym się uczepić... I nie chcę, aby mi to odebrano.

— Nikt nie może nam odebrać wspomnień — powiedział Lonerin ze smutnym uśmiechem.

— Mylisz się. Rzeczywistość wyrywa je nam jedno po drugim.

Następnego dnia Lonerina obudziło natrętne dźwięczenie. Śnił, że znajduje się w Laodamei, pod wodospadem, i huk wody irytował go. Otworzył oczy i blade, chore słońce przywitało go pośród powykręcanych gałęzi drzew. Upał był skwarny, ale niebo zamglone. Dźwięk nie ustawał. To nie był sen.

Odwrócił się i zobaczył, jak srebrne krążki zderzają się ze sobą i formują strzałkę. Skoczył na nogi i od razu obudził Sennara. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się nic podobnego: był to z pewnością sygnał i nie powinni tracić czasu. Stary czarodziej popatrzył na kierunek, jaki wskazywały, i nic nie mówiąc, przygotował bagaże. Szli szybkim krokiem przez pozostałości Puszczy, a krążki dźwięczały w mieszku, który Sennar trzymał przywiązany w pasie.

— Może powinniśmy skontrolować, co nam mówią... — zauważył Lonerin.

— Nie ma takiej potrzeby. Wiem, gdzie iść.

Młodzieniec szedł za nim, nie dodając już ani słowa. Kij Sennara zostawiał przed nim w spalonej słońcem ziemi głębokie bruzdy. Nagle zobaczył, jak proste plecy czarodzieja zatrzymują się i wstrząsa nimi lekkie drżenie. Wówczas podniósł oczy i zrozumiał.

Przed nimi znajdowały się pozostałości dostojnego pnia, z pewnością należącego niegdyś do wiekowego drzewa. Musiało zostać pocięte siekierami już dawno, bo krawędzie drewna były już zgniłe, a pozostała kora — starta. Wyżej Lonerin zauważył dziesiątki wyrytych napisów i wulgarnych żartów: najwyraźniej przechodzący żołnierze nie oszczędzili mu nawet tej ostatniej zniewagi. Na ziemi — jedyny znak zbezczeszczonego dziedzictwa: złocisty liść, który zdawał się dopiero co opaść z drzewa, był okolony popękanymi przez słońce grudami i świecił własnym światłem.

Oto pradawny Ojciec Puszczy, drzewo, którego serce stanowiło ostatni kamień talizmanu władzy, kamień z Krainy Wiatru. Lonerin próbował przekonać samego siebie, że przecież jego poświęcenie uratowało Świat Wynurzony przed zgubą, lecz mimo to, na widok tak wielkiego zniszczenia, poczuł niezgłębiony smutek.

Śmiech Sennara zaskoczył go. Odwrócił się i zobaczył, że twarz starego czarodzieja wykrzywia się w pełnym rezygnacji grymasie.

— Bogowie mają dziwne poczucie humoru. — Popatrzył ku białemu od upału niebu, na którym słońce mieszało się z rozproszoną jasnością. Rozłożył ramiona. — Chcieliście, abym dotarł aż tutaj? Oto jestem. Nie ma na tej ziemi nic świętego, zrozumiałem to już dawno. Porzuciłem nawet najsłodsze wspomnienia, nie sądzicie, że nadszedł moment, aby z tym skończyć? Mam już dość tego życia, gdzie jest cel tego wszystkiego?

Nagle podniósł się lekki wietrzyk i uwagę dwóch czarodziejów przyciągnęło jakieś dzwonienie. Odwrócili się w kierunku pnia i ujrzeli siedzącą na jego krawędzi małą, świetlistą postać, wpatrującą się w nich niebieskimi oczami pozbawionymi źrenic. Miała zmierzwione włosy i długie, spiczaste uszy. Na plecach otwierała się para przezroczystych skrzydełek, a gładka twarz przypominała buzię dziecka. Lonerin nie rozumiał, skąd mogło pojawić się to stworzenie, przecież odwrócił uwagę tylko na moment.

— Nie złość się tak na bogów, to moja wina — powiedział duszek.

Oczy Sennara stały się wielkie ze zdumienia; w Świecie Wynurzonym wszyscy byli zdania, że duszki wyginęły już dawno temu. Nikt nie potrafił dokładnie wyjaśnić tego zjawiska, a pewne było jedynie to, że od kiedy wojna i ludzie zadali gwałt lasom, one rozpłynęły się w nicości.

Sennar opuścił głowę i uśmiechnął się.

