— Och, ale przecież nie musimy jej z tego powodu budzić. Jedną chwileczkę, nim wrócimy do tej rozmowy.

Jeszcze raz porządnie łyknął porto. Potem odwrócił się i zobaczył madame w nocnej koszuli, pod którą zmieściłby się cały pluton, o ile tylko żołnierze byliby bardzo przyjaźnie do siebie nastawieni. Zbliżała się do niego z kieliszkiem w jednej ręce i butelką szampana w drugiej.

— Zupełnie wywietrzał — powiedziała.

— Pójdę poszukać jakiegoś nieotwartego — odparł i szybko wyrwał jej butelkę. — Mamy pod drzwiami ludzi z azet i klientów, a wszyscy chcą zobaczyć Julę. Pamiętasz, gdzie ona mieszka?

— Jestem pewna, że mi mówiła — stwierdziła madame. — Ale mam wrażenie, że bardzo dawno temu. Ta druga, chyba Glenda, pracuje jako kucharka w jakiejś dużej instytucji w mieście. A właściwie czemu chcą ją widzieć?

— W „Pulsie” dali jej cudowny obrazek — wyjaśnił Pepe. — Mówiłaś, że myślisz, że będziemy bogaci, pamiętasz? Chyba nie myślałaś w odpowiednio dużej skali.

— Co proponujesz, skarbie?

— Ja? Przyjąć zamówienie, bo to dobry interes, a reszcie powiedzieć, że Jula spotka się z nimi później.

— Uważasz, że na to pójdą?

— Będą musieli, bo nie mamy pojęcia, gdzie jej szukać. Ona jest jak milion dolarów chodzący sobie gdzieś po mieście.


* * *

Rhys, dolny król krasnoludów, z uwagą przyglądał się obrazkowi ślicznej dziewczyny. Ostrość była całkiem niezła — technika przekładania sygnału semaforowego na czarnobiałe obrazki bardzo się ostatnio poprawiła. Jego ludzie w Ankh-Morpork musieli uznać ten przekaz za dostatecznie ważny, by usprawiedliwiał koszt wymaganego pasma. Z pewnością podobał się wielu innym krasnoludom, jednakże doświadczenie nauczyło dolnego króla, że zawsze gdzieś można znaleźć kogoś, kto będzie protestował przeciwko wszystkiemu. Spojrzał na stojących przed nim gragów. Wszystko jest proste dla takich osób jak lord Vetinari. On ma do czynienia jedynie z religiami. My nie mamy religii. Bycie krasnoludem samo w sobie jest religią, w której żadnych dwóch kapłanów się ze sobą nie zgadza, a czasami można odnieść wrażenie, że każdy krasnolud jest kapłanem.

— Nie widzę tu nic, co mogłoby wzbudzić mój niepokój — oświadczył.

— Uważamy, że ta broda jest fałszywa — stwierdził jeden z gragów.

— Absolutnie akceptowalna — odparł król. — W żadnym precedensie nie występuje nic takiego, co sugerowałoby zakaz używania fałszywych bród. Są wielkim dobrodziejstwem dla tych, którym trudno zapuścić własne.

— Ale ona wygląda… no… kusząco — rzekł jeden z pozostałych gragów. Byli nierozróżnialni pod wysokimi, szpiczastymi kapturami.

— Rzeczywiście atrakcyjnie — zgodził się król. — Panowie, czy to jeszcze długo potrwa?

— Trzeba to powstrzymać! To nie jest krasnoludzie!

— Ależ najwyraźniej jest, nieprawdaż… Mikrokolczuga to w stu procentach kolczuga, a mało jest rzeczy bardziej krasnoludzich. Ona się uśmiecha, a choć przyznaję, że krasnoludy dość rzadko się uśmiechają, a już zwłaszcza kiedy stają przede mną, jednak uważam, że zyskalibyśmy, biorąc z niej przykład.

— To wyraźna obraza moralności!

— Jak? Gdzie? Mam wrażenie, że tylko w waszych głowach.

— A zatem — odezwał się najwyższy z gragów — nie zamierzasz nic robić, panie?

Król zastanawiał się przez chwilę, wpatrzony w strop.

— Nie, zamierzam coś zrobić — oświadczył. — Przede wszystkim postaram się, by moi wysłannicy sprawdzili, ile zamówień na mikrokolczugi napłynęło dzisiaj z Bzyku. Wierzę, że Shwatta bez oporów pokaże im księgi, zwłaszcza że chcę zapewnić madame Sharn, iż może wrócić i tutaj otworzyć swój salon.

— Zrobi pan to? — Któryś grag nie dowierzał.

— Tak, oczywiście. Już prawie domknęliśmy traktat Doliny Koom, pokój z trollami, na który nikt z nas nie liczył za swego życia. I mam już dość, panowie, waszych jęków, skarg i nieskończonych, naprawdę nieskończonych prób powrotu do bitew, które już przegraliście. Jeśli o mnie chodzi, ta młoda dama pokazuje nam lepszą przyszłość, a teraz, jeśli w ciągu dziesięciu sekund nie puścicie mojego gabinetu, każę wam płacić czynsz.

— Będą jeszcze kłopoty z tego powodu.

— Zawsze są jakieś kłopoty, panowie. Ale tym razem to ja narobię ich wam.

Kiedy trzasnęły za nimi drzwi, król usiadł wygodniej w fotelu.

— Brawo, panie — pochwalił go sekretarz.

— Oni nie zrezygnują. Trudno sobie wyobrazić, jakimi bylibyśmy krasnoludami, gdybyśmy się bez przerwy nie kłócili. — Powiercił się lekko na siedzeniu. — Wiesz, mieli rację, kiedy mówili, że nie obciera i nie jest taka zimna, jak można oczekiwać. Poproś naszego agenta, żeby przekazał ode mnie madame Sharn serdeczne podziękowania za ten wspaniały dar.


* * *

Nawet w tak wczesnej porze główny hol uniwersytetu był gwarną arterią. Większość stołów została odsunięta pod ściany albo — ponieważ niektórzy chcieli się popisać — lewitowała pod sufitem. Wielkie, czarne i białe płyty posadzki, wytarte do gładzi przez stopy kroczące po nich od tysiącleci, były polerowane nadal, gdy dzisiejsi profesorowie i studenci skracali sobie tędy drogę do rozmaitych celów, zadań czy w ostateczności — kiedy nie pojawiało się żadne rozsądne usprawiedliwienie — na wykłady.

Wielki kandelabr został opuszczony i odciągnięty na bok, czekając na codzienną wymianę świec. Jednakże — szczęśliwie dla zamierzeń Mustruma Ridcully’ego — pozostała rozległa przestrzeń pustej podłogi.

Zauważył, jak spieszy ku niemu postać, której oczekiwał.

— Jak poszło, panie Stibbons?

— Nadzwyczaj dobrze, nadrektorze, muszę powiedzieć — odparł Myślak. Otworzył worek, który przyniósł ze sobą. — Jedna z tych dwóch to nasza oryginalna piłka, a druga to piłka, którą Nutt i Trevor Likely zrobili zeszłej nocy.

— Ach, znajdź różnicę… — ucieszył się Ridcully.

Chwycił obie w swe ogromne dłonie i upuścił na posadzkę.

Gloing! Gloing!

— Doskonale identyczne — stwierdził.

— Trevor Likely twierdzi, że tę drugą za dwadzieścia dolarów wykonał krasnolud.

— Tak mówił?

— Tak, nadrektorze, a także przekazał mi resztę i pokwitowanie.

— Wygląda pan na zaskoczonego, panie Stibbons.

— No cóż, rzeczywiście, nadrektorze. Chyba źle go oceniałem.

— Możliwe, że nawet młody lampart może zgubić swoje cętki — uznał Ridcully, przyjaźnie klepiąc go w plecy. — Uznajmy, że to punkt dla ludzkiej natury. A teraz… która z tych piłek powinna wrócić do gabloty?

— To niezwykle, nadrektorze, ale pomyśleli o tym, żeby oznaczyć nową piłkę i tutaj jest taka mała biała plamka… Nie, tutaj… Wydawało mi się, że tutaj… Aha! Tu ją mamy! Ta jest nasza. Za chwilę poślę jakiegoś studenta, żeby tę drugą odłożył na miejsce. Zostało jeszcze półtorej godziny.

— Nie. Wolałbym, żeby zrobił to pan osobiście, panie Stibbons. Nie zajmie to więcej niż kilka minut. Proszę szybko wracać, chcę przeprowadzić niewielki eksperyment.

Kiedy Myślak zjawił się z powrotem, Ridcully kręcił się z pozorną obojętnością przy wielkich drzwiach.

— Ma pan przygotowany swój notatnik, panie Stibbons? — zapytał cicho.

— I nowy ołówek, nadrektorze.

— No to dobrze. Zaczynamy eksperyment.

Delikatnie wypuścił nową piłkę na podłogę, wyprostował się i zerknął na stoper.

— Aha, piłka została kopnięta w bok przez profesora nauk niewyzwolonych, możliwe, że przypadkowo. Teraz jeden z pedli, pan Hipney, jeśli dobrze pamiętam nazwisko, kopnął ją dość niepewnie. Jeden ze studentów, Pondlife, jeśli dobrze sobie przypominam, potoczył ją z powrotem. Zyskujemy pęd, panie Stibbons. Nieukierunkowany, to prawda, ale obiecujący. Ale na to nie możemy się zgodzić… Nie wolno dotykać piłki rękami, panowie! — zawołał, sprawnie zatrzymując stopą toczącą się piłkę. — Takie zasady! Naprawdę przydałby się nam gwizdek, Stibbons.

Odbijał piłkę o kamienną podłogę.

Gloing!

— Nie bawcie się tutaj jak dzieciaki kopiące puszkę! Zagrajcie w piłkę! Nożną! Jestem nadrektorem tego uniwersytetu i na Io, zawieszę albo wręcz wydalę każdego, kto będzie się wykręcał bez usprawiedliwienia od matki!

Gloing!

— Dobierzecie się w dwa zespoły, ustawicie gole i będziecie walczyć o zwycięstwo! Nikt nie zejdzie z pola gry, chyba że ranny. Nie wolno używać rąk, zrozumiano? Jakieś pytania?

W górę uniosła się ręka i Ridcully wyszukał wzrokiem związaną z nią twarz.

— Ach, Rincewind… — powiedział, ale że nie był człowiekiem świadomie nieuprzejmym, poprawił się na: — Profesor Rincewind, oczywiście.

— Chciałem prosić o zgodę na pójście po usprawiedliwienie od matki, nadrektorze.

Ridcully westchnął.

— Rincewindzie, poinformowałeś mnie kiedyś, ku mojemu nieustającemu zdumieniu, że nie znałeś swojej matki, ponieważ uciekła przed twoim urodzeniem. Dokładnie pamiętam, że zanotowałem to w swoim dzienniku. Może spróbujesz czegoś innego?

— Pozwolenie, żeby wyruszyć na poszukiwanie matki?

Ridcully się zawahał. Profesor okrutnej i niezwykłej geografii nie miał studentów i właściwie żadnych realnych obowiązków prócz tego, by trzymał się z daleka od kłopotów. Wprawdzie nadrektor nigdy by tego nie przyznał, ale wbrew wszelkiemu rozsądkowi było to stanowisko profesora w stanie spoczynku. Rincewind był tchórzem i mimowolnym klaunem, lecz kilka razy w dość zagadkowych okolicznościach ocalił świat. Ściąga na siebie nieszczęścia, uznał Ridcully. Służy za piorunochron losu, dzięki czemu nikt inny już nie musi za to służyć. Taki osobnik wart jest wiktu i opierunku (nawet uwzględniając zwiększoną ilość poplamionej bielizny) i wiadra węgla dziennie, choć w opinii nadrektora miał przesadną skłonność do narzekania. Jednak był szybki, a zatem przydatny.

— Proszę się zastanowić — tłumaczył Rincewind. — Pojawia się tajemnicza urna i nagle wszystko się kręci wokół piłki. To wróżbne. Znaczy, że wydarzy się coś niedobrego.

— Daj spokój, równie dobrze może to być coś cudownego — zaprotestował Ridcully.

Zdawało się, że Rincewind rozważa tę możliwość.

— Może być cudowne, lecz będzie straszne. Przykro mi, ale tak już jest.

— Jesteśmy na Niewidocznym Uniwersytecie, Rincewindzie. Czego można się obawiać? Oprócz mnie, naturalnie. Wielkie nieba, to przecież sport. — Ridcully podniósł głos. — Podzielcie się na drużyny i grajcie!

Cofnął się i stanął obok Myślaka. Ponagleni gracze, otrzymawszy głośne i wyraźne instrukcje, zbili się w krąg, by metodą ogólnego gwaru ustalić, co powinni przedsięwziąć zamiast tego.

— Nie mogę uwierzyć — stwierdził Ridcully. — Każdy chłopak wie, co robić, kiedy znajdzie coś do kopania. — Złożył dłonie w trąbkę. — No, dalej! Niech wystąpią dwaj kapitanowie. Nie obchodzi mnie, kto to będzie.

Zajęło to więcej czasu, niż się spodziewał, ponieważ ci, którzy nie opuścili holu dyskretnie, zrozumieli, że pozycja kapitana drużyny oferuje wyjątkową szansę bycia celem nieprzewidywalnego gniewu nadrektora. W końcu jednak dwie ofiary zostały wypchnięte naprzód i przekonały się, że nie zdołają łatwo wepchnąć się z powrotem.

— A teraz dobierajcie sobie graczy na przemian. — Zerwał kapelusz i cisnął go na ziemię. — Przecież wszyscy rozumiemy, na czym to polega! Jak małe dziewczynki i różowy kolor! Wiecie, co robić! Wybierajcie na zmianę, żeby jeden miał u siebie dziwnego dzieciaka, a drugi tego grubego… Zostań, Rincewindzie!

Myślak zadrżał mimowolnie, kiedy powróciły wspomnienia szkolnych lat, by z niego zadrwić. Gruby dzieciak w jego klasie nosił nieszczęśliwe przezwisko „Prosiak” Love, a jego ojciec był właścicielem sklepu ze słodyczami, co gwarantowało synowi pewien respekt, nie wspominając już o sile przebicia. W efekcie tylko dziwny dzieciak pozostawał naturalnym celem dla innych chłopców, a to oznaczało dla Myślaka chroniczne piekło — aż do dnia, kiedy z jego palców trysnęły iskry i spodnie Martina Soggera stanęły w ogniu. Jeszcze teraz czuł ich zapach. Najlepsze lata życia, akurat… Może i nadrektor bywa czasami trochę tępy i niekiedy trudno z nim wytrzymać, ale przynajmniej nie daje fangi w nos…

— Słuchasz mnie, Stibbons?

Myślak zamrugał.

— Eee… Przepraszam, nadrektorze. Właśnie… obliczałem.

— Pytałem, kim jest ten wysoki gość z małą bródką.

— Tamten? To profesor Bengo Macarona, nadrektorze. Z Genoi. Pamięta pan? Roczna wymiana za profesora Prawicza.

— A tak. Biedny Prawicz. Może w obcym języku nie będą się z niego tak śmiali. A pan Macarona przybył tu po naukę? Z pewnością chce popchnąć swoją karierę.

— Raczej nie, nadrektorze. Ma doktoraty z Unki, QIS i z Chubbu, łącznie trzynaście, jest wizytującym profesorem w Rospyepsh, cytowanym w dwustu trzydziestu sześciu pracach oraz, ehm, jednym wniosku rozwodowym.

— Co takiego?

— Zasada celibatu nie jest tam ściśle przestrzegana, nadrektorze. Mają gorącą krew, jak rozumiem. Jego rodzina posiada ogromne ranczo i największą plantację kawy poza Klatchem. Wydaje mi się również, że jego babka jest właścicielką Towarzystwa Żeglugi Morskiej Macarona.

— Więc jak, do wszystkich piekieł, trafił do nas?

— Chce pracować z najlepszymi, nadrektorze — odparł Myślak.

— Myślę, że mówi poważnie.

— Naprawdę? No tak, wydaje się całkiem rozsądny. Ehm… a ten wniosek rozwodowy?

— Niewiele wiem, nadrektorze. Sprawa została zatuszowana.

— Rozgniewany mąż?

— Rozgniewana żona, jak słyszałem — odparł Myślak.

— Ach, czyli był żonaty, tak?

— Według mojej wiedzy nie, nadrektorze.

— Chyba nie całkiem rozumiem — oświadczył Ridcully.

Myślak, który także nie czuł się najlepiej w tej dziedzinie, powiedział bardzo powoli:

— Była żoną innego mężczyzny, jak… sądzę, nadrektorze.

— Ale ja…

Myślak spostrzegł z ulgą, że twarz Ridcully’ego rozjaśnił blask zrozumienia.

— Aha, chodzi o to, że był jak profesor Hayden. Pamiętam, miał zabawne przezwisko.

Myślak przygotował się na dalszy ciąg.

— Wężak. Strasznie lubił węże. Godzinami potrafił opowiadać o wężach, z niewielkim dodatkiem jaszczurek. Bardzo.

— Cieszę się, że tak pan uważa, nadrektorze. Ponieważ wiem, że część studentów…

— Był też stary Postule w naszej osadzie wioślarskiej. Machał sterem przez dwa cudowne lata.

Mina Myślaka się nie zmieniła, choć twarz stała się przez moment zaczerwieniona i błyszcząca.

— Najwyraźniej sporo tego się dzieje — mówił dalej Ridcully. — Ludzie robią tyle zamieszania… Ja tam uważam, że za mało jest na świecie miłości. Zresztą powiadam, że kto nie lubi towarzystwa mężczyzn, ten tutaj nie przychodzi. Brawo dla niego!

Ostatni okrzyk wynikał z tego, że gdy Ridcully był zajęty, piłkarze w końcu zaczęli kopać piłkę i pojawiły się interesujące style pracy nóg.

— Tak, słucham?

Obok nadrektora stanął pedel.

— Pewien dżentelmen chce się widzieć z nadrektorem, proszę pana. Jest magiem, proszę pana. To ten, no… dziekan, kiedyś, a teraz mówi, że też jest nadrektorem.

Ridcully wahał się przez moment. Ale tylko doświadczony obserwator nadrektora, taki jak Myślak, potrafiłby ten moment dostrzec. Kiedy Ridcully się odezwał, mówił chłodno i spokojnie, a każde słowo wykuwał na kowadle samokontroli.

— Cóż za przyjemna niespodzianka, panie Nobbs. Proszę wprowadzić dziekana. Och, i niech pan nie zerka na Stibbonsa, szukając potwierdzenia. Byłbym wdzięczny. Ciągle jeszcze to ja jestem nadrektorem w tych okolicach. I jest tylko jeden. Czy to jakiś problem, panie Stibbons?

— No… Jesteśmy w miejscu publicznym…

Myślak urwał, gdyż nagle nikt już nie zwracał na niego uwagi. Nie zauważył piłki toczącej się w podskokach do pana Nobbsa (żadnego pokrewieństwa). Ani też solidnego kopniaka, jaki ten jej wymierzył, jakby miał do czynienia z bezczelnym najściem puszki jakiegoś urwisa. Myślak zobaczył jednak, jak piłka majestatycznym łukiem sunie w powietrzu w stronę przeciwnego końca holu, gdzie za organami umieszczono okno z witrażem poświęconym nadrektorowi Abastiemu. Codziennie ukazywał jedną z tysięcy scen o mistycznej oraz duchowej naturze. Intuicja, z jaką Myślak przeliczył odległość i trajektorię piłki, zdradziła mu, że aktualnie jaśniejący portret „Biskupa Horna, zdającego sobie sprawę, że tarta z aligatora nie była najlepszym wyborem” pojawił się w samą porę, by mieć wyjątkowego pecha.

I nagle, niczym nowa planeta wpływająca w pole widzenia obserwatorów nieba, jak planety mają to w zwyczaju, rdzawoczerwony kształt uniósł się, rozwijając w locie, chwycił piłkę w powietrzu i wylądował na klawiaturze organów z dźwiękiem „gloing!” w bes.

— Brawo ten małpolud! — huknął nadrektor. — Piękna obrona, ale niestety wbrew regułom.

Ku zaskoczeniu Myślaka wśród graczy rozległy się pomruki sprzeciwu.

— Sądzę, że decyzja ta zyskałaby na ponownym rozważeniu — odezwał się cichy głos za nimi.

— Kto to powiedział? — spytał Ridcully, odwrócił się i spojrzał w nagle przerażone, małe oczy Nutta.

— Nutt, proszę pana. Ściekacz świec. Spotkaliśmy się wczoraj… Pomogłem z piłką…

— I teraz mi mówisz, że się mylę, tak?

— Wolałbym, żeby uważał pan moje słowa za sugestię, w jaki sposób może pan jeszcze bardziej mieć rację.

Ridcully otworzył usta, po czym zamknął je znowu. Wiem, czym on jest, pomyślał. Czy on wie? Czy może mu tego oszczędzili?

— No dobrze, panie Nutt. Czy chciałby pan zgłosić jakąś uwagę?

— Tak, proszę pana. Co jest celem gry?

— Zwycięstwo, oczywiście!

— W samej rzeczy. Niestety, nie jest w ten sposób prowadzona.

— Nie?

— Nie, proszę pana. Wszyscy grający chcą tylko kopnąć piłkę.

— I tak przecież być powinno, prawda?

— Tylko jeśli pan uważa, że celem gry są zdrowe ćwiczenia fizyczne, proszę pana. Czy gra pan w szachy?

— No, zdarzało mi się.

— Czy uznałby to pan za właściwe, gdyby wszystkie pionki pędziły razem po szachownicy w nadziei, że zamatują króla?

Ridcully’ego nawiedziła przelotna wizja Vetinariego, jak trzyma samotnego pionka i mówi, czym może się stać.

— No nie, przecież to całkiem co innego — zaprotestował.

— Owszem, ale sztuka polega na właściwym wykorzystaniu swoich zasobów.

Ridcully zauważył, że za Nuttem pojawia się jakaś twarz niczym wschodzący księżyc gniewu.

— Masz nie rozmawiać z dżentelmenami, Nutt, nie wolno zajmować im czasu swoim gadaniem…

Ridcully poczuł, że ogarnia go fala współczucia dla Nutta. Tym bardziej że Smeems, jak jest w zwyczaju takich ludzi, zerkał na nadrektora, szukając — nie, oczekując — poparcia dla tego aktu małostkowej tyranii. Jednakże ludzie władzy muszą trzymać się razem, a zatem władza wyższego szczebla musi poprzeć władzę szczebla niższego, choćby on sam — wyższy szczebel władzy — uważał niższy szczebel za irytującego zrzędę.

— Dziękuję za troskę, panie Smeems — powiedział Ridcully.

— Jednakże to ja sam poprosiłem pana Nutta o opinię na temat naszego małego pokopywania, ponieważ chodzi tu o grę dla ludu, a on jest bardziej ludem niż ja. Nie będę go zbyt długo odrywał od obowiązków, podobnie jak pana od pańskich, panie Smeems, gdyż wiem, że są zarówno ważne, jak i naglące.

Niższy i niepewny szczebel władzy, jeśli jest bystry, potrafi dostrzec, że wyższy szczebel daje mu szansę zachowania twarzy.

— Słuszna uwaga, proszę pana — rzekł Smeems po zaledwie sekundzie wahania, po czym odbiegł w bezpieczniejsze okolice.

Stwór zwany Nuttem wyglądał, jakby drżał.

Boi się, że zrobił coś złego, uznał Ridcully. A ja nie powinienem o nim myśleć „stwór”.

Jakiś magiczny zmysł kazał mu się odwrócić i stanął twarzą w twarz z… jak ten chłopak się nazywa?… z Trevorem Likelym.

— Czy chciałby pan jeszcze coś dodać, panie Likely? Niestety, jestem teraz trochę zajęty…

— Oddałem panu Stibbonsowi resztę pieniędzy i pokwitowanie — oznajmił Trevor.

— A czym się u nas zajmujesz, młody człowieku?

— Kieruję kadziami świecowymi, szefie.

— Naprawdę? Ostatnio świetnie wam idzie ze ściekaniem.

Trev puścił to mimo uszu.

— Pan Nutt nie ma żadnych kłopotów, prawda, szefie?

— O ile mi wiadomo, żadnych.

Ale co ja mogę wiedzieć, myślał Ridcully. Pan Nutt z definicji sam jest kłopotem. Lecz bibliotekarz twierdzi, że lubi naprawiać różne rzeczy i ogólnie jest typem przyjaznego niedołęgi, za to mówi tak, jakby prowadził wykład[13]. Ten mały człowieczek — choć jeśli mu się dobrze przyjrzeć, to wcale nie jest taki mały, tylko garbi się pod brzemieniem pokory — no więc ten mały człowieczek urodził się pod imieniem tak strasznym, że jacyś chłopi przykuli go do kowadła, gdyż byli zbyt przerażeni, by go zabić. Może Vetinari i jego przyjaciele mają rację i lampart może zgubić cętki. Mam nadzieję, że tak, bo w przeciwnym razie lampart stanie się przekąską. W dodatku lada chwila zjawi się tu dziekan, niech będzie przeklęta jego zdradziecka dusza…

— Bo to mój przyjaciel, szefie.

— No to dobrze. Każdy powinien mieć przyjaciela.

— I nikomu nie pozwolę go ruszyć, szefie.

— Odważne postanowienie, młody człowieku, jeśli mogę je ocenić. No, do rzeczy. Panie Nutt, czemu pan protestował, kiedy uznałem, że bibliotekarz, choć wspaniały w swym locie, naruszył jednak reguły?

Nutt nie uniósł głowy, ale odpowiedział cichym głosem:

— To było eleganckie. To było piękne. Gra powinna być piękna, jak dobrze prowadzona wojna.

— Nie sądzę, żeby wielu ludzi lubiło wojnę — zauważył Ridcully.

— Piękno można uznać za neutralne, proszę pana. To nie to samo, co przyjemność lub dobro.

— Myślałem, że jest tym samym co prawda — wtrącił Myślak, próbując nadążyć.

— Która często bywa straszna, proszę pana. Ale skok pana bibliotekarza był równocześnie piękny, proszę pana, i dobry, proszę pana. Musiał być zatem prawdziwy, a więc przepis, który nie pozwala mu na powtórzenie tego wyczynu, nie byłby ani piękny, ani prawdziwy. Byłby fałszywą regułą.

— Ma rację, szefie — poparł przyjaciela Trev. — Ludzie będą wiwatować, jak to zobaczą.

— Chcesz powiedzieć, że będą oklaskiwać niezdobytego gola? — zdziwił się Myślak.

