Noc pełna może być słodyczy;
Tej nocy to nie dotyczy.
Księga znaczącego smutku
Rachael umyła twarz w toalecie i uczesała swe proste – teraz strasznie potargane – włosy, po czym wróciła w pobliże automatów telefonicznych. Tam usiadła na kanapce ze sztucznej skóry, skąd mogła widzieć wszystkich wchodzących od strony foyer hotelowego, jak również od strony schodów do kasyna, tej oazy zbytku. W jasno oświetlonej sali gier znajdował się tłum ludzi, także w foyer przesuwały się dziesiątki gości.
Obserwowała ich wszystkich możliwie najbardziej dyskretnie. Nie starała się wyszukać Whitneya Gavisa, gdyż nie wiedziała, jak on wygląda. Bała się natomiast, że ktoś mógł ją rozpoznać na podstawie pokazywanego w telewizji zdjęcia. Wydawało jej się, że otaczają ją sami wrogowie i zaciskają wokół niej pierścień. Może to paranoja, a może prawda…
Nie pamiętała, by kiedykolwiek czuła się bardziej słaba i zmęczona. Kilka godzin snu w Palm Springs nie wystarczało do tak szalonej dzisiejszej aktywności. Od biegania i wspinaczki bolały ją nogi, ręce miała zdrętwiałe i ciężkie. Tępy ból promieniował wzdłuż całego kręgosłupa. Oczy były przekrwione, a pod powiekami czuła ziarenka piasku. Chociaż podczas postoju w Baker kupiła sześć puszek napoju i wszystko w drodze wypiła, to jednak usta miała wyschnięte i popękane.
– Kiepsko wyglądasz, dziecino – powiedział Whitney Gavis, zbliżając się do kanapy, na której siedziała, i wprawiając ją w zakłopotanie.
Widziała, jak ten mężczyzna zbliża się od strony foyer, ale przeniosła uwagę na innych ludzi, przekonana, że to nie może być Whitney Gavis. Miał około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, był trochę niższy od Bena, ale chyba lepiej zbudowany, bardziej barczysty. Szerokie białe spodnie i koszula z dzianiny w pastelowym błękicie nadawałyby mu wygląd a la Miami Vice, gdyby nie brak białej marynarki. Jednakże lewa połowa jego twarzy była zniekształcona przez sieć czerwonych i brązowych blizn, jak gdyby ktoś zadał mu głębokie rany kłute lub próbował podpalić (albo jedno i drugie). Lewe ucho miał zdeformowane i pokryte krostami. Poruszał się niepewnym, sztywnym krokiem, z trudem podnosząc lewą nogę, co wskazywało na to, że jest ona sparaliżowana – lub nawet zastąpiona protezą. Jego lewa ręka była amputowana w połowie między łokciem i dłonią, a kikut wystawał z krótkiego rękawa koszulki.
Widząc zaskoczenie Rachael, Gavis roześmiał się.
– Najwyraźniej Benny nie ostrzegł pani… Musiałem coś złożyć w ofierze, aby ocalić życie.
Rachael zamrugała powiekami i rzekła:
– Nie, nie… Cieszę się, że pana widzę… Cieszę się, że mam przyjaciela i nieważne… To znaczy, ja nie… Myślę, że pan… O kurczę, nie ma powodu, żeby…
Chciała wstać z kanapy, ale zdała sobie sprawę, że może wygodniej będzie jej siedzieć, choć z drugiej strony to przecież lenistwo, w konsekwencji więc zawisła, niezdecydowana, biodrami w powietrzu.
Whitney znów się uśmiechnął i zdrową ręką ujął ją pod ramię.
– Odpręż się, dziecko. Nie obraziłem się. Nie znam nikogo na świecie, kto by mniej zwracał uwagę na sprawy aparycji niż Benny. On ocenia ludzi na podstawie ich cech wewnętrznych, a nie powierzchowności; to bardzo do niego podobne, że zapomniał powiedzieć pani o mojej… powiedzmy… osobliwości. Nie uważam się za kalekę. Chociaż miała pani pełne prawo poczuć się nieswojo, dziecino.
– Myślę, że Ben nie miał nawet czasu, żeby mi o tym powiedzieć, nawet jeśli chciał… – odrzekła, decydując się, że nie będzie już siadać. – Czas nas gonił…
Była zaskoczona. Wiedziała, że Benny i Whitney walczyli razem w Wietnamie, ale Gavis nie wyglądał jej na żołnierza. Dopiero po chwili zrozumiała, że przed wyjazdem do południowo-wschodniej Azji był normalnym zdrowym mężczyzną, pozbawionym ułomności i że to na wojnie stracił nogę i kawałek ręki.
– Czy u Bena wszystko w porządku? – spytał Whitney.
– Nie wiem.
– Gdzie on jest?
– W drodze do Vegas. Przynajmniej taką mam nadzieję. Ale nie jestem pewna.
Nagle uderzyła ją przerażająca myśl. Przecież Benny też mógł teraz wyglądać tak jak Gavis! Też mógł wrócić z wojny ze zdeformowaną twarzą, bez nogi i kawałka jednej ręki! Od poprzedniego wieczora, kiedy to Ben odebrał Vincentowi Baresco jego magnum kaliber 357, Rachael – mniej lub bardziej podświadomie – myślała o swym przyjacielu jako o człowieku nieugiętym, niepokonanym, obdarzonym niewyczerpanymi pokładami energii. Wcześniej bała się o niego, a od chwili gdy zostawiła go samego na górze nad jeziorem Arrowhead, obawiała się bez przerwy. Ale przez cały czas gorąco pragnęła uwierzyć, że Ben jest zbyt silny i szybki, by mogło mu grozić cokolwiek złego. Teraz, widząc, w jakim stanie Whitney Gavis wrócił z wojny, wiedząc, że walczyli ramię w ramię, nagle zrozumiała – i wreszcie dotarło do niej – że Benny też jest istotą śmiertelną, wrażliwą na rany jak każdy człowiek i uczepioną życia żałośnie cieniutkimi niteczkami.
– Czy wszystko w porządku? – spytał Whitney.
– Zaraz… zaraz mi przejdzie – powiedziała Rachael, trzęsąc się. – Jestem po prostu wyczerpana… i martwię się.
– Chcę wiedzieć wszystko, co się naprawdę wydarzyło. Wersję oficjalną znam z telewizji.
– Jest dużo do opowiadania – odparła kobieta. – Ale nie tutaj.
– Dobrze – zgodził się Gavis, patrząc na przechodzących ludzi. – Nie tutaj.
– Benny ma się ze mną spotkać w swoim motelu.
– W motelu? Tak, myślę, że to dobra kryjówka. Lepsza niż luksusowy hotel.
– Ja nie mam wyboru.
Opuścili foyer i Whitney, który także umieścił samochód na hotelowym parkingu, kazał boyowi przyprowadzić oba pojazdy.
Stali pod wysokim porte cochere, osłonięci przed szalejącą na zewnątrz burzą. Błyskawice już się nie pojawiały, a lejące się z nieba strugi deszczu nie były tu, wokół rozświetlonego tysiącami lampek budynku, ani szare, ani mroczne jak na pustyni. Miliony kropli odbijały bursztynowe i żółte światła zdobiące wejście do „Grandu”; wyglądało to tak, jakby cała ulica pokryta była cienką warstwą roztopionego złota.
Najpierw przyprowadzono samochód Whitneya, śnieżnobiały karmann ghia, ale czarny mercedes pojawił się tuż za nim. Chociaż wiedziała, że zwraca tym na siebie uwagę, Rachael nalegała, by – zanim odjadą – sprawdzić bagażnik i tylne siedzenie jej auta. Plastykowy worek zawierający akta „Wildcard” znajdował się tam, gdzie go zostawiła, ale szukała czego innego. Wiedziała, że to przesada – w końcu Eric już nie żył lub przynajmniej został zredukowany do jakiejś podludzkiej formy, która pełzała teraz po pustyni sto pięćdziesiąt kilometrów stąd albo i dalej. Nie istniała możliwość, że wyśledził jej obecność w „Grandzie” i ukrył się w zaparkowanym samochodzie. Mimo to Rachael dokładnie sprawdziła bagażnik i odetchnęła z ulgą, kiedy nic nie znalazła.
Wyjechała za Whitneyem na Flamingo Boulevard, skręciła w Paradise Boulevard, potem w Tropicana i pomknęła w stronę motelu „The Golden Sand Inn”.
Nawet w nocy, pośród strug deszczu, Eric nie odważył się pojechać Bulwarem Południowym, tą jaskrawo oświetloną, barokowo zdobioną ulicą nazywaną przez miejscową ludność „Strip”. Tutaj nie było widać nocy. Tutaj dominowały ośmio-, dziesięciopiętrowe reklamy złożone z migoczących, pulsujących, błyskających żarówek; tysiące kilometrów jarzących się neonów, poskręcanych jak świecące jelita przezroczystych ryb głębinowych. Zasłona z deszczu przykrywająca szyby pickupa i maksymalnie opuszczone rondo kowbojskiego kapelusza nie stanowiły należytego zabezpieczenia przed ciekawością kierowców, którzy mogliby dojrzeć straszne oblicze Erica. Zjechał więc z Bulwaru Południowego, zanim pojawiły się hotele, w pierwszą przecznicę na wschód, mijając międzynarodowe lotnisko McCarran. Tu nie było żadnych hoteli, karnawałowych lampek ani zbyt wielu samochodów. Okrężną drogą dojechał do Tropicana Boulevard.
Słyszał, jak Shadway mówił Rachael o motelu w Vegas, i bez trudu odnalazł go na pustawej, słabo zabudowanej ulicy. Parterowy budynek w kształcie litery U otoczony był odsłoniętym od strony Tropicana basenem. Ściany, wykładane poczerniałymi na słońcu deskami, wymagały pomalowania. Betonowa faktura była brudna, popękana i nieświeża. Typowy w strefie pustynnej smołowany kamienny dach prosił się o remont. Wiele szyb popękało, a stolarkę okienną należało wymienić. Wszędzie wokół rosły wielkie chwasty. Pod jedną ze ścian leżała sterta zwiędłych liści i starych papierów. Na kilkumetrowej wysokości metalowej konstrukcji dyndał w rytm podmuchów zachodniego wiatru zepsuty, nieczynny neon.
Teren po obu stronach budynku był zaśmiecony i nie wykorzystany. Na wprost motelu budowano nowy dom mieszkalny; teraz nikt tam nie pracował i w mroku nocy straszył szkielet konstrukcji o różnym stopniu zaawansowania. Jeśli nie liczyć przejeżdżających ulicą samochodów, okolica była raczej pusta.
Sądząc po braku jakiegokolwiek światła, Rachael jeszcze nie przybyła. Gdzie ona jest? Jechała przecież bardzo szybko, Eric nie wierzył, że mógł ją wyprzedzić na autostradzie. Kiedy pomyślał o niej, serce zaczęło mu mocniej bić. Oczy znów zaszły czerwonawą mgiełką. Wspomnienie krwi spowodowało obfite ślinienie. Znana mu już zimna wściekłość rozeszła się po jego ciele kryształkami lodu. Eric zacisnął olbrzymie jak u rekina szczęki i walczył ze sobą, by zachować choć trochę przytomności umysłu, która potrzebna mu była do prawidłowego funkcjonowania.
Zatrzymał pickupa na żwirowym poboczu kilkadziesiąt metrów za motelem, wjeżdżając przednimi kołami do rowu. Chciał sprawić wrażenie, że kierowca wróci po unieruchomione auto dopiero nad ranem. Wyłączył światła i silnik; dudnienie deszczu o dach było teraz głośniejsze, niż gdy rywalizował z nim warkot silnika. Odczekał, aż droga będzie pusta otworzył drzwi na drugą stronę i wyszedł na ulewę.
Rowem wypełnionym brudną, brunatną wodą ruszył w stronę motelu. Biegł, bo gdyby na ulicy pojawił się samochód, nie miałby się gdzie ukryć. Ale na razie jedyną oznaką życia w tym pustym, martwym terenie były targane wiatrem kule skłębionych chwastów.
Znów ogarnęło go pragnienie zerwania z siebie odzieży. Nie mógł oprzeć się głębokiej pokusie, by pobiec nago wśród wietrznej, deszczowej nocy – byle dalej od świateł wielkiego miasta – do dzikiego świata przyrody. Ale żądza zemsty była silniejsza, i to ona trzymała go ubranego, skupionego na jednym jedynym celu.
Małe biuro hotelowe mieściło się w północno-wschodnim rogu budynku. Przez duże okno widać było tylko fragment nie oświetlonego pokoju: mroczne kształty kanapy, krzesła, pustego stojaka na pocztówki, stołu z lampą oraz kontuaru do obsługi gości. Do części mieszkalnej, gdzie Shadway polecił skryć się Rachael, wchodziło się zapewne przez ten właśnie pokój. Eric spróbował przekręcić gałkę – która całkowicie zniknęła w jego olbrzymiej, twardej jak podeszwa łapie – ale drzwi były zamknięte na klucz. Spodziewał się tego.
Przez chwilę mignęło mu w mokrej szybie własne odbicie: rogata bestia z piekła rodem o lekko błyszczących kłach i licznych naroślach na skórze. Szybko odwrócił wzrok, dusząc w sobie krzyk.
Wszedł od strony ulicy na dziedziniec motelu. Wszędzie było ciemno, ale on postrzegał zdumiewającą liczbę szczegółów, nawet odcień farby, którą pomalowano drzwi do pokoi. W cokolwiek się przemieniał, istota owa miała niewątpliwie lepszą zdolność widzenia w nocy niż człowiek.
W opłakanym stanie były również aluminiowe markizy osłaniające prowadzący do wszystkich pokoi dziurawy chodnik. Strugi wody lały się z góry na krawężnik i na doszczętnie zachwaszczony trawnik, gdzie tworzyły się wielkie kałuże. Buty Erica wydawały ciche skrzypienie, kiedy szedł po betonie wokół basenu. Oczywiście, woda z basenu została spuszczona – to deszcz zaczynał napełniać go z powrotem. W zagłębieniach dna zebrało się już kilkadziesiąt centymetrów deszczówki. Pod wodą mignęło mu coś ulotnego, jakiś nieregularny, rozmywający się szkarłatny kształt o srebrnych brzegach – cieniste ognie! Nie, to przywidzenie.
A jednak teraz, jak jeszcze nigdy dotąd, cieniste ognie wzbudziły w nim ogromny lęk. Kiedy patrzył w mroku na napełniający się wodą basen, ogarnęła go paniczna chęć ucieczki, byle dalej od tego strasznego miejsca!
Szybko odwrócił się plecami do basenu.
Wszedł pod markizy. Głuche dudnienie deszczu o aluminiowy dach przyprawiło go o klaustrofobię. Czuł się jak zamknięty w puszce. Skierował się do pokoju numer piętnaście, który znajdował się mniej więcej w połowie litery U. Tu drzwi były również zamknięte na klucz, ale zamek nie wyglądał na solidny. Eric cofnął się i zaczął napierać na nie całym swym ciężarem. Przy trzecim uderzeniu szał destrukcji, który go ogarnął, okazał się tak silny, że w podniecaniu, nie panując nad sobą, zaczął krzyczeć. Przy czwartym uderzeniu zamek puścił i drzwi z chrzęstem miażdżonego metalu runęły do wewnątrz pokoju.
Eric wszedł do środka.
Pamiętał, jak Shadway mówił Rachael, że nie odcięto prądu. Nie włączył jednak światła. Po pierwsze, nie chciał w ten sposób wzbudzać podejrzliwości żony, kiedy tu wreszcie przyjedzie. Po drugie, miał lepszą zdolność widzenia w nocy; mógł bez wpadania na meble poruszać się po ciemnym pokoju, ponieważ zadowalająco odróżniał wszystkie wymiary i kształty.
Ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
Podszedł do okna, które wychodziło na dziedziniec, odsunął lekko brudne i zakurzone zasłony i wyjrzał na zewnątrz. Stąd miał doskonały widok na oba skrzydła motelu oraz wejście do biura. Będzie ją widział, kiedy przyjedzie. A gdy już ją ujrzy, podąży za nią.
Niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. Pisnął lekko z podniecenia. Tak bardzo łaknął krwi.
Kierowca ciężarówki nazywał się Amos Zachariah Tate i był zezowatym mężczyzną o zaciętym wyrazie twarzy i szerokich wąsach. Wyglądał tak, że mógłby uchodzić za wcielenie zbója, jakich całe bandy grasowały w czasach Dzikiego Zachodu na tych odludnych ziemiach Mojave, napadając na dyliżansy i kurierów. Jednakże sposobem bycia przypominał bardziej wędrownego kaznodzieję z tego samego okresu: miał łagodny głos, był wielkoduszny, uprzejmy i twardy zarazem, niezachwianie przekonany o możliwości zbawienia duszy przez miłość Jezusa.
Nie tylko zaoferował Benowi bezpłatny przejazd do Las Vegas, ale również wełniany koc (zimne powietrze z klimatyzatora w kabinie owiewało przemoczone ubranie Shadwaya), kawę z jednego z dwóch wielkich termosów, baton czekoladowy z orzeszkami oraz wsparcie duchowe. Naprawdę zatroszczył się o wygodę swego pasażera i jego dobre samopoczucie. Tate był zaiste urodzonym samarytaninem, którego zawstydzała okazywana mu wdzięczność, całkowicie oddanym swej sprawie i czerpiącym siłę z dobrze pojętej, nie przeznaczonej na pokaz wiary.
Poza tym Amos uwierzył w łgarstwo Bena o ciężko chorej, może nawet umierającej, żonie, która leży w Vegas w Sunrise Hospital. I chociaż – jak sam powiedział – nigdy nie łamał prawa, a nawet przepisów drogowych, to w tym wypadku zrobił wyjątek i przekroczył dozwoloną prędkość. Rozpędził swoją ciężarówkę do stu dziesięciu na godzinę, a zapewne pojechałby jeszcze szybciej, gdyby nie zła pogoda.
Grzejąc się pod wełnianym kocem, pijąc kawę, jedząc baton i myśląc gorzko o śmierci, Ben był wdzięczny Amosowi Tate’owi, ale żałował, że ten nie może bardziej nacisnąć na pedał gazu. Jeśli miłość najbliższa była wieczności, co przyszło mu do głowy, kiedy leżał z Rachael w łóżku, to spotykając ją, otrzymał klucz do nieśmiertelności. I teraz, u samych wrót do raju, zły los wyrwał mu ten klucz z ręki. Gdy pomyślał, jak straszne byłoby bez niej jego życie, chciał odebrać Amosowi kierownicę, przesadzić go na swoje miejsce i sprawić, że ciężarówka poleciałaby do Vegas.
Ale wszystko, co mógł zrobić, to owinąć się mocniej kocem, opanować drżenie i patrzeć przez okno w mrok nocy.
Części mieszkalnej przy biurze w motelu „The Golden Sand Inn” nie używano co najmniej od miesiąca i czuć w niej było stęchlizną. Choć zapach nie był silny, Rachael wciąż z niesmakiem marszczyła nos. Zwłaszcza że unosząca się w powietrzu woń rozkładu zaczęła przyprawiać ją o mdłości.
Pokój był duży, sypialnia mała, łazienka i kuchnia zaś – mikroskopijne (choć kuchnię wyposażono w niezbędny sprzęt gospodarstwa domowego). Ściany wyglądały tak, jakby nie malowano ich przez całą minioną dekadę. Poprzecierane wykładziny podłogowe należało wymienić, podobnie jak spękane i spłowiałe linoleum w kuchni. Meble były porysowane i zniszczone, a większość sprzętów w kuchni – poobijana i zakurzona.
– Nie jest to wnętrze, jakie zwykło się oglądać w „Architectural Digest” – powiedział Whitney Gavis, opierając się kikutem o lodówkę, a zdrową ręką sięgając po przewód, by podłączyć ją do sieci. Od razu rozległo się warczenie silnika. – Ale wszystko działa nie najgorzej, poza tym nikt nie wpadnie na myśl, żeby was tu szukać.
Kiedy przechodzili z pomieszczenia do pomieszczenia, zapalając w nich światła, Rachael zaczęła opowiadać Whitowi prawdziwą historię, która kryła się za wydanymi na nią i Bena listem gończym i nakazem aresztowania. Potem usiedli przy zakurzonym kuchennym stole, na którego blacie ktoś na dodatek reklamował kiedyś papierosy, i dokończyła opowiadania jak tylko potrafiła najzwięźlej.
Wyjący za oknem wiatr był niczym czuwająca bestia, która przywiera do okien swym bezkształtnym obliczem, jakby chciała podsłuchać historię lub coś do niej dodać.
Stojąc przy oknie pokoju numer piętnaście i czekając na pojawienie się Rachael, Eric poczuł, że ogarniają go cieniste ognie. Zaczął pocić się obficie, całe strugi słonej cieczy spływały mu po policzkach, wydzielane przez wszystkie pory, jakby te chciały dorównać tempem prędkości, z jaką z aluminiowych markiz lała się na chodnik deszczówka. Czuł się tak, jak gdyby znajdował się wewnątrz hutniczego pieca, każdy łyk powietrza dosłownie palił mu płuca. Wszędzie dookoła niego, w każdym zakamarku pokoju, strzelały teraz fantomatyczne cieniste ognie. Bał się na nie patrzeć. Kości miał miękkie jak z waty, a jego wnętrzności trawił ogień – nie zdziwiłby się wcale, gdyby płomienie trysnęły mu z palców.
– Topię się… – powiedział głębokim, gardłowym i nieludzkim głosem. -…Topię…
Nagle jego twarz przesunęła się. Przez chwilę w uszach Erica dźwięczały straszliwy chrzęst i chrupanie dobiegające z wnętrza czaszki, ale zaraz potem odgłosy te przemieniły się w przyprawiające o zawroty głowy bulgotanie. Ten chorobliwy proces narastał. Przerażony, sparaliżowany strachem, ale jednocześnie wypełniony dziką, diabelską radością Eric poczuł, że jego twarz ulega przekształceniu. Przez chwilę obserwował, jak z czoła wyrasta mu kość tak długa, że widział ją bez lustra. Szybko jednak cofnęła się i znikła, ale coś zaczęło dziać się z kością nosową i dolną szczęką, zmieniając do niedawna jeszcze ludzkie oblicze Erica w wykrzywiony pysk istoty pierwotnej. Nogi zaczęły się pod nim uginać, odwrócił się więc niechętnie od okna i z łoskotem osunął na podłogę. Coś uciskało go w piersi. Wargi zaczęły rozszerzać się i wydłużać, tnąc policzki po obu stronach szczątkowej twarzy. Padł na łóżko, przewrócił się na plecy i całkowicie poddał temu wyniszczającemu, choć nie do końca nieprzyjemnemu procesowi rewolucyjnych zmian w swoim organizmie. Niczym z oddali słyszał dziwne dźwięki, które sam produkował: warczenie, jakby był psem, syk, jakby był wężem, oraz nieartykułowany, bez wątpienia ludzki, krzyk.
Na chwilę ogarnęła go ciemność.
Kiedy po paru minutach częściowo odzyskał zmysły, stwierdził, że spadł z łóżka i leży pod oknem, przy którym wcześniej wypatrywał Rachael. Choć ogień przemian w jego wnętrzu nie ostygł, choć czuł, że jego tkanki wciąż szukają nowych form w każdym zakątku ciała, stanowczym ruchem odsunął zasłony i wyciągnął rękę w stronę okna. W słabym świetle ujrzał olbrzymią łapę pokrytą chitynową skorupą, jakby należała do kraba lub homara, który obdarzony został palcami zamiast szczypiec. Złapał za klamkę i podniósł się na nogi. Następnie, dysząc ciężko, oparł się o szybę, która zaraz pokryła się parą.
W biurze paliło się światło.
Rachael musiała już przyjechać.
W mgnieniu oka powróciła nienawiść do tej kobiety, a nozdrza Erica wypełnił zapach krwi, której łaknął.
Ale jednocześnie osiągnął niebywały wzwód i najpierw pragnął ją pokryć, a dopiero potem zabić, tak jak to zrobił z dziewczyną kowboja. W swym zregenerowanym, zmutowanym stanie nie potrafił już dostrzec, że ma kłopoty z określeniem jej tożsamości. W tej chwili istniała dla niego wyłącznie jako samica… oraz ofiara.
Odwrócił się od okna i chciał podejść do drzwi, ale podlegające metamorfozie nogi nie mogły już utrzymać jego ciężaru. I znów przez jakiś czas leżał na podłodze, wijąc się i skręcając w cierpieniu, a ogień przemian w jego wnętrzu rozpalał się na dobre.
Geny i chromosomy, ongiś wzorce i regulatory jego formy i funkcji, teraz same stały się plastyczne. Już nie odtwarzały jedynie poprzednich szczebli w ewolucji człowieka, ale dokonywały eksploracji osobliwie dziwnych form, które nie miały nic wspólnego z historią fizjologii gatunku ludzkiego. Dokonywały mutacji albo chaotycznie i bez planu, albo zgodnie z nie znanym mu schematem, którego i tak nigdy by nie pojął. W czasie trwania procesu mutacji geny i chromosomy kazały jego organizmowi wytwarzać tak szaloną ilość hormonów i protein, że stąd brało się uczucie topnienia wnętrzności.
Eric stawał się potworem, jaki nigdy jeszcze nie stąpał po powierzchni Ziemi i nigdy nie miał stąpać.
We wtorek o dwudziestej pierwszej zero trzy dwusilnikowy samolot transportowy z bazy w Twentynine Palms wylądował w rzęsistym deszczu na międzynarodowym lotnisku McCarren w Las Vegas. Tylko dziesięć minut dzieliło jego pasażerów od planowego czasu przylotu maszyny z Orange, którą lecieli Julio Verdad i Reese Hagerstrom.
Harold Ince, agent DSA w stanie Newada, powitał Ansona Sharpa, Jerry’ego Peake’a oraz Nelsona Gossera przy wejściu do terminalu.
Gosser natychmiast pospieszył do innego wyjścia, gdzie mieli pojawić się pasażerowie z Orange. To jemu przypadło w udziale pilnowanie Verdada i Hagerstroma do czasu opuszczenia terminalu. Potem mieli się nimi zająć czekający na zewnątrz agenci.
– Panie Sharp, przylecieliście „na styk” – powiedział Ince.
– Myśli pan, że nie wiem? – odburknął Sharp, kierując się przez poczekalnię w stronę frontowej części terminalu.
Peake pospieszył za szefem, a dużo niższy od Sharpa Ince musiał biec, żeby dotrzymać mu kroku.
– Samochód czeka na pana, zgodnie z życzeniem, przed budynkiem, dyskretnie ustawiony na końcu postoju taksówek.
– Dobrze, a jeśli nie wezmą taksówki?
– Jedno z biur wynajmowania samochodów jest jeszcze otwarte. Gdyby pojechali tam, zdążę pana uprzedzić.
– Dobrze.
Doszli do ruchomego chodnika i skorzystali z niego. Korytarz był zupełnie pusty, gdyż o tej porze lądował tu tylko jeden samolot – z Orange o dwudziestej pierwszej trzynaście. Z umieszczonych na ścianach długiego hallu głośników płynęły kiepskie skecze, nagrane w tutejszych lokalach przez takich wykonawców, jak Joan Rivers, Paul Anka, Rodney Dangerfield, Tom Dreesen, Bill Cosby i inni, oraz uwagi dotyczące zachowania bezpieczeństwa, w rodzaju: „W czasie jazdy ruchomym chodnikiem proszę trzymać się poręczy, stać po prawej stronie i pozwolić przejść pasażerom idącym z lewej strony. Proszę uważać, by nie potknąć się przy końcu chodnika”.
Niezadowolony z powolnego tempa, w jakim jechał chodnik, Sharp znów zaczął iść swymi wielkim krokami i, patrząc bardziej pod nogi niż na Ince’a, spytał go:
– Jakie ma pan układy z tutejszą policją?
– Są mi bardzo pomocni.
– To wszystko?
– No, może nawet więcej – powiedział Ince. – To porządni faceci. Mają w tym mieście strasznie dużo roboty, bo to i miejscowy element, i przyjezdni… Ale radzą sobie świetnie. To trzeba im przyznać. Nie są mięczaki, a ponieważ wiedzą, jak ciężko jest utrzymać porządek, mają dużo szacunku dla innych służb.
– Takich jak nasza?
– Takich jak nasza.
– Jeśli dojdzie do strzelaniny – odezwał się Sharp – i ktoś zadzwoni po nich, a my nie zdążymy ulotnić się przed ich przybyciem, to czy możemy liczyć na to, że zaniechają oficjalnego raportu?
Ince zamrugał powiekami, zaskoczony:
– No cóż… ja… może…
– Rozumiem – powiedział chłodno Sharp.
Ruchomy chodnik już się kończył. Kiedy wyszli do głównej hali terminalu, dodał:
– Ince, w najbliższych dniach musi pan nawiązać bliższe kontakty z miejscowymi glinami. Nie chcę więcej słyszeć „może…”
– Tak jest. Ale…
– Niech pan tu zostanie, może za stoiskiem z gazetami. Proszę nie zwracać na siebie uwagi.
– Dlatego właśnie tak się ubrałem – powiedział Ince.
Miał na sobie zielony garnitur sportowy z poliestru i pomarańczową koszulę od Banlona.
Sharp zostawił Ince’a i wyszedł przez duże przeszklone drzwi na zewnątrz, gdzie o dach nad jego głową bębnił deszcz. Nareszcie dogonił go Jerry Peake.
– Ile mamy czasu, Jerry?
Peake spojrzał na zegarek i odrzekł:
– Samolot ląduje za pięć minut.
Sznur taksówek o tej porze był krótki – tylko cztery wozy. Samochód przeznaczony dla Sharpa stał przy krawężniku z napisem: PRZYLOTY – ZAKAZ PARKOWANIA, około piętnastu metrów za ostatnią taksówką. Był to brązowy ford, stanowiący standardowe wyposażenie agencji. Równie dobrze można było jeszcze na jego drzwiczkach umieścić olbrzymi napis: NIE OZNAKOWANY SAMOCHÓD TAJNYCH SŁUŻB. Cała nadzieja w strugach deszczu, że Verdad i Hagerstrom nie zauważą typowo tajniackiego wozu i pozwolą się śledzić. Peake siadł za kierownicą, a Sharp obok niego, kładąc na swych kolanach nieodłączną teczkę.
– Jeśli wezmą taksówkę – powiedział – podjedź bliżej, żebyśmy mogli odczytać jej numery, a potem zostań w tyle. Nawet gdybyśmy ich zgubili, będziemy mogli dowiedzieć się przez radio od dysponenta taksówek, dokąd pojechali.
Peake skinął głową.
Ich samochód w połowie stał pod dachem terminalu, w połowie zaś był wystawiony na deszcz. Krople tłukły w dach forda tylko po stronie Sharpa i tylko jego szyby zalane były wodą.
Anson otworzył teczkę i wyjął dwa pistolety, których numery rejestracyjne nie doprowadziłyby ani do DSA, ani do niego osobiście. Jeden z tłumików był nowy, drugi – bardzo już zużyty podczas polowania na Shadwaya i Leben nad jeziorem Arrowhead. Założył nowy tłumik na jeden z pistoletów i tę broń zachował dla siebie. Drugi pistolet wręczył Peake’owi, który przyjął go raczej z wahaniem.
– Coś nie tak? – spytał Sharp.
– No… czy… czy wciąż chce pan zabić Shadwaya? – odpowiedział Peake pytaniem.
Sharp spojrzał na niego krzywo.
– Tu nie chodzi o to, że ja chcę, Jerry. Ja po prostu mam takie rozkazy: zlikwidować Shadwaya. Rozkazy od władzy tak wysokiej, że nawet mi się nie śni, żeby się nad nimi zastanawiać.
– Ale…
– O co chodzi?
– Jeśli Verdad i Hagerstrom zaprowadzą nas do Shadwaya i pani Leben, to obaj też tam będą. Nie może pan nikogo zlikwidować w ich obecności. Przecież ci detektywi nie będą milczeć. Nie oni.
– Myślę, że dam sobie radę z odsunięciem Verdada i Hagerstroma od całej sprawy – zapewnił go Sharp, sprawdzając, czy broń jest naładowana. – Te sukinsyny mają się trzymać od tego z daleka i wiedzą o tym. Kiedy ich tutaj zdybiemy, zrozumieją, że ich kariera i emerytura wiszą na włosku i wycofają się. A gdy ich już nie będzie, weźmiemy się za Shadwaya i tę babę.
– A jeśli się nie wycofają?
– To wtedy i za nich się weźmiemy – odrzekł Sharp i kciukiem wsunął magazynek na miejsce.
Lodówka pracowała hałaśliwie. Duszne powietrze wciąż śmierdziało stęchlizną z domieszką odoru gnicia.
Siedzieli pochyleni nad kuchennym stołem jak dwójka konspiratorów ze starych filmów wojennych o ruchu oporu w Europie. Pistolet Rachael leżał w zasięgu ręki na podziurawionej papierosami ceracie. Kobieta nie liczyła się jednak z koniecznością jego użycia, przynajmniej nie tej nocy.
Whitney Gavis wysłuchał jej zwięzłej opowieści z widocznym zaskoczeniem, ale bez sceptycyzmu, co ją bardzo zdziwiło. Nie wyglądał na łatwowiernego. Nie wyglądał na kogoś, kto uwierzy w pierwszą lepszą historyjkę. A jednak uwierzył w jej niesamowite przygody. Może ufał jej wyłącznie dlatego, że kochał ją Ben?
– Benny pokazywał ci moje zdjęcia? – spytała.
– Tak, moje dziecko. Ostatnio nie potrafił rozmawiać o niczym innym tylko o tobie.
– A więc wiedział, że między nami jest coś więcej niż tylko przyjaźń, wiedział o tym, zanim ja wiedziałam…
– Nie. On mówił, że wiesz, tylko na razie boisz się do tego przyznać. Mówił, że na wszystko przyjdzie czas, i nie mylił się.
– Jeśli pokazywał ci moje zdjęcia, to dlaczego mnie nie pokazał nigdy ciebie? Dlaczego, aż do dzisiaj, nigdy mi o tobie nie mówił? Przecież jesteście najlepszymi przyjaciółmi!
– Benny i ja jesteśmy sobie szczerze oddani. Od powrotu z Wietnamu żyjemy jak bracia, może nawet bliżej niż bracia – wiemy o sobie wszystko. Do niedawna nie byłaś z nim równie blisko, więc nie mógł dzielić się z tobą wszystkimi informacjami. Nie wiń go za to. To Wietnam nauczył go nieufności.
To zapewne również z powodu Wietnamu Gavis uwierzył w tę niesłychaną historię, nawet w tę jej część, w której występuje zmutowana bestia na pustyni Mojave. Ktoś, kto przeżył szaleństwo wojny w Wietnamie, niczemu się chyba nie dziwi.
– Ale nie masz pewności, że te węże go uśmierciły? – spytał Whitney.
– Nie – przyznała Rachael.
– Jeśli po tym, jak wpadł pod ciężarówkę, wrócił do życia, zapewne istnieje też możliwość, że zmartwychwstał po śmierci od ukąszeń węży.
– Myślę, że tak.
– A jeśli zmartwychwstał, to nie możesz być pewna, że przeistoczył się w coś, co już na zawsze zostanie tam na pustyni.
– Racja – odparła. – Nie mogę być pewna.
Whit zmarszczył brwi, a zeszpecona część jego poza tym przystojnego oblicza pokryła się czymś na kształt pajęczej sieci.
Z dworu dobiegały złowrogie odgłosy, ale wszystkie wywołane burzą: liście palmowe drapały o dach, huśtany przez wiatr szyld motelu skrzypiał na skorodowanych śrubach, a rynna miotała się w swych obejmach. Rachael wytężyła słuch, lecz nie dobiegły jej żadne nienaturalne dźwięki. Nie uśpiła jednak czujności.
– Najbardziej niepokoi to, że Eric musiał podsłuchać waszą rozmowę i wie o tym motelu – powiedział Whitney.
– Chyba tak – westchnęła Rachael.
– Jestem pewien, że tak jest, moje dziecko.
– W porządku. Ale wziąwszy pod uwagę jego wygląd, kiedy ostatni raz go widziałam, nie zdołałby utrzymać się na nogach, żeby złapać jakąś okazję. Poza tym zdaje się, że on cofa się w rozwoju nie tylko fizycznie, ale i umysłowo. To znaczy… Whitney, gdybyś go wtedy widział z tymi wężami, zrozumiałbyś, że to wysoce nieprawdopodobne, ażeby miał on dość władz umysłowych na wydostanie się z pustyni i na dojechanie do Vegas.