— Wreszcie się spotykamy. Ty jesteś Phos, prawda?

Duszek nie odpowiedział, ograniczył się do uśmiechu.

— To ty nas tu przywiodłeś, tak? I to twoja zasługa, że czary Lonerina zadziałały?

— Właśnie tak — odparł Phos, kiwając głową.

Lonerin pomyślał, że jego głos ma nieodgadnioną barwę; wydawał się jednocześnie dziecięcy i męski. Był taki jak jego wygląd: nieokreślony i pozbawiony wieku.

Zapadła chwila ciszy, po czym Sennar powiedział:

— Nihal umarła.

Phos nie poruszył się, ale jego spojrzenie zamglił smutek.

— Wiem.

— Czasami myślę, że powinieneś był wziąć kamień i odnieść go na swoje miejsce. Jeżeli to tak miało się skończyć — czarodziej wskazał na wszystko, co ich otaczało — to lepiej byś zrobił, nie przywracając Nihal do życia.

Phos dalej patrzył na nich i uśmiechał się. Uśmiech smutny i przygaszony, ale prawdziwy. Był ponad ten smutek, ale nie jak ktoś, kto nie czuje się zaangażowany. On wiedział, ale zaakceptował.

— Pozwoliłeś się przygnieść ciężarowi rzeczy, Sennarze — odpowiedział duszek. — Ostatecznie zrobiłeś tak, jak wszyscy inni, opuściłeś broń, sądząc, że poddanie się jest jedynym gestem, który pozostał, aby zrozumieć sens życia. Ale tak naprawdę po prostu przestałeś walczyć.

Lonerin cofnął się o krok, całkowicie zdezorientowany tą wypowiedzią. Sennar pozostał nieruchomo; chyba nawet on nie spodziewał się tego typu nagany.

— Nie masz prawa mi tego mówić — syknął. — Ty nie straciłeś tego, co straciłem ja, nie przeżyłeś tego wszystkiego, czemu ja musiałem stawić czoła.

— Naprawdę tak sądzisz? — odpowiedział spokojnym tonem duszek. — Mój gatunek wyginął. Nie mam już domu ani sanktuarium, którego mógłbym strzec — dodał, muskając dłonią suche drewno pnia. — A jednak wciąż jestem tutaj i pozostanę przywiązany do tego miejsca na całą wieczność. Będę widział, jak całe pokolenia unicestwiają się w bratobójczych wojnach, a potem zobaczę, jak rodzą się kolejne, które równie szybko popadną w zapomnienie. Będę coraz bardziej samotny i nie zestarzeję się nawet o rok, podczas gdy wszystko wokół mnie będzie się rozpadać.

Jego słowa zatonęły w nierzeczywistej ciszy. Wiatr przestał gwizdać wśród gałęzi i nie było wokół nich żadnego dźwięku, jak gdyby otaczający ich świat nie mógł lub nie chciał przeniknąć gęstej zasłony bólu tej wypowiedzi.

Sennar usiadł na niedalekim pniu i wbił wzrok w zaciśnięte w pięści dłonie.

Phos popatrzył na niego jasnym i nieubłaganym spojrzeniem.

— Mam coś dla ciebie — dodał i pociągnął za łańcuszek przywiązany do swojego nadgarstka.

Lonerin i stary czarodziej zobaczyli, jak z wgłębienia w pniu drzewa wyłania się talizman władzy, zakurzony i pokryty nalotem, tak jak w pałacu Ydatha.

— Wyczułem go, kiedy mężczyzna, który go ukradł, postawił stopę w Krainie Wiatru — powiedział, obracając go w drobnych i smukłych dłoniach. — Dzięki mocom, które mi pozostały, sprawiłem, że do mnie wrócił. W końcu jestem jedynym, który mógł się nim zaopiekować. Teraz jest wasz i dlatego przywołałem was aż tutaj, aby go wam dać, skoro go potrzebujecie.

— Skąd wiedziałeś, że go szukamy? — spytał zdumiony Lonerin.

Phos popatrzył na niego i uśmiechnął się wyrozumiale.

— My, Kustosze, wiemy wiele, może nawet zbyt wiele, a tajemnic, nad którymi czuwamy, nie znajdziesz w literaturze stworzonej przez kogoś, kto zajrzał do naszego świata zaledwie na krótką chwilę.

Uniósł się w powietrze, z trudem utrzymując talizman za łańcuszek. Podleciał do Sennara, położył mu go na dłoni, po czym stanął przed nim.

— Rozumiem twoje zmęczenie i uwierz mi, jestem zmęczony przynajmniej tak samo jak ty. Ale to nie jest dobry powód, aby się poddać.

Lonerin zobaczył, jak oczy starego czarodzieja wilgotnieją.

— Od kiedy ona umarła, wszystko wydało mi się niepotrzebne.

Phos oparł drobne ręce na dłoni Sennara i spojrzał na niego ze smutkiem. Ten ból był także jego bólem.

— Sens naszego istnienia przewyższa czas życia. Kara istot śmiertelnych, czy też może ich dar, jest następująca: należy żyć, nie rozumiejąc. Nadzieja jest jedyną limfą, która pozwala nam iść naprzód. Będzie jeszcze wojna i rozpacz, po nich pokój i nadzieja, a potem znowu mrok. To w tym wiecznym kręgu zamyka się znaczenie, jedyne, do którego jako śmiertelni możemy aspirować.

Sennar zerwał się na nogi.

— Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? Co chcesz, abym zrobił? Jestem stary, moje życie jest już za mną. Czego ode mnie chcesz?

Phos podniósł się do lotu i spojrzał mu w oczy.

— Chciałem ci tylko przypomnieć, że ona się pogodziła, że ja się pogodziłem i że możesz to zrobić i ty, jeżeli tylko zechcesz. Ten świat jeszcze ciebie potrzebuje, bo ta historia nie wypełni się bez twojego udziału. Jeszcze raz, tak jak w przeszłości. I chociaż to prawda, że duża część twojego życia minęła, jest jeszcze miejsce na ostatnią rzecz: na dobry koniec. Dobry koniec może odkupić nawet najbardziej nieuleczalny z bólów — dodał i z uśmiechem wskazał na talizman. — Dobrze go użyj.

Potem zniknął, tak samo jak się pojawił.

24. Zemsty

Forra długo wpatrywał się w Dubhe. Miał spojrzenie myśliwego spoglądającego na bezbronną ofiarę. Ona próbowała się wyrywać, ale uchwyt dwóch żołnierzy, którzy ją unieruchomili, był zbyt mocny.

Oparł czubek miecza na jej piersi, tyle ile wystarczyło, aby ukłuć jej skórę. Potem zsunął go powoli, rozrywając gorset.

— Nie miałem pojęcia, że jesteś taka ładna...

Dubhe poczuła ostry zapach jego oddechu i niespodziewanie zareagowała, kopiąc mocno miecz, który odleciał, raniąc go w policzek.

— Przeklęta!

Jeden z żołnierzy uderzył ją mocno w szczękę. Wydawało jej się, że wszystkie zęby przesunęły się i wyfrunęły z ust. Poczuła na języku metaliczny smak krwi.

— Spokojnie, panowie, spokojnie — powiedział Forra, ocierając sobie ranę grzbietem dłoni. — Nie ma potrzeby, żeby stosować przemoc w stosunku do kobiet. — Pozostali towarzysze broni zarechotali obłudnie. — Gildia nie powiedziała nam, że taka z ciebie żmija.

Dubhe wyobraziła sobie tę scenę: Yeshol, Forra i Dohor przy jednym ze stołów w Domu, pod spojrzeniem któregoś z posągów Thenaara. Zobaczyła, jak ustalają cenę za jej życie, i symbol zaczął gwałtownie pulsować na jej ramieniu.

— Zabiję cię... — powiedziała przez zęby.

Forra roześmiał się wesoło, po czym wskazał na żołnierzy znajdujących się za nią oraz na polanę, gubiącą się na horyzoncie.

— Chyba twoja sytuacja nie jest dla ciebie zbyt jasna, dziewuszko. Jesteś w wyraźnej mniejszości, a ja nie jestem tak miłosierny, jak twój kochanek. Nic mnie nie obchodzi, że zdobyłem zwycięstwo oszustwem; wystarczy mi, że mam je w garści.

Wyciągnął z buta długi sztylet. Dubhe popatrzyła, jak jego ostrze zabłysło w świetle księżyca. Nie mogła pozwolić, aby tak to się skończyło, nie z ręki tego człowieka. Przez chwilę całą sobą modliła się, aby Bestia wyszła na powierzchnię i zmasakrowała tych ludzi. Ale jej ryk był odległy, jeszcze uśpiony przez ryt Theany: tym razem jej nie pomoże.

Forra podniósł ostrze, a Dubhe odmówiła zamknięcia oczu i pogodzenia się z losem. Wrzasnęła, zgrzytając zębami. Łzy podchodziły jej do rzęs i właśnie wtedy to usłyszała. Coś wprawiało podłoże w wibracje i po ziemi rozniósł się potężny, rytmiczny odgłos. Forra zatrzymał się z ramieniem uniesionym w powietrzu, a uśmiech zniknął z jego twarzy. Ludzie na koniach.

Dubhe uśmiechnęła się, rozkoszując się swoją okazją do odwetu.

— Naprawdę sądziłeś, że zostałam sama?

Forra zacisnął szczęki i przez chwilę na nią patrzył, po czym rozkazał żołnierzom ustawić się w szyku bojowym. Ruchem dłoni nakazał jednemu z dwóch mężczyzn, którzy ją trzymali, aby ją zabrał.

— Z tobą rozprawię się później, nie łudź się — wycedził do niej przez zęby.

W tym czasie po drugiej strony polany pojawiło się sześciu ludzi. Eskorta wysłana przez Radę musiała zobaczyć latającego nad równiną smoka i wyszła na zwiady. Prawdopodobnie nie sądzili, że zastaną tu tylu żołnierzy; dla Dubhe mogła to być właściwa okazja.

Kiedy tylko zobaczyła, jak Forra odwraca się, aby podnieść swój miecz, ściągnęła ramiona i udało jej się wymknąć z uścisku żołnierza, który próbował ją związać. Uwolniła się, obracając wokół własnej osi, schwyciła szyję mężczyzny w obie ręce i przekręciła. Odgłos łamanych kości został zagłuszony przez huk kopyt końskich na trawie. Dubhe nie zwlekała dłużej, wyciągnęła zza pasa sztylet i jednym susem w przód stanęła między Forrą a jego mieczem, zatrzymując go.

— To ja jestem twoim nieprzyjacielem, nie zapominaj o tym.

Nie było powodu, żeby to robić. Była słaba i zmęczona, a rycerze, którzy mieli ją eskortować, mogli poradzić sobie sami. Ale ona chciała dopaść Forrę za wszelką cenę, dla siebie i dla Learchosa. To ten człowiek zmusił go, aby stał się zabójcą wbrew własnej woli, torturował go i razem z jego ojcem spiskował przeciw niemu już od dziecka. Musiała, chciała go pomścić.

Forra kilkakrotnie przerzucił sztylet z ręki do ręki. Dubhe nie dała się przestraszyć ani zdezorientować. Była spokojna i rozluźniona, a jej serce biło równym rytmem. Już od dawna nie walczyła w takim stanie. Tak się przyzwyczaiła do uszu wypełnionych wrzaskiem Bestii, że przez chwilę zaczęła się zastanawiać, czy poradzi sobie i bez niej. Nie było nawet potrzeby odpowiadać.

Rzuciła się naprzód i spróbowała uderzyć. Forra zareagował od razu, chociaż udało się jej go zaskoczyć. Ale Dubhe nie przestała atakować i zmusiła go do cofania się. Ten mężczyzna był ciężki i wielki, i z pewnością nie mógł z nią współzawodniczyć, jeśli chodzi o zwinność. Miał jednak wyczucie rytmu, a przede wszystkim intuicję. Był zwierzęciem i walczył jak zwierzę. Nie miał techniki ani premedytacji, prowadziło go tylko pragnienie zabijania. W jego ruchach nie było taktyki, tylko czysty instynkt. Potem błysk rozdarł ciemność nocy i Dubhe poczuła, jak ostrze przebija jej bok. Wprawdzie udało jej się cofnąć, ale kulała. Forra ją oszukał: zamiast się cofać, poruszał się po okręgu, aby odzyskać miecz, który mu wcześniej zabrała.

— Czy sądzisz, że spędziłem całe życie na polach bitwy i nie nauczyłem się żadnej sztuczki? Ja jestem rzeźnikiem, dziewczynko, zabiłem nieskończoną ilość razy i wiem wszystko o wojnie i o śmierci.

Dubhe podniosła dłoń do rany. Nie była głęboka, ale traciła krew. Należało szybko z tym skończyć.

— Mylisz się, musisz się jeszcze wiele nauczyć — odparła zimno i spróbowała trafić go w ramię, aby go unieruchomić. Poprosiła własne ciało, aby wysiliło się aż do granic możliwości, używając technik, których nauczył ją Sherva.

Forra jednak odpowiedział prostymi i gwałtownymi uderzeniami. Dubhe poczuła, że opada z sił; jej ciało dotarło do kresu. Spróbowała ostatniego posunięcia. Podniosła lewe ramię i zaczęła nim odpierać ofensywę. Forra utrzymywał ją na odległość miecza, a do wymierzania ciosów używał sztyletu; ją chronił tylko skórzany naramiennik, ale mogło to wystarczyć, jeżeli będzie poruszała się z rozmysłem. Tak zrobiła. Przy pierwszym ciosie poczuła, jak kości ramienia skrzypią, naczynka rozrywają się, a wykończone nerwy mrowią. Skóra powoli się rozdzierała i wkrótce miał nadejść śmiertelny cios.

Ramię to rozsądna cena, byle tylko go zabić — zaskoczyła ją ta myśl i spokojny umysł. Bestia podniosła krzyk, ale miotała się nadaremnie. Teraz pragnienie śmierci naprawdę należało tylko do niej.

Naramiennik rozpadł się po trzecim uderzeniu, ale Dubhe udało się cofnąć ramię, zanim było za późno. Na jej skórze zarysowało się szerokie czerwone zadrapanie. Przez chwilę zakręciło jej się w głowie i musiała odwołać się do swojej umiejętności koncentracji, aby utrzymać się na nogach. Rany zaczynały dawać się we znaki.

— Czy chcesz, abym cię brał kawałek po kawałku? — zaśmiał się Forra. — O to właśnie prosił mnie Jego Wysokość i zapewniam cię, że mam szaloną chęć, aby go posłuchać.

Dubhe nie słuchała jego słów. Przez kilka chwil nie istniało nic innego poza bolesną świadomością własnego ciała, dokładną percepcją tego, co się działo. W ułamku sekundy pojęła następny ruch Forry — atak frontalny, z pochyloną głową i wyciągniętym mieczem — i rzuciła się w przód, aby go uprzedzić.

Rozpłaszczyła się, jak tylko mogła najbardziej, a żelazne ugryzienie przebiegło po jej ramieniu i włosach. Nie zatrzymała się nawet wtedy, kiedy poczuła, jak metal szarpie jej ciało. Wbiła za to trzymane w obu dłoniach ostrze we wgłębienie ramienia Forry. Wepchnęła je, dopóki nie poczuła twardości kości, po czym, koziołkując, wyciągnęła sztylet i znalazła się na nogach z drugiej strony.

Poczuła mdłości: straciła zbyt wiele krwi i ten przewrót był nadmiernym wysiłkiem. Patrząc kątem oka, miała wrażenie, że Forra upada, ale kiedy poczuła na szyi jego oddech, zrozumiała, że zmniejszenie czujności było błędem. Ledwie zdążyła się odwrócić i wymierzyć kolejny cios, tym razem w brzuch, ale zatrzymało go to tylko na chwilę, po czym zaraz wrócił do ataku. Był naprawdę maszyną wojenną: tracił wiele krwi, ale wciąż trzymał się na nogach, wciąż jeszcze wykazywał szaleńczą determinację, aby ją zabić.

— Nie pokonasz mnie! — wrzasnął na wiatr przed wymierzeniem ciosu.

Dubhe odparła jego atak i wykorzystując rozmach przeciwnika, dała radę przedrzeć się przez jego linię obrony. Uderzyła go w środek piersi i zanurzyła ostrze w ciele najmocniej, jak mogła. Forra padł do tyłu, z podniesionymi ramionami i zduszonym jękiem. Upadek jego potężnego ciała na ziemię wywołał głuchy odgłos i Dubhe uśmiechnęła się niegodziwie do błyszczącego nad nimi księżyca. Czuła się fatalnie. Mdłości narastały, a krew lała się obficie po nogach. Nie miało to znaczenia. Wzięła z ziemi miecz Forry i powoli do niego podeszła. Jeszcze żył. Jego pierś podnosiła się i opadała z wysiłkiem.

Stanęła nad nim i popatrzyła z nienawiścią. Wyobraziła sobie, jak zmuszał Learchosa do zabicia starca w Krainie Wiatru, i jej gniew wybuchnął, zmiatając wszelkie wyrzuty sumienia.

Podniosła miecz i popatrzyła w jego umierające oczy.

— Learchos i Theana... zabierasz ich do Domu?

Forra rozciągnął usta w napiętym uśmiechu.

— Zabij mnie i nie przedłużaj tego — powiedział z trudem. — Chyba nie sądzisz naprawdę, że się do tego zniżę.

Dubhe pomyślała o innych morderstwach, jakie popełniła w przeszłości: o przerażeniu, o udręce, o obrzydzeniu, które dręczyły ją nieskończoną ilość razy. Obiecywała sobie, że już nie splami sobie rąk, ale teraz te śluby nie miały już znaczenia. Warto było skazać się na ostateczne potępienie dla nadziei.