— Oczywiście. I stękać z zachwytu. Coś będzie się działo — rzekł Ridcully. — Widzieliśmy niedawno mecz. Jeśli ktoś miał szczęście, mógł zobaczyć licznych potężnych i brudnych mężczyzn walczących o piłkę podobną do kawałka drewna. Tymczasem ludzie chcą oglądać zdobywanie goli.

— I bronienie, proszę pamiętać — uzupełnił Trev.

— Rzeczywiście, młody człowieku — zgodził się nadrektor. — Chcą widzieć szybką rozgrywkę. Mamy przecież rok Melancholijnego Zająca. Ludzie szybko się nudzą. Nic dziwnego, że wybuchają bójki. Powinniśmy, nieprawdaż, stworzyć sport bardziej ekscytujący od walenia innych ludzi po głowie wielkimi elementami uzbrojenia.

— To zawsze było bardzo popularne — zauważył z powątpiewaniem Myślak.

— Jesteśmy przecież magami. A teraz muszę już iść i powitać tego tak zwanego nadrektora tak zwanego college’u w Miedziczole w przeklętym duchu przyjaźni i dobrej woli.

— Tak zwanego? — mruknął Myślak niedostatecznie cicho.

— Słucham?! — huknął nadrektor.

— Zastanawiałem się tylko, co ja mam robić, nadrektorze.

— Co robić? Pilnować, żeby grali! Obserwować, kto sobie radzi najlepiej! Opracować najpiękniejsze zasady! — krzyknął Ridcully, zmierzając pospiesznie do wyjścia.

— Ja sam? — przeraził się Myślak. — Przecież mam mnóstwo pracy!

— Niech pan to komuś zleci!

— Wie pan, że fatalnie sobie radzę ze zlecaniem.

— To niech pan zleci zlecanie komuś, kto jest w tym dobry! A teraz muszę lecieć, zanim on tam zacznie kraść srebra!


* * *

Glenda bardzo rzadko brała sobie wolne. Kierowanie nocną kuchnią to stan raczej psychiczny niż fizyczny. Jedynym posiłkiem, jaki zjadała w domu, było śniadanie, a i to zawsze w pośpiechu. Tym razem jednak poświęciła trochę czasu, by sprzedawać marzenia. Kuchnią mogła się zająć May Hedges — była solidna i żyła ze wszystkimi w zgodzie, więc nie będzie problemów.

Słońce stało już wysoko, gdy Glenda zapukała do tylnych drzwi warsztatu pana Wręcemocnego. Krasnolud otworzył ręką obsypaną różem.

— Och, witaj, Glendo. Jak idzie?

Z dumą rzuciła na stół plik zamówień i otworzyła walizkę. Była pusta.

— Potrzeba mi więcej próbek — oświadczyła.

— To wspaniale! — ucieszył się. — Kiedy je zdobyłaś?

— Dziś rano.

To było łatwe. Jedne drzwi po drugich stawały przed nią otworem, a za każdym razem, kiedy niepewny głosik w głowie pytał: „Czy postępuję właściwie?”, nieco mocniejszy głos — brzmiący całkiem jak głos madame Sharn — odpowiadał: „On chce je robić. Ty chcesz je sprzedawać. One chcą je kupować. Marzenia krążą i pieniądze także”.

— Bardzo dobrze schodzi szminka — powiedziała. — Te trollowe dziewczyny nakładają ją kielnią i nie żartuję. Zatem co powinien pan zrobić? Sprzedać im kielnię. Taką ładną, w ładnym pudełku z brokatem.

Przyjrzał się jej z uznaniem.

— To do ciebie niepodobne, Glendo.

— Nie jestem przekonana — odparła. Do wytartej walizki wpadały kolejne próbki. — Myślał pan, żeby wejść w buty?

— Myślisz, że warto próbować? Przecież one normalnie nie noszą butów.

— Nie używały szminki, dopóki nie przyjechały tutaj. To może być nadchodzący styl.

— Przecież mają stopy jak z granitu. Nie potrzebują butów.

— Ale będą chciały je mieć — zapewniła Glenda. — A pan może w efekcie mieć lokal na parterze.

Wręcemocny wyglądał na zdziwionego, a Glenda przypomniała sobie, że miejskie krasnoludy były przyzwyczajone do tego odwróconego języka z domu.

— Przepraszam. Chciałam powiedzieć: na najwyższym piętrze. — Zastanowiła się. — I jeszcze suknie — dodała. — Rozglądałam się i nikt nie robi prawdziwych sukienek dla trollic. To tylko bardzo duże ludzkie sukienki. Są tak skrojone, żeby trollica wyglądała na mniejszą, a lepiej byłoby szyć je tak, żeby wydawała się większa. Bardziej jak trollica, mniej jak gruba kobieta. Wie pan, takie suknie, które aż krzyczą: „Jestem wielką, bardzo wielką trollową damą i jestem z tego dumna!”.

— Coś cię trafiło w głowę? — spytał Wręcemocny. — Bo jeśli tak, to chciałbym, żeby spadło też na mnie.

— Wie pan, to jakby roznoszenie marzeń, prawda? — odparła Glenda, starannie układając próbki w walizce. — To jednak trochę ważniejsze, niż mi się wydawało.

Złożyła jeszcze czternaście udanych wizyt, nim zakończyła obchód, wrzuciła zamówienia do skrzynki Wręcemocnego i — z lekką walizką i nietypowo lekkim sercem — wróciła do pracy.


* * *

Ridcully skręcił za róg i tam, tuż przed nim, stał… Myśli wirowały w głowie, gdy szukał odpowiedniego trybu zwracania się do przybysza. „Nadrektor” nie wchodził w grę, „dziekan” byłby nazbyt oczywiście obraźliwy, „Dwa Krzesła” to samo, ale bardziej, a „niewdzięczny, zdradziecki, oślizły drań” było za długie. Jak ten drań miał na imię, u demona? Wielkie nieba, przecież przyjaźnili się od swych pierwszych dni na NU…

— Henry! — wykrzyknął. — Co za przyjemna niespodzianka! Co cię sprowadza do naszej nędznej i smutnie przestarzałej uczelni?

— Daj spokój, Mustrumie. Kiedy wyjeżdżałem, chłopcy przesuwali granice wiedzy. Jak rozumiem, od tego czasu panuje spokój. A przy okazji, to jest profesor Rzepiszcz.

Spoza samozwańczego nadrektora Miedziczoła — niczym satelita wypływający z cienia gazowego olbrzyma — wyłonił się skrępowany młody człowiek, który od razu skojarzył się Ridcully’emu z Myślakiem Stibbonsem, choć za żadne skarby nie potrafił zrozumieć dlaczego. Może to wygląd człowieka, który bez przerwy przelicza coś w głowie, i to nie tylko zwyczajne sumy, ale też te dziwaczne, z literami.

— Och, wiesz, jak to jest z granicami — wymamrotał Ridcully. — Patrzysz, co leży po drugiej stronie, i myślisz: Dlaczego w ogóle ta granica była akurat tutaj? Witaj, Rzepiszcz. Twoja twarz wydaje się znajoma.

— Kiedyś tu pracowałem — wyjaśnił zażenowany Rzepiszcz.

— A tak, pamiętam. Instytut Magii Wysokich Energii, prawda?

— Zdolny chłopak z tego naszego Adriana — stwierdził z satysfakcją były dziekan. — Teraz mamy już własny budynek Magii Wysokich Energii. Nazywamy go budynkiem Magii Wyższych Energii, ale podkreślam, że tylko w celu uniknięcia zamieszania. Nie miał to być przejaw lekceważenia starego dobrego NU. Przejmuj, adaptuj, udoskonalaj, to moja dewiza.

Jeśli ją zaadaptowałeś, to teraz brzmi: łap, kopiuj i udawaj niewiniątko, pomyślał Ridcully, lecz ostrożnie. Magowie nigdy nie kłócili się publicznie, gdyż zniszczenia mogły być straszliwe. Nie, rządziła uprzejmość, ale z zaostrzonymi krawędziami.

— Wątpię, czy wynikłoby zamieszanie, Henry. Przecież to my jesteśmy starszą uczelnią. I oczywiście jestem jedynym nadrektorem w tych okolicach.

— Co wynika jedynie z praktyki i obyczaju, Mustrumie. Ale czasy się zmieniają.

— A przynajmniej są zmieniane. Lecz to ja noszę nadrektorski kapelusz, Henry, tak jak moi poprzednicy przez wieki. Kapelusz, Henry, oznaczający najwyższą władzę w sprawach ludzi mądrych, chytrych i sprytnych. Kapelusz, który właśnie mam na głowie.

— Wiesz przecież, że wcale nie — odparł uprzejmie Henry. — Masz na głowie swój codzienny kapelusz, który sam zrobiłeś.

— Ale miałbym go na głowie, gdybym tylko zechciał!

Uśmiech Henry’ego trochę stężał.

— Oczywiście, Mustrumie, ale władza kapelusza często była negowana.

— Niemal poprawnie, drogi kolego. W przeszłości sporna bywała własność kapelusza, ale sam kapelusz nigdy. Otóż zauważam, że ty sam nosisz wyjątkowo krzykliwy kapelusz, którego wspaniałość daleko wykracza poza ramy subtelności, ale to przecież tylko kapelusz, staruszku. Tylko kapelusz. Oczywiście nie chciałbym cię urazić i jestem przekonany, że za jakiś tysiąc lat nabierze wagi mądrości i godności. Widzę, że zostawiłeś na nie dużo miejsca.

Rzepiszcz postanowił natychmiast pobiec do toalety, więc mrucząc jakieś przeprosiny, przecisnął się obok Ridcully’ego i oddalił pospiesznie. Co dziwne, nagły brak publiczności raczej zmniejszył napięcie, niż je zwiększył.

Henry wyjął z kieszeni płaskie pudełko.

— Papierosa? Wiem, że sam je zwijasz, ale Verdant Scour robią je specjalnie dla mnie i są całkiem niezłe.

Ridcully wziął jednego, ponieważ mag — jakkolwiek wyniosły — chyba tylko w trumnie odmówiłby darmowego papierosa albo drinka. Bardzo się jednak starał, by nie zauważyć słów „Wybór Nadrektora” wypisanych krzykliwie na pudełku.

Kiedy oddawał paczkę, na podłogę wypadło z niej coś małego i kolorowego. Henry — ze zwinnością zaskakującą u maga położonego daleko w głównym ciągu opisywanym przez tak zwany diagram Owlspringa-Tipsa[14] — schylił się szybko i porwał to z podłogi, mrucząc przy tym, że nie chce, by się ubrudziło.

— Mógłbyś jeść z tych podłóg — oświadczył surowo Ridcully. I pewnie byś jadł, dodał w myślach.

— Tylko że kolekcjonerzy strasznie się denerwują, jeśli trafi na nie choćby drobinka kurzu, a ja swoje oddaję synkowi kamerdynera — ciągnął swobodnie Henry. Odwrócił kartonik i zmarszczył brwi. — „Słynni magowie naszych dni, nr 9 z 50: dr Able Baker, BC (Hons), Fdl, Kp, PdF (Escrow), dyrektor Studium Blitu, Miedziczoło”. Jestem pewien, że jego już ma. — Wrzucił obrazek do kieszonki kamizelki. — Nie szkodzi, przyda się na wymianę.

Ridcully potrafił całkiem szybko ocenić sytuację, zwłaszcza rozgrzewany tłumionym ogniem gniewu.

— Wizla, producenci tytoniu, tabaki i bibułek — stwierdził. — Z Pseudopolis. Hmm… Niezły pomysł. Kto na liście jest z NU?

— Ehm… no cóż… Muszę przyznać, że Rada i mieszkańcy Pseudopolis są raczej patriotyczni w swych opiniach o…

— Wydaje mi się, że to określenie brzmi „prowincjonalni”, nie sądzisz?

— Ostre słowa, biorąc pod uwagę, że Ankh-Morpork jest najbardziej zarozumiałym, pewnym siebie miastem na świecie.

Była to absolutnie oczywista prawda, więc Ridcully zdecydował, że tego nie słyszał.

— Ty też jesteś na takiej karcie? — burknął.

— Obawiam się, że nalegali. Rozumiesz, stamtąd pochodzę. Miejscowy chłopak i takie tam…

— I nikt z NU?

— Formalnie nie, ale jest profesor Rzepiszcz jako wynalazca PEX-a.

Gdy Henry mówił, wstyd i bezczelność walczyły o miejsce w tym zdaniu.

— PEX? — powtórzył wolno Ridcully. — Chodzi ci o HEX-a?

— Ależ nie, jest zupełnie inny niż HEX. Absolutnie. Całkiem inna zasada działania. — Henry zakaszlał. — Pracuje na kurach. To one wyzwalają rezonator morficzny, czy jak to się tam nazywa. Wasz HEX, o ile pamiętam, wykorzystuje mrówki, o wiele mniej wydajne.

— A to czemu?

— My dostajemy też jajka, które możemy zjadać.

— Nie wygląda mi to na tak wielką różnicę.

— Nie, daj spokój. Przecież kury są setki razy większe! No i PEX stoi w specjalnie zbudowanym pomieszczeniu, a nie jest rozrzucony przypadkowo po całej uczelni. Profesor Rzepiszcz wie, co robi, a nawet ty, Mustrumie, musisz przyznać, że rzeka postępu zasilana jest z tysiąca źródeł!

— Ale nie wszystkie tryskają w tym przeklętym Miedziczole!

Gniewnie patrzyli na siebie nawzajem. Profesor Rzepiszcz wyjrzał zza rogu i cofnął się natychmiast.

— Gdybyśmy byli takimi ludźmi jak nasi ojcowie, w tej chwili ciskalibyśmy już kulami ognia — oświadczył Henry.

— Rozumiem sens tej uwagi — zapewnił Ridcully. — Choć muszę przypomnieć, że nasi ojcowie nie byli magami.

— To prawda, oczywiście — zgodził się Henry. — Twój ojciec, jak sobie przypominam, był rzeźnikiem.

— Fakt. A twój posiadał rozległe pola kapuściane.

Przez chwilę trwała cisza. Potem odezwał się były dziekan.

— Pamiętasz ten dzień, kiedy obaj zjawiliśmy się na NU?

— Walczyliśmy jak tygrysy, o ile sobie przypominam.

— Piękne czasy, kiedy się je wspomina…

— Oczywiście, wiele wody przelaliśmy z mostu od tych czasów — westchnął Ridcully. A po chwili dodał: — Masz ochotę na drinka?

— Nie odmówię.

Ruszyli.

— A więc próbujecie grać w piłkę? — spytał były dziekan, kiedy sunęli majestatycznie w stronę gabinetu nadrektora. — Czytałem coś o tym w azecie, ale myślałem, że to jakiś żart.

— A niby czemu? — zdziwił się Ridcully. Kroczyli teraz przez główny hol. — Mamy piękne sportowe tradycje, wiesz przecież.

— O tak. Tradycja to zguba przedsiębiorczości. Bądź rozsądny, Mustrumie. Lampart może zmienić swoje cętki, ale nie będzie mu łatwo wrócić do tych, w których dobrze wyglądał czterdzieści lat temu. Och, widzę, że wciąż macie u siebie pana Stibbonsa…

— Eee… — zaczął Myślak, spoglądając to na jednego, to na drugiego. Zdobył kiedyś stuprocentowy wynik na egzaminie z przewidywania, docierając na niego o dzień wcześniej. Potrafił więc dostrzec burzową chmurę, kiedy dopiero zaczynała się formować.

— Jak idzie gra, mój chłopcze?

— Wydaje się, że bardzo dobrze, nadrektorze. Miło znów pana widzieć, dziekanie.

— Nadrektorze — poprawił go były dziekan. — Zastanawiam się, jak byście wypadli w meczu z moim uniwersytetem.

— No cóż, zmontowaliśmy tu całkiem niezłą drużynę — odparł Ridcully. — Co prawda naszym zamiarem jest rozegranie pierwszego meczu z miejscowym zespołem, ale z najwyższą radością nauczymy Miedziczoło tego i owego na boisku.

Znaleźli się niemal na środku głównego holu i ich obecność — nie całkiem zaskakująco — przerwała grę.

— Nadrektorze, naprawdę sądzę, że rozsądnie byłoby… — zaczął Myślak, lecz jego słowa zatonęły w wielkim ryku radości dobiegającym ze wszystkich stron sali.

— A nagrodą będzie…? — Henry uśmiechnął się do tłumu.

— Co? — zakrztusił się Ridcully. — Jaką nagrodą?

— Jako młodzi chłopcy zebraliśmy parę wioślarskich trofeów, prawda?

— O ile wiem, Patrycjusz zaplanował coś dla ligi, to prawda…

— Przekąski zostaną wkrótce podane w błękitnym refektarzu — wtrącił Myślak z desperacką, nerwową uprzejmością. — Będzie też, naturalnie, ciasto. I ciekawy zestaw curry.

Przy innych okazjach manewr byłby skuteczny, ale teraz dwaj magowie zwarli się wzrokiem i żaden by nie mrugnął, nawet za porcję zapiekanki oracza.

— Ale jesteśmy adeptami sztuki, zatem nie interesują nas takie tanie błyskotki jak medale czy puchary, prawda? — rzekł Henry.

— Dla nas dobre są albo wielkie, wspaniałe błyskotki, albo nic. Mam rację, Mustrumie?

— Chodzi ci o kapelusz — stwierdził lodowato Ridcully.

Powietrze między nimi brzęczało.

— Tak, oczywiście.

Nastąpiła groźna cisza oznaczająca starcie woli. Myślak Stibbons zdecydował, że technicznie jest na uczelni dwunastoma ważnymi osobami. Całkiem samodzielnie sformował więc komitet, a że w efekcie stał się de facto bardzo mądry, uznał, że należy interweniować.

— A pańska stawka, dzie… pańska stawka to? — zapytał.

Ridcully lekko odwrócił głowę.

— On nie musi niczego stawiać — warknął. — Sam się w to wpakowałem…

Wśród starszych magów dało się zauważyć poruszenie. Myślak usłyszał szept: „Wysadzi go ze szpiczastych butów”.

— Zakazuję tego! — rzekł z mocą.

— Zakazuje pan? — zdziwił się Henry. — Przecież jest pan, Stibbons, nieopierzonym pisklęciem…

— Łączna liczba głosów wszystkich stanowisk, jakie sprawuję na Niewidocznym Uniwersytecie, oznacza, że formalnie to ja nim zarządzam — odparł Myślak, usiłując wypiąć chudą pierś, która nie została stworzona do wypinania, a jednak wypełniła się słusznym gniewem i pewną dawką grozy przed tym, co się stanie, kiedy braknie jej pary.

Dwaj rywale uspokoili się nieco, zaskoczeni tym nagłym rykiem owcy.

— Nikt nie zauważył, że zyskuje pan taką władzę? — zdziwił się Ridcully.

— Owszem, nadrektorze: ja. Uznałem, że to przede wszystkim odpowiedzialność i ciężka praca. Nikogo z wykładowców nie interesowały szczegóły. Oficjalnie podlegam innym osobom, ale te inne osoby to też ja. Nie macie pojęcia, panowie… Jestem nawet Camerlengo, co oznacza, że jeśli padnie pan martwy, nadrektorze, z jakiejkolwiek przyczyny innej niż legalna sukcesja według tradycji Wysadzania ze Szpiczastych Butów, rządzę uczelnią aż do wyboru następcy. Jednak biorąc pod uwagę system działania magów, oznacza to pracę do końca życia, w którym to przypadku obowiązki spróbuje przejąć bibliotekarz, jako identyfikowalny i godny zaufania przedstawiciel wyższego personelu. Jeśli mu się nie uda, oficjalna procedura nakazuje wszystkim magom na Dysku walczyć między sobą o kapelusz, wywołując przy tym masowe występowanie pożarów, zniszczeń, gołębi, królików i kul bilardowych oraz wielkie straty w ludziach. — Po krótkim milczeniu Myślak podjął: — Do rzeczy. Właśnie dlatego niektórzy z nas trochę się niepokoją, kiedy widzą sprzeczkę tak potężnych magów. Podsumowując, panowie, wygłosiłem to długie przemówienie, by dać wam czas na przemyślenie swoich zamiarów. Ktoś musiał.

Ridcully chrząknął.

— Dziękuję za pańskie uwagi, Stibbons. Tę kwestię omówimy dokładniej. Najwyraźniej należało powiedzieć coś takiego. To w końcu nie są dawne czasy.

— Słuszna opinia — przyznał Henry. — Tyle że, technicznie, to kiedyś też będą dla kogoś dawne czasy.

Pierś Myślaka nadal unosiła się i opadała gwałtownie.

— Racja — zgodził się Ridcully.

— O ile pamiętam, ktoś wspominał o curry — przypomniał Henry z równą ostrożnością.

Przypominało to słuchanie rozmowy dwóch starych smoków prowadzących rozmowę z pomocą jeszcze starszego kodeksu etykiety, napisanego przez zakonnice.

— Do obiadu zostało jeszcze dużo czasu[15]. Wiesz co? Może skorzystasz z gościnności naszego uniwersytetu? O ile wiem, niczego w twoim pokoju nie zmienialiśmy, choć jak słyszałem, sporo bardzo dziwnych rzeczy wypełzło pod drzwiami na zewnątrz. A może zechcesz zostać na jutrzejszym bankiecie?

— Tak? Wydajecie bankiet?

— W samej rzeczy i będę zachwycony, jeśli przyjmiesz zaproszenie, stary druhu. Przybędzie grupa solidnych obywateli. Sól ziemi, rozumiesz. Wspaniali ludzie, jeśli nie patrzysz na nich, kiedy jedzą, ale interesujący rozmówcy, o ile dostaną dosyć piwa.

— To zabawne, ale przekonałem się, że jest to skuteczne również u magów. No ale muszę się zgodzić, naturalnie. Od wieków nie byłem na bankiecie.

— A to czemu? — zdumiał się Ridcully. — Myślałem, że bankiety wydajecie co wieczór.

— Mamy ograniczony budżet, niestety — westchnął nadrektor Miedziczoła. — Rozumiesz, rządowe granty…

Magowie zamilkli. Było tak, jakby ten człowiek właśnie oświadczył, że zmarła mu matka.

Ridcully poklepał go po ręce.

— Tak mi przykro…

Przystanął jeszcze przy drzwiach i obejrzał się na Myślaka.

— Będziemy prowadzić rozmowy na najwyższym szczeblu, Stibbons. Nie popuszczaj im! Chłopcy pomogą. Dowiedzcie się, jaka chce być piłka nożna.

Starsi członkowie grona wykładowców odetchnęli z ulgą, kiedy dwaj przywódcy zniknęli. Większość pamiętała jeszcze przynajmniej ostatnie dwa zażarte starcia pomiędzy frakcjami magów; to gorsze doprowadził do rozstrzygnięcia Rincewind, używając połówki cegły w skarpecie…

Myślak spojrzał na Rincewinda, który w tej chwili podskakiwał niezgrabnie na jednej nodze, próbując wciągnąć z powrotem skarpetę. Uznał, że lepiej powstrzymać się od komentarzy. Prawdopodobnie była to ta sama skarpeta.

Kierownik studiów nieokreślonych klepnął Myślaka w ramię.

— Dobrze się spisałeś, mój chłopcze. Mogło dojść do paskudnych incydentów.

— Dziękuję.

— Przykro mi, bo wychodzi na to, że trochę cię obciążyliśmy. Na pewno nie było to zaplanowane.

— Ja też sądzę, że nie było. Bardzo niewiele tutaj się planuje. — Myślak westchnął. — Obawiam się, że nieprzemyślana delegacja, prokrastynacja i prewarykacja są tu standardowymi praktykami.

Spojrzał wyczekująco na pozostałych członków senatu uczelni. Chciał się rozczarować, ale wiedział, że nic z tego.

— Rzeczywiście, bardzo niedobry stan rzeczy — uznał wykładowca run współczesnych.

Kierownik zrobił ponurą minę.

— Hm…

No, dalej, mruknął bezgłośnie Myślak. Powiedzcie to. Wiem, że powiecie, zwyczajnie nie potraficie się powstrzymać, naprawdę nie…

— Uważam, Stibbons, że powinien pan to uporządkować w jakiejś wolnej chwili — rzekł kierownik.

— Bingo!

— Słucham, Stibbons?

— Nic takiego, drogi panie, naprawdę drobiazg. Właśnie myślałem, że tak powiem, nad niezmienną naturą wszechświata.

— Cieszę się, że ktoś się tym zajmuje. Tak trzymać. — Wykładowca run współczesnych rozejrzał się po sali. — Jakoś się wszystko uspokoiło. To curry brzmiało obiecująco.

Nastąpiło ogólne przesunięcie w kierunku drzwi ze strony magów mocno obciążonych przez lata, grawitację albo jedno i drugie. Jednak zaimprowizowany mecz trwał nadal pomiędzy tymi słabiej magnetycznie przyciąganymi przez noże i widelce.

Myślak usiadł z notatnikiem na kolanach.

— Nie mam najmniejszego pojęcia, co tutaj robię — oświadczył, zwracając się do otaczającego go świata.

— Może ja będę miał jakąś wartość, proszę pana?

— Pan Nutt? To bardzo miło z pańskiej strony, ale nie wydaje mi się, żeby pańskie talenty przy świecach mogły…

— W grach tej natury należy rozważyć trzy kategorie spraw. Pierwsza to reguły gry ze wszystkimi ich szczegółami; druga: odpowiednie umiejętności, działania i filozofie wymagane dla osiągnięcia sukcesu; i trzecia, czyli zrozumienie prawdziwej natury gry. Mogę kontynuować?

— Yhy… — odpowiedział Myślak w lekkim oszołomieniu, jakie ogarniało każdego, kto po raz pierwszy słyszał wykład Nutta.

— Sprawną ma jadaczkę, nie? — wtrącił Trev. — Umie gadać takie długie słowa, że tacy jak my byśmy musieli w połowie stanąć i odpocząć. Tacy jak ja w każdym razie — dodał.

— Ehm… Proszę mówić dalej, panie Nutt.

— Dziękuję panu. Jak rozumiem, celem gry jest trafienie przynajmniej jednego gola więcej niż przeciwnicy. A oba nasze zespoły tylko biegają dookoła i wszyscy równocześnie usiłują kopnąć piłkę. Oczywiście, zdarzają się trafienia goli, ale jedynie okazyjnie. Jak w szachach, trzeba zabezpieczyć własnego króla, czyli gola. Tak, powie pan zapewne, że mamy strażnika gola, lecz to tylko jeden człowiek, metaforycznie mówiąc. Każda złapana piłka zawstydza tych członków drużyny, którzy pozwolili przeciwnikom przedostać się tak blisko. Jednocześnie grający muszą maksymalizować swoje szanse trafienia piłką w gola przeciwników. To problem, którym będę musiał się zająć. Wspomniałem tu o szachach, jednakże łatwość, z jaką piłka wzlatuje w powietrze, oznacza, że akcja w ciągu kilku sekund może się przenieść z jednego końca pola gry na drugi, tak jak pojedynczy pionek krasnoludów może wprowadzić zamęt na całej planszy do gry w łupsa.