– Nieprawdopodobne nie znaczy niemożliwe – odrzekł mężczyzna. – Nic nie jest niemożliwe, moje dziecko. Kiedy w Wietnamie wdepnąłem na minę, powiedzieli mojej rodzinie, że jest wysoce nieprawdopodobne, iż przeżyję. Ale ja przeżyłem. Potem orzekli, że raczej nie odzyskam na tyle siły w mięśniach twarzy, by mówić bez przeszkód. A ja mówię. Kurczę, oni tam ułożyli całą listę wysoce nieprawdopodobnych rzeczy, z których żadna nie okazała się niemożliwa. I wszystko to bez jakichkolwiek genetycznych sztuczek twojego męża.
– Marne to sztuczki – powiedziała Rachael, mając w pamięci okropną narośl na czole Erica, tworzące się rogi, dzikie spojrzenie, nieludzkie łapy…
– Muszę ci znaleźć inne schronienie.
– Nie – odparła, błyskawicznie. – Benny tu właśnie po mnie przyjedzie. Jeśli nie będzie mnie tutaj…
– Nie martw się, moje dziecko. Wtedy zadzwoni do mnie.
– Nie. Ja chcę tu być, kiedy Benny przyjedzie.
– Ale…
– Chcę tu być! – Rachael nie ustępowała, zdecydowana nie zmieniać planów. – Jak tylko Benny się tu pojawi, chcę… muszę… go zobaczyć. Tak, muszę go zobaczyć.
Whitney Gavis patrzył na nią przez chwilę. Miał przenikliwe, zbijające z tropu spojrzenie. Wreszcie odezwał się:
– Boże, ty go naprawdę kochasz, prawda?
– Tak – odparła Rachael drżącym głosem.
– To znaczy naprawdę go kochasz.
– Tak – powtórzyła, starając się uniknąć załamania głosu. – I martwię się o niego… Tak bardzo się martwię.
– Nic mu nie będzie. Nie takie rzeczy już przeżył.
– Jeśli coś mu się stanie…
– Nic mu się nie stanie. I myślę, że na jedną noc możesz tu zostać. Nawet jeśli twój mąż… nawet jeśli Eric dostanie się do Vegas, to chyba nie będzie chciał rzucać się w oczy i zacznie powoli i ostrożnie szukać motelu. Może nawet poświęci na to kilka dni…
– O ile w ogóle tu dotrze.
– A więc poczekamy do jutra, a potem znajdziemy ci nową kryjówkę. Możesz tu dzisiaj zostać i czekać na Bena. On na pewno przyjedzie. Wiem, że on przyjedzie, Rachael.
W oczach kobiety zalśniły łzy. Bała się, że nie zdoła wydobyć z siebie głosu, więc tylko kiwnęła głową.
Whitney taktownie udał, że nie widzi jej łez i nie starał się jej pocieszać. Wstał od stołu i powiedział:
– Tak. No… to co? Nawet jeśli chcesz spędzić w tym chlewie tylko jedną noc, musimy tu zrobić trochę porządku. Pościel i ręczniki są na pewno w szafie, ale z pewnością zakurzone, wilgotne – po prostu wylęgarnia chorób. Muszę więc na chwilę wyskoczyć i kupić czyste. Może przy okazji coś do jedzenia…?
– Umieram z głodu – odrzekła. – Jadłam tylko rano kanapkę, a potem trochę słodyczy i wszystkie kalorie zdążyłam już spalić sto razy. Zatrzymałam się na chwilę w Baker, ale to było zaraz po spotkaniu Erica i nie miałam apetytu. Kupiłam tylko sześć puszek coli, bo czułam, że mam odwodniony organizm.
– A więc przyniosę też wałówkę. Czy masz jakieś specjalne życzenia, czy zdajesz się na mój smak?
Rachael wstała od stołu i powoli przeciągnęła drżącą bladą dłonią po włosach:
– Zjem wszystko, z wyjątkiem rzepy i kałamarnicy.
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Masz szczęście, że jesteś w Vegas. W każdym innym mieście o tej porze otwarty byłby tylko sklep z rzepą i kałamarnicami. Ale w Vegas prawie wszystko czynne jest non stop. A może pojedziesz ze mną?
– Nie powinnam się za bardzo pokazywać.
Skinął głową.
– Masz rację. Dobrze, powinienem wrócić za godzinę. Dasz sobie radę?
– Oczywiście – odrzekła. – To jest najbezpieczniejsze miejsce, w jakim przebywam od wczoraj rano.
W aksamitnej ciemności pokoju numer piętnaście czołgał się po podłodze ten, który był Erikiem; najpierw w jedną stronę, potem z powrotem. Jego ciało drgało spazmatycznie, wiło się i miotało chaotycznie, bez celu, jak niedokładnie rozgnieciony karaluch.
– Rachael…
Usłyszał, że mówi do siebie to słowo, tylko to jedno słowo, ale za każdym razem z inną intonacją, jak gdyby na nim kończył się jego słownik. Choć głos wiązł mu w gardle, te dwie sylaby pozostawały zawsze wyraźne. Czasami wiedział, co znaczy to słowo, pamiętał, kim jest Rachael, ale czasami wyraz ten nie miał dlań desygnatu. Ale niezależnie od wszystkiego, imię to za każdym razem, gdy je wypowiadał, wywoływało w nim tę samą reakcję: zimną, beznamiętną wściekłość.
– Rachael…
Schwytany bez ratunku w sidła przemiany, ryknął, syknął i załkał. Czasami z głębi jego gardła dobywał się też łagodny śmiech. Coś zaczęło go dławić, zaczerpnął więc powietrza. Wciąż leżał na plecach, trząsł się i skręcał, w miarę jak postępowała metamorfoza. Kiedy wyciągnął w górę łapy, zobaczył, że są dwukrotnie dłuższe i grubsze niż ręce, które miał, gdy był jeszcze człowiekiem.
Od czerwonej koszuli zaczęły mu odskakiwać guziki. Jeden ze szwów na rękawie pękł, gdy ciało nabrzmiało w tym miejscu i wygięło się w nowy, groteskowy kształt.
– Rachael…
W ciągu ostatnich kilku godzin, kiedy stopy mu rosły, kurczyły się i znów rosły, buty uciskały go od czasu do czasu. Teraz piły aż do bólu i krępowały tak bardzo, że nie potrafił w nich dłużej wytrzymać. Dosłownie zerwał je z nóg – gwałtownym ruchem oddzielił zelówki od cholewek, szarpał je tak długo w swych mocarnych łapach, aż popękały wszystkie szwy, a następnie ostrymi kłami rozerwał skórę na kawałki.
Bose stopy okazały się zmienione nie mniej niż ręce. Były szersze, bardziej płaskie, wyjątkowo guzowate i kościste, o palcach tak długich jak przy dłoniach i zakończonych równie ostrymi szponami.
– Rachael…
Kolejna zmiana przeszyła całe jego ciało jak piorun, który uderza w drzewo, wchodząc swym elektrycznym strumieniem przez najdalej wysunięte partie najwyższych konarów i schodząc do najgłębiej zanurzonych końców najdłuższych korzeni.
Zadrgał spazmatycznie i zaszlochał. Zadudnił piętami po podłodze. Gorące łzy popłynęły po jego policzkach, a z ust pociekły strużki gęstej piany.
Pocąc się obficie, żywcem kremowany przez ogień przemian, poczuł jednak gdzieś głęboko w swym wnętrzu dotkliwe zimno. To był lód w sercu i lód w umyśle.
Przeczołgał się do rogu pokoju i zwinął w kłębek, obejmując ciało ramionami. Nagle trzasnął mostek – zaczął drgać i nabrzmiewać, zyskując nowe kształty; zachrzęścił także kręgosłup i Eric poczuł, jak skręca się on, by dostosować do wszystkich zmian zachodzących w organizmie.
Kilka sekund później wypełzł, niczym olbrzymi krab, na środek pokoju i podniósł się na kolana. Oddychał ciężko, a z głębi gardła wydobywało mu się rzężenie. Brodę opuścił na piersi, czekając, aż razem ze zjełczałym potem odpłynie zawrót głowy.
Wreszcie ogień przemian osłabł. Na jakiś czas Eric zastygł w nowym kształcie.
Kołysząc się powstał.
– Rachael…
Otworzył oczy i rozejrzał się po hotelowym pokoju. Bez zaskoczenia spostrzegł, że w ciemności widzi tak dobrze jak w pełnym świetle dnia. Co więcej, znacznie poszerzyło się pole jego widzenia – kiedy patrzył na wprost, obiekty znajdujące się po lewej i po prawej stronie były równie ostre i wyraźne jak te przed nim.
Podszedł do drzwi. Niektóre części jego zmutowanego ciała zdawały się uformowane błędnie, niefunkcjonalnie, zmuszając go do kuśtykania, jak gdyby był skorupiakiem, który dopiero co rozwinął zdolność stania prosto jak człowiek. Deformacja nie okaleczyła go jednak, wciąż mógł poruszać się szybko i bezgłośnie; miał przy tym poczucie wielkiej siły, większej niż jakakolwiek znana mu istota.
Wydał z siebie cichy syk, który zginął w gwiździe wiatru i szemraniu deszczu, po czym otworzył drzwi i wyszedł w zapraszający mrok nocy.
Tylnymi kuchennymi drzwiami Whitney Gavis opuścił mieszkanie służbowe w motelu „The Golden Sand Inn”. Znalazł się w zakurzonym garażu, dokąd wcześniej wprowadzili czarnego mercedesa Rachael. Teraz jej 560 SEL ociekał drobnymi strumykami wody, która kapała przez dziurawy dach. Samochód Whita znajdował się na zewnątrz, na służbowym podjeździe za motelem.
Odwracając się do Rachael, która stała na progu między kuchnią a garażem, powiedział:
– Zamknij za mną dobrze drzwi i nie hałasuj. Postaram się wrócić jak najszybciej.
– Nie martw się. Nic mi nie będzie – odrzekła. – Muszę uporządkować akta „Wildcard”. To mnie zajmie na jakiś czas.
Whitney nie dziwił się, dlaczego Benny zakochał się w Rachael. Nawet tak zaniedbana jak teraz, blada z wyczerpania i troski, wyglądała wspaniale. Ale uroda nie stanowiła jej jedynego atrybutu. Była też opiekuńcza, wrażliwa, inteligentna i twarda – niepospolita to mieszanka cech.
– Możliwe, że Ben pojawi się przede mną – dorzucił Whit, chcąc dodać jej otuchy.
Uśmiechnęła się lekko, wdzięczna za życzliwość, ale nie odezwała się. Kiwnęła tylko głową i przygryzła dolną wargę. Wciąż była przekonana, że już nigdy nie ujrzy Bena żywego.
Whitney wprowadził ją do kuchni, wyszedł i zamknął drzwi. Odczekał, aż z drugiej strony dobiegł go szczęk przekręcanego klucza. Wtedy przeszedł po zalanej smarami i olejami betonowej podłodze w stronę mercedesa, minął go i znalazł się przy bocznych drzwiach. Nie chciał otwierać automatycznie podnoszonych wrót. Garaż był duży, przeznaczony na trzy samochody, oświetlony pojedynczą gołą żarówką, zwisającą na drucie z belki pod sufitem. Panował w nim smród stęchlizny i nieopisany bałagan. Garaż stanowił obecnie skład starych, nierzadko zepsutych, narzędzi oraz zwykłych rupieci, takich jak zardzewiałe wiadra, połamane miotły, postrzępione, zżerane przez mole zmywaki do podłogi, popsute odkurzacze, przeznaczone do remontu krzesła z połamanymi nogami i podartą tapicerką, zwoje drutu i węży do polewania, wanny łazienkowe, miedziane głowice do spryskiwaczy trawników, wysypujące się z przewróconego pudełka: bawełniana rękawica ogrodowa, zwrócona palcami ku górze, niczym odrąbana dłoń, puszki farb i lakierów, których skamieniała zawartość na pewno nie nadawała się już do użytku, oraz sterty innych gratów. Śmieci te ciągnęły się wzdłuż ścian, niektóre leżały porozrzucane na podłodze, inne sterczały w przypadkowych pryzmach.
Whit nie zdążył jeszcze otworzyć drzwi garażu, kiedy usłyszał za sobą jakieś krótkie szurnięcie, na tyle krótkie, że ustało, zanim się odwrócił, chcąc ustalić jego źródło.
Zmarszczył brwi i zaczął penetrować wzrokiem sterty gratów, prześlizgnął się spojrzeniem po mercedesie, gazowym piecu centralnego ogrzewania, który stał w przeciwległym rogu, przekrzywionym blacie do prac technicznych i bojlerze. Nie dostrzegł nic niezwykłego.
Wytężył słuch.
Jedyne dźwięki dochodziły z zewnątrz – szum wiatru pod okapem i bębnienie deszczu o dach.
Odwrócił się od drzwi, powoli podszedł do samochodu, okrążył go, ale nie znalazł nic, co mogłoby stanowić źródło hałasu.
Może jakaś pryzma rupieci przesunęła się pod własnym ciężarem? A może poruszył ją szczur? Whit nie zdziwiłby się, gdyby ta stara rudera roiła się od szczurów, aczkolwiek nie zauważył dotąd żadnych śladów gryzoni. Graty leżały jeden na drugim w takim nieładzie, że trudno było ocenić, czy w danej chwili wyglądają tak samo jak nieco wcześniej.
Zawrócił do drzwi, jeszcze raz się obejrzał i wyszedł na deszcz.
Dopiero gdy uderzyły weń targane wiatrem strugi wody, uświadomił sobie poniewczasie, co wywołało szuranie w garażu: ktoś próbował od zewnątrz otworzyć metalowe wrota. Ale to były drzwi automatyczne, których nie można otworzyć, kiedy przełącznik jest nastawiony na obsługę silnikiem elektrycznym. Dzięki temu stanowiły dobre zabezpieczenie przed rabusiami. Ktokolwiek chciał je teraz otworzyć, na pewno zdał sobie od razu sprawę z daremności wysiłków, co wyjaśnia, dlaczego hałas trwał tak krótko. Whitney pokuśtykał ostrożnie w stronę automatycznych drzwi, które wychodziły z sąsiedniej ściany garażu. Wyjrzał za róg, sprawdzając, czy intruz nadal tam jest. Deszcz padał grubymi kroplami, które rozbijały się z trzaskiem o chodnik i bardziej miękko o gołą ziemię, tworząc rozlewisko w miejscu, gdzie brakowało rynny. Wszystkie te odgłosy doskonale maskowały jego kroki; niestety, zagłuszały też wszelkie odgłosy, które ewentualnie mógł wydawać nieznajomy. Choć nie dobiegł go już żaden niepokojący dźwięk, Whitney znów wytężył słuch. Wykonał kilka kroków, dwukrotnie zatrzymując się, by lepiej słyszeć, aż nagle monotonny szmer deszczu przeciął zatrważający odgłos. Za jego plecami. Było to coś na podobieństwo syku powietrza uciekającego z dziurawej dętki, połączonego z żałosnym miauczeniem kota i gardłowym rykiem – dźwięki tak przerażające, że włosy stanęły mu dęba.
Odwrócił się błyskawicznie, krzyknął i cofnął, kiedy zobaczył wyłaniającą się z ciemności bestię. Patrzyła na niego z wysokości co najmniej dwu metrów swymi niewyobrażalnie dziwnymi, wyłupiastymi, nie odpowiadającymi sobie oczami, z których jedno było bladozielone, a drugie pomarańczowe, oba jednak wielkie jak kurze jaja i błyszczące niesamowitym blaskiem. Ponadto jedno wyglądało jak oko kota, który cierpi na nadczynność tarczycy, a drugie miało pionowo rozciętą tęczówkę jak u węża. Oba były ukośne i… złożone – na miłość boską – jak oczy owada.
Przez chwilę Whit stał zdezorientowany. Nagle mocarna łapa wyciągnęła się w jego stronę i zdzieliła go na odlew po twarzy. Mężczyzna upadł poślizgiem na beton, tłukąc sobie dotkliwie kość ogonową, zatrzymał się na błotnistym, zachwaszczonym trawniku.
Łapa potwora – łapa Erica, gdyż Whit wiedział, iż ma do czynienia ze zmienionym nie do poznania Erikiem Lebenem – zdawała się przytwierdzona do tułowia inaczej niż ręce u człowieka; zdawała się też mieć budowę segmentową i składać się z czterech lub pięciu odcinków połączonych stawami, co zapewniało jej płynność ruchów we wszystkich kierunkach. Zamroczony siłą otrzymanego ciosu, na wpół sparaliżowany strachem, Whit podniósł oczy na zbliżającą się bestię i spostrzegł, że jest ona przygarbiona i nisko pochylona jak małpa człekokształtna. Poruszała się jednak z jakimś dziwnym wdziękiem, może dlatego, że jej nogi, zakryte w większości przez podarte dżinsy, przypominały budową segmentowe łapy.
Whit usłyszał własny krzyk. Do tej pory raz tylko krzyczał w swym życiu, naprawdę krzyczał. Było to w Wietnamie, kiedy mina rozrywała mu się pod nogami, a potem, kiedy leżał na ziemi w dżungli i widział dolną część swojej nogi znajdującą się pięć metrów dalej oraz zalane krwią palce wystające z rozerwanych siłą wybuchu i ogniem butów. Teraz krzyczał po raz drugi i nie mógł przestać.
Przez własny krzyk usłyszał przeraźliwy ryk swego przeciwnika, który mógł być okrzykiem tryumfu.
Głowa potwora trzęsła się i kiwała na wszystkie strony, a kiedy na chwilę otworzył paszczę, błysnęły straszliwe, ostre kły.
Gavis zaczął wycofywać się po grząskiej ziemi, podpierając się na zdrowej ręce i kikucie drugiej, ale nie mógł tego robić wystarczająco szybko. Nie zdążył powstać na nogi, kiedy już po paru metrach Leben dogonił go, schylił się i podniósł za stopę lewej nogi – na szczęście była to proteza – i zaczął ciągnąć go za sobą do garażu.
Mimo ciemności i deszczu Whit widział wystarczająco dużo szczegółów budowy potwora, by mieć pewność, że niewątpliwie nie ma do czynienia z człowiekiem. Łapa, która trzymała go za protezę, była nieludzko silna i wielka.
Gavis podkurczył zdrową nogę, zebrał się w sobie i z całej siły kopnął Lebena w udo. Potwór zaryczał, ale bardziej chyba z wściekłości niż bólu. W rewanżu tak mocno szarpnął protezą Whita, że zerwały się paski mocujące i sztuczna noga odpadła. Whitney Gavis znalazł się w jeszcze gorszym położeniu.
Po powrocie do kuchni Rachael otworzyła plastykową torbę i wyjęła z niej garść pogniecionych, brudnych arkuszy, które stanowiły kiedyś kopię akt „Wildcard”. I wtedy usłyszała pierwszy krzyk. Od razu poznała, że to Whitney. Wiedziała też, że może być tylko jedna przyczyna tego krzyku: Eric.
Rzuciła papiery i chwyciła leżącą na stole broń. Pobiegła do tylnych drzwi, pomyślała chwilę, po czym przekręciła klucz i otworzyła je.
Weszła do ociekającego wodą garażu i zatrzymała się, ponieważ silny podmuch wiatru, który wpadł przez otwarte drzwi, rozhuśtał wiszącą na drucie żarówkę, powodując, że na wszystkich ścianach zaczęły tańczyć cienie. Rozejrzała się uważnie dookoła. Cienie wychodziły ze wszystkich kątów i oświetlone niesamowicie sterty gratów sprawiały na ich tle wrażenie, jakby nagle ożyły.
Krzyk Whitneya dobiegał z zewnątrz, domyśliła się więc, że Eric tam właśnie musi być, a nie w garażu. Zapomniała o czujności i zaczęła iść szybkim krokiem, omijając mercedesa, puszki z farbą i zwoje węży do podlewania.
Przenikliwy, mrożący krew w żyłach ryk nałożył się na wołanie Whita. Rachael nie miała wątpliwości, że to Eric. Odgłos ten przypominał wydawane przez niego dźwięki, kiedy gonił ją po pustyni. Teraz jednak był bardziej dziki i wściekły, potężniejszy, mniej ludzki niż wtedy. Słysząc ten okropny ryk, miała ochotę odwrócić się i uciec. Ale przecież nie mogła opuścić Gavisa w potrzebie.
Przez otwarte drzwi, z pistoletem wymierzonym przed siebie, dała nura w mrok i nawałnicę. Niby-Eric znajdował się parę metrów dalej, odwrócony do niej plecami. Rachael krzyknęła z przerażenia, widząc, że potwór chwycił Whita za nogę, a ta została mu w łapach.
W chwilę później zdała sobie sprawę, że to proteza, ale już zdążyła zwrócić na siebie uwagę niby-Erica. Ten odrzucił sztuczną nogę Whita i zwrócił się ku niej. Oczy jaśniały mu strasznym blaskiem.
Wygląd potwora – odwrotnie niż w wypadku Gavisa – odebrał jej mowę. Chciała krzyczeć, ale nie mogła. Ciemność i deszcz łaskawie zamaskowały niektóre szczegóły anatomii mutanta, ale kobieta i tak widziała olbrzymi zdeformowany łeb, na wpół krokodyle, na wpół wilcze szczęki oraz obfitość śmiercionośnych kłów. Nie miał na sobie ani koszuli, ani butów – jedynie dżinsy. Wzrostem przewyższał dawnego Erica o kilka centymetrów. Jego kręgosłup był dziwnie wykrzywiony i przechodził w pochylone, ściśnięte ramiona. Niezwykle powiększony mostek wyglądał tak, jakby porastały go jakieś rogi, kolce czy inne zaokrąglone na końcach guzowate narośle. Długie i dziwnie połączone ramiona zwisały mu prawie do kolan, a jego szponiastych łap nie powstydziłby się sam diabeł, który podobnymi rozpruwa w piekielnych czeluściach ludzkie dusze i zjada ich treść.
– Rachael… Rachael… przyszedłem po ciebie… Rachael – odezwał się niby-Eric głosem cichym i ohydnym.
Każde słowo artykułował powoli i opornie, jakby zapomniał już, jak posługiwać się językiem. Krtań, wargi, podniebienie i język potwora przestały służyć produkowaniu ludzkiej mowy, tworzenie każdej sylaby niewątpliwie wymagało wielkiego wysiłku i zapewne trochę cierpienia.
– Przyszedłem… po… ciebie…
Stwór zrobił krok w jej stronę, a długie ramiona obijały się o jego tułów, wydając odgłos podobny do uderzania twardego przedmiotu o chitynowy pancerz.
Stwór.
Rachael nie potrafiła już o nim myśleć: mąż. Teraz był tylko stworem, szkaradą, która samym faktem swego istnienia urągała wszelkiemu boskiemu stworzeniu.
Strzeliła mu prosto w pierś. Stwór ani drgnął, wydał tylko przenikliwy skowyt, który wydawał się jednak bardziej wyrazem podniecenia niż bólu, i zrobił kolejny krok do przodu. Rachael strzeliła po raz drugi, trzeci i czwarty.
Kilkakrotnie trafiony, zaczął słaniać się na jeden bok, ale nie upadł.
– Rachael… Rachael…
Whitney krzyknął do niej:
– Strzelaj, zabij go!
Magazynek zawierał dziesięć naboi. Rachael wystrzeliła sześć ostatnich najszybciej, jak tylko potrafiła. Trafiła go w brzuch, klatkę piersiową, a nawet w głowę. Potwór zaryczał wreszcie z bólu i runął na kolana, a potem upadł mordą w błotnistą ziemię.
– Dzięki Bogu – powiedziała drżącym głosem. – Dzięki Bogu.
Nagle poczuła się tak słaba, że musiała oprzeć się o ścianę garażu.
Niby-Eric zwymiotował, poruszył się, szarpnął ciałem i pomagając sobie łapami, podniósł się na kolana.
– Nie – szepnęła Rachael powątpiewająco.
Stwór podniósł swój przerażający łeb i spojrzał na nią groźnie błyszczącymi oczami, z których każde było inne. Potem spuścił wolno powieki, znów uniósł je powoli, a wtedy świecące kule, które odsłonił, były już jaśniejsze niż przed chwilą.
Nawet jeśli zmieniona genetycznie struktura jego organizmu pozwala na niewiarygodnie szybkie zdrowienie i powrót do życia po śmierci, niby-Eric na pewno z tego nie wygrzebie się tak szybko. Gdyby potrafił wyleczyć się i reanimować w ciągu kilku sekund od zranienia dziesięcioma kulami, oznaczałoby to, że jest praktycznie niezwyciężony, odporny na wszelkie rodzaje broni.
– Umieraj, cholera jasna! – krzyknęła Rachael.
Ciałem potwora wstrząsnął dreszcz, potem wypluł coś w błoto i gwałtownie powstał na obie nogi.
– Uciekaj! – krzyknął Whitney. – Na miłość boską, uciekaj, Rachael!
Nie miała już nadziei, że uda jej się pomóc Gavisowi. Należało ratować własną skórę.
– Rachael – odezwał się stwór, a w jego niskim, bełkotliwym głosie obecne były złość, głód, nienawiść i wściekłe pożądanie.
W pistolecie zabrakło już kuł. Wprawdzie w mercedesie Rachael miała zapas amunicji, nie zdążyłaby jednak dobiec do auta i przeładować broni. Rzuciła pistolet na ziemię.
– Uciekaj! – znów krzyknął Whit Gavis.
Z biciem serca kobieta wbiegła do garażu i przeskoczyła stertę puszek z farbą oraz zwoje węży ogrodowych. W kostce, którą skręciła w czasie ucieczki po pustyni, odezwał się nagły ból, a na łydce w miejscach, gdzie podrapał ją niby-Eric, zaczęła odczuwać pieczenie, jak gdyby chodziło o świeże rany.
Diabeł zaryczał gdzieś z tyłu.
Po drodze przewróciła wolno stojące metalowe półki z narzędziami i pudełkami gwoździ w nadziei, że opóźni to pościg stwora (o ile od razu pobiegnie za nią, nie rozprawiając się uprzednio z Gavisem). Półki runęły na ziemię z głośnym hukiem i gdy dobiegła do drzwi od kuchni, usłyszała, jak bestia gramoli się poprzez rumowisko. To, co kiedyś było Erikiem, naprawdę zostawiło w spokoju Gavisa, albowiem opanowane było wyłączną żądzą schwytania Rachael.
Kobieta przeskoczyła przez próg, zatrzasnęła za sobą drzwi, ale nim zdążyła przekręcić klucz, z łoskotem otwarły się one do wewnątrz. Rachael rzuciła się przed siebie, niewiele brakowało, żeby się przewróciła, ale jakoś udało jej się utrzymać równowagę, biodrem zawadziła jednak o kant jakiegoś mebla i uderzyła plecami o lodówkę. Uderzenie było na tyle silne, że mroźne ciarki przeszły jej po grzbiecie.
Stwór wszedł do brudnej kuchni. W pełnym świetle wydawał się jeszcze większy i straszniejszy, niż Rachael mogła przypuszczać.
Przez chwilę stał na progu i patrzył. Następnie podniósł głowę i wyprężył klatkę piersiową, jakby chciał, żeby Rachael go podziwiała. Jego skóra, miejscami kremowa i bardzo podobna do ludzkiej, w większości pokryta była jednak barwnymi – brązowymi, szarymi, zielonymi i czarnymi plamami, łuskami i fałdami jak u słonia. Łeb miał w kształcie odwróconej gruszki, osadzony na grubym, muskularnym karku. Dolna, węższa część „gruszki” kończyła się sterczącym ryjem o mocnych szczękach. Kiedy stwór otworzył je, by wydobyć z siebie przeraźliwy syk, wnętrze jego olbrzymiego pyska błysnęło obfitością ostrych rekinich zębów. Pulsujący języczek był czarny i szybki jak u węża. Całą mordę stwora pokrywały jakieś guzy; jako uzupełnienie pary rogowych narośli na czole znajdowały się tam jeszcze dziwne wypukłości i wklęsłości, których funkcje biologiczne trudno było określić. Ponadto dały się zauważyć wystające spod skóry miejscowe zgrubienia kości oraz pulsujące arterie i niebywale nabrzmiałe żyły.
Kiedy zobaczyła go dziś na pustyni Mojave, pomyślała, że podlega on wstecznej ewolucji, że jego genetycznie zmieniony organizm staje się czymś w rodzaju zlepka cech pradawnych form życia. Ale ten stwór wymykał się wszelkim prawidłom. To był koszmarny wytwór genetycznego chaosu, potwór, który nie szedł ani w dół, ani w górę po drabinie ludzkiej ewolucji, lecz uczestniczył w mrocznym procesie biologicznej rewolucji. To była istota, której nie łączyło już prawie nic – lub zupełnie nic – z ludzkim nasieniem, z którego powstała. Cząstka świadomości człowieka nazwiskiem Eric Leben bez wątpienia wciąż jeszcze tkwiła w tym potworze, choć Rachael podejrzewała, że była to już tylko iskierka jego dawnej świadomości czy inteligencji, która zresztą niedługo wygaśnie na zawsze.
– Widzisz… mnie… – wydusiła z siebie istota, potwierdzając niejasne przeczucie Rachael, że to, co kiedyś było Erikiem, chce się popisać swą sylwetką.
Kobieta odepchnęła się od lodówki i pobiegła w stronę drzwi do pokoju.
Potwór wzniósł swą szkaradną łapę, jakby chciał powiedzieć: „Stop! Ani kroku dalej!” Jej segmentowa budowa umożliwiała zginanie w przód i w tył we wszystkich czterech stawach, a każdy z nich przykryty był twardą, brązowoczarną płytką zgrubiałej tkanki, podobną do pancerza chrabąszcza. Długie, ostro zakończone pazury zatrwożyły Rachael, ale pośrodku dłoni znajdowało się coś znacznie gorszego: otwór ssący wielkości półdolarówki. Kiedy kobieta stała, patrząc na tę dantejską zjawę, dziura powoli zasklepiała się i otwierała jak świeża rana, na powrót zabliźniała się, aby po chwili znów rozewrzeć swe brzegi. Funkcja tych szkaradnych ust pośrodku dłoni była po części tajemnicza, a po części – gdy Rachael ujrzała, jak czerwienieją i wilgotnieją pod wpływem obscenicznego głodu – złowrogo jasna.
Kobieta rzuciła się do otwartych drzwi i usłyszała za sobą, jak stopy bestii, która podążyła za nią, stukają o linoleum niczym rozszczepione kopyta. Przebiegła pięć-sześć metrów do drzwi biura, gdzie chciała się zamknąć, zostało jej już tylko kilka kroków, kiedy po swej prawej ręce ujrzała stwora.
Poruszał się tak szybko!
Krzycząc rzuciła się na podłogę i przeturlała w bok, by uniknąć długich łap nieludzkiej istoty. Wpadła na fotel, szybko wstała i zasłoniła się nim.
Kiedy nagle zmieniła kierunek ucieczki, wróg nie od razu zareagował. Stał pośrodku pokoju, patrzył na swą ofiarę, najwyraźniej świadom, że odciął Rachael jedyną drogę ucieczki i że ma teraz dużo czasu na rozkoszowanie się jej przerażeniem. Nie musi zabijać jej od razu.
Rachael zaczęła wycofywać się w stronę sypialni.
– Raysheeeel, Raysheeeel – wybełkotał stwór, niezdolny już do prawidłowej wymowy.
Guzowate narośle na jego czole drgnęły i zaczęły się przekształcać. Nadeszła kolejna faza przemian: na oczach kobiety jeden z mniejszych rogów zniknął całkowicie, a wzdłuż twarzy, niczym szczelina w glebie tworząca się podczas trzęsienia ziemi, popłynęła nowa nitka podskórnej arterii.
Rachael wciąż cofała się.
Potwór zbliżał się do niej powoli, niespiesznym krokiem.
– Raysheeeel…
Przekonany, że umierająca żona Bena Shadwaya naprawdę leży na oddziale intensywnej terapii, czekając na męża, Amos Tate chciał podwieźć go do samego szpitala. Było to jednak zbyt daleko od motelu. Benny więc musiał stanowczo nalegać, by uprzejmy kierowca wysadził go na rogu Las Vegas Boulevard i Tropicana. Ponieważ jednak nie sposób było znaleźć logicznego wytłumaczenia odmowy skorzystania z życzliwej propozycji Tate’a, Ben przyznał się do kłamstwa, choć nie wyjaśnił jego prawdziwych motywów. Oddał Amosowi koc, otworzył drzwi kabiny i wyskoczył na ulicę. Minął hotel „Tropicana” i pobiegł na wschód bulwarem o tej samej nazwie. Zdumiony Tate patrzył za nim, nic nie rozumiejąc.
„The Golden Sand Inn” znajdował się w odległości półtora kilometra; normalnie dystans ten Benny pokonałby w ciągu nie więcej niż pięciu minut. Teraz jednak, w ulewnym deszczu, nie chciał biec zbyt szybko, by nie poślizgnąć się, nie upaść i nie złamać ręki lub nogi, bo wtedy nie mógłby pomóc Rachael (o ile jeszcze potrzebowała pomocy; Boże, pomyślał, niech się okaże, że jest cała, zdrowa, bezpieczna i nie potrzebuje żadnej pomocy). Biegł po krawędzi szerokiego bulwaru, a rewolwer – ukryty za pasem – uciskał go w plecy. Kiedy wpadał w kałuże wypełniające dziury w nawierzchni, woda rozpryskiwała się na wszystkie strony. Minęło go tylko parę samochodów, niektórzy kierowcy zwalniali, by przyjrzeć mu się, ale żaden nie zaproponował, że go podwiezie. Ben nawet nie próbował autostopu, bo wiedział, że nie ma czasu do stracenia.
Półtora kilometra to żadna odległość, ale teraz wydawała się długa jak podróż na koniec świata.
Julio i Reese musieli pokazać swe legitymacje i odznaki pracownikowi lotniska w Orange, który obsługiwał „bramkę” z detektorem metali, ale dzięki temu mogli zabrać ze sobą na pokład samolotu służbową broń ukrytą pod płaszczami. Po wylądowaniu na McCarran International w Las Vegas znów okazali dokumenty, by szybciej obsłużono ich w biurze wynajmu samochodów. Za kontuarem stała atrakcyjna brunetka imieniem Ruth. Zamiast po prostu dać im do ręki kluczyki i wysłać na parking, ażeby sami odszukali swój samochód, zadzwoniła do dyżurnego mechanika, by podstawił auto przed główne wyjście z terminalu.
Ponieważ nie spodziewali się deszczu i byli nieodpowiednio ubrani jak na takie warunki, zaczekali w budynku za szklaną ścianą, dopóki nie ujrzeli, że ich dodge parkuje przy krawężniku. Dopiero wtedy wyszli na dwór. Mechanik w winylowym płaszczu przeciwdeszczowym z kapturem rzucił okiem na dokumenty wynajmu i dał im kluczyki.
Choć jeszcze w Orange na niebie zbierały się ciemne chmury, Reese nie przypuszczał, że na wschodzie kraju może być gorzej, że wylądują w strugach deszczu. Mimo iż podchodzenie do lądowania i samo lądowanie odbyły się gładko, jak po maśle, ze strachu tak mocno chwycił się fotela, że jeszcze teraz bolały go dłonie.
Znów bezpieczny, mając grunt pod nogami, powinien poczuć ulgę, ale on nie mógł przestać myśleć o Teddy Bertlesman, wysokiej kobiecie w różowej sukience, oraz czekającej na niego w domu Esther. Jeszcze dziś rano miał tylko to dziecko, dla którego żył, tę małą istotkę, zbyt drobną, by kusić zły los. A teraz, kiedy pojawiła się jeszcze wspaniała pracownica biura obrotu nieruchomościami, Reese zaczął się obawiać, że kiedy człowiek odnajduje sens życia, wzrasta prawdopodobieństwo, iż umrze.
Może to bezsensowny zabobon…
Detektyw oczekiwał pogodnej nocy nad pustynią. Deszcz wydawał się złą wróżbą i wprawił go w posępny nastrój.
Kiedy Julio ruszał spod terminalu, Reese otarł z twarzy krople deszczu i rzekł:
– Niech cholera weźmie te wszystkie reklamy Vegas, które pokazują w telewizji!
– Bo co?
– Gdzie to słońce? Gdzie te dziewczyny w skąpych bikini?
– Co cię obchodzą dziewczyny w bikini, skoro w sobotę masz randkę z Teddy Bertlesman?
Żebyś nie zapeszył, pomyślał Reese, na głos zaś powiedział:
– Kurczę, to wcale nie wygląda na Vegas. To mi bardziej przypomina Seattle.
Rachael zatrzasnęła za sobą drzwi sypialni i przekręciła gałkę, przekręcając słaby zameczek. Potem podbiegła do jedynego okna, rozsunęła czarne od brudu zasłony i ujrzała metalowe żaluzje pomiędzy szybami. Nie stanowiło to ułatwienia w ucieczce. Rozejrzała się dookoła za jakimś przedmiotem, którego mogłaby użyć jako broni. Zobaczyła łóżko, dwie szafki nocne, lampę i krzesło.
Spodziewała się, że drzwi wyskoczą za chwilę z zawiasów, ale nic takiego nie nastąpiło.
Nie słychać też było, co stwór robi w sąsiednim pomieszczeniu. Ta cisza, choć pożądana, była bardzo denerwująca. Co on kombinuje?
Podbiegła do wbudowanej w ścianę szafy, otworzyła ją i zajrzała do środka. Nic, co mogłoby się przydać. Jedną połowę szafy wypełniały puste półki, a drugą pręt, na którym wisiały wieszaki. Z ich metalowych ramion nie da się jednak sklecić żadnego oręża.
Zgrzytnęła gałka u drzwi.
– Raysheeeel – syknął komicznie potwór.
Mutant najwyraźniej zachował cząstkę świadomości Erica i ta właśnie ludzka część jego jaźni uwzięła się na biedną kobietę i znęcała, zwlekając z ostatecznym atakiem. Kazała jej myśleć, co się niedługo stanie, i Rachael rzeczywiście myślała, że umrze tu straszną, powolną śmiercią.
Zrozpaczona już chciała zamknąć szafę, kiedy w suficie dostrzegła klapę, prowadzącą zapewne na poddasze.
Tymczasem twarda łapa potwora grzmotnęła kilkakrotnie w drzwi.
– Raysheeeel…
Rachael wślizgnęła się do szafy i oparła na kilku z rzędu półkach, by sprawdzić ich wytrzymałość. Z ulgą stwierdziła, że są wmontowane na stałe w konstrukcję szafy i przykręcone śrubami do słupków w przepierzeniu. Mogła więc wspiąć się po nich jak po szczeblach drabiny. Kiedy znajdowała się na czwartej od dołu półce, spojrzała w górę. Sufit miała trzydzieści centymetrów nad głową. Trzymając się jedną ręką za pręt na wieszaki, drugą sięgnęła klapy na zawiasach. Pchnęła ją spokojnie.
– Raysheeeel, Raysheeeel! – zaryczał potwór, drapiąc pazurami po zewnętrznej stronie zamkniętych od wewnątrz drzwi. Potem rzucił się na nie lekko, niemalże z czułością.
Rachael, wciąż ukryta w szafie, wspięła się jeszcze jeden „stopień”, złapała rękami za przeciwległe krawędzie otworu w suficie, odbiła od półki, na której stała, i przez chwilę zawisła w powietrzu, oparta piersiami o pręt na wieszaki. Potem podciągnęła się na rękach i wspięła na strych. W bladym świetle sączącym się z dołu zobaczyła, że poddasze jest bardzo niskie; miała niewiele ponad metr przestrzeni nad głową. W wielu miejscach z dachu sterczały długie kołki, tu i ówdzie widać było także gwoździe łączące krokwie. Ku zaskoczeniu Rachael strych nie obejmował tylko powierzchni nad pomieszczeniami służbowymi, ale rozpościerał się na całej długości tego skrzydła budynku.
Na dole coś trzasnęło tak silnie, że poczuła, jak drżą belki, na których klęczała. Drugiemu uderzeniu towarzyszył odgłos pękania deski i gięcia metalu. Kobieta szybko zamknęła za sobą klapę, wskutek czego na poddaszu zapanowała absolutna ciemność. Przesunęła się jak tylko potrafiła najciszej po dwóch równolegle biegnących belkach, opierając się jedną ręką i jednym kolanem na każdej z nich. Kiedy oddaliła się ze trzy metry od otworu w suficie, zatrzymała się. Zaczęła nasłuchiwać poprzez mrok. Ponieważ klapa była zamknięta, a deszcz walił głośno o dach, z trudem docierały do niej dźwięki z dołu.
Modliła się, by zdegenerowany stwór, który kiedyś był Erikiem, a teraz miał iloraz inteligencji małpy, nie mógł rozwiązać zagadki jej zniknięcia.
Pozbawiony protezy Whitney Gavis zaczął czołgać się w stronę garażu, w ślad za potworem, który oderwał mu sztuczną nogę. Kiedy jednak dotarł do drzwi, zdał sobie sprawę, że – będąc teraz podwójnie okaleczonym – nie ma żadnych szans, by pomóc dziewczynie. Kaleka, oto kim był. Powiedział Rachael, że nie uważa się za kalekę, i żartobliwie nazwał brak nogi i części ręki swoją „osobliwością”. Jednakże w obecnej sytuacji nie istniało już miejsce na złudzenia. Należało spojrzeć w twarz bolesnej prawdzie. Kaleka! Był wściekły na siebie za te fizyczne ograniczenia, wściekły na dawno zakończoną wojnę, na Vietcong i życie w ogóle. Przez chwilę chciało mu się nawet płakać.
Ale wściekłość nie przynosi nic dobrego. Whit Gavis nie ma czasu na nieefektywne myśli i rozczulanie się nad sobą.
– Daj spokój, Whit – powiedział na głos.
Odwrócił się w drugą stronę i zaczął mozolnie posuwać się po błotnistym gruncie w stronę ścieżki wyłożonej betonowymi płytami. Chciał wydostać się na Tropicana i wyjść na środek bulwaru. Widok bezradnego kaleki sprawi chyba, że zatrzyma się nawet najmniej życzliwy kierowca.
Pokonał odległość sześciu, może ośmiu metrów, kiedy zaczęła go palić i kłuć twarz, w którą oberwał od bestii. Przewrócił się na plecy i wystawił ją na chłodny deszcz, zdrową zaś ręką pomacał zraniony policzek. W miejscach gdzie skóra pokryta była pochodzącymi z Wietnamu bliznami, poczuł świeże rany.
Gavis mógłby przysiąc, że Leben nie pociął go pazurami. Uderzenie, które powaliło go na ziemię, zadane zostało wierzchem olbrzymiej kościstej łapy. Ale policzek był bez wątpienia przecięty w kilku miejscach, z których ciekła krew. Najbardziej krwawiła największa, ciągnąca się aż po brew, rana. Czy ten gość, który urwał się z zabawy na Dzień Duchów, ma na kłykciach kolce albo coś w tym rodzaju? Ponieważ dotykanie ran sprawiało mu nieznośny ból, Gavis czym prędzej opuścił rękę.
Przekręcił się z powrotem na brzuch i kontynuował czołganie się w stronę ulicy.
– Wszystko jedno – powiedział. – Z tą połową twarzy i tak nigdy nie wygrałbym konkursu piękności.
Nie chciał myśleć o rwącym strumieniu gęstej krwi, który lał mu się od skroni po całym policzku.
Skulona na belkach poddasza Rachael zaczynała wierzyć, że udało jej się przechytrzyć niby-Erica. Jego degeneracja, podejrzewała, dotyczyła bez wątpienia również sfery umysłowej, nie tylko fizycznej. Stwór nie miał już na tyle zdolności intelektualnych, aby domyślić się, co się stało z jego niedoszłą ofiarą. Tak przynajmniej się łudziła. Jednakże jej serce wciąż biło przyspieszonym rytmem, a ciało trzęsło się niespokojnie.
Nagle cienka sklejka, z której wykonano klapę, poderwała się do góry i na poddasze wlało się trochę światła z sypialni. Przez otwór w suficie wsunęły się szkaradne łapy mutanta. Potem pojawił się jego łeb, a następnie wpełzło na strych całe cielsko; potwór nieprzerwanie patrzył na Rachael.
Kobieta rzuciła, się do ucieczki, jak tylko mogła najszybciej. Niestety, świadomość kołków i gwoździ sterczących z belek kilka milimetrów nad jej głową znacznie ograniczała jej odwagę. Wiedziała także, że nie może stawiać nóg na płyty między belkami, gdyż te nie wytrzymają jej ciężaru nawet przez sekundę, cienka tafla załamie się, a ona spadnie do jednego z krytych w ten sposób pomieszczeń. Nawet gdyby nie zaplątała się przy tym w przewody elektryczne i uniknęła porażenia prądem, to istniało duże niebezpieczeństwo, że w zetknięciu z twardą podłogą złamie nogę lub kręgosłup. A wtedy wszystko, na co będzie ją stać, sprowadzi się do bezwładnego leżenia w oczekiwaniu na bestię, która zejdzie, by się z nią zabawić.
Przeszła około dziesięciu metrów i przed sobą miała wciąż jeszcze pięćdziesiąt metrów przestrzeni nad hotelowymi pokojami. Odwróciła się. Stwór stał wciąż przy wejściu na strych i patrzył na nią.
– Rayeeshuuuul! – zawył, a klarowność jego wymowy spadała z sekundy na sekundę.
Potem zatrzasnął klapę i poddasze wypełniła absolutna ciemność. Teraz miał przewagę.
Przemoczone adidasy Bena zawierały już tyle wody, że zaczęło w nich chlupać. Na lewej pięcie pojawił się świeży pęcherz, co go trochę zirytowało.
Kiedy wreszcie w zasięgu jego wzroku pojawił się motel „The Golden Sand Inn”, kiedy ujrzał światło w oknach pomieszczeń służbowych, zwolnił na tyle, by wsunąć rękę pod mokrą na plecach koszulę i wyciągnąć zza pasa swój combat magnum.
Żałował, że nie ma ze sobą remingtona, którego musiał zostawić w zepsutym merkurze.
Kiedy był już przy betonowym podjeździe do motelu, spostrzegł, że jakiś człowiek czołga się stamtąd w stronę Tropicana. Po chwili poznał go. To był Whit Gavis pozbawiony protezy i chyba poważnie ranny.
Przemienił się w coś, co kocha ciemność. Nie wiedział, kim jest, nie pamiętał dokładnie, czym – lub kim – był kiedyś, nie wiedział, dokąd zmierza i po co w ogóle istnieje. Wiedział jedno – że właściwym dlań miejscem jest mrok, gdzie nie tylko dobrze się czuł, ale i gdzie rządził.
Ofiara, którą miał przed sobą, ostrożnie pełzała w ciemności, najwyraźniej nic nie widząc bez światła. Poruszała się zbyt wolno, by długo pozostawać poza zasięgiem jego łap. Jemu nie przeszkadzał brak światła. Widział ją dokładnie, rozróżniał też większość szczegółów miejsca, w którym oboje się znajdowali.
Jednakże czuł się tu nieswojo. Wprawdzie sam wdrapał się do tego długiego, wąskiego tunelu, poznał na węch, że zbudowany jest on z drewna, ale jednocześnie wyczuwał, że powinien znajdować się gdzieś głęboko pod ziemią. To miejsce przypominało mu wilgotne, ciemne nory, które pamiętał z przeszłości i które – z niejasnych mu na razie powodów – wydawały się bardziej pociągające.
Nagle wokół niego znów wyrosły cieniste ognie, przez chwilę błyskały w ciemności, po czym znikły. Wiedział, że kiedyś się ich bał, ale nie potrafił przypomnieć sobie dlaczego. Teraz owe fantomy zdawały się w ogóle nań nie działać i nie wyrządzać mu krzywdy, jeśli nie zwracał na nie uwagi. Zapach samicy, zapach jego ofiary unosił się w powietrzu i podniecał go. Żądza odebrała mu rozwagę, musiał walczyć z przemożnym pragnieniem, by rzucić się na oślep w jej stronę. Podejrzewał, że podłoga kryje w sobie jakieś niebezpieczeństwo, ale ostrożność była dużo mniej pociągająca niż perspektywa rozładowania napięcia seksualnego.
Coś mu podpowiadało, żeby lepiej trzymać się belek i nie schodzić na płyty wypełniające przestrzeń między nimi. Dla niego stanowiło to zresztą mniejszy problem niż dla ofiary, która była mniejsza, mniej zręczna i – w przeciwieństwie do niego – nie widziała, dokąd się posuwa.
Za każdym razem, gdy samica odwracała się w jego stronę, spuszczał powieki, żeby – widząc dwoje świecących oczu – nie mogła zlokalizować jego położenia. Gdy zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać, na pewno usłyszała, jak się zbliża, ale brak możliwości skonfrontowania dźwięku z obrazem musiał ją przerażać.
Smród jej strachu był równie intensywny jak płci, może nieco bardziej kwaśny. Ten pierwszy pobudził w nim pragnienie krwi tak mocno jak ten drugi – pożądanie seksualne. Chciał, by jej krew kapała mu na wargi, chciał smakować ją na języku, chciał zanurzyć pysk w jej rozprutym brzuchu w poszukiwaniu bogatej w potrzebne mu składniki, smakowitej wątroby.
Dzieliło go od niej niecałe dziesięć metrów.
Pięć metrów.
Dwa metry.
Ben pomógł Whitowi oprzeć się o niewysoki płotek ogradzający poletko chwastów, na którym kiedyś rosły kwiaty. Nad ich głowami skrzypiał i postukiwał targany wiatrem szyld motelu.
– Nie martw się o mnie – powiedział Whit, odpychając przyjaciela.
– Twoja twarz…
– Pomóż Rachael. Idź do niej.
– Ty krwawisz.
– Będę żył, będę żył. Ale ten potwór ściga Rachael – rzekł Whit, a w jego głosie Ben rozpoznał ten straszny ton najczystszego przerażenia i desperacji, który słyszał tylko u żołnierzy w Wietnamie. – Mnie zostawił w spokoju i pobiegł za nią.
– Potwór?
– Czy masz broń? Dobrze. Magnum. Dobrze.
– Potwór? – jeszcze raz zapytał Benny.
Nagle zerwał się jeszcze bardziej porywisty wiatr, a z nieba zwaliły się takie masy wody, jakby gdzieś nad ich głowami pękła tama. Whit zaczął krzyczeć, żeby Ben mógł go usłyszeć:
– Leben. To Leben, ale potwornie zmieniony. O Boże, naprawdę potwornie zmieniony. To już nie jest Leben. Rachael nazwała go genetycznym chaosem. Ewolucja wsteczna, cofanie się w rozwoju. Kompleksowa mutacja. Benny, pospiesz się! Biegnij do biura!
Ben nie mógł zrozumieć, o czym mówi jego przyjaciel, ale czuł, że Rachael jest w jeszcze większym niebezpieczeństwie, niż podejrzewał. Zostawił więc Whita opartego o płotek i pobiegł w stronę wejścia do motelu.
Rachael posuwała się po belkach jak tylko mogła najszybciej. Na poddaszu panowała ciemność niczym w podziemnym tunelu. Kobieta nic nie widziała, a na dodatek ogłuszał ją łoskot, z jakim krople deszczu waliły w dach nad jej głową. Bała się, że ucieka zbyt wolno, by ujść bestii, a mimo to szybciej, niż przypuszczała, dotarła do końca korytarza. Uderzyła głową w ścianę zamykającą strych w tym skrzydle motelu.
Dziwne, że do tej pory nie zastanowiła się, co zrobi, gdy znajdzie się w tym miejscu. Jej umysł tak bardzo zaabsorbowany był ucieczką, byle dalej od łap niby-Erica, że podświadomie wydawało jej się, iż poddasze ciągnie się w nieskończoność.
Jęknęła, zrozpaczona, gdy zrozumiała, że zabrnęła w ślepą uliczkę. Rzuciła się w prawo, mając nadzieję, że może ciemny korytarz skręca nad środkowe skrzydło budynku. Zapewne tam również był podobny strych, ale od lewego skrzydła dzieliła go murowana ściana przeciwpożarowa. Tłukąc na oślep rękami, wyczuła pod palcami zimną, chropowatą powierzchnię betonu, granicę śmierci i życia, której nie zdoła przekroczyć.
Gdzieś bardzo blisko za jej plecami niby-Eric wydał nieartykułowany okrzyk tryumfu i obscenicznego głodu, który zagłuszył nawet dźwięki burzy.
Zaczerpnęła gwałtownie tchu i zatoczyła wokół głową. Bliskość potwora zaszokowała ją. Myślała, że ma jeszcze minutę – lub choćby pół minuty – żeby coś wymyślić. Ale po raz pierwszy od chwili, kiedy bestia zatrzasnęła za sobą klapę, pogrążając strych w absolutnej ciemności, Rachael ujrzała jej żądne krwi oczy. Błyszcząca jasnozielonym światłem gałka podlegała zmianom, które najwyraźniej miały upodobnić ją do drugiego, pomarańczowego oka węża. Rachael znajdowała się tak blisko nich, że widziała w spojrzeniu potwora trudną do opisania nienawiść. Stał bowiem w odległości… niecałych dwóch metrów od niej.
Jego oddech cuchnął.
Rachael wyczuła, że potwór widzi ją bardzo dobrze.
A on już wyciągał po nią w ciemności swe mocarne łapy… Czuła, że zdeformowana kończyna zmierza w jej stronę…
Z całych sił wtuliła się w betonową ścianę, którą miała za plecami.
Pomyśl, pomyśl.
Zabrnęła w ślepą uliczkę. Nie pozostało jej nic innego, jak zdecydować się na ryzykowny krok, którego cały czas starała się uniknąć. Zamiast kurczowo trzymać się belek, zeskoczyła z nich prosto na cienką płytę sufitową. Dykta zarwała się pod jej ciężarem i Rachael zaczęła lecieć w dół do jakiegoś pomieszczenia, modląc się w duchu, żeby nie wylądować na brzegu szafy czy oparciu krzesła i nie skręcić karku, bo w ten sposób stałaby się łatwym łupem dla swego prześladowcy…
…i spadła prosto na środek łóżka o pękniętych sprężynach, którego wilgotny materac stanowił świetną pożywkę dla różnego rodzaju grzybów. Zgniotła swym ciężarem te chłodne, wilgotne narośle, które trysnęły lepką cieczą z zarodnikami, wydając przy tym odór tak przykry jak smród zepsutych jaj. Rachael to jednak nie przeszkadzało. Była cała i zdrowa, bez obrzydzenia wdychała więc skażone powietrze.
Niby-Eric wciąż pozostawał na górze. W tej chwili nie dorównywał brawurą swej niedoszłej ofierze. Ostrożnie trzymając się belek, strącał w dół resztki dykty, by zrobić sobie więcej miejsca do schodzenia.
Rachael zerwała się z łóżka i zaczęła szukać drzwi.
Ben zastał w biurze strzaskane drzwi do sypialni, ale wewnątrz nie znalazł nikogo; podobnie w salonie i w kuchni. Zajrzał też do garażu, ale i tam nie było Rachael ani Erica. Lepsze to niż ślady krwi ukochanej, chociaż „lepsze” nie znaczyło w tym wypadku „dobre”.
Jak echo wracały wciąż do niego ostrzeżenia Whita. Ben szybko wycofał się z mieszkania i przez biuro wyszedł na dwór. I wówczas kątem oka dostrzegł jakiś ruch na drugim końcu lewego skrzydła motelu.
Rachael. Nawet w ciemności nie pomyliłby jej z kimś innym.
Wyszła z jednego z pokoi. Poruszała się szybko. Ben z ulgą zawołał ją po imieniu. Spojrzała i zaczęła biec ku niemu po betonowej ścieżce wzdłuż budynku. W pierwszej chwili pomyślał, że to wyraz radości, a nawet podniecenie na jego widok. Szybko jednak zrozumiał, że Rachael ucieka przed czymś, śmiertelnie przerażona.
– Benny, uciekaj! – krzyknęła, gdy była już bliżej. – Uciekaj, na miłość boską, uciekaj!
Oczywiście, Ben nie mógł uciekać, bo nie mógł zostawić Whita samego, opartego o płotek przy grządkach; nie mógł też dźwigać przyjaciela i jednocześnie biec. Dlatego stał i czekał. Jednakże gdy ujrzał potwora, który wyszedł z tego samego pokoju co Rachael, chciał uciekać, co do tego nie miał już żadnych wątpliwości. W jednej sekundzie odeszła go cała odwaga, chociaż w mroku nie widział wszystkich szczegółów wyglądu tego koszmarnego stworzenia, które goniło Rachael.
„Chaos genetyczny”, powiedział Whit. „Cofanie się w rozwoju”. Jeszcze przed chwilą te słowa nic dla Bena nie znaczyły, a przynajmniej niewiele. Teraz, kiedy tylko rzucił okiem na to, co było kiedyś Erikiem Lebenem, zrozumiał wszystko, co w tej sytuacji musiał rozumieć: Leben był doktorem Frankensteinem i jego potworem w jednej osobie; zarówno eksperymentatorem, jak i nieszczęśliwym przedmiotem eksperymentu; geniuszem i potępioną duszą.
Rachael dobiegła do Bena, złapała go za rękę i wydyszała:
– Chodź, chodź, pospiesz się!
– Nie mogę zostawić Whita – odparł. – Cofnij się. Będę do niego strzelał.
– Nie! To nic nie da, nic nie da. Boże, wypaliłam do niego dziesięć razy, a jemu nic się nie stało.
– Ja mam bardziej niszczycielską broń – nalegał Ben.
Niesamowita istota zbliżała się do nich wielkimi krokami wzdłuż ściany budynku. Właściwie nawet biegła, i to całkiem zgrabnie. Ben spodziewał się, że będzie się ona chwiać i zataczać na zdeformowanych kończynach dolnych, a tymczasem spotkała go niespodzianka. Potwór biegł szybko i zwinnie, a jego ciało połyskiwało w słabym świetle miejscami jak polerowana zbroja z obsydianu, gdzieniegdzie zaś jak srebrzysta rybia łuska.
W ostatniej chwili Ben rozstawił nogi, podniósł oburącz rewolwer i wypalił. Combat magnum kaszlnął, a z lufy błysnął ogień.
Potwór, który był już w odległości pięciu metrów, zachwiał się pod wpływem siły, z jaką trafił go pocisk, ale nie upadł. Cholera, on się nawet nie zatrzymał! Posuwał się nieco wolniej, ale nadal zbyt szybko.
Ben strzelił drugi raz i trzeci.
Bestia zatrzymała się wreszcie, rycząc przeraźliwie, a dźwięku takiego Benny nie słyszał nigdy w życiu i nigdy więcej nie pragnął usłyszeć. Następnie potwór upadł na metalowy słupek podtrzymujący aluminiowe zadaszenie chodnika i złapał się go, by nie runąć na ziemię.
Ben strzelił jeszcze raz. Teraz trafił go w gardło.
Siła uderzenia pocisku kalibru 357 oderwała bestię od słupka i cisnęła nią do tyłu.
Wreszcie piąty strzał powalił stwora, choć tylko na kolana. Łapą wielkości szufli koparki zbadał swe gardło, a drugie ramię wyginało się we wszystkie strony, aż wreszcie wycelowało w kark.
– Jeszcze raz, jeszcze raz! – ponaglała Rachael.
Benny wpakował w klęczącą bestię szóstą i ostatnią kulę. Potwór upadł na plecy, przekręcił się na bok i leżał spokojnie, bez ruchu.
Huk wystrzału zabrzmiał prawie jak armatnia salwa. Kiedy echo umilkło i zapadła cisza, bębnienie deszczu o dach wydało się ulotnym szeptem.
– Czy masz więcej amunicji? – dopytywała się Rachael, wciąż opanowana śmiertelnym strachem.
– Wszystko w porządku – uspokajał Ben drżącym głosem. – On już nie żyje, on nie żyje.
– Jeśli masz jeszcze naboje, załaduj je! – krzyknęła.
Nie zaszokowały go jej ton ani panika w głosie, lecz to, że Rachael wcale nie histeryzowała. Szybko zdał sobie sprawę, że chociaż była wystraszona, o tak, cholernie wystraszona, to jednak nie utraciła nad sobą kontroli. Wiedziała, o czym mówi; bała się, ale nie panikowała – ona wiedziała, że Ben naprawdę musi ponownie załadować broń, i to szybko.
Rano, kiedy jechali do domku Erica nad jeziorem – a zdawało mu się, że to było całą wieczność temu – Ben schował do kieszeni wraz z pociskami karabinowymi także kilka dodatkowych naboi do rewolweru. Amunicję do remingtona wyrzucił, kiedy zmuszony był zostawić w zepsutym samochodzie swój dwunastostrzałowy karabin. Teraz, sprawdzając kieszenie, znalazł tylko dwa naboje do combat magnum, choć spodziewał się co najmniej sześciu. Na pewno resztę wyrzucił razem z tymi, które nie były już potrzebne.
Ale bez paniki, wszystko jest okay, nie ma strachu; leżąca na chodniku kreatura nie ruszała się i chyba już się nie poruszy.
– Pospiesz się – ponagliła go Rachael.
Ręce mu się trzęsły. Odchylił jednak bęben rewolweru i wprowadził nabój do komory.
– Benny! – krzyknęła Rachael ostrzegawczo.
Podniósł głowę i zobaczył, że bestia poruszyła się. Podłożyła swe olbrzymie łapy pod własne cielsko i próbowała pchać je po betonowych płytach.
– O kurwa! – zaklął Benny i wprowadził drugi nabój, po czym przesunął bęben na jego miejsce.
Trudno mu było w to uwierzyć, ale potwór naprawdę podniósł się tymczasem na kolana i wyciągnął łapy, żeby chwycić się metalowego słupka.
Ben dokładnie wymierzył i nacisnął spust. Combat magnum raz jeszcze zahuczał.
Stwór cofnął się pod wpływem siły, z jaką ugodził go pocisk, ale nie upadł, gdyż zdążył się już przytrzymać. Zaskrzeczał przy tym jak śmiertelnie raniony ptak, a potem zwrócił ku mężczyźnie świecące, wyrażające bezczelne wyzwanie, pełne nienawiści oczy.
Ręce Bena trzęsły się tak bardzo, iż bał się, że zmarnuje drugi – i ostatni – strzał. Od czasu swej pierwszej misji zwiadowczej w Wietnamie nigdy nie był tak bardzo roztrzęsiony.
Potwór zacisnął łapy na słupku i podniósł się na nogi.
Pewność siebie Bena zniknęła, ale wciąż nie chciał uwierzyć, że taka śmiercionośna broń jak magnum kaliber 357 jest zbyt słaba, by załatwić jakieś zwierzę. Wystrzelił po raz ostatni.
Bestia znów upadła i tym razem nie wydawała żadnych dźwięków przez kilka sekund. Drgała tylko i rzucała się w agonii, a jej twardy pancerz obijał się o podłoże.
Ben bardzo chciał uwierzyć, że stwór znajduje się wreszcie w objęciach śmierci, ale zdążył się już przekonać, że zwykłą bronią nie sposób pokonać bestii. Może udałoby się zabić gada za pomocą uzi albo całkowicie automatycznego AK-91, ale nie normalnym rewolwerem.
Rachael pociągnęła Bena za rękaw, chcąc, by zaczął uciekać, zanim bestia znów powstanie, ale wciąż jeszcze był nie rozwiązany problem Whitneya Gavisa. Ben i Rachael mogli się ratować ucieczką, ale dopóki Whit nie znajdował się w bezpiecznym miejscu, Benny musiał tu zostać i walczyć z mutantem na śmierć i życie.
Może dlatego, że czuł się jak w czasie działań wojennych, znów pomyślał o Wietnamie i przyszła mu na myśl szczególnie straszna broń, która odegrała niechlubną rolę w tej wojnie: napalm. Napalm to zagęszczone paliwo o konsystencji galarety, które zabija wszystko, czego dotknie; zżera ciało aż do kości, a kość aż do szpiku. W Wietnamie siał postrach, bo rozpuszczony przynosił nieuchronną śmierć. Gdyby Ben miał trochę czasu, zrobiłby na własny użytek namiastkę napalmu; wiedział o tym wystarczająco dużo. Problem jednak w tym, że nie miał czasu. W takim razie może użyć zwykłej ciekłej benzyny? Wprawdzie w postaci galaretowatej zadziałałaby efektywniej, ale i zwyczajne paliwo mogłoby okazać się pomocne w zniszczeniu potwora.
Kiedy mutant przestał zwijać się i drgać, ponownie próbował podnieść się na kolana. Ben złapał Rachael za ramie i zapytał:
– Gdzie mercedes?
– W garażu.
Spojrzał w stronę ulicy i zobaczył, że przewidujący Whit przeczołgał się na drugą stronę płotu, tak że nie było go widać od strony motelu. Stara nauka wyniesiona z Wietnamu mówi: „Pomagaj kumplom ile tylko możesz, a potem ratuj własną dupę”. Uczestnicy tamtej wojny nigdy nie zapomnieli lekcji, których im udzieliła. Dopóki Leben będzie ścigać Rachael i Bena po terenie motelu, nie wyjdzie na bulwar, by przypadkowo znaleźć tam bezbronnego mężczyznę, opartego o płotek. Przez najbliższych kilka minut Whit był więc zupełnie bezpieczny.
Ben wyrzucił bezużyteczny już rewolwer, chwycił Rachael za rękę i krzyknął:
– Chodź!
Pobiegli wzdłuż biurowej części motelu w stronę garażu. Tam, na tyłach budynku, szalejący wiatr walił o ściany otwartymi drzwiami.
Oparty o płot po stronie Tropicana Boulevard, Whitney Gavis czuł się jak figura ulepiona z błota, którą rozmywa padający deszcz. Słabł z minuty na minutę, nie miał już siły, by podnieść dłoń i sprawdzić, czy krwawią jeszcze rany na skroni i policzku, by wołać do kierowców tych przeraźliwie nielicznych samochodów, które przejeżdżały ulicą. Leżał w głębokim cieniu, dziesięć metrów od jezdni, poza zasięgiem reflektorów, przypuszczał więc, że nikt go dotychczas nie zauważył.
Widział, jak Ben opróżnia magazynek, celując w mutanta, i jak niezgrabiasz ponownie powstaje z ziemi. W niczym nie mógł pomóc przyjacielowi, postanowił więc, czołgając się, okrążyć płot, który oddzielał od ulicy zaniedbane rabaty. Miał nadzieję, że po jego drugiej stronie będzie lepiej widoczny niż na terenie motelu i być może ktoś go wreszcie dostrzeże i zatrzyma się. Miał nawet czelność marzyć o przejeżdżającym bulwarem samochodzie policyjnym, w którym siedzieliby uzbrojeni po zęby gliniarze. Okazało się jednak, że sama nadzieja nie wystarczy.
Usłyszał, że Ben strzelił jeszcze dwa razy, a potem gorączkowo o czymś rozmawiał z Rachael. Później dobiegł go odgłos ich szybkich kroków, jak gdyby dokądś pędzili. Wiedział, że Ben nigdy nie wystawiłby go do wiatru, domyślił się więc, że wpadli na jakiś pomysł. Martwiło go jedynie to, że był bardzo osłabiony, i wątpił, czy uda mu się dotrwać do chwili, w której mógłby poznać fortel Shadwaya. Po Tropicana przejeżdżał w kierunku zachodnim kolejny samochód. Chciał krzyknąć, ale mu nie wyszło; chciał podnieść rękę, pomachać i zwrócić na siebie uwagę, lecz nie mógł jej ruszyć, jak gdyby została przygwożdżona do reszty ciała.
I wtedy zobaczył pojazd poruszający się dużo wolniej niż wszystkie inne. Jechał częściowo po swoim pasie, a częściowo poboczem. Im mniejsza odległość dzieliła go od motelu, tym wolniej się poruszał.
Sanitariusze, pomyślał Whit i ta myśl zatrwożyła go nieco, bo przecież nie znajdował się w Wietnamie, na miłość boską, ale w Vegas, a w Vegas nie było oddziałów sanitarnych. Poza tym to zbliżał się wszakże samochód, a nie śmigłowiec.
Potrząsnął głową, chcąc doprowadzić umysł do przytomności, a kiedy znów spojrzał na drogę, samochód był już bardzo blisko.
Oni skręcą do motelu, pomyślał Whit i powinien się z tego ucieszyć, ale nagle zabrakło mu siły do radości i odniósł wrażenie, że ciemna noc szczelniej owija go swym kokonem.
Kiedy tylko znaleźli się w garażu, Ben i Rachael zamknęli za sobą drzwi na klucz. Niestety, nie mieli klucza do drzwi, którymi można było dostać się do tego pomieszczenia przez kuchnię. Pozostało im więc tylko modlić się, by Leben nadszedł od podwórza.
– Zresztą żadne drzwi go nie zatrzymają – powiedziała Rachael. – Jeśli będzie wiedział, że tu jesteśmy, wejdzie, nie zważając na przeszkody.
Ben pamiętał, że w stercie złomu, którą pozostawili w garażu poprzedni właściciele, znajduje się ogrodowy wąż ze sztucznego tworzywa. („Części zamienne do urządzeń, narzędzia, materiały i inne przydatne rzeczy” – mówili, próbując podbić cenę). Podniósł więc zardzewiały sekator, zamierzając odciąć potrzebny odcinek węża, który posłużyłby za rurę przelewową, a wtedy dostrzegł też zwój cienkiego gumowego węża do polewania, zwisający z kółka na ścianie. Taki przyda się bardziej.
Odciął kawałek gumy i czym prędzej wprowadził jeden koniec rurki do zbiornika z paliwem. Klęcząc przy mercedesie, wciągnął do płuc powietrze z drugiej strony; o mało nie napił się przy tym benzyny.
Rachael zajęta była szukaniem wśród rupieci jakiegoś niedziurawego naczynia. W ostatniej chwili podstawiła pod rurkę łatane na dnie wiadro. Popłynęło paliwo.
– Nigdy nie myślałem, że opary benzyny mogą tak słodko pachnieć – powiedział Ben, patrząc na strugę złocistej cieczy.
– Nawet to nie musi zatrzymać bestii – rzekła Rachael, pełna obaw.
– Jeśli oblejemy go benzyną, to zadamy mu gorsze rany niż…
– Masz zapałki? – przerwała Rachael.
Ben zamrugał oczami.
– Nie mam.
– Ja też.
– Cholera.
Rachael zaczęła rozglądać się po niechlujnym garażu.
– Może tu gdzieś będą zapałki?
Zanim Ben zdążył odpowiedzieć, gwałtownie poruszyła się klamka po zewnętrznej stronie drzwi. Widocznie niby-Leben zobaczył, że biegną do garażu, lub trafił za nimi po zapachu. Tylko Bóg wie, do czego zdolna jest ta kreatura, a może i on załamuje tylko ręce.
– Kuchnia – rzucił Ben. – Poprzedni właściciele nie raczyli posprzątać ani pozbierać niepotrzebnych rzeczy z szaf i szuflad. Może zostawili też w kuchni zapałki.
Rachael przebiegła przez garaż i zniknęła w części mieszkalnej.
Tymczasem bestia rzuciła się na frontowe drzwi. Te nie były jednak wykonane z dykty i sklejki, jak drzwi do sypialni, które stwór bez trudu sforsował. Tutaj napotkał poważniejszą przeszkodę. Drzwi drgnęły i trzęsły się w zawiasach, ale nie zanosiło się na to, że tak prędko zostaną wyłamane. Mutant uderzył w nie jeszcze raz, rozległ się suchy trzask pękających desek, ale drzwi wciąż trzymały. Potem nastąpiło trzecie uderzenie.
Pół minuty, pomyślał Ben, przenosząc wzrok z drgających drzwi na napełniane benzyną wiadro i z powrotem na drzwi. Boże, niech one wytrzymają jeszcze pół minuty.
Bestia po raz kolejny zaatakowała przeszkodę.
Whit Gavis nie znał tych dwóch mężczyzn. Zatrzymali samochód i podbiegli do niego. Wyższy zbadał mu tętno, a mniejszy – który wyglądał na Meksykanina – oświetlił kieszonkową latarką rany na jego skroni i policzku. Ich ciemne garnitury szybko nasiąkły deszczem i stały się jeszcze ciemniejsze.
Może to ci agenci federalni, którzy poszukiwali Bena i Rachael, ale w obecnej sytuacji Whit nie dbał, kim są; mogli być nawet żołnierzami przybocznej gwardii szatana, i tak największe niebezpieczeństwo stanowił teraz potwór szalejący po terenie motelu. Wszyscy musieliby się zjednoczyć, by pokonać tego wroga. Nawet agenci FBI oraz DSA staliby się sojusznikami. Zostaliby zmuszeni do ujawnienia szczegółów dotyczących projektu „Wildcard”; zrozumieliby, że niemożliwa jest w pełni bezpieczna kontynuacja badań nad tą osobliwą formą przedłużania życia. Wtedy nie zależałoby im już na uciszeniu Bena i Rachael, pomogliby w powstrzymaniu stwora, w którego przekształcił się Leben; tak, musieliby pomóc. Dlatego Whitney opowiedział im, co zaszło, poprosił o pospieszenie na ratunek Benowi i Rachael, zwrócił ich uwagę na naturę niebezpieczeństwa, na które mieli się narazić…
– Co on mówi? – spytał ten wyższy.
– Nie bardzo rozumiem – odrzekł niższy, elegancko ubrany mężczyzna, reprezentujący typ Meksykanina.