— To za Learchosa — powiedziała półgłosem i zanurzyła miecz w sercu Forry.

Ciemność nocy wydawała się Sanowi ciepłym i przytłaczającym kocem. Mrok zawsze kojarzył mu się z odczuciem świeżości, ale teraz był zmuszony przyznać, że ciemność może być bardziej dusząca niż słoneczny dzień. Jadący przed nim Zabójca trwał w milczeniu.

Przez cały czas podróży wymienili zaledwie kilka słów. Na początku San leczył go przy użyciu czarów, ale z irytacją zauważył, że nie zawsze był w stanie przywołać swoje moce. Kiedy mu się to udawało, rany goiły się szybko, prawie w oczach, ale często odnosił całkowitą porażkę.

Zabrał ze sobą z biblioteki Ondine książkę z zakazanymi formułami, aby przestudiować najlepszy sposób ataku, jakim uderzy w Gildię. Zniszczy ją za wszelką cenę, nawet gdyby miał zostać potępiony. W końcu ocali Świat Wynurzony, w miastach będą stały jego posągi, a kolejne ludy będą przekazywać sobie jego imię z pokolenia na pokolenie. Będą go wspominać jako młodego bohatera, który poświęcił samego siebie dla zbawienia całego świata. To było więcej, niż zrobiła jego babka w odległej przeszłości.

Jednak mimo nauki moc płynęła przez jego ciało nieokiełznana i jak każda siła, która nie jest jeszcze poddana dyscyplinie, przychodziła, kiedy i jak chciała. Potężna i niepowstrzymana lub mizerna i przerywana.

W tym ostatnim przypadku San ze złością przestawał ćwiczyć i powtarzał sobie, że i tak da sobie radę. Czyż nie udało mu się powalić czterech Zabójców pod morzem? Wystarczy dać wolną rękę złości, a wszystko potoczy się jak najlepiej. A w Domu z pewnością złości mu nie zabraknie.

Niewiele myślał o Idzie. Gnom rozczarował go, ale przede wszystkim nie mógł się sam przed sobą przyznać, że dręczyło go nieposłuszeństwo, jakie mu okazał. Jakiś wewnętrzny głos cały czas zadawał mu pytanie, czy postępuje właściwie, ale wolał go nie słuchać. Bohaterowie nie mają wątpliwości i zawsze idą prosto do celu, myślał.

Demar tymczasem obserwował go w milczeniu. San starał się nie zwracać na to uwagi, szczególnie wtedy, kiedy rozbijali obóz wieczorem, a on wyciągał książkę, aby ćwiczyć.

A niech sobie patrzy. I tak nie może nikogo zawiadomić.

— Księga Mrocznych Mędrców — powiedział Zabójca za pierwszym razem, kiedy zobaczył, że chłopiec wyciąga książkę z sakwy.

— Znasz ją?

— Napisany przez Astera oryginał znajduje się w bibliotece Domu.

San z pełnym poczucia winy pragnieniem pomyślał o tych stronicach skreślonych przez tak potężnego czarodzieja. Miałby wielką ochotę rzucić na nie okiem.

Pewnej nocy, słysząc, jak Demar z pięściami zaciśniętymi na piersi modli się do swojego boga, San dał się porwać melodyjnej nucie, którą mruczał Zabójca. W końcu nawet imię tego straszliwego boga, tego boga, który zabił jego rodziców, nabrało brzmienia prawie swojskiego, przyjemnego.

Zmiotę go z powierzchni ziemi i będę pierwszym, który to zrobi — powtarzał sobie z przestrachem, z zamętem w sercu.

Thenaar, Thenaar, Thenaar. Taka była mantra jego nienawiści, modlitwa jego misji.

Kiedy wreszcie dotarli do Krainy Nocy, Sana ogarnął lęk.

Zachód słońca nastąpił wkrótce po świcie i w ciągu kilku chwil wszystko pochłonęła ciemność. Było to widowisko mrożące krew w żyłach, prawie nierzeczywiste.

Demar zauważył poruszenie chłopca i spojrzał na niego ze śmiechem.

— To jest zaklęcie rzucone na naszą krainę. Na jej granicach panuje niekończący się zachód słońca, a w centrum — wieczna noc.

San spróbował przyjąć zdecydowaną minę.

— Nie przestraszy mnie trochę ciemności.

Demar zachichotał.