Nutt się uśmiechnął, widząc ich miny.

— Wiecie, ta gra z pewnością należy do najprostszych — dodał. — Każdy chłopiec wie, jak się gra… a mimo to optymalne jej prowadzenie wymaga nadludzkich zdolności. — Zastanowił się. — A może podludzkich. Z pewnością świadomej sublimacji ego, co prowadzi nas w dziedziny metafizyczne. Tak prosta, a przecież tak złożona… Wiecie, panowie, to cudowne. Jestem podekscytowany!

Otaczająca go kręgiem cisza nie była niechętna, ale powietrze aż dławiło konsternacją. W końcu odezwał się mag Rincewind.

— Ehm, panie Nutt… Mówił pan chyba, jak się wydaje, że musimy tylko wziąć sprawę piłki między szpiczaste kapelusze…

— Profesorze Rincewind, bardzo dobrze pan biega, ale w ogóle pan z tego nie korzysta. Profesorze Macarona, próbuje pan zdobyć punkt, gdy tylko przejmie pan piłkę, niezależnie od wszystkiego innego, co się dzieje. Doktorze Hix, pan bez przerwy oszukuje i gra nieczysto…

— Przepraszam, ale mam pierścień z czaszką — obruszył się Hix. — To oznacza obowiązek łamania reguł, zgodnie ze statutem uczelni.

— W akceptowalnych granicach — uzupełnił szybko Myślak.

— Pedlu Nobbs (żadnego pokrewieństwa), ma pan wściekle potężne kopnięcie — mówił dalej Nutt. — Ale wydaje się, że wcale pan nie dba, dokąd leci piłka, byle doleciała. Wszyscy macie swoje mocne i słabe punkty. Może uda się wykorzystać jedne i drugie. To znaczy… o ile, panowie, chcecie wygrać. Na razie jednak dobrym ćwiczeniem byłoby zdobycie większej liczby takich piłek i nauczenie się panowania nad nimi. Bieg i kopanie piłki przed siebie oznacza tylko, że odbierze ją wam przeciwnik. Musicie ją trzymać przy stopach. Wszyscy patrzyliście pod nogi, żeby sprawdzić, czy macie piłkę. Panowie, jeśli musicie to sprawdzać, to albo jej nie macie, albo stracicie ją w następnym ułamku sekundy. A teraz musicie mi wybaczyć, ale pan Trev i ja będziemy mieli poważne kłopoty, jeśli zaraz nie podciągniemy kandelabru.

Zaklęcie zostało przełamane.

— Co?! — zawołał Myślak. — Znaczy… co?! Proszę tu zostać, panie Nutt!

Nutt przygarbił się natychmiast i zapatrzył we własne stopy w niezgrabnych butach.

— Bardzo przepraszam, że w jakikolwiek sposób przekroczyłem normy. Szukałem jedynie wartości.

— Wartości? — powtórzył Myślak i zerknął na Treva, spodziewając się jakiejś mapy po nieznanym terytorium.

— On tak mówi i tyle — wyjaśnił Trev. — Nie zrobił nic złego, więc czemu pan na niego krzyczy? To były wściekle dobre pomysły! Nie można się go czepiać tylko dlatego, że jest mały i aligancko gada!

Jeszcze przed chwilą Nutt wydawał się znacząco wyższy, zauważył Myślak. Naprawdę tylko się zgarbił?

— Nie krzyczałem na niego — zapewnił. — Zastanawiałem się tylko, co on robi przy ściekaniu świec! To znaczy nie! Wiem, co robi, ale dlaczego?

— Ach, bo przecież ściekane świece są konieczne, proszę pana — odparł pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa). — A tak mi się zdaje, że ostatnio ściekanie jest wyjątkowo udane. Często, kiedy nocą robię obchód, to sobie myślę…

— Na bogów, człowieku, on przecież jest erudytą! Promieniuje wiedzą! Jest wszechstronny! — tłumaczył Myślak.

— Chcesz pan powiedzieć, że za mądry na ściekacza? — zapytał pedel z bojowym błyskiem w oku. — Wolałbyś pan głupiego ściekacza, co? Tobyś pan miał nędzne ścieki w całym budynku!

— Chodziło mi tylko o…

— … I plamy! — dokończył surowo pedel.

— Ale musi pan przyznać, że to dziwne, bo…

Prawdopodobnie wszyscy chcą go zabić…

Myślak znieruchomiał, kiedy otworzyła się otchłań pamięci.

— To przecież nie ma sensu. To nie może być prawda!

— Proszę pana?

Uświadomił sobie, że gracze patrzą na niego wyczekująco. Ridcully nic więcej nie powiedział, a w swym skołatanym umyśle Myślak uznał, że Nutt przed czymś ucieka. Takie wypadki nie należały do rzadkości. Od czasu do czasu jakiś początkujący mag, pracujący w małym miasteczku, uważał za stosowne przybyć spiesznie na szybką powtórkę materiału w bezpiecznych i gościnnych murach uczelni, dopóki jego drobny błąd nie zostanie naprawiony/ zapomniany/usunięty/złapany i zakonserwowany. Zawsze byli też jacyś inni, którym z tajemniczych powodów udzielono schronienia. Problemy polityczne magii były albo bardzo proste i rozwiązywane zaprzestaniem przez kogoś oddychania, albo splątane jak kłębek włóczki w pokoju z trzema jasnookimi kociakami.

Jakie przestępstwo mógł popełnić Nutt? Należało też uwzględnić czynnik, że to Ridcully pozwolił mu tu przybyć i właściwie postawił Myślaka w takiej pozycji. Rozsądne w tej sytuacji byłoby… no, byłoby po prostu się z nią pogodzić.

— Wydaje się, że pan Nutt ma kilka znakomitych pomysłów — powiedział Myślak ostrożnie. — I sądzę, że powinien kontynuować. Bardzo proszę, panie Nutt.

Unoszący głowę Nutt przypominał wschodzące słońce — ale słońce niepewne, czy lada moment bogowie nie strącą go z powrotem w noc, i pragnące zapewnienia, że tak się nie stanie.

— Czy jestem wart?

— No, eee… — zaczął Myślak i zauważył, że Trev gorączkowo kiwa głową. — No, eee, tak, tak się wydaje, panie Nutt. Jestem zaskoczony pańskimi przemyśleniami zaprezentowanymi w tak krótkim czasie.

— Mam talent rozpoznawania wzorców w zmieniających się sytuacjach.

— Naprawdę? O, to dobrze. Proszę więc mówić dalej.

— Przepraszam, ale mam pytanie, jeśli pan pozwoli.

Wygląda jak worek używanej odzieży, a przemawia jak emerytowany teolog, pomyślał Myślak.

— Proszę pytać, panie Nutt.

— Czy mogę dalej się zajmować ściekaniem?

— Co? A chce pan?

— Tak, byłbym bardzo wdzięczny. Lubię to, a nie zajmuje mi dużo czasu.

Myślak zerknął na Treva, który wzruszył ramionami, skrzywił się i kiwnął głową.

— Mam jednak pewną prośbę — dodał Nutt.

— Spodziewałem się, że będzie pan miał — odparł Myślak.

— Jednak z przykrością muszę powiadomić, że środki budżetowe w tym…

— Ależ nie, nie chcę pieniędzy — zapewnił Nutt. — Przecież właściwie i tak nie mam ich gdzie wydawać. Chciałbym jednak mieć w zespole pana Treva. Jest bardzo skromny, lecz musi pan wiedzieć, że ze swymi stopami to geniusz. Nie rozumiem, jak moglibyście przegrać, mając go w drużynie.

— Och, nie! — Trev cofnął się i zamachał rękami. — Nie, nie ja! Nie jestem piłkarzem! Ja tylko kopię sobie puszki!

— Myślałem, że to było samym sercem i duszą kopanej piłki, prawda? — rzekł Myślak, któremu nigdy nie pozwalano grać na ulicy.

— A ja myślałem, że to, kiedy ci dawni goście kopali głowy zabitych wrogów — wtrącił pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa).

Wszyscy usłyszeli chrząknięcie.

— Mało prawdopodobne, moim zdaniem — oświadczył Hix. — Chyba że taka głowa byłaby w worku albo w jakiejś metalowej klamrze. Dochodzi też problem ciężaru, bo ludzka głowa to jakieś dziesięć funtów, co prowadzi do bólu stopy. Zagarnianie jej nogą mogłoby pomóc przez jakiś czas, oczywiście, ale trzeba pamiętać, żeby zadrutować szczękę, bo nikt nie lubi gryzienia w nogi. Mam kilka głów w lodzie, gdyby ktoś chciał przeprowadzić doświadczenie. Zadziwiające, ale wciąż zdarzają się tacy, którzy swoje ciała zostawiają dla nekromancji. Ludzie są dziwni.

W tym miejscu szef katedry komunikacji post mortem uświadomił sobie, że słuchacze za nim nie nadążają.

— Czego tak na mnie patrzycie? — burknął. — Pierścień z czaszką, zapomnieliście? Muszę wiedzieć o takich rzeczach.

Myślak chrząknął uprzejmie.

— Panie, hm… Likely, prawda? Pański kolega bardzo wysoko pana ocenia. Czy przyłączy się pan do nas?

— Przykro mi, szefuniu, ale obiecałem mamie, że nigdy nie zagram w piłkę. To dobry sposób zarobienia dziury w głowie.

— Trev Likely?! — ryknął pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa). — Jesteś chłopakiem Dave’a Likely’ego?! On…

— Trafił cztery gole, tak, tak, tak — przerwał mu Trev. — Potem umarł na ulicy, przykryty czyimś śmierdzącym płaszczem, a deszcz spłukiwał jego krew do rynsztoka. Książę piłki?

— Czy powinniśmy chwilę porozmawiać, panie Trev? — spytał Nutt z naciskiem.

— Nie, nie. Wszystko w porządku. Jasne?

— To nie jest ten rodzaj piłki, Trev — powiedział uspokajającym tonem Nutt.

— Tak, wiem. Ale obiecałem mamie.

— No to przynajmniej proszę im pokazać ruchy, panie Trev — poprosił Nutt. Zwrócił się do graczy: — Musicie to zobaczyć.

Trev westchnął, ale Nutt wyraźnie potrafił go zachęcić.

— No dobrze, jeśli potem przestaniesz marudzić — burknął i wyjął z kieszeni puszkę, co spowodowało głośne śmiechy.

— Widzisz? — poskarżył się Nuttowi. — Oni myślą, że to jakiś żart.

Nutt założył ręce na piersi.

— Pokaż im.

Trev upuścił puszkę na stopę, a potem praktycznie bez wysiłku przerzucił ją na ramię, gdzie przetoczyła się po karku na drugie ramię i po króciutkiej przerwie stanęła prosto. Ruchem ramienia strącił ją na drugą stopę i kopnął w powietrze. Puszka opadła i z cichym brzęczeniem zakręciła się na czubku buta.

Trev mrugnął do Myślaka.

— Nie ruszaj się pan, szefuniu.

Puszka skoczyła z buta w powietrze, a kiedy spadała, trafił ją kopniakiem z półobrotu, posyłając w stronę Myślaka. Ludzie za jego plecami odskoczyli z drogi, kiedy szumiąc, przemknęła mu przed twarzą i weszła na orbitę, przez chwilę sprawiając wrażenie srebrzystego naszyjnika; potem wyrwała się z kręgu i niczym łosoś rzucony na piasek opadła na wyciągniętą dłoń Treva.

Nagle zapadła cisza. Myślak wyjął z kieszeni thaumometr.

— Naturalne tło — stwierdził spokojnie. — Nie używano magii. Jak pan to robi, panie Likely?

— Trzeba tylko mieć dryg do tego, szefuniu. Sztuka polega na wyczuciu obrotów. Ale kiedy muszę za dużo o tym myśleć, to nie wychodzi.

— Mógłby pan to powtórzyć z piłką?

— Nie wiem, nie sprawdzałem. Ale chyba nie. Nie można użyć długiego obrotu i krótkiego obrotu, nie? Ale pewnie z piłki też da się coś wyciągnąć.

— Ale jak to może nam pomóc? — zapytał Hix.

— Opanowanie piłki jest kluczowe — wyjaśnił Nutt. — Planowany przepis, jak sądzę, pozwoli strażnikowi gola na chwytanie piłki rękami. To bardzo ważne. Jednakże nie ma wyraźnego zakazu uderzania piłki głową ani kolanem, czy też zatrzymywania piłki piersią, by spadła prosto na stopę. Pamiętajcie, panowie, ta piłka fruwa. Będzie wiele czasu przebywać w powietrzu. Musicie nauczyć się myśleć nie tylko o miejscu tuż nad gruntem.

— Jestem prawie pewny, że głowa będzie uznana za nieprzepisową — stwierdził Myślak.

— Drogi panie, zakłada pan istnienie reguły tam, gdzie jej nie ma. Proszę sobie przypomnieć, co mówiłem o prawdziwej naturze gry.

Myślak zauważył lekki półuśmieszek Nutta i zrezygnował.

— Panie Nutt, powierzam panu selekcję i trening naszej drużyny. Będzie pan odpowiadał przede mną oczywiście.

— Tak, proszę pana. Bardzo panu dziękuję. Będzie mi potrzebne prawo, by w miarę potrzeby zwalniać członków drużyny z ich normalnych obowiązków.

— Przypuszczam, że muszę się na to zgodzić. Bardzo dobrze. Zatem zostawiam drużynę w pańskich rękach — rzekł Myślak.

Ile worków starych ubrań mówi w ten sposób? — zastanawiał się. I to całkiem jakby było to dla nich czymś zwyczajnym? Mimo wszystko Ridcully lubi tego małego goblina, jeśli tym właśnie jest, a ja sam nigdy nie widziałem sensu w grach zespołowych.

— Czy mogę także prosić o bardzo niewielki budżet?

— Po co?

— Z całym szacunkiem dla trudnej sytuacji uniwersyteckich finansów, uważam, że to konieczne.

— Do czego?

— Chciałbym zabrać drużynę do baletu.

— To śmieszne — burknął Myślak.

— Nie, proszę pana. To niezwykle istotne.


* * *

Następnego dnia w „Pulsie” znalazł się artykuł o tajemniczym zniknięciu wspaniałej Jewels, co wywołało uśmiech Glendy. Oni chyba nie czytali bajek, myślała, wychodząc z domu. Jeśli chce się znaleźć piękność, trzeba jej szukać wśród popiołu. A że Glenda była Glendą i Glendą miała nieodwracalnie pozostać do głębi, dodała też: choć piece w nocnej kuchni są przez cały czas utrzymywane w skrupulatnej czystości, a wszelki popiół usuwany natychmiast.

Ku jej zaskoczeniu Juliet stanęła w progu niemal w tej samej chwili i wyglądała na prawie obudzoną…

— Myślisz, że pozwolą mi pracować przy bankiecie? — zapytała, gdy czekały na omnibus.

Teoretycznie tak, pomyślała Glenda, ale prawdopodobnie nie, bo przecież była dziewczyną z nocnej kuchni. Chociaż to Juliet, jednak przez panią Whitlow jest naznaczona jako nocnokuchenna.

— Pójdziesz na bankiet, Juliet — oświadczyła. — I ja też.

— Ale pani Whitlow chyba się to nie spodoba…

Coś nadal wrzało wewnątrz Glendy. Zaczęło w Shwatcie, trwało cały wczorajszy dzień, a trochę pozostało jeszcze dzisiaj.

— Nic mnie to nie obchodzi — stwierdziła.

Juliet zachichotała i rozejrzała się, sprawdzając, czy pani Whitlow nie ukrywa się gdzieś niedaleko przystanku.

I naprawdę mnie nie obchodzi, myślała Glenda. Nie obchodzi mnie.

To było jak dobywanie miecza.


* * *

Gabinet Myślaka zawsze zadziwiał Mustruma Ridcully’ego. Na miłość bogów, ten człowiek używał szafek na dokumenty! Ridcully pracował według zasady, że jeśli człowiek o czymś nie pamięta, to znaczy, że nie było ważne; technikę przechowywania dokumentów w stosach na podłodze rozwinął do poziomu sztuki.

Myślak uniósł głowę.

— Dzień dobry, nadrektorze.

— Właśnie zajrzałem do holu.

— Tak, nadrektorze?

— Wszyscy nasi chłopcy ćwiczą balet.

— Tak, nadrektorze.

— I jest tam kilka dziewcząt z Opery, w tych krótkich sukienkach.

— Tak, nadrektorze. Pomagają drużynie.

Ridcully pochylił się i oparł kostki potężnych pięści o dwa brzegi papieru, nad którym pracował Myślak.

— Dlaczego?

— To pomysł pana Nutta, nadrektorze. Jak rozumiem, powinni się nauczyć równowagi, postawy i elegancji.

— Widziałeś kiedyś, Stibbons, jak pedel Nobbs próbuje stanąć na jednej nodze? Możesz mi wierzyć, to natychmiastowy lek na melancholię.

— Wyobrażam sobie — rzekł Myślak, nie podnosząc wzroku.

— Myślałem, że mają się nauczyć, jak trafiać piłką gole.

— O tak, ale pan Nutt ma filozofię.

— Ma?

— Tak, nadrektorze.

— Wiem tyle, że biegają wszędzie dookoła…

— Tak. Pan Nutt i pan Likely przygotowują coś specjalnego na bankiet. — Myślak wstał i otworzył górną szufladę szafki na dokumenty.

Widok otwieranych szafek na dokumenty zwykle przypominał Ridcully’emu, że powinien być gdzie indziej. Jednak tym razem manewr nie poskutkował.

— Aha, zauważyłem też, że mamy parę nowych piłek.

— Pan Chrappison nie przepuszcza takich okazji.

— Czyli wszystko idzie dobrze? — upewnił się Ridcully lekko zdziwionym tonem.

— Najwyraźniej tak, nadrektorze.

— W takim razie chyba lepiej nie będę się wtrącał. — Ridcully się zawahał. Przez chwilę czuł się niepotrzebny, ale szybko znalazł kolejny temat. — A jak idzie praca przy nowych zasadach, panie Stibbons?

— Och, całkiem dobrze, bardzo dziękuję, nadrektorze. Oczywiście zachowuję niektóre z gier ulicznych, żeby wszyscy byli zadowoleni. Bywają dość dziwaczne.

— Pan Nutt to całkiem porządny gość, jak się okazuje.

— O tak, nadrektorze.

— Miał bardzo dobry pomysł, żeby zmienić budowę gola. Tak mi się wydaje. W ten sposób jest lepsza zabawa.

— Nie ma pan zamiaru trenować, nadrektorze? — zapytał Myślak, przysuwając sobie kolejny dokument.

— Jestem kapitanem! Nie potrzebuję treningu. — Ridcully odwrócił się, by wyjść, ale przystanął jeszcze z ręką na klamce. — Zeszłej nocy pogawędziliśmy sobie długo z byłym dziekanem. Poczciwa dusza w głębi serca, naturalnie.

— Tak, słyszałem, że atmosfera w sali klubowej była bardzo serdeczna, nadrektorze — odparł Myślak.

I kosztowna, dodał w duchu.

— Wiesz, Stibbons, że młody Adrian Rzepiszcz jest profesorem?

— O tak, nadrektorze.

— Chciałbyś też być?

— Właściwie nie, nadrektorze. Sądzę, że na uczelni powinno być jedno czy dwa stanowiska, których nie zajmuję.

— Tak, ale oni nazwali swoją machinę PEX-em! Trudno to uznać za przełomowy pomysł, prawda?

— Och, istnieją pewne znaczące różnice. O ile wiem, używa kur, żeby wygenerować diametrykę blitu.

— Tak się wydaje — przyznał Ridcully. — W każdym razie coś w tym rodzaju.

— Hmm… — mruknął Myślak. A było to całkiem solidne „hmm”, do jakiego można by chyba zacumować niewielką łódkę.

— Coś się nie zgadza? — spytał Ridcully.

— Nie, właściwie nie, nadrektorze. Czy były dziekan wspominał cokolwiek o konieczności całkowitej przebudowy rezonatora morficznego, by uwzględnić zmiany interfejsu blitu/spamowodzi?

— Nie wydaje mi się…

— Och, drobiazg — zapewnił Myślak z nieruchomą twarzą. — Adrian z pewnością w końcu do tego dojdzie. Jest bardzo zdolny.

— No tak, ale wszystko to przecież opiera się na twoich badaniach. To ty zbudowałeś HEX-a. A teraz tamci ogłaszają, że to on jest takim mądralą. Jest nawet na kartach w papierosach.

— To miło, nadrektorze. Dobrze jest, kiedy badacze zyskują uznanie.

Ridcully poczuł się jak komar, który próbuje ukąsić stalowy napierśnik.

— Ha — burknął. — Widzę, że magia bardzo się zmieniła od moich czasów.

— Tak, nadrektorze — zgodził się obojętnie Myślak.

— A przy okazji, panie Stibbons — rzucił jeszcze Ridcully, otwierając drzwi. — Moje czasy jeszcze się nie skończyły.

Z daleka rozległ się krzyk. A potem trzask. Ridcully uśmiechnął się szeroko. Dzień nagle jakby pojaśniał.

Kiedy wraz z Myślakiem dotarli do holu, członkowie drużyny stali kręgiem wokół leżącego na podłodze kolegi. Klęczał przy nim Nutt.

— Co się tu stało? — zapytał Ridcully.

— Mocno poobijany, proszę pana, ale nałożyłem mu kompres.

— Aha.

Wzrok nadrektora padł na wielki, okuty mosiądzem kufer. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak całkiem zwyczajny kufer, dopóki człowiek nie zauważył wystających z dołu małych stopek.

— Bagaż Rincewinda… — warknął. — A gdzie jest on, tam i Rincewind nie może być zbyt daleko z przodu. Rincewindzie!

— To nie moja wina — zapewnił Rincewind.

— To prawda, proszę pana — poparł go Nutt. — Muszę prosić o wybaczenie, ale był to przypadek grupowego nieporozumienia. Jak mi wiadomo, jest to niezwykle magiczna skrzynia na setkach małych nóżek i niestety, ci dżentelmeni uznali, że będzie kopał piłkę niczym demon, jak to mówią. Która to hipoteza, muszę zaznaczyć, okazała się błędna.

— Próbowałem im wytłumaczyć — odezwał się były dziekan stojący na obrzeżach grupy. — Dzień dobry, Mustrumie. Niezłą macie drużynę.

— Te jego stopy tylko wchodzą sobie w drogę — wyjaśnił Bengo Macarona. — A kiedy znajdzie się na piłce, zaczyna się kręcić bez żadnej kontroli i niestety, w efekcie uderzył w pana Sopworthy’ego.

— No cóż, uczymy się na błędach — stwierdził Ridcully. — A macie może coś lepszego do pokazania?

— Myślę, że mam właśnie coś takiego — odezwał się miły, ale cienki głosik.

Ridcully obejrzał się i spostrzegł człowieka o posturze i postawie fletu piccolo. Zdawało się, że stojąc, wibruje.

— Profesor Ritornello, mistrz muzyki — szepnął Myślak do ucha nadrektora.

— Witam, profesorze — rzekł gładko Ridcully. — Widzę, że przyprowadził pan chór.

— Tak, nadrektorze. I muszę powiedzieć, że to, co tutaj zobaczyłem, napełniło mnie radością i wewnętrznym blaskiem. Mówiąc krótko: stworzyłem pieśń, o którą pan prosił.

— Prosiłem? — szepnął dyskretnie Ridcully.

— Pamięta pan o śpiewach, o jakich wspominałem, więc uznałem, że dobrze będzie powiadomić profesora — szepnął Myślak.

— Kolejne wz, tak? No dobrze.

— … Oparta jest na tradycyjnych pieśniach liturgicznych w formie stolacyjnej. Stanowi valedictę, czyli pozdrowienie dla zwycięzcy. Można? Oczywiście a capella.

— Ależ proszę, oczywiście.

Mistrz muzyki wyjął z rękawa krótką pałeczkę.

— Chwilowo wstawiłem tam imię Benga Macarony dla zachowania rytmu, ponieważ, jak się zdaje, zdobył dwa piękne „gole”, bo tak się chyba nazywają — rzekł, podchodząc do słowa ostrożnie, jak do wielkiego pająka w wannie. Spojrzał na swoje stadko, skinął głową i…


Chwalmy wybitne zdolności magistra Benga Macarony! Macarony wybitne zdolności chwalmy! Chwalmy! Chwalmy je! Niezwykły talent niedostępny innym! Chwalmy! Chwalmy go! Chwalmy łaskawe bóstwa! Które to, które… SINGULA SINGULAR SINGULA!


Po półtorej minuty śpiewu Ridcully zakaszlał głośno, a mistrz muzyki machnięciem pałeczki uciszył chór.

— Czyżby coś niefortunnego, nadrektorze?

— Nie, nie dokładnie, mistrzu, ale, no… czy pieśń nie jest odrobinę jakby… za długa?

Ridcully zdawał sobie sprawę, że były dziekan niezbyt się stara stłumić lekceważące parsknięcie.

— Ależ skąd. Co więcej, nadrektorze, kiedy skończę, pieśń będzie rozpisana na czterdzieści głosów i ośmielam się stwierdzić, że stanie się moim arcydziełem.

— Ale to powinno być coś, co mogą śpiewać kibice piłki.

— Jednakże — mistrz muzyki groźnie uniósł pałeczkę — czyż klasy wykształcone nie mają obowiązku podnosić standardy stanów niższych?

— Ma trochę racji, Mustrumie — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych.

Ridcully poczuł się, jakby własny dziadek kopnął go w rodzinne dziedzictwo. Był zadowolony, że nie ma tutaj tej służącej… jak jej było? A tak, Glenda, rozsądna panna. Ale mimo nieobecności Glendy odbicie jej miny zauważył na twarzy Treva Likely’ego.

— Może w ciągu tygodnia — burknął. — Ale raczej nie w soboty. Ale to piękne dzieło i chętnie usłyszę inne owoce pańskiej pracy.

Mistrz muzyki wyszedł wzburzony, a chór wymaszerował za nim w perfekcyjnym unisono. Ridcully zatarł ręce.

— A zatem, panowie, pokażcie mi trochę gry.

Gracze rozbiegli się po sali.

— Muszę zauważyć — odezwał się Nutt — że profesor Macarona spisuje się fenomenalnie. Wyraźnie doskonale sobie radzi z piłką, a zapewne i podobnymi obiektami.