Przestał oglądać rany na policzku Gavisa i wyciągnął z jego kieszeni portfel.
Wyższy ostrożnie zbadał lewą nogę Whitneya.
– To nie jest świeże obrażenie. Musiał już dawno stracić tę nogę. Myślę, że razem z tym kawałkiem ręki.
Gavis zauważył, że jego głos nie był silniejszy od szeptu, a i tak zagłuszał go szum deszczu. Jeszcze raz spróbował coś powiedzieć.
– Musi być pijany – orzekł wyższy.
Nie jestem pijany, do jasnej cholery, tylko osłabiony! – chciał krzyknąć Whitney, ale przez cały ten czas nie mógł już dobyć z gardła ani jednego słowa. Przestraszył się niesłychanie.
– Nazywa się Gavis – oznajmił mały, odczytując nazwisko z prawa jazdy, które znajdowało się w portfelu. – Przyjaciel Shadwaya. Ten, o którym mówiła nam Teddy Bertlesman.
– On jest w stanie krytycznym, Julio.
– Musisz przenieść go do samochodu i zawieźć do szpitala.
– Ja? – spytał duży. – A dlaczego nie ty?
– Ja muszę tu zostać.
– Nie możesz zostać tu sam – powiedział duży, a jego błyszczącą od deszczu twarz pokryły bruzdy zatroskania.
– Reese, nic mi się nie stanie – uspokajał mały. – Tu są tylko Shadway i pani Leben. Oni nie stanowią dla mnie żadnego zagrożenia.
– Gówno prawda! – odparł duży. – Julio, tu jest jeszcze ktoś. Ani Shadway, ani pani Leben nie urządzili tak tego Gavisa.
– Leben! – Whitney zdołał wydusić z siebie to nazwisko na tyle głośno, by przebiło się przez dźwiękoszczelną ścianę deszczu.
Obaj mężczyźni spojrzeli na niego zakłopotani.
– Leben – udało mu się jeszcze raz.
– Eric Leben? – spytał Julio.
– Tak. – Whitney zaczerpnął głęboko tchu. – Genetyczny… chaos… chaos, mutacja… kule… kule…
– Jakie kule? – spytał duży imieniem Reese.
– Kule go… nie… powstrzymały – dokończył wyczerpany Whitney.
– Zabierz go do samochodu, Reese – nakazał Julio. – Jeśli za dziesięć-piętnaście minut nie znajdzie się w szpitalu, to nie przeżyje.
– Co on chciał powiedzieć przez to, że nie powstrzymały go kule? – spytał Reese.
– On jest pijany – orzekł Julio. – A teraz bierz go!
Reese zmarszczył brwi i podniósł Gavisa z taką łatwością, z jaką ojciec podnosi małe dziecko.
Agent imieniem Julio, rozpryskując na boki kałuże brudnej wody, poszedł do samochodu i otworzył tylne drzwi.
Reese delikatnie położył Whita na siedzeniu, a potem zwrócił się do kolegi.
– To mi się nie podoba.
– Jedź! – powiedział Julio.
– Przysięgałem, że cię nigdy samego nie zostawię, nie opuszczę w potrzebie i będę zawsze tam, gdzie będziesz mnie potrzebował.
– A właśnie teraz potrzebuję, żebyś zawiózł tego człowieka do szpitala – odparł Julio i zatrzasnął tylne drzwi.
Chwilę później Reese otworzył przednie drzwi i siadł za kierownicą.
– Postaram się wrócić jak najszybciej – rzekł do Julia.
– Chaos… chaos… chaos… chaos… – powtarzał Whitney, leżąc na tylnym siedzeniu. Chciał powiedzieć dużo innych rzeczy, przekazać bardziej sugestywne ostrzeżenie, ale z gardła dobywał mu się tylko ten jeden dźwięk.
Samochód ruszył.
Kiedy Hagerstrom i Verdad zatrzymali się na poboczu Tropicana Boulevard, Peake uczynił to samo kilkaset metrów za nimi i wyłączył światła.
Sharp przechylił się do przodu, zmrużył oczy i zaczął wypatrywać przez zapaćkaną, przecinaną co chwila pracującymi wycieraczkami przednią szybę. Dwukrotnie przecierał okulary, które zachodziły mu mgłą, a w końcu odezwał się:
– Wygląda na to… że znaleźli kogoś leżącego przy podjeździe do… Właśnie, co to jest?
– Chyba jakiś nieczynny obiekt, zamknięty motel czy coś w tym rodzaju – powiedział Peake. – Nie mogę dobrze odczytać tego strasznego szyldu. „The Golden…” i coś jeszcze.
– Co oni tam robią? – zastanawiał się Sharp. Co ja tu robię, zastanawiał się w duchu Peake. – Może tu ukrywają się Shadway i ta dziwka Leben? – pomyślał głośno Sharp.
O Boże, mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że nigdy ich nie znajdziemy. Mam nadzieję, że oboje leżą na plaży na Tahiti.
– Kimkolwiek był ten, którego znaleźli – mówił dalej Sharp – pakują skurczybyka do samochodu.
Peake nie miał już żadnej nadziei, że kiedykolwiek stanie się legendą. Nie miał już także nadziei, że stanie się jednym z lepszych agentów Ansona Sharpa. Jedyne, czego pragnął, to przeżyć tę noc oraz zapobiec, na ile się da, zabijaniu i upokarzaniu własnej osoby.
Atakowane od zewnątrz drzwi znów trzasnęły, tym razem na całej swej wysokości, w jednym miejscu pękła framuga i wypadł zawias. Wreszcie zamek puścił i oba skrzydła z hukiem otworzyły się do środka garażu. Za nimi pojawił się Leben, ten potwór wyglądający jak koszmarna zjawa, która przedostała się do rzeczywistego świata.
Ben podniósł napełnione do połowy wiadro i uważając, by nie wylać cennej benzyny, pobiegł do kuchni.
Bestia dojrzała go i wydobyła z gardła okrzyk tak strasznej nienawiści, że dźwięk ten przeniknął Bena aż do szpiku kości, gdzie jeszcze wibrował. Potwór kopnął zawadzający mu odkurzacz i z niebywałą zręcznością pająka zaczął pokonywać sterty rupieci, w tym przewrócone metalowe półki.
Będąc już w kuchni, Ben usłyszał, że bestia dogania go. Nie odważył się jednak obejrzeć.
Rachael zdążyła pootwierać połowę szafek i szuflad, właśnie wysuwała kolejną, kiedy wpadł Benny.
– Mam! – krzyknęła i złapała pudełko zapałek.
– Uciekaj! – rozkazał Ben. – Zrobimy to na dworze! Musieli absolutnie zwiększyć odległość dzielącą ich od bestii, zyskać trochę czasu i miejsca, by wykonać swój plan.
Pobiegli do pokoju, po drodze rozlało się trochę benzyny na wykładzinę i buty Bena.
Tymczasem bestia szalała w kuchni, zatrzaskując pootwierane szafki i ciskając na boki stół, krzesła, nawet te meble, które jej nie zawadzały. Najwyraźniej opanowało ją szaleństwo destrukcji.
Ben miał wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie, jakby powietrze było gęste niczym woda. Pokój wydawał się długi jak boisko do piłki nożnej i kiedy wreszcie dotarli na jego drugi koniec, nagle przestraszyli się, że drzwi prowadzące do części biurowej okażą się zamknięte na klucz, że będą musieli się tam zatrzymać, stracą przewagę nad bestią i gdy zechcą ją tam podpalić, sami znajdą się w rejonie zagrożenia. Ale Rachael z łatwością otworzyła drzwi i Ben odetchnął z ulgą. Wbiegli do biura, minęli kontuar do obsługi gości, niewielką poczekalnię i przez oszklone frontowe drzwi wypadli na dwór. Tam niemal zderzyli się z detektywem Verdadem, którego spotkali już wcześniej w kostnicy w Santa Ana.
– Co się tu dzieje, na Boga? – zapytał Verdad, kiedy usłyszał wrzaski bestii wewnątrz biura.
Ben spostrzegł, że przemoknięty policjant trzyma w ręce rewolwer.
– Niech pan się cofnie – powiedział – i zacznie strzelać, gdy to wyjdzie. Nie zabije pan tego, ale może na jakiś czas przyblokuje.
To chciało samicy oraz krwi; to wypełniała zimna wściekłość wraz z gorącym pożądaniem. Nic nie może go zatrzymać – żadne kule ani drzwi, nic, dopóki nie dostanie tej kobiety, dopóki nie wprowadzi w nią swego palącego członka, dopóki nie zabije jej oraz tego mężczyzny i nie spożyje ich mięsa. Pragnął wyssać im oczy, miękkie, słodkie oczy, zanurzyć swój pysk w ich rozerwanych, tryskających krwią gardłach, zjeść bijące jeszcze, krwawiące serca, odszukać w ich wypatroszonych wnętrzach wątrobę i nerki… Poczuł, że ogarnia go coraz większy głód, że ogień przemian w jego wnętrzu potrzebuje więcej paliwa, że wzmożony apetyt wkrótce stanie się głodem nie do wytrzymania, takim jaki czuł wtedy, na pustyni, kiedy nie potrafił się powstrzymać przed zjedzeniem wszystkiego, co się tylko poruszało. Potrzebował mięsa, więc przez oszklone frontowe drzwi motelu wypadł na zewnątrz, gdzie wciąż padało, gdzie hulał wiatr, i zobaczył tam jeszcze jednego mężczyznę, niższego niż pozostali ludzie, a z przedmiotu, który mały trzymał w ręce, wystrzelił ogień. Ogień ugodził go w pierś, poczuł ostry ból, potem ogień wystrzelił jeszcze raz, i znów poczuł ból. Ryknął więc wściekle, rzucając wyzwanie naiwnemu agresorowi…
Tego samego dnia rano Julio Verdad był w bibliotece, w związku z prowadzonym przez siebie i Reese’a Hagerstroma nieoficjalnym śledztwem w sprawie Erica Lebena. Tam przeczytał kilka jego artykułów zamieszczonych w prasie popularnonaukowej, które dotyczyły inżynierii genetycznej oraz perspektyw osiągnięcia pozytywnych wyników w pracach nad przedłużeniem ludzkiego życia. Później Julio rozmawiał z doktorem Eastonem Solbergiem z Uniwersytetu Kalifornijskiego, dużo od tamtego czasu myślał, a na koniec – od Whitneya Gavisa – usłyszał bełkotliwe urywki zdań o genetycznym chaosie i mutacji. Nie był głupi, więc kiedy zobaczył koszmarnego stwora, który podążał śladami Shadwaya i pani Leben, w lot pojął, że eksperyment Lebena musiał pójść w nieprzewidzianym, złym kierunku i że owo monstrum jest w istocie samym naukowcem.
Julio bez wahania otworzył ogień w kierunku potwora, a wtedy pani Leben i Shadway – którzy, sądząc po zapachu, nieśli ze sobą wiadro benzyny – wybiegli spod dachu na deszcz i zniknęli mu z oczu. Dwa pierwsze pociski nawet nie przestraszyły mutanta, choć na chwilę zatrzymał się, najwyraźniej zdumiony nagłym pojawieniem się jeszcze jednego człowieka. Julio też był zaskoczony faktem, że jego strzały nie powaliły na ziemię bestii.
Potwór kroczył naprzód, sycząc i wyciągając w stronę Julia segmentowe ramię. Chciał złapać napastnika za głowę i oderwać ją od reszty tułowia.
Verdad pochylił się, ale i tak poczuł na głowie dotyk chitynowego pancerza. W ostatniej chwili strzelił, celując w pierś bestii, najeżoną kolcami i dziwnie uformowanymi guzami. Gdyby został przyciśnięty do tego ciała, nadziałby się na te wszystkie narośle, a ta przerażająca perspektywa kazała mu jeszcze raz nacisnąć spust pistoletu, i jeszcze raz, i jeszcze…
Dopiero te trzy strzały odrzuciły bestię do tyłu; padając na szklaną płytę frontowych drzwi budynku, cięła łapami powietrze.
Julio wystrzelił szósty i ostatni nabój. Znów trafił w cel, mimo to potwór wciąż stał na własnych nogach. Detektyw zawsze nosił w kieszeni marynarki kilka zapasowych pocisków, choć jeszcze nigdy w swej policyjnej karierze z nich nie skorzystał. Teraz zaczął ich szukać drżącymi palcami.
Tymczasem mutant najwyraźniej wygrzebał się już z odniesionych obrażeń, ruszył bowiem przed siebie, rycząc tak przeraźliwie i nienawistnie, że Julio natychmiast odwrócił się i uciekł. Kiedy dobiegł do basenu, zobaczył, że po przeciwnej stronie stoją Shadway i pani Leben.
Peake miał nadzieję, że Sharp wyśle go w ślad za Hagerstromem i tym nieznanym mężczyzną, którego gliniarz załadował na tylne siedzenie wypożyczonego auta. Wtedy, gdyby na terenie nieczynnego motelu doszło do strzelaniny, nie miałby z nią nic wspólnego.
Ale Sharp powiedział:
– Niech jadą. Zdaje się, że Hagerstrom wiezie go do lekarza. A zresztą mózgiem duetu jest Verdad. Jeśli Verdad zostaje na miejscu, to akcja rozegra się tutaj. Tu znajdziemy Shadwaya i jego babę.
Kiedy porucznik Verdad biegł podjazdem w stronę oświetlonego biura, Sharp nakazał Peake’owi podjechać jeszcze kawałek i zaparkować na ulicy przed motelem. Gdy zbliżyli się do zwisającego bezwładnie, targanego wiatrem szyldu z napisem „The Golden Sand Inn”, usłyszeli pierwsze strzały.
O kurde, pomyślał zrozpaczony Peake.
Porucznik Verdad dobiegł do Shadwaya, zatrzymał się i zaczął gorączkowo ładować rewolwer.
Rachael stała z drugiej strony, chroniąc przed deszczem pudełko zapałek. Nagle wyjęła jedno drewienko i trzymała je w pogotowiu pod osłoną dłoni, złorzecząc w duchu wiatrowi i ulewie, które zechcą zgasić każdy płomyk, kiedy tylko się pojawi.
Frontowymi drzwiami motelu, oświetlony od tyłu pomarańczowym światłem płynącym z wnętrza budynku, wyszedł ten, który kiedyś był Erikiem Lebenem. Poruszał się tym dziwnym, nie pasującym do jego potężnej, niezgrabnej sylwetki, szybkim i wdzięcznym krokiem pająka. Skrzeczał przy tym przenikliwie i najwyraźniej nikogo się nie bał.
Rachael trwożnie myślała o tym, że może wcale nie mają nad nim przewagi, że benzyna nie musi okazać się bardziej skuteczna od broni palnej.
Potwór był już w połowie odległości piętnastometrowego basenu. Kiedy dojdzie do końca, wystarczy, że skręci i przejdzie jeszcze pięć metrów, by znaleźć się przy niej i Benie.
Porucznik nie skończył ładować rewolweru, ale widać uznał, że nie ma czasu na umieszczanie w komorach dwóch ostatnich naboi, gdyż przesunął bęben na miejsce.
Bestia dotarła już do końca długości basenu.
Benny złapał obiema rękami wiadro z benzyną, jedną trzymając je od dołu, a drugą za brzeg. Wziął rozmach i chlusnął całą jego zawartość na pysk i pierś mutanta, kiedy ten skręcił i zaczął pokonywać ostatnie pięć metrów dzielące go od zwierzyny.
Peake przebiegł za Sharpem przez biuro i obaj wypadli na wewnętrzne podwórko akurat w chwili, kiedy Shadway wylewał z wiadra jakiś płyn na twarz…czyją twarz? Boże, co to było?
Także Sharp zatrzymał się, zdumiony.
Potwór ryknął rozzłoszczony, ale cofnął się. Następnie zaczął wycierać swą monstrualną twarz i pierś długimi łapami, starając się usunąć to, co wylał na niego Shadway. Peake widział jego straszne pomarańczowe oczy, które świeciły jak rozżarzone węgle.
– Leben – powiedział Sharp. – Kurwa, to musi być Leben.
Jerry Peake natychmiast zrozumiał, o co chodzi, chociaż nie chciał rozumieć, nie chciał mieć nic wspólnego z tą zagrażającą mu nie tylko fizycznie, ale i niebezpieczną dla jego zdrowia psychicznego tajemnicą.
Wyglądało na to, że benzyna chwilowo oślepiła potwora, dostała mu się też do przełyku, gdyż zaczął się dławić. Rachael wiedziała jednak, że i to minie równie szybko jak rany odniesione w wyniku postrzelenia. Kiedy więc Benny wyrzucił puste wiadro i cofnął się, ona zapaliła zapałkę. Ale dopiero wtedy uprzytomniła sobie, że tu przydałaby się raczej pochodnia, a w każdym razie coś, czym mogłaby rzucić w potwora. Ale cóż, nie miała innego wyboru. Musiała z płonącą zapałką zbliżyć się do bestii.
Niby-Eric zatrzymał się, skrzecząc, i odurzony oparami benzyny, pochylił się, łapiąc głęboko powietrze.
Rachael zdążyła podejść ku niemu tylko trzy kroki, kiedy wiatr i deszcz zgasiły zapałkę.
Mimowolnie wydobyła z siebie krzyk rozpaczy, wyciągnęła z pudełka drugą zapałkę i zapaliła ją. Tym razem nie zdążyła uczynić nawet kroku, kiedy płomień zgasł.
Diabelski mutant zdawał się oddychać już normalnie, zaczął się prostować i podnosić swój olbrzymi łeb.
Deszcz, myślała Rachael, ten deszcz zmywa z niego benzynę.
Drżącymi palcami wyciągnęła trzecią zapałkę, a wtedy Ben postawił na ziemi przewrócone wiadro po benzynie i powiedział:
– Tutaj.
Od razu wiedziała, o co chodzi. Potarła siarczanym łebkiem o draskę, ale nie mogła wzniecić ognia.
Potwór zaczerpnął głęboko tchu, najwyraźniej wracając do formy, i przeraźliwie zaryczał.
Rachael ponowiła próbę i krzyknęła radośnie, kiedy zapałka zapłonęła. W tej samej chwili rzuciła ją do wiadra, a resztka benzyny buchnęła jasnym ogniem. Porucznik Verdad, który czekał na swoją kolej, podbiegł szybko i kopnął wiadro na cielsko niby-Erica.
Najpierw zajęło się dobrze nasiąknięte benzyną płótno dżinsów opinających zmutowane kończyny. Potem ze spodni ogień przeniósł się na kolczastą klatkę piersiową potwora i szybko objął zdeformowaną głowę.
Ale nawet ogień nie powstrzymał bestii.
Ryczący z bólu słup ognia posuwał się naprzód szybciej, niż Rachael mogła się spodziewać. W żółtoczerwonym świetle płomieni widziała, jak wyciągają się ku niej potworne łapy, jak otwierają się i zamykają szczeliny w dłoniach bestii, a wreszcie poczuła je na sobie. Nie mogła przeżyć nic gorszego. Nawet piekło nie wydawało się tak straszne. Myślała, że umrze ze strachu. Potwór chwycił ją za ramię i kark i wtedy poczuła, że otwory na jego dłoniach wsysają jej ciało; poczuła, że ogień sięga i po nią; zobaczyła kolce na piersi mutanta, na które z łatwością mogła się nadziać – taka różnorodność śmierci – i wtedy bestia podniosła ją, i Rachael wiedziała, że jest już martwa, skończona, ale wówczas Verdad otworzył ogień z rewolweru, dwa strzały z rzędu, oba trafiły niby-Erica w łeb, zanim rozległ się trzeci, Benny zaś wyskoczył w powietrze i z całej siły uderzył nogami w pierś bestii – wyglądało to jak jakaś szalona figura karate – i Rachael poczuła, że ucisk słabnie, zaczęła więc miotać się i walić pięściami w płonący tors… Nagle była wolna, potwór runął na dno pustego basenu, a Rachael padła na betonowe płyty, wolna, wolna… Tyle że paliły się jej buty.
Po ataku na bestię Ben rzucił się w bok, spadł na ziemię, przeturlał się kawałek i błyskawicznie powstał. Zdążył akurat zobaczyć, jak potwór wali się na dno basenu, Rachael zaś leży na brzegu w płonących butach. Rzucił się jej na pomoc i ugasił ogień.
Rachael przylgnęła do niego gorączkowo i tak trzymał ją w ramionach, nie mniej wystraszony i spragniony otuchy. Nigdy jeszcze nie czuł nic przyjemniejszego od szalonego bicia serca swej ukochanej, które teraz wybijało mu na piersi przyspieszony rytm.
– Nic ci nie jest?
– Mogło być gorzej – odpowiedziała drżącym głosem.
Objął ją mocniej, a potem dokładnie obejrzał. Na ramieniu i karku, w miejscach gdzie wsysały się szkaradne otwory na dłoniach bestii, miała okrągłe krwawiące ranki, ale żadna nie wyglądała groźnie.
Sama bestia zaś leżała w basenie i ryczała jak jeszcze nigdy dotąd. Ben wiedział, choć nie założyłby się, że musi to być jej śmiertelny krzyk. Wstali z ziemi i obejmując się podeszli do krawędzi basenu. Stał tam już porucznik Verdad.
Płonąca jak świeca bestia, słaniając się na nogach, zaczęła iść po pochyłym dnie basenu w stronę jego przeciwległego końca, gdzie było najgłębiej i gdzie zebrało się trochę deszczówki. Ale skoro woda lejąca się z nieba nie gasiła płomieni na ciele potwora, Ben przypuszczał, że i ta z basenu ich nie ugasi. Ogień był niezwykle silny, jakby benzyna nie stanowiła jedynego spalanego produktu, jak gdyby w organizmie bestii znajdowały się substancje podtrzymujące i podsycające żywioł. W połowie drogi potwór zachwiał się i upadł na kolana, wymachując w powietrzu łapami, a potem tłukąc nimi o mokry beton. Wreszcie zaczął kontynuować wędrówkę w stronę domniemanego ratunku, tym razem pełzając na brzuchu i odpychając się od dna zdeformowanymi kończynami.
Ciągnęło go ku cienistym ogniom, które paliły się pod powierzchnią chłodnej wody, bardziej zależało mu na zduszeniu ognia przemian, który zżerał go od wewnątrz, niż na ugaszeniu płomieni, które trawiły jego ciało. Nieznośny ból ponoszonej ofiary wstrząsnął resztką jego ludzkiej świadomości i wyrwał go ze zbliżonego do transu stanu, w który zapadł po tym, jak obecna w nim dzika bestia przejęła nad wszystkim kontrolę. Przez chwilę wiedział, kim był przedtem, a kim jest teraz, i co w ogóle zaszło. Ale wiedział też, że ta wiedza jest już nieistotna, że świadomość zniknie, że szczątkowe pozostałości jego inteligencji i osobowości zostaną ostatecznie zniszczone w procesie wzrostu i przemian. Wiedział, że jedynym ratunkiem jest śmierć.
Śmierć.
Tak bardzo starał się jej uniknąć, tak wiele ryzykował, by uchronić się od trumny, a teraz czekał na Charona.
Trawiony żywcem przez ogień, rzucił się w dół, na cieniste ognie migoczące pod powierzchnią wody, w stronę dziwnych płomieni palących się na drugim brzegu.
Przestał krzyczeć. Przekroczył już granicę cierpienia i trwogi, znalazł się w cudownej krainie spokoju.
Wiedział, że płonąca na nim benzyna nie zabije go, a przynajmniej nie ona sama. Gorszy od zewnętrznych płomieni był ogień przemian w jego wnętrzu; rozszerzał się, szalał, palił każdą komórkę z osobna. Erica ogarnął tak wielki, tak bolesny i tak dręczący głód jak jeszcze nigdy dotąd. Rozpaczliwie pragnął węglowodanów, protein, witamin i minerałów, czyli paliwa do podtrzymania nie kontrolowanych procesów przemiany materii. A ponieważ nie był w stanie polować i zabijać dla zyskania pożywienia, nie mógł dostarczyć organizmowi potrzebnych składników. Dlatego jego ciało zaczynało uprawiać autokanibalizm: ogień przemian nie budował już nowych tkanek, lecz spalał niektóre spośród istniejących, aby dostarczać olbrzymie ilości energii niezbędnej do rozwoju tych, których nie pożerał. Jego ciało błyskawicznie traciło na wadze, ale nie dlatego, że trawiła je podpalona benzyna, lecz dlatego, że organizm sam siebie zżerał od środka. Poczuł, że jego głowa zmienia kształt, ramiona kurczą się, a prosto spod klatki piersiowej wyrasta druga para górnych kończyn. Każda zmiana pociągała za sobą konsumowanie coraz to większej liczby jego tkanek, lecz ognie mutacji nie słabły.
Wreszcie zabrakło mu sił, by czołgać się dalej w stronę cienistych ogni, które płonęły pod powierzchnią wody. Zatrzymał się i leżał, a ciałem jego wstrząsały drgawki.
Nagle zobaczył – ku swemu zaskoczeniu – że cieniste ognie wyszły spod wody i zaczęły go otaczać. Cały jego świat stał się jednym wielkim ogniskiem, płonącym tak w jego wnętrzu, jak i wokół niego.
Leżąc w agonii, Eric pojął wreszcie, że tajemnicze cieniste ognie nie są ani wrotami piekieł, ani tym bardziej pozbawionym treści wytworem oszalałych synaps w jego mózgu. Owszem, to ułudy lub może dokładniej – halucynacje produkowane przez podświadomość, które miały go ostrzegać przed niebezpieczeństwami, związanymi z wybraną przez niego drogą; drogą, której początek stanowiła ucieczka ze stołu do sekcji zwłok. Uszkodzony mózg pracował jednak zbyt słabo, żeby zrozumieć logiczny rozwój wydarzeń, przynajmniej na poziomie świadomości. Bo jego podświadomość znała prawdę i starała się – przez tworzenie iluzji cienistych ogni – zakomunikować mu: „Ogień, ogień jest twoim przeznaczeniem; niegasnący ogień wewnętrzny nadludzkiego metabolizmu, który prędzej czy później spali cię żywcem”.
Nagle kark zaczął mu się kurczyć i po chwili głowę miał osadzoną bezpośrednio na ramionach.
Z kręgosłupa wyrósł mu ogon.
Czoło nabrzmiało, a oczy cofnęły się w głąb czaszki.
Poczuł, że ma więcej niż jedną parę nóg.
A potem nie czuł już nic, bo zalał go żarłoczny ogień przemian, konsumujący resztki paliwa wewnątrz zmutowanego organizmu. Zaczął poznawać wielość form ognia.
Bestia spaliła się na oczach Bena w ciągu niecałej minuty. Płomienie strzelały wysoko ku niebu, a towarzyszyły temu różne niesamowite dźwięki. Wreszcie z olbrzymiego cielska pozostała na dnie basenu tylko kałuża cuchnącego szlamu i kilka tlących się w ciemności płomyczków. Nie ogarniający jeszcze tego wszystkiego, co zobaczył, Ben stał w milczeniu. Nawet nie wiedział, co mógłby w tej chwili powiedzieć. Porucznik Verdad i Rachael byli najwyraźniej równie jak on zdezorientowani. Oni także nie przerywali panującej ciszy.
Przerwał ją wreszcie Anson Sharp, który nadchodził powoli wzdłuż brzegu. W ręce trzymał rewolwer i wyglądało na to, że ma zamiar go użyć.
– Co mu się, cholera, stało? – zapytał.
Ben nie widział do tej pory agentów DSA. Teraz, zaskoczony pojawieniem się jego starego wroga, odpowiedział:
– To samo, co stanie się z tobą, Sharp. Też zgotujesz sobie kiedyś ten sam los, tylko w innej formie.
– O czym ty mówisz? – spytał ostro Sharp.
– Leben nie lubił świata takim, jakim on jest, i postanowił zmienić go na swoją zwariowaną modłę. Ale zamiast raju stworzył dla siebie piekło na ziemi. Ty też się kiedyś tego doigrasz.
– Odwal się – powiedział Anson Sharp. – To ty wdepnąłeś w niezłe gówno, Shadway. – Odwrócił się do Verdada i rozkazał: – Poruczniku, proszę odłożyć rewolwer.
– Co? O czym pan mówi? Ja… – zaczął Verdad.
Sharp strzelił do detektywa. Pocisk zwalił go z nóg na błotnisty trawnik.
Jerry Peake, zapalony czytelnik powieści kryminalnych, marzący o dokonaniu legendarnych czynów, miał zwyczaj dramatyzowania każdej sytuacji. Kiedy patrzył, jak olbrzymie cielsko Erica Lebena spala się na dnie pustego basenu, zamieniając się w kałużę szlamu, był zaszokowany, wystraszony i spanikowany, jednocześnie jednak myślał, i to w niezwykłym dla siebie tempie. Najpierw sporządził listę podobieństw między Erikiem Lebenem a Ansonem Sharpem: obaj kochali władzę i czerpali przyjemność z jej używania; obaj działali z zimną krwią, zdolni do wszystkiego; obaj mieli perwersyjną skłonność do młodych dziewcząt… Potem, słysząc, co mówi Ben Shadway na temat piekła na ziemi, które Sharp stworzy dla siebie, pomyślał o tym samym. Wreszcie spojrzał na żałosne szczątki mutanta i zauważył, że sam znajduje się na rozstaju dróg, z których jedna prowadziła do raju na ziemi, druga zaś do piekła… Jeśli podejmie współpracę z Sharpem, dopuści do morderstwa i będzie żył z poczuciem winy, potępiony tak w obecnym, jak i następnym wcieleniu. A gdyby oparł się Sharpowi, zachowałby godność i szacunek dla samego siebie, żyłby ze spokojnym sumieniem, nie troszcząc się o karierę w DSA. Wybór należał do niego. Kim chciał być – tą rzeczą na dnie basenu, czy człowiekiem?
Wtedy Sharp rozkazał porucznikowi odłożyć broń. Verdad zaczął się stawiać i Sharp strzelił do niego, po prostu strzelił, bez dodatkowej argumentacji czy wahania.
Dlatego Jerry Peake wyjął własny rewolwer i strzelił do Sharpa. Pierwszy pocisk trafił wicedyrektora w ramię.
Peake zdążył w ostatniej chwili. Sharp widać węszył już zdradę, bo akurat odwracał się w jego stronę z wycelowaną bronią i strzelił prawie w tej samej chwili. Kula trafiła Jerry’ego w nogę. Kiedy padał, z prawdziwą przyjemnością zauważył, że głowa Ansona Sharpa eksploduje.
Rachael ściągnęła Juliowi marynarkę oraz koszulę i zaczęła badać jego ramię.
– Będę żył – powiedział detektyw. – Boli jak jasna cholera, ale będę żył.
Przeciągłe wycie syren rozległo się gdzieś w oddali i zaczęło przybliżać.
– To robota Reese’a – oznajmił Verdad. – Odstawił Gavisa do szpitala i natychmiast powiadomił lokalną policję.
– Rana istotnie nie krwawi tak bardzo – zauważyła Rachael, najwyraźniej zadowolona, że może potwierdzić autodiagnozę, której dokonał Julio.
– Mówiłem przecież – powiedział detektyw. – Kurde, ja nie mogę umrzeć. Zamierzam dożyć ślubu mojego partnera z Różową Damą. – Roześmiał się, widząc zakłopotanie na twarzy Rachael: – Wszystko w porządku, nie dostałem pomieszania zmysłów.
Peake leżał wyciągnięty na plecach, z głową wspartą na twardej poduszce, którą stanowiła krawędź basenu.
Ben podarł własną koszulę i zrobił z niej opaskę uciskową; założył ją na nogę agenta, pomagając sobie przy tym jedynym dostępnym w zasięgu ręki przedmiotem, czyli lufą leżącego na ziemi pistoletu Ansona Sharpa.
– Chyba nie jest ci potrzebna opaska – powiedział Shadway, kiedy policyjne syreny były już tak blisko, że zagłuszały odgłosy padającego deszczu – ale lepiej ją mieć na wszelki wypadek. Dużo tu krwi, choć nie widzę krwotoku. Żyły są w porządku. Na pewno cholernie boli.
– To śmieszne, ale wcale tak bardzo nie boli – zapewnił Peake.
– Musisz być w szoku – zatroskał się Benny.
– Nie – odrzekł Peake i potrząsnął przecząco głową. – Nie sądzę, żebym był w szoku. Nie mam takich objawów, a znam je. Wiesz, co to może być?
– No?
– To, czego dokonałem – strzał do własnego szefa, kiedy ten okazał się przestępcą – uczyni ze mnie w agencji legendę. Niech mnie cholera weźmie, jeśli tak nie będzie. Gdyby on żył, nie miałbym najmniejszej szansy. A może kogoś, kto jest legendą, nie boli tak bardzo jak innych ludzi? – powiedział i uśmiechnął się lekko.
Ben odpowiedział, marszcząc brwi:
– Spokojnie, odpręż się…
Jerry Peake roześmiał się.
– Naprawdę nie jestem w szoku, Shadway. Naprawdę. Nie widzisz tego? Nie tylko jestem legendą, ale potrafię śmiać się z siebie. Może ja naprawdę nie jestem taki zły i jeszcze zajdę daleko, a w głowie mi się nie przewróci. Czy to nie jest miłe, odkryć coś takiego na swój temat?
– Tak, to miłe – potwierdził Benny.
Wycie syren wypełniło mroczną przestrzeń, potem słychać było pisk hamulców, syreny ucichły, rozległ się natomiast stukot obcasów biegnących po betonowych płytach ludzi.
Już niedługo zaczną się pytania, tysiące pytań ze strony policji z Las Vegas, Palm Springs, Lake Arrowhead, Santa Ana, Placentia i innych miejscowości.
W ślad za stróżami prawa ruszą dziennikarze. („Jak się pani czuje, pani Leben? Słucham? Co pani czuje jako żona mutanta-mordercy, która o mało sama nie zginęła w jego łapach? Jak się pani czuje?”) Ci będą bardziej nachalni i bezwzględni niż policja.
Ale na razie, kiedy Jerry Peake i Julio Verdad zostali przeniesieni do karetki, a umundurowani policjanci z komisariatu w Las Vegas pilnowali zwłok Sharpa, żeby nikt niczego nie dotykał, zanim przybędzie koroner, Rachael i Ben mieli trochę czasu tylko dla siebie. Detektyw Hagerstrom oznajmił jeszcze, że Whitney Gavis został dowieziony do szpitala na czas i będzie żył, po czym siadł w sanitarnej furgonetce obok Julia.
Jakże byli szczęśliwi tylko we dwoje! Stali, trzymając się w objęciach, pod metalowym daszkiem wzdłuż ściany budynku i żadne z nich nie chciało odezwać się pierwsze. Potem chyba zdali sobie sprawę, że już niedługo potrwa ten błogi stan, że wkrótce zaczną się niemiłe procedury. I nagle zapragnęli mówić oboje naraz.
– Zacznij pierwsza – rzekł Ben, obejmując ją całym ramieniem i zaglądając jej w oczy.
– Nie, ty zacznij. Co chciałeś powiedzieć?
– Zastanawiałem się…
– Nad czym?
– …Czy pamiętasz.
– Ach – odparła, gdyż instynktownie czuła, o co mu chodzi.
– Kiedy zatrzymaliśmy się przy drodze do Palm Springs – ciągnął Benny.
– Pamiętam – powiedziała.
– Coś zaproponowałem.
– Tak.
– Małżeństwo.
– Tak.
– Nigdy jeszcze czegoś takiego nie proponowałem.
– Cieszę się.
– To nie było szczególnie romantyczne, prawda?
– Dobrze ci to wyszło – zapewniła. – Czy oferta jest nadal aktualna?
– Tak. A czy wciąż jest dla ciebie interesująca?
– Nawet bardzo – odrzekła.
Objęła go obiema rękami i poczuła się bezpiecznie. Nagle dreszcz przeszedł jej po plecach.
– Nie bój się – uspokoił ją. – Już po wszystkim.
– Tak – powiedziała, kładąc mu rękę na piersi. – Wrócimy w nasze rodzinne strony, gdzie wiecznie panuje lato, pobierzemy się i zacznę wraz z tobą zbierać modele kolejek. Myślę, że to mogłoby mnie zainteresować. Będziemy słuchać starych, dobrych nagrań swingowych, oglądać na wideo stare, dobre filmy i razem zmienimy dla siebie świat na lepszy, prawda?
– Tak, zmienimy świat na lepszy – zgodził się Benny. – Ale nie w ten sposób, nie przez ukrywanie się przed światem takim, jaki on jest w rzeczywistości. Razem nie musimy się ukrywać. Razem mamy wielką siłę, nie uważasz?
– Tak – przyznała. – Masz rację. Wiem o tym.
Deszcz osłabł i przeszedł w mżawkę. Burza przesuwała się na wschód, zabierając ze sobą przeraźliwie wyjący wiatr.