— Mrok hartuje ducha, chłopczyku: albo nauczysz się z nim żyć, albo zwariujesz.

San szybko zaczął rozumieć znaczenie tych słów. Mimo iż lato chyliło się ku końcowi, było jeszcze gorąco, a kontrast z tą ciemnością, pachnącą świeżością i orzeźwieniem, zdecydowanie go wykańczał. Ciążył mu brak światła, a oczy z trudem przyzwyczajały się do tych skrajnych warunków. Ciemne niebo błyszczało, a jaśniejące wszędzie pośród tej wiecznej nocy owoce miecznicy wydawały się żywymi duchami.

Bał się. Strach przed ciemnością, tak jak wtedy, kiedy jako dziecko przychodził do pokoju rodziców.

Co się dzieje, San? — Słodki i zaspany głos jego matki.

Boję się.

Dlaczego?

Coś jest w ciemności.

Lekki uśmiech, głos staje się czuły.

— Chodź tutaj.

Ramiona wokół jego ciała, szelest czystej pościeli.

Nic nie ma w ciemności. To tylko słońce idzie odpoczywać, tak jak ty. Za kilka godzin wróci. Spij i zobaczysz, że ta chwila nadejdzie w mgnieniu oka. A poza tym ja jestem tutaj, żeby cię bronić.

— Jesteśmy blisko — powiedział Demar po trzech dniach marszu, a San poczuł, jak serce skacze mu do gardła.

— Ile jeszcze?

— Dziś wieczorem staniemy przed świątynią.

Umysł chłopca wypełnił natłok oszalałych myśli. A teraz? Jaki był plan? Co zrobi? Nie wiedział. Nie pomyślał o tym. Wyobrażał sobie, że tam wejdzie i pozwoli, aby jego moce zrobiły resztę. Ale czy to wystarczy? Nawet nie zapytał Zabójcy, jak wygląda ten Dom; narażał się na pewne niebezpieczeństwo; po raz pierwszy przeraziła go świadomość własnego niedoświadczenia.

Co dziwne, przyłapał się na myślach o Idzie. Ciekawe, czy mnie szuka? Jasne, że tak, ale pewnie jest jeszcze daleko.

Potrząsnął głową.

Nie próbuj mieć nadziei, że przybędzie na czas. Zrobisz to, co musisz, albo umrzesz, i tak życie nie ma już sensu. Wejdziesz i pozwolisz wyładować się złości, tak jak wtedy, kiedy zostałeś zaatakowany. Zabiłeś przecież smoka, pamiętaj o tym, czym może być dla ciebie Gildia? W najgorszym przypadku zabierzesz ze sobą do grobu kilku Zabójców.

Kiedy jednak znaleźli się przed świątynią, poczuł niemal rozczarowanie. Myślał, że stanie przed jakąś niezmierzoną i potężną konstrukcją, lecz zobaczył nie więcej, tylko prostokąt czarnego kryształu, odbijający przejrzyste światło nocy. Jedyne, co robiło wrażenie, to wysokość trzech iglic, z których składał się dach, i znajdująca się pośrodku rozeta. Płynęło z niej intensywnie czerwone światło, wyglądające jak krew, która właśnie wytrysnęła z rany.

— No i to jest ten wasz Dom? — odezwał się, usiłując przybrać szyderczy ton.

Demar przytaknął poważnie.

San posunął się powoli do przodu. Złość w nim wrzała i zorientował się, że w niektórych sytuacjach nienawiść i strach są do siebie bardzo podobne.

Przypomniał sobie krzyki tamtej nocy i ubranych na czarno ludzi. Jego wrogowie znajdowali się za tymi drzwiami i wkrótce wreszcie zasmakuje zemsty. Jego gniew zmiecie wszystkich. Pomyślał, że nic, nawet śmierć, nie zdoła go zatrzymać. Położył dłonie na zimnym, czarnym krysztale bramy i popchnął. Skrzydła rozchyliły się niczym płatki trującego kwiatu.

W środku było zimno i unosił się intensywny zapach krwi. Wnętrze składało się z trzech naw przedzielonych dwoma rzędami z grubsza ociosanych kolumn. San poszedł naprzód, po drodze opierając dłoń na jednej z nich. Prawie od razu się skaleczył, a krew z jego ręki skapywała na ziemię.

Podniósł wzrok. W głębi stał posąg, olbrzymi i straszliwy. Przedstawiał mężczyznę z dzikim uśmiechem i rozwianą przez wiatr czupryną. Dla chłopca była to po prostu twarz zabójcy jego rodziców. Poczuł, jak jego dłonie rozgrzewają się, stają się prawie parzące, i z uśmiechem przyjął moc, która przebiegała przez ciało.

Nie ma już powodu do strachu. Spalę wszystko w jednej chwili i wreszcie nastąpi pokój.

Potem jakiś głos przerwał zdumione milczenie tego miejsca i strumień jego mocy nagle ustał. Chłopiec był oszołomiony, ale nawet nie zdążył się zdziwić, kiedy dwie ręce złapały go za ramiona i rzuciły na ziemię. Uderzył szczęką o posadzkę i przez chwilę ból uniemożliwił mu myślenie o czymkolwiek innym.

— Świetna robota — usłyszał.

— Dla Thenaara to i jeszcze więcej — odpowiedział Demar.

San spróbował podnieść wzrok. W polu swojego widzenia zauważył parę stóp wystających spod tuniki.

— Zawsze uważałem, że pewnego dnia będziesz dobrze służył Thenaarowi i moje zaufanie zostało hojnie wynagrodzone.

San zobaczył, jak Demar klęka, i usłyszał, jak odzywa się głosem łamiącym się od płaczu.

— Dziękuję, Wasza Ekscelencjo, dziękuję!

— Podziękuj Thenaarowi, który dał ci siły.

San spróbował się wyrwać, starał się znowu rozgrzać swoje dłonie, ale nie udawało mu się to, chociaż jego wściekłość była jeszcze większa niż wcześniej.

Człowiek w tunice ukląkł na jedno kolano i popatrzył na niego. Dwaj żołnierze, którzy trzymali chłopca, podnieśli go na tyle, ile wystarczyło, aby mógł mówić. San zobaczył przed sobą mężczyznę w średnim wieku, o mlecznej skórze i bardzo jasnych oczach; miał na sobie złote okulary i uśmiechał się z zachwytem. Jego spojrzenie było przenikliwe i lodowate, wzbudzające respekt.

— Witaj w Domu, Sanie — powiedział, podnosząc dłonie do piersi i krzyżując pięści.

Chłopiec zaczął się wyrywać.

— Zostawcie mnie, przeklęci! Oszukaliście mnie! Mężczyzna nie przestał się uśmiechać.

— Wiesz, nigdy nie sądziłem, że przyjdziesz do mnie z własnej i nieprzymuszonej woli. Muszę wyznać, że grzeszyłem nikłą wiarą. Moja wina — przyznał, pochylając głowę.

San zacisnął i rozluźnił pięści, rozpaczliwie próbując przywołać swoje moce. Czul się pusty.

Mężczyzna zauważył to i nie oszczędził sobie satysfakcji, aby chłopca przestraszyć.

— Nie masz co się w ten sposób wysilać. Zablokowałem twoje moce prostym zaklęciem. — Potrząsnął głową i zachichotał. — Jestem Najwyższym Strażnikiem Gildii. Mam na imię Yeshol. Przykro mi, ale przeciwko mnie nic nie możesz zrobić.

San w mgnieniu oka pojął własne szaleństwo, niepotrzebną pychę, która popchnęła go do nory wilka, właśnie tam, gdzie Gildia pragnęła go przywieść. Jak mógł nawet pomyśleć, że sam pokona takiego nieprzyjaciela jak ten?

— Pomyśl, wnuk osoby, która zniszczyła sen Astera, pomoże mu powrócić na tę ziemię. Cóż za zachwycający zbieg okoliczności, nie sądzisz? A może to tylko wola Thenaara.

San poczuł, jak łzy rysują mu policzki. Pomyślał o Idzie, o ich ostatniej kłótni, i zrozumiał, że wszystko skończone.

— Nie pozwolę ci mnie użyć, za cenę śmierci!

— Nie wątpię. Wasza rasa składa się z nieuleczalnych uparciuchów, gotowych na każdą głupią ofiarę. Ale nie umrzesz, zanim nie przyjmiesz do siebie Astera. Wtedy przez moment jego oczami zobaczysz Przegranych, którzy będą padać setkami, i będziesz wiedział, że to twoja zasługa. Królestwo Thenaara zejdzie na Świat Wynurzony z całym swoim gniewem, tylko dlatego, że się nam ofiarowałeś.

San zaczął wrzeszczeć, ile tchu w płucach.

— Zabierzcie go — rozkazał Yeshol, podnosząc się.

Żołnierze zakryli twarz Sana kapturem i powlekli wierzgającego chłopca ku czeluściom Domu.

Загрузка...