— Nie dziwi mnie to — odparł energicznie Ridcully.

— Bibliotekarz jest, oczywiście, znakomitym strażnikiem gola, to znaczy bramki, bo tak teraz wygląda. Zwłaszcza że może stanąć pośrodku i sięgnąć rękami do obu brzegów. Uważam, że komukolwiek z naszych przeciwników trudno będzie go pokonać. Oczywiście, pan również weźmie udział, nadrektorze…

— Och, nie zostaje się nadrektorem, jeśli nie potrafi się szybko łapać nowych rzeczy. Ale na razie będę się tylko przyglądał.

I przyglądał się. Kiedy Macarona po raz drugi niczym srebrzysta smuga przemknął wzdłuż sali i trafił piłką do bramki przeciwników, zwrócił się do Myślaka.

— Wygramy, prawda?

— Jeśli on nadal będzie grał dla was — wtrącił były dziekan.

— Daj spokój, Henry. Czy możemy zgodzić się przynajmniej na to, żeby rozgrywać tylko jeden mecz naraz?

— Uważam, że dzisiejsza sesja powinna się niedługo skończyć — oświadczył Myślak. — W końcu mamy bankiet, a przygotowanie sali wymaga czasu.

— Proszę o wybaczenie, szefuniu, ale to racja — odezwał się Trev za jego plecami. — Musimy jeszcze opuścić kandelabr i wstawić nowe świece.

— Opracowaliśmy niewielki pokaz na dzisiejszy wieczór — wtrącił Nutt. — Może nadrektor chciałby to zobaczyć.

Ridcully zerknął na zegarek.

— Owszem, panie Nutt, ale czas nagli. Dlatego z radością obejrzę wszystko później. Świetna robota, wszyscy! — zahuczał.


* * *

Kiedy Glenda i Juliet szły do pracy, na placu Sator rozkładał się już nocny targ. Ankh-Morpork żyło na ulicach, gdzie znajdowało jedzenie, rozrywkę oraz — w mieście z dramatycznym problemem mieszkaniowym — także szansę, żeby kręcić się w pobliżu, dopóki nie zwolni się miejsce na podłodze. Teraz wszędzie rozstawiano stragany, a pochodnie wypełniały powietrze cuchnącym dymem oraz — niemal jako produktem ubocznym — pewną ilością światła.

Glenda nie mogła się powstrzymać, by nie zaglądać na plac, zwłaszcza o tej porze. Znakomicie sobie radziła we wszelkich odmianach sztuki kucharskiej, naprawdę. Wiedzę o tym powinna zachowywać w spokojnym centrum wirujących szaleńczo myśli. A tam stała Verity Pushpram, królowa morza.

Glenda miała wiele czasu dla panny Pushpram, która sama do wszystkiego doszła, choć może z oczami przydałaby się jej jakaś pomoc. Były tak szeroko rozstawione, że przypominała raczej turbota.

Jednak Verity — podobnie jak ocean, z którego brała się jej fortuna — skrywała w sobie niezmierzone głębie. Odłożyła dość, żeby kupić łódź rybacką, potem drugą, a w końcu całą alejkę na targu rybnym. Nadal jednak, praktycznie co wieczór, sama pchała swój wózek na plac, gdzie sprzedawała mięczaki, krewetki, kraby, langusty, małże i swoje słynne gorące rybne paluszki.

Glenda często od niej kupowała. Żywiła dla niej pewien szacunek, jakim obdarza się równych sobie, którzy — to ważne — nie stanowią zagrożenia dla własnej pozycji.

— Idziecie na tę imprezę, dziewczęta? — spytała wesoło Verity, machając do nich halibutem.

— Tak — odpowiedziała z dumą Juliet.

— Jak to? Obie?

Verity zerknęła na Glendę, która odpowiedziała stanowczo:

— Nocna kuchnia się rozwija.

— No, jeśli was to bawi… — Verity spoglądała w teorii to na jedną, to na drugą. — Macie, weźcie jednego, piękne są. Moje ulubione.

Schyliła się i wyjęła z wiadra kraba. Kiedy się wynurzył, okazało się, że wiszą na nim trzy inne.

— Naszyjnik z krabów? — zachichotała Juliet.

— Takie już są kraby — stwierdziła Verity, odczepiając te, które zabrały się na gapę. — Tępe jak deski, co do sztuki. Dlatego można je trzymać w wiadrach bez pokrywki. Jak który próbuje wyleźć, reszta ściąga go z powrotem. No mówię, tępe jak deski. — Verity uniosła kraba nad bulgoczącym groźnie kociołkiem. — Ugotować go wam?

— Nie! — zawołała Glenda o wiele głośniej, niż zamierzała.

— Dobrze się czujesz, skarbie? — zaniepokoiła się Verity. — Niewyraźnie jakoś wyglądasz.

— Nic mi nie jest. Nic. Trochę gardło mnie boli i tyle. — Wiadro krabów, myślała. A wydawało mi się, że Pepe gada bez sensu. — Możesz nam go zawiązać? To będzie długa noc.

— Już się robi. — Panna Pushpram fachowo owinęła kraba sznurkiem. Nie stawiał oporu. — Wiesz, co robić, to jasne. Piękne te kraby, naprawdę smaczne. Ale tępe jak deski.


* * *

Wiadro krabów, myślała Glenda, gdy szły pospiesznie do nocnej kuchni. Więc tak to działa. Ludzie z Sióstr z dezaprobatą patrzą na dziewczęta jadące trollibusem. To jest wiadro krabów. Praktycznie wszystko, co mówiła mi mama, to wiadro krabów. Praktycznie wszystko, co sama mówiłam Juliet, to też wiadro krabów. Może to po prostu inne określenie dla Ścisku. Jest miło, ciepło i będąc w środku, zapomina się, że istnieje świat na zewnątrz. Najgorsze, że tym krabem, który najmocniej ściąga człowieka w dół, jest on sam…

W tym momencie Glenda poczuła, że ma głowę w ogniu.

Wiele zjawisk opiera się na fakcie, że w większości przypadków ludziom nie wolno bić innych ludzi drewnianym młotkiem. Stawiają mnóstwo widocznych i niewidocznych znaków mówiących „Tego nie rób”, w nadziei że to zadziała, ale jeśli nie, tylko wzruszają ramionami, bo tak naprawdę nie mają przecież prawdziwego młotka. Juliet rozmawiająca z damami… Nie wiedziała, że nie powinna się do nich tak zwracać. I jej się udało. Nikt nie dał jej młotkiem po głowie.

Praktyka i obyczaj, ucieleśnione w pani Whitlow, nakazywały, by pracownicy nocnej kuchni nie wychodzili ponad schody, gdzie światło było jeszcze stosunkowo czyste i nie przeszło już przez mnóstwo innych oczu. Ale przecież Glenda już to robiła i nie stało się nic złego, prawda? Dlatego teraz pomaszerowała w stronę głównego holu, a jej praktyczne buty uderzały o posadzkę tak mocno, że aż boleśnie. Dziewczyny z dziennej się nie odezwały, gdy weszła za nimi. Co miały powiedzieć? Prawdziwa i niepisana reguła mówiła, że pulchne nie usługiwały do stołu, kiedy obecni byli goście. Dziś jednak Glenda postanowiła, że nie umie czytać niepisanych reguł. Poza tym trwało już zamieszanie. Służący, którzy rozkładali sztućce, próbowali cały czas mieć je na oku, co w konsekwencji oznaczało, że niejeden gość będzie musiał jeść dwoma łyżkami.

Ze zdziwieniem zauważyła Świecowego Waleta, który machał rękami na Treva i Nutta. Ruszyła w ich stronę. Nie bardzo lubiła Smeemsa. Człowiek może być dogmatykiem, w porządku; może być głupi i nie ma sprawy; ale głupi dogmatyk to już za wiele, zwłaszcza z dodatkiem nieprzyjemnego zapachu ciała.

— Co się tu dzieje?

Podziałało. Właściwy ton głosu u kobiety z rękami zaplecionymi na piersi zwykle wymusza odpowiedź na nieprzygotowanym mężczyźnie, i to nawet szybciej, niż jest w stanie wymyślić jakieś kłamstwo.

— Podnieśli kandelabr! Wciągnęli go, ale nie zapalili świec! Nie mamy już czasu, żeby go opuścić i znowu podnieść, zanim zjawią się goście.

— Panie Smeems… — zaczął Trev.

— A oni tylko odszczekują i kłamią — poskarżył się Smeems z goryczą.

— Umiem zapalić je stąd, panie Smeems. — Nutt mówił cicho; nawet jego głos się garbił.

— Nie kręć! Nawet magowie nie daliby rady, nie zachlapując całej sali woskiem, ty mały…

— Wystarczy, panie Smeems — rzekł głos, który, ku zdumieniu Glendy, okazał się jej własnym. — Zapali je pan, panie Nutt?

— Tak, panienko. We właściwym czasie.

— No właśnie — rzekła Glenda, zwracając się do Smeemsa.

— Proponuję zostawić tę sprawę panu Nuttowi.

Smeems patrzył na nią i widziała, że w jego myśleniu tkwi niewidzialny młotek: uczucie, że może wpaść w jakieś kłopoty. — Ja bym już pędziła — poradziła mu.

— Nie mogę tu czekać. Muszę dopilnować ważnych spraw.

— Smeems wydawał się trochę zakłopotany i zagubiony, ale z jego punktu widzenia nieobecność była dobrym rozwiązaniem. Glenda widziała niemal, jak jego umysł wyciąga wnioski. Bycie gdzie indziej rozmywało winę za cokolwiek, co mogło się nie udać. — Nie mogę czekać — powtórzył. — Ha! Gdyby nie ja, wszyscy byście tkwili w ciemności.

Po czym złapał swoją brudną torbę i odszedł.

Glenda spojrzała na Nutta. Przecież w żaden sposób nie mógłby się zrobić mniejszy, pomyślała. Ubranie pasowałoby na niego jeszcze gorzej niż teraz. Na pewno sobie to wyobrażam.

— Naprawdę potrafisz stąd zapalić świece? — spytała.

Nutt nadal wbijał wzrok w posadzkę.

Zwróciła się do Treva.

— Czy on rzeczywiście…

Ale Treva nie było, ponieważ stał kawałek dalej, opierał się o ścianę i rozmawiał z Juliet.

Zrozumiała wszystko od jednego rzutu oka: jego zaborczą pozę, jej skromnie spuszczony wzrok… nie migdalenie jako takie, lecz z pewnością uwertura i zapowiedź migdalenia. Och, potęga słów…

Ale kto obserwuje, ten sam jest obserwowany. Glenda spojrzała niżej, prosto w przenikliwe oczy Nutta. Czyżby marszczył czoło? Co zobaczył w jej twarzy? Więcej niżby chciała, to pewne.

Krzątanina w holu nabierała tempa. Kapitanowie drużyn piłkarskich zbierali się w którymś z przedpokojów — wyobrażała ich sobie w czystych koszulach, a przynajmniej w koszulach mniej brudnych niż zwykle, przybywających tu z rozrzuconych po całym mieście różnych wersji ulicy Botnicznej. Patrzyli na wspaniałe sklepienia i zastanawiali się, czy wyjdą stąd żywi. Hm… zatrzymała się przy tej myśli. Żywi owszem, ale pewnie tak pijani, że będą mieli kłopoty z wychodzeniem… I właśnie kiedy umysł zaczął krążyć wokół tej wizji, usłyszała oschły głos za plecami.

— Nie spodziehwaliśmy się spotkać cię w tym hwielkim holu, Glendo.

To musiała być pani Whitlow. Tylko ona wymawiała „wielki” przez h. Poza tym, nawet się nie odwracając, Glenda słyszała zgrzyt straszliwego gorsetu[16] oraz brzęk srebrnego łańcuszka, na którym podobno wisiał jedyny klucz otwierający każdy zamek na Niewidocznym Uniwersytecie.

Odwróciła się. Nie ma żadnego młotka!

— Pomyślałam, że wieczorem przyda się pani dodatkowa pomoc, pani Whitlow.

— Mimo to obyczaj i praktyka…

— Och, droga pani Whitlow, możemy już chyba ich wpuszczać. — Nadrektor podszedł do nich pospiesznie. — Kareta jego lordowskiej mości wkrótce wyjedzie z pałacu.

Pani Whitlow potrafiła wyrastać groźnie, choć głównie w poziomie. Ridcully jednak miał nad nią przewagę niemal dwóch stóp. Odwróciła się więc pospiesznie i powitała go dyskretnym półdygnięciem, które — nigdy nie ośmielił się tego powiedzieć — uważał za lekko irytujące.

— A to panna Glenda, zgadza się? — ciągnął radośnie. — Miło panią widzieć na górze. To bardzo rozsądna młoda dama, pani Whitlow. Ma inicjatywę i szybką orientację.

— Bardzo pan łaskaw. Glenda to jedna z moich najlepszych dziewcząt — zapewniła gospodyni przez zaciśnięte zęby, starannie unikając nagle anielskiego spojrzenia Glendy.

— Widzę, że wielki kandelabr się nie pali — zauważył Ridcully.

Glenda wystąpiła naprzód.

— Pan Nutt zaplanował dla nas niespodziankę, proszę pana.

— Pan Nutt jest pełen niespodzianek. Mieliśmy dzisiaj niezwykły dzień, panno Glendo. Nasz pan Nutt uczył chłopców, jak grać w piłkę jego stylem. Wie pani, co zrobił wczoraj? Nigdy pani nie zgadnie. Niech pan powie, panie Nutt.

— Zabrałem ich do gmachu Królewskiej Opery, żeby się przyjrzeli ćwiczeniom tancerek — wyjaśnił zdenerwowany Nutt. — To bardzo ważne, żeby opanowali tajniki ruchu i postawy.

— A kiedy wrócili — mówił Ridcully z tą samą, nieco przerażającą jowialnością — kazał im grać tutaj, w holu, z zawiązanymi oczami.

Nutt zakaszlał nerwowo.

— Muszą pamiętać pozycje wszystkich innych graczy — powiedział. — Wiedzieć, że tworzą zespół.

— A potem zabrał ich, żeby obejrzeli psy myśliwskie lorda Rusta.

Nutt zakaszlał znowu, jeszcze bardziej zakłopotany.

— Kiedy polują, każdy pies wie, gdzie się znajduje każdy z pozostałych psów. Chciałem, żeby zrozumieli dualizm drużyny i gracza. Siłą gracza jest drużyna, a siłą drużyny jest gracz.

— Słyszały to panie?! — zawołał Ridcully. — Znakomite! Oczywiście, przez cały dzień kazał im biegać tam i z powrotem albo utrzymywać piłki na głowie. Rysował takie wielkie wykresy na tablicy. Można by pomyśleć, że planuje jakąś bitwę.

— Bo to jest bitwa — oświadczył Nutt. — To znaczy: nie bitwa z przeciwną drużyną jako taką, ale bitwa każdego z grających ze sobą.

— Bardzo überwaldzko to zabrzmiało — uznał nadrektor. — Jednakże są chyba pełni energii i wigoru, i gotowi na wieczór. Jak się zdaje, pan Nutt zaplanował coś światłodźwięcznego.

— Taki drobiazg, żeby zwrócić uwagę gości.

— Czy coś zrobi „bang”?

— Nie, proszę pana.

— Obiecujesz? Osobiście lubię czasem trochę Sturm und Drang, ale lord Vetinari jest dość wyczulony na takie rzeczy.

— Żadnych gromów ani błyskawic, proszę pana. Może lekka mgiełka pod sufitem.

Glenda miała wrażenie, że nadrektor przygląda się Nuttowi w skupieniu.

— Ile zna pan języków, panie Nutt?

— Trzy martwe i dwanaście żywych, proszę pana.

— No, no… — mruknął Ridcully, jakby notował tę informację i starał się nie myśleć „A ile z nich było żywych, zanim je zamordowałeś?”. — Brawo. Dziękuję, panie Nutt. I paniom także. Zaraz ich wprowadzimy.

Glenda skorzystała z okazji, by zejść pani Whitlow z oczu. Nie była zachwycona odkryciem, że Juliet i Trev wykorzystali nieco wcześniejszą okazję, by zejść z oczu jej.

— Proszę się nie martwić o Juliet — odezwał się Nutt, który szedł za nią.

— Kto powiedział, że się martwię? — burknęła Glenda.

— Panienka to mówi. Wyraz twarzy panienki, postawa, ułożenie ciała, panienki… reakcje, ton głosu… wszystko.

— Nic ci do patrzenia na moje wszystko… to znaczy na ułożenie ciała.

— To sposób, w jaki pani stoi, panno Glendo.

— Umiesz czytać mi w myślach?

— Może się tak wydawać. Przepraszam.

— O czym myślała Juliet?

— Nie jestem pewien, ale lubi pana Treva. Uważa, że jest zabawny.

— Więc przeczytałeś Trevowe wszystko? Założę się, że to świńska książka.

— Nie, panienko. Jest zagubiony i niespokojny. Powiedziałbym, że usiłuje zrozumieć, jakim człowiekiem się stanie.

— Naprawdę? Zawsze był nicponiem.

— Myśli o przyszłości.

Gdy tylko ostatni służący pospiesznie zajęli swoje miejsca, po przeciwnej stronie holu otworzyły się wielkie drzwi.

Nie zrobiło to wrażenia na zamyślonej Glendzie. Trudno jej było przyznać, że jednak lampart może zmienić swoje cętki.

Muszę przyznać, że ostatnio faktycznie był jakiś spokojny, myślała. I napisał dla niej śliczny wiersz… Taki wiersz ma wielkie znaczenie. Kto by pomyślał? To zupełnie do niego niepodobne…

Z atomową prędkością Nutt zniknął nagle, a drzwi zostały otwarte na oścież i wchodzili przez nie kapitanowie z orszakami, wszyscy nerwowi; niektórzy nosili niezwyczajne garnitury, niektórzy już teraz szli trochę niepewnie, bo u magów koncepcja aperitifu bywa niebezpieczna. Półmiski zapewne właśnie się napełniały, kucharze przeklinali, dźwięczały piece, kiedy… kiedy… A właściwie co jest w menu?

Zycie w niewidocznej części Niewidocznego Uniwersytetu było kwestią przymierzy i wrogości, zobowiązań i przyjaźni, wymieszanych razem, skręconych i splątanych.

Glenda potrafiła to robić. Nocna kuchnia zawsze gościnnie przyjmowała innych ciężko pracujących i w tej chwili cały główny hol był jej winien przysługi, choćby za to, że trzymała buzię na kłódkę. Ruszyła więc do Lśniącego Roberta, jednego z głównych kelnerów. Powitał ją ostrożnym skinieniem, należnym komuś, kto wie o sprawach, o których nie powinna się dowiedzieć matka.

— Masz menu?

Wyjął kartę spod serwetki. Glenda przeczytała ze zgrozą.

— To nie są potrawy, jakie lubią.

— Ojej, Glendo… — Robert uśmiechnął się drwiąco. — Chcesz powiedzieć, że są dla nich za dobre?

— Dajecie im avec. Prawie każde danie ma w środku avec, a jedzenie z avec w nazwie nadaje się tylko dla wyrobionego podniebienia. A czy oni tam wyglądają na takich, co jedzą w obcym języku? No nie, jeszcze dajecie im piwo! Piwo i Alec!

— Dostępny jest bogaty wybór win. Oni wybierają piwo — wyjaśnił chłodno Robert.

Glenda popatrzyła na kapitanów. Czuli się już o wiele swobodniej. Mieli tu darmowe jedzenie i picie, a choć jedzenie smakowało dziwnie, było go dużo, za to piwo smakowało przyjemnie znajomo i też go nie brakowało.

Nie podobało jej się to. Niebiosa świadkiem, że piłka nożna zrobiła się ostatnio dość obrzydliwa, ale… No, nie całkiem zrozumiała, co ją tak niepokoi, jednak…

— ‘szepraszam, panienko… — Młody piłkarz postanowił zwrócić się do jedynej kobiety w uniformie, która nie niosła przynajmniej dwóch talerzy równocześnie.

— W czym mogę pomóc?

Zniżył głos.

— Ten sos smakuje rybą, panienko.

Rozejrzała się po uśmiechniętych twarzach przy stole.

— To jest kawior, proszę pana. Napełni ołowiem pański ołówek.

Stół, jak jeden dobrze nasączony pijak, ryknął śmiechem, ale młodzik tylko się zdziwił.

— Nie mam ołówka, panienko…

Znowu śmiech.

— Nie ma ich tutaj wiele — oświadczyła Glenda i zostawiła ich rozbawionych.


* * *

— Jak miło, że mnie pan zaprosił, Mustrumie — rzekł lord Vetinari i gestem ręki oddalił hors d’oeuvres. Zwrócił się do maga po prawej stronie. — Widzę też, że znowu jest tu nadrektor znany dawniej jako dziekan. To kapitalnie.

— Zapewne pan pamięta, że Henry przeniósł się do Miedziczoła w Pseudopolis. Jest, eee… — Ridcully zamilkł.

— Nowym nadrektorem — dokończył Vetinari. Wziął łyżkę i zaczął oglądać ją z uwagą, jakby była obiektem rzadkim i niezwykłym. — Coś podobnego… Sądziłem, że może istnieć tylko jeden nadrektor. Czyż nie tak? Jeden ponad wszystkimi, i jeden kapelusz, oczywiście. Ale to sprawy magów, o których nie wiem wiele. Dlatego proszę o wybaczenie, jeśli coś źle zrozumiałem. — W obracającym się wolno zagłębieniu łyżki jego nos zmieniał się z długiego w krótki. — Jednakże przychodzi mi do głowy, jako obserwatorowi z zewnątrz, że może to doprowadzić do pewnych tarć, być może. Łyżka znieruchomiała w pół obrotu.

— Odrobinkę, być może — przyznał Ridcully, nie patrząc w stronę Henry’ego.

— Rzeczywiście aż tyle? Ale wnioskuję z nieobecności osób zmienionych w żaby, że zrezygnowali panowie z tradycyjnych opcji magicznego konfliktu. Kiedy dochodzi do zwarcia, starzy przyjaciele, połączeni więzami wzajemnego braku szacunku, nie potrafią się zmusić, by rzeczywiście się pozabijać. Taką mamy nadzieję. Ach, jest zupa.

Nastąpiło krótkie bezkrólewie, kiedy chochla krążyła od wazy do wazy. Po czym Patrycjusz odezwał się ponownie.

— Może zdołałbym jakoś pomóc? Nie mam żadnych uprzedzeń w tej kwestii.

— Wybacz, panie, ale można chyba podejrzewać, że będziesz faworyzował Ankh-Morpork — wtrącił nadrektor, wcześniej znany jako dziekan.

— Doprawdy? Można również podejrzewać, że w moim interesie leży osłabienie przewidywanych wpływów uniwersytetu. Rozumie pan, o czym mówię? O delikatnej równowadze pomiędzy ratuszem i kapeluszem, niewidocznym i przyziemnym. Dwa ogniska władzy… Można podejrzewać, że wykorzystam tę okazję, by zakłopotać mojego uczonego przyjaciela. — Uśmiechnął się lekko. — Czy nadal posiada pan oficjalny kapelusz nadrektora, Mustrumie? Zauważyłem, że nie nosi go pan ostatnio, a preferuje raczej ten stylowy model z dość atrakcyjnymi szufladkami i małym pojemnikiem na drinki na czubku.

— Nigdy nie lubiłem tego oficjalnego. Przez cały czas zrzędził.

— Naprawdę potrafi mówić? — zainteresował się Vetinari.

— Myślę, że odpowiedniejsze jest słowo „marudzić”, gdyż według niego kiedyś wszystko było lepsze. Jedyna pociecha dla mnie, to że przez ostatni tysiąc lat każdy nadrektor skarżył się dokładnie na to samo.

— Zatem potrafi myśleć i mówić — stwierdził niewinnie Vetinari.

— Można chyba tak to określić.

— W takim razie nie może go pan posiadać, Mustrumie: kapelusz, który myśli i mówi, nie może być zniewolony. W Ankh-Morpork nie ma niewolników. — Pogroził znacząco palcem.

— Tak, ale chodzi o zasadę. Jak by to wyglądało, gdybym bez oporu zrezygnował z unikalności nadrektorowania?

— Doprawdy trudno mi zgadnąć — przyznał lord Vetinari. — Ale ponieważ praktycznie każda poważna bitwa między magami prowadziła jak dotąd do masowych zniszczeń, sądzę, że czułby się pan choć trochę zakłopotany. Naturalnie, muszę też przypomnieć, że nadrektor Bill Rincewind z uniwersytetu w Rospyepsh bez oporów nazywa siebie nadrektorem.

— Tak, ale to bardzo daleko — odparł Ridcully. — A Czteriksy właściwie się nie liczą. Natomiast w Pseudopolis mamy spóźnialską organizację i jej…

— Czyli spór dotyczy zaledwie kwestii odległości?

— Nie, ale… — zaczął Ridcully i urwał.

— Czy sprawa warta jest kłótni, pytam? — rzekł Vetinari. — Albowiem mamy tutaj, panowie, zaledwie sprzeczkę między głowami szacownej i godnej instytucji oraz ambitnej, stosunkowo mało doświadczonej i dokuczliwej szkoły wiedzy.

— Tak, to właśnie mamy.

Vetinari uniósł palec.

— Nie skończyłem, nadrektorze. Pomyślmy… Powiedziałem właśnie, że mamy tu sprzeczkę między antyczną, nieco skostniałą, podstarzałą i dość konserwatywną instytucją a college’em energicznych młodych badaczy, pełnych świeżych i ekscytujących pomysłów.

— Ale chwileczkę, za pierwszym razem wcale pan tego nie powiedział…

— Powiedziałem, nadrektorze. Nie pamięta pan naszej niedawnej rozmowy o znaczeniu słów? Kontekst jest wszystkim. Sugeruję zatem, by kierującemu Uniwersytetem Miedziczoła pozwolił pan przez krótki czas nosić oficjalny kapelusz nadrektora.

Zawsze trzeba bardzo uważać na to, co mówił Vetinari. Jego słowa, choć na pozór grzeczne, miały skłonność, by wracać i kąsać.

— Zagrajcie o ten kapelusz w piłkę — poradził Vetinari. Spojrzał na ich twarze. — Panowie… Panowie… Rozważcie przez chwilę moją sugestię. Znaczenie kapelusza jest mocno przesadzone. Środki, jakimi magowie prowadzą zmagania, nie będą zasadniczo magiczne. Same starania i rywalizacja będą dobre dla obu uczelni, a ludzie się zainteresują. Kiedy w przeszłości magowie się kłócili, ci ludzie musieli raczej chować się po piwnicach. Proszę nie odpowiadać nazbyt pospiesznie, gdyż w przeciwnym razie uznam, że nie przemyśleliście tego odpowiednio.

— Wyznam szczerze, że potrafię myśleć naprawdę szybko — zapewnił Ridcully. — Nie ma tu żadnej rywalizacji. To po prostu niesprawiedliwe.

— Z całą pewnością — zgodził się Henry.

— Ach, obaj panowie sądzą, że to niesprawiedliwe — zdziwił się Vetinari.

— Istotnie. Mamy o wiele młodszych wykładowców, a także rozległe, zdrowe tereny sportowe Pseudopolis.

— Kapitalnie — ucieszył się Patrycjusz. — A zatem zawody. Uniwersytet przeciwko uniwersytetowi. Miasto, można powiedzieć, przeciwko miastu. Wojna, można nawet uznać, ale bez konieczności zbierania potem głów i kończyn. Każdy musi się starać, panowie.

— Przypuszczam, że muszę się zgodzić — ustąpił Ridcully. — Choć przecież i tak nie stracimy kapelusza. Muszę jednak zauważyć, Havelocku, że na rzucanie wyzwań pańskiemu stanowisku jednak pan nie pozwala.

— Och, bardzo często jestem wyzywany — zapewnił Vetinari. — Po prostu tamci nie wygrywają. Nawiasem mówiąc, panowie, przeczytałem w dzisiejszej azecie, że nowi wyborcy w Pseudopolis przegłosowali właśnie, by nie musieli płacić podatków. Kiedy znowu zobaczy pan prezydenta, proszę go bez wahania zapewnić, że z prawdziwą radością udzielę mu rady, gdyby uznał to za wskazane. Ale nie martwmy się, panowie. Żaden z was nie dostanie tego, co chce, ale każdy dostanie dokładnie to, na co zasługuje. Jeśli lampart może zmienić swoje cętki, to i mag może zmienić kapelusz. A lampart musi zmienić te cętki, bo inaczej grozi nam zguba.

— Chodzi panu o sprawę z Loko? — spytał Henry. — I nie musi pan udawać zaskoczonego.

— Nie zamierzam. Jestem zaskoczony. Ale proszę przyznać mi prawo niewyglądania na zaskoczonego, chyba że, oczywiście, takie wyglądanie mogłoby przynieść jakieś korzyści.

— Będziemy musieli coś zrobić. Ekspedycja znalazła całe gniazdo tych przeklętych stworów.

— Tak. Dzieci, które zabili — stwierdził Vetinari.

— Szczeniaków, które wytępili!

— Doprawdy? I co pan sugeruje?

— Przecież mówimy tu o bardzo złej sile!

— Nadrektorze, widzę zło, kiedy patrzę w lustro przy goleniu. Jest ono, filozoficznie, obecne wszędzie we wszechświecie, jakoby w celu podkreślenia istnienia dobra. Mam wrażenie, że w tej teorii jest coś więcej, ale zwykle w tym miejscu wybucham śmiechem. Rozumiem, że to pan stoi za pomysłem wysłania korpusu ekspedycyjnego do Dalekiego Überwaldu?

— Oczywiście — zapewnił były dziekan.

— Już raz to zrobiono. A przedtem jeszcze dwa razy. Skąd bierze się ten niezwykły schemat działania wojskowego umysłu, który nakazuje rozsądnym osobom raz jeszcze entuzjastycznie robić to, co wcześniej się nie udało?

— Siła jest wszystkim, co rozumieją. Z pewnością wie pan o tym.

— Siła jest wszystkim, co próbowano zastosować, nadrektorze Henry. Poza tym, jeśli są zwierzętami, jak twierdzą niektórzy, to nie rozumieją niczego. Jeśli jednak, jak jestem o tym przekonany, są istotami świadomymi, to jest od nas wymagane pewne zrozumienie.

Patrycjusz wypił łyk piwa.

— Niewielu o tym opowiadałem, panowie, i podejrzewam, że już nigdy tego nie zrobię. Ale kiedy jako młody chłopak spędzałem wakacje w Überwaldzie, wybrałem się na spacer brzegiem strumienia i zobaczyłem wydrę z młodymi. Rozczulający widok, jak się zapewne zgodzicie. Obserwowałem, jak matka wydra zanurkowała do wody i wróciła z tłustym łososiem, którego wywlokła na częściowo zanurzoną kłodę. Kiedy jadła, a ryba żyła jeszcze, oczywiście, ciało pękło i do dziś pamiętam słodkoróżową ikrę, która wylała się ku radości małych wydr; odpychały się wzajemnie, by dostać się do smakołyku. Jeden z cudów natury, panowie. Matka i dzieci żywiące się matką i dziećmi. Wtedy właśnie po raz pierwszy zrozumiałem, że istnieje zło. Jest wbudowane w samą naturę wszechświata. Każdy świat wiruje w bólu. A gdyby istniała jakaś istota wyższa, naszym wspólnym zadaniem jest okazać jej wyższość moralną.

Obaj magowie porozumieli się wzrokiem. Vetinari wpatrywał się w głębiny swego kufla i cieszyli się, że nie wiedzą, co tam widzi.

— Czy mi się zdaje, czy jest dość ciemno? — zapytał Henry.

— Na niebiosa, tak! Zapomniałem o kandelabrze! — wykrzyknął Ridcully. — Gdzie jest pan Nutt?

— Tutaj — odpowiedział Nutt stojący bliżej, niż nadrektor by chciał.

— Dlaczego?

— Powiedziałem, że będę gotów, kiedy będzie mnie pan potrzebował, proszę pana.

— Co? A tak, istotnie pan mówił. — Jest nieduży, grzeczny i bardzo pracowity, tłumaczył sobie Ridcully. Naprawdę nie ma powodów do niepokoju… — Więc niech nam pan pokaże, jak zapalić świece, panie Nutt.

— Czy mógłbym prosić o fanfary, proszę pana?

— Wątpię, młody człowieku, ale zwrócę uwagę gości.

Ridcully wziął łyżeczkę i uderzył nią o ściankę kieliszka, w uświęconej tradycją procedurze „Słuchajcie, ludzie, próbuję bardzo cicho wydać głośny dźwięk”, która skutecznie wymykała się bankietowym mówcom od czasu wynalezienia kieliszków, łyżeczek i bankietów.

— Panowie, proszę o pełną napięcia ciszę, a następnie pełne uznania oklaski dla zapalenia kandelabru!

Zapadła cisza.

Kiedy po krótkich oklaskach wróciła, ludzie odwracali się na krzesłach, by lepiej widzieć, że nie ma nic do oglądania.

— Zechce pan pyknąć z fajki i podać mi ją? — poprosił Nutt.

Ridcully wzruszył ramionami, ale spełnił prośbę. Nutt wziął fajkę, uniósł ją do góry i…

Co się stało? Przez wiele dni było to tematem rozmów. Czy czerwony płomień wzniósł się od fajki, opadł z sufitu, czy trysnął ze ścian? Wiadomo tylko, że mrok nagle rozcięły ogniste zygzaki, zniknęły w mgnieniu oka, pozostawiając ciemność, która natychmiast rozjaśniła się jak niebo o świcie, gdy w perfekcyjnym unisono wszystkie świece rozjarzyły się równocześnie.

Oklaski grzmiały coraz głośniej. Ridcully spojrzał wzdłuż stołu na Myślaka, który pomachał thaumometrem, pokręcił głową i wzruszył ramionami.

Nadrektor poszedł do Nutta, odprowadził go poza zasięg słuchu siedzących przy stole i — dla satysfakcji patrzących — uścisnął mu dłoń.

— Brawo, panie Nutt. Ale jedna sprawa: to nie była magia, bo byśmy o tym wiedzieli. Więc jak pan to zrobił?

— To zasadniczo krasnoludzia alchemia, proszę pana. Wie pan, ta, która działa. W ten sposób zapalają świece w wielkich kandelabrach pod Bzykiem. Rozpracowałem to metodą prób i analiz. Wszystkie knoty świec połączone są siecią czarnych bawełnianych włókien prowadzących do pojedynczej nici, w tej sali prawie niewidocznej. Otóż włókna te nasączone są mieszaniną, która po wyschnięciu rozpala się gwałtownie silnym, ale krótkotrwałym żarem. Mój nieco zmieniony roztwór pali się jeszcze szybciej, pochłaniając włókna tak, że nie pozostaje nic oprócz gazu. To całkiem bezpieczne. Tylko czubki knotów świec są nasączone, więc widzi pan, palą się całkiem normalnie. Zainteresuje może pana fakt, że płomień przemieszcza się z taką szybkością, by według dowolnych ludzkich pomiarów wydawał się natychmiastowy. Moje obliczenia wykazują, że prędkość z pewnością przekracza dwadzieścia mil na sekundę.

Ridcully potrafił robić tępą minę. Nie można utrzymywać regularnych kontaktów z Vetinarim, nie umiejąc w miarę potrzeby unieruchomić swej twarzy. Ale w tej chwili nie musiał się nawet starać.

Nutt wyraźnie się zmartwił.

— Czy nie zdołałem uzyskać wartości, proszę pana?

— Co? A tak. Świetnie. — Twarz Ridcully’ego odtajała. — Znakomity wyczyn, Nutt. Brawo. Eee… A skąd pan wziął składniki?

— W piwnicach jest stare laboratorium alchemiczne.

— Hmm… W każdym razie bardzo dziękuję — rzekł nadrektor. — Ale jako kierujący tym uniwersytetem muszę prosić, aby nikomu pan nie wspominał o swym wynalazku, dopóki znowu o nim nie porozmawiamy. A teraz muszę wracać do toczących się wydarzeń.

— Proszę się nie martwić, proszę pana. Dopilnuję, żeby nie wpadł w niepowołane ręce — zapewnił Nutt i odszedł.

Tyle że, oczywiście, twoje są niepowołane, pomyślał Ridcully.

— Wspaniały pokaz — pochwalił Vetinari, gdy nadrektor znów zajął swoje miejsce. — Czy słusznie się domyślam, Mustrumie, że pan Nutt, o którym pan wspomniał, jest w rzeczywistości, tak to ujmę… panem Nuttem?

— Zgadza się, owszem. Porządny chłopak.

— I pozwala mu pan bawić się w alchemię?

— Obawiam się, że to jego własny pomysł.

— I stał tu za nami przez cały czas?

— Niezwykle jest bystry. To jakiś problem, Havelocku?

— Ależ nie, żaden problem — zapewnił Vetinari.


* * *

Rzeczywiście pokaz był wspaniały, Glenda musiała to przyznać. Ale podziwiając, cały czas czuła na sobie spojrzenie pani Whitlow. W teorii zachowanie Glendy powinno doprowadzić do innego pokazu fajerwerków, w późniejszym terminie, ale tak się przecież nie stanie, prawda? Wytrąciła ten niewidzialny młotek.

Nękały ją jednak inne, mniej osobiste sprawy.

Choć niektórzy jej sąsiedzi bywali głupi, nierozsądni i bezmyślni, jak zawsze do niej należało dbanie o ich interesy. Zostali wrzuceni do świata, którego nie rozumieli, więc ona musiała zrozumieć go za nich. Przyszło jej to do głowy, ponieważ krążąc między ucztującymi, dosłyszała pewne szczególne brzdękanie — i rzeczywiście, liczba sztućców na stołach wydawała się zmniejszać. Obserwowała uważnie przez chwilę, po czym podeszła od tyłu do pana Stollopa i bezceremonialnie wyjęła mu z kieszeni marynarki trzy srebrne łyżki oraz srebrny widelec.

Odwrócił się gwałtownie i miał dość przyzwoitości, by na jej widok zrobić zawstydzoną minę.

Glenda nie musiała nawet otwierać ust.

— Mnóstwo ich mają — zaprotestował. — Komu potrzebne tyle noży i widelców?

Sięgnęła do jego drugiej kieszeni i wydobyła trzy srebrne noże oraz srebrną solniczkę.

— Dużo ich — stwierdził Stollop. — Nie zauważą nawet, że jednego czy dwóch brakuje.

Glenda patrzyła na niego bez słowa. Brzdęk znikających ze stołu sztućców już od pewnego czasu stanowił niewielki, ale zauważalny element ogólnego gwaru.

Pochyliła się i przysunęła twarz na cal od jego nosa.

— Panie Stollop, zastanawiam się, czy tego właśnie oczekuje od was lord Vetinari. — Pobladł gwałtownie, a ona kiwnęła głową. — To taki głos rozsądku.

Głos szybko docierał do wszystkich. Idąc, Glenda z satysfakcją słyszała za sobą głośniejsze brzęki, gdy fala sztućców przepływała z powrotem z kieszeni na obrusy. Ciche dzwonienie płynęło wzdłuż stołów, jakby frunęły tam maleńkie wróżki.

Glenda uśmiechnęła się do siebie i pospieszyła dalej, by rzucać wyzwanie całemu światu. A przynajmniej tej jego części, której ośmielała się rzucać wyzwania.


* * *

Patrycjusz wstał. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie potrzebował żadnych fanfar. Żadnego „Odłóżcie widelce, panowie, gdyż… „ ani „Zajmę wasze uszy… „ czy „Chcę zwrócić uwagę panów na… „. Po prostu wstał i gwar ucichł.

— Panowie, dziękuję wam za przybycie. Dziękuję również nadrektorowi Ridcully’emu za to, że dzisiejszego wieczoru okazał się tak gościnnym gospodarzem. Chcę też skorzystać z okazji, by was uspokoić. Widzicie, krąży po mieście plotka, jakobym był przeciwnikiem grania w piłkę nożną. Nic nie mogłoby być dalsze od prawdy. Szczerze popieram tradycyjne kopanie piłki. Co więcej, byłbym szczęśliwy, gdyby gra opuściła wilgotny mrok zaułków. Choć wiem, że macie, panowie, własny rozkład spotkań, proponuję powołać ligę najważniejszych zespołów, które będą mężnie walczyć między sobą o złoty puchar…

Zabrzmiały radosne okrzyki piwnej natury.

— … czy też, powinienem powiedzieć, złotawy puchar…

Oklaski i śmiechy.

— … puchar na wzór niedawno odkrytej starożytnej urny, znanej jako Starcie, którą, jestem przekonany, wszyscy widzieliście.

Powszechne chichoty.

— A jeśli nie, na pewno widziały ją wasze żony.

Chwila ciszy, a potem tsunami śmiechu, które — jak większość potężnych fal — miało u góry sporo piany.

Ukryta wśród służących Glenda była jednocześnie zaskoczona i urażona (choć nie był to uraz skokowej natury). On coś planuje, myślała. A oni łykają to razem z piwem.

— Tego jeszcze nie widziałem — odezwał się kelner podający wino.

— Czego?

— Żeby jego lordowska mość spożywał alkohol. Zwykle nawet nie pije wina.

Glenda spojrzała na szczupłą postać w czerni i zapytała, starannie wymawiając słowa:

— Kiedy mówisz, że nie pije wina, chodzi ci o to, że nie pije wina, czy że nie pije… wina?

— Nigdy żadnego drinka. Tyle chciałem powiedzieć. To lord Vetinari przecież. Wszędzie ma uszy.

— Widzę tylko parę, ale na swój sposób jest dość przystojny.

— Tak, damom się podoba. — Kelner pociągnął nosem. — Wszyscy wiedzą, że łączy go coś z wampirzycą z Überwaldu. Słyszałaś? Tą, która wymyśliła Ligę Wstrzemięźliwości. Wampiry, które nie wysysają krwi. Hej, co się…

— Niech nikt nie myśli, że jestem samotny w swym pragnieniu, by poprowadzić tę wspaniałą grę ku lepszej przyszłości — mówił dalej Vetinari. — Dziś wieczorem, panowie, zobaczymy tu piłkę nożną, a jeśli na czas się nie uchylicie, panowie, możecie nawet ją połknąć. Zatem, by zademonstrować związek piłki nożnej z przeszłości i, mam wielką nadzieję, tej z przyszłości, przedstawiam wam pierwszą drużynę Niewidocznego Uniwersytetu. Oto !

Świece zgasły wszystkie naraz, nawet te wysoko w kandelabrach; Glenda widziała w mroku blade widma dymu. Stojący obok Nutt zaczął liczyć pod nosem. Jeden, dwa… Na trzy kandelabr na drugim końcu sali rozbłysnął nagle, oświetlając Trevora Likely’ego z jego najbardziej zaraźliwym uśmiechem.

— Dobry wieczór wszystkim — zaczął. — I panu, wasza lordowska mość. Ależ dzisiaj powalająco wyglądacie…

W całym holu wstrzymywano oddechy. Trev miał w dłoni puszkę. Upuścił ją sobie na nogę i stopą podrzucił na ramię, skąd przewędrowała mu po karku na drugie ramię i po ręce w dół.

— Na początku ludzie kopali kamienie. Co było dosyć głupie. Potem próbowali z czaszkami, ale najpierw trzeba było wyciąć je innym ludziom, co prowadziło do walk.

Obok Glendy Nutt wciąż liczył cicho.

— Teraz mamy coś, co nazywamy piłką — mówił dalej Trev, a puszka przetaczała się i wirowała wokół niego. — Ale tak naprawdę to tylko kawał drewna. Nie można jej kopać, chyba że w bardzo solidnych butach. Jest wolna. Jest ciężka. Nie jest żywa, panowie, a piłka powinna żyć.

Drzwi na końcu otworzyły się nagle i truchtem wbiegł Bengo Macarona, podbijając nową piłkę. Jej „gloing, gloing!” rozbrzmiewało echem w całym holu. Niektórzy kapitanowie drużyn poderwali się i wyciągali szyje, by lepiej widzieć.

— No i ze starą piłką nie można było zrobić tego…

Trev zanurkował na posadzkę, a Macarona baletowym wykopem posłał piłkę wzdłuż przejścia, brzęczącą jak rozgniewany szerszeń.

Niektóre sceny są raczej wspomnieniem niż doświadczeniem, gdyż zdarzają się za szybko dla natychmiastowego zrozumienia. Kolejne zajścia Glenda oglądała na wewnętrznym ekranie przerażonej pamięci. Dwóch nadrektorów i tyran patrzyli ze stężałym zaciekawieniem, jak wirująca kula mknie ku nim, ciągnąc za sobą straszliwe konsekwencje. A potem znikąd wyłonił się bibliotekarz i dłonią jak łopata zatrzymał ją w powietrzu.

— To właśnie my, panowie. I zmierzymy się z pierwszą drużyną, która stanie z nami na Hippo w sobotę o pierwszej. Będziemy trenować w całym mieście. Jeśli chcecie, możecie do nas dołączyć. I nie martwcie się, jeśli nie macie piłek. Damy wam kilka!

Płomyki świec zgasły i bardzo dobrze, gdyż trudno po ciemku wywoływać zamieszki. Kiedy znów zapłonęły w ten sam niezwykły sposób, przy wszystkich stołach rozbrzmiewały krzyki, kłótnie, śmiechy, a nawet dyskusje. Służący dyskretnie krążyli z dzbanami. Glenda zauważyła, że zawsze jakoś pojawiał się następny.

— Co oni pili? — spytała szeptem najbliższego kelnera.

— Specjalnie Warzone Winkle’a, wybór magów. Najlepsze piwo.

— A jego lordowska mość?

Wyszczerzył zęby.

— Zabawne, niektórzy już mnie o to pytali. To samo co goście. Nalewane z tego samego dzbana, tak jak dla każdego innego, więc…

Zamilkł.

Lord Vetinari wstał znowu.

— Panowie, kto z was podejmie to wyzwanie? To nie musi być Przyćmiona, nie muszą być Siostry Dolly, nie muszą być Stroszeni… Którakolwiek drużyna, panowie. Niewidoczni Akademicy staną przeciw najlepszym z was, zgodnie z piękną tradycją sportu. Ustaliłem datę meczu na sobotę. Jeśli chodzi o Akademików, możecie się przyglądać, jak trenują, a pan Stibbons wszystkim wam udzieli porad, gdybyście ich potrzebowali. To będzie uczciwy mecz, macie na to moje słowo. — Przerwał na moment. — Czy wspominałem, że kiedy ten prawie że złoty puchar zostanie wręczony, będzie napełniony piwem? Koncepcja jest całkiem popularna, jak rozumiem, więc przewiduję, że przez rozsądny czas złoty puchar okaże się cudownie pełen piwa, niezależnie od tego, ilu się z niego napije. Osobiście tego dopilnuję.

Dostał burzę oklasków. Glenda czuła się zażenowana, ale i zła. Słuchacze dawali się prowadzić jak na smyczy. A raczej na piwie.

Vetinari nie potrzebował batów ani zgniataczy kciuków, wystarczało mu Specjalnie Warzone Winkle’a, wybór magów, a już wiódł ich jak owieczki. I pił równo z nimi. Jak on to robi? Patrzcie na mnie, mówił. Jestem taki jak wy… a przecież wcale nie jest taki. Oni nie mogą kogoś zabić… rozważyła niektóre uliczne bójki po zamknięciu pubów i dodała:… bezkarnie.

— Mój przyjaciel nadrektor właśnie mnie poinformował, że… oczywiście… w żadnej sytuacji nie będą używać magii. Nikt nie chciałby oglądać drużyny żab, to chyba jasne!

Ten kulawy żart wywołał powszechny śmiech, ale w tej chwili śmialiby się nawet z papierowej torby.

— To będzie prawdziwy mecz, panowie. Żadnych sztuczek, jedynie umiejętności — mówił dalej Patrycjusz znowu ostrym tonem. — Dlatego dekretuję nowy kodeks, oparty na uświęconych i tradycyjnych zasadach, tak niedawno odnalezionych, ale też uwzględniający wiele już wam znanych, wprowadzonych stosunkowo niedawno. Urząd sędziego ma zagwarantować przestrzeganie reguł. Ponieważ muszą być jakieś reguły, przyjaciele. Muszą. Nie ma gry bez reguł. Nie ma reguł, nie ma gry.

I oto było… Przez piwne opary nikt chyba nie zauważył ostrza brzytwy, które na moment błysnęło w cukrowej wacie. Reguły, myślała Glenda. Jakie są te nowe reguły? Nigdy nie znałam żadnych reguł.

Jednak asystent Patrycjusza, kimkolwiek był, spokojnie kładł już przed każdym z biesiadników po kilka kartek papieru.

Przypomniała sobie oszołomienie Stollopa, kiedy miał do czynienia zaledwie z kopertą. Niektórzy chyba umieją czytać, ale ilu potrafi teraz?

Jego lordowska mość jeszcze nie skończył.

— I wreszcie, panowie, chciałbym, abyście przejrzeli i podpisali kopie regulaminu, które wręczył wam Drumknott. Rozumiem też, że nadrektor i jego koledzy w sali klubowej z radością poczęstują was cygarami i doskonałą brandy!

No i to załatwi sprawę, prawda? Gracze byli przyzwyczajeni tylko do piwa. Owszem, trzeba przyznać, że byli przyzwyczajeni do wielkich ilości tylko piwa. Mimo to, jeśli mogła osądzić — a była całkiem niezłym sędzią — w tej chwili niewiele im brakowało, by paść z przepicia. Owszem, niektórzy doświadczeni kapitanowie potrafili ustać przez jakiś czas, będąc technicznie pijani do nieprzytomności. Niewiele jest rzeczy bardziej krępujących niż widok kogoś pijanego do nieprzytomności, ale jedna z nich to właśnie pijany do nieprzytomności, który jeszcze stoi. Zdumiewające — kapitanowie należeli do ludzi, którzy piją piwo kwartami, potrafią beknięciami odegrać hymn miasta i giąć żelazne pręty zębami… albo nawet cudzymi zębami. Jasne, pod względem edukacji nie stali zbyt wysoko, ale czy musieli być tacy tępi?

— Niech pan powie — mruknął Ridcully, gdy obaj patrzyli, jak goście wychodzą chwiejnym krokiem. — Czy to pan stoi za odkryciem urny?

— Znamy się przecież od dość dawna, Mustrumie, nieprawdaż? — odparł Vetinari. — I jak pan wie, na pewno bym pana nie okłamał. — Zastanowił się chwilę. — To znaczy oczywiście, że bym pana okłamał w akceptowalnych okolicznościach, ale w tym przypadku mogę szczerze zapewnić, że odkrycie urny dla mnie też było niespodzianką, choć istotnie przyjemną. Zakładałem, że to wy, panowie, macie z tym coś wspólnego.

— Nawet nie wiedzieliśmy, że tam jest — przyznał Ridcully. — Osobiście podejrzewam, że zaangażowana jest religia.

Vetinari się uśmiechnął.

— No oczywiście, zgodnie z klasyką bogowie grają losami ludzi, więc zapewne nie ma powodu, żeby nie grali w piłkę. My gramy i nami grają, a najlepsze, na co możemy liczyć, to robić to w dobrym stylu.


* * *

Powietrze w sali klubowej dałoby się pewnie kroić nożem, gdyby ktokolwiek był w stanie znaleźć nóż. Albo chwycić ten nóż z właściwego końca, gdyby już go znalazł. Z punktu widzenia magów było to całkiem normalne. I choć licznych kapitanów odwieziono już na taczkach, przewidująco ustawionych tam wcześniej, wciąż pozostało tylu stojących gości, że wypełniali salę gorącą, duszną wrzawą. W pustym kącie Patrycjusz i dwóch nadrektorów znaleźli trochę miejsca, żeby odprężyć się w wielkich fotelach i omówić kilka kwestii.

— Wie pan, Henry… — Vetinari zwrócił się do byłego dziekana. — Myślę, że byłoby świetnym pomysłem, aby to pan był sędzią w tym meczu.

— No nie, to byłoby bardzo niesprawiedliwe! — oburzył się Ridcully.

— Wobec kogo, jeśli wolno spytać?

— Tego, no… Może się pojawić kwestia rywalizacji między magami.

— Ale z drugiej strony — odparł Vetinari idealnie jedwabistym głosem — można też sądzić, że z politycznych powodów inny mag będzie miał żywotny interes, by nie pozwolić, żeby kolega nadrektor został pokonany przez osobników, którzy, niezależnie od swych często niezwykłych talentów, umiejętności, cech charakteru i historii życia, są jednak zbryleni pod wspólnym określeniem zwykłych ludzi.

Ridcully wzniósł bardzo wielki kieliszek brandy w ogólnym kierunku granicy wszechświata.

— Mam całkowite zaufanie do mojego przyjaciela Henry’ego — zapewnił. — Nawet jeśli jest trochę nazbyt tłusty.

— To nieuczciwe — obruszył się Henry. — Człowiek potężnie zbudowany może biegać całkiem lekko. Czy jest szansa, żebym dostał zatruty sztylet?

— Nastały nowe czasy — odparł Vetinari. — Przykro mi to mówić, ale musi panu wystarczyć jakaś odmiana gwizdka.

I w tej chwili ktoś spróbował klepnąć Patrycjusza w plecy.

Zdarzyło się to niezwykle szybko, a skończyło jeszcze szybciej, Vetinari wciąż siedział w fotelu z kuflem piwa w jednej ręce i przegubem intruza ściskanym mocno nad głową. Wypuścił go i powiedział:

— Czego pan sobie życzy?

— Pan jesteś lord Veterinary, co? Żem widział na znaczkach od poczty.

Ridcully rozejrzał się wokół. Kilku urzędników Patrycjusza zmierzało ku nim pospiesznie, wraz z kilkoma przyjaciółmi bełkotliwego mówcy, których w tym momencie można było zdefiniować jako osoby odrobinę bardziej trzeźwe niż on — i trzeźwiejące w bardzo, bardzo szybkim tempie, ponieważ kiedy człowiek klepnął tyrana po plecach, potrzebuje wszystkich przyjaciół, jakich może znaleźć.

Vetinari skinął swoim dżentelmenom, którzy rozpłynęli się w tłumie, po czym pstryknął palcami na kelnera.

— Proszę podać krzesło mojemu nowemu przyjacielowi.

— Jest pan pewien? — spytał Ridcully, gdy podsunięto krzesło mężczyźnie, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności i tak już przewracał się do tyłu.

— Znaszy… — tłumaczył — bo mówią, żeś pan jess kawał drania, ale ja tam mówię, że pan masz rassje z tą piłką. Nie ma sso sie tłuss po staremu. Wiem, sso mówię, dwa razy mie w głowę kopnęli.

— Doprawdy? — zdziwił się Vetinari. — A jak brzmi pańskie imię?

— Swithin, szefie.

— A może również nazwisko?

— Dustworthy. — Mężczyzna uniósł palec, jakby salutował. — Kapitan Kogudziobnych Dzików.

— Ach, ostatni sezon nie był dla was udany — zauważył Vetinari. — Potrzebujecie w drużynie świeżej krwi, zwłaszcza odkąd Jimmy Wilkins trafił na Tanty, ponieważ odgryzł komuś nos. Nastroszone Wzgórze przeszło po was spacerkiem, bo straciliście ducha, kiedy obaj bracia Pinchpenny trafili do Lady Sybil. Od trzech sezonów tkwicie w bagnie. Owszem, wszyscy twierdzą, że Harry Capstick dobrze się spisuje, odkąd odkupiliście go od Kopalni Melasy za dwie skrzynki Specjalnie Warzonego Winkle’a i worek boczku. To nieźle jak na kogoś z drewnianą nogą, ale nie ma żadnego wsparcia.

Krąg ciszy narastał wokół Vetinariego i chwiejącego się Swithina. Ridcully rozdziawił usta, a kieliszek brandy Henry’ego pozostał w połowie pełny, co było zjawiskiem niezwykłym dla kieliszka trzymanego w dłoni maga przez czas dłuższy niż piętnaście sekund.

— Słyszałem też, że waszym zapiekankom sporo brakuje, na przykład martwej i ugotowanej zawartości organicznej — mówił Vetinari. — Trudno porwać Ścisk za sobą, kiedy ludzie widzą chodzące samodzielnie zapiekanki.

— Moje chłopaki są najlepssze, jakie ssą — oświadczył Swithin. — To nie ich wina, że siągle trafiają na lepszszych. Nigdy nie mają ssanszy zagrać ss kimś, kogo by mogli pobić. Dają ss ssiebie zsto dwazieścia prosent i szecież nie da sie wiensej. Ale jak pan wiesz o tym szyskim? Nie jesteśmy szecież tasy ważni.

— Och, interesuję się tym. Uważam, że piłka nożna jest jak życie.

— Szszera prawda, szefuniu, szszera prawda. Szłowiek sie sstara, jak może, a potem dostaje kopa w rosskrok.

— W takim razie mocno zachęcam, byście zainteresowali się nową piłką. W niej chodzi przede wszystkim o szybkość, zwinność i myślenie.

— Jassne, pewno, szysko do załatwienia — zapewnił Swithin i zsunął się z krzesła.

— Czy ten biedak ma tu jakichś przyjaciół? — spytał Vetinari, zwracając się do ogółu gości.

Dała się zauważyć niepewność, czy w tym momencie dobrym pomysłem jest zaliczenie się do przyjaciół Swithina.

Vetinari podniósł głos.

— Chciałbym, żeby dwóch ludzi odprowadziło go do domu. Mają go położyć do łóżka i dopilnować, żeby nie spotkało go nic złego. Może też powinni z nim zostać do rana, bo kiedy się obudzi, może próbować samobójstwa.


* * *

„Nowy świt piłki nożnej”, przeczytała Glenda, kiedy następnego ranka zajrzała do „Pulsu”. Jak mieli w zwyczaju, kiedy pisali o czymś, co uważali za szczególnie ważne, po głównym tytule wstawili jeszcze dwa kolejne, każdy czcionką mniejszą od poprzedniego: „Gracze podpisują nowe reguły” znalazło się w drugiej linii, a w trzeciej „Sukces nowych piłek”.

Ku zaskoczeniu i przerażeniu Glendy Juliet zachowała miejsce na pierwszej stronie — jej obrazek był mniejszy niż wczoraj i opatrzony tytułem „Zniknięcie tajemniczej damy”, a niewielki tekst stwierdzał jedynie, że nikt nie widział tajemniczej modelki, Jewels, od jej debiutu (Glenda musiała sprawdzić to słowo) dwa dni temu. Naprawdę, pomyślała, nieznalezienie kogoś ma być nowiną? Była zresztą zdziwiona, że znalazło się miejsce nawet na to, choć prawie całą pierwszą stronę poświęcono piłce, jednak „Puls” lubił zaczynać tu kilka artykułów, a potem — kiedy tylko robiły się ciekawe — przerzucać resztę na stronę 35 albo gdzieś tam, by dożywały swych dni za krzyżówką i regularną reklamą pasów przepuklinowych.

Artykuł wstępny zatytułowany był „Gol dla Vetinariego”. Glenda normalnie ich nie czytała, ponieważ istniała tylko ograniczona liczba wystąpień słowa „jednakowoż”, jakie skłonna była tolerować w tekście na sto dwadzieścia słów.

Przeczytała za to artykuł z pierwszej strony, z początku ponuro, potem z narastającym gniewem. Upił ich, a oni zrzekli się swojej piłki w zamian za tę nędzną odmianę, przyszykowaną przez pałac i uniwersytet. Oczywiście, decyzja nigdy nie jest prosta. Musiała przyznać, że nienawidziła głupoty obecnej wersji gry. Nie cierpiała idiotycznych bójek i bezmyślnego pchania, ale właśnie po to istniały, by mogła ich nie cierpieć. Ludzie sami coś takiego wymyślili i choć niemądre, należało do nich. A teraz ci ważni znowu zabierali coś cudzego i opowiadali, jakie to wspaniałe. Dawna gra będzie zakazana — to było kolejne malutkie ostrze w alkoholowej wacie Patrycjusza.

Miała rozmaite podejrzenia co do urny, której obrazek z jakiegoś powodu nadal leżał na kuchennym stole. Twierdzili tam, że oryginalne normy zapisano w pradawnym języku, więc kto oprócz bogatego mógł zgadnąć, co naprawdę znaczą? Przebiegła wzrokiem streszczenie nowych zasad. Niektóre reguły ulicznej piłki przetrwały w nich niczym potwory z innej epoki. Rozpoznała tę, którą osobiście zawsze lubiła: piłka będzie nazywana piłką. Piłką jest piłka, która zostanie zagrana jako piłka przez trzech kolejnych graczy, kiedy to staje się piłką. Zachwyciła się, już kiedy przeczytała to po raz pierwszy, ze względu na niezwykłą głupotę sformułowań. Zasadę tę dodano podobno setki lat temu, kiedy pechowo odrąbana głowa wtoczyła się na pole gry i z pewnym roztargnieniem została uznana za piłkę, a to z powodu ciała, wcześniej umocowanego do głowy, a teraz leżącego na oryginalnej piłce. Takie historie zapadają w pamięć, zwłaszcza że po meczu zwycięskiego gola przypisano właścicielowi głowy.

Ta zasada oraz kilka innych pozostały jako ruiny dawnej chwały na liście nowych reguł lorda Vetinariego. Kilka ustępstw wobec dawnej gry, rzuconych na odczepnego opinii publicznej. Nie powinno mu to ujść na sucho. Tylko dlatego, że był tyranem i mógł każdego zabić dla kaprysu, ludzie zachowywali się, jakby się go bali. Ktoś powinien mu coś powiedzieć. Świat ostatnio kilka razy stanął na głowie. Glenda nie odzyskała jeszcze orientacji, jednak nagle niezwykle ważne wydało jej się dopilnowanie, żeby Vetinariemu nie uszło na sucho. Ludzie sami powinni decydować, kiedy są głupi i staroświeccy. Nie będą bogacze im mówić, co trzeba robić.

Z wielką determinacją narzuciła płaszcz na fartuch, a po chwili namysłu wyjęła z kredensu dwa świeżo upieczone ciasteczka z dżemem. Gdzie nie podziała taran, tam często przełamie obronę dobre kruche ciasto.


* * *

W Podłużnym Gabinecie osobisty sekretarz Patrycjusza spojrzał na stoper.

— Niestety, o pięćdziesiąt sekund wolniej od pańskiego rekordu życiowego.

— To wyraźny dowód, że alkohol ogłupia, Drumknott — stwierdził surowo lord Vetinari.

— Podejrzewam, że więcej świadectw nie trzeba — zgodził się Drumknott z lekkim sekretarskim uśmieszkiem.

— Chociaż uczciwie chciałbym zauważyć, że Charlotte z „Pulsu” wyrasta na najbardziej przerażającą układaczkę krzyżówek wszech czasów. Co prawda wszyscy tam są dość przerażający, ale ona? Skrótowce, parzyste-nieparzyste, ukryte słowa, odwrócenia, a teraz jeszcze przekątne! Jak ona to robi?

— Pan również to zrobił, sir.

— Ja odgadłem. To o wiele łatwiejsze. — Vetinari wzniósł palec. — To ta kobieta, która prowadzi sklep zoologiczny przy Błonnych Schodach, mogę się założyć. Nie wymieniali jej ostatnio jako zwycięzcy. Musi sama układać te krzyżówki.

— Kobiecy umysł rzeczywiście bywa przebiegły, sir.

Vetinari ze zdziwieniem przyjrzał się sekretarzowi.

— Ależ oczywiście, Drumknott. Musi sobie radzić z męskim. Sądzę…

Ktoś delikatnie zastukał do którychś drzwi. Patrycjusz wrócił do lektury „Pulsu”, a Drumknott wyśliznął się z pokoju. Po krótkiej wymianie szeptów wrócił.

— Jak rozumiem, młoda kobieta dostała się do pałacu tylną bramą, przekupując strażników. Przyjęli łapówkę, zgodnie z pańskim stałym poleceniem, wprowadzono ją do przedpokoju i wkrótce odkryje, że wszystkie drzwi są zamknięte. Chce się z panem zobaczyć, jak twierdzi, w celu złożenia skargi. Jest panną służącą.

Vetinari spojrzał nad azetą.

— Przekaż jej, że nic na to nie poradzę. Może, sam nie wiem… może spróbowałaby innych perfum?

— Chodziło mi o to, że należy do klasy służebnej, sir. Nazywa się Glenda Sugarbean.

— Powiedz jej… — Vetinari zawahał się, a potem uśmiechnął. — A tak, Sugarbean. Czy strażników przekupiła jedzeniem? Jakimś wypiekiem może?

— Tak jest, sir! Duże kruche ciastko z dżemem na każdego. Mogę spytać, skąd…?

— Jest kucharką, Drumknott, nie służącą. Wprowadź ją, oczywiście.

Sekretarz wydawał się nieco urażony.

— Czy to na pewno rozsądne, sir? Poleciłem już strażnikom, żeby wyrzucili jedzenie…

— Jedzenie przygotowane przez Sugarbean? Popełniłeś zbrodnię przeciwko sztuce, Drumknott. Przyjmę ją od razu.

— Muszę przypomnieć, że pański terminarz spotkań jest dzisiaj wypełniony.

— Oczywiście. To twoje zadanie, żeby mi o tym przypominać, i szanuję to. Ale wróciłem do pałacu dopiero o wpół do czwartej rano i wyraźnie pamiętam, że na schodach uderzyłem się w palec u nogi. Jestem pijany jak bela, Drumknott, co oczywiście oznacza, że bela jest tak pijana jak ja. Muszę przyznać, że pojęcie to jest mi obce i do tej pory nie myślałem o belach w takim kontekście, ale Mustrum Ridcully uprzejmie zechciał mnie oświecić. Pozwól mi zatem na chwilę słabości.

— No cóż, jest pan Patrycjuszem, sir — odparł Drumknott.

— Może pan robić, co się panu podoba.

— Miło, że to mówisz, ale nie trzeba mi o tym przypominać — rzekł Vetinari z czymś, co prawie na pewno było uśmiechem.


* * *

Kiedy posępny, chudy mężczyzna otworzył drzwi, było już za późno na ucieczkę… Powiedział:

— Jego lordowska mość porozmawia z panią, panno Sugarbean.

I wtedy było już za późno, żeby zemdleć. O czym ona myślała? I czy w ogóle myślała?

Weszła za mężczyzną do innego pokoju, wyłożonego dębowymi panelami i posępnego. Nigdy w życiu nie widziała mniej zagraconego gabinetu. Pokój przeciętnego maga rozmaite obiekty wypełniały tak, że ściany były niewidoczne. Tutaj nawet biurko było puste, poza naczyniem z gęsimi piórami, kałamarzem, rozłożonym egzemplarzem „Pulsu” oraz — Glenda nie potrafiła oderwać od niego wzroku — kubkiem z napisem „Najlepszemu Szefowi na świecie”. Tak bardzo tu nie pasował, jakby spadł z innego wszechświata.

Ktoś bezgłośnie postawił za nią krzesło. Przydało się, ponieważ kiedy mężczyzna za biurkiem uniósł głowę, usiadła gwałtownie.

Vetinari rozmasował grzbiet nosa i westchnął.

— Panno… Sugarbean, w tym pałacu są całe pokoje pełne ludzi, którzy chcą się ze mną spotkać. Są to ludzie ważni i potężni, a przynajmniej tak im się wydaje. Jednak pan Drumknott uprzejmie wstawił w plan moich zajęć, przed rozmową z naczelnym poczmistrzem i z burmistrzem Sto Lat, spotkanie z pewną młodą kucharką w płaszczu narzuconym na fartuch i z intencją, jak tu zaznaczono, „wygarnięcia mi”. A to dlatego, że zwracam uwagę na sprzeczności, a pani, panno Sugarbean, jest sprzecznością. Czego pani chce?

— A kto powiedział, że czegoś chcę?

— Każdy czegoś chce, kiedy stanie przede mną. Choćby tego, żeby się znaleźć gdzie indziej.

— No dobrze! Wczoraj wieczorem upił pan wszystkich kapitanów i kazał im podpisać ten list w azecie!

Jego spojrzenie nie drgnęło. Co było o wiele gorsze niż… no, niż cokolwiek.

— Młoda damo, alkohol zrównuje wszystkich ludzi. To ostateczny demokrata, jeśli lubi pani takie rzeczy. Pijany żebrak jest pijany jak książę, a książę również. Czy zauważyła pani, że wszyscy pijacy rozumieją się nawzajem, niezależnie od tego, jak bardzo są pijani i jak różnią się ich języki? Przyjmuję za pewnik, że jest pani spokrewniona z Augustą Sugarbean?

Pytanie doczepione do pochwał pijaństwa trafiło ją między oczy i rozrzuciło myśli.

— Co? Ach… No tak. Była moją babką.

— I za młodych lat pracowała jako kucharka w Gildii Skrytobójców?

— Zgadza się. Zawsze żartowała, jak to nie pozwalała im używać…

Urwała nerwowo, ale Vetinari dokończył za nią.

— … swoich ciasteczek do trucia ludzi. A my zawsze jej słuchaliśmy, ponieważ rozumie pani, że nikt nie chce irytować dobrej kucharki. Czy nadal jest wśród nas?

— Umarła dwa lata temu.

— Ale ponieważ jest pani jej wnuczką, nie wątpię, że zyskała pani kilka nowych babek na zastępstwo? Pani babcia zawsze była podporą dla społeczności, a pani też przecież dla kogoś nosi te smakołyki…

— Nie wie pan tego, tylko pan zgaduje. Ale rzeczywiście, są dla tych staruszek, które rzadko wychodzą z domu. Zresztą to przecież taki dodatek do pensji.

— Ależ oczywiście. Każda praca daje jakieś przywileje. Nie spodziewam się, na przykład, żeby ten oto Drumknott choć raz w życiu kupił spinacz do papieru. Co, Drumknott?

Sekretarz, układający z tyłu papiery, uśmiechnął się blado.

— Przecież zabieram tylko resztki… — zaczęła Glenda, ale Patrycjusz machnął ręką.

— Przyszła tu pani w sprawie piłki — stwierdził. — Podawała pani wczoraj przy bankiecie, choć uniwersytet lubi, żeby służące przy takiej okazji były szczupłe. Mam oko do takich rzeczy. Zakładam więc, że postanowiła pani znaleźć się tam, nie zawracając głowy swoim zwierzchnikom. Dlaczego?

— Pan zabiera im ich piłkę!

Patrycjusz złożył palce dłoni i oparł o nie brodę.

Stara się mnie zdenerwować, pomyślała Glenda. I to działa, doskonale działa…

Vetinari przerwał ciszę.

— Pani babka często myślała za innych ludzi. To cecha rodzinna, zawsze występująca w linii żeńskiej. Rozsądne kobiety, krzątające się w świecie, gdzie każdy wydaje się mieć siedem lat i bez przerwy przewraca się na podwórku, więc podnoszą go i patrzą, jak biegnie z powrotem. Domyślam się, że kieruje pani nocną kuchnią? W tej dużej jest zbyt wiele osób. Woli pani przestrzenie, które można kontrolować, i leżące poza bezpośrednim zasięgiem durniów.

Gdyby dodał „Mam rację?”, niczym jakiś szukający uznania samochwała, wtedy by go znienawidziła. Ale on odczytywał ją z wnętrza jej własnej głowy, spokojnie i rzeczowo. Starała się opanować drżenie, ponieważ wszystko, co powiedział, było prawdą.

— Nikomu niczego nie zabieram, panno Sugarbean. Ja tylko zmieniam podwórko — mówił dalej. — Jaka to sztuka, kiedy tłum przepycha się i napiera? To jedynie metoda wyciskania potu. Nie; musimy nasłuchiwać pulsu nowych czasów. Wiem też, że „Puls” słucha mnie. Kapitanowie będą narzekać, to jasne, ale oni się starzeją. Zginąć podczas meczu to romantyczna koncepcja, kiedy jest się młodym, ale kiedy przybędzie lat, człowiek woli, by but trafiał w inne ucho. Wiedzą o tym, nawet jeśli nie chcą tego przyznać, i chociaż będą protestować, dopilnują, żeby nie traktowano ich poważnie. Prawdę mówiąc, daleki jestem od odbierania czegokolwiek; wręcz przeciwnie, wiele im daję: akceptację, uznanie, pewną pozycję, prawie złoty puchar oraz szansę zachowania resztek zębów.

Jedyne, co zdołała wykrztusić, to:

— No tak, ale ich pan oszukał!

— Naprawdę? Nie musieli przecież pić tak dużo.

— Wiedział pan, że będą pić tyle.

— Nie. Podejrzewałem, że mogą. Mogli przecież być ostrożniejsi. Powinni być ostrożniejsi. Wolę uważać, że aby poprowadzić ich właściwą ścieżką, wykorzystałem drobny podstęp, zamiast pędzić ich tam kijem. Dysponuję wieloma odmianami kijów, panno Sugarbean.

— I jeszcze mnie pan szpieguje! Wiedział pan o resztkach!

— Szpiegowałem? Droga panno Sugarbean, mówiono kiedyś o wielkim księciu, że każdą myśl poświęca swemu ludowi. Jak on, ja również dbam o swój lud. Tyle że jestem w tym lepszy. Co do resztek z kuchni, była to prosta dedukcja ze znanych faktów na temat ludzkiej natury.

Glenda chciała jeszcze wiele powiedzieć, ale w jakiś bardzo wyraźny sposób wyczuwała, że rozmowa — a przynajmniej ta jej część, która uwzględniała otwieranie przez nią ust — dobiegła końca. Mimo to odezwała się jeszcze.

— Dlaczego pan nie jest pijany?

— Słucham?

— Waży pan chyba o połowę mniej niż oni, a oni wszyscy wrócili do domów na taczkach. Pan wypił tyle samo, a jednak jest pan świeży jak stokrotka. Na czym polega ta sztuczka? Kazał pan magom, żeby wyczarowali panu piwo z żołądka?

Już dawno przestała igrać z losem. Teraz los wyrwał się spod kontroli niczym spłoszony koń pociągowy, który nie może się zatrzymać z powodu ciężkiego ładunku, który pędzi za nim, turkocząc i podskakując.

Vetinari zmarszczył czoło.

— Droga pani, człowiek tak pijany, by pozwolić magom… którzy zresztą sami obficie korzystali z owoców winnych pnączy… usuwać coś z siebie, byłby już pijany tak bardzo, że właściwie martwy. Uprzedzając następną pani uwagę, technicznie rzecz biorąc, chmiel także jest pnączem. I w rzeczywistości jestem pijany. Czyż nie, Drumknott?

— Istotnie, spożył pan dwanaście kufli bardzo mocnego słodowego napoju, sir. Technicznie rzecz biorąc, musi pan być pijany.

— Specyficznie to ująłeś, Drumknott. Dziękuję.

— Ale nie zachowuje się pan jak pijany!

— Nie, gdyż całkiem dobrze udaję trzeźwego, nie sądzi pani? I muszę się przyznać, że dzisiejsza krzyżówka była ciężką próbą. Prokatalepsja i pleonazm jednego dnia? Musiałem użyć słownika! Ta kobieta jest potworem! Niezależnie od tego, dziękuję pani za wizytę, panno Sugarbean. Z wielką sympatią wspominam jej odsmażane ziemniaki z kapustą. Gdyby była rzeźbiarką, danie to byłoby przepięknym posągiem, bez rąk i z tajemniczym uśmiechem. Szkoda, że niektóre arcydzieła są tak nietrwałe.

Dumna kucharka w Glendzie wzniosła się niepowstrzymanie.

— Jednak przekazała mi przepis…

— Dziedzictwo lepsze od klejnotów. — Vetinari pokiwał głową.

Prawdę mówiąc, kilka klejnotów też by się przydało, uznała Glenda. Ale w końcu miała tajemnicę odsmażanych ziemniaków z kapustą, a jej nie trzeba chować w sejfie. Taka tajemnica jest całkiem odkryta i dlatego łatwa do przeoczenia. Co do sekretów sałatki Salmagundi…

— Sądzę, że audiencja dobiegła końca, panno Sugarbean — rzekł Vetinari. — Mam jeszcze bardzo wiele pracy, podobnie jak pani, nie wątpię. — Sięgnął po pióro i zaczął przeglądać leżące przed nim dokumenty. — Żegnam, panno Sugarbean.

I to wszystko. W jakiś sposób znalazła się za drzwiami i już prawie zamknęła je za sobą, kiedy usłyszała jeszcze:

— I dziękuję pani za dobroć okazaną Nuttowi.

Drzwi zatrzasnęły się z kliknięciem, niemal trafiając ją w twarz, kiedy błyskawicznie się odwróciła.


* * *

— Czy mądre było, że to powiedziałem? — zapytał Vetinari, kiedy Glenda wyszła.

— Być może nie. Zapewne pomyśli, że ją obserwujemy — odparł gładko Drumknott.

— Możliwe, że by należało. Takie są właśnie kobiety Sugarbeanów, Drumknott: pokorne domowe niewolnice, dopóki nie uznają, że komuś dzieje się krzywda, bo wtedy ruszają do boju jak królowa Ynci z Lancre, aż wirują koła rydwanu, a ręce i nogi fruwają na wszystkie strony.

— Nie miała ojca — zauważył Drumknott. — To niedobrze dla dziecka w naszych czasach.

— Sprawiło tylko, że jest twardsza. Możemy jedynie mieć nadzieję, że nie wpadnie na pomysł zajęcia się polityką.

— Czy nie to właśnie robi, sir?

— Celna uwaga, Drumknott. Czy wyglądam na pijanego?

— Moim zdaniem nie, sir. Choć jest pan nietypowo… gadatliwy.

— Logicznie?

— Do najdrobniejszych szczegółów, sir. Poczmistrz już czeka, sir, a kilku przewodniczących gildii pilnie chce się z panem spotkać.

— Podejrzewam, że pragną grać w piłkę.

— Tak. Zamierzają sformować drużyny. I w żaden sposób nie mogę zrozumieć dlaczego.

Vetinari odłożył pióro.

— Drumknott, gdybyś zobaczył piłkę leżącą zapraszająco na ziemi, kopnąłbyś ją?

Sekretarz zmarszczył brwi.

— To zależy, jak owo zaproszenie byłoby sformułowane.

— Przepraszam?

— Czy na przykład byłoby notką przymocowaną do piłki przez nieznaną osobę bądź osoby.

— Skłaniałem się raczej ku koncepcji, iż mógłbyś zwyczajnie poczuć się tak, jakby cały świat bezgłośnie cię zachęcał, żeby mocno ją kopnąć.

— Nie, sir. Jest zbyt wiele niewiadomych. Jakiś nieprzyjaciel albo żartowniś mógłby podejrzewać, że podejmę tego rodzaju działanie, i wykonał piłkę z betonu lub podobnego materiału w nadziei, że doznam groźnego lub zabawnego urazu. Dlatego najpierw bym sprawdził.

— A potem, gdyby wszystko było jak należy, kopnąłbyś piłkę?

— A co chciałbym tym osiągnąć bądź zyskać?

— Ciekawe pytanie. Przypuszczam, że celem byłoby doznanie radości na widok jej w locie.

Drumknott rozważał to przez chwilę.

— Przykro mi, sir, ale w tym miejscu chyba się zgubiłem.

— Ach, jesteś skalnym filarem w świecie przemian, Drumknott. Brawo.

— Zastanawiałem się jeszcze, czy mógłbym ewentualnie coś dodać, sir… — rzekł z powagą sekretarz.

— Scena należy do ciebie, Drumknott.

— Nie chciałbym, by uważano, że nie kupuję sobie spinaczy, sir. Lubię mieć własne spinacze. To znaczy, że są moje. Uznałem, że może pomóc, jeśli poinformuję pana o tym spokojnie i niekonfrontacyjnie.

Przez kilka chwil Vetinari patrzył w sufit, po czym rzekł:

— Dziękuję za szczerość. Uznam tę kwestię za wyjaśnioną, a sprawę za zamkniętą.

— Dziękuję, sir.


* * *

Gdy miasto było pobudzone, oszołomione albo wystraszone, gromadziło się na placu Sator. Ludzie, którzy właściwie nie mieli pojęcia, dlaczego to robią, zbierali się, by słuchać innych ludzi, którzy też nic nie wiedzieli, zgodnie z zasadą, że ignorancja dzielona to ignorancja podwajana. Dzisiejszego ranka stały tam grupki mieszkańców, było też kilka naprędce zebranych drużyn, albowiem zapisane jest, a raczej nabazgrane gdzieś na murze, że gdziekolwiek zbierze się dwóch lub więcej, tam znajdzie się coś do kopania. Blaszane puszki i ciasno zwinięte kule szmat irytowały dorosłych ze wszystkich stron. Jednak kiedy Glenda podeszła bliżej, otworzyły się wielkie wrota uniwersytetu i wyszedł Myślak Stibbons, dość niefachowo odbijając jedną z tych przeklętych nowych skórzanych piłek.

Gloing!

Cisza dzwoniła, kiedy toczące się puszki brzęczały zapomniane. Wszystkie oczy wpatrywały się w maga i piłkę. Rzucił ją i rozległo się podwójne „gloing!”, kiedy odbiła się od kamieni bruku. A potem ją kopnął. Było to trochę niezgrabne kopnięcie (jak na kopnięcie), ale nikt z obecnych na placu nigdy jeszcze nie kopnął niczego nawet na dziesiątą część tego dystansu. I każdy osobnik płci męskiej popędził za nią, popychany odwiecznym instynktem.

Wygrali, pomyślała smętnie Glenda. Piłka, która robi „gloing!”, gdy inne robią „stuk”. Jaka to walka?

Ruszyła do tylnego wejścia. W świecie, który stawał się zbyt skomplikowany, w którym mogła wedrzeć się do tyrana o czarnym sercu i wyjść od niego cała i zdrowa, musiała znaleźć jakieś miejsce, które nie wirowało. Nocną kuchnię znała jak własną sypialnię, była jej dziedziną, pod jej władzą. W nocnej kuchni mogła się zmierzyć ze wszystkim.

Jakiś osobnik stał oparty o mur obok pojemników na śmieci. Z jakichś powodów Glenda rozpoznała go natychmiast, mimo długiego płaszcza i naciągniętego na oczy ronda kapelusza. Nikt, kogo znała, nie potrafił rozluźnić się tak jak Pepe.

— Siema, Glendo — odezwał się głos spod kapelusza.

— Co tu robisz? — spytała.

— Wiesz, jak trudno kogoś znaleźć w tym mieście, jeśli nie można nikomu powiedzieć, jak wygląda, i człowiek nie jest całkiem pewien, czy dobrze zapamiętał nazwisko? — odparł Pepe. — Gdzie jest Jula?

— Nie wiem. Nie widziałam jej od wczorajszego wieczoru.

— Może naprawdę warto ją znaleźć, zanim zrobią to inni.

— Jacy inni? — zdziwiła się Glenda.

Pepe wzruszył ramionami.

— Wszyscy — mruknął. — Szukają jej głównie w dzielnicach krasnoludów, ale to tylko kwestia czasu. W naszym salonie ruszyć się przez nich nie można i ledwie zdołałem się wymknąć.

— Dlaczego jej szukają? — W Glendzie narastała panika. — Czytałam w azecie, że ludzie próbują ją znaleźć, ale przecież nie zrobiła nic złego!

— Nie sądzę, żebyś dobrze rozumiała, co się dzieje — stwierdził (prawdopodobnie) krasnolud. — Chcą z nią porozmawiać, zadać mnóstwo pytań.

— Czy to ma jakiś związek z lordem Vetinarim? — zapytała Glenda podejrzliwie.

— Nie wydaje mi się.

— A jakie to pytania?

— No wiesz… Jaki jest twój ulubiony kolor? Co lubisz jeść? Czy jesteś z kimś związana? Jakiej rady udzieliłabyś dzisiejszym młodym ludziom? Używasz wosku? Gdzie czeszesz włosy? Czy masz ulubioną łyżkę?

— Ona chyba nie ma ulubionej łyżki — zapewniła Glenda, czekając, aż świat nabierze sensu.

Pepe poklepał ją po ramieniu.

— Posłuchaj… Była na pierwszej stronie azety, tak? I „Puls” ciągle nas naciska, bo chcą zrobić z nią wywiad o jej stylu życia. Niekoniecznie to źle, ale decyzja należy do was.

— Nie wydaje mi się, żeby ona miała styl życia — odpowiedziała trochę oszołomiona Glenda. — Nic mi nie mówiła. I nie używa wosku. Rzadko nawet wyciera kurze. Zresztą powiedz im zwyczajnie, że nie chce z nikim rozmawiać.

Pepe zrobił dziwną minę, a potem powiedział ostrożnie, jak człowiek (albo krasnolud), który chce się przebić przez mur różnic kulturowych.

— Myślisz, że mówiłem o meblach?

— A o czym innym? I uważam, że jej domowe obowiązki nie powinny nikogo interesować.

— Nie rozumiesz? Jest popularna i im więcej tłumaczymy ludziom, że nie mogą z nią porozmawiać, tym bardziej chcą; im częściej mówisz „nie”, tym bardziej się nią interesują. Ludzie chcą wiedzieć o niej wszystko…

— Na przykład jaką ma ulubioną łyżkę?

— Może to było nieco ironiczne — przyznał Pepe. — Ale piszący do azet szukają jej wszędzie, a „BąBelki” chcą o niej zrobić dwie kolumny… — przerwał. — To znaczy, że napiszą o niej i to zajmie dwie strony — wytłumaczył uprzejmie. — Dolny król krasnoludów uznał ją za ikonę naszych czasów. Tak twierdzi „Satblatt”.

— Co za „Satblatt”?

— No, taka krasnoludzia azeta. Pewnie nigdy jej nie zobaczysz.

— Ale przecież Juliet tylko wystąpiła na pokazie mody! — jęknęła Glenda. — Chodziła sobie tam i z powrotem! I na pewno nie podobałoby się jej to zamieszanie.

Pepe spojrzał na nią ostro.

— Jesteś pewna?

Wtedy naprawdę zastanowiła się nad Juliet, która „BąBelki” czytała od deski do deski, ale „Puls” zwykle obchodziła z daleka. I pochłaniała te bzdury o ludziach lekkomyślnych i niemądrych. Ludziach, którzy błyszczą.

— Nie wiem, gdzie ona jest — zapewniła. — Naprawdę od wczoraj jej nie widziałam!

— Aha, tajemnicze zniknięcie… — Pepe westchnął. — Do naszego sklepu docierają już takie wieści. Możemy przejść w jakieś spokojniejsze miejsce? Mam nadzieję, że żaden mnie tu nie śledził.

— No, mogę cię przemycić przez tylne drzwi, o ile nie będzie tam pedla.

— Nie ma sprawy. Jestem przyzwyczajony do takich zabaw.

Poprowadziła go przez drzwi, w labirynt piwnic i podwórek, dość ciekawie kontrastujący z pięknym frontem Niewidocznego Uniwersytetu.

— Masz coś do picia? — spytał z tyłu Pepe.

— Wodę — burknęła Glenda.

— Będę pić wodę, kiedy ryby zaczną z niej wychodzić na siku, ale dzięki za propozycję.

Glenda poczuła dochodzący z nocnej kuchni zapach pieczenia. A przecież tylko ona piekła w swojej kuchni! Nikomu więcej nie wolno piec w jej kuchni! Pieczenie należy do niej! Tylko do niej!

Wbiegła po schodach, z Pepe następującym jej na pięty. Zauważyła, że tajemnicza kucharka nie opanowała jeszcze drugiej najważniejszej zasady kuchni, to znaczy sprzątania po sobie. Panował tu straszny bałagan. Na podłodze leżały nawet grudki ciasta. Prawdę mówiąc, kuchnia wyglądała, jakby ogarnęło ją jakieś szaleństwo. A pośrodku tego wszystkiego, zwinięta na starym i trochę cuchnącym fotelu Glendy, leżała Juliet.

— Jak Śpiąca Królewna, prawda? — odezwał się Pepe.

Glenda nie słuchała go, idąc szybko wzdłuż rzędu piekarników.

— Robiła zapiekanki! Skąd jej przyszło do głowy, żeby robić zapiekanki? Zapiekanki nigdy jej nie wychodziły…

… Bo nigdy jej nie pozwalałam próbować zapiekanek, powiedziała sobie.

A to z kolei dlatego, że kiedy tylko napotykała jakieś trudności, odbierałaś jej pracę i sama ją robiłaś, przypomniał karcąco wewnętrzny głos.

Otwierała jedne drzwiczki piekarnika po drugich. Zjawili się w samą porę. Sądząc po zapachu, kilka tuzinów rozmaitych zapiekanek dojrzało już do wyjęcia — Co z drinkiem? — zapytał Pepe, którego pragnienie nigdy nie umierało. — Na pewno jest tu brandy. W każdej kuchni jest gdzieś schowana brandy.

Patrzył, jak Glenda chwyta zapiekanki przez fartuch i wyciąga z pieców. On traktował je z obojętnością człowieka, który woli pić swoje posiłki. Słuchał więc wygłaszanego półgłosem monologu, a zapiekanka po zapiekance lądowała na blacie stołu.

— Nie kazałam jej tego robić… Dlaczego się do tego wzięła? — Bo jej powiedziałam, żeby to zrobiła, w pewnym sensie. — I to nie są takie złe zapiekanki — dodała głośniej. I ze zdziwieniem.

Juliet otworzyła oczy, rozejrzała się sennie, a potem jej twarz stężała z przerażenia.

— Spokojnie, wyjęłam je — uspokoiła ją Glenda. — Całkiem udane.

— Nie miałam nic do roboty, a Trev był zajęty piłkowaniem, no i sobie pomyślałam, że na jutro przydadzą ci się zapiekanki, więc lepiej trochę zrobię… — tłumaczyła się Juliet. — Przepraszam.

Glenda odstąpiła o krok. Jak zacząć? — zastanawiała się. Jak rozplątać to wszystko, a potem splątać z powrotem, tylko w lepszym kształcie, ponieważ wcześniej się myliłam? U Shwatty Juliet nie tylko chodziła tam i z powrotem w różnych ubraniach, ale też stała się marzeniem. Marzeniem o ubraniach. Roziskrzonym, żywym i kusząco realnym. A we wspomnieniach Glendy z pokazu mody dosłownie jaśniała, jakby rozświetlona od wewnątrz. Była w tym jakaś magia, która nie powinna szykować zapiekanek. Odchrząknęła.

— Nauczyłam cię wielu rzeczy, prawda, Juliet?

— Tak, Glendo — przyznała Juliet.

— I zawsze się przydawały, prawda?

— Tak, Glendo. Pamiętam, że to ty mi kazałaś zawsze trzymać rękę na mojej półpensówce, i bardzo ci jestem wdzięczna.

Pepe wydał z siebie jakiś dziwny odgłos. Glenda — czując, że jej twarz oblewa się czerwienią — nie śmiała na niego spojrzeć.

— Więc teraz też mam dla ciebie radę, Juliet.

— Tak, Glendo?

— Po pierwsze, nigdy nie przepraszaj za coś, co nie wymaga przepraszania. A przede wszystkim nie przepraszaj za to, że jesteś sobą.

— Tak, Glendo.

— Zrozumiałaś?

— Tak, Glendo.

— Cokolwiek się stanie, zawsze pamiętaj, że umiesz zrobić dobrą zapiekankę.

— Tak, Glendo.

— Pepe przyszedł tutaj, gdyż „BąBelki” chcą coś o tobie napisać. Twój obrazek znów był dziś rano w azecie i… — Glenda urwała. — Nic jej nie grozi, prawda? — spytała.

Pepe znieruchomiał w trakcie dyskretnego wyjmowania butelki z kredensu.

— Co do tego możesz zaufać mnie i madame. Tylko ludzie wyjątkowo godni zaufania mogą sobie pozwolić, żeby wyglądać na tak niegodnych zaufania jak madame i ja.

— I będzie musiała tylko pokazywać ubrania… Nie pij tego, to jest ocet winny!

— Wypiję jedynie tę część z winem — wyjaśnił. — Tak, ma tylko pokazywać ubrania, ale sądząc po tym tłumie u nas w pracowni, znajdą się tacy, którzy zechcą, by pokazywała też buty, kapelusze, fryzury…

— Żadnego migdalenia — ostrzegła Glenda.

— Nie wierzę, żebyś gdziekolwiek na świecie znalazła lepszego eksperta zarówno w migdaleniu, jak i innych bakaliach, niż madame. Prawdę mówiąc, byłbym zdumiony, gdybyś ty sama, Glendo, znała choć setną część tego migdalenia co ona, zwłaszcza że sporą część tego sama wymyśliła. Ale że potrafimy je rozpoznać, będziemy uważali.

— Ma też porządnie się odżywiać i odpowiednio wysypiać.

Pepe kiwnął głową, choć Glenda podejrzewała, że obie te koncepcje były mu całkiem obce.

— I należycie zarabiać — dodała.

— Damy jej procent zysków, jeśli będzie pracować wyłącznie dla nas — oświadczył Pepe. — Madame chciałaby z tobą o tym porozmawiać.

— Tak, ktoś mógłby zechcieć jej płacić więcej niż wy…

— No, no, no… jak szybko się uczymy! Jestem pewien, że rozmowa z tobą sprawi madame wiele radości.

Juliet spoglądała to na jedno, to na drugie, wciąż z zaspaną twarzą.

— Chcesz, żebym wróciła do salonu?

— Nie chcę, żebyś robiła cokolwiek — odparła Glenda. — Sama musisz zdecydować. Ale uważam, że jeśli zostaniesz tutaj, to właściwie nie będziesz robiła nic oprócz zapiekanek.

— No, nie tylko zapiekanki — zaprotestowała Juliet.

— Nie, oczywiście, są jeszcze ciasta, babeczki i rozmaite nocne przekąski. Ale rozumiesz, o co mi chodzi. Z drugiej strony możesz tam pójść, pokazywać te niezwykłe suknie, jeździć w niezwykłe i bardzo dalekie miejsca, poznawać mnóstwo nowych ludzi, a jak już wszystko oklapnie, zawsze możesz to przerobić na zapiekanki.

— To niezłe — stwierdził Pepe, który znalazł kolejną butelkę.

— Naprawdę chciałabym pojechać — oświadczyła Juliet.

— No to ruszaj. Ale od razu, a przynajmniej jak tylko on skończy pić keczup.

— Muszę przecież wrócić po swoje rzeczy!

Glenda sięgnęła pod bluzkę i wyjęła ciemnoczerwoną książeczkę z godłem Ankh-Morpork.

— Co to jest? — zdziwiła się Juliet.

— Twoja książeczka bankowa. Twoje pieniądze są bezpiecznie złożone w banku i możesz je stamtąd wyjąć, kiedy tylko zechcesz.

Juliet obracała książeczkę w dłoniach.

— Chyba jeszcze nikt z mojej rodziny nie był w banku… No, poza wujkiem George’em, ale złapali go, zanim jeszcze wrócił do domu.

— Nie opowiadaj o tym. Nie idź do domu. Kup sobie dużo nowych rzeczy. Ustaw się jakoś, dopiero wtedy wróć do ojca i do wszystkich. Chodzi o to, że jeśli zostaniesz, w głębi serca zawsze będziesz żałować. Nie ma na co czekać. Ruszaj. Działaj. Wspinaj się… Wszystko, co powinnaś.

— A co z Trevem? — spytała Juliet.

Glenda musiała się nad tym zastanowić.

— A jak to wygląda z tobą i Trevem? Widziałam, że wczoraj rozmawialiście.

— Rozmawiać przecież wolno! — broniła się Juliet. — Zresztą mówił mi tylko, że chce się postarać o lepszą pracę.

— Co zrobić? — nie dowierzała Glenda. — Przecież on ani dnia uczciwie nie przepracował przez te wszystkie lata, kiedy go znam.

— Mówił, że musi czegoś poszukać. I że Nutt mu poradził. Powiedział, że Nutt mu powiedział, że kiedy Trev odkryje, kim Trev jest, jakby, to wtedy, znaczy, dowie się, czego może dokonać. Więc mu powiedziałam, że jest Trevorem Likelym, a on mi na to, no wiesz, że pomogło.

Nie do wiary, uznała Glenda. Ale przecież opowiadam o zmianach i wyjściu na świat, więc muszę uwzględnić możliwość, że on też może się zmienić.

— To zależy od ciebie. Wszystko zależy od ciebie. Pamiętaj tylko, że ma trzymać ręce przy sobie.

— On zawsze trzyma ręce przy sobie — odparła Juliet. — Trochę mnie to martwi. Nigdy jeszcze nie musiałam kopnąć go kolanem, ani razu.

Pepe wydał z siebie zduszony śmiech. Przed chwilą odkrył sos wowwow; butelka była już prawie pusta, a on w teorii nie powinien mieć żołądka.

— Nigdy nigdy? — upewniła się Glenda, zdumiona tą niesamowitą historią.

— Nigdy. Zawsze jest bardzo grzeczny i chyba trochę smutny.

Co pewnie znaczy, że coś kombinuje, podpowiedział wewnętrzny głos Glendy.

— To już twoja sprawa — powiedziała Glenda. — Nie mogę ci pomóc, ale pamiętaj, w ostateczności zawsze masz kolano.

— A co z…? — zaczęła znowu Juliet.

— Słuchaj… — przerwała jej Glenda. — Albo odejdziesz teraz, ruszysz w świat, zarobisz mnóstwo pieniędzy, zobaczysz swoje obrazki w azetach i zrobisz wszystkie te rzeczy, które wiem, że zawsze chciałaś zrobić, albo musisz sama się wszystkim zająć.

— Jeszcze przez jakiś czas zostaniemy w mieście — uspokoił ją Pepe. — Wiesz, ten sos byłby całkiem niezły, gdyby wlać do niego odrobinę wódki. Dodałaby mu trochę pikanterii. Trochę błysku. Chociaż, jeśli się zastanowić, dużo wódki byłoby jeszcze lepsze.

— Ale ja go kocham! — jęknęła Juliet.

— No to w porządku, zostań — rzekła Glenda. — Pocałowaliście się chociaż?

— Nie! Nigdy jakoś do tego nie doszedł.

— Może należy do tych dżentelmenów, którzy nie lubią kobiet? — zasugerował Pepe.

— Naprawdę damy sobie radę bez twoich propozycji — burknęła Glenda.

— Przy niektórych innych, na przykład takim Wrednym Johnnym, prawie sobie kolano odbiłam, ale Trev jest tylko… słodki, cały czas.

— Słuchaj, rozumiem, że kazałaś mi się nie wtrącać, i wiem, że byłem strasznym grzesznikiem, i mam nadzieję nadal nim pozostać, ale bywałem w różnych domach częściej niż listonosz i moim zdaniem powody tego im pasa są oczywiste — oświadczył Pepe. — Chłopak ma dość rozumu, by wiedzieć, że ona jest piękna i powinno się ją namalować stojącą gdzieś na jakiejś muszli bez bluzki, z tłustymi różowymi dzieciaczkami w niewyjaśniony sposób fruwającymi wszędzie dookoła, a on ma tylko trochę sprytu i doświadczenia z ulicy. Znaczy, to nie ma sensu, prawda? On nie ma żadnej szansy i wie o tym, nawet jeśli nie zdaje sobie sprawy z tego, że wie.

— Dałabym mu buzi, gdyby chciał — zapewniła Juliet. — I na pewno bym go nie kopnęła w stukacza.

— Musisz to jakoś rozwiązać — orzekła Glenda. — Ja tego za ciebie nie załatwię. Gdybym spróbowała, byłoby załatwione całkiem nie tak.

— Ale… — zaczęła Juliet.

— Nie, to już wszystko. Ruszaj i kup sobie dużo ładnych rzeczy, to w końcu twoje pieniądze. A jeśli pan się nią nie zaopiekuje, panie Pepe, kolano będzie tylko na początek.

Pepe kiwnął głową i bardzo delikatnie pociągnął Juliet do schodów.

Co bym zrobiła w tym momencie, gdybym była w romansowej powieści? — spytała samą siebie Glenda, kiedy ucichły ich kroki. Lektury uczyniły ją właściwie ekspertem tego, co należy robić w romansie. Jednakże jedną z rzeczy, które w romansach najbardziej ją denerwowały — z czego zwierzyła się panu Kiwaczkowi — to dlaczego właściwie nikt tam niczego nie gotował? W końcu kuchnia jest ważna. Co by komu przeszkadzała scena szykowania zapiekanki? Czy powieść zatytułowana „Duma i pieczenie” byłaby całkiem wykluczona? Nawet kilka wskazówek co do przygotowania babeczek poprawiłoby sytuację, a poza tym pasowałoby do epoki. Byłaby chyba szczęśliwsza, nawet gdyby opisywani kochankowie wpadli do makutry życia. Przynajmniej dowodziłoby to uznania faktu, że ludzie czasami coś jedzą.

Mniej więcej teraz, jak wiedziała — wiedziała całym swoim jestestwem — powinna rozpływać się już we łzach. Zaczęła ścierać podłogę. Potem oczyściła piekarniki — zawsze aż lśniły, ale to nie powód, żeby nie wyczyścić ich raz jeszcze. Użyła starej szczoteczki do zębów, by usunąć brud z różnych zakamarków. Każdy garnek wyszorowała drobnym piaskiem, wyczyściła grille, opróżniła popielniki, zamiotła podłogę, związała razem dwie miotły, żeby sprzątnąć pajęczyny pod sufitem, a potem znów szorowała, aż woda z mydłem spłynęła po kamiennych schodach i zmyła ślady stóp.

A tak, jeszcze coś — na bloku lodowym miała trochę anchois. Rozgrzała kilka i zaniosła do dużego trójnożnego kociołka w kącie pomieszczenia, na którym zeszłej nocy wypisała kredą „Nie dotykać!”. Zdjęła pokrywkę i zajrzała w głąb. Krab, którego wczoraj — choć wydawało się, że o wiele dawniej — dostała od Verity Pushpram, pomachał do niej okiem.

— Co by się stało, gdybym zostawiła odkryty kociołek? — zapytała głośno. — Ciekawe, jak szybko uczą się kraby.

Wrzuciła do środka wilgotne anchois, które spotkały się chyba z krabią aprobatą. Załatwiwszy tę sprawę, stanęła na środku kuchni i rozejrzała się, szukając czegoś jeszcze do wyczyszczenia. Czarne żelazo pieców nigdy nie będzie błyszczało, ale wszystkie ich powierzchnie zostały wyszorowane i osuszone. Co do talerzy, można było z nich jeść. Jeśli człowiek chciał, żeby praca była porządnie wykonana, musiał sam się nią zająć. W wersji Juliet czystość leżała o krok od boskości, inaczej mówiąc, była kapryśna, przekraczająca zrozumienie i rzadko widywana.

Coś musnęło jej twarz. Odruchowo machnęła ręką i chwyciła w dłoń czarne pióro. Znowu te paskudne stwory w rurach… Ktoś powinien się nimi zająć.

Chwyciła najdłuższą miotłę i walnęła w rurę.

— Dość tego! Wynoście się stąd! — krzyknęła.

W ciemności zabrzmiały szurania i ciche „Aik! Aik!”.

— … szepraszam, panienko — odezwał się głos.

Spojrzała ze schodów na niekształtną twarz tego… no, jak mu na imię? A tak.

— Dzień dobry, panie Betonie — powitała trolla. Zauważyła u niego brunatne plamy pod nosem.

— Nie mogie znajść pana Treva — oznajmił Beton.

— Nie widziałam go cały ranek — odparła Clenda.

— Nie mogie znajść pana Treva — powtórzył troll głośniej.

— Czemu pan go szuka? — spytała.

O ile wiedziała, kadzie działały właściwie same. Mówiło się Betonowi, żeby ściekał świece, a on ściekał świece, aż skończyły mu się świece.

— Pan Nutt chory — wyjaśnił Beton. — Nie mogie znajść pana Treva.

— Zaprowadź mnie do pana Nutta, ale już! — poleciła Glenda.


* * *

Trochę nieładnie jest nazwać kogokolwiek mętem, ale ludzie, którzy mieszkali i pracowali przy kadziach, idealnie pasowali do tego określenia. Te kadzie były korytem, gdzie się zbierali. Jeśli widziało ich się gdziekolwiek w podziemnym labiryncie, zawsze dreptali bardzo szybko, ale zwykle tylko pracowali, spali i utrzymywali się przy życiu. Nutt leżał na starym materacu. Glenda raz tylko na niego spojrzała.

— Idź szukać pana Treva — poleciła Betonowi.

— Nie mogie znajść pana Treva — przypomniał troll.

— Szukaj dalej! — Przyklęknęła obok Nutta. Wywrócił oczy, jakby patrzył do wnętrza własnej głowy. — Panie Nutt, słyszy mnie pan?

Zdawał się budzić.

— Musi panienka odejść — szepnął. — Będzie bardzo niebezpiecznie. Drzwi się otworzą.

— A jakie to drzwi? — Starała się mówić pogodnie. Spojrzała na męty obserwujące ją z niepewną zgrozą. — Czy któryś może coś przynieść, żeby go przykryć?

Samo pytanie sprawiło, że rozbiegli się w panice.

— Zobaczyłem drzwi, a więc otworzą się znowu — rzekł Nutt.

— Nie widzę tu żadnych drzwi.

Szeroko otworzył oczy.

— Są w mojej głowie.

Przy kadziach nie było mowy o odosobnieniu. Stanowiły tylko szersze pomieszczenie przy nieskończenie długim korytarzu. Ludzie cały czas przechodzili obok.

— Chyba jest pan przemęczony, panie Nutt — stwierdziła Glenda. — Pracuje pan na okrągło, wszędzie się spieszy, zamartwia. Musi pan odpocząć.

Ku jej zdumieniu jeden z tutejszych mieszkańców przyniósł koc, którego spore części nadal dawały się zginać. Okryła Nutta akurat w chwili, kiedy przybył Trev. Nie miał w tej kwestii wyboru, ponieważ Beton ciągnął go za kołnierz.

Spojrzał na leżącego Nutta, a potem na Glendę.

— Co mu się stało?

— Nie wiem.

Uniosła palec do skroni i pokręciła nim lekko, co było uniwersalnym gestem oznaczającym „zwariował”.

— Musicie odejść — jęknął Nutt. — Będzie tu bardzo niebezpiecznie.

— Powiedz nam, co się dzieje — nie ustępowała Glenda. — Proszę, wytłumacz mi.

— Nie mogę — szepnął Nutt. — Nie potrafię wymówić słów.

— Są takie słowa, których nie umiesz wymówić? — zdziwił się Trev.

— Słowa, które nie chcą być wymówione. Mocne słowa.

— Czy nie moglibyśmy pomóc? — upierała się Glenda.

— Jesteś chory? — zapytał Trev.

— Nie, panie Trev. Dziś rano dokonałem odpowiednich ruchów jelitowych.

To był przebłysk dawnego Nutta — precyzyjnego, ale trochę dziwacznego.

— Chory na głowę? — spytała Glenda.

Pytanie to zrodziło się z desperacji.

— Tak. Na głowę — zgodził się Nutt. — Cienie. Drzwi. Nie mogę powiedzieć.

— Czy jest ktokolwiek, kto może wyleczyć tę chorobę?

Nutt milczał przez chwilę, nim odpowiedział:

— Tak. Musicie sprowadzić filozofa wykształconego w Überwaldzie. Oni mogą pomóc naprostować myśli.

— Czy to coś takiego, jak zrobiłeś Trevowi? Wytłumaczyłeś mu, co myśli o swoim tacie i w ogóle, a on przez to stał się szczęśliwszy. Prawda, Trev?

— Taa — potwierdził Trev. — I nie musisz mnie tak szturchać w żebra. Naprawdę mi pomógł. Nie można by cię zahipnotyzować? — spytał Nutta. — Raz widziałem występ takiego gościa. Zwyczajnie pomachał błyszczącym zegarkiem na ludzi i niesamowite, co potem robili. Szczekali nawet jak psy.

— Owszem, hipnoza jest ważnym elementem filozofii — zgodził się Nutt. — Pomaga uspokoić pacjenta, dzięki czemu myśli mają szansę być słyszane.

— To może tak spróbujemy? — zaproponowała Glenda. — Może zrobisz to ze sobą? Na pewno znajdziemy ci coś błyszczącego do machania.

Trev wyjął z kieszeni swoją ukochaną puszkę.

— Tra-la! I chyba mam też gdzieś kawałek sznurka.

— Wszystko dobrze, ale nie będę w stanie postawić sobie właściwych pytań, ponieważ będę zahipnotyzowany. Formułowanie pytań jest bardzo ważne.

— Wiem co! — zawołał Trev. — Każę ci, byś poprosił siebie, żebyś sobie zadał właściwe pytania. Wiedziałbyś, jakie zadawać, gdyby to był ktoś inny, prawda?

— Tak, panie Trev.

— Nie musiałeś przecież hipnotyzować Treva — przypomniała Glenda.

— Nie, ale jego myśli były tuż pod powierzchnią. Obawiam się, że moje nie są tak łatwo dostępne.

— Czy naprawdę możesz się zahipnotyzować, żeby sobie zadawać pytania?

— W „Drzwiach decepcji” Fussbinder istotnie opisuje metodę hipnotyzowania siebie — wyjaśnił Nutt. — Jest to wyobrażalne…

— Umilkł.

— No to do roboty — zdecydował Trev. — Lepsze wyjście niż wejście, jak mawiała moja babcia.

— Chyba nie jest to aż tak dobry pomysł.

— Mnie nic się nie stało — zapewnił z mocą Trev.

— Rzeczy, o których nie wiem… Rzeczy, o których nie wiem… — mamrotał Nutt.

— Co z nimi? — spytała Glenda.

— Rzeczy, o których nie wiem… Myślę, że są za drzwiami, bo myślę, że sam je tam schowałem, bo myślę, że nie chcę o nich wiedzieć.

— Czyli musisz wiedzieć, co to takiego, o czym nie chcesz wiedzieć — stwierdziła Glenda.

— Tak.

— Jak złe może być coś takiego? — spytał Trev.

— Myślę, że bardzo złe.

— A co byś powiedział, gdyby chodziło o mnie? — spytała Glenda. — Chcę znać prawdę.

— No więc… — zaczął Nutt. — Powiedziałbym chyba, żeby panienka zajrzała za drzwi i zobaczyła, czego panienka nie chce wiedzieć, żebyśmy mogli zmierzyć się z tym razem. Z pewnością takiej rady udzielał von Kladpoll w „Doppelte Berührungssempfindung”. Co więcej, takie działanie byłoby kwestią praktycznie fundamentalną dla analizy ukrytej jaźni.

— No właśnie — przytaknęła Glenda niepewnie.

— Ale jakie złe rzeczy mogłyby się ewentualnie znaleźć w pani umyśle, panno Glendo? — rzekł Nutt, pełen galanterii nawet w tym cuchnącym otoczeniu kadzi.

— Parę by się znalazło — zapewniła Glenda. — Nie da się przejść przez życie tak, żeby kilku nie zebrać.

— Wczoraj w nocy miałem złe sny — oznajmił Nutt.

— Każdemu trafiają się złe sny.

— Te były czymś więcej… — Wyprostował rękę i otworzył dłoń.

Trev gwizdnął.

— Och… — powiedziała Glenda. A potem: — Czy powinny tak wyglądać?

— Nie mam pojęcia — zapewnił Nutt.

— To boli?

— Nie.

— Może coś takiego się dzieje, kiedy gobliny są starsze — zgadywał Trev.

— Tak, może są im potrzebne szpony.

— Wczoraj miałem cudowny dzień — westchnął Nutt. — Byłem członkiem zespołu. Otaczała mnie drużyna. Byłem szczęśliwy. A teraz…

Trev wzniósł kawałek brudnego sznurka i pogiętą, ale wciąż błyszczącą puszkę.

— Spróbujesz?

— Może źle to rozumiem — rzekła Glenda. — Ale jeśli nie chcesz się dowiedzieć, jakie są te rzeczy, o których nie chcesz wiedzieć, to one tym bardziej będą rzeczami, o których nie chcesz wiedzieć, i podejrzewam, że jeśli to jeszcze potrwa, wcześniej czy później głowa ci się zapadnie.

— Jest coś w tym, co oboje mówicie — przyznał ostrożnie Nutt.

— W takim razie pomóż mi przenieść go na kanapę — zdecydował Trev. — Czy powinien być taki zalany potem?

— Chyba nie — uznała Glenda.

— Byłbym spokojniejszy, gdybyście mnie zakuli — oznajmił Nutt.

— Co?! — zdumiała się Glenda. — Dlaczego uważasz, że powinniśmy?

— Musicie zachować ostrożność. Pewne rzeczy przesączają się koło drzwi. Mogą być złe.

Glenda przyjrzała się szponom. Były lśniące i czarne, i na swój sposób całkiem ładne, choć trudno byłoby sobie wyobrazić, jak używa się ich do — na przykład — malowania obrazu albo smażenia omletu. Szpony służą do rozrywania, prawda? Ale to przecież pan Nutt, nawet ze szponami nadal jest panem Nuttem.

— Zaczynamy? — zachęcił Trev.

— Nalegam na łańcuchy — nie ustępował Nutt. — W składzie, cztery drzwi dalej, jest pełno różnych metalowych rupieci.

Glenda odruchowo spojrzała na szpony i zauważyła, że się wydłużyły.

— Dobrze. Trev, pospiesz się, proszę.

Trev podążył wzrokiem za jej spojrzeniem.

— Wrócę, zanim się zorientujecie, że mnie nie ma — zapewnił ze sztuczną wesołością.

Rzeczywiście, nim minęło kilka minut, usłyszała dzwonienie — to Trev wlókł łańcuchy po korytarzu.

Glenda powstrzymywała łzy, poruszona samą niezwykłością sytuacji. Nutt leżał nieruchomo, wpatrzony w sufit. Przenieśli go na kanapę i owinęli starannie.

— Mam kłódki, ale bez kluczy. Mogę je zamknąć, ale potem nie dadzą się otworzyć.

— Proszę je zatrzasnąć.

Glenda bardzo rzadko płakała, więc starała się nie płakać i teraz.

— Chyba nie powinniśmy robić tego tutaj — powiedziała. — Nie przy kadziach. Ludzie patrzą.

— Proszę zakołysać swoim wahadłem, panie Trev — polecił Nutt.

Trev wzruszył ramionami, ale posłuchał.

— Teraz musi pan zacząć mi mówić, panie Trev, że czuję się senny — tłumaczył Nutt.

Trev odchrząknął. Lśniąca puszka kołysała się tam i z powrotem.

— Wyraźnie czujesz się senny. Okropnie senny.

— Tak dobrze. Czuję się okropnie senny — potwierdził znużonym głosem Nutt. — Teraz musi mi pan polecić, żebym siebie przeanalizował.

— Co to znaczy? — spytała ostro Glenda, zawsze podejrzliwa wobec trudnych słów.

— Przepraszam. Chodziło mi o to, że metodą pytań i odpowiedzi mam sobie pomóc szczegółowo zbadać działanie mojego własnego umysłu.

— Ale nie wiem, jakie zadawać pytania — wystraszył się Trev.

— Ja wiem — tłumaczył Nutt cierpliwie. — Ale musi mi pan polecić, żebym to robił.

Trev wzruszył ramionami po raz kolejny.

— Panie Nutt, musi pan zbadać, co złego dzieje się z panem Nuttem — powiedział.

— A tak. — Ton głosu Nutta zmienił się nieco. — Wygodnie panu, panie Nutt? Tak, dziękuję. Łańcuchy prawie nie obcierają. Dozkonale. Proszę mi teraz opowiedzieć o zwojej matce, panie Nutt. To pojęcie jest mi znane, jednak o ile pamiętam, nigdy nie miałem matki. Mimo to dziękuję za zainteresowanie.

I tak zaczął się ten monologiczny dialog. Glenda i Trev siedzieli na kamiennych schodach, a spokojny głos opowiadał, aż do: — Ach tak, biblioteka. Czy jezt coś w bibliotetze, panie Nutt?

— W bibliotece jest wiele książek.

— Co jeszcze jezt w bibliotetze, panie Nutt?

— W bibliotece są liczne krzesła i drabiny.

— A co jezt w bibliotetze, o czym nie chtze mi pan powiedzieć, panie Nutt?

Czekali. W końcu głos odpowiedział:

— W bibliotece jest szafka.

— Czy jezt w tej szaftze coś spetzjalnego, panie Nutt?

Znowu przerwa i znowu słaby, cichy głos:

— Nie wolno mi otwierać tej szafki.

— Czemu jego połowa mówi jak ktoś z Überwaldu? — zwróciła się Glenda do Treva, zapominając o wyostrzonym słuchu pacjenta.

— Pytania zadawane z lekkim akcentem überwaldzkim podczaz badań takiej natury wydają się szybciej prowadzić do rozluźnienia patzjenta — wyjaśnił Nutt. — A teraz byłbym zachwytzony, gdybyście mi nie przerywali.

— Przepraszam — szepnęła Glenda.

— Drobiazg. A więtz dlaczego nie wolno panu otwierać tej szafki, panie Nutt?

— Ponieważ obiecałem Lady, że nie otworzę szafki.

— A czy otworzył pan szafkę, panie Nutt?

Tym razem przerwa była o wiele dłuższa.

— Obiecałem Lady, że nie otworzę szafki.

— Czy wielu rzeczy nauczył się pan w zamku, panie Nutt?

— Tak.

— Czy nauczył się pan robić wytrychy, panie Nutt?

— Tak.

— Gdzie teraz są drzwi, panie Nutt?

— Są przede mną.

— Otworzył pan te drzwi, panie Nutt. Myźli pan, że nie, ale pan otworzył. A teraz jezt bardzo ważne, by otworzył je pan znowu.

— Ale to, co jest za nimi, jest złe!

Oboje podsłuchujący wyciągnęli szyje, by lepiej słyszeć.

— Nie ma nic złego. Nie ma zupełnie nic złego. W przeszłości otworzył pan drzwi z dzieciętzego nierozsądku. Teraz, aby zrozumieć te drzwi, musi je pan otworzyć z mądrością dojrzałości. Proszę otworzyć te drzwi, panie Nutt, a ja podejdę do nich razem z panem.

— Ale nie mam już wytrycha!

— Natura doztarczy, panie Nutt.

Glenda zadrżała. To z pewnością tylko jej wyobraźnia, ale nie byli już przy świecowych kadziach.

Przed Nuttem ciągnął się korytarz. Czuł, że wszystko z niego opada. Łańcuchy, ubranie, ciało, myśli… Pozostał jedynie korytarz i płynąca ku niemu szafka. Miała oszklone drzwiczki; na szlifowanych krawędziach błyszczało światło. Uniósł dłoń i wysunął szpon, który rozciął szkło i drewno, jakby były powietrzem. Szafka miała jedną półkę, na półce leżała jedna książka. Oplatały ją żelazne łańcuchy. Okazały się łatwiejsze do zerwania niż poprzednim razem. Książka miała lśniący srebrem tytuł ORK.

Wtedy rozległ się wrzask. Dobiegał z plątaniny rur pod stropem.

Chuda kobieta w długiej czarnej szacie — może czarownica, pomyślała Glenda zdumiona jej nagłym pojawieniem — zeskoczyła na kamienie i rozejrzała się jak kot.

Nie, raczej jak ptak, uznała Glenda. Szarpanymi ruchami.

A potem otworzyła usta i krzyknęła:

— Aik! Aik! Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo! Strzeżcie się!

Rzuciła się w stronę kanapy, ale Trev stanął jej na drodze.

— Głupiec! Ork wyje ci oczy!

Teraz był to duet, gdyż następna kreatura spłynęła z mroku na czymś, co mogło być wydętą peleryną, a mogło skrzydłami.

Obie przesuwały się bez przerwy, każda w innym kierunku, usiłując zbliżyć się do kanapy.

— Nie bójcie się! — zaskrzeczała jedna z nich. — Jesteśmy po waszej stronie! Mamy was bronić!

Drżąca Glenda zdołała w końcu wstać. Założyła ramiona na piersi. W tej pozie zawsze czuła się lepiej.

— A za kogo wy się uważacie, że tak sobie spadacie spod sufitu i wrzeszczycie na ludzi? W dodatku gubicie pióra. To obrzydliwe. Przecież… jesteśmy blisko pomieszczeń, gdzie przygotowuje się jedzenie!

— Tak jest! Spadajcie stąd — poparł ją Trev.

— Nieźle z nimi rozmawiasz — mruknęła cicho Glenda. — Na pewno długo nad tym myślałeś.

— Nie rozumiecie — tłumaczyła kreatura. Obie miały naprawdę dziwaczne twarze, jakby ktoś zrobił ptaka z kobiety. — Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo! Aik!

— To znaczy wy? — spytała Glenda.

— Ork! — odpowiedziała krzykiem. — Aik!


* * *

W cieniu przed otwartą szafką dusza Nutta przewróciła kartkę. Poczuł kogoś obok swojego łokcia, obejrzał się i spojrzał prosto w twarz Lady.

— Dlaczego powiedziałaś mi, żebym nie otwierał książki?

— Ponieważ chciałam, żebyś ją przeczytał. Musiałeś sam odnaleźć prawdę dla siebie. W ten sposób wszyscy szukamy prawdy.

— A jeśli prawda jest straszna?

— Myślę, że na to znasz już odpowiedź, Nutt.

— Odpowiedź brzmi: straszna czy nie, to nadal prawda.

— A potem? — spytała Lady takim tonem, jakby zachęcała zdolnego ucznia.

— A potem prawdę można zmienić — odpowiedział Nutt.


* * *

— Pan Nutt jest goblinem — oświadczył Trev.

— Taa, akurat — odparła kreatura.

Fraza ta zabrzmiała niesłychanie egzotycznie w ustach istoty, której twarz z każdą chwilą stawała się bardziej ptasia.

— Jeśli krzyknę, przybiegnie tu mnóstwo ludzi — zagroziła Glenda.

— I co zrobią? — zapytała kreatura.

I co zrobią? — zastanowiła się Glenda. Będą stali dookoła, powtarzali „Ale o co chodzi?” i zadawali te same pytania co my. Przesunęła się trochę, kiedy jeden ze stworów znów spróbował przedostać się do kanapy.

— Ork będzie zabijał — odezwał się trzeci głos.

Kolejna kreatura opadła na podłogę tuż przed Glenda. Jej oddech cuchnął padliną.

— Pan Nutt jest delikatny i uprzejmy, nigdy nikogo nie skrzywdził — powiedziała Glenda.

— Kto na to nie zasłużył — dodał pospiesznie Trev.

— Ale teraz ork wie, że jest orkiem — oświadczyła kreatura.

Wszystkie trzy przesuwały się do przodu i do tyłu w upiornym kontredansie.

— Nie wydaje mi się, żeby wolno wam było nas dotknąć — uznał Trev. — Naprawdę nie sądzę, żebyście mogły nam coś zrobić.

Usiadł nagle obok Nutta i przyciągnął do siebie Glendę.

— Mają pazury — zauważyła niegłośno Glenda. — Widzę ich pazury.

— Szpony — poprawił ją Trev.

— O czym ty mówisz?

— Te wielkie z przodu to szpony, te z tyłu to pazury, służą do przytrzymywania zdobyczy. Wszyscy się mylą.

— Oprócz ciebie — mruknęła. — Tak nagle zostałeś ekspertem od okropnych ptakopodobnych stworów?

— Nic nie poradzę. Czasami coś tak wpada mi do ucha.

— Musimy was ochraniać — oświadczyła jedna z ptasich kobiet.

— Nie potrzebujemy ochrony przed panem Nuttem! To nasz przyjaciel! — zawołała Glenda.

— A ilu twoich przyjaciół ma szpony?

— A czym mamy się martwić tutaj, na uniwersytecie, który ma takie wielkie i grube mury? Poza tym roi się tu od magów!

Jedna z kobiet wyciągnęła szyję, aż jej twarz znalazła się o kilka cali od twarzy Treva.

— Powinniście się martwić, bo jest tu z wami ork!

Brzęknęły łańcuchy. Nutt poruszył się odrobinę.

— Pracujecie dla kogoś, prawda? — domyślił się Trev. — Macie takie małe główki. Nie zmieści się w nich tyle mózgu, żebyście same coś takiego wymyśliły. Magowie wiedzą, że tu jesteście?

Glenda wrzasnęła. Nigdy jeszcze nie wrzeszczała tak na poważnie, z samej głębi swej zgrozy. Nieostrożne zacięcie się w palec się nie liczyło, zresztą nie było aż tak głośne. Wrzask rozbrzmiewał echem w korytarzach i odbijał się w piwnicach, aż dzwoniły krypty[17].

Glenda wrzasnęła po raz drugi, a że płuca nabrały wprawy, tym razem efekt był jeszcze głośniejszy. Z obu stron rozległo się tupanie biegnących stóp.

Co dodało jej pewności.

Nie była przekonana, czy pewności dodaje też cichy brzęk i szuranie metalu sugerujące, że zerwał się łańcuch.

Kreatury natychmiast wpadły w panikę i równocześnie próbowały wzlecieć. Były niezgrabne jak czaple, tylko wzajemnie sobie przeszkadzały.

— I nie wracajcie tu! — krzyknęła, kiedy zniknęły w mroku. Potem zwróciła się do Treva. Serce waliło jej mocno. — Co to jest ork?

— Nie wiem. Myślę, że to jakiś dawny potwór.

— A te stwory?

— Wiem, że to głupio brzmi — przyznał Trev — ale widziałem jedną taką wczoraj w nocy. On chyba uważa je za… przyjaciółki.

Rzeźnicy, piekarze, lokaje i pedle wybiegali z ciemnych korytarzy, a wśród nich był też pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa), który miał na sobie tylko oficjalny kapelusz, siatkowy podkoszulek i krótkie spodenki, o wiele za obcisłe i za krótkie jak na człowieka rozmiaru pedla Nobbsa (żadnego pokrewieństwa).

Popatrzył na Glendę, a potem rzucił gniewne spojrzenie Trevowi. Tacy jak Trev w opinii pedla Nobbsa (żadnego pokrewieństwa) byli automatycznie wrogami.

— Krzyczała panienka? — zapytał. — Co się tu dzieje?

— Przepraszam. Wygłosiłem niewłaściwą sugestię — powiedział Trev.

Zerknął na Glendę, a jego mina mówiła „Ratuj!”.

— Obawiam się, że niesłusznie poddałam się podszeptom dziewczęcej skromności — wyznała, przeklinając go wzrokiem.

— To musiała być naprawdę dziwaczna sugestia — stwierdził piekarz, który najwyraźniej uważał, że niezwykle długi bochenek chleba będzie poręcznym narzędziem w walce, ale uśmiechał się przy tym. Uśmiech był dobry.

Jeśli nie dojdzie do niczego gorszego niż chichoty i uśmieszki, wszyscy będziemy zadowoleni. Trudno będzie im potem zapomnieć, ale jednak będzie dobrze.

— Po co ten gość jest przykuty do łóżka? — spytał pedel.

— Tak… Jakie niewłaściwe sugestie się tu działy? — dodał piekarz. Wyraźnie świetnie się bawił.

Chyba kogoś zabiję, zanim to się skończy, myślała Glenda. I całkiem możliwe, że ten ktoś to będę ja.

— Czy to pan Nutt? — zdziwił się pedel. — Za pięć minut powinniśmy mieć trening.

Za plecami Glendy znów coś brzęknęło i odezwał się Nutt.

— Nie martw się, Alphonse. Często tak się bawię. Dynamiczne naprężenia, rozumiesz. Pomagają wzmocnić mięśnie.

— Alphonse? — Piekarz spojrzał na pedla ze zdumieniem. — Myślałem, że masz na imię Alfred, w skrócie Alf. Alphonse to quirmskie imię, jeśli już. Nie pochodzisz chyba stamtąd, co? — Jego ton sugerował nie tylko pytanie, ale i oskarżenie.

— A co ci nie pasuje z Alfem jako skrótem od Alphonse’a? — zapytał pedel.

Miał bardzo wielkie dłonie, które nawet u Mustruma Ridcully’ego wzbudziłyby pewne obawy podczas konkursu klepania po ramieniu. W dodatku uszy zaczynały mu czerwienieć, co u tak potężnie zbudowanego mężczyzny nigdy nie jest dobrym znakiem.

— Och, przecież nie mówię, że to brzydkie imię — zapewnił piekarz, z pewnym opóźnieniem korzystając ze swojego bochenka. — Ale nigdy mi nie wyglądałeś na Alphonse’a. Co tylko dowodzi, że nigdy nic nie wiadomo.

— Jestem orkiem — oświadczył spokojnie Nutt.

— Właściwie Alphonse jest całkiem ładnym imieniem — ciągnął piekarz. — To „phonse” trocheje psuje, ale Alf całkiem mi się podoba. — Urwał i zwrócił się do Nutta. — Co to znaczy „orkiem”?

— Orkiem — powtórzył Nutt.

A z daleka, spomiędzy rur centralnego ogrzewania, rozległ się krzyk:

— Aik! Aik!

— Nie bądź głupi, nie ma już czegoś takiego jak orki. Wszystkie wybili setki lat temu. A trudno było je zabić, gdzieś czytałem — oświadczył lokaj.

— W końcowych częściach swej tezy ma pan zasadniczo rację — przyznał Nutt, cały czas przykuty do kanapy. — Mimo to jestem orkiem.

Glenda obejrzała się na niego.

— Mówił pan, że jest pan goblinem, panie Nutt. Przecież mówił mi pan, że jest goblinem.

— Byłem źle poinformowany — odparł Nutt. — Jednakże teraz już wiem, że jestem orkiem. Mam wrażenie, że zawsze o tym wiedziałem. Otworzyłem drzwi, przeczytałem książkę, poznałem prawdę o swojej duszy i jestem orkiem. W dodatku, z nieznanych mi powodów, jestem orkiem dręczonym przez straszną ochotę zapalenia cygara.

— Ale to przecież były te przerażające potwory, które nie przestawały walczyć i chętnie urywały własną rękę, żeby posłużyła im jako broń — oświadczył pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa).

— Był o nich artykuł w „Łukach i Amunicji”.

Wszyscy popatrzyli na ręce Nutta.

— To z pewnością osąd historii — rzekł Nutt. Spojrzał na Glendę. — Tak mi przykro… Okazałem nieposłuszeństwo, ale wszyscy tak postępują. Schnouzentintle tyle mniej więcej stwierdza w swojej książce „Posłuszeństwo nieposłuszeństwa”. No więc zastanawiałem się, co jest w tej szafce, a miałem już pewne doświadczenie z wytrychami. Otworzyłem szafkę, przeczytałem książkę i… — Zadzwoniły łańcuchy, gdy Nutt zmienił pozycję. — Byłem nieposłuszny. Myślę, że wszyscy tak postępują. I bardzo dobrze potrafimy ukrywać przed sobą to, czego nie chcemy wiedzieć. Możecie mi wierzyć. Bardzo dobrze mi się udało ukryć to przed sobą. Ale to się przesącza, rozumiecie, w snach i różnych takich, kiedy tylko opuści się gardę. Jestem orkiem. Nie ma żadnych wątpliwości.

— No dobra, niech będzie, ale skoro jesteś orkiem, to czemu mi nie urywasz głowy? — spytał pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa).

— Życzyłby pan sobie? — spytał Nutt.

— Nie, właściwie to nie.

— Kogo to obchodzi? — wtrącił Trev. — To przecież stare historie. Dzisiaj wszędzie człowiek spotyka wampiry. Mamy trolle, golemy i zombi, i w ogóle różnych ludzi, którzy normalnie się tu zaczepili.

— Chwilunia, chwilunia! — wtrącił lokaj. — Nie urywa ci głowy, bo przecież jest zakuty!

— Dlaczego kazałeś nam się zakuć? — spytała Glenda.

— Żeby nikomu nie urwać głowy. Podejrzewałem prawdę, chociaż nie wiedziałem, co podejrzewam. A przynajmniej wydaje mi się, że tak było.

— To znaczy, że nie możesz uciec i porozrywać nas na strzępy — podsumował pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa). — Bez urazy, ale czy z tego wynika, że nie będziesz nas trenował?

— Przykro mi — odparł Nutt. — Jak pan widzi, miałbym z tym pewne trudności.

— Czy wyście wszyscy powariowali? — Te słowa wygłosiła, co zaskakujące, stojąca w korytarzu Juliet. — To przecież Nutt. Pracuje tutaj, robi świece i różne takie. Nigdy nie widziałam, żeby trzymał czyjąś głowę albo nogę. I piłkę też lubi!

Загрузка...