CZĘŚĆ PIERWSZA

MROK

Ci, co poznali mrok, światło kochają.

Oczekują świtu, nocy się lękając.

Księga znaczącego smutku


1

Szok

Jasność poranka wypełniła przestrzeń. Była niemal tak fizyczna jak bijące o szyby krople deszczu. Mokre maski i bagażniki zaparkowanych na ulicy samochodów błyszczały kolorowo. Deszcz przydał blasku zieleni i chromowanym karoseriom znajdujących się w ruchu aut. Kalifornijskie słońce odbijało się w każdym skrawku lśniącej powierzchni, a całe centrum miasta Santa Ana skąpane było w jaskrawym świetle czerwcowej jutrzenki.

Rachael Leben opuściła biurowiec głównymi drzwiami i znalazła się na chodniku. Promienie letniego słońca spłynęły na jej odsłonięte ramiona niczym strumień ciepłej wody. Zamknęła oczy i zwróciła twarz ku niebu, by przez chwilę z rozkoszą poddać się ich działaniu.

– Jesteś z siebie tak zadowolona, jakby dzisiaj był najszczęśliwszy dzień w twoim życiu – powiedział gorzko Eric, który wyszedł za nią z budynku i zobaczył, że kobieta rozkoszuje się czerwcowym upałem.

– Proszę – rzekła Rachael z twarzą wciąż wystawioną do słońca – nie róbmy scen.

– Zrobiłaś tam ze mnie głupca.

– Nie masz racji.

– A zresztą, co chcesz przez to udowodnić?

Nie odpowiedziała. Postanowiła, że nie pozwoli zepsuć sobie pięknego dnia. Odwróciła się i ruszyła przed siebie.

Eric wyprzedził ją i zastąpił jej drogę. Jego szaroniebieskie oczy płonęły, choć zwykle były lodowato zimne.

– Nie zachowujmy się jak dzieci – powiedziała kobieta.

– Nie wystarcza ci, że mnie opuszczasz. Musisz jeszcze obwieścić całemu światu, że nie tylko nie potrzebujesz mnie, ale również wszystkiego, co mogę ci dać.

– Nie, Eric. Nie dbam o to, co ludzie o tobie pomyślą, niezależnie od tego, czy mieliby pomyśleć dobrze czy źle.

– Chcesz mi wreszcie dać nauczkę.

– To nieprawda, Eric.

– Akurat! – wykrzyknął mężczyzna. – Tak właśnie jest, do cholery! Znajdujesz przyjemność w upokarzaniu mnie. Wprost tarzasz się w tym.

Widziała go teraz takim, jakim go dotąd nie znała: płaczliwym. Eric zawsze wydawał się silny, tak fizycznie, jak emocjonalnie i umysłowo. Miał silną wolę i nigdy nie zmieniał zdania. Potrafił zachować rezerwę i nie angażować uczuć. Bywał okrutny. W ciągu siedmiu lat ich małżeństwa zdarzały się chwile, gdy Eric był od niej tak daleko jak księżyc. Ani razu, aż do tej pory, nie okazał słabości, nie budził politowania.

– W upokarzaniu? – zdziwiła się Rachael. – Eric, ja wyświadczyłam ci niebywałą przysługę. Każdy inny człowiek na twoim miejscu kupiłby butelkę szampana i uczcił to.

Oboje wyszli właśnie z biura adwokata Erica, gdzie uzgodniono zapis do aktu rozwodowego. Szybkość, z jaką się to odbyło, zdumiała wszystkich, z wyjątkiem Rachael. Kobieta zaskoczyła zgromadzonych przybyciem bez swojego adwokata i odstąpieniem od wszelkich roszczeń, do jakich była upoważniona na mocy kalifornijskiego prawa wspólnej własności. Gdy prawnik Erica przedstawił pierwszą ofertę, Rachael oświadczyła, że są dla niej zbyt wspaniałomyślni i podała inną sumę, która wydawała jej się rozsądniejsza.

– Co, szampana? Zamierzasz wszystkim opowiadać, że wzięłaś dwanaście i pół miliona mniej, niż ci się należało, tylko dlatego, żeby szybko dostać rozwód i uwolnić się ode mnie? I ja mam mieć jakiś powód do radości? Boże…

– Eric…

– Nie możesz się doczekać, żeby się ode mnie uwolnić. Gotowa byłabyś uciąć sobie rękę. I ja miałbym celebrować moje upokorzenie?!

– Eric, mam swoje zasady. Nie mogę wziąć więcej niż…

– Do dupy z zasadami!

– Wiesz, że ja bym…

– Każdy, kto spojrzy na mnie, powie: „Boże, ależ z tego gościa musi być potwór, skoro zrezygnowała z dwunastu i pół miliona dolarów tylko dlatego, żeby się jak najszybciej od niego uwolnić!”

– Nie zamierzam nikomu zdradzać szczegółów – powiedziała Rachael.

– Gówno!

– Jeśli myślisz, że kiedykolwiek źle o tobie mówiłam lub plotkowałam na twój temat, to znasz mnie mniej, niż sądziłam.

Kiedy wychodziła za Erica, miał trzydzieści pięć lat i wart był cztery miliony. Starszy od niej o dwanaście lat, teraz liczył ich czterdzieści dwa, a jego fortuna przekraczała trzydzieści milionów. Nie istniały więc żadne co do tego wątpliwości, że zgodnie z prawem stanu Kalifornia Rachael przysługiwało trzynaście milionów z tytułu podziału majątku zgromadzonego w okresie małżeństwa. Zamiast tego kobieta zażądała jedynie czerwonego mercedesa 560 SL i pięciuset tysięcy dolarów, nie chciała żadnych alimentów. Łącznie stanowiło to jedną dwudziestą szóstą majątku, o który mogła wystąpić. Wyliczyła sobie jednak, że otrzymana suma pozwoli jej spokojnie i niezależnie od nikogo zastanowić się nad tym, co zrobić z resztą życia, i następnie zrealizować te plany.

Rachael uświadomiła sobie, że przechodnie patrzą na nich, kłócących się na skąpanej w słońcu ulicy, i powiedziała cicho:

– Nie wyszłam za ciebie dla pieniędzy.

– Ciekawe – odrzekł Eric kwaśno i bezsensownie.

Jego zuchwała, wykrzywiona gniewem twarz nie była w tej chwili przystojna. Zmieniła się w brzydką, głęboko pobrużdżoną maskę o ostrych rysach.

Rachael mówiła spokojnie, bez cienia goryczy w głosie. Nie zamierzała przywoływać Erica do porządku ani w jakikolwiek sposób go ranić. Już wszystko skończone. Nie czuła gniewu, jedynie trochę żalu.

– A teraz, gdy nie jesteśmy już razem, nie oczekuję od ciebie finansowego wsparcia w wielkim stylu na resztę mych dni. Nie muszę opływać w dostatki. Nie chcę twoich milionów. To ty je zarobiłeś, nie ja. To owoc twojego geniuszu, twojego żelaznego uporu, nie kończących się godzin spędzonych w biurze i w laboratorium. Ty sam, i nikt inny, zbudowałeś to wszystko i należy to wyłącznie do ciebie. Jesteś ważnym człowiekiem, w swojej dziedzinie może nawet wybitnym, Eric, a ja to tylko ja, Rachael, i nie zamierzam podszywać się pod twoje sukcesy.

W miarę jak kobieta sypała pochwałami, gniew na twarzy Erica rysował się coraz wyraźniej. Przyzwyczaił się do tego, że we wszystkich układach – tak zawodowych, jak i towarzyskich – odgrywał dominującą rolę. Z pozycji władcy absolutnego żądał od otoczenia bezwzględnego posłuszeństwa, a tych, którzy nie chcieli mu się podporządkować, po prostu niszczył. Rządzenie sprawiało mu przyjemność. Siły żywotne czerpał zarówno z interesów przynoszących mu miliony dolarów zysku, jak i ze sporów w kręgu znajomych, które zawsze rozstrzygał na swoją korzyść. Rachael przez siedem lat robiła to, czego sobie życzył, aż wreszcie postanowiła z tym skończyć.

Śmieszne, ale teraz właśnie opanowanie i rozsądek Rachael sprawiły, że odebrała mu całą władzę, z której czerpał radość. Oczekiwał długiej walki o podział łupów, a ona tymczasem po prostu odeszła. Rozkoszował się już perspektywą zjadliwej utarczki na temat płatności alimentacyjnych, ale Rachael pomieszała mu szyki, odrzucając takie wsparcie. Delektował się myślą, że zrobi przed sądem ze swojej byłej żony interesowną, pozbawioną godności dziwkę, skłonną zadowolić się ułamkiem tego, co się jej należało. I tak byłaby bogata, ale wtedy czułby, że wygrał wojnę i zmusił ją do uległości. Kiedy jednak Rachael oznajmiła, że jego miliony nic dla niej nie znaczą, stracił resztę władzy, którą jeszcze mógł nad nią mieć. Zrobiła to tak stanowczo, że – gdyby w przyszłości mieli się jeszcze spotkać – z pewnością występowałaby z pozycji równej mu, a może nawet miałaby nad nim jakąś moralną przewagę. Ta świadomość zrodziła w nim gniew.

– No cóż – zaczęła Rachael. – Z mojego punktu widzenia straciłam z tobą siedem lat i chcę tylko rekompensaty za ten okres. Mam dwadzieścia dziewięć lat, prawie trzydzieści, i można powiedzieć, że dopiero zaczynam swoje życie, aczkolwiek później niż większość ludzi. Zapis da mi wspaniały start. A jeśli stracę ten szmal i pewnego dnia będę żałować, że nie walczyłam o całe trzynaście milionów, będzie to moje, a nie twoje zmartwienie. Z nami już koniec, Eric. Klamka zapadła.

Ruszyła w bok, starając się ominąć mężczyznę, ale ten złapał ją za rękę i zatrzymał.

– Pozwól mi odejść, proszę – powiedziała łagodnie.

Spojrzał na nią i rzekł:

– Jak to możliwe, że tak bardzo myliłem się co do ciebie? Myślałem, że jesteś grzeczną, nieśmiałą słodką idiotką, a tymczasem siedzi w tobie prawdziwa ważniaczka, czyż nie?

– Zupełnie oszalałeś, jeśli tak sądzisz. I zupełnie nie przystoi ci taka gburowatość. A teraz pozwól mi przejść.

Eric zacisnął chwyt jeszcze mocniej.

– A może to wszystko jest częścią twojej strategii, co? Kiedy papiery zostaną przygotowane i w piątek przyjedziemy je podpisać, ty nagle zmienisz zdanie i zażądasz więcej.

– Nie, to nie jest z mojej strony żadna gra.

Uśmiechnął się okrutnie zaciśniętymi ustami.

– Założę się, że tak jest. Jeśli zgodzimy się na tak skandalicznie niski zapis i przygotujemy papiery do podpisania, odrzucisz je, a w sądzie użyjesz ich jako dowodu na to, że chcieliśmy cię oszukać. Będziesz udawała, że to my zaproponowaliśmy tę sumę i próbowaliśmy cię zmusić do podpisania aktu. Będziesz próbowała stworzyć mój niekorzystny obraz – prawdziwego skurczybyka o sercu z kamienia. Tak? Czy to jest ta twoja strategia? Czy na tym polega gra?

– Już ci powiedziałam, że to nie jest żadna gra. Jestem wobec ciebie szczera.

Eric wbił palce w jej ramię.

– Mów prawdę, Rachael!

– Przestań!

– Czy to jest twoja strategia?!

– To boli.

– No, ale jak już zaczęliśmy, to opowiedz mi teraz o Benie Shadwayu.

Rachael zamrugała ze zdziwienia, gdyż nie przypuszczała, że Eric wie o Benie.

Jego twarz zdawała się twardnieć w gorących promieniach słońca i pękać coraz większą liczbą głębokich, gniewnych bruzd.

– Jak długo cię rżnął, zanim wreszcie zdecydował się wystąpić przeciwko mnie?

– Jesteś niesmaczny – powiedziała i zaraz tego pożałowała, bo zauważyła, że sprawiło mu przyjemność, iż udało mu się wreszcie wyprowadzić ją z równowagi.

– Jak długo? – nalegał, zaciskając palce na jej ramieniu.

– Spotkałam Benny’ego dopiero sześć miesięcy po naszej separacji – odparła, starając się mówić obojętnym tonem. Nie chciała dać się wciągnąć w awanturę, do której wyraźnie zmierzał.

– Jak długo Benny kłusował na moim terenie?

– Jeśli wiesz o nim, to znaczy, że mnie śledziłeś, choć nie miałeś do tego prawa.

– Tak, chcesz zachować dla siebie swoje nieczyste tajemnice.

– Jeśli wynająłeś kogoś, żeby za mną chodził, to powinieneś wiedzieć, że widujemy się dopiero od pięciu miesięcy. A teraz pozwól mi odejść. To mnie wciąż boli.

Mijał ich właśnie młody człowiek z brodą. Zatrzymał się i po chwili podszedł.

– Czy pomóc pani?

Eric odwrócił się do niego z taką wściekłością, że słowa, które wypowiedział, zabrzmiały jak splunięcie:

– Zjeżdżaj, facet! To moja żona, więc nic ci do tego!

Rachael spróbowała wyswobodzić się z żelaznego uchwytu, ale bez powodzenia.

– Fakt, że jest to pańska żona – powiedział brodaty nieznajomy – nie upoważnia pana do zadawania jej bólu.

Eric puścił Rachael, zacisnął pięści i zbliżył się do intruza. Chcąc ratować sytuację, Rachael odezwała się szybko do swego niedoszłego zbawcy:

– Dziękuję, ale wszystko w porządku. Naprawdę. Nic mi nie jest. To tylko mała sprzeczka.

Młodzieniec wzruszył ramionami i oddalił się, oglądając się co chwila za siebie.

Incydent ten uświadomił wreszcie Ericowi niebezpieczeństwo, że wzbudzi niezdrową ciekawość ludzi, co przy jego pozycji było niepożądane. Jednakże nie mógł opanować emocji. Na twarz wystąpiły mu rumieńce, a wargi pobladły. Oczy patrzyły groźnie.

– Nie martw się, Eric – powiedziała Rachael. – Zaoszczędziłeś wiele milionów dolarów i Bóg jeden wie ile na adwokatach. Wygrałeś. Wprawdzie nie udało ci się sponiewierać mnie przed sądem ani popsuć mi opinii, jak miałeś nadzieję, ale i tak wygrałeś. Musisz się tym zadowolić.

Eric zakipiał z wściekłości.

– Ty stara, głupia dziwko! Zaraz jak mnie opuściłaś, chciałem cię dopaść i zatłuc na śmierć. Powinienem był to zrobić. Żałuję, że tego nie uczyniłem. Myślałem jednak, że przyczołgasz się do mnie z powrotem. Dlatego ci nic nie zrobiłem. A powinienem był. Powinienem był zatłuc cię na śmierć.

Rachael była zaszokowana wybuchem jego nienawiści. Eric podniósł rękę, jak gdyby chciał ją uderzyć. Cofnęła się przed spodziewanym ciosem, ale on opanował się, odwrócił gwałtownie i odszedł szybkim krokiem.

Rachael, patrząc na niego, nagle zrozumiała, że chorobliwe dążenie jej męża do dominowania nad wszystkimi stanowiło potrzebę dużo silniejszą, niż jej się wydawało. Pozbawiając go władzy nad sobą, odwracając się tyłem tak do niego, jak i do jego pieniędzy, nie tylko zrównywała go z sobą, ale również – w jego oczach – raniła jego męską dumę. To właśnie o to musiało teraz chodzić, bo przecież nic innego nie wyjaśnia jego szalonej nienawiści oraz trudnego do pohamowania pragnienia, by zadać jej fizyczny ból.

Z biegiem lat coraz bardziej go nie lubiła, jeśli nie nienawidziła. Trochę się go również bała. Ale aż do obecnej chwili nie zdawała sobie w pełni sprawy z tego, jak bardzo on jej nie cierpi. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że ten człowiek był naprawdę niebezpieczny. Choć wciąż oślepiały ją złociste promienie słońca i zmuszały do mrużenia oczu, choć przypiekały jej skórę, poczuła nagle, że przeszywa ją zimny dreszcz. Wywołała go myśl, iż mądrze postąpiła, rzucając Erica w odpowiednim czasie, bo dzięki temu uniknęła zapewne cięższych obrażeń niż siniaki, które jego palce niewątpliwie pozostawią na jej ramieniu.

Odetchnęła z ulgą, widząc, jak Eric schodzi z chodnika na jezdnię. Chwilę później uczucie ulgi przerodziło się w przerażenie.

Mężczyzna szedł w stronę swego mercedesa, zaparkowanego po przeciwległej stronie alei. Był zapewne oślepiony wściekłością, a może jego wzrok poraziło jaskrawe światło czerwcowego słońca, odbijające się we wszystkich błyszczących powierzchniach. Gnał przez Main Street, nie oglądając się na boki. Pokonał prowadzące w kierunku południowym pasy ruchu, po których nie poruszał się w tej chwili żaden samochód, i przeszedł na drugą połowę jezdni, którą – z prędkością ponad sześćdziesięciu kilometrów na godzinę – nadjeżdżała ciężarówka miejskiego przedsiębiorstwa oczyszczania.

Rachael krzyknęła, by go ostrzec, ale było już za późno.

Kierowca wcisnął hamulec do oporu, ale pisk opon zablokowanych kół śmieciarki rozległ się prawie jednocześnie z przerażającym odgłosem uderzenia.

Eric – wyrzucony w powietrze – przeleciał ponownie nad pasami prowadzącymi w kierunku południowym, jak gdyby uniósł go podmuch fali uderzeniowej powstającej podczas wybuchu bomby, po czym – koziołkując jeszcze kilka metrów – spadł na chodnik. Z początku ciało jego było sztywne, potem jednak sflaczało niczym szmaciana lalka i znieruchomiało twarzą ku ziemi.

Żółty subaru zahamował z przeraźliwym piskiem opon i monotonnym wyciem klaksonu i zatrzymał się metr przed ciałem Erica. Jadący za nim chevrolet, nie zachowawszy bezpiecznej odległości, uderzył w tył samochodu i popchnął go w stronę zwłok.

Rachael pierwsza dobiegła do Erica. Z sercem bijącym jak młot, wołając go po imieniu, rzuciła się na kolana i instynktownie dotknęła ręką jego szyi, by zbadać tętno. Skóra mężczyzny była mokra od krwi i jej palce ślizgały się po gładkim ciele, gdy desperacko szukała pulsującej arterii.

Nagle zauważyła straszliwe wgniecenie, które zdeformowało jego czaszkę. Rana zaczynała się nad rozerwanym prawym uchem i biegła wzdłuż skroni aż do krawędzi bladego czoła. Głowa Erica była tak odwrócona, że Rachael mogła dostrzec jedno oko, które w szoku otwarło się szeroko i tak pozostało, choć było już ślepe. Z pewnością kawałki pękniętej czaszki musiały dostać się głęboko do mózgu. Śmierć była natychmiastowa.

Kobieta wstała szybko, ale nogi ugięły się pod nią i poczuła mdłości. Zakręciło jej się w głowie i byłaby upadła, gdyby kierowca śmieciarki nie złapał jej i nie podtrzymał. Następnie podprowadził ją do subaru, by mogła oprzeć się o samochód.

– Nic już nie mogłem zrobić – powiedział z żalem.

– Wiem – odpowiedziała Rachael.

– Nic a nic. Wybiegł mi prosto pod maskę. Nawet nie spojrzał, czy droga wolna. Nie mogłem nic zrobić.

Z początku kobieta miała trudności z oddychaniem. Potem zauważyła, że nieświadomie wyciera zakrwawioną rękę o sukienkę. To właśnie widok tej wilgotnej, rdzawoczerwonej plamy na pastelowym błękicie bawełnianej tkaniny sprawił, że jej oddech stał się szybki, zbyt szybki, i do krwi dostała się nadmierna ilość tlenu. Rachael ciężko oparła się o subaru, zamknęła oczy, objęła się ramionami i zacisnęła zęby. Zawzięła się, by nie zemdleć. Starała się oddychać bardzo płytko i przetrzymywać powietrze w płucach możliwie jak najdłużej. Już sama zmiana rytmu podziałała na nią kojąco.

Ruch uliczny został zahamowany i Rachael słyszała wokół siebie głosy kierowców, którzy wysiadali z unieruchomionych w korku samochodów. Niektórzy pytali ją, czy dobrze się czuje, a wtedy ona kiwała potakująco głową, inni dopytywali się, czy nie wezwać lekarza, a wówczas kręciła nią w bezgłośnym „nie”.

Nawet jeśli kochała kiedyś Erica, to sam spowodował, że jej miłość obróciła się w pył. Wiele wody upłynęło od czasu, kiedy go jeszcze trochę lubiła. A tuż przed śmiercią wyzwolił w niej przerażającą nienawiść w najczystszej postaci. Rachael przypuszczała więc, że nie powinna być szczególnie poruszona wypadkiem, a jednak czuła się do głębi wstrząśnięta. Gdy tak stała, obejmując się ramionami i trzęsąc, uświadomiła sobie, że jej wnętrze wypełnia zimna pustka, próżnia, trudne do zdefiniowania uczucie jakiejś straty. Tak, nie było to uczucie smutku, lecz po prostu straty…

Usłyszała syreny wyjące gdzieś w oddali. Stopniowo odzyskiwała kontrolę nad swym oddechem.

Drgawki stały się mniej gwałtowne, ale nie ustąpiły jeszcze całkowicie. Syreny rozległy się bliżej i głośniej.

Otworzyła oczy. Jaskrawe czerwcowe światło słoneczne nie wydawało jej się już ani czyste, ani świeże. Śmierć położyła swój cień na tym dniu. Żółte promienie poranka nabrały teraz gorzkiego odcienia, który bardziej kojarzył jej się z siarką niż z miodem. Po przeciwnym pasie ruchu nadjeżdżały, migając czerwonymi światłami, dwa pojazdy – policyjny radiowóz i karetka reanimacyjna. Syreny przestały wyć.

– Rachael?

Odwróciła się i zobaczyła Herberta Tulemana, prywatnego adwokata Erica, z którym widziała się dziesięć minut temu. Zawsze lubiła Herba i on również darzył ją sympatią. Był to dobroduszny, starszy pan o krzaczastych brwiach, które połączyły się właśnie na czole.

– Jeden z moich współpracowników… wracał właśnie do biura… i zobaczył, co się stało – powiedział Herbert. – Szybko powiadomił mnie o wszystkim. Mój Boże.

– Tak – odparła tępo.

– Mój Boże, Rachael.

– Tak.

– To… to… nie mieści się w głowie.

– Tak.

– Ale…

– Tak – powtórzyła Rachael.

Wiedziała, o czym myślał Herbert. W ciągu minionej godziny tłumaczyła im, iż nie będzie ubiegać się o większą część majątku Erica, lecz zadowoli się sumą, która w stosunku do tego, co jej się należało, stanowiła nędzny ochłap. Teraz, z racji tego, że Eric nie miał rodziny ani dzieci z pierwszego małżeństwa, całe trzydzieści milionów plus nie oszacowany jeszcze kapitał w postaci przedsiębiorstwa automatycznie przejdzie na jej wyłączną własność.

2

Trwoga

Suche, gorące powietrze wypełnione było trzaskami policyjnych krótkofalówek, bezbarwnymi głosami dyspozytorów i załóg radiowozów oraz zapachem mięknącego na słońcu asfaltu.

Lekarz i sanitariusze nie mogli uczynić dla Erica już nic więcej, jak tylko odtransportować jego zwłoki do kostnicy miejskiej. Tam miały spocząć w lodówce do chwili, aż koroner znajdzie czas, by się nimi zająć. Ponieważ Eric zginął w wypadku, przepisy wymagały przeprowadzenia sekcji zwłok.

– Ciało będzie można odebrać w ciągu dwudziestu czterech godzin – powiedział do Rachael jeden z policjantów.

Kobieta usiadła na tylnym siedzeniu jednego z radiowozów, a tymczasem stróże porządku sporządzali krótki raport. Potem wyszła z samochodu i znów znalazła się na słońcu.

Czuła się już lepiej, wciąż jednak była odrętwiała.

Sanitariusze załadowali owinięte płótnem zwłoki do karetki. W kilku miejscach tkanina była ciemna od krwi.

Herbert Tuleman czuł się zobowiązany do zapewnienia Rachael opieki i nalegał, by wróciła z nim do biura.

– Musi pani usiąść i wziąć się w garść – powiedział, trzymając dłoń na jej ramieniu i marszcząc z zatroskaniem swą dobrotliwą twarz.

– Czuję się dobrze, Herb. Naprawdę. Jestem tylko trochę wstrząśnięta.

– Napije się pani trochę koniaku. To dobrze pani zrobi. Mam w barku butelkę Remy Martina.

– Nie, dziękuję. Sądzę, że będę musiała zająć się pogrzebem, trzeba więc zacząć już coś robić.

Dwóch sanitariuszy zamknęło tylne drzwi karetki i bez pośpiechu ruszyło w stronę szoferki. Już nie istniała potrzeba włączania sygnału ani czerwonego „koguta” na dachu. Czas nie odgrywał dla Erica żadnej roli.

– Jeśli nie chce pani koniaku, to może kawy…? – zaproponował Herb. – Albo po prostu odpocznie pani chwilę. Nie sądzę, aby szybko mogła pani siąść za kierownicą.

Rachael z czułością dotknęła twardego jak podeszwa policzka mężczyzny. Tuleman cały swój wolny czas poświęcał żeglarstwu, stąd jego skóra była zahartowana i pomarszczona bardziej przez wiatr i słońce niż przez lata życia.

– Doceniam pańską troskę. Naprawdę doceniam. Ale nic mi nie jest. Wstyd mi tylko, że tak dobrze to znoszę. To znaczy… wcale nie czuję żalu.

Mężczyzna ujął jej dłoń.

– Proszę się nie wstydzić. Eric był moim klientem, stąd wiem, że… potrafił być nieznośny.

– Tak.

– Nie dał pani żadnego powodu do żalu.

– Ale cały czas wydaje mi się, że to nie wypada pozostawać tak obojętną. A ja przecież… nic nie czuję.

– Eric nie tylko był trudnym człowiekiem, Rachael. Był również głupcem, skoro nie poznał się na tym, jaki klejnot ma w pani osobie, i nic nie zrobił, żeby panią zatrzymać.

– Jest pan bardzo miły.

– Nie, Rachael, to prawda. Gdyby nie była to najszczersza prawda, nie mówiłbym tak o swoim kliencie. Zwłaszcza że odszedł już z tego świata.

Karetka odjechała z miejsca wypadku, zabierając ze sobą ciało. Zaprzeczając wrażeniu, które sprawiały do tej pory, czerwcowe promienie słońca odbiły się od białego lakieru i błyszczących chromowanych powierzchni zderzaków chłodnym, zimowym wprost światłem, jak gdyby zwłoki Erica unosił pojazd wykuty z lodowej bryły.

Herb ruszył wraz z Rachael przez tłum gapiów w stronę jej czerwonego mercedesa 560 SL. Kiedy mijali jego biuro, powiedział:

– Mogę poprosić kogoś, by odprowadził samochód Erica do jego domu, zamknął w garażu i zostawił kluczyki u pani.

– Bardzo by mi pan tym pomógł – odparła.

Rachael usiadła za kierownicą, zapięła pasy, a wtedy Herb nachylił się do niej i powiedział:

– Wkrótce będziemy musieli porozmawiać o domu.

– Za kilka dni – odrzekła.

– I o przedsiębiorstwie.

– Przez kilka dni wszystko jeszcze będzie biegło swoim torem, prawda?

– Oczywiście. Mamy poniedziałek. Czy możemy się umówić, że przyjedzie pani do mojego biura w piątek rano? Będzie więc pani miała cztery dni na… dostosowanie się do nowej sytuacji.

– W porządku.

– O dziesiątej?

– Dobrze.

– Czy na pewno nic pani nie jest?

– Na pewno – odrzekła Rachael i ruszyła.

Dojechała do domu bez przeszkód, aczkolwiek wszystko widziała zamglone jak we śnie.

Mieszkała w oryginalnym parterowym domu w Placentia. Były tam trzy sypialnie i mnóstwo atrakcji, takich jak francuskie okna, wykuszowe ławeczki, kasetonowe sufity oraz kominek. Wynajęła go, płacąc z góry, rok temu, kiedy odeszła od Erica. Jej dom bardzo różnił się od tego w Villa Park, który wybudowano na półhektarowym obszarze wypielęgnowanych do przesady gruntów i w którym nie brakowało żadnych luksusów. Jednakże Rachael wolała swój przytulny domek niż jego okazałą rezydencję w stylu hiszpańskim nie tylko dlatego, że rozmiarami wydawał się dużo bardziej dostosowany do potrzeb człowieka, ale również w związku z licznymi złymi wspomnieniami, które kładły się cieniem na Villa Park.

Kobieta zdjęła poplamioną krwią błękitną sukienkę, umyła ręce i twarz, uczesała się i poprawiła delikatny makijaż. Przyziemne czynności doprowadzania się do porządku zaczęły powoli działać na nią uspokajająco. Ręce już się jej nie trzęsły. Choć w głębi duszy czuła zimną pustkę, to jednak drgawki ustąpiły.

Ubrała się w jeden z nielicznych u niej ciemnych kompletów – szary kostium o odcieniu węgla drzewnego i jasnoszarą bluzkę. Nie był to najodpowiedniejszy strój na gorący letni dzień. Następnie zadzwoniła do firmy pogrzebowej braci Attison, która cieszyła się w okolicy najlepszą renomą. Upewniła się, że będą ją mogli przyjąć, i zaraz pojechała do imponującego architektonicznym rozmachem domu pogrzebowego w Yorba Lirida.

Nigdy przedtem nie załatwiała tego typu spraw i nigdy nie wyobrażała sobie, że w takim doświadczeniu mogą się kryć elementy komiczne. Ale gdy weszła do biura Paula Attisona i usiadła w jego łagodnie oświetlonym wnętrzu, wyłożonym ciemną drewnianą boazerią, o podłodze pokrytej pluszową wykładziną, w którym panowała niesamowita cisza, gdy usłyszała, że mówi on o sobie „żałobny doradca”, zakwalifikowała całą sytuację jako tragikomiczną, zabarwioną czarnym humorem. Każdy szczegół był tu dopracowany i z założenia ponury, a atmosfera tak pełna szacunku i skrępowania, że aż sztuczna. Uprzejmość Attisona była służalcza i niezręczna, stanowcza i wykalkulowana, ale ku swemu zdziwieniu Rachael zauważyła, że mimowolnie podjęła grę, odpowiada na jego kondolencje i frazesy, a nawet sama wygłasza komunały. Poczuła się jak schwytany w pułapkę przez kiepskiego dramatopisarza aktor, który w złej sztuce musi wypowiadać swe drewniane kwestie, gdyż mniej żenujące jest dotrwanie do końca trzeciego aktu niż zejście ze sceny w trakcie przedstawienia. W dodatku, jakby chcąc uwiarygodnić swój tytuł „żałobnego doradcy”, Attison nazywał urnę na prochy „wiecznym schronieniem”, garderobę wkładaną na nieboszczyka przed spaleniem zwłok – „ostatnimi szatami”, balsamowanie – „przygotowaniami do zachowania w dobrym stanie”, grób zaś – „miejscem spoczynku”.

Chociaż to, w czym uczestniczyła, wypełnione było po brzegi makabrycznym humorem, Rachael nie była zdolna uśmiechnąć się nawet wtedy, gdy wreszcie po dwóch godzinach opuściła zakład pogrzebowy i znów siedziała w swym aucie. Zwykle przepadała za czarnym humorem, gdyż pozwalał drwić ze śmiertelnie poważnych aspektów życia. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj daleko jej było do żartów. Jej ponury nastrój nie był spowodowany ani żalem, ani rodzajem smutku, ani troską, jak poradzi sobie jako wdowa. Przyczyną stanu jej ducha nie był także przeżyty szok czy niemiła konstatacja, że śmierć czyha na człowieka nawet w słoneczny, jasny dzień. Przez cały czas, gdy zajmowała się szczegółami dotyczącymi pogrzebu, a także później, gdy wróciła do domu i dzwoniła do znajomych oraz współpracowników Erica, aby przekazać im tragiczną wiadomość, nie mogła zrozumieć, dlaczego wciąż zachowuje taką powagę.

Wreszcie, a było już późne popołudnie, dotarło do niej, że nie należy się dłużej oszukiwać, że przyczyną przygnębienia jest… strach. Starała się odrzucić przeczucie tego, co miało nadejść, próbowała nie myśleć o tym i nawet jej się to udawało. Ale w głębi duszy wiedziała… Wiedziała…

Obeszła dom, sprawdzając, czy okna i drzwi są dobrze zamknięte. Potem opuściła żaluzje i zaciągnęła zasłony.

O wpół do szóstej przełączyła telefon na automatyczną sekretarkę. Zaczynali bowiem dzwonić dziennikarze i domagać się wypowiedzi od wdowy po Wielkim Człowieku. Nie miała do nich cierpliwości, bez względu na to, czy byli z prasy, z radia czy z telewizji. W domu panował nieprzyjemny chłód, włączyła więc ogrzewanie. Ale zapadła tak głęboka cisza, że nie mogła jej znieść. Przedtem monotonny szum klimatyzatora i okazjonalne dzwonienie telefonu wystarczały, by nie czuła się jak w głuchym, ponurym biurze Paula Attisona.

Teraz brak dźwięków przyprawiał ją o gęsią skórkę. Włączyła więc wzmacniacz i tuner, a następnie złapała stację, która nadawała muzykę lekką. Przez chwilę stała z zamkniętymi oczami przy kolumnach i kołysała się w takt śpiewanej przez Johnny’ego Mathisa piosenki Chances Are. Później przekręciła potencjometr tak, by muzykę było słychać w całym domu.

W kuchni odpakowała tabliczkę deserowej czekolady, ułamała kawałek i położyła go na białym spodku. Następnie otworzyła małą butelkę wytrawnego szampana, wyjęła z szafki kieliszek i zabrała to wszystko ze sobą do łazienki.

W radiu Sinatra śpiewał Days of Wine and Roses.

Rachael puściła do wanny gorącą, taką jaką najbardziej lubiła, wodę i dodała do niej niewielką ilość olejku jaśminowego. Potem rozebrała się. Ale gdy chciała wejść do wanny, poczuła przyspieszone bicie serca. Powróciła trwoga, która w ostatnich minutach jakby się oddaliła. Kobieta zamknęła oczy i zaczęła powoli, głęboko oddychać, starając się uspokoić. Mówiła sobie, że zachowuje się jak dziecko, ale nie skutkowało.

Naga wyszła do sypialni i z górnej szuflady szafki nocnej wyjęła pistolet kalibru 32. Sprawdziła magazynek, by upewnić się, czy jest naładowany. Odbezpieczyła go i wzięła ze sobą do łazienki, gdzie położyła na wykładanej granatowymi płytkami podłodze, tuż obok szampana i czekolady.

Andy Williams śpiewał Moon River.

Krzywiąc z bólu twarz, weszła do gorącej kąpieli i usiadła, a woda zakryła większą część wypukłości jej piersi. Z początku szczypała ją skóra, potem przyzwyczaiła się do temperatury. Gorąca woda działała kojąco, przenikała do wnętrza jej kości i w końcu Rachael pozbyła się tego chłodu, który dręczył ją już od ośmiu prawie godzin, od chwili kiedy Eric wyskoczył wprost pod nadjeżdżającą ciężarówkę.

Odgryzła kawałek czekolady i trzymała go w ustach tak długo, aż się powoli rozpuścił.

Starała się nie myśleć. Próbowała skupić się wyłącznie na nie angażującej umysłu przyjemności kąpieli w gorącej wodzie. Chciała pozostać bierna i tylko czuć, że istnieje.

Oparła się plecami o ściankę wanny, rozkoszowała smakiem czekolady i zapachem jaśminu, który unosił się wraz z parą wodną. Po upływie kilku minut otworzyła oczy i z zimnej jak lód buteleczki nalała sobie do kieliszka szampana. Jego gorzki smak był wspaniałym uzupełnieniem słodyczy, którą wciąż miała na języku, oraz głosu Sinatry, nucącego nostalgiczne, łzawo-melancholijne strofy It Was a Very Good Year.

Ten relaksujący rytuał stanowił dla Rachael ważną, może nawet najważniejszą, część dnia. Czasami zamiast czekolady ułamywała sobie kawałek ostrego sera, a szampana zastępowała kieliszkiem Chardonnaya. Nierzadko zadowalała się garścią orzeszków ziemnych, które kupowała w ekskluzywnym sklepie w Costa Mesa, i butelką mocno schłodzonego piwa marki Heineken lub Beck’s. Niezależnie jednak od tego, na co miała danego dnia ochotę, zawsze spożywała to powoli, po kawałku, małymi łyczkami, delektując się swoimi przysmakami, rozkoszując się ich smakiem, zapachem i wyglądem.

Była kobietą, która lubiła czerpać przyjemności z dnia powszedniego.

Benny Shadway, mężczyzna, którego Eric uważał za kochanka Rachael, twierdził, że w zasadzie istnieją cztery rodzaje ludzi: żyjący przeszłością, teraźniejszością, przyszłością oraz niezdecydowani. Ci żyjący przyszłością nie dbają o sprawy doczesne, nie interesują się też tym, co minęło. Martwią się za to o dzień jutrzejszy, antycypują problemy i katastrofy, które mogłyby się na nich zwalić, chociaż niektórzy z nich to bardziej niezaradni marzyciele niż pesymiści. Wyglądają tego, co przyniesie przyszłość, gdyż są bezpodstawnie przekonani, że już wkrótce los się do nich uśmiechnie, bo tak być powinno. Zdarzają się wśród nich tytani pracy, urodzeni po to, by wyznaczać sobie wciąż nowe cele i osiągać je, ludzie, którzy wierzą, iż przyszłość oraz szansa na sukces to jedno i to samo.

Do nich zaliczał się Eric. Wciąż rozważał jakieś problemy i wynajdywał sobie różne zadania i wyzwania. Absolutnie nudziła go przeszłość, a gdy czasami miał do czynienia ze sprawami dnia codziennego, tracił cierpliwość.

Z kolei ludzie żyjący teraźniejszością przeznaczają większość swojej energii i zainteresowań na radości i smutki chwili. Niektórzy z nich to zwykli próżniacy, zbyt leniwi, by pomyśleć o jutrze, a co dopiero, by zaplanować przyszłość. Nieszczęścia często ich zaskakują, gdyż mają trudności ze zrozumieniem, iż sukces nie trwa wiecznie. A doznawszy niepowodzenia, zwykle wpadają w czarną rozpacz, ponieważ nie są zdolni do podjęcia działań, które kiedyś, w przyszłości, uwolniłyby ich od trosk. Jednakże według tej klasyfikacji istniał jeszcze drugi typ ludzi żyjących teraźniejszością – pracusie, którzy byli niezwykle wydajni, uczciwie wykonywali swoją robotę i dochodzili w niej do mistrzostwa. Człowiekiem tego pokroju mógł być na przykład stolarz wykonujący meble artystyczne i dbający o swą markę. Taki nie będzie niecierpliwie wyglądał ostatecznego zmontowania wszystkich elementów, ale całkowicie i z lubością poświęci się precyzyjnemu formowaniu oraz wykańczaniu każdej drewnianej nogi lub poręczy krzesła, frontowej części szuflady, każdej gałki czy framugi drzwi w chińskiej altanie. Największą satysfakcję czerpać będzie z samego procesu tworzenia, nie zaś z jego rezultatów.

Zgodnie z tym, co twierdził Benny, ludzie żyjący teraźniejszością łatwiej niż inni znajdują proste rozwiązania różnych problemów, gdyż nie roztrząsają tego, co było lub może nadejść, lecz myślą wyłącznie o tym, co jest w danej chwili. Oni również najbardziej reagują na doznania zmysłowe i „chwytając dzień”, mają przeważnie więcej przyjemności i radości z życia niż osobnicy zorientowani na przeszłość lub przyszłość.

– Należysz do najlepszej podgrupy ludzi żyjących teraźniejszością – powiedział kiedyś Benny do Rachael, gdy jedli obiad w chińskiej restauracji. – Przygotowujesz się na to, co może nastąpić, ale nigdy kosztem utraty łączności z tym, co jest aktualne. I z takim wdziękiem potrafisz zostawić przeszłość za sobą.

A wtedy ona odrzekła:

– Och, zamknij się i jedz swoje moo goo gai pan.

Właściwie to, co powiedział Benny, było prawdą. Porzuciwszy Erica, zapisała się na pięć popularnych kursów dokształcających z zakresu organizacji i zarządzania. Zamierzała podjąć własną działalność gospodarczą. Na początek może otworzyłaby sklep z damską odzieżą niewymiarową. Byłoby to miejsce jednocześnie dramatyczne i komiczne. Byłby to butik, o którym mówiłoby się, że jest nie tylko miejscem, gdzie można nabyć porządne ubrania i bieliznę, lecz również ciekawym doświadczeniem. W końcu Rachael studiowała teatrologię na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles i na krótko przedtem, zanim na jednej z akademickich uroczystości poznała Erica, uzyskała tytuł magistra nauk humanistycznych. I chociaż nie interesowało jej aktorstwo, to jednak miała prawdziwy talent, jeśli chodzi o projektowanie kostiumów i dekoracji. Mogło to być bardzo przydatne w stworzeniu niezwykłego wystroju wnętrza sklepu i osiągnięciu dzięki temu lepszych wyników handlowych. Na razie jednak nie mogła się zdecydować ani na podjęcie studiów doktoranckich, ani na otworzenie własnego interesu. Tkwiła korzeniami w teraźniejszości, zbierała doświadczenia i pomysły i czekała cierpliwie na chwilę, kiedy jej plany po prostu… się skrystalizują. Co do przeszłości – no cóż, oglądanie się na przyjemności dnia wczorajszego groziło rozminięciem się z przyjemnościami chwili, rozmyślanie zaś nad minionymi cierpieniami i tragediami było niepotrzebną stratą czasu i energii.

Teraz, gdy ociężała odpoczywała w gorącej kąpieli, Rachael zaczerpnęła głęboko powietrza, w którym wciąż unosił się zapach jaśminowego olejku.

Zaczęła cichutko nucić wraz z Johnnym Mathisem śpiewającym I’ll Be Seeing You.

Znów wzięła do ust kawałek czekolady. Popiła szampanem.

Nieprzerwanie starała się być odprężona, bierna, odizolowana od rzeczywistości, w nastroju typowym dla kalifornijskiego lekkoducha.

Przez jakiś czas wydawało jej się, że jest całkowicie zrelaksowana, i dopiero gdy zadźwięczał dzwonek u drzwi, zdała sobie sprawę, że jej ucieczka od rzeczywistości była pozorna. Kiedy tylko przez usypiającą muzykę dotarto do niej dzwonienie, usiadła prosto w wannie, serce zabiło jej mocno i w takiej panice złapała pistolet, że przewróciła przy tym kieliszek z szampanem.

Następnie wyszła z kąpieli, włożyła błękitny szlafrok i powoli, trzymając w ręce pistolet lufą skierowany w dół, poszła przez pełen cieni dom do drzwi wejściowych. Myśl o tym, że ma je otworzyć, napawała ją przerażeniem, jednocześnie nie mogła oprzeć się sile, która pchała ją w kierunku drzwi. Czuła się jak w transie, jak gdyby przyzywał ją hipnotyzujący głos jakiegoś medium.

Zatrzymała się przy sprzęcie stereofonicznym, by go wyłączyć. Cisza, która zaległa, miała złowieszczy charakter.

W przedpokoju, już z ręką uniesioną w kierunku zamka, zatrzymała się jeszcze i zawahała. Znów rozległ się dzwonek. Drzwi frontowe pozbawione były okienka czy wziernika. Rachael zamierzała zamontować w nich wizjer, przez który mogłaby sprawdzać, kto chce się do niej dostać, i teraz bardzo żałowała, że zawsze odkładała to na później. Wpatrzyła się w ciemne dębowe drzwi, jak gdyby oczekiwała, że stanie się cud i wyraźnie zobaczy, kto za nimi stoi. Trzęsła się cała.

Nie wiedziała, dlaczego tak wielkim lękiem napawa ją perspektywa przyjęcia gościa.

No, może to nie całkiem prawda. Rachael przeczuwała, dlaczego się boi. Ale wzbraniała się przyznać przed samą sobą, co jest źródłem jej przerażenia, obawiając się, że mogłoby to zmienić straszliwą możliwość w niebezpieczną rzeczywistość.

Znów rozległ się dzwonek.

3

Po prostu zniknął

Ben Shadway jechał właśnie ze swojego biura w Tustin do domu, kiedy w wiadomościach radiowych usłyszał o nagłej śmierci doktora Erica Lebena. Nie wiedział dokładnie, co czuje. Na pewno był to dla niego szok. Ale nie czuł smutku, chociaż świat stracił tego dnia genialnego naukowca. Leben był bardzo błyskotliwy, więcej – to był bez wątpienia geniusz, jednocześnie jednak uważano go za człowieka aroganckiego, zarozumiałego, może nawet niebezpiecznego.

Ben odczuł głównie ulgę. Bał się, że Eric pojmie wreszcie, iż nigdy już nie uda mu się odzyskać żony, i wtedy zrobi jej krzywdę. Ten człowiek nie znosił przegrywać. Zwykle wpadał w szewską pasję, gdy spotykały go niepowodzenia zawodowe, ale mogło ją również wywołać głębokie upokorzenie, którego zapewne dozna po odrzuceniu przez Rachael.

Ben jeździł pieczołowicie odrestaurowanym białym Thunderbirdem, model 1956, o błękitnym wnętrzu. Miał w nim telefon i natychmiast zadzwonił do Rachael. Aparat w jej domu przełączony był na automatyczną sekretarkę. Nie podniosła słuchawki nawet wtedy, gdy się przedstawił.

Przed światłami na skrzyżowaniu Siedemnastej Ulicy i alei Newport zawahał się, po czym skręcił w lewo, zamiast pojechać prosto do siebie, do Orange Park Acres. Może nie było jeszcze Rachael w domu, ale kiedyś przecież wróci i będzie zapewne potrzebować pomocy. Postanowił, że zaczeka na nią przed jej domem w Placentia.

Przednia szyba Thunderbirda pokryła się pomarańczowymi cętkami, rzucanymi przez promienie czerwcowego słońca. Utworzyły one falujące wzorki, które znikały, gdy auto wjeżdżało w nieregularnie występujące strefy cienia. Ben wyłączył radio i włożył do odtwarzacza kasetę z nagraniami Glenna Millera. I gdy tak jechał przez słoneczną Kalifornię, a wnętrze pojazdu wypełniała melodia String of Perals, trudno mu było uwierzyć, że ktoś mógł umrzeć w taki piękny, złocisty dzień.

Zgodnie z własnym systemem klasyfikacji osobowości Benjamin Lee Shadway był przede wszystkim człowiekiem żyjącym przeszłością. Stare filmy wolał od nowych. Mniej interesowali go De Niro, Streep, Gere, Field, Travolta i Penn niż Bogart, Bacall, Gable, Lombard, Tracy, Hepburn, Gary Grant, William Powell, Myrna Loy. Uwielbiał książki z lat dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych; twarde i bezkompromisowe „kawałki” Chandlera, Hammetta, Jamesa M. Caina oraz wczesne powieści Nera Wolfe’a. Jego ulubiona muzyka pochodziła z epoki swingu: Tommy i Jimmy Dorseyowie, Harry James, Duke Ellington, Glenn Miller i nieporównywalny z nikim Benny Goodman.

Dla relaksu konstruował działające modele lokomotyw i zbierał wszelkie możliwe eksponaty związane z kolejnictwem. Żadne chyba hobby nie trąci tak nostalgią i nie pasuje lepiej do ludzi zorientowanych na przeszłość niż kolekcjonowanie kolejowych memorabiliów.

Ale Ben nie był całkowicie nastawiony na przeszłość. Mając dwadzieścia cztery lata, uzyskał licencję na obrót nieruchomościami, a gdy przekroczył trzydziestkę, założył własne biuro pośrednictwa. Teraz, w sześć lat później, należało do niego już sześć agencji, zatrudniających łącznie trzydzieści osób. Częściowo tajemnica jego sukcesu leżała w tym, że traktował pracowników oraz klientów ze staromodną kurtuazją i rewerencją. To doskonale działało na ludzi zagubionych we współczesnym świecie pośpiechu, grubiaństwa i tworzyw sztucznych.

W ostatnim czasie pojawił się drugi, oprócz pracy zawodowej, element zdolny oderwać Bena od jego pociągów, starych filmów, swingu i tęsknot za przeszłością. Była to Rachael Leben. Zielonooka, długonoga, o włosach jak z obrazów Tycjana, dobrze zbudowana Rachael Leben.

Dziwne, ale łączyła ona w sobie cechy dziewczyny z sąsiedztwa i eleganckiej piękności w typie tych, które w latach trzydziestych występowały w każdym filmie z życia wyższych sfer. Stanowiła skrzyżowanie Grace Kelly z Carole Lombard. Miała łagodny charakter. Była zabawna, rezolutna. Była wszystkim, o czym Ben Shadway kiedykolwiek marzył. Pragnął, by wehikuł czasu przeniósł go wraz z Rachael w rok tysiąc dziewięćset czterdziesty. Wykupiliby wtedy dla siebie cały przedział w ekspresie „Superchief” i przemierzyli pociągiem całe Stany, kochając się przez półtora tysiąca kilometrów w miarowy takt stukających kół.

Przyszła do jego biura, by pomógł jej znaleźć dom, ale na tym się nie skończyło. Spotykali się już regularnie od pięciu miesięcy. Najpierw był nią zafascynowany tak, jak mężczyzna może być zauroczony wyjątkowo atrakcyjną kobietą, zaintrygowany, jak smakują jej usta, czy jej ciało pasowałoby do jego ciała, podniecony fakturą jej skóry, gładkością nóg, kształtnością bioder i piersi. Jednakże już wkrótce poznał ją bliżej i uznał jej błyskotliwy umysł i dobre serce za równie pociągające jak wygląd zewnętrzny. Cudownie było obserwować, jak intensywnie chłonęła zmysłami otaczający ją świat. Tyle samo przyjemności czerpała z czerwonego zachodu słońca czy ciekawego układu cieni, co z siedmio-daniowego obiadu za sto dolarów od osoby w najbardziej eleganckiej restauracji w okręgu. Pożądanie Bena szybko zmieniło się w najprawdziwszą miłość. Sam nie wiedział, kiedy to się stało.

Był raczej pewny, że Rachael również go kocha. Ale nie osiągnęli jeszcze w pełni stadium, w którym mogliby sobie wzajemnie otwarcie i bez pośpiechu wyznać głębię uczuć. Jednakże w czułości, którą mu okazywała, Ben wyczuwał miłość, podobnie jak w tkliwym spojrzeniu, jakim go ukradkiem obdarzała.

Choć zakochani w sobie, nie kochali się jeszcze fizycznie. Rachael bowiem, mimo iż żyła teraźniejszością i zawsze potrafiła zręcznie wycisnąć każdą kropelkę przyjemności, to jednak w tych sprawach była ostrożna. Swych uczuć nie wyrażała wprost, coś nakazywało jej iść do przodu powoli, małymi kroczkami. Niespieszny romans zapewniał dosyć czasu, by mogła odkryć i zasmakować wszystkich nowych odcieni uczucia, które łączyło ją z tym mężczyzną. I gdy wreszcie oboje nie będą już mogli oprzeć się pożądaniu, radość spełnienia będzie tym większa, im dłużej trwała zwłoka.

Gotów był poświęcić na to tyle czasu, ile będzie od niego wymagała. Czuł jednak, jak z dnia na dzień coraz bardziej jej pragnie. Wyobrażał sobie, z jaką niesamowitą siłą i namiętnością będą się kochać, gdy wreszcie dojdzie do zbliżenia. Czerpał z tego wzruszające emocje. Doszedł do wniosku, że pozbawiliby się mnóstwa niewinnych przyjemnostek, gdyby już w pierwszej fazie znajomości, wyłącznie dla zaspokojenia zmysłów, poszli „na całość”.

Z drugiej strony Ben, jako człowiek zakochany w minionych, lepszych i szacowniejszych czasach, był w sprawach damsko-męskich nieco staroświecki i nie dążył do łatwej, szybkiej satysfakcji z dopiero co napotkaną kobietą. Ani on, ani Rachael nie byli prawiczkami, ale Ben uważał, iż seks powinien być zwieńczeniem romansu, jego ostatnim etapem, w którym zbiegną się wszystkie nitki rozwijanego uczucia. Dopiero wtedy osiągnie pełnię emocjonalnej i fizycznej radości.

Zaparkował swój samochód na podjeździe koło domu Rachael, tuż przy czerwonym mercedesie, którego nie chciało jej się nawet wprowadzić do garażu.

Jedna ze ścian pokryta była tropikalnymi pnączami z mnóstwem barwnych przylistków, które sięgały aż na dach. Na tarasie przed domem ustawiono drewniane kratki, po których również pięła się roślina, tak że razem tworzyły rodzaj żywej czerwono-zielonej altanki.

Ben zatrzymał się w cieniu pnączy, plecami odwrócony do miło grzejącego słońca, i zadzwonił kilka razy. Rachael nie otwierała i mężczyzna zaczął się niepokoić.

W środku słychać było muzykę. Nagle ktoś ją wyłączył.

Gdy wreszcie Rachael otworzyła drzwi, spostrzegł, że są zabezpieczone łańcuchem. Kobieta spojrzała na niego ostrożnie przez wąską szparę. Poznała go i uśmiechnęła się, aczkolwiek był to bardziej uśmiech odprężenia nerwowego aniżeli radości.

– Och, Benny, tak się cieszę, że to ty.

Zdjęła metalowy łańcuch i wpuściła go do środka. Była boso, w błękitnym, niedbale przewiązanym jedwabnym szlafroku. W ręce trzymała pistolet.

– Po co ci to? – spytał zbity z tropu.

– Nie wiedziałam, kto dzwoni – powiedziała, zabezpieczając broń i odkładając ją na szafkę przy lustrze.

Potem, spostrzegłszy zachmurzone czoło przyjaciela, zrozumiała, że nie jest to wystarczające wyjaśnienie.

– Och, sama nie wiem. Myślę, że… jestem roztrzęsiona.

– Usłyszałem o Ericu w wiadomościach radiowych. Kilka minut temu.

Wtuliła się w jego ramiona. Jej włosy były w niektórych miejscach wilgotne. Skóra słodko pachniała jaśminem, a oddech miała czekoladowy. Ben wiedział, że musiała przed chwilą zażywać ulubionej, długiej i leniwej kąpieli w wannie.

Przytulając ją mocno, poczuł, że cała się trzęsie.

– Wiem z radia, że byłaś przy tym – powiedział.

– Tak.

– Współczuję ci.

– To było straszne, Benny. – Przylgnęła do niego. – Nigdy nie zapomnę tego trzasku, gdy uderzyła go ciężarówka. Ani tego, jak leciał w powietrzu i upadł na chodnik.

Przeszedł ją gwałtowny dreszcz.

– Uspokój się – rzekł. – Nie musisz teraz o tym mówić.

– Muszę – odparła. – Muszę o tym mówić, jeśli mam wyrzucić to wspomnienie z pamięci.

Ben ujął ją za podbródek i zwrócił ku sobie śliczną buzię Rachael. Pocałował ją raz, ale z czułością. Jej usta smakowały czekoladą.

– Dobrze – zgodził się. – Usiądźmy więc w pokoju i opowiesz mi, co się stało.

– Zamknij drzwi na zamek – poleciła Rachael.

– Nie ma potrzeby – odparł i zaczął wyprowadzać ją z przedpokoju.

Rachael zatrzymała się i nie chciała iść dalej.

– Zamknij drzwi na zamek – powtórzyła.

Zakłopotany Ben cofnął się i spełnił jej życzenie. Kobieta wzięła broń z szafki, by zabrać ją do pokoju.

Coś złego wisiało w powietrzu, coś więcej niż śmierć Erica, ale Ben nie wiedział co.

W salonie zaciągnięto wszystkie zasłony, panował więc w nim głęboki mrok. To było bardzo dziwne. Zwykle Rachael uwielbiała słońce i z rozkoszą oddawała się kąpielom w jego ciepłych promieniach, na podobieństwo kotki wygrzewającej się na parapecie. Ben nigdy, aż do tej pory, nie widział, żeby w domu Rachael były zaciągnięte zasłony.

– Nie odsłaniaj okien – zażądała kobieta, gdy Ben zbliżył się do nich.

Zapaliła lampę, która rzuciła delikatny pomarańczowy blask. Następnie usiadła na obitej brzoskwiniową tkaniną sofie. Salon urządzony był modnie – wszystko w odcieniach brzoskwiniowych, z biało-granatowymi akcentami. Stały w nim mosiężne lampy i ława ze szklanym blatem. Rachael, w swym błękitnym szlafroku, świetnie harmonizowała z wystrojem wnętrza.

Położyła broń na stoliku przy lampie. Miała ją w zasięgu ręki.

Ben zajrzał do łazienki i zabrał stamtąd resztę czekolady oraz szampana. Następnie poszedł do kuchni, skąd wziął jeszcze jedną, dobrze schłodzoną buteleczkę szampana i kieliszek dla siebie.

Wreszcie usiadł koło niej na sofie i wtedy Rachael powiedziała:

– Coś mi się tu nie podoba. Mam na myśli czekoladę i szampana. To wygląda jak oblewanie jego śmierci.

– Biorąc pod uwagę, jak ten sukinsyn cię traktował, oblewanie dałoby się usprawiedliwić.

Gwałtownie potrząsnęła głową.

– Nie. Czyjaś śmierć nigdy nie może być powodem do radości. Niezależnie od sytuacji, Benny. Nigdy.

Jednakże mimowolnie przebiegła opuszkami palców po kilkucentymetrowej, bladej i cienkiej jak nitka, bliźnie. Ledwo widoczna, znajdowała się na prawym policzku Rachael i była pamiątką po nagłym wybuchu wściekłości Erica. Zdarzyło się to rok temu. Wtedy właśnie zdecydowała, że go opuści, aby już nigdy nie miał okazji do wyrządzenia jej krzywdy. Eric rzucił w nią tego feralnego dnia szklaneczką z whisky. Chybił, ale naczynie uderzyło o ścianę, rozprysnęło się, a ostry odłamek szkła ugodził kobietę w twarz. Aby nie dopuścić do powstania widocznej blizny, lekarze musieli natychmiast założyć piętnaście mistrzowskich szwów. Dlatego wiadomość o śmierci męża musiała wywołać u niej uczucie ulgi, choćby tylko na poziomie podświadomości.

Zaczęła opowiadać Benowi, czyniąc raz po raz pauzy, by napić się szampana, o porannym spotkaniu u adwokata Erica i o późniejszej sprzeczce na ulicy, kiedy to mąż chwycił ją mocno za ramię i stracił nad sobą kontrolę. Potem opisała wypadek i straszliwy wygląd zwłok, a wszystko w najdrobniejszych szczegółach, jak gdyby tylko w ten sposób mogła wyzwolić się od tych krwawych obrazów. Następnie zaczęła opowiadać o poczynionych przygotowaniach do pogrzebu i w miarę upływu czasu stopniowo uspokajały się jej drżące dłonie.

Ben usiadł blisko niej i patrząc na nią, położył rękę na jej ramieniu. Co pewien czas delikatnie masował jej kark lub głaskał ją po miedzianych włosach.

– Trzydzieści milionów dolarów – podsumowała na koniec i pokręciła głową, uśmiechając się z gorzką ironią. Pragnęła przecież tak niewiele, a dostanie wszystko. – Ja naprawdę nie chcę tych pieniędzy – oznajmiła. – Mam wielką ochotę wydać je, a przynajmniej dużą ich część.

– Są twoje, możesz więc zrobić z nimi, co tylko zechcesz – odpowiedział Ben. – Ale nie rób teraz nic, czego później mogłabyś żałować.

Rachael spuściła wzrok, zerkając na trzymany oburącz kieliszek. Zmarszczyła brwi w zatroskaniu i powiedziała:

– Oczywiście, Eric wściekłby się, gdybym je wydała.

– Kto?!

– Eric – powtórzyła spokojnie.

Ben pomyślał, że to dziwne, iż Rachael reaguje tak, jakby Eric żył. Wytłumaczył to sobie szokiem, który przeżyła. Widocznie nie przyszła jeszcze do siebie.

– Poczekaj trochę, aż dostosujesz się do nowych warunków.

Rachael westchnęła i kiwnęła głową.

– Która godzina?

Ben spojrzał na zegarek.

– Za dziesięć siódma.

– Po południu dzwoniłam do różnych ludzi, informując, co się stało i kiedy będzie pogrzeb. Ale zostało mi na liście jeszcze trzydzieści albo czterdzieści nazwisk. Eric nie miał rodziny, jedynie kilku kuzynów. I ciotkę, której nienawidził. Przyjaciół też nie miał wielu. Nie był człowiekiem, któremu zależało na przyjaźniach, nie potrafił ich zresztą nawiązywać. Jest jednak mnóstwo ludzi, z którymi łączyły go interesy. Rozumiesz? Nie mam ochoty na te męczące rozmowy.

– W samochodzie mam telefon – powiedział Ben. – Mogę pomóc ci w kontaktowaniu się z nimi. Wtedy pójdzie szybciej.

Uśmiechnęła się delikatnie.

– Jak by to wyglądało? Przyjaciel wdowy dzwoniący do pogrążonych w smutku…

– Nie muszę się im przedstawiać. Mogę powiedzieć, że jestem przyjacielem rodziny.

– No cóż, skoro jego rodzina to tylko ja – rzekła Rachael – nie będzie to kłamstwem. Jesteś moim najlepszym na świecie przyjacielem, Benny.

– Więcej niż przyjacielem.

– O, tak.

– Mam nadzieję, że dużo więcej.

– Też mam taką nadzieję – odparła.

Pocałowała go lekko i przez chwilę trzymała głowę na ramieniu mężczyzny.

Po dwudziestej trzydzieści dodzwonili się do wszystkich znajomych i współpracowników Erica. Wtedy też Rachael ze zdziwieniem stwierdziła, że jest głodna.

– Po takim dniu, po takich przeżyciach… Czy nie jestem aż nazbyt nieczuła, skoro mam w takiej chwili apetyt?

– Ależ skąd! – uspokoił ją Ben. – Życie toczy się dalej, kochana. Żywi muszą jeść. Zresztą, czytałem gdzieś, że towarzyszenie nagłej i gwałtownej śmierci wyzwala w człowieku zwiększony apetyt. Trwa to od kilku dni do kilku tygodni od chwili wypadku.

– Człowiek udowadnia sobie w ten sposób, że sam żyje.

– Cieszy się z tego.

– Obawiam się, że nie przyrządzę ci nic ciepłego – powiedziała. – Ale mogę zrobić sałatkę. Ugotujemy jeszcze dwie porcje rigatori, a do tego otworzymy słoik sosu ragu.

– Iście królewska uczta!

Zabrała ze sobą pistolet do kuchni i położyła go na bufecie koło kuchenki mikrofalowej.

Opuściła żaluzje w oknach wychodzących na tył domu, na pokryte bujną roślinnością obejście. Ben lubił patrzeć na znajdujące się tam klomby azalii, bogato ulistnione krzewy wawrzynu oraz bezładnie splątane tropikalne pnącza o czerwonych i żółtych przylistkach, które całkowicie przykrywały mur otaczający posiadłość. Wyciągnął więc rękę w stronę linki, chcąc podnieść żaluzje.

– Proszę cię, nie rób tego – powiedziała Rachael. – Chcę… mieć święty spokój.

– Ale przecież z zewnątrz nikt nie zajrzy do środka. Obejście jest ogrodzone murem, a furtka zamknięta.

– Proszę…

Zostawił więc żaluzje opuszczone, tak jak sobie tego życzyła.

– Czego się boisz, Rachael?

– Boję? Nie, niczego się nie boję.

– A broń?

– Mówiłam ci, że nie wiedziałam, kto stoi za drzwiami, a tyle już dzisiaj przeżyłam…

– Teraz już wiesz, że to ja stałem za drzwiami.

– Tak.

– A do rozmowy ze mną broń nie jest ci potrzebna. Żeby trzymać mnie na dystans, wystarczy obietnica jednego albo dwóch pocałunków.

Uśmiechnęła się.

– Myślę, że powinnam odłożyć ją na miejsce. Czy bardzo cię rozzłościłam?

– Nie, ale…

– Zaniosę ją do sypialni, gdy tylko rigatori zacznie się gotować – obiecała, ale w jej głosie wyczuwało się bardziej grę na zwłokę niż przyrzeczenie.

Zaintrygowany i nieco speszony Ben dyplomatycznie nie odezwał się słowem.

Rachael postawiła na gazie duży garnek z wodą. W tym czasie Benny przełożył ze słoika do rondelka sos ragu. Następnie wspólnie pokroili zieloną sałatę, seler, pomidory, cebulę i czarne oliwki – składniki sałatki.

Pracując rozmawiali, głównie o kuchni włoskiej. Rozmowa jakoś się nie kleiła, zapewne dlatego, że oboje za bardzo starali się być beztroscy i na siłę odsunąć myśli o śmierci. Rachael, siekając jarzyny, prawie cały czas wpatrywała się tylko w nie, starając się skoncentrować wyłącznie na tej czynności. Każdy kawałek selera kroiła w kosteczki o jednakowych wymiarach, jak gdyby symetria była najważniejszym elementem dobrej sałatki i podnosiła jej smak.

Oczarowany jej urodą Benny spoglądał na nią równie często, jak ona patrzyła na to, co robi. Rachael zbliżała się do trzydziestki, ale wyglądała na dwadzieścia lat. Cechowała ją jednak elegancja i postawa wielkiej damy, żyjącej na tyle długo, by poznać wszelkie tajniki wdzięcznego zachowania. Nigdy nie miał dość patrzenia na nią, i nie chodziło tu tylko o to, że go podniecała. W jakiś tajemniczy sposób, którego nie potrafił wyjaśnić, jej widok działał na niego odprężająco. Czuł wtedy, że wszystko ma się ku dobremu, a on sam, po raz pierwszy w swym samotnym życiu, jest pełnowartościowym człowiekiem, który może jeszcze osiągnąć trwałe szczęście.

Powodowany nagłym impulsem wyjął jej z ręki nóż, którym kroiła pomidora, odłożył go na bok i przyciągnął ją do siebie. Następnie objął Rachael mocno ramionami i pocałował głęboko. Teraz jej delikatne usta nie smakowały już czekoladą, lecz szampanem. Wciąż pachniała lekko olejkiem jaśminowym, choć przez jego woń przebijał zmysłowy aromat jej czystego ciała. Ben przesunął dłonią po ciele kobiety, kreśląc ostry łuk i zatrzymując palce na łonie Rachael. Przez jedwabny szlafroczek czuł jej prężne, mistrzowsko wyrzeźbione ciało. Nie miała nic pod spodem. Ciepłe ręce Bena zrobiły się gorące, a po chwili wprost zaczęły go palić, gdy przez delikatną tkaninę dotarł do niego żar jej talii.

Przylgnęła do niego na moment w desperackim odruchu, jak gdyby była rozbitkiem, a on tratwą ratunkową na wzburzonym morzu. Palce wbiła mocno w jego ramiona i kurczowo zacisnęła, jej ciało było sztywne. Po jakimś czasie odprężyła się i jej dłonie rozpoczęły wędrówkę po plecach i ramionach Bena, badając je i masując. Potem szerzej otwarła usta. Ich pocałunek był jeszcze bardziej żarliwy niż przedtem, a oddech przyspieszony.

Czuł, jak pełne piersi kobiety napierają na jego pierś. Zaczął jeszcze wnikliwiej penetrować zakamarki jej ciała, w przeświadczeniu, że i ona tego pragnie.

Zadzwonił telefon.

Ben uświadomił sobie, że kiedy skończyli informowanie ludzi o śmierci i pogrzebie Erica, zapomnieli przełączyć telefon na automatyczną sekretarkę. Na potwierdzenie tego faktu telefon zadzwonił ponownie, ostro i przeraźliwie.

– Cholera! – zaklęła Rachael, odsuwając się od mężczyzny.

– Ja odbiorę.

– Pewnie jakiś dziennikarz.

Ben podniósł słuchawkę aparatu, który wisiał na ścianie w kuchni koło lodówki. To nie był dziennikarz, lecz Everett Kordell, koroner miasta Santa Ana. Dzwonił z kostnicy. Powstał pewien poważny problem, dlatego koniecznie chciał rozmawiać z panią Leben.

– Jestem przyjacielem rodziny – przedstawił się Ben. – Odbieram wszystkie telefony do pani Leben.

– Ale ja muszę rozmawiać z nią osobiście – nalegał koroner. – To sprawa nie cierpiąca zwłoki.

– Myślę, że rozumie pan, iż pani Leben miała dziś bardzo ciężki dzień. Dlatego nie może z panem rozmawiać. Bardzo mi przykro.

– Ale ona musi przyjechać do miasta – powiedział płaczliwie Kordell.

– Do miasta? To znaczy, do kostnicy? Teraz?

– Zgadza się. I to natychmiast.

– Dlaczego?

Kordell zawahał się. Potem wyjaśnił:

– To bardzo żenująca i niemiła sprawa… Zapewniam pana, że prędzej czy później wszystko się wyjaśni… Może już niedługo… No cóż, zniknęły zwłoki Erica Lebena.

Ben był przekonany, że się przesłyszał.

– Zniknęły?

– No… może tylko gdzieś się zapodziały – odrzekł nerwowo Everett Kordell.

– Może?!

– A może je… skradziono.

Ben usłyszał jeszcze kilka szczegółów, potem odwiesił słuchawkę i wrócił do Rachael.

Kobieta obejmowała się mocno ramionami, jak gdyby nagle zrobiło się jej niezwykle zimno.

– Dzwonili z kostnicy?

Mężczyzna skinął głową.

– Wygląda na to, że ci cholerni nieudolni biurokraci zgubili ciało.

Rachael bardzo pobladła, a w jej oczach pojawił się wyraz prześladowanego zwierzęcia. Ale, o dziwo, elektryzujące wiadomości nie wydawały się dla niej niespodzianką.

Ben miał dziwne wrażenie, iż Rachael czekała na ten telefon przez cały wieczór.

4

Tam gdzie przechowują śmierć

Wygląd biura Everetta Kordella stanowił dla Rachael dowód, że koroner był człowiekiem obowiązkowym i starannym aż do przesady. Biurka nie zawalały żadne papiery, książki czy akta. Bibularz był nowy, czysty, nie używany. Wszystkie akcesoria – uchwyty na długopisy, nóż do otwierania korespondencji, pojemnik na papiery i oprawione w srebrne ramki zdjęcia rodzinne, miały na biurku swoje starannie dobrane miejsce. Na półkach za plecami Kordella widniało dwieście czy trzysta książek, ustawionych tak równo, że wyglądały jak atrapy. Dyplomy i dwa schematy anatomiczne zdobiące pozostałe ściany były również tak względem siebie dopasowane, że Rachael zastanowiła się, czy koroner nie sprawdza co rano z pomocą linijki i pionu, czy na pewno wiszą prosto.

Dbałość Kordella o ład i porządek widoczna była także w jego własnym wyglądzie. Ten wysoki, trochę zbyt szczupły, mężczyzna około pięćdziesiątki miał twarz ascetyczną, o ostrych rysach i jasno-brązowych oczach. Jego szpakowate włosy były krótko ostrzyżone i starannie uczesane. Długie palce rąk, osobliwie wychudłe, kojarzyły się z kościotrupem. Biała czysta koszula nasuwała przypuszczenie, że prano ją pięć minut temu, a kanty ciemnobrązowych spodni były tak ostre, że prawie świeciły odbitym światłem lampy jarzeniowej.

Gdy Rachael i Benny usadowili się w krzesłach z ciemnej sosny o zielonych skórzanych obiciach, Kordell obszedł swoje biurko i usiadł za nim.

– Jest mi bardzo przykro, pani Leben, że muszę do tego, co pani dzisiaj przeżyła, dołożyć jeszcze to brzemię. Wiem, że nie mam dla siebie usprawiedliwienia. Proszę jednakże pozwolić, że jeszcze raz wyrażę swój żal i przeproszę panią, choć doskonale rozumiem, że to nie zmieni pani ciężkiej sytuacji. Czy dobrze się pani czuje? Może szklankę wody lub czegoś innego?

– Czuję się dobrze – odpowiedziała Rachael, choć w rzeczywistości nigdy nie czuła się gorzej.

Ben wyciągnął ramię i objął ją, by dodać jej otuchy. Słodki Benny, można na nim polegać. Była wdzięczna, że siedział teraz przy niej. Ze swoimi siedemdziesięcioma kilkoma kilogramami wagi i stu siedemdziesięcioma centymetrami wzrostu nie należał do kolosów. Miał ciemne włosy, brązowe oczy i sympatyczną, choć pospolitą twarz. Reprezentował typ człowieka, który łatwo może zniknąć w tłumie, a na przyjęciu nikt nie zwróci na niego uwagi. Jednakże kiedy tylko zaczynał coś mówić swoim łagodnym głosem, gdy poruszał się z niezwykłym wdziękiem albo po prostu patrzył przenikliwym wzrokiem, natychmiast stawały się widoczne jego wrażliwość i inteligencja. Mimo całej łagodności tkwiła w nim lwia moc i przy jego boku wszystko wydawało się łatwiejsze. Wahała się tylko, czy należy wciągać go w całą tę historię.

– Nie bardzo rozumiem, co się tutaj stało – powiedziała do koronera.

Obawiam się, że wiem więcej niż Kordell, pomyślała.

– Będę z panią absolutnie szczery – odrzekł koroner. – Nie mam innego wyboru. – Westchnął i pokręcił głową z niedowierzaniem, że coś takiego było w ogóle możliwe. Potem zamrugał oczami, zmarszczył brwi i zwrócił się do Bena. – Pan jest może adwokatem pani Leben?

– Jestem tylko starym przyjacielem – odpowiedział Benny.

– Naprawdę?

– Jestem tu, by podtrzymać ją na duchu.

– Tak, mam nadzieję, że adwokaci nie będą nam potrzebni – oznajmił Kordell.

– Może mi pan wierzyć, że nie mam najmniejszego zamiaru radzić się w tej sprawie prawników – zapewniła go Rachael.

Koroner kiwnął posępnie głową, najwyraźniej nie przekonany co do jej szczerości.

– Zwykle nie ma mnie w biurze o tej porze. – Był poniedziałek, dwudziesta pierwsza trzydzieści. – Kiedy praca nieoczekiwanie przedłuża się i trzeba jeszcze wykonać wieczorem jakąś sekcję, zwykle powierzam ją jednemu z moich asystentów. Wyjątek czynię, gdy chodzi o zwłoki jakiejś ważnej osobistości lub przypadek dziwnej, niezwykłej śmierci. W takich sytuacjach, ze względu na zainteresowanie zarówno środków przekazu, jak i polityków, wolę nie polegać na swoich podwładnych. I jeśli trzeba sekcję zrobić w nocy, zostaję po godzinach. Pani mąż był oczywiście bardzo ważną osobistością.

Rachael kiwnęła głową, gdyż wydało jej się, że Kordell oczekuje reakcji. Nie odważyła się cokolwiek powiedzieć. Przez cały czas, od kiedy dowiedziała się o zniknięciu zwłok, strach pulsował w niej ze zmienną siłą. Teraz odczuwała największe jego natężenie.

– Ciało przywieziono do kostnicy o dwunastej czternaście – kontynuował Kordell. – Ponieważ zakończyliśmy już przyjęcia, a ja miałem po południu wygłosić odczyt, poleciłem jednemu z moich asystentów, by zajął się zmarłymi według kolejności zapisów w książce przyjęć, a sam zaplanowałem sekcję zwłok pani męża na osiemnastą trzydzieści. – Dotknął kciukami skroni i pomasował je, krzywiąc się przy tym, jak gdyby powrót do tych wydarzeń przyprawiał go o ból głowy. – Kiedy przygotowałem już stół, posłałem asystenta, by przywiózł ciało doktora Lebena z chłodni… ale on nie mógł go znaleźć.

– Może zostawiono je w innym miejscu? – spytał Benny.

– Odkąd tu pracuję, takie rzeczy zdarzały się nadzwyczaj rzadko – powiedział Kordell z lekkim przebłyskiem dumy. – Ale nawet w tych kilku wypadkach, gdy zwłoki zostawiono w innym miejscu, na niewłaściwym stole, nie w tej co trzeba szufladzie lub pomylono identyfikatory, zawsze odnajdywaliśmy je w ciągu pięciu minut.

– Tylko nie dziś – dorzucił Benny.

– Szukaliśmy prawie godzinę. Wszędzie. Absolutnie wszędzie. – Kordell był wyraźnie zmartwiony. – Nic z tego nie rozumiem. Nic a nic. Zgodnie z naszą procedurą taka historia nie miała prawa się wydarzyć.

Rachael zdała sobie nagle sprawę, że tak mocno zaciskała w garści torebkę, aż pobielały jej paznokcie. Rozluźniła uchwyt, starając się odprężyć. Potem zamknęła powieki i opuściła głowę, obawiając się, że z jej oczu obaj mężczyźni mogą wyczytać straszliwą prawdę. Miała nadzieję, iż zrozumieją to jako reakcję na zatrważającą wieść, która ich tutaj sprowadziła.

Przez oddzielającą ją teraz od reszty świata ciemność usłyszała głos Bena:

– Doktorze Kordell, czy istnieje taka ewentualność, że ciało doktora Lebena zostało przez pomyłkę dostarczone do prywatnego zakładu pogrzebowego?

– Powiedziano nam, że przygotowaniami do pogrzebu zajmuje się firma braci Attisonów i oczywiście zadzwoniliśmy do nich w sprawie zwłok. Podejrzewaliśmy, że może ktoś od nich przyjechał po ciało doktora Lebena, a nasz pracownik przez roztargnienie wydał je bez zaświadczenia o wykonaniu sekcji. Jednakże Attisonowie twierdzą, że nie odbierali od nas zwłok, czekając, aż sami po nich zadzwonimy.

– Miałem na myśli sytuację, kiedy – w związku z mylną identyfikacją zwłok – wydawane są one zakładowi pogrzebowemu jako należące do kogoś zupełnie innego – powiedział Benny.

– To kolejna ewentualność, którą – zapewniam pana – sprawdziliśmy z należytą dokładnością. Zaraz po tym, jak o dwunastej czternaście dostarczono zwłoki doktora Lebena, wysłaliśmy do prywatnych zakładów pogrzebowych cztery inne ciała. Razem z nimi pojechali nasi pracownicy, by potwierdzić tożsamość zmarłych dla uniknięcia pomyłki. Żadne z tych ciał nie należało do doktora Lebena.

– A więc cóż pan podejrzewa? – spytał Benny.

Rachael słuchała ich makabrycznej rozmowy z zamkniętymi oczami. Pogrążyła się w absolutnej ciemności i stopniowo zaczynało jej się wydawać, że śpi, a głosy obu mężczyzn są mesmerycznymi głosami zjaw ze złego snu.

– To brzmi niewiarygodnie, ale nie pozostało nam nic innego, jak przyjąć, że ciało zostało skradzione – powiedział Kordell.

Rachael wielkim wysiłkiem i raczej bez powodzenia starała się nie dopuszczać do siebie przerażających obrazów, które zaczęła właśnie widzieć oczyma wyobraźni.

– Dzwonił pan na policję? – spytał Benny.

– Tak. Kiedy tylko doszliśmy do przekonania, że jedynie kradzież wchodzi w rachubę, powiadomiliśmy ich o wszystkim. Są teraz na dole, w chłodni, i oczywiście chcą z panią rozmawiać, pani Leben.

Od strony Everetta Kordella dobiegł Rachael delikatny, rytmiczny odgłos tarcia. Otworzyła oczy. Koroner wsuwał i wysuwał z futerału nożyk do otwierania korespondencji. Znów spuściła powieki.

Ponownie odezwał się Benny:

– Czy wasze środki bezpieczeństwa są tak niedoskonałe, że ktoś z ulicy mógł się tu wślizgnąć i ukraść zwłoki?

– Ależ skąd! – zapewnił Kordell. – Jeszcze nic takiego się nie zdarzyło! Doprawdy trudno mi to wyjaśnić. Oczywiście, ktoś, komu bardzo by na tym zależało, zapewne znalazłby sposób, by ominąć nasze zabezpieczenia, ale nie byłoby to łatwe do wykonania. Proszę mi wierzyć.

– Ale nie wyklucza pan takiej możliwości – powiedział Benny.

Tarcie ucichło. Po dźwiękach, które teraz do niej docierały, Rachael zorientowała się, że Kordell w zdenerwowaniu przesuwa po blacie biurka oprawne w srebrne ramki zdjęcia.

Skoncentrowała się na tym wyobrażeniu, by odegnać od siebie szalone obrazy, które niestrudzenie podsuwała jej chytra wyobraźnia.

– Proponuję – oznajmił Everett Kordell – żebyście państwo zeszli ze mną do chłodni. Sami zobaczycie, jak szczelny jest nasz system zabezpieczeń i jak trudno byłoby go przełamać. Pani Leben, czy czuje się pani na siłach, by obejrzeć kostnicę?

Rachael otworzyła oczy. Obaj mężczyźni patrzyli na nią zatroskani. Skinęła głową.

– Czy jest pani tego pewna? – spytał Kordell, wstając i wychodząc zza biurka. – Proszę zrozumieć, że ja nie nalegam. Ale bardzo by mi ulżyło, gdyby się pani osobiście przekonała, jak jesteśmy zapobiegliwi i jak sumiennie wykonujemy nasze obowiązki.

– Czuję się dobrze – zapewniła Rachael.

Koroner dostrzegł na swym rękawie krótką czarną nitkę, strzepnął ją i ruszył w kierunku drzwi.

Rachael podniosła się z krzesła i chciała pójść za nim, ale nagle zakręciło jej się w głowie. Zachwiała się.

Benny wziął ją pod ramię i przytrzymał.

– Ta wycieczka nie jest konieczna.

– Jest – powiedziała ponuro. – Jest konieczna. Muszę to obejrzeć. Muszę wiedzieć.

Benny spojrzał na nią zdziwiony, ale nie mógł spotkać jej wzroku. Czuł, że coś jest nie tak, coś więcej niż śmierć Erica i zniknięcie jego zwłok. Nie rozumiał jednak, o co chodzi, i jego zaintrygowanie rosło.

Rachael chciała pokonać strach i nie angażować Bena w tę przykrą sprawę, ale nie potrafiła przekonująco kłamać, a poza tym wiedziała, że Benny już od pierwszej chwili, gdy do niej przyjechał, jest świadom jej lęku. Ten wierny przyjaciel był tyleż zaintrygowany, co zaniepokojony. Postanowił, że zostanie przy niej, co akurat najmniej jej w tej chwili odpowiadało, ale nic nie mogła na to poradzić. Później jednak będzie musiała jakoś pozbyć się Bena. Wprawdzie jego pomoc byłaby nieoceniona, jednakże nie miała prawa wciągać go w tę niebezpieczną historię i ryzykować jego życie, tak jak ryzykowała swoje.

A teraz trzeba zobaczyć, gdzie leżały zmasakrowane zwłoki Erica. Miała nadzieję, że lepsze zrozumienie okoliczności ich zniknięcia rozproszy jej najgorsze obawy. Musiała zebrać w sobie wszystkie siły, by ruszyć na obchód kostnicy.

Wyszli z biura i zeszli na dół, gdzie przechowywana jest śmierć.

Szeroki, pokryty jasnoszarymi płytkami korytarz kończył się ciężkimi metalowymi drzwiami. We wnęce po prawej stronie siedział ubrany w biały fartuch człowiek. Gdy zobaczył nadchodzących Kordella, Rachael i Bena, wstał i wyciągnął z kieszeni komplet dzwoniących głośno kluczy.

– To jest jedyne wewnętrzne wejście do chłodni – powiedział Kordell – Drzwi są zawsze zamknięte. Zgadza się, Walt?

– Absolutnie – odparł mężczyzna. – Czy chce pan wejść do środka, doktorze?

– Tak.

Kiedy Walt wsuwał klucz do zamka, Rachael zobaczyła małą iskierkę wyładowania elektrycznego.

– Cały czas, dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, Walt albo ktoś inny z pracowników siedzi na warcie. Nikt nie może sam wejść do środka. Wszystkich wchodzących zapisuje się w zeszycie.

Szerokie drzwi otwarły się i Walt przytrzymał je, by mogli przejść. W chłodni zimne powietrze pachniało środkami odkażającymi i czymś nieokreślonym, w każdym razie czymś ostrym i gryzącym. Ten drugi zapach był mniej intensywny. Drzwi zamknęły się za nimi, skrzypiąc lekko, a dźwięk ten zdawał się przenikać Rachael do szpiku kości. Usłyszeli jeszcze za plecami głuche huknięcie, gdy wejście zamknęło się automatycznie.

Dwoje podwójnych otwartych drzwi prowadziło do dużych pomieszczeń po obu stronach chłodnego korytarza. Na jego końcu znajdował się czwarty, metalowy portal, taki sam jak ten, przez który właśnie weszli.

– Państwo pozwolą, że teraz pokażę jedyne wejście do chłodni z zewnątrz. Tutaj podjeżdżają karawany i karetki – powiedział Kordell, prowadząc ich w stronę drzwi.

Rachael szła za nim, choć samo przebywanie w miejscu, gdzie przetrzymywano śmierć, gdzie do niedawna jeszcze znajdowało się ciało Erica, sprawiło, że nogi miała jak z waty, a na czole i plecach czuła obfity pot.

– Proszę chwilę zaczekać – odezwał się Benny.

Odwrócił się w stronę drzwi, którymi weszli, nacisnął klamkę i otworzył je. Walt, który właśnie wracał na swoje miejsce po drugiej stronie, spojrzał na niego zdziwiony. Ben puścił drzwi i pozwolił, by ponownie zamknęły się z hukiem.

– Chociaż zawsze są zamknięte od zewnątrz, to jednak można je otworzyć od wewnątrz?

– Zgadza się. Oczywiście – odpowiedział Kordell. – To byłoby zbyt skomplikowane, gdyby przy wychodzeniu należało wzywać strażnika do otwarcia drzwi. Zresztą nie możemy ryzykować zamknięcia tu kogoś na dobre w jakiejś awaryjnej sytuacji, jak na przykład pożar czy trzęsienie ziemi.

Ich kroki odbijały się złowrogim echem od świeżo wypolerowanych płytek, gdy zaczęli kontynuować obchód kostnicy i zbliżali się do drugiego wejścia na końcu korytarza. Minęli dwa pomieszczenia i w sali po lewej stronie Rachael ujrzała kilka osób. Stali, poruszali się i rozmawiali przyciszonymi głosami w blasku ostrego, zimnego światła lamp jarzeniowych. Byli to pracownicy kostnicy ubrani w białe fartuchy, tęgi mężczyzna w beżowych spodniach i sportowej marynarce w beżowo-żółto-czerwono-zieloną kratę oraz dwóch ludzi w czarnych garniturach, którzy również spojrzeli na Rachael.

Kobieta dostrzegła także trzy martwe ciała, leżące pod białymi prześcieradłami na stołach z nierdzewnej stali.

Gdy znaleźli się na końcu korytarza, Everett Kordell szeroko otworzył metalowe drzwi. Wyszedł na zewnątrz i skinął na swych gości.

Rachael i Benny poszli za nim. Kobieta spodziewała się ujrzeć jakieś podwórko, a tymczasem – choć opuścili budynek kostnicy – niezupełnie jeszcze byli na dworze. Zewnętrzne wejście do chłodni znajdowało się bowiem na jednym z podziemnych pięter wielokondygnacyjnego parkingu, który przylegał do kostnicy. Był to ten sam garaż, w którym Rachael zaparkowała niedawno swojego mercedesa, tyle że zostawiła go kilka pięter wyżej.

Podłoże z szarego betonu, nagie ściany oraz grube kolumny wspierające również szary betonowy strop sprawiały, że podziemny parking wyglądał jak ogromna awangardowa wersja grobowca faraona. Sodowe lampy u sufitu, rozmieszczone w dużych odstępach i rzucające snopy żółtawego światła, stwarzały – jak pomyślała Rachael – atmosferę godną przedsionka Komnaty Śmierci.

Teren w pobliżu wejścia do kostnicy objęty był zakazem parkowania, ale sporo samochodów pozostawiono na rozległej betonowej powierzchni z namalowanymi „kopertami”, gdzie na wpół tonęły w zgniłożółtym przytłumionym świetle i głębokich czarnych cieniach.

Rachael spojrzała na samochody i odniosła dziwne wrażenie, że coś kryło się między nimi i obserwowało ich, a ją w szczególności.

Benny spostrzegł, że przeszedł ją dreszcz, i objął ją ramieniem.

Everett Kordell zamknął ciężkie drzwi do kostnicy, po czym chciał je otworzyć, ale rygiel nie ustępował pod naporem jego ręki.

– Widzicie państwo? Zamykają się automatycznie. Karetki i karawany podjeżdżają z ulicy na rampę i muszą się tutaj zatrzymać. Jedyny sposób, żeby się dostać do środka, to nacisnąć ten guzik – tu wdusił biały przycisk w ścianie obok drzwi – a następnie porozumieć się ze strażnikiem przez interkom. – Przysunął usta do drucianej siateczki przykrywającej mikrofon. – Walt? Mówi Kordell. Jestem na zewnątrz. Czy możesz nas wpuścić? Z głośniczka dobiegł ich głos strażnika:

– Już się robi, doktorze.

Odezwał się brzęczyk i Kordell mógł znów otworzyć drzwi.

– Rozumiem, że strażnik nie otwiera każdemu, kto o to prosi – powiedział Benny.

– Oczywiście – potwierdził Kordell, stojąc w otwartych drzwiach. – Jeśli rozpoznał głos i zna osobę, wpuszcza ją. Jeśli zaś nie, jeśli przyjechał ktoś nowy albo gdy istnieje jakikolwiek inny powód, żeby zachować czujność, strażnik idzie korytarzem tak jak my szliśmy, od swojego stanowiska aż tutaj, żeby sprawdzić osobiście, kto chce wejść.

Rachael straciła zainteresowanie tymi szczegółami, zajmował ją tylko spowity mrokiem parking, gdzie istniało mnóstwo świetnych kryjówek.

– Ale w tym miejscu nie spodziewający się napaści strażnik mógłby zostać obezwładniony i intruz dostałby się do środka – dociekał Benny.

– Teoretycznie jest to możliwe – przyznał Kordell, a jego szczupła twarz zwęziła się jeszcze bardziej – tylko że dotychczas nigdy się to jeszcze nie zdarzyło.

– Czy strażnicy, którzy dzisiaj mieli dyżur, mogą przysiąc, że zarejestrowali wszystkich wchodzących i wychodzących i że nie było wśród nich osób nie upoważnionych?

– Tak – powiedział Kordell.

– A pan im ufa?

– Bezwarunkowo. Każdy, kto tutaj pracuje, doskonale zdaje sobie sprawę, iż znajdujące się pod naszą opieką ciała to szczątki drogie rodzinie, krewnym. Wiemy, że spoczywa na nas poważny – nawet święty – obowiązek chronienia ich tak długo, jak długo u nas pozostają. I sądzę, że najlepszym tego dowodem jest nasz system zabezpieczeń, który właśnie państwu pokazałem.

– W takim razie – rzekł Benny – ktoś otworzył zamek wytrychem…

– Tych zamków nie można otworzyć wytrychem.

– …albo ktoś przedostał się do środka, gdy drzwi zewnętrzne były otwarte, ukrył się, odczekał, aż wszyscy żywi wyszli, a następnie porwał ciało doktora Lebena.

– Na to wygląda. Tylko że to takie nieprawdopodobne…

– Czy możemy już wejść do środka? – spytała Rachael.

– Jasne – odpowiedział skwapliwie Kordell, gotów spełnić każde jej życzenie, i puścił ją przodem.

Rachael weszła i znów znalazła się na korytarzu chłodni, gdzie w zimnym powietrzu unosił się gryzący zapach środków dezynfekcyjnych oraz mdły smród gnicia.

5

Pytania bez odpowiedzi

W przechowalni, gdzie zwłoki czekały na autopsję, powietrze było jeszcze zimniejsze niż na korytarzu. Ostre światło lamp jarzeniowych, odbijające się pełnym niepokoju blaskiem od wszystkich metalowych powierzchni, przydawało stołom do sekcji oraz klamkom i zawiasom stojących wzdłuż ścian gablotek chłodnej jasności. Pomalowane białym błyszczącym lakierem ścianki tych gablotek oraz skrzynek z przyborami, choć nie grubsze od innych, wyglądały jednak, jakby były bezdenne. Dziwny to widok, podobny do tajemniczej, połyskującej głębi, jaką światło księżyca nadaje śnieżnemu krajobrazowi.

Rachael starała się nie patrzeć na przykryte prześcieradłami ciała ani nie myśleć o tym, co znajduje się w tych olbrzymich szufladach-chłodniach.

Grubas w sportowej marynarce nazywał się Ronald Tescanet i był prawnikiem reprezentującym władze miejskie. Oderwano go od kolacji, by znajdował się pod ręką, kiedy policja będzie rozmawiać z Rachael, a później, by sam omówił z nią sprawę zniknięcia zwłok. Miał głos tak słodki, że aż mdły, a kondolencje złożył tak wylewnie, iż trąciło to wazeliniarstwem. Podczas gdy Rachael odpowiadała na pytania policji, Tescanet stał za nimi i nie odzywał się. Co pewien czas przygładzał tylko swe gęste czarne włosy, a wtedy na jego tłustych palcach błyskały złote pierścienie z brylantami, po jednym na każdej dłoni.

Dwaj mężczyźni w ciemnych prostych garniturach byli, jak słusznie Rachael podejrzewała, policjantami. Pokazali legitymacje i odznaki. Na szczęście nie męczyli jej wyrazami współczucia.

Młodszy z nich, detektyw Hagerstrom, miał krzaczaste brwi i mocną sylwetkę. Nic nie mówił, pozostawiając sprawę przesłuchania swojemu koledze. Stał w zupełnym bezruchu, jak stuletni dąb – w przeciwieństwie do nieprzerwanie kręcącego się prawnika – i małymi brązowymi oczkami wpatrywał się w Rachael. W pierwszej chwili sprawił na niej wrażenie głupka, ale po chwili zrozumiała, że policjant obdarzony był ponadprzeciętną inteligencją, co jednak starannie ukrywał.

Bała się, że Hagerstrom mógłby za pomocą jakiegoś tajemniczego szóstego zmysłu przejrzeć ją na wylot i odkryć wszystko, co przed nim ukrywała. Dlatego ostrożnie, by nie wzbudzić podejrzeń, ale konsekwentnie unikała jego wzroku.

Starszy glina, detektyw Julio Verdad, był niskim mężczyzną o latynoskich rysach i intensywnie czarnych oczach, które połyskiwały purpurowym blaskiem niczym dwie dojrzałe śliwy. Najwyraźniej przywiązywał wagę do elegancji: miał na sobie letni ciemnoniebieski, dobrze skrojony garnitur, białą, może nawet jedwabną, koszulę z mankietami spiętymi złotymi spinkami z masą perłową, krawat w kolorze burgunda ze złotym łańcuszkiem zamiast spinki oraz ciemnowiśniowe trzewiki firmy Bally.

Chociaż Verdad mówił krótkimi zdaniami i był raczej szorstki w obejściu, jego głos brzmiał spokojnie i miękko. Kontrast między łagodnym tonem a pełnym werwy zachowaniem policjanta zbijał z tropu.

– Obejrzała pani zabezpieczenia?

– Tak.

– Czy jest pani usatysfakcjonowana?

– Chyba tak.

Potem zwrócił się do Bena.

– Pana nazwisko?

– Ben Shadway. Jestem starym znajomym pani Leben.

– Ze szkoły?

– Nie.

– Z pracy?

– Nie. Tak po prostu…

Czarne oczy rozbłysły.

– Rozumiem. – Potem zwrócił się do Rachael. – Mam kilka pytań.

– Na jaki temat?

Zamiast odpowiedzieć, Verdad rzekł:

– Zechce pani usiąść, pani Leben?

– Krzesło, ależ oczywiście…! – wyrwał się Everett Kordell i wraz z prawnikiem Ronaldem Tescanetem pospieszyli wyciągnąć krzesło dosunięte do biurka w rogu pomieszczenia.

Widząc, że nikt inny nie zamierza usiąść, a więc w obliczu znalezienia się w gorszej pozycji, kiedy wszyscy będą na nią patrzeć z góry, Rachael powiedziała:

– Nie, dziękuję, postoję. Chyba nie potrwa to długo. Rozumieją panowie, że nie jestem w nastroju, by siedzieć tu całymi godzinami. A zresztą, czego mają dotyczyć te pytania?

– Niezwykłej zbrodni.

– Porwania zwłok? – zapytała ironicznie, udając, że jest jednocześnie zmieszana i oburzona tym, co zaszło. To pierwsze uczucie było raczej udawane, lecz drugie mniej więcej szczere.

– Kto mógł to zrobić? – spytał Verdad.

– Nie mam pojęcia.

– Nikt nie przychodzi pani do głowy?

– A któż miałby kraść zwłoki Erica? Nie znam nikogo takiego – odpowiedziała.

– Czy miał wrogów?

– Niezależnie od tego, że w swojej dziedzinie był nieprzeciętny, to jeszcze wiodło mu się w interesach. Geniuszów często otacza zawiść kolegów. Na pewno niejeden zazdrościł mu sukcesów. Niektórzy mogli nawet czuć się przez niego… utrąceni na drodze do kariery.

– Czy on utrącał ludzi?

– Tak. Kilku. Był narwany. Ale wątpię, by którykolwiek z jego wrogów należał do typu ludzi, którym sprawiłaby satysfakcję tak bezsensowna i makabryczna zemsta.

– On nie tylko był narwany – powiedział Verdad.

– Taak?

– Był bezlitosny.

– Dlaczego pan tak mówi?

– Czytałem o nim – rzekł Verdad. – Bezlitosny.

– No, może był… Miał trudny charakter. Nie zaprzeczam.

– Brak litości rodzi u innych chęć zemsty.

– Na tyle silną, by porwać zwłoki?

– Może… Proszę podać mi nazwiska wrogów pani męża, wszystkich, którzy mogliby mieć motyw, chcieli wyrównać rachunki.

– Takie informacje może pan uzyskać od ludzi, którzy pracują w Geneplan – odparła.

– W przedsiębiorstwie pana Lebena? Ale przecież pani była jego żoną.

– Nie mam rozeznania w jego sprawach zawodowych. Nie chciał, żebym je miała. Wyznawał określone poglądy na temat… miejsca żony. A zresztą już od roku żyliśmy w separacji.

Verdad udawał zaskoczonego, ale Rachael domyślała się, że policjant dobrze przestudiował jej życiorys i znał fakty, które mu teraz podawała.

– Rozwodzili się państwo? – spytał.

– Tak.

– W zgodzie?

– Z mojej strony tak.

– A więc to wyjaśnia…

– Co wyjaśnia?

– Fakt, że nie jest pani smutna.

Rachael zaczęła podejrzewać, iż Verdad był dwa razy bardziej niebezpieczny niż cichy, spokojny, wpatrzony w nią Hagerstrom. Po chwili była już o tym przekonana.

– Doktor Leben źle ją traktował – wtrącił Benny w obronie przyjaciółki.

– Rozumiem – odparł Verdad.

– Dlatego nie ma powodu, by się smucić.

– Rozumiem.

– Tak się pan zachowuje, jakby chodziło tu o zabójstwo – powiedział Benny.

– Doprawdy? – rzekł Verdad.

– Traktuje ją pan jak podejrzaną.

– Tak pan sądzi? – spytał spokojnie Verdad.

– Doktor Leben zginął w nagłym wypadku – oznajmił Benny – i jeśli ktoś ponosi za to winę, to tylko on sam.

– My też tak uważamy.

– Było wielu świadków.

– Czy jest pan adwokatem pani Leben? – zapytał Verdad.

– Nie. Mówiłem panu…

– Ach, tak. Jest pan jej starym znajomym – rzekł Verdad z przekąsem.

– Gdyby pan był adwokatem, panie Shadway – odezwał się Ronald Tescanet, poruszając się tak gwałtownie, aż zatrzęsły mu się policzki – to zrozumiałby pan, że policja nie ma wyboru i nie może odstąpić od nieprzyjemnej procedury przesłuchania. Niewykluczona jest przecież i taka ewentualność, że ciało zostało skradzione, by nie dopuścić do przeprowadzenia sekcji. Dla ukrycia czegoś przed nami.

– To brzmi bardzo melodramatycznie – powiedział szyderczo Benny.

– Ale przekonywająco. Co znaczy, że okoliczności śmierci pana Lebena wcale nie są takie jednoznaczne, jakby się mogło wydawać – dodał Tescanet.

– Dokładnie tak – przytaknął Verdad.

– Nonsens – odrzekł Benny.

Rachael doceniała determinację, z jaką przyjaciel bronił jej honoru. Nie zawiodła się na nim. Był bardzo pomocny, a przy tym taki słodki. Wolała jednak, by Verdad i Hagerstrom traktowali ją jak potencjalną morderczynię lub przynajmniej współsprawczynię zabójstwa. Wprawdzie nikogo nie potrafiłaby zabić, a śmierć Erica była naprawdę przypadkowa (co kiedyś stanie się oczywiste dla najbardziej nawet podejrzliwego detektywa), ale dopóki policjanci podążali tym tropem, nie zachodziła obawa, że znajdą inny, bliższy straszliwej prawdy ślad. Sami wpuścili się w te maliny i Rachael nie zamierzała wyprowadzać ich z błędu.

– Poruczniku Verdad – powiedziała – oczywiście najprostszym wyjaśnieniem byłoby, że ciało po prostu umieszczono w innym miejscu, mimo wszystkich zapewnień doktora Kordella. – Chudy jak bocian lekarz sądowy oraz Ronald Tescanet zaprotestowali. Rachael spokojnie, ale stanowczo ich uciszyła. – Albo to jakiś makabryczny kawał grupy gówniarzy. Próba odwagi czy coś takiego. Nasza młodzież jest zdolna nie do takich rzeczy.

– Myślę, że znam już odpowiedź na to pytanie – oznajmił Benny. – Ale czy jest w ogóle możliwe, że Eric Leben nie był martwy? Może jego stan oceniono niewłaściwie? Czy jest możliwe, że – oszołomiony – sam stąd wyszedł?

– Nie, nie, nie! – wykrzyknął Tescanet pobladłszy, a na czoło, mimo chłodu, wystąpiły mu kropelki potu.

– Nie, to niemożliwe – odrzekł w tej samej chwili Kordell. – Widziałem go. Poważne uszkodzenia czaszki. Żadnych oznak życia.

Ale ta ad hoc wysunięta hipoteza chyba zaintrygowała Verdada.

– Czy nikt nie zbadał doktora Lebena zaraz po wypadku?

– Pogotowie ratunkowe – odpowiedział Kordell.

– To fachowcy, ludzie, którym można zaufać – dodał Tescanet, wycierając chusteczką pot z czoła. Musiał teraz, jako reprezentant władz, szybko dokonać kalkulacji, które z oskarżeń przeciwko miastu miałoby przed sądem poważniejszą wymowę i gorsze skutki – wpadka w kostnicy czy niekompetencja komunalnego pogotowia ratunkowego. Ta druga możliwość wydała mu się bardziej niebezpieczna. – Niezależnie od okoliczności, nigdy nie pomyliliby żywego człowieka z umarłym – zapewnił.

– Po pierwsze, nie było jakichkolwiek oznak pracy serca – powiedział Kordell i zaczął na palcach wyliczać wszystkie dowody na to, że Eric Leben jednak nie żył. Palce miał tak długie i delikatne, że powinien być raczej pianistą niż lekarzem sądowym. – Zapis EKG przedstawiał linię prostą; pogotowie ma aparaturę w karetce i sprawdzają to na miejscu. Po drugie, brak oddechu. Po trzecie, gwałtownie obniżająca się temperatura ciała.

– Bez wątpienia oznaki śmierci – mruknął Tescanet.

Porucznik Verdad zaczął się teraz przyglądać miejskiemu prawnikowi oraz szefowi kostnicy tak samo ostro i drapieżnie, jak do tej pory patrzył na Rachael. Zapewne nie podejrzewał, żeby Tescanet i Kordell – albo ktoś z pogotowia – kryli wydanie mylnego orzeczenia lekarskiego albo zgoła przestępstwo. Jednakże instynkt i doświadczenie nakazywały mu zachować czujność wobec każdego, kto mógłby dać najmniejszy choćby powód do takich podejrzeń, niezależnie od czasu, miejsca i okoliczności.

Everett Kordell spojrzał spode łba na Tescaneta, niezadowolony, że ten mu przerwał, i po chwili kontynuował:

– Po czwarte, zanikła elektryczna aktywność mózgu. W kostnicy mamy elektroencefalograf. Regularnie używamy go do ostatecznego potwierdzenia śmierci ofiary wypadku. Wprowadziłem tę procedurę zabezpieczającą, gdy tylko zacząłem kierować tym zakładem. Zaraz po przywiezieniu do nas ciała doktora Lebena podłączyliśmy je do aparatury. Nie zarejestrowaliśmy żadnych fal mózgowych. Byłem przy tym obecny. Widziałem wykres. Mózg denata nie pracował. Jeśli w ogóle istnieje jakiś powszechnie uznawany sposób stwierdzenia zgonu, polega on właśnie na jednoczesnym orzeczeniu przez lekarza całkowitego zatrzymania akcji serca i braku oznak pracy mózgu. Ponadto źrenice doktora Lebena nie rozszerzały się w ostrym świetle. Z całym szacunkiem, pani Leben, muszę stwierdzić, że pani mąż był równie martwy jak wszyscy zmarli, których oglądałem. Za prawdziwość tego orzeczenia jestem gotów ręczyć swoją reputacją.

Rachael również nie miała wątpliwości co do tego, że Eric nie żył. Gdy tak leżał na spryskanym krwią chodniku, aż nazbyt dokładnie widziała jego wygasłe oczy i głęboką wklęsłość biegnącą znad ucha do skroni – wskazującą na to, że doznał pęknięcia czaszki, a odłamki kości mogły się dostać do mózgu. Jednakże wdzięczna była Benowi, że nieświadomie zagmatwał sprawę i podsunął detektywom inny, fałszywy trop.

– Jestem pewna, że nie żył – powiedziała. – Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Widziałam, jak wyglądał tuż po wypadku, i wierzę, że orzeczenie lekarza pogotowia było prawdziwe.

Kordell i Tescanet odetchnęli z ulgą. Verdad wzruszył ramionami i rzekł:

– A więc wycofujemy tę hipotezę.

Ale Rachael wiedziała, że skoro podejrzenie co do nieprawdziwości diagnozy raz pojawiło się w umysłach obu policjantów, to nie będą żałować czasu ani energii, by pójść dalej tym śladem. A o to jej właśnie chodziło. O czas. O to, by ich przetrzymać. Należało grać na zwłokę, zwodzić i gmatwać. Rachael potrzebowała czasu, by znaleźć potwierdzenie swych najgorszych przeczuć i by zdecydować, co musi sama zrobić, żeby uchronić się przed wieloma zagrożeniami.

Porucznik Verdad poprowadził kobietę wzdłuż trzech stołów, na których spoczywały przykryte prześcieradłami zwłoki, do czwartego, pustego. Leżało na nim tylko zmięte przykrycie i gruby kartonik na dwóch plastykowych paskach, również pognieciony.

– To wszystko, co po nim zostało. Bardzo mi przykro. Tu leżały zwłoki. A ten identyfikator przyczepiony był do palców u stopy denata.

Detektyw znajdował się teraz tylko kilka centymetrów od Rachael i spojrzał na nią przenikliwie swymi czarnymi oczami. Były równie srogie jak jego twarz i nieprzeniknione.

– Dobrze, ale jeśli to było porwanie, to dlaczego sprawca tracił czas na odczepianie od stopy zmarłego tego identyfikatora?

– Nie mam najmniejszego pojęcia – odrzekła kobieta.

– Złodziej bałby się przecież, że może zostać złapany. Powinien się spieszyć. Odwiązywanie identyfikatora zajęłoby kilka drogocennych sekund.

– To niewiarygodne – powiedziała drżącym głosem.

– Tak, niewiarygodne – zgodził się Verdad.

– Ale cała sprawa jest niewiarygodna.

– Tak.

Rachael spojrzała na zmięte i poplamione czymś prześcieradło. Zaczęła sobie wyobrażać, jak przykrywało zimne, nagie zwłoki jej męża. Nie mogła opanować drżenia całego ciała.

– Dosyć tego – powiedział Benny, obejmując Rachael ramieniem, by ogrzać ją i dodać jej otuchy. – Spływamy stąd.

Everett Kordell i Ronald Tescanet towarzyszyli Rachael oraz Benowi aż do windy, cały czas usiłując przekonać oboje, że zarówno kostnica, jak i władze miejskie nie ponoszą żadnej winy za zniknięcie ciała Erica Lebena. Choć kobieta kilkakrotnie zapewniła, że nie zamierza nikogo skarżyć, to jednak nie byli o tym przekonani. Rachael zaś niepokoiło tyle innych rzeczy i tyle jeszcze musiała przemyśleć, że nie miała ani ochoty, ani siły, żeby uspokajać obu mężczyzn. Chciała tylko, żeby już sobie poszli, by mogła wreszcie zająć się sprawami, które były dla niej naprawdę ważne i pilne.

Kiedy w końcu drzwi windy zamknęły się, oddzielając ją i Bena od chudego koronera i tłustego prawnika, jej przyjaciel powiedział:

– Na twoim miejscu podałbym ich do sądu.

– Procesy, apelacje, zeznania, spotkania z adwokatem, sale rozpraw – to wszystko nuda, nuda, nuda – odparła Rachael i gdy winda ruszyła, otworzyła torebkę.

– Verdad to kawał cynicznego sukinsyna, nie sądzisz? – spytał Benny.

– Na tym chyba polega jego praca – Rachael wyjęła z torebki pistolet kalibru 32.

Benny spoglądał na podświetlone cyferki oznaczające mijane kondygnacje, nie zauważył więc broni w jej ręku.

– Tak, ale może przecież wykonywać swoje obowiązki z większym współczuciem dla innych, mniej jak maszyna, a bardziej jak człowiek.

Wznieśli się już o półtorej kondygnacji i właśnie zapalała się „dwójka”. Mercedes Rachael zaparkowany był piętro wyżej.

Benny chciał wziąć swój samochód, ale Rachael nalegała, że pojedzie mercedesem. Przynajmniej prowadząc auto, jej ręce będą miały zajęcie, a uwaga skupi się głównie na drodze. Na krótko przestanie myśleć wyłącznie o tej zatrważającej sytuacji, w jakiej się znalazła. Jeśli nie znajdzie nic innego do roboty jak tylko obsesyjne rozpamiętywanie ostatnich wypadków, na pewno szybko straci resztki panowania nad sobą. Trzeba więc koniecznie wymyślić jakieś zajęcie, bo w przeciwnym razie ulegnie panicznemu strachowi.

Minęli drugie piętro i jechali dalej.

– Ben, odsuń się od drzwi – odezwała się Rachael.

– Co?! – Ben oderwał wzrok od migających cyferek na tablicy nad drzwiami i zamrugał oczami zaskoczony, bo dopiero teraz zauważył pistolet.

– Cholera, skąd to masz?

– Wzięłam ze sobą z domu.

– Po co?

– Cofnij się. Szybko, Benny – powiedziała drżącym głosem, celując w drzwi.

Benny skonsternowany, mrugając oczami, posłuchał jej.

– O co chodzi? Nie chcesz chyba nikogo zastrzelić?

Serce waliło jej tak mocno, że prawie zagłuszało głos Bena dobiegający jak z wnętrza studni. Dojechali na trzecie piętro. Rozległ się pojedynczy dzwoneczek i zapaliła się „trójka”. Winda, lekko drgając, zatrzymała się.

– Rachael, odpowiedz mi, o co tu chodzi?

Nie odpowiedziała. Broń kupiła po odejściu od Erica. Samotna kobieta powinna mieć broń… zwłaszcza kiedy rzuciła takiego mężczyznę. Gdy drzwi się otwarły, Rachael odtworzyła w pamięci wszystko, co zapamiętała na kursie strzelania: nie szarp za spust, naciskaj powoli, bo poruszysz pistoletem i nie trafisz.

Ale za drzwiami nikt na nich nie czekał, a przynajmniej nie na wprost windy. Podłoga była tu też z szarego betonu, podobnie jak ściany, kolumny i stropy. Wszystko wyglądało dokładnie tak jak na kondygnacji, gdzie wsiedli do windy. Nawet cisza brzmiała tak samo – grobowo i jakoś złowieszczo. Powietrze było mniej wilgotne i dużo cieplejsze niż trzy piętra niżej, choć równie nieruchome. Niektóre z wiszących u sufitu lamp były wypalone, inne zaś potłuczone. Stąd w tej wielkiej hali zamieszkiwało więcej cieni niż w suterenie, były intensywniejsze i lepiej nadawały się na kryjówkę dla napastnika. A może tylko w wyobraźni Rachael cienie zawierały więcej czerni aniżeli w rzeczywistości?

Benny wyszedł za nią z windy i spytał:

– Rachael, kogo ty się boisz?

– Później ci powiem. Teraz musimy się stąd wydostać.

– Ale…

– Później.

Ich kroki odbijały się od betonowych płyt pustym, zwielokrotnionym echem. Rachael czuła się tak, jakby szli przez komnaty jakiejś nieziemskiej świątyni, nie zaś przez zwykły piętrowy parking, jakby obserwowało ich nieznane kosmiczne bóstwo.

O tak późnej porze jej czerwony mercedes 560 SL był jednym z ostatnich samochodów na całym piętrze. Stał na uboczu, około trzydziestu metrów od windy, i połyskiwał. Rachael ruszyła w jego stronę, szła jednak ostrożnie i jakby nieco bokiem. Ale za pojazdem nikt się nie ukrywał. Przez szyby mogła również zobaczyć, że i w środku nie ma nikogo. Otworzyła drzwi i szybko wsiadła. Skoro tylko Benny zrobił to samo, zablokowała drzwi, włączyła silnik, wrzuciła bieg, odciągnęła hamulec i ruszyła, trochę zbyt szybko, w stronę zjazdu.

Prowadząc samochód jedną ręką, drugą zabezpieczyła pistolet i schowała go do torebki.

Gdy wyjechali na ulicę, Benny odezwał się:

– Dobra, a teraz powiedz mi, co to za zabawa w ciuciubabkę.

Rachael nie była skora do szczerości i żałowała, że wciągnęła go tak głęboko. Powinna przyjechać do kostnicy sama. Ale była słaba, chciała się na nim oprzeć, teraz zaś, jeśli nie odsunie go od tego, jeśli pozwoli, żeby dalej wikłał się w to wszystko, narazi jego życie na niebezpieczeństwo. A do tego nie miała prawa.

– Rachael?

Zatrzymała się na czerwonym świetle przy skrzyżowaniu Main Street i Czwartej, gdzie ciepły podmuch letniego wiatru wywiał na środek jezdni różne śmieci. Tańczyły przez chwilę w kółko, po czym zostały zdmuchnięte.

– Rachael? – nie dawał za wygraną Ben.

Na rogu, kilka kroków od nich, stał obszarpany bezdomny człowiek. Był brudny, nie ogolony i pijany. Miał szkaradny ospowaty nos, na wpół zżarty przez czerniaka. W lewej ręce trzymał butelkę wina, niedokładnie zawiniętą w papierową torbę, w prawej brudnej dłoni – uszkodzony budzik bez minutnika i szkiełka, dzierżył go jednak jak jakiś skarb. Nagle wzrok pijaka powędrował w stronę auta i zatrzymał się na Rachael. Jego oczy miały gorączkowy, niesamowity wyraz.

Benny w ogóle nie zwrócił uwagi na bezdomnego.

– Nie odwracaj się ode mnie, Rachael. O co chodzi? Powiedz mi. Mogę ci pomóc.

– Nie chcę cię w to wplątywać – odparła.

– Już jestem wplątany.

– Nie. Teraz jeszcze o niczym nie wiesz. I myślę, że tak będzie najlepiej.

– Obiecałaś…

Światła zmieniły się na zielone. Rachael wcisnęła pedał gazu tak gwałtownie, że Bena aż wgniotło w oparcie fotela i zamarł w pół słowa. Pijany z budzikiem krzyczał za nimi:

– Jestem Staruszek Czas!

– Posłuchaj, Benny – powiedziała Rachael – pojedziemy teraz do mnie, żebyś mógł się przesiąść do swojego samochodu.

– Jeszcze czego!

– Pozwól, że sama to poprowadzę do końca.

– Co poprowadzisz? Co się tu dzieje?

– Benny, nie baw się w przesłuchanie. Proszę cię, nie rób tego. Muszę przemyśleć wiele spraw, wiele spraw…

– Czyżbyś się jeszcze dzisiaj gdzieś wybierała?

– To ciebie nie dotyczy – odrzekła.

– Dokąd się wybierasz?

– Są pewne rzeczy, które muszę… sprawdzić. Zresztą, mniejsza z tym!

Benny rozgniewał się i spytał:

– Czy chcesz kogoś zastrzelić?

– Ależ skąd!

– To po co wzięłaś broń?

Nie odpowiedziała.

– Czy masz pozwolenie na broń palną?

Pokręciła głową.

– Tylko do domowego użytku.

Benny obejrzał się, by sprawdzić, czy nikt za nimi nie jedzie, a potem przechylił się, złapał za kierownicę i skręcił gwałtownie w prawo.

Samochód z piskiem opon odbił w bok, a Rachael nacisnęła na hamulec. Przetoczyli się jeszcze pięć albo sześć metrów, lecz gdy kobieta chciała wyprostować kierownicę, Benny znów za nią chwycił. Krzyknęła, by przestał. Puścił. Jednakże zanim odzyskała panowanie nad pojazdem, kierownica latała jej przez chwilę w dłoniach. Potem dojechała do krawężnika, zatrzymała się, spojrzała na swego pasażera i spytała:

– Odbiło ci?

– Zdenerwowałaś mnie.

– Trudno – odpowiedziała, patrząc na ulicę.

– Chcę ci pomóc.

– Nie możesz.

– Skąd wiesz? – spytał. A po chwili: – Dokąd musisz jechać?

Westchnęła.

– Po prostu do Erica.

– Do jego domu? Do Villa Park? Po co?

– Nie mogę ci powiedzieć.

– A potem dokąd?

– Do Geneplan, jego biura.

– Po co?

– Tego też nie mogę ci powiedzieć.

– Dlaczego nie?

– Benny, to niebezpieczne. Mogłoby ci się coś stać.

– Kurwa! Co ja jestem, figurka z porcelany? A może z kryształu? Kobieto, myślisz, że ktoś mnie tknie palcem, a ja natychmiast rozlecę się na milion kawałków?

Spojrzała na niego. Pomarańczowy blask ulicznych lamp przenikał tylko przez lewą połowę przedniej szyby i twarz Bena pozostawała w cieniu. Jedynie jego oczy błyszczały w ciemności.

– Mój Boże – powiedziała – ale się wściekłeś! Nigdy nie słyszałam, żebyś kiedykolwiek używał takiego języka.

– Czy coś nas łączy, czy nie? – spytał Rachael. – Myślę, że tak i to nie byle co.

– Tak.

– Naprawdę tak uważasz?

– Przecież wiesz, że tak.

– A więc nie możesz mnie od tego odsuwać. Nie możesz mnie powstrzymywać, kiedy chcę ci pomóc, a ty tej pomocy potrzebujesz. To do niczego nie doprowadzi.

Spojrzała na niego i ogarnął ją przypływ czułości. Niczego tak nie pragnęła, jak móc zwierzyć mu się ze wszystkiego i mieć go po swej stronie. Jednakże postąpiłaby niewłaściwie, gdyby wtajemniczyła go w swoje sprawy. Benny zachodził na pewno w głowę, w co też się ona wplątała, mnożył domysły, ale wszystko, na co mógłby wpaść, nie było nawet w połowie tak niebezpieczne jak prawda. Gdyby znał tę prawdę, niewykluczone, że nie paliłby się tak do pomocy. Rachael nie miała odwagi, by mu ją wyznać.

– Wiesz, że jestem poważnym, nieco staroświeckim facetem – powiedział. – Nie przystaję do większości standardów. Cholera, w Kalifornii połowa gości z mojej branży w taki letni dzień jak dziś wkłada do pracy białe sztruksy i pastelowy sweterek, ja zaś źle się czuję, kiedy nie mam na sobie garnituru z kamizelką i eleganckich trzewików. Kto wie, może jestem ostatnim facetem w handlu nieruchomościami, który wie, co to kamizelka. Tak więc, gdy ktoś taki jak ja widzi, że kobieta, na której mu zależy, popadła w tarapaty, musi jej pomóc. Nie ma innego wyjścia. Może to staroświeckie, ale szczere i słuszne. A jeśli ona nie pozwoli sobie pomóc, to jest dla niego zniewaga, podważanie jego hierarchii wartości, odrzucenie tego, co najistotniejsze. I wtedy, bez względu na to, jak bardzo mężczyzna ją lubi, musi odejść. To proste.

– Nigdy nie słyszałam z twoich ust takiej przemowy – powiedziała Rachael.

– Bo nie było potrzeby.

Oboje byli pod wrażeniem ultimatum Bena. Rachael zamknęła oczy i oparła się głęboko w fotelu. Nie wiedziała, jaką podjąć decyzję. Trzymała ręce na kierownicy mocno zaciśnięte, żeby Ben nie zobaczył, jak bardzo się trzęsą.

– Kogo się boisz, Rachael? – spytał.

Nie odpowiedziała.

– Wiesz, co się stało z jego ciałem, prawda?

– Może.

– Wiesz, kto je zabrał.

– Może.

– I boisz się ich. Kim oni są, Rachael? Na miłość boską, któż mógł zrobić coś takiego, i po co?

Otworzyła oczy, wrzuciła bieg i ruszyła.

– Dobrze, możesz ze mną jechać.

– Do domu Erica? A potem do jego biura? Czego będziemy szukać?

– Jeszcze nie jestem przygotowana, żeby ci o tym powiedzieć.

Przez chwilę milczał. A potem odezwał się:

– Okay. W porządku. Wszystko w swoim czasie. Zgadzam się. Jechała po Main Street w kierunku północnym. Potem skręciła na wschód w Katella Avenue, która prowadziła do ekskluzywnej dzielnicy Villa Park. Posuwali się wśród wzgórz w stronę posiadłości jej nieżyjącego męża. W najwyższych partiach dzielnicy, w gąszczu zarośli i mroku nocy, kryły się duże domy. Wiele z nich warte było ponad milion dolarów. Dom Erica, wystający zza olbrzymiego wawrzynu, wydawał się jeszcze ciemniejszy niż pozostałe budynki. Mimo ciepłej czerwcowej pory było to zimne miejsce, jak gdyby okna wykonano z płyt obsydianu, które nie przepuszczały światła tak w jedną, jak i w drugą stronę.

6

Bagażnik

Długi podjazd, wykonany z drobnych meksykańskich płytek chodnikowych w rdzawoczerwonym kolorze, przebiegał wzdłuż frontowej ściany olbrzymiego domu Erica Lebena, a potem zakręcał w stronę garaży na tyłach posiadłości i ginął z oczu. Rachael zaparkowała od frontu.

Chociaż Ben Shadway lubił tradycyjną architekturę hiszpańską, charakteryzującą się wielością haków, kątów oraz głęboko osadzonymi oknami witrażowymi, to jednak nie podobały mu się zupełnie pozbawione ornamentyki współczesne wille w stylu hiszpańskim. Proste linie, gładkie powierzchnie, duże płyty szklane zamiast okien – wszystko to mogło wydawać się stylowe i architektonicznie czyste, ale Benny uważał te elementy za nudne, wyzbyte charakteru i niebezpiecznie zbliżone do taniego masowego budownictwa zalewającego południową Kalifornię.

Niemniej jednak gdy wysiadł z samochodu i ruszył za Rachael przez nie oświetloną werandę, gdzie majaczyły żółto kwitnące kaktusy i agawy oraz uginające się pod ciężarem kwiecia białe azalie w olbrzymich glinianych donicach, stwierdził, że jest pod wrażeniem tego miejsca. Posiadłość – położona na drogich, sztucznie wymodelowanych gruntach – była olbrzymia, mogła obejmować kilka tysięcy metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej. Ze wzgórza, na którym stał dom Erica, rozciągał się widok na prawie całą zachodnią część okręgu Orange – szeroki dywan świateł miał długość blisko dziesięciu kilometrów i sięgał czarnej jak smoła powierzchni oceanu. W ciągu dnia przy dobrej pogodzie widać stąd było zapewne Catalinę. Mimo oszczędności stylu, wnętrze willi było bardzo bogate. Nawet granie ukrytych w zaroślach świerszczy wydawało się tu brzmieć inaczej niż w skromniejszych dzielnicach. Dla Bena było ono mniej przenikliwe i bardziej melodyjne, jak gdyby owady, świadome tego, gdzie koncertują, dokładały większych starań.

Ben wiedział od dawna, że Eric Leben to bardzo bogaty człowiek, ale dopiero teraz zrozumiał, co to znaczy. Nagle pojął sens bycia wartym dziesiątki milionów dolarów. Bogactwo Lebena przygniotło go niczym sztanga ciężarowca.

Benny po raz pierwszy zaczął myśleć o pieniądzach, gdy miał dziewiętnaście lat. Jego rodzice nie byli ani na tyle bogaci, by martwić się, w co inwestować, ani na tyle biedni, by przejmować się, czy wystarczy na wszystkie opłaty. Nie zależało im na pieniądzach, tak więc w domu Shadwayów bogactwo – lub jego brak – nie było tematem rozmów. Ale gdy Ben zakończył dwuletnią służbę wojskową, pieniądze stały się najważniejszym punktem jego zainteresowania. Zaczął myśleć, jak je robić, inwestować i gromadzić.

Pieniądze same w sobie nie były obiektem jego pożądania. Nie ekscytowała go także możliwość pozyskania za nie takich dóbr, jak zagraniczne samochody sportowe, motorówki, zegarki Rolexa czy garnitury warte dwa tysiące dolarów. Szczęśliwszy był w swoim starannie wyremontowanym aucie z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku niż Rachael w nowym mercedesie, a garnitury kupował ze stojaka w sklepie Harris & Frank. Niektórzy ludzie pożądali pieniędzy dla władzy, jaką im dawały, ale on wolał wyładowywać swoją energię, ucząc się suahili, niż rządząc ludźmi.

Dla Bena pieniądze stanowiły przede wszystkim wehikuł czasu, dzięki któremu będzie mógł wreszcie pozwolić sobie na podróże w stare dobre czasy – lata dwudzieste, trzydzieste i czterdzieste. Dlatego zostawał w biurze po godzinach i rzadko brał wolne. Zamierzał w ciągu najbliższych pięciu lat rozbudować interes i uczynić z niego jedno z największych biur obrotu nieruchomościami w całym okręgu, a potem je sprzedać, zostawiając sobie jednak udziały, które zapewniłyby mu beztroskie życie może nawet do końca jego dni. Wtedy mógłby wreszcie poświęcić się muzyce swingowej, starym filmom, „męskim” powieściom detektywistycznym, które tak uwielbiał, oraz swoim miniaturowym pociągom.

Chociaż przez więcej niż jedną trzecią lat, którymi tak był zafascynowany, trwał wielki kryzys, Benny uważał je za dużo lepsze od obecnych. W latach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych nie było terrorystów, groźby nuklearnej zagłady świata, masowej przestępczości w aglomeracjach miejskich, frustrujących ograniczeń prędkości do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, poliestru i piwa Miller Lite. Plaga współczesnego życia – kretyńska telewizja – nie była jeszcze pod koniec lat czterdziestych główną siłą opiniotwórczą. Obecnie zaś świat zdawał się wylęgarnią łatwego seksu, pornografii, literatury obrazkowej dla analfabetów oraz monotonnej, pozbawionej wdzięku muzyki. Drugie, trzecie i czwarte dziesięciolecie dwudziestego wieku były tak świeże i niewinne w porównaniu ze współczesnością, że nostalgia Bena przechodziła czasami w melancholię. Żałował wtedy, że nie urodził się wcześniej.

Teraz, gdy grające najlepiej jak potrafią świerszcze rozpraszały panującą w domu Lebena ciszę, gdy ciepły wiatr od morza niósł ze sobą delikatną woń jaśminu, Benny, stojąc na werandzie, mógł przez chwilę pomarzyć, że oto znalazł się w minionych, spokojnych i romantycznych czasach. Tylko architektura psuła błogą wizję.

I pistolet Rachael. On też wszystko psuł.

To była niezwykle pogodna kobieta, skora do śmiechu, rozważna w gniewie, wystarczająco pewna siebie, by nie pozwolić się łatwo przestraszyć. Tylko jakieś bardzo realne i poważne zagrożenie mogło wprowadzić ją w stan podwyższonej gotowości.

Zanim wysiadła z auta, wyjęła broń z torebki i odbezpieczyła. Ostrzegła Bena, żeby miał się na baczności, chociaż nie chciała powiedzieć, czego należy się obawiać i na co uważać. Widać było, że bardzo się boi, ale odmówiła wszelkich wyjaśnień – swych lęków nie chciała dzielić z nikim, nadal zazdrośnie strzegła tajemnicy.

Benny opanował zniecierpliwienie, ale nie dlatego, iżby obdarzony był wyrozumiałością świętego. Nie miał po prostu innego wyjścia i musiał zgodzić się na stopniowe przekazywanie mu informacji.

Gdy stanęli przed drzwiami wejściowymi, Rachael zaczęła dzwonić kluczami, starając się w ciemności trafić w dziurkę od zamka. Kiedy wyprowadziła się rok temu, zachowała swój komplet kluczy, by móc wrócić po rzeczy. Okazało się to jednak niepotrzebne, ponieważ Eric spakował wszystko, co do niej należało, i przesłał pocztą. Do przesyłki dołączył liścik, w którym wyraził przekonanie, że Rachael wkrótce zrozumie, iż zrobiła bardzo głupio, i będzie chciała pojednania. Jego pewność siebie bardzo ją zdenerwowała.

Zimny, metaliczny szczęk klucza o obudowę zamka wywołał w umyśle Bena nieprzyjemne skojarzenie z dwoma krzyżującymi się, ostrymi jak kosy, nożami.

Potem dostrzegł przy drzwiach kasetkę alarmu przeciwwłamaniowego, ale nie był on włączony, gdyż nie świeciła się żadna z lampek kontrolnych. Rachael nadal grzebała kluczami przy drzwiach, toteż Benny powiedział:

– A może Eric zmienił zamki, kiedy się wyprowadziłaś?

– Wątpię. Był święcie przekonany, że prędzej czy później wrócę. Nie znałam nikogo bardziej pewnego siebie niż Eric.

Wreszcie znalazła dziurkę. Klucz pasował. Otworzyła drzwi, nerwowo zbadała ręką ścianę w poszukiwaniu kontaktu, zapaliła światło i weszła do środka z pistoletem skierowanym przed siebie.

Ben postępował za nią, czuł się dziwnie, ponieważ stereotypowe role kobiety i mężczyzny w ich wypadku odwróciły się. Wszak to on – zdawałoby się – powinien trzymać pistolet, a Rachael iść za nim.

W hallu panowała absolutna cisza.

– Chyba jesteśmy tu tylko my – rzekła Rachael.

– A kogo się spodziewałaś? – spytał Benny.

Nie odpowiedziała.

I chociaż skonstatowała, że są sami, ruszyła przed siebie z lufą wymierzoną na wprost.

Szła powoli, z pokoju do pokoju, zapalając wszystkie światła. Ben odkrywał ciągle coś nowego, co czyniło w jego oczach dom Erica jeszcze bardziej imponującym. Komnaty były obszerne, wysokie i z dobrą wentylacją. Ściany pomalowano na biało, a podłogi wyłożono meksykańskimi płytkami ceramicznymi. Wszędzie było dużo wielkich okien, a w niektórych pokojach znajdowały się kominki wykładane kamieniem albo glazurą oraz mistrzowsko wykonane komody z drewna dębowego. Gdyby w największym salonie oraz przyległej bibliotece zorganizować przyjęcie na dwieście osób, wszyscy pomieściliby się bez trudu. Pozostałe meble były równie funkcjonalne i nowoczesne jak bezduszna architektura. Sofy z białej skóry oraz krzesła zupełnie pozbawiono elementów zdobniczych. Różne rodzaje ław i stolików były proste, czarne lub białe, i lakierowane na wysoki połysk.

Trochę barw i życia wprowadzały tu jedynie reprezentujące różne style obrazy, antyki i inne dzieła sztuki. Nie rzucające się w oczy tło miało uwypuklać wartość artystyczną zgromadzonych przedmiotów. Wszystkie one były znakomicie oświetlone – łagodnym światłem pośrednim lub zawieszonymi pod sufitem lampkami punktowymi. Nad jednym z kominków wyeksponowano całą serię ręcznie malowanej ceramiki przedstawiającej ptaki, którą – jak powiedziała Rachael – wykonał William de Morgan dla cara Mikołaja I. Gdzie indziej prezentowało się jaskrawe płótno Jacksona Pollocka oraz, pochodzący z pierwszego wieku przed naszą erą, wykuty w marmurze tors Rzymianina. Starożytność przeplatała się tutaj ze współczesnością w bardzo niekonwencjonalny, ale robiący wrażenie sposób. W innym miejscu podziwiać można było dziewiętnastowieczne panneau [1], prezentujące sceny z życia największych szachów Persji, albo abstrakcyjne obrazy Marka Rothki, operujące tylko szerokimi płaszczyznami kolorów. Przy ścianie stały dwie konsole o kryształowych blatach i nogach z rogów jelenia, na których wyeksponowano cudowne wazy z epoki Ming. Efekt tych połączeń zapierał dech w piersiach, powodował, że człowiek czuł się bardziej jak w muzeum niż w prawdziwym domu.

Choć Benny wiedział, iż Rachael wyszła za zamożnego człowieka, a dziś rano stała się bogatą wdową, to jednak nawet mu do głowy nie przyszło, że jej majątek może cokolwiek zmienić w ich wzajemnych stosunkach. Ale teraz jej nowy status zaczął go uwierać jak łokieć wbity w bok i sprawiać, iż czuł się nieswojo. Bogactwo. Tak, Rachael była cholernie bogata. Dopiero teraz zrozumiał, co to naprawdę znaczy.

Wiedział, że musi usiąść i spokojnie przemyśleć to wszystko, a potem porozmawiać z nią bezzwłocznie, wysondować, czy jej majątek nie wpłynie na ich wzajemne relacje. Na razie jednak nie był po temu ani czas, ani miejsce, toteż Benny zdecydował nie myśleć o tym i poczekać trochę. Nie przychodziło mu to łatwo – majątek w wysokości dziesiątków milionów dolarów stanowił silny magnes przyciągający jego zainteresowanie, mimo iż tyle innych, ważniejszych spraw wymagało zaangażowania.

– Mieszkałaś tu przez sześć lat? – spytał niedowierzająco, gdy poruszali się po chłodnych, sterylnych pokojach, wśród starannie zakomponowanych dzieł sztuki.

– Tak – odrzekła, odprężając się powoli, w miarę jak przemieszczali się coraz dalej i nie napotykali nic groźnego. – Sześć długich lat.

Ben miał wrażenie, że przemierzane przez nich jasne komnaty to nie wnętrze domu mieszkalnego, lecz lodowca, jaki przed wiekami pogrzebał w swej otchłani obcą cywilizację, której wytwory właśnie oglądali.

– To wszystko takie… zimne – powiedział.

– Ericowi nie zależało na tym, żeby mieć prawdziwy dom, to znaczy taki, w którym można mieszkać: przytulny, ciepły. Zresztą nigdy nie wiedział dokładnie, co go otacza. On żył przyszłością, a nie teraźniejszością. Chciał jedynie, by ten dom stanowił potwierdzenie jego sukcesu, i dlatego jest to pomnik.

– Myślałem, że dojrzę tu twoją rękę, twój specyficzny zmysłowy styl – wszędzie lub gdziekolwiek. Ale nie widzę go nigdzie.

– Eric nie pozwalał na żadne zmiany w wystroju – odparła.

– A ty się na to godziłaś?

– Tak.

– Nie potrafię sobie wyobrazić, że byłaś szczęśliwa w takiej… lodówce.

– Och, nie było tak źle. Naprawdę nie było. Jest tu wiele ślicznych, ciekawych rzeczy. Każda z nich to całe godziny oglądania… kontemplacji… Dostarczają wspaniałych wrażeń zmysłowych.

Zawsze podziwiał Rachael za to, że w każdej, najgorszej nawet, sytuacji potrafiła dojrzeć dobre strony. Ignorowała po prostu aspekty nieprzyjemne, a z miłych wyciskała każdą kroplę radości i zadowolenia. Jej zorientowana na teraźniejszość, nastawiona na czerpanie przyjemności osobowość stanowiła świetną barierę ochronną przed przeciwnościami losu.

Ostatnim pomieszczeniem na parterze była sala do gry w bilard, której przestronne okna wychodziły na basen. Tu znajdował się największy obiekt muzealny – bogato rzeźbiony stół bilardowy z końca dziewiętnastego wieku. Wykonany był z drzewa tekowego i ozdobiony sztucznymi klejnotami.

– Eric nigdy nie grał w bilard – wyjaśniła Rachael. – Nigdy nie trzymał kija w ręce. Wystarczało mu, że stół jest niepowtarzalny i wart ponad trzydzieści tysięcy dolarów. Górne światła ustawione są tak, by wyeksponować stół, a nie, by pomagać w grze.

– Im więcej rzeczy tu widzę, tym lepiej rozumiem, kim on był – powiedział Ben – ale tym mniej pojmuję, jak w ogóle mogłaś za niego wyjść.

– Byłam młoda, niepewna siebie, może potrzebny mi był ktoś w rodzaju ojca, którego nie miałam. Eric był taki łagodny. Czułam się przy nim bezpieczna. Widziałam w nim silnego człowieka, który potrafiłby w najtwardszej skale wykuć schron dla siebie i dla mnie, gdzie znalazłabym stabilizację. Wtedy wydawało mi się, że niczego więcej nie pragnę.

Z tych słów wywnioskował, że dzieciństwo i okres dorastania Rachael w najlepszym razie nie były łatwe. Potwierdzało to tylko jego wcześniejsze domysły. Kobieta rzadko mówiła o swoich rodzicach czy latach szkolnych. Ben doszedł do wniosku, że ten kształtujący młodego człowieka okres był dla Rachael zdecydowanie niemiły, dlatego starała się o nim zapomnieć. Przeszłość więc nie istniała dla niej, przyszłość była niepewna i niegodna zaufania, liczyły się tylko mniejsze lub większe przyjemności dnia codziennego i na nie – w odruchu samoobrony – nastawiła się Rachael.

Benny chciał podchwycić ten temat, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, nastrój zmienił się diametralnie. Poczucie bliskiego niebezpieczeństwa wisiało ciężko w powietrzu już od pierwszej chwili, kiedy znaleźli się w tym domu. Potem, w miarę jak posuwali się z jednego białego i zimnego pokoju do następnego, zanikało, ustępując miejsca przekonaniu, że jednak w zakamarkach nie czai się żaden nieproszony gość. Rachael nie trzymała już pistoletu przed sobą, ze wzniesioną lufą, lecz przy udzie. Jednakże atmosfera zagrożenia zaczęła znów zbierać się w powietrzu ciężkimi chmurami. Rachael dostrzegła bowiem na oparciu sofy trzy wyraźne odciski palców oraz kawałka dłoni. Odcinały się one od śnieżnobiałej skórzanej powierzchni ciemnoczerwoną plamą. Wyglądały na ślady krwi.

Rachael pochyliła się nisko, by lepiej przyjrzeć się poplamionej sofie. Benny widział, że cała drży. Wzdychając ciężko, powiedziała:

– Był tutaj, cholera. Tego się obawiałam. O Boże! Coś się musiało stać. – Dotknęła palcem krwawej plamy i momentalnie cofnęła rękę. Znów przeszedł ją dreszcz. – Wilgotna. Mój Boże, jeszcze wilgotna.

– Kto tu był? – zapytał Ben. – Co musiało się tu stać?

Rachael wpatrywała się w palec, którym przed chwilą dotykała śladów krwi. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Powoli podniosła wzrok i spojrzała na pochylającego się nad nią Bena. Przez chwilę mężczyzna sądził, że jej strach sięgnął zenitu i że wreszcie wyzna mu wszystko i poprosi o pomoc. Ale oto w wyrazie jej oczu znów pojawiły się opanowanie i stanowczość, zmieniając przestraszoną buzię w srogie, lecz nadal piękne oblicze.

– Idziemy! – powiedziała. – Musimy sprawdzić resztę domu. I uważaj, na miłość boską!

Rachael ruszyła na obchód, a Benny za nią. Znów trzymała pistolet przed sobą.

W olbrzymiej kuchni, która była tak doskonale wyposażona jak kuchnia w restauracji, znaleźli na podłodze odłamki szkła. W jednym skrzydle wychodzących na patio drzwi była wybita szyba.

– Alarmy przeciwwłamaniowe są nieskuteczne, jeśli się ich nie włącza – stwierdził Ben. – Jak Eric mógł pozostawić dom bez żadnych zabezpieczeń?

Nie odpowiedziała.

– Czy człowiek taki jak on nie miał w domu służby? – spytał jeszcze.

– Jest służba. Miłe małżeństwo, zajmują kilka pokoików nad garażem.

– Gdzie są teraz? Czy nie słyszeli, że ktoś się włamuje?

– W poniedziałki i wtorki mają wolne – odrzekła Rachael. – Wtedy najczęściej jeżdżą do Santa Barbara, by spędzić czas ze swoją córką i jej rodziną.

– Włamanie – powtórzył Benny, przesuwając czubkiem buta kawałki szyby. – Czy nie powinniśmy zadzwonić na policję?

Rachael powiedziała tylko:

– Rozejrzyjmy się na górze.

Jak sofa zabarwiona była czerwienią, tak jej głos zabarwiony był strachem. A co gorsza, towarzyszył temu tak ponury, posępny nastrój, że nasuwała się obawa, iż kobieta nigdy już nie będzie zdolna do śmiechu.

Myśl o Rachael, która się nie uśmiecha, wydała mu się nieznośna.

Weszli ostrożnie po schodach i znaleźli się na korytarzu. Zaczęli sprawdzać wszystkie pokoje z taką ostrożnością, jak gdyby rozwiązywali węzły na worku, z którego mógłby wypełznąć jadowity wąż.

Na początku wszystko było w porządku – nie odkryli nic podejrzanego. Dopiero gdy weszli do sypialni Erica, zastali tam nieopisany bałagan. Zawartość wielkich szaf – koszule, spodnie, swetry, buty, garnitury, krawaty i wiele innych części garderoby – walała się po wszystkich kątach. Prześcieradła, biała pikowana kołdra oraz poduszki, z których sypało się pierze, leżały rozrzucone na podłodze. Ktoś podniósł do góry materac, tak że z łóżka sterczały powyciągane sprężyny, jak gdyby próbowano je wyrwać. Dwie lampy z czarnej ceramiki rozbito, a skorupy podeptano butami. Obrazy o olbrzymiej wartości pozdejmowano ze ścian i podarto na strzępy – były nie do uratowania. Jedno z dwóch zgrabnych krzeseł w stylu klismos stało odwrócone nogami do góry, drugim ktoś uderzał o ścianę tak długo, aż odeszły z niej płaty tynku, a z mebla pozostały drzazgi.

Benny poczuł, że ma na rękach gęsią skórkę, a kark zlewa mu zimny pot.

Najpierw pomyślał, że spustoszenia dokonał ktoś, kto metodycznie poszukiwał cennych przedmiotów, ale po dokładniejszych oględzinach sypialni wykluczył taką hipotezę. Najwyraźniej pokój dewastowano w ślepej furii, wywołanej nagłym przypływem nienawiści albo potrzebą niszczenia. Włamywacz musiał mieć nieprzeciętną siłę i być pozbawiony rozsądku. Był człowiekiem dziwnym i na pewno bardzo, bardzo niebezpiecznym. Ze straceńczą, zrodzoną najwyraźniej ze strachu, brawurą Rachael wpadła do łazienki – jednego z dwu ostatnich pomieszczeń, których jeszcze nie zbadali. Ale tu także nikogo nie było. Wycofała się do sypialni i zaczęła uważnie lustrować pobojowisko. Była blada i drżała na całym ciele.

– Włamanie, plądrowanie, a do tego akt wandalizmu – oszacował Ben. – Chcesz, żebym ja zadzwonił po gliniarzy, czy zrobisz to sama?

Nie odpowiedziała, tylko weszła do olbrzymiej szafy, wielkości małego pokoju, która była ostatnim miejscem do sprawdzenia. Po chwili wróciła i jęknęła:

– Sejf jest otwarty i opróżniony.

– A więc jeszcze kradzież mienia. Teraz już musimy zadzwonić po policję, Rachael.

– Nie – odrzekła, a jej bystre zwykle oczy nabrały tępego wyrazu, wzmagając jeszcze posępną atmosferę, którą od pewnego czasu tworzyła wokół siebie.

Apatia na twarzy Rachael bardziej zaniepokoiła Bena niż strach, który okazywała, bo zniechęcenie świadczy zazwyczaj o braku nadziei. Rachael, jego Rachael nigdy nie poddawała się rozpaczy. Nie mógł znieść widoku swej przyjaciółki w stanie zupełnego załamania.

– Żadnej policji – powtórzyła.

– Dlaczego nie? – spytał.

– Jeśli wciągnę w to policję, na pewno mnie zabije.

Ben zamrugał oczami.

– Co? Kto cię zabije? Policja? O czym ty, u diabła, mówisz?

– Nie, nie policja.

– No to kto? I dlaczego?

– Nie powinnam była przyjeżdżać tu z tobą – powiedziała, ssąc kciuk lewej dłoni.

– Jesteś na mnie skazana, Rachael. Mówię poważnie. Czy nie sądzisz, że nadszedł już czas, żebyś powiedziała mi wszystko?

Zignorowała jego deklarację i rzekła:

– Sprawdźmy garaż. Zobaczymy, czy nie brakuje jakiegoś samochodu.

Następnie opuściła sypialnię, nie pozostawiając mu innego wyboru, jak tylko posłusznie za nią podążyć.

Biały rolls-royce. Czterodrzwiowy jaguar o tej samej ciemnozielonej barwie lakieru co oczy Rachael. Dwa następne stanowiska puste. A na ostatnim – zakurzony, wyeksploatowany dziesięcioletni ford ze złamaną anteną radiową.

– Tu powinien stać czarny mercedes 560 SEL – powiedziała Rachael, a jej głos odbił się głębokim echem od ścian przestronnego garażu. – Eric przyjechał nim na poranne spotkanie u swojego adwokata. Po wypadku… po tym, jak Eric zginął, Herb Tuleman – ten adwokat – zobowiązał się, że wyśle kogoś, by odstawił samochód na miejsce. Na Herbie można polegać. Zawsze dotrzymuje słowa. Jestem pewna, że zwrócił samochód do garażu. Ale mercedesa nie ma.

– Kradzież samochodu – wyliczał Ben. – Ile jeszcze przestępstw musimy stwierdzić, żebyś pozwoliła wreszcie zadzwonić po gliniarzy?

Rachael podeszła do stojącego na ostatnim stanowisku zdezelowanego forda. Ostre niebieskawe światło palących się pod sufitem lamp jarzeniowych oświetlało jego karoserię.

– A ten samochód co tu robi? On nie należał do Erica.

– Tym autem przyjechał zapewne włamywacz – powiedział Ben. – I postanowił zamienić je na mercedesa.

Z wyraźnym wahaniem i skierowanym na wprost pistoletem Rachael otworzyła przednie drzwi forda. Skrzypnęły i kobieta zajrzała do środka.

– Nic tu nie ma.

– A czego się spodziewałaś? – zapytał Benny.

Następnie otworzyła tylne drzwi i spojrzała na siedzenie. I znów nic nie znalazła.

– Rachael, nie baw się w milczącego sfinksa, bo to jest denerwujące jak cholera.

Kobieta powróciła do drzwi od strony kierowcy, które otworzyła już wcześniej. Znów zajrzała do środka i w stacyjce znalazła zostawione kluczyki. Wyjęła je.

– Rachael, do diabła!

Jej twarz nie wyrażała wyłącznie zafrasowania. Była wciąż ponura i śmiertelnie poważna. Wyglądała, jakby ją wykuto w skale i tak surowa, nieugięta miała pozostać po wsze czasy.

Rachael podeszła do bagażnika, a Benny za nią.

– A teraz czego szukasz?

– Włamywacz nie zostawiłby tu samochodu, bo w ten sposób można by go zidentyfikować – stwierdziła, przebierając kluczykami. – Włamywacz nie zostawiłby tak oczywistych dowodów przestępstwa. Nie ma mowy. Podejrzewam, że przyjechał skradzionym autem, które nie będzie dla policji żadnym śladem.

– Zapewne masz rację – odparł Ben. – Ale dowodu rejestracyjnego nie znajdziesz w bagażniku. Zobaczmy w schowku koło deski rozdzielczej.

Rachael włożyła kluczyk do zamka od bagażnika i rzekła:

– Ja nie szukam dowodu rejestracyjnego.

– No to czego?

Przekręciła kluczyk.

– Sama nie wiem. Może…

Zgrzytnął zamek i klapa bagażnika uniosła się nieco.

Rachael otworzyła ją do końca. Bagażnik spryskany był krwią. Rachael mruknęła coś pod nosem.

Ben pochylił się i zobaczył, że w rogu bagażnika, słabo widoczny z powodu braku światła, leżał niebieski damski but na wysokim obcasie. W drugim rogu znajdowały się damskie okulary przeciwsłoneczne. Oprawka była złamana, jedno szkło pęknięte, a drugiego brakowało.

– O Boże! – westchnęła Rachael. – Nie tylko że ukradł samochód, ale i zamordował kobietę, do której on należał. Zamordował ją, a potem woził w bagażniku tak długo, aż mógł bezpiecznie wyrzucić. Kto go wreszcie zdoła powstrzymać? Kto położy temu kres?

Benny, głęboko wstrząśnięty tym, co znaleźli, nie domyślił się, że Rachael, mówiąc „on”, miała na myśli kogoś mniej anonimowego niż zwykły włamywacz. Jej lęk miał bardziej konkretne podłoże.

7

Tajemnice Bena

Dwie ćmy, wiedzione desperackim, samobójczym pragnieniem oddania się na pastwę płomieni, zacięcie tłukły kosmatymi skrzydłami o zawieszone pod sufitem lampy jarzeniowe. Ale lampy były zimne. Powiększone cienie owadów skakały po ścianach garażu, karoserii starego forda i grzbiecie dłoni Rachael, którą uniosła właśnie do twarzy.

Z otwartego bagażnika wydobywał się mdły odór krwi. Ben cofnął się, by nie czuć nieprzyjemnego zapachu.

– Skąd wiedziałaś? – spytał.

– O czym? – Rachael miała zamknięte oczy i głowę pochyloną do przodu, tak że rudawe włosy o miedzianym odcieniu opadały jej na twarz, zakrywając ją do połowy.

– O tym, co znajdziemy w bagażniku.

– Nie wiedziałam. Ale bałam się, że będzie tam… coś innego. Coś zupełnie innego.

– Co takiego?

– Coś dużo gorszego.

– A konkretnie?

– Nie pytaj.

– Już zapytałem.

Miękkie ciałka owadów uderzały głucho o szklane obudowy wypełnionych gazem lamp. Pac, pac, pac…

Rachael otworzyła oczy, potrząsnęła głową i zaczęła oddalać się od zdezelowanego forda.

– Chodźmy stąd.

Benny złapał ją za rękę.

– Musimy teraz zadzwonić po gliniarzy. A im będziesz musiała powiedzieć wszystko, co wiesz na temat tego, co tu zaszło. Dlatego powinnaś najpierw zdradzić to mnie.

– Żadnej policji – odrzekła, nie chcąc lub nie mogąc spojrzeć mu w twarz.

– Zamierzałem ci pomagać, aż do teraz.

– Żadnej policji – powtórzyła.

– Ale tu zamordowano kobietę!

– Jezu, czy nie dosyć już krwi?!

Odwróciła się w stronę przyjaciela i nareszcie ich oczy się spotkały.

– Proszę cię, Benny, proszę. Nie sprzeczaj się ze mną. Nie mamy czasu na kłótnie. Gdyby ciało tej nieszczęsnej kobiety nie zniknęło z bagażnika, sytuacja wyglądałaby inaczej i wtedy dzwonienie po policję miałoby sens. Ale teraz… na czym policja miałaby się oprzeć w swoim dochodzeniu? Nie mając zwłok, zadawaliby w nieskończoność różne pytania, nie wierzyli mi… Zwykła strata czasu. A ja nie mogę pozwolić sobie na marnowanie czasu, kiedy już wkrótce będą mnie szukać… niebezpieczni ludzie.

– Kto?

– O ile już mnie nie szukają. Ale nie sądzę, żeby tak szybko dowiedzieli się o zniknięciu ciała Erica. Jednakże gdy tylko dotrze do nich ta wiadomość, przyjdą tu. Musimy jechać.

– Ale kto?! – nalegał wyprowadzony z równowagi Benny. – Kim są ci ludzie? Czego od ciebie chcą? Na czym im zależy? Rachael, na miłość boską, zacznij mówić!

Pokręciła przecząco głową.

– Ustaliliśmy, że pojedziesz ze mną, ale nie było mowy o tym, że będziesz o wszystko wypytywał.

– Nic takiego nie obiecywałem.

– Benny, cholera jasna, tu chodzi o moje życie!

Mówiła poważnie, nie żartowała. Naprawdę obawiała się o swe życie, i to wystarczyło, żeby Ben przestał się upierać i zaczął jej pomagać.

– Ale policja mogłaby zapewnić ci ochronę – dodał jednak płaczliwie.

– Przed tymi ludźmi nikt mnie nie uchroni.

– Mówisz tak, jakby cię prześladowały złe moce.

– Żeby tylko!

Objęła go szybko i delikatnie pocałowała w usta. Dobrze czuła się w jego ramionach. A Benny był wyraźnie zdruzgotany myślą, że mogłoby jej zabraknąć.

– Jesteś cudowny, że chcesz przy mnie zostać – powiedziała. – Ale teraz jedź do domu. Pozwól, że sama to załatwię.

– Wiesz, że tego nie zrobię.

– No, to nie przeszkadzaj. A teraz chodźmy!

Odsunęła się od niego i zaczęła iść przez garaż w stronę drzwi prowadzących do domu.

Spod sufitu spadła mu na twarz kosmata ćma, jak gdyby to, co czuł do Rachael, emanowało jaśniejszym blaskiem niż światła lamp. Odegnał ją czym prędzej. Potem docisnął pokrywę bagażnika, pozwalając, by krew wewnątrz zakrzepła, a przykry odór jeszcze się nasilił.

Następnie podążył za Rachael.

Już przy drzwiach, które prowadziły przez pralnię na pokoje, kobieta zatrzymała się i spojrzała na coś, co leżało na podłodze. Gdy Ben podszedł, zobaczył, że jest to zwinięte w kącie ubranie, którego żadne z nich nie zauważyło, gdy wchodzili do garażu: workowate, jasnozielone bawełniane spodnie ze ściągaczem w pasie, takiego samego koloru obszerna koszulka z krótkimi rękawami i para lekkich butów z białego sztucznego tworzywa, na białych gumowych spodach i z białymi szerokimi sznurówkami.

Benny podniósł wzrok znad ubrania i spostrzegł, że twarz Rachael nie jest już blada niczym z wosku, lecz szara. Wyglądała jak pokryta warstwą popiołu.

Ben jeszcze raz spojrzał na pozostawione rzeczy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tak ubiera się personel medyczny, zwłaszcza lekarze na bloku operacyjnym. Kiedyś obowiązywał strój biały, ale obecnie przeważał jasny odcień zieleni. Nie nosili go wyłącznie lekarze – również większość pozostałego personelu szpitali wolała ten standard. Co więcej, Benny uświadomił sobie, że tak byli ubrani lekarze sądowi w kostnicy i ich asystenci.

Rachael ze świstem wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby, wzdrygnęła się i weszła do domu.

Ben był niezdecydowany. Uważnie przyglądał się leżącemu w nieładzie ubraniu i butom, jakby zauroczony szpitalnymi barwami, jakby na wpół zahipnotyzowany ich bogatymi w możliwości interpretacyjne formami. Mózg wprost gotował mu się, serce dygotało, a w płucach brakowało powietrza, gdyż pojął, co oznacza obecność tu tego stroju.

A kiedy wreszcie przyszedł do siebie i dogonił Rachael, poczuł, że pot zalewa mu twarz.

Rachael, jadąc do siedziby Geneplan w Newport Beach, prowadziła zdecydowanie za szybko. Niewątpliwie świetnie opanowała umiejętność kierowania pojazdem, ale mimo to Ben cieszył się, że istniały pasy bezpieczeństwa. Jeździł z nią już wcześniej i wiedział, że prowadzenie samochodu stanowiło dla niej jedną z największych przyjemności. Prędkość ekscytowała ją, a zwrotność sportowego mercedesa wprawiała w zachwyt. Dzisiaj jednak zbytnio się spieszyła, by z jazdy czerpać jakąkolwiek przyjemność. Choć nie była lekkomyślna, to jednak w zakręty wchodziła na dużej prędkości, a pasy ruchu zmieniała tak gwałtownie, że trudno by ją posądzić o bojaźliwość.

– Czy jest coś, co nie pozwala ci skontaktować się z policją? – spytał. – Czy o to chodzi?

– Masz na myśli coś, czego mogłabym się bać z ich strony?

– A nie boisz się?

– Nie – odpowiedziała bez wahania, tonem, który wydawał się szczery.

– No, bo jeśli kiedyś zadałaś się z niewłaściwymi ludźmi, to nigdy nie jest za późno, żeby się wycofać.

– Ależ o czym ty mówisz?!

– W porządku, to właśnie chciałem usłyszeć.

Odbicie przyćmionego światła z deski rozdzielczej w samochodzie było dosyć silne, by ukazać jej twarz, ale zbyt słabe, by odsłonić jej napięcie i niezdrową szarość wywołaną strachem. Wyglądała więc teraz tak, jak ją Ben zawsze widział w wyobraźni, kiedy nie przebywali razem: zapierała dech w piersiach.

W innych warunkach byłaby to cudowna chwila, niczym z marzeń albo jednego z tych wspaniałych starych filmów. W końcu, cóż może być bardziej radosnego i podniecającego niż jazda eleganckim sportowym samochodem z reprezentacyjną kobietą? Nietrudno byłoby sobie teraz wyobrazić, że dążą w jakieś romantyczne miejsce, gdzie mogliby porzucić profilowane fotele i zamienić je na świeżą, chłodną pościel, a szybka jazda stanowiłaby preludium do pełnego namiętności aktu miłosnego.

– Nie zrobiłam nic złego, Benny – powiedziała.

– Chciałem tylko sprawdzić…

– Sugerowałeś…

– Musiałem cię o to zapytać.

– Czy wyglądam na czarny charakter?

– Ależ skąd! Jesteś dla mnie aniołem.

– Nie zachodzi niebezpieczeństwo, że mogliby mnie wsadzić do więzienia. Najgorsze, co może mi się przytrafić, to to, że sama mogę paść ofiarą zbrodni.

– Niech mnie szlag trafi, jeśli do tego dopuszczę!

– Jesteś naprawdę bardzo miły – powiedziała. Oderwała wzrok od szosy i zdobyła się na uśmiech. – Bardzo, bardzo miły.

Uśmiechała się tylko ustami, na jej twarzy pozostawał nadal wyraz trwogi, widoczny zwłaszcza w oczach. I mimo że naprawdę doceniała dobre chęci swego przyjaciela, wciąż jeszcze nie była gotowa, by podzielić się z nim swoimi tajemnicami.

O dwudziestej trzeciej trzydzieści dojechali do Geneplan.

Biurowiec, będący główną siedzibą korporacji doktora Erica Lebena, miał cztery kondygnacje, sześć lustrzanych ścian – każda innej długości, oraz modernistyczną bramę wjazdową ze szlifowanego marmuru i szkła. Mieścił się w drogiej dzielnicy biznesu koło Jamboree Road w Newport Beach. Ben w zasadzie nie lubił takiego stylu, ale mimo to musiał przyznać, że prosta, nieregularna bryła budynku Geneplan ma pewien szczególny urok. Plac do parkowania samochodów podzielony był kwietnikami na sektory. W dużych betonowych donicach rosły pelargonie bluszczolistne obsypane czerwono-białym kwieciem. Budynek otaczało zresztą mnóstwo zieleni, w tym ze smakiem rozmieszczone drzewa palmowe. Mimo późnej pory drzewa, kwietniki i biurowiec podświetlone były pomysłowo rozlokowanymi reflektorami, co przydawało temu miejscu romantyzmu, ale i powagi.

Rachael objechała budynek dokoła i znaleźli się na jego tyłach. Tam jezdnia schodziła w dół, do poziomu piwnicy, gdzie rozładowywano samochody dostawcze. Kobieta zjechała i zatrzymała się przed pomalowaną na brązowo bramą. Wokół samochodu wyrosły betonowe ściany, sięgające parteru.

– Gdyby ktoś wpadł na pomysł, że mogłam przyjechać do Geneplan, to będzie szukał mojego auta raczej na parkingu niż tutaj – powiedziała.

Wysiadając z mercedesa, Ben skonstatował, że powietrze tutaj jest o wiele chłodniejsze i przyjemniejsze niż w Santa Ana czy Villa Park, które nie leżą tak blisko oceanu. Chociaż Newport Beach było odległe od wybrzeża o kilka kilometrów i nie docierał tu szum fal ani zapach soli czy wodorostów, to jednak wiatr od Pacyfiku czynił swoje.

W ścianie obok bramy przeznaczonej dla ciężarówek znajdowały się także zwyczajne drzwi, zaopatrzone w dwa zamki.

Żyjąc z Erikiem, Rachael załatwiała dla niego różne sprawy służbowe, kiedy sam nie miał na to czasu albo – z jakichś przyczyn – nie dowierzał swoim ludziom. Miała wtedy własne klucze od drzwi na zapleczu. Odchodząc od męża rok temu, zostawiła je w Villa Park na stoliku koło wysokiej japońskiej wazy z dziewiętnastego wieku. Dziś znalazła je w tym samym miejscu i pokryte kurzem. Najwyraźniej Eric nakazał służbie, by nikt ich nie ruszał. Sądził, że gdy Rachael przyczołga się do niego z powrotem, tym większe będzie jej upokorzenie, gdy ujrzy, że nawet ich nie tknął. Na szczęście udało jej się nie dostarczyć mu tej niezdrowej satysfakcji.

Tak, Eric Leben był wyjątkowym skurczybykiem, i Ben cieszył się, że go nie poznał.

Rachael wysiadła z samochodu, otworzyła drzwi i weszła do środka. Zapaliła światło. Na jednej ze ścian wisiała skrzynka alarmu antywłamaniowego. Kobieta nacisnęła różne cyfry na klawiaturze i zgasły dwie czerwone diody, a zapaliła się zielona lampka. System był wyłączony. Ben poszedł za nią do końca pomieszczenia, które ze względów bezpieczeństwa stanowiło tylko komorę pośrednią. Teraz, by móc dostać się dalej, należało wyłączyć kolejny system alarmowy, nie połączony z poprzednim. Rachael, uważnie obserwowana przez swego towarzysza, znów wybrała odpowiedni kod na klawiaturze.

– Najpierw jest data urodzin Erica, a przy tych drzwiach – moja. Ale to jeszcze nie wszystko – wyjaśniła.

Zapaliła latarkę, którą wzięła ze sobą z domu w Villa Park, nie chciała bowiem zapalać światła w pomieszczeniach, w których były okna, w obawie przed zdemaskowaniem.

– Przecież masz absolutne prawo do przebywania tutaj – powiedział Ben. – Jesteś wdową po właścicielu i podejrzewam, że wszystko to wkrótce odziedziczysz.

– Tak, ale jeśli ci ludzie będą tędy przejeżdżać i zobaczą, że w środku pali się światło, domyśla się, że to ja, i przyjdą tu, by mnie dopaść.

Ben niczego tak bardzo nie pragnął, jak dowiedzieć się, kim są „ci ludzie”. Ale rozumiał, że w tej chwili lepiej o nic nie pytać. Niech Rachael zabierze to, po co tu przyjechała, i niech opuszczą to miejsce. Nie miałaby zresztą cierpliwości, by odpowiadać teraz na jego pytania, skoro nie miała jej już w Villa Park.

Gdy tak szli przez podziemne hale w kierunku windy, Ben był coraz bardziej zaintrygowany, że po godzinach pracy w biurowcu włączano tak przemyślny system zabezpieczeń. Żeby ściągnąć na dół windę, trzeba było wyłączyć trzeci alarm, a na pierwszym piętrze, gdzie wysiedli, czekały kolejne czerwone lampki. W świetle latarki Rachael, Benny zauważył beżową wykładzinę dywanową na podłodze, elegancki kontuar z brązowego marmuru z mosiężnymi elementami, przeznaczony dla recepcjonistki, kilka metalowych krzeseł ze skórzanymi obiciami dla oczekujących gości, stoliki do kawy o szklanych blatach oraz trzy sporych wymiarów eteryczne płótna Martina Greena. Diody, błyszczące w ciemności czerwonym światełkiem, można było dostrzec i bez latarki. Na korytarzu znajdowały się trzy skrzynki systemu antywłamaniowego, po jednej przy każdych z trojga solidnych mosiężnych drzwi. Wyglądały imponująco i na pewno były nie do sforsowania.

– To nic w porównaniu z systemem zabezpieczeń na drugim i trzecim piętrze – powiedziała Rachael.

– A co tam jest?

– Komputery zawierające całą dokumentację badań. Każdy milimetr kontrolowany jest na podczerwieni przez detektory dźwięku i ruchu.

– Czy jedziemy tam?

– Na szczęście nie musimy. Tak samo jak nie musimy jechać do okręgu Riverside. Dzięki Bogu.

– A co znajduje się w Riverside?

– Faktyczne laboratorium badawcze. Cały kompleks wybudowano pod ziemią, by stworzyć lepszą izolację biologiczną i zabezpieczyć się przed szpiegami przemysłowymi.

Ben dobrze wiedział, że Geneplan jest jednym z największych przedsiębiorstw w najbardziej dynamicznie rozwijającej się dziedzinie na świecie. Konkurencja była tu tak duża, że nieprzerwanie trwał wyścig, kto pierwszy dostarczy na rynek nowy produkt. A że nikt nie chce, by kradziono mu jego tajemnice, więc rozwijano wyrafinowane systemy zabezpieczeń, które nieraz przybierały wprost paranoidalne formy. Ale to, co zobaczył, nie mieściło się w jego wyobraźni. Firma stanowiła bowiem twierdzę nie do zdobycia.

Doktor Eric Leben był jednym z najwybitniejszych autorytetów w zakresie rozwijającej się ostatnio niezwykle szybko genetyki, specjalizował się w replikacji DNA. Geneplan zaś należał do tych kompanii, które wypłynęły w końcu lat siedemdziesiątych dzięki dotacjom na rozwój tej nowej dziedziny i teraz z biobiznesu czerpały ogromne zyski.

Eric Leben i Geneplan opatentowali wiele cennych wynalazków z zakresu inżynierii genetycznej mikroorganizmów oraz wyhodowali nowe odmiany roślin. Odkryli między innymi drobnoustroje dostarczające wysoce wydajnej szczepionki przeciw zapaleniu wątroby, która wprawdzie była właśnie testowana przez FDA [2], ale już za rok miała uzyskać dopuszczenie na rynek. Poza tym wyhodowali bakterie, z których uzyskano superszczepionkę przeciwko wszelkiego rodzaju liszajom, oraz nową odmianę kukurydzy, rosnącą nawet na polach nawadnianych wodą morską. Dzięki temu farmerzy mogą zbierać obfite plony na jałowych ziemiach w bezpośredniej bliskości oceanu, gdzie dotychczas nie udawało się nic. Do osiągnięć Erica Lebena należy też nowa, lekko zmodyfikowana genetycznie, odmiana pomarańczy i cytryn odporna na muszki owocowe, rakowate narośle i inne choroby. To z kolei pozwoliło wyeliminować nadmiar pestycydów stosowanych na plantacjach cytrusów. A były to tylko niektóre przykłady. Każdy taki patent mógł być wart dziesiątki, nawet setki milionów dolarów, Ben uznał, że Geneplan postępuje rozważnie, strzegąc zazdrośnie swych tajemnic, choć i tak – w porównaniu z żyłą złota, jaką stanowią wynalazki – wydaje niewielkie sumy na ich ochronę.

Rachael podeszła do środkowych drzwi i wyłączyła alarm, a następnie otworzyła je kluczem.

Ben wszedł za nią do środka i odwrócił się, by zamknąć za sobą drzwi. Pchając je stwierdził, że są niebywale ciężkie i gdyby nie były zawieszone w idealnej równowadze na zawiasach z łożyskami kulkowymi, nie dałoby się ich ruszyć.

Rachael prowadziła go nie oświetlonymi, głuchymi korytarzami do tej części piętra, gdzie znajdowało się prywatne mieszkanie Erica. Tam po raz ostatni wystukała na klawiaturze znany sobie kod.

Gdy znaleźli się wreszcie we wnętrzu tego sacrum sanctorum, kobieta szybkim krokiem przemierzyła niezwykle drogi, duży, zabytkowy dywan chiński w kolorach różowym oraz beżowym i zbliżyła się do masywnego biurka Erica. Było supernowoczesne, podobnie jak kontuar dla recepcjonistki, który widzieli, wysiadając z windy, ale jeszcze bardziej wyszukane i na pewno znacznie kosztowniejsze. Wykonano je z rzadkiego marmuru ze złotymi żyłkami oraz ze szlifowanego malachitu.

Jasny, ale wąski snop światła latarki Rachael oświetlał tylko środek pokoju, toteż Benny niewiele mógł dostrzec z wystroju wnętrza. Ale, idąc dalej za swoją przyjaciółką, zauważył, że jest ono chyba jeszcze bardziej nowoczesne niż salony w Villa Park. Tu było ono wprost futurystyczne.

Przechodząc koło biurka, Rachael położyła na nim torebkę i pistolet i podeszła do ściany. Ben dołączył do niej. Kobieta podniosła latarkę i oświetliła duży obraz – dwie płaszczyzny, jedna ciemnożółta, druga szarobura, oddzielone od siebie cienką wstążeczką kasztanowego koloru.

– Jeszcze jeden Rothko? – spytał Ben.

– Tak. I oprócz tego, że to dzieło sztuki, spełnia jeszcze jedną ważną funkcję.

Wsunęła palce pod błyszczącą metalową ramę, szukając przycisku. Rozległ się szczęk zapadki i obraz, który był raczej przytwierdzony na zawiasach, niż wisiał na kołku, usunął się, odsłaniając sejf. Okrągłe drzwi kasy pancernej miały około metra średnicy i – podobnie jak metalowa tarcza i klamka – błyszczały w świetle latarki.

– Banalna skrytka – stwierdził Ben.

– Niezupełnie. To nie jest taki sobie zwyczajny sejf. Ma opancerzenie grubości dziesięciu centymetrów, z przodu – pięć centymetrów więcej. Nie wmurowano go tak po prostu w ścianę, lecz w konstrukcję nośną całego budynku. Do otwarcia potrzebne są dwa szyfry, ten drugi na wspak. Poza tym jest ogniotrwały i dosłownie odporny nawet na ładunek wybuchowy.

– Co on tu trzyma? Receptę na nieśmiertelność?

– Myślę, że trochę pieniędzy, jak w normalnym domowym sejfie – powiedziała, podając mu latarkę, po czym zaczęła wybierać na tarczy właściwą kombinację. – A poza tym trochę ważnych papierów.

Benny skierował strumień światła na drzwi kasy.

– Dobrze, ale w takim razie, czego my tu szukamy? Forsy?

– Nie. Teczki z aktami. To może też być zwykły notatnik.

– Co ma on zawierać?

– Najistotniejsze kwestie dotyczące ważnego projektu badawczego. Coś w rodzaju kwintesencji wszystkich działań. Poza tym kopie regularnych sprawozdań prowadzącego projekt Morgana Lewisa, sporządzanych dla Erica. A jak dobrze pójdzie, także jego osobiste zapiski na ten temat, zawierające całą wiedzę praktyczną i jej filozoficzną podbudowę.

Ben był zaskoczony, że odpowiedziała. Czyżby nareszcie dojrzała, żeby zdradzić mu choć część swoich tajemnic?

– Co to za projekt? – spytał. – Czego dotyczy?

Tym razem nie odpowiedziała. Wytarła natomiast spocone dłonie o bluzkę i zaczęła kręcić tarczą w odwrotnym kierunku, w stronę pierwszej cyfry drugiej kombinacji.

– Czego on dotyczy? – nalegał Benny.

– Przepraszam, ale teraz muszę się skoncentrować – odparła. – Jeśli się pomylę, będę musiała zacząć wszystko od nowa, od pierwszego kodu.

Tak więc Ben otrzymał tylko strzęp informacji, bo tyle na razie było mu przeznaczone. Ale on nie chciał stać tak z założonymi rękami, wiedział, że nie ma innego wyjścia, jak nie ustępować i nalegać, by Rachael powiedziała więcej.

– Myślę, że istnieją setki teczek, które dotyczą prowadzonych przez Geneplan badań. Jeśli Leben jedną z nich trzyma właśnie tutaj, to znaczy, że dotyczy ona najważniejszego projektu.

Mrużąc oczy i wysuwając język, Rachael skupiła całą uwagę na właściwym przekręcaniu tarczy.

– To musi być wielka sprawa – kontynuował Benny.

Kobieta milczała.

– A może to coś dla rządu albo dla wojska. Bardzo delikatna materia.

Rachael wybrała ostatnią cyfrę, przekręciła klamkę, otworzyła stalowe drzwiczki i powiedziała:

– Cholera!

Sejf był pusty.

– Musieli tu być przed nami – stwierdziła.

– Kto? – zażądał odpowiedzi Ben.

– Musieli podejrzewać, że ja wiem.

– Kto musiał podejrzewać?

– W przeciwnym razie nie dostaliby się tu tak szybko, żeby wziąć papiery.

– Ale kto?! – nalegał Ben.

– Niespodzianka – odezwał się stojący za nimi mężczyzna.

Rachael gwałtownie zaczerpnęła powietrza, Ben zaś odwrócił się, by zobaczyć, kim jest ten obcy. Światło latarki ukazało wysokiego, łysego człowieka w brązowym luźnym ubraniu i koszuli w biało-zielone paski. Na jego głowie nie było ani jednego włoska – musiał zapewne golić skórę. Miał okrągłą twarz o słowiańskich rysach – szerokie usta, zadarty nos i szare oczy w odcieniu brudnego lodu. Stał po drugiej stronie biurka. Przypominał starego Ottona Premingera, reżysera filmowego. Pomimo swobodnego stroju wyglądał nieprzeciętnie. Musiał być inteligentny. Stanowił potencjalne zagrożenie. Zabrał pistolet, który Rachael położyła na biurku wraz z torebką, gdy weszli do tego pomieszczenia.

Co gorsza, facet trzymał w ręce rewolwer firmy Smith & Wesson, model 19 Combat Magnum. Ben znał ten rodzaj broni i czuł przed nią respekt. Przemyślnie skonstruowana, miała lufę długości dziesięciu centymetrów, komory do naboi magnum 35 mm, ważyła skromne tysiąc sto gramów i raziła z taką siłą, iż można jej było używać do polowań na zwierzynę płową. Naładowana pociskami rozpryskowymi albo i przeciwpancernymi, była bardziej zabójcza niż jakikolwiek inny rewolwer na świecie. Snop światła z latarki padł na szare oczy mężczyzny, które rozbłysły dziwnym blaskiem.

– Światło! – powiedział, lekko podnosząc głos, i w pokoju natychmiast zrobiło się jasno. Najwidoczniej włączał je reagujący na dźwięki czujnik. Taki trick wynikał z zamiłowania Erica Lebena do supernowoczesnego wystroju wnętrz.

– Vincent, odłóż tę broń – odezwała się Rachael.

– Obawiam się, że to niemożliwe – odrzekł łysy.

Choć skóra na jego głowie była zupełnie naga, to na wierzchu swej potężnej dłoni miał mnóstwo włosków; sporo także na palcach między kostkami.

– Nie ma potrzeby używać przemocy – powiedziała Rachael.

Kwaśny uśmiech przydawał krągłej twarzy Vincenta wyraz chłodnego cynizmu.

– Naprawdę? Naprawdę nie ma potrzeby używać przemocy? To pewnie dlatego wzięłaś ze sobą pistolet? – spytał, podnosząc do góry jej trzydziestkędwójkę, którą zabrał z biurka.

Ben wiedział, że combat magnum – wyposażony w wygodną, mocną kolbę – ma odrzut dwa razy większy niż czterdziestkapiątka. Mimo swej doskonałości broń ta mogła jednak być niecelna w rękach niedoświadczonego strzelca, nie przyzwyczajonego do takiej siły odrzutu. Jeśli napastnik nie był świadom tej straszliwej siły swego rewolweru, jeśli przedtem nie używał go zbyt często, to z całą pewnością odda kilka pierwszych strzałów wysoko, pod sufit, ponad ich głowami. A wtedy Ben będzie miał szansę, by zaatakować i unieszkodliwić go.

– W istocie, nie sądziliśmy, że Eric był na tyle nierozważny, żeby powiedzieć o „Wildcard” – odezwał się Vincent. – Ale jak widać, okazał się jednak tak lekkomyślny, ten biedny, stary dureń. W przeciwnym razie nie stałabyś tu, myszkując w jego sejfie. Najwyraźniej wciąż miał do ciebie słabość, choć tak podle cię traktował.

– Był zbyt dumny – odrzekła Rachael. – Zawsze był zbyt dumny. Lubił przechwalać się swoimi dokonaniami.

– Dziewięćdziesiąt pięć procent personelu nie ma zielonego pojęcia o projekcie „Wildcard” – tak delikatna to sprawa. Uwierz mi, że choć bardzo go nienawidziłaś, to jednak on traktował cię jak kogoś wyjątkowego. Przed nikim innym nie chełpiłby się z tego powodu.

– Nie nienawidziłam go – powiedziała Rachael. – Współczułam mu. A teraz jest mi go żal. Vincent, czy on… złamał główną zasadę?

Łysy potrząsnął głową.

– Tak. Ale… dopiero dzisiaj. To było szaleństwo z jego strony.

Ben badał wzrokiem Vincenta i stwierdził, acz niechętnie, że wygląda on raczej na doświadczonego strzelca, który wie, co ma w rękach, i nie da się zaskoczyć siłą odrzutu. Zresztą już sam chwyt, jakim trzymał broń, nie był przypadkowy: prawa dłoń mocno zaciśnięta na kolbie. Także sposób, w jaki celował, nie wskazywał na amatora: wyciągnięta sztywna ręka mierzyła pomiędzy Rachael i Bena. Wystarczyło przesunąć muszkę kilka centymetrów w prawo lub w lewo, by sprzątnąć jedno albo drugie.

Rachael, nieświadoma, że w takiej sytuacji Ben mógłby okazać się pomocny – bo przecież na takiego nie wyglądał – powiedziała:

– Daj sobie spokój z tym rewolwerem, Vincent. Nie potrzebujemy tu broni. Jesteśmy po tej samej stronie.

– Nie – odrzekł łysy. – Jeśli o nas chodzi, to nie jesteśmy z tobą po tej samej stronie i nigdy nie będziemy. My ci po prostu nie ufamy, Rachael. A ten twój przyjaciel…

Szarobure oczy spoczęły teraz na Benie. Spojrzenie Vincenta było świdrujące i niepokojące. Choć trwało tylko sekundę albo dwie, wystarczyło, by Ben oblał się zimnym potem.

A potem Vincent, który najwyraźniej sądził, że ma do czynienia z kimś dużo mniej niebezpiecznym, niż było w rzeczywistości, odwrócił głowę i znów spojrzał na Rachael.

– To ktoś zupełnie obcy. A skoro nie życzymy sobie ciebie, to tym bardziej nie zamierzamy dopuszczać jego.

Stwierdzenie Vincenta zabrzmiało dla Bena złowrogo, jak wyrok śmierci. I wtedy rzucił się na niego, zręcznie i prędko, niczym atakujący wąż. Zakładając prawdopodobieństwo, że również gaszenie światła następuje na słowną komendę, wydał ją. W jednej chwili w pokoju zapanowała całkowita ciemność. W tym samym momencie Benny rzucił latarką w głowę Vincenta, ale ten – o Boże! – już odwracał się, by wystrzelić do niego. Rozległ się krzyk Rachael; Ben miał nadzieję, że przynajmniej padła na ziemię. Nagły mrok miał wprowadzić zamieszanie, które Benny chciał wykorzystać, żeby dopaść Vincenta. Rzucił się więc brzuchem na śliski malachitowy blat biurka i przesuwał w kierunku mężczyzny. Teraz nie było odwrotu – należało działać. A wszystko rozgrywało się jak na przyspieszonym filmie, tyle że nie dotyczyło to czasu. Benowi zdawało się, jakby płynął on wolniej, jakby każda sekunda trwała minutę. Był to dowód na autonomiczność mózgu, pracującego niezależnie od reszty ciała, a ta była teraz ciałem rozjuszonego drapieżnika. W następnej sekundzie również wydarzyło się bardzo dużo naraz: Rachael wciąż ochryple krzyczała; Ben sunął po powierzchni biurka; latarka leciała w powietrzu; z lufy rewolweru wydobyła się błękitno-biała iskierka i przez głośny huk wystrzału Ben usłyszał jazgotliwe świśnięcie kuli koło ucha; na brzuchu i piersiach czuł chłód szlifowanego malachitu. Latarka uderzyła Vincenta w chwili, gdy ten strzelał – Ben sunął wciąż po blacie – i łysy mężczyzna stęknął pod wpływem ciosu. Latarka odbiła się od niego i upadła, a strumień światła ukazał kawałek dwumetrowej abstrakcyjnej rzeźby z brązu. Do tego czasu Ben zdołał pokonać długość biurka i z impetem runął na przeciwnika. Upadli na podłogę. Rewolwer wypalił, ale pocisk trafił w sufit. Ben, leżąc na Vincencie, doskonale wyczuł jego ułożenie i natychmiast wcisnął mu kolano między uda, podniósł je gwałtownym ruchem i rąbnął w nie osłonięte krocze. Rozległ się wrzask głośniejszy niż krzyk Rachael. Benny bezlitośnie – bo nie mógł sobie pozwolić na litość – powtórzył cios kolanem i jednocześnie kantem dłoni uderzył mężczyznę w grdykę. Krzyk ucichł. Ben uderzył jeszcze raz – w czaszkę na wysokości prawej skroni, i jeszcze raz, tyle że mocniej, dużo mocniej, aż rewolwer wypadł wreszcie z bezwładnej dłoni przeciwnika. Wtedy Benny znów wydał komendę:

– Światło!

W pomieszczeniu w jednej sekundzie zrobiło się widno.

Vincent był załatwiony na cacy. Słychać było tylko ciche rzężenie, kiedy przez zmasakrowane gardło wciągał powietrze do płuc i wypuszczał je.

Wokół unosił się nieprzyjemny zapach prochu i rozgrzanego metalu.

Ben wstał i podniósł rewolwer nieprzytomnego mężczyzny. Wziął do ręki combat magnum w uczuciem znacznie głębszym niż tylko ulga.

Rachael wychyliła się zza biurka i sięgnęła po swój pistolet, który także wypadł Vincentowi z ręki. Spojrzała przy tym na Bena, a w jej oczach malowały się i szok, i zdumienie, i podziw.

Benny powrócił do ciała mężczyzny i zbadał je. Najpierw kciukiem podniósł jedną, potem drugą powiekę, sprawdzając, czy któraś ze źrenic nie jest bardziej rozszerzona, co wskazywałoby na wstrząs mózgu lub inne poważne obrażenie. Następnie delikatnie dotknął miejsca przy skroni, które zdzielił silnym ciosem, a później obmacał gardło. Upewnił się, że z Vincentem nie jest najgorzej. Z kolei ujął jego nadgarstek, wyczuł puls i zmierzył go.

Westchnął i powiedział:

– Będzie żył. Całe szczęście. Czasami nie wiadomo, jak długo trzeba bić, by nie zabić, tylko ogłuszyć. Ale on będzie żył. Trochę tu poleży, a gdy oprzytomnieje, potrzebny mu będzie lekarz. Myślę, że poradzi sobie.

Rachael wpatrywała się w niego bez słowa.

Zdjął z jednego z krzeseł poduszeczkę i podłożył ją pod szyję Vincenta, żeby tchawica była otwarta na wypadek, gdyby w przełyku nastąpiło krwawienie. Następnie przeszukał ciało, ale nie znalazł dokumentacji projektu „Wildcard”.

– Na pewno przyjechał tu z innymi. Otworzyli sejf, wzięli zawartość, a potem on został za drzwiami, czekając na nas.

Rachael położyła mu rękę na ramieniu, a kiedy on podniósł głowę, ich oczy się spotkały.

– Benny, na miłość boską, przecież ty jesteś tylko handlarzem nieruchomościami! – powiedziała.

– Tak – odparł, jak gdyby nie wiedział, o co jej chodzi. – I myślę, że jednym z lepszych.

– Ale… jak ty to wszystko… tak szybko… i skutecznie… tak agresywnie… z taką pewnością siebie…

Patrzył na nią z niemałą satysfakcją i odczuwał radość aż do bólu, bo widział, że Rachael zdała sobie sprawę, iż nie tylko ona ma tajemnice.

Nie okazał się dla niej bardziej łaskawy niż ona dla niego do tej pory. Chciał, by teraz Rachael skręcała się z ciekawości.

– Chodź – powiedział. – Spływajmy stąd, zanim znów ktoś się pojawi. Jestem dobry w te klocki, ale bicie się nie sprawia mi już przyjemności.

8

Kontener na śmieci

Stary moczymorda Percy w poplamionych spodniach i podartej koszuli w plamy, zbierając różne odpadki, wszedł w zaułek, gdzie stał kontener na śmieci. Wdrapał się na niego, jakby myślał, że znajdzie tam nie lada skarby. Ze śmietnika wyskoczyły dwa szczury. Percy przestraszył się i spadł ze swojej prowizorycznej drabinki. Spadając jednak, kątem oka dostrzegł leżące w śmieciach zwłoki kobiety ubranej w letnią kremową sukienkę z błękitnym paskiem.

Percy nie pamiętał swojego nazwiska.

– Nawet nie wiem, czy je kiedykolwiek miałem – zeznał trochę później w obecności Verdada i Hagerstroma. – Faktem jest, że nie używałem nazwiska tak długo, jak tylko potrafię sięgnąć pamięcią. Myślę, że kiedyś chyba miałem jakieś nazwisko, ale moja pamięć przez to cholerne tanie wino nie jest już taka jak kiedyś. A na droższy alkohol mnie nie stać, muszę więc pić te świństwa.

– Czy sądzisz, że zamordował ją ten łachmyta? – Hagerstrom spytał Verdada tak, jakby stary pijaczyna słyszał tylko wtedy, kiedy mówiło się bezpośrednio do niego.

Verdad spojrzał na Percy’ego z wyraźnym obrzydzeniem i odpowiedział tonem wyrażającym to samo uczucie.

– Nie sądzę.

– Tak. I nawet jeśli widział coś ważnego, na pewno nie zwrócił na to uwagi i nic nie pamięta.

Porucznik Verdad nie odezwał się. Jako imigrant, urodzony i wychowany w kraju znacznie mniej szczęśliwym i dającym o wiele skromniejsze możliwości rozwoju niż ten, któremu ślubował później wierne oddanie, nie miał cierpliwości ani zrozumienia dla takich nieudaczników jak Percy. Jak można, będąc od urodzenia obywatelem Stanów Zjednoczonych, mając tę bezcenną przewagę nad ludźmi w innych krajach, wybrać drogę degradacji i nędzy zamiast kariery? Julio wiedział, że powinien mieć dla takich jak Percy wyrzutków społeczeństwa więcej współczucia. Wiedział, że ten zniszczony przez życie człowiek mógł przeżyć tragedię, mógł wyalienować się na skutek cierpienia, zrządzenia losu albo braku miłości rodzicielskiej. Jako absolwent dokształcających kursów dla policjantów Julio miał sporą wiedzę z zakresu psychologii i socjologii, zwłaszcza jeśli chodzi o kręte drogi ludzi z marginesu. Mimo to jednak zapewne miałby mniejsze problemy ze zrozumieniem procesu myślowego Marsjanina niż z poprowadzeniem sprawy takiego odmieńca jak Percy. Policjant westchnął ciężko i zaczął oglądać mankiety swojej białej jedwabnej koszuli oraz perłowe spinki – najpierw przy prawym rękawie, potem przy lewym.

– Wiesz, czasami zdaje mi się, że takie jest w tym mieście prawo natury: każdy potencjalny świadek morderstwa musi być pijany i śmierdzieć – powiedział Hagerstrom.

– Jeśli nasza praca byłaby prosta, to nie lubilibyśmy jej tak bardzo, nie sądzisz? – spytał Verdad.

– Ja bym lubił. Boże, ale ten facet cuchnie!

Gdy o nim mówili, Percy wydawał się nieobecny. Na rękawie swojej koszuli w palmy dostrzegł zaskorupiały brud i zajął się jego zdrapywaniem. Potem nastąpiło głębokie, donośne beknięcie i włóczęga powrócił do tematu wypalania mózgu przez tani alkohol.

– Lepiej by było nie ciągnąć z flachy. Przysięgam na Boga, że czuję, jak z dnia na dzień kurczy mi się mózgownica, a puste miejsca wypełniają stare, mokre gazety. Myślę, że kiedy śpię, podkradają się do mnie koty i wpychają mi gazety przez uszy.

Mówił to wszystko zupełnie poważnym tonem, nawet z lekkim odcieniem niepokoju w głosie, jakby bał się tych groźnych stworów.

Chociaż nie mógł przypomnieć sobie własnego nazwiska ani wielu innych rzeczy, Percy miał jeszcze dosyć komórek mózgowych wśród „starych, mokrych gazet”, aby wiedzieć, że po odnalezieniu zwłok należy natychmiast zawiadomić policję. Wprawdzie nie należał do filarów społeczeństwa, ale czuł respekt wobec prawa i niepisanych obyczajów. Dlatego niezwłocznie pognał na posterunek. Myślał przy tym, że gdy zamelduje o zwłokach w kontenerze na śmieci, dostanie jakąś nagrodę.

Na miejsce zbrodni detektywi przybyli przed godziną, wraz z technikami z wydziału zabójstw, i gdy ci rozwijali swoje kable i włączali reflektory, Verdad bezowocnie przesłuchiwał włóczęgę. Teraz porucznik dostrzegł jeszcze jednego szczura wyskakującego w panice ze śmietnika. Technicy zakończyli właśnie fotografowanie ciała in situ i zabrali się za wyciąganie go z kontenera, płosząc przy tym gryzonia. Sierść miał pokrytą brudem, a ogon długi, różowy i wilgotny. Wstrętne zwierzę pognało wzdłuż ściany budynku w stronę wylotu zaułka. Julio musiał siłą woli powstrzymać się od wyciągnięcia rewolweru i zastrzelenia szczura. Gryzoń schował się do studzienki odpływowej o połamanych kratkach i zniknął pod ziemią.

Julio nie znosił szczurów. Sam widok szczura kłócił się z jego wyobrażeniem Ameryki, które starannie budował przez dziewiętnaście lat życia jako obywatel tego kraju i oficer policji. Gdy teraz gryzoń mignął mu przed oczami, Verdad zapomniał o wszystkim, co osiągnął tu, w Stanach, przez blisko dwie dekady i przeniósł się w czasie i przestrzeni do slumsów w Tijuana, gdzie urodził się w jednoizbowej chacie wykonanej z rzeczy znalezionych na złomowisku, z rdzewiejących beczek oraz papy. Jeśli prawo własności do mieszkania przysługiwałoby większej rodzinie, to siedmioosobowy klan Verdadów powinien był opuścić tamtą norę i zostawić ją znacznie liczniejszym szczurom.

Patrząc, jak gryzoń uciekał z oświetlonej przenośnymi reflektorami sceny dramatu w mrok zaułka i dalej, pod ziemię, Julio Verdad miał wrażenie, że nie nosi porządnego garnituru, szytej na miarę koszuli ani eleganckich, drogich trzewików, lecz używane dżinsy, łachmaniarską koszulę i dokumentnie znoszone sandały. Przeszedł go dreszcz i przez chwilę znów miał pięć lat, stał w dusznej norze w Tijuana, a był gorący sierpniowy dzień. Stał sparaliżowany z przerażenia i patrzył, jak dwa szczury żuły, pracowicie grdykę czteromiesięcznego Ernesta. Wszyscy byli na zewnątrz, siedzieli w skrawkach cienia wzdłuż zakurzonej ulicy i wachlowali się. Dzieci bawiły się i piły wodę, dorośli sączyli chłodne piwo, tanio kupione od dwóch młodocianych ladrones, którzy zdołali ukraść je z browaru minionej nocy. Mały Julio chciał krzyczeć, wołać o pomoc, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Zupełnie jakby wilgotne sierpniowe powietrze było zbyt ciężkie, by mógł ulecieć najcichszy choćby krzyk. Gdy szczury zorientowały się, że na nie patrzy, odwróciły się zuchwale i syknęły na niego. Chłopiec ruszył w ich stronę, wymachując gwałtownie rączkami, ale one cofnęły się – i to niechętnie – dopiero wówczas, gdy jeden z nich sprawdził odwagę Julia, gryząc go w lewą dłoń. Chłopiec krzyknął i odegnał szczura z jeszcze większą wściekłością – nareszcie odskoczył. Julio nie przestawał krzyczeć, aż z rozpalonej słońcem ulicy przybiegły matka i jego starsza siostra, Evalina. Przybiegły i ujrzały martwe niemowlę oraz jego starszego brata, któremu krew kapała z dłoni niczym ze stygmatu. Reese Hagerstrom był na tyle długo współpracownikiem Julia, by wiedzieć, że czuje on wstręt do szczurów, jednocześnie jednak miał dość taktu, by nie napomknąć o tym nawet słowem. Dlatego położył tylko rękę na ramieniu Verdada, swą mocarną dłoń na wątłym barku partnera, i powiedział niedbałym tonem:

– Wiesz, dam Percy’emu pięć dolców i niech spływa. On nie ma nic wspólnego z zabójstwem i nic więcej się od niego nie dowiemy. A dosyć już mam jego smrodu.

– Dobra, daj mu piątkę – powiedział Julio. – Oddam ci połowę.

Kiedy Reese wręczał pieniądze moczymordzie, Verdad patrzył, jak sanitariusze zabierają zwłoki. Starał się nie angażować uczuciowo w to, co widzi. Próbował wmówić sobie, że to duża, szmaciana lalka – albo manekin – tak, po prostu manekin, nie zaś ciało martwej kobiety. Tylko że to była nieprawda. Przeczył temu bardzo realistyczny widok. Cholera, zbyt realistyczny! Mężczyźni położyli trupa na chodniku, na specjalnie w tym celu rozciągniętych noszach.

W świetle przenośnych reflektorów fotograf wykonał jeszcze kilka dodatkowych zdjęć, a Julio podszedł bliżej, by lepiej się przyjrzeć. Kobieta była młoda, mogła mieć dwadzieścia kilka lat. Czarne włosy, czarne oczy – typowa Latynoska. Pomimo obrażeń, jakie zadał jej morderca, zmian wywołanych leżeniem wśród nieczystości oraz pogryzienia przez szczury widać było, że należała do ładnych, atrakcyjnych dziewcząt. W chwili śmierci miała na sobie letnią sukienkę w kremowym kolorze z błękitną lamówką na kołnierzyku i rękawach i z błękitnym paskiem oraz niebieskie buty na wysokim obcasie.

Ale tylko jeden but pozostał na jej nodze. Zapewne drugi zapodział się gdzieś w kontenerze.

W jej jasnej sukience i gołej stopie ze starannie polakierowanymi paznokciami było coś niewymownie smutnego.

Na polecenie Verdada dwóch ludzi w mundurach założyło gumowce, aseptyczne maski, jakie noszą chirurdzy, i wspięło się do kontenera w poszukiwaniu drugiego buta, ewentualnego narzędzia zbrodni oraz wszystkiego, co mogłoby mieć związek ze sprawą. W tym celu musieli oni przetrząsnąć śmietnik centymetr po centymetrze.

Znaleźli torebkę denatki. Kobieta nie została obrabowana, gdyż w portfelu były czterdzieści trzy dolary. W torebce znajdowało się również prawo jazdy, wydane na nazwisko: Ernestina Hernandez, dwadzieścia cztery lata, zamieszkała w Santa Ana.

Ernestina.

Julio wzdrygnął się. To imię znów przywiodło na pamięć jego braciszka, Ernesta. Poza tym Ernestina, tak jak dawno nieżyjący chłopiec, stała się pokarmem dla szczurów. I choć Julio nie znał tej kobiety, kiedy tylko usłyszał jej imię, powziął silne postanowienie, że musi rozwiązać zagadkę jej zabójstwa.

Odnajdę tego, który cię zabił, obiecał w myślach. Byłaś taka śliczna, a musiałaś zginąć, zanim jeszcze zaznałaś życia. I jeśli na tym świecie jest choć trochę sprawiedliwości, jakaś nadzieja na to, żeby nasze istnienie miało sens, to twój zabójca nie może uniknąć kary. Przysięgam, że odnajdę go, choćbym miał go ścigać na koniec świata.

Dwie minuty później w kontenerze na śmieci znaleziono poplamiony krwią zielony fartuch – taki jakie noszą chirurdzy. Na kieszonce wyhaftowany był napis: KOSTNICA MIEJSKA W SANTA ANA.

– Do diabła! – zawołał Hagerstrom. – Myślisz, że ktoś z kostnicy poderżnął jej gardło?

Julio Verdad zmarszczył brwi na widok fartucha, ale nic nie powiedział.

Technicy z laboratorium starannie złożyli go, uważając, by nie strzepnąć jakiegoś włoska czy nitki, które mogły się na nim znajdować, a następnie włożyli do plastykowego woreczka i zasunęli zamek błyskawiczny.

Dziesięć minut później policjanci przeszukujący śmietnik znaleźli skalpel ze śladami krwi na ostrzu – drogie, pierwszorzędnej jakości narzędzie chirurgiczne, takie jakich w szpitalach używa się do operacji, a w zakładach medycyny sądowej do przeprowadzania sekcji.

Skalpel również został umieszczony w plastykowej torebce, obok fartucha, fartuch zaś – obok przykrytych już zwłok.

Minęła północ, kiedy przeczesano prawie cały kontener, a brakującego niebieskiego buta wciąż nie znaleziono. Jednakże został jeszcze kawałek nie zbadanej przestrzeni i wszyscy byli niemal przekonani, że zguba znajduje się właśnie tam.

9

Nagła śmierć

Rachael miała dużo czasu na myślenie. Gnała przez gorącą czerwcową noc swym czerwonym mercedesem z Riverside Freeway na międzynarodową drogę numer piętnaście w kierunku wschodnim. Potem zjechała z niej na „dziesiątkę”, minęła Beaumont i Banning, przejechała wzdłuż rezerwatu Indian Morongo do Cabazon i dalej. Mijały kilometry i zanikał wielkomiejski charakter południowej Kalifornii, światła cywilizacji stawały się mniejsze i słabsze. Samochód sunął coraz głębiej w pustynię, gdzie ze wszystkich stron otwierały się olbrzymie połacie pustej ciemności, gdzie często jedynymi punktami orientacyjnymi wśród bezkresnej równiny i wzgórz były rzadkie kikuty formacji skalnych. Tu i ówdzie rosły też drzewa, ale ukazywały się tylko wtedy, gdy blade jak mleko światło księżyca wypływało zza chmur szerokimi strumieniami zza tych mniejszych i wąskimi pasemkami zza tych grubszych i skłębionych. Ten pusty, jałowy krajobraz mówił wszystko, co było do powiedzenia na temat samotności, i prowokował introspekcję. Rachael oddała się jej również, odprężona spokojną jazdą, wsłuchana w jednostajny warkot silnika i szum obracających się kół.

Benny zagłębił się w fotelu obok kierowcy i prawie cały czas uparcie milczał, wpatrzony w czarną wstęgę autostrady skąpaną w świetle reflektorów. Dwa razy próbowali nawiązać rozmowę, ale poruszane tematy były tak banalne i błahe, że w obecnej sytuacji wprost surrealistyczne. Mówili więc przez chwilę o kuchni chińskiej, potem zaległa głęboka cisza, a po jakimś czasie zaczęli rozmawiać o filmach z Clintem Eastwoodem, by znów – tym razem na dłużej – zamilknąć.

Rachael miała świadomość, że Benny odpłaca jej teraz pięknym za nadobne. Na pewno wiedział, że wprawił ją w zdumienie łatwością, z jaką rozprawił się w biurze Erica z Vincentem Baresco. Z pewnością zdawał sobie sprawę, że umierała z ciekawości, gdzie się tego nauczył. Teraz, zachowując się tak chłodno i milcząco, dawał jej do zrozumienia, że niczego się od niego nie dowie, jeśli nie zacznie mówić sama. W przeciwnym razie w samochodzie nadal zalegać będzie cisza.

Ale ona jeszcze nie mogła. Jeszcze nie teraz. I tak bała się, że za bardzo wciągnęła Bena w tę niebezpieczną grę. Była zła na siebie, że do tego dopuściła. Postanowiła, że nie pozwoli, by jej przyjaciel zaplątał się w ten koszmar jeszcze bardziej. Chyba że dla jego własnego bezpieczeństwa potrzebna byłaby mu pełna wiedza o tym, co się działo i co jeszcze mogło się wydarzyć.

Zjeżdżając z międzystanowej „dziesiątki” na sto jedenastą stanową – zaledwie siedemnaście kilometrów od Palm Springs – zastanawiała się, czy zdoła odwieść Bena od zamiaru jechania z nią dalej. Przez cały czas po opuszczeniu przez nich siedziby Geneplan w Newport Beach Benny nieugięcie milczał i próba nakłonienia go, by zmienił zdanie, zdawała się mieć równe szansę powodzenia jak usiłowanie zatrzymania krzykiem przypływu oceanu.

Rachael było przykro z powodu niezręcznej sytuacji, jaka się między nimi wytworzyła. Po raz pierwszy od pięciu miesięcy, od czasu, kiedy się poznali, nie czuli się ze sobą dobrze; po raz pierwszy ich udany związek został zakłócony brakiem harmonii, a może czegoś więcej – zrozumienia i wyrozumiałości.

Wyjechali z Newport Beach o północy. O pierwszej piętnaście następnego dnia, we wtorek, byli już w Palm Springs i jechali przez centrum miasta po Palm Canyon Drive. Przez godzinę i piętnaście minut przebyli aż sto sześćdziesiąt kilometrów, jadąc ze średnią prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Ale ta prędkość nie zadowalała Rachael, której wydawało się, że wlecze się jak ślimak, a kontrola nad przebiegiem wypadków wymyka jej się z rąk.

W lecie, kiedy od pustyni napływał żar, w Palm Springs było o wiele mniej turystów niż w pozostałych porach roku. A już o pierwszej piętnaście w nocy główna ulica była dosłownie wyludniona. W tę gorącą i bezwietrzną czerwcową noc palmy oświetlone srebrnym blaskiem ulicznych latarni, stały tak nieruchomo jak namalowane na płótnie. Wystawy wielu sklepów miały wygaszone światła. Chodniki były puste. Sygnalizacja uliczna niezmordowanie pulsowała trzema kolorami: zielonym, żółtym, czerwonym i znów zielonym, żółtym, czerwonym, choć tylko mercedes Rachael znajdował się w ruchu.

Wydawało jej się, że jedzie przez wyludniony świat, którego populacja została zdziesiątkowana przez jakiś kataklizm. Przez dłuższą chwilę była nawet pewna, że gdyby włączyła radio i pokręciła gałką, to zamiast muzyki, usłyszałaby jedynie szumy i gwizdy.

Od chwili kiedy poinformowano ją o zniknięciu ciała Erica, Rachael wiedziała, że dzieje się coś niedobrego i z godziny na godzinę ogarniała ją coraz większa trwoga. Teraz nawet ta pusta ulica, która u nikogo nie wywołałaby żadnych podejrzeń, wyzwoliła w niej ponure myśli. Wiedziała, że przesadza. Ponieważ, niezależnie od tego, co mogło się w najbliższych dniach stać, nie był to jeszcze koniec świata.

Z drugiej strony, pomyślała Rachael, to jednak może być mój koniec, koniec mojego świata.

Wyjechała z przemysłowo-handlowej części miasta i znalazła się na obszarze zabudowanym porządnymi jednorodzinnymi domami. Tu już w ogóle nie było żadnych oznak życia. Rachael skręciła na podjazd do Futura Stone i zaparkowała przed niskim, niezwykle starannie utrzymanym budynkiem o płaskim dachu, który stanowił standardowy przykład prostej pustynnej zabudowy. Ale bujna roślinność w ogrodzie nie była bynajmniej pustynna – fikusy, migdałowce, niecierpki, begonie, klomby nagietek i gerber. Mnóstwo kwiatów i zieleni, a wszystko to delikatnie podświetlone ogrodowymi reflektorami. Było to zresztą jedyne źródło światła. W willi nie paliła się żadna lampa.

– To jeszcze jeden z domów Erica – powiedziała Rachael, ale nie wyjaśniła, po co tu przyjechali.

Zgasiła światła w samochodzie i wtedy odezwał się Benny:

– Ładne miejsce do spędzania urlopów.

– Nie. On tutaj trzymał swoją kochankę – rzekła Rachael.

Blask padający z oświetlonych trawników i podjazdu był wystarczająco silny, by z twarzy Benny’ego wydobyć malujące się na niej zdumienie.

– Skąd o tym wiesz?

– Niewiele ponad rok temu, tydzień przedtem, zanim go rzuciłam, ta jego kochanka – Cindy Wasloff – zadzwoniła do Villa Park. Eric zabronił jej dzwonić do naszego jeszcze wówczas domu, chyba żeby działo się coś bardzo ważnego. Ale nawet wtedy, gdybym odebrała ja lub służba, miała przedstawiać się jako sekretarka jakiegoś wspólnika. Ale wtedy Cindy była wściekła na Erica, bo minionej nocy porządnie ją zbił. Postanowiła, że odejdzie od niego, i chciała, żebym najpierw ja się o niej dowiedziała.

– Podejrzewałaś Erica o coś takiego?

– Że Eric ma kochankę? Nie. Ale to było bez znaczenia. Wtedy już wiedziałam, że go zostawię. Wysłuchałam Cindy i wyraziłam jej współczucie. Potem wzięłam adres tego domu, bo pomyślałam sobie, że gdyby Eric robił mi jakieś trudności z uzyskaniem rozwodu, to będę miała dowód jego niewierności. Ale dzięki Bogu, choć nie było przyjemnie, to jednak nasze stosunki nie pogorszyły się na tyle, bym musiała z tego skorzystać. A sprawa, gdyby dostała się do wiadomości publicznej, mogłaby naprawdę wywołać skandal. Bo ta dziewczyna miała tylko… szesnaście lat.

– Kto? Ta kochanka?

– Tak. Szesnaście. Uciekinierka z domu. Jedno z tych straconych dzieci, które w szkole zaczynają brać narkotyki i… jakby im powypalało wszystkie komórki mózgowe. Wiesz, o czym mówię. Albo nie… Narkotyki nie tyle wypalają komórki mózgowe, ile… wyżerają duszę, pozbawiają tych ludzi sensu i celu życia. Czynią z nich puste kukły.

– Chyba masz rację – powiedział Benny. – Niektórzy narkomani są naprawdę przerażający. Znudzone, zobojętniałe na wszystko dzieciaki, które próbowały już wszystkiego. Stają się niebezpiecznymi jak grzechotniki, wyzutymi z wszelkiej moralności przestępcami, albo też same padają czyjąś ofiarą. Z tego, co mówisz, wnioskuję, że Cindy Wasloff należała do tej drugiej grupy. Eric wyczuł to i wykorzystał ją do zaspokojenia swojej żądzy.

– I zdaje się, że ona nie była pierwsza.

– Tak? Gustował w małolatach?

– Zacznijmy od tego, że Eric panicznie bał się starzenia. Gdy się rozstaliśmy, miał tylko czterdzieści jeden lat, był więc wciąż młodym człowiekiem. Pamiętam jednak, że gdy zbliżały się jego urodziny, to co roku dostawał kręćka. Zupełnie, jakby obawiał się, że w każdej chwili, gdy tylko zamknie oczy, obudzi się – zniedołężniały i zgrzybiały – w domu starców. Panicznie bał się starzenia i śmierci, a strach ten przejawiał w różny sposób. Po pierwsze, co roku musiał mieć wszystko nowe: nowy samochód, nowe ubrania… Jak gdyby dwunastomiesięczny mercedes nadawał się tylko na złom, a garderoba na szmaty.

– I nowoczesna sztuka, nowoczesna architektura, supernowoczesne umeblowanie…

– Tak. I najnowsze gadżety elektroniczne. Myślę, że nastolatki stanowiły część składową jego obsesji, by pozostać młodym i… oszukać śmierć. Zapewne w swoim pokręconym umyśle ubrdał sobie, że seks z młodymi dziewczętami uchroni go przed starością. Gdy dowiedziałam się o Cindy Wasloff i o tym domu w Palm Springs, zdałam sobie sprawę, że jednym z powodów, dla których ożenił się ze mną, był mój wiek. Miałam wtedy dwadzieścia trzy lata, a on trzydzieści pięć, a więc o dwanaście więcej. Stanowiłam dla niego jeszcze jeden ze sposobów na zatrzymanie upływu czasu. Gdy zaczęłam zbliżać się do trzydziestki, gdy widział, że jestem coraz starsza, uznał, iż nie odpowiadam już najlepiej jego potrzebom, i zapragnął świeżej krwi, kogoś takiego jak Cindy.

Otworzyła drzwiczki i wysiadła z samochodu. Benny też to zrobił.

– Dobrze, ale czego właściwie tu szukamy? Przecież nie jego obecnej nałożnicy. Nie pędziłabyś na złamanie karku tylko po to, żeby zobaczyć buzię jego najnowszego kociaka.

Rachael zamknęła drzwiczki, wyciągnęła z torebki pistolet i poszła w stronę domu. Nie odpowiedziała. Nie mogła odpowiedzieć.

Noc była ciepła i sucha. Na firmamencie czystego nieba nad pustynią migotało niewiarygodnie dużo gwiazd. W powietrzu unosił się spokój, a ciszę przerywało tylko granie świerszczy w zaroślach.

Za dużo tych świerszczy. Rachael rozejrzała się nerwowo dokoła. Poza kręgiem światła ogrodowych reflektorów majaczyły ciemne kształty i czarna przestrzeń. Dużo miejsca, by się ukryć. Wstrząsnął nią dreszcz.

Drzwi były otwarte na oścież. Zły znak. Rachael zadzwoniła, odczekała chwilę, znów zadzwoniła, odczekała, zadzwoniła jeszcze dwa razy, ale nikt się nie zjawił.

Benny, który stał z boku, powiedział:

– To już jest przecież twój dom. Odziedziczyłaś go z całą resztą. Myślę więc, że nie musisz dzwonić.

Zresztą, biorąc pod uwagę, że drzwi i tak stały otworem, nie trzeba było lepszego zaproszenia, by wejść do środka. Ale to właśnie nie podobało się Rachael. Pomyślała, że może to pułapka, jak w filmach o poszukiwaczach skarbów. Wejdą do środka – w nadziei, że coś znajdą – a drzwi zatrzasną się za nimi z hukiem, Rachael cofnęła się o krok, podniosła nogę i czubkiem buta kopnęła drzwi do wewnątrz. Rozległo się głuche trzaśniecie, gdy odbiły się one od ściany w przedpokoju.

– Widzę, że nie oczekujesz przyjęcia z otwartymi ramionami – zauważył Benny.

Lampa zapalona nad drzwiami po zewnętrznej stronie rzucała do przedpokoju słaby blask; niestety słabszy, niżby Rachael sobie życzyła. Wprawdzie można było dostrzec, że nikt nie czai się w odległości około dwóch metrów od drzwi, ale dalej zalegała kompletna ciemność, która mogła przecież ukrywać napastnika.

Benny nie przejmował się tak jak Rachael. Nie znał wszystkich faktów i dlatego nie mógł ocenić skali niebezpieczeństwa, na jakie byli wystawieni. Wszystko, czego się spodziewał, to jeszcze jeden Vincent Baresco, z jeszcze jednym rewolwerem. Wszedł przed nią do domu, odnalazł na ścianie kontakt i przekręcił go. Rachael stanęła obok.

– Benny, cholera, nie spiesz się tak, zwłaszcza gdy wchodzisz do ciemnego pomieszczenia. Musimy działać powoli i ostrożnie.

– Możesz mi wierzyć albo nie, ale potrafię obronić się przed nastolatką rzucającą się na mnie z pięściami.

– To nie kochanki Erica tak się boję – powiedziała ostro.

– A więc kogo?

Rachael zacisnęła wargi, wyciągnęła przed siebie pistolet i ruszyła w głąb domu, w każdym pomieszczeniu zapalając światło.

Salon urządzony był supernowocześnie. Panował w nim idealny porządek, graniczący ze sterylnością i nagością. W całym domu znajdowało się więcej futurystycznych elementów niż w pozostałych nieruchomościach Erica. Nigdzie dywanu ani wykładziny, wszędzie tylko zimne jak tafla lodu błyszczące terazzo. W oknach – zamiast zasłon – metalowe żaluzje. Solidne krzesła. Sofy, które – gdyby je przenieść w głąb lasu – mogłyby uchodzić za olbrzymie grzyby. Wszystko utrzymane w szarościach, bieli, czerni i brązach – jedyne jaśniejsze elementy to kilka rozproszonych odcieni pomarańczy.

Za to kuchnia była w stanie ruiny. Ktoś przewrócił do góry nogami pomalowany na biało stół i dwa krzesła. Dwa pozostałe krzesła zostały roztrzaskane o niemal wszystkie znajdujące się tam sprzęty. Na obudowie lodówki widniały wgniecenia i zadrapania, hartowana szybka w piekarniku była wybita, krawędzie szafek i kontuaru zniszczone, a ich powierzchnie wyżłobione lub przynajmniej porysowane. Zastawa stołowa oraz szklanki wyciągnięto z szafek i rozbito, rzucając nimi o ściany. Na podłodze było mnóstwo ostrych, błyszczących odłamków. Również ze wszystkich półek w lodówce powyrzucano na podłogę marynaty, mleko, sałatkę z makaronem, musztardę, budyń czekoladowy, wiśnie maraschino, kawałek szynki i wiele innych, trudnych do zidentyfikowania substancji, teraz zmieszanych w odrażającej brei. Nad kontuarem koło zlewozmywaka wisiał komplet noży – pozostała po nich jedynie metalowa obręcz, gdyż noże – z nieprawdopodobną siłą – ktoś powbijał w ścianę z dykty, niektóre z nich tkwiły w niej nawet do połowy ostrza, podczas gdy dwa – aż po rękojeść.

– Myślisz, że czegoś tu szukali? – spytał Benny.

– Może…

– Nie – orzekł stanowczo Ben. – Ja tak nie myślę. To wygląda tak samo jak sypialnia w domu w Villa Park. Dziwnie. Groźnie. Ktoś działał w furii. Tak, w furii, w ataku szału, bo nie z nienawiści. Albo jest to dzieło człowieka, który w niszczeniu znajduje perwersyjną przyjemność.

Rachael nie mogła oderwać oczu od powbijanych w ścianę noży. Bolesny skurcz odezwał się w jej żołądku, a do gardła podszedł spotęgowany strach.

Pistolet, który trzymała w ręce, nie dawał jej już takiej pewności siebie jak przed chwilą: był zbyt lekki, zbyt mały, prawie jak zabawka. Gdyby musiała go użyć, czy zdałby się na coś? A może ten przeciwnik był zbyt niebezpieczny?

Przez resztę domu szli z dużo większą ostrożnością. Nawet Benny wstrząśnięty był gwałtownością psychopaty, który dokonał takich zniszczeń. Już nie urągał Rachael swym zuchwałym zachowaniem, lecz szedł blisko niej, bardziej czujny niż dotychczas.

W dużej sypialni zastali jeszcze większe spustoszenie, lecz nie porażało ono tak szaleńczą skalą gwałtowności jak destrukcja kuchni. Z małżeńskiego łoża, wykonanego z czarnego drewna i błyszczącej nierdzewnej stali, zrzucono poduszkę, która leżała teraz podarta na podłodze; sypało się z niej pierze. Ściągnięto również prześcieradła i przewrócono krzesło. Jedną z dwóch lamp z czarnej ceramiki zrzucono z szafki nocnej i potłuczono, a jej abażur zgnieciono. Abażur z drugiej lampy przekręcono, tak jak obrazy na ścianach.

Benny pochylił się i podniósł do oczu leżące na podłodze prześcieradła. Małe czerwone plamki oraz jedna duża rdzawa plama uderzały na białej tkaninie wprost nienaturalną jaskrawością.

– Krew – powiedział.

Rachael poczuła, że oblewa się zimnym potem.

– Niedużo – dodał Benny, prostując się i patrząc na nią znad pomiętej pościeli. – Nie ma jej dużo, ale to niewątpliwie krew.

Na ścianie przy otwartych drzwiach prowadzących do dużej sypialni Rachael ujrzała krwawy odcisk męskiej dłoni. Był to mocny, duży ślad, jak gdyby rzeźnik oparł się na chwilę o ścianę dla zaczerpnięcia tchu.

Wkrótce potem dostrzegli światło w łazience, jedynym pomieszczeniu w domu, w którym było ono zapalone, zanim weszli do środka. Przez otwarte drzwi Rachael widziała dosłownie wszystko – albo bezpośrednio, albo jako odbicia w lustrze pokrywającym jedną ze ścian: szarą terakotę z żółtym obramowaniem, dużą wannę, kabinę z prysznicem, sedes, kawałek kontuaru z umywalką, błyszczące mosiężne wieszaki na ręczniki oraz wmontowane w sufit lampy. Zdawało się, że w łazience nikogo nie ma. Jednakże gdy przekroczyła próg, usłyszała czyjś przyspieszony, najwyraźniej ze strachu, oddech. Poczuła, że serce bije jej mocniej, jakby chciało wyskoczyć. Benny szedł tuż za Rachael.

– Co się stało? – spytał.

Wskazała ręką kabinę z matowego szkła. Szyba miała tak bogatą fakturę, że nie tylko nie było widać, kto jest w środku, ale nawet nie dało się rozpoznać żadnego kształtu.

– Tam ktoś jest.

Benny wyciągnął szyję i zaczął nasłuchiwać. Rachael cofnęła się pod ścianę, trzymając drzwi kabiny na muszce.

– Wyjdź stamtąd po dobroci – powiedział Benny do tego kogoś, kto znajdował się za matową szybą.

Żadnej odpowiedzi. Tylko przyspieszone, cienkie sapanie.

– Lepiej wyjdź zaraz – powtórzył Benny.

– Wychodź, do jasnej cholery! – krzyknęła nerwowo Rachael, a jej głos odbił się echem od szarej podłogi i błyszczących luster.

Z kabiny dobiegł nieoczekiwanie żałosny jęk, który zabrzmiał jak płacz dziecka. Napięcie wzrosło.

Rachael była zszokowana, zaintrygowana, ale wciąż czujna. Ostrożnie zbliżyła się do szklanych drzwi kabiny.

Benny wyprzedził ją, sięgnął ręką do mosiężnej klamki i otworzył drzwi.

– O mój Boże!

Rachael ujrzała nagą dziewczynę przykucniętą żałośnie w brodziku i wtuloną w róg kabiny. Nie wyglądała na więcej niż piętnaście czy szesnaście lat i musiała być aktualną kochanką Erica, trzymaną przezeń w tej posiadłości, jego najnowszą i ostatnią „zdobyczą”. Zasłoniła piersi szczupłymi ramionami bardziej w odruchu strachu i samoobrony niż wstydu. Trzęsła się cała, a oczy miała szeroko rozwarte z przerażenia. Jej twarz pobladła i niezdrowo poszarzała.

Była zapewne całkiem ładna, ale teraz z trudem można to było stwierdzić. Nie z powodu słabo rozświetlonego mroku wewnątrz kabiny, lecz dlatego, że dziewczynę skatowano. Pod prawym okiem miała czarny siniak, który zaczynał nabrzmiewać. Inny ślad po mocnym uderzeniu widniał na prawym policzku i ciągnął się równo od góry do dołu. Z pękniętej górnej wargi sączyła się krew i zbierała na podbródku. Sińce były także na ramionach dziewczyny i na jej lewym udzie.

Benny odwrócił się, zażenowany jej nagością nie mniej niż stanem, w jakim się znajdowała.

Rachael opuściła pistolet i podeszła do otwartych drzwi kabiny.

– Kto cię tak urządził, mała? Kto to zrobił? – spytała, choć wiedziała, jaka będzie odpowiedź.

Bała się ją usłyszeć, ale jakaś wewnętrzna siła nakazywała jej postawić to pytanie.

Dziewczyna chciała odpowiedzieć, ale nie mogła. Krwawiące usta poruszyły się, ale wydobył się z nich tylko żałosny jęk, który przeszedł w rżenie, gdy ciałem nastolatki znów wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Zresztą nawet gdyby udało jej się wydobyć głos, to i tak zapewne nie odpowiedziałaby logicznie na pytania, gdyż znajdowała się w szoku i była oderwana od rzeczywistości. Sprawiała wrażenie, że tylko częściowo uświadamia sobie obecność Bena i Rachael, a reszta jej uwagi skoncentrowana jest na jakimś strachu, który tkwi w jej wnętrzu. Spojrzała w oczy Rachael, ale tak, jakby jej nie widziała.

Rachael wyciągnęła rękę w jej stronę.

– Kochanie, już wszystko dobrze. Nic ci nie grozi. Nikt nie zrobi ci nic złego. Możesz wyjść. Nie pozwolimy, by ktokolwiek cię skrzywdził.

Dziewczyna patrzyła przez Rachael na wylot i mamrotała coś pod nosem. Nie mieli już wątpliwości co do tego, że przebywała w jakimś straszliwym wewnętrznym świecie, wypełnionym strachem, i że ten strach blokował jej kontakt z rzeczywistością.

Rachael podała Benowi swój pistolet. Sama weszła do kabiny i uklękła w brodziku koło nastolatki. Zaczęła ją uspokajać, mówić do niej łagodnym tonem, głaskać po twarzy, ramionach i potarganych jasnych włosach. Na pierwsze dotknięcie dziewczyna zareagowała nerwowym dygotem, jakby ją ktoś bił, ale już po chwili czułość wyrwała ją z transu. Spojrzała na Rachael i już widziała ją, a nie poprzez nią, pozwoliła postawić się na nogi i wyprowadzić z mrocznej kabiny. Jednakże gdy przekroczyła próg brodzika, zaczął powracać jej poprzedni stan, wyrażający się w zaburzeniu aparatu ruchowego, niezdolności do odpowiedzi na żadne pytanie, a nawet do jakiejkolwiek reakcji pozawerbalnej – kiwnięcia głową czy spojrzenia Rachael prosto w oczy.

– Musimy zabrać ją do szpitala – orzekła Rachael, krzywiąc się, gdy w jasnym świetle łazienki zobaczyła dokładnie obrażenia biednego dziewczęcia. Dwa paznokcie palców prawej dłoni były złamane prawie u samej nasady i mocno krwawiły, złamany wydawał się też jeden palec.

Rachael zaprowadziła nastolatkę do sypialni i usiadła z nią na brzegu łóżka. Tymczasem Benny ruszył na poszukiwanie jakiegoś ubrania dla niej i w tym celu otwierał jedną po drugiej wszystkie szafy.

Rachael nasłuchiwała, czy z domu nie dobiegają jakieś niepokojące dźwięki. Nic więcej nie słyszała. Pozostała jednak czujna. Wkrótce Benny znalazł sprane dżinsowe spodnie, koszulę w niebieską kratkę, skarpety i parę sportowych butów firmy New Balance oraz nielegalną porcję narkotyków. Znajdowały się w górnej szufladzie jednej z szafek nocnych. Pokaźna ilość – pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt skrętów z marihuaną, plastykowy woreczek z niezidentyfikowanymi kapsułkami w jaskrawych kolorach i jeszcze jedna torebka zawierająca około sześćdziesięciu gramów białego proszku.

– To chyba kokaina – powiedział Ben.

Eric nie zażywał narkotyków. Uważał, że to by mu uwłaczało. Zawsze mawiał, że narkotyki są dla słabeuszy, dla ludzi przegranych, którzy nie potrafią sami stawić czoła wyzwaniom życia. Ale widać nie miał nic przeciwko dostarczaniu różnych środków odurzających trzymanym tu przez siebie nieletnim dziewczętom. Był to sposób, by uczynić je posłusznymi i uległymi. Rachael nigdy jeszcze nie gardziła Erikiem tak bardzo jak w tej właśnie chwili.

Uznała, że najwyższy czas ubrać dziewczynę. Zabrała się do tego tak, jakby miała do czynienia z małym dzieckiem, które jeszcze nie potrafi zrobić tego samo. Otępienie nastolatki wynikało teraz raczej z przeżytego szoku i strachu niż z działania środków chemicznych znalezionych przez Bena w szufladzie.

Kiedy Rachael ubierała dziewczynę, rycerski Benny dyskretnie odwrócił wzrok. Przetrząsając szafy, odnalazł torebkę kochanki Erica i teraz badał jej zawartość. Wreszcie znalazł jakieś dokumenty, z których wyczytał:

– Sarah Kiel. Dwa miesiące temu skończyła piętnaście lat. Zdaje się, że pochodzi z Coffeyville w stanie Kansas.

Jeszcze jedna włóczęga, pomyślała Rachael. Może nie mogła wytrzymać w domu i uciekła? A może to tylko taki buntowniczy charakter, nie cierpiący dyscypliny i lubiący iluzje, jakie niesie ze sobą stawianie pierwszych samodzielnych kroków? Żadnych ograniczeń, sama rozkosz. Pojechać tak do Los Angeles, zwanego Wielką Pomarańczą, spróbować szczęścia w przemyśle filmowym, zostać gwiazdą! A może dziewczyna szukała tylko urozmaicenia i ucieczki od nudy rozległych, sennych łąk stanu Kansas?

Zamiast oczekiwanych romantycznych przeżyć i przepychu tam, gdzie kończy się tęcza Kalifornii, Sarah Kiel znalazła to, co znajduje większość takich jak ona dziewcząt – twarde życie bez dachu nad głową i wreszcie troskliwą opiekę alfonsa. Eric musiał kupić ją od takiego albo też sam ją znalazł na ulicy, gdy ruszył na poszukiwanie świeżej krwi, która miałaby podtrzymać jego młodość. Następnie ukrył dziewczynę w swym bogatym domu w Palm Springs, zaopatrywał we wszystkie narkotyki, jakich sobie życzyła, i adorował. Głupie dziewczę zapewne szybko uwierzyło, że tak już zostanie na zawsze. Nie mogła, bo nie miała podstaw, przypuszczać, że jest tylko zabawką milionera, że znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie, że pewnego dnia nadejdzie koszmar, który sparaliżuje jej układ nerwowy.

– Pomóż mi zaprowadzić ją do samochodu – powiedziała Rachael, gdy skończyła już ubierać Sarah Kiel.

Benny ujął ją z jednej strony pod pachę, a Rachael podtrzymywała z drugiej. Sarah przebierała nogami o własnych siłach, ale kolana drżały jej cały czas i – gdyby nie była prowadzona – przewróciłaby się kijka razy.

Noc pachniała jaśminem, którego zapach niosła lekka bryza. Ta sama, która poruszała liśćmi krzewów, powodując, że szeleściły i wprawiały Rachael w podenerwowanie.

Wsadzili Sarah do auta i zapięli jej pas bezpieczeństwa. Dziewczyna całym ciężarem ciała oparła się na szarfie i pozwoliła głowie opaść bezwładnie do przodu. W sportowym mercedesie 560 SL mogła jechać trzecia osoba, ale z tyłu, w miejscu przeznaczonym raczej na niewielki bagaż. Trzeba było usiąść bokiem, a ponieważ Benny był na to zbyt długi, więc Rachael oddała mu kierownicę, a sama usiadła z tyłu.

Ruszyli do szpitala. Gdy tylko wyjechali z drogi dojazdowej do posiadłości Erica, zza rogu wyskoczył z dużą prędkością inny samochód, rzucił na nich snop świateł z reflektorów i zaczął jechać prosto w ich kierunku.

Serce zabiło Rachael mocniej i krzyknęła:

– Cholera, to oni!

Tajemniczy pojazd skręcił w bok, stając w poprzek wąskiej ulicy i blokując ją. Ben, nie tracąc czasu na pytania, zakręcił mocno kierownicą i, zostawiając napastników z tyłu, pojechał w przeciwną stronę. Z kolei przycisnął pedał gazu, opony pisnęły i mercedes skoczył do przodu z godnym uznania przyspieszeniem. Stojące rzędem wzdłuż ulicy niskie domy zlały się w jedną całość. Wkrótce ulica kończyła się i należało skręcić albo w lewo, albo w prawo. Benny zwolnił, a Rachael odwróciła głowę i spojrzała przez tylną szybę Zobaczyła, że ścigający ich samochód – jakiś typ cadillaca, chyba seville – był blisko, coraz bliżej.

Benny wszedł szeroko w zakręt przy zatrważającej prędkości i Rachael, wciśnięta za fotele, poczuła, jak bok auta wciska jej się w plecy. Gdyby nie była zaklinowana w ciasnym przedziale z tyłu samochodu, z całą pewnością zarzuciłoby nią z całej siły. Tym bardziej że nie miała się czego złapać. Chwyciła więc oburącz oparcie fotela, na którym siedziała Sarah Kiel, miała wrażenie, że za chwilę cały świat odpłynie jej spod nóg. Boże, pomyślała, żeby tylko mercedes nie przekoziołkował!

Mercedes nie przekoziołkował, wtulił się miękko w nawierzchnię i gładko wyszedł na prostą, gdzie przyspieszył. Ale cadillac był już za nimi, chwilami tuż przy ich boku, tańcząc szeroko na boki z powodu nadmiernej prędkości. W pewnej chwili otarł karoserią o zaparkowanego przy krawężniku chevroleta corvette. Posypały się iskry i spadły na jezdnię. Samochód zarzuciło i wyglądało na to, że wypadnie z gry; siła uderzenia pchnęła go w stronę aut zaparkowanych po przeciwnej stronie ulicy. Kierowca jednak wyprowadził cadillaca z poślizgu i kontynuował pościg. Wprawdzie stracił trochę do mercedesa, ale niestrudzenie za nim podążał.

Benny wprowadził małego 560 SL w kolejny zakręt, tym razem ostrzej – wjechali między domy jednorodzinne – po czym wcisnął gaz do dechy. Z szybkością rakiety kosmicznej przecięli jedną ulicę i zbliżali się do kolejnej przecznicy. Rachael pomyślała, że osiągnęli już chyba prędkość dźwięku i wkrótce pokonają przyciąganie ziemskie, wychodząc na orbitę. Tymczasem Benny ze spokojem pianisty wykonującego Sonatę Księżycową Beethovena ostro zahamował, ale bynajmniej nie z zamiarem zatrzymania się przed kolejnym znakiem STOP. Po prostu z całych sił skręcił kierownicą w prawo i dał nura w następną ulicę.

Jeśli chodzi o umiejętność mylenia pogoni, to Benny okazał się równie dobry jak w walce i Rachael miała już ochotę spytać: „Kim ty w końcu jesteś, cholera jasna? Nie mów mi, że zwykłym handlarzem nieruchomościami zbzikowanym na punkcie modeli kolejek i muzyki swingowej, bo nie uwierzę!” Ale nie powiedziała nic, bała się bowiem rozproszyć jego uwagę, bo przy tej prędkości oznaczałoby to niechybnie wypadek lub – co gorsza – wypadek i śmierć.

Ben dobrze wiedział, że pięćsetsześćdziesiątką mógłby bez trudu wygrać wyścig z cadillakiem, ale na prostej drodze, nie zaś na takich uliczkach jak te – wąskich i garbatych, zmuszających do ograniczenia prędkości. Poza tym, im bliżej byli śródmieścia, tym więcej pojawiało się świateł sygnalizacyjnych i pomimo martwej porannej pory trzeba było na skrzyżowaniach zwalniać, przynajmniej trochę, bo inaczej ryzykowało się boczne zderzenie z jakimś rannym ptaszkiem ruchu ulicznego. Na szczęście mercedes tysiąc razy bezpieczniej wchodził w zakręty, toteż Benny nie musiał podczas skręcania tak bardzo hamować jak ich prześladowcy w cadillacu. Tak więc z każdym zakrętem zyskiwał kilka metrów przewagi, których ścigający nie mogli nadrobić na następnym odcinku prostej. Ben tak zręcznie i długo lawirował, aż wrócili w pobliże Palm Canyon Drive, głównej arterii miejskiej, gdzie wreszcie zostawił pościg na tyle daleko – prawie dwie przecznice – iż zaczynał wierzyć, że już ich nie dogonią i zaraz się zgubią…

…i wtedy ujrzał radiowóz policyjny.

Stał z przodu sznura aut zaparkowanych przy krawężniku, przed skrzyżowaniem alei z najbliższą przecznica. Gliniarz musiał zobaczyć we wstecznym lusterku, że mkną jak błyskawica, bo zapaliły się czerwono-niebieskie światełka na dachu i rozległo się przeciągłe wycie syreny.

– Hura! – ucieszył się Ben.

– Nie! – Rachael krzyknęła zza foteli, choć ucho Bena było tuż przy jej ustach. – Nie możemy o niczym meldować policji! Zabiją nas, jeśli to zrobimy!

Pomimo, to, zbliżając się do wozu patrolowego, Ben zaczął hamować. Przecież Rachael nie powiedziała mu, dlaczego mają unikać policji, a on sam nie należał do ludzi, którzy wyręczają przedstawicieli prawa. Poza tym, gdy ci faceci z cadillaca zobaczą, że do akcji wkracza policja, na pewno się wycofają.

Ale Rachael krzyczała:

– Nie, Benny! Na miłość boską, zaufaj mi! Dlaczego nie chcesz mi zaufać? Jeśli się zatrzymasz, to już po nas! Nasze mózgi rozprysną się po okolicy!

Oskarżenie Rachael, że nie ma do niej zaufania, ubodło Bena. On przecież ufa jej bezgranicznie, ponieważ ją kocha! Wprawdzie za cholerę nie rozumie, co jest grane, ale mimo to jej ufa. Ton rozczarowania i oskarżenia w jej głosie był ostry jak nóż wbijany mu w serce. Zdjął więc nogę z hamulca i położył ją na gazie, po czym przemknął z prawej strony czarno-białego auta tak szybko, że błysk kolorowego światła z policyjnego „koguta” raz tylko zajaśniał we wnętrzu mercedesa. Kiedy Benny odwrócił się, zobaczył dwóch zdumionych policjantów. Pomyślał, że poczekają na cadillaca i dopiero wtedy rozpoczną pościg. A o to właśnie mu chodziło! Przecież ci faceci z cadillaca nie będą strzelać, by rozprysnąć po okolicy ich mózgi, mając na karku policję!

Ale, ku zaskoczeniu i przerażeniu Bena, obaj gliniarze, z wyciem syreny, natychmiast ruszyli za nim. Może tak byli zaszokowani widokiem mercedesa, który naciera na nich z prędkością samolotu ponaddźwiękowego, że nie zauważyli jadącego z tyłu cadillaca albo nawet widząc go, nie zdali sobie sprawy, z jaką szybkością on nadciąga. Cokolwiek jednak nimi powodowało, ruszyli z krawężnika i dali za mercedesem nura w prawo, w Palm Canyon Drive.

Ben wszedł w zakręt z zimną krwią szaleńca albo kaskadera, który wie, że metalowe wsporniki i ciężkie hydrauliczne amortyzatory, jak również całe mnóstwo innych wyrafinowanych urządzeń wyeliminują większość zagrożeń związanych z tak ryzykownym manewrem. Tylko że on nie miał ani wsporników, ani stabilizatorów. Zdał sobie sprawę, że chyba się przeliczył i, widząc, że przez chwilę – która zdawała się trwać godzinę – jadą tylko na dwóch kołach, czując swąd kopcącego się ogumienia, pomyślał, że niewiele brakuje, a cała trójka zamieni się w konserwę mięsną, zakutą w solidną niemiecką blachę. Jednakże dzięki łasce bożej oraz mistrzostwu konstruktorów firmy Daimler-Benz samochód znów stanął na czterech kołach, czemu towarzyszyło gwałtowne szarpnięcie i głuchy trzask, I znów stał się cud – żadna z opon nie pękła przy silnym zderzeniu z podłożem, jedynie Rachael wyrżnęła głową w sufit. Gwałtownie wypuściła nagromadzone w płucach powietrze i Benny poczuł na szyi jego gorący strumień.

Jednakże zanim jeszcze samochód odzyskał równowagę. Ben zauważył mężczyznę w żółtej koszulce, przechodzącego przez ulicę ze swoim cocker-spanielem w niedozwolonym miejscu. Mercedes wyskoczył na nich zza zakrętu jak strzała i zupełnie wytrącił ich z równowagi. Zatrzymali się pośrodku jezdni i obaj, pan i jego pies, wybałuszyli oczy. Mężczyzna był staruszkiem, wyglądał na dziewięćdziesiąt lat, spaniel też był zramolały; żadne z nich nie powinno włóczyć się nocą po ulicy, lecz spać i śnić – jedno o nowej protezie, drugie o drzewku do obsikiwania. Benny zbliżał się do nich, zatrważającą prędkością.

– Benny! – krzyknęła Rachael.

– Widzę, widzę!

Nie istniała szansa, by mogli zahamować na czas. Dlatego Benny nie tylko nacisnął na hamulce, lecz także zakręcił mocno kierownicą wprowadzając auto w poślizg i obracając je przy tym na Palm Canyon – z piskiem kompletnie już zdartych opon – o sto osiemdziesiąt stopni. Gdy tylko prawy tył mercedesa uderzył o krawężnik. Ben zawrócił i z rykiem silnika pognał znów w kierunku północnym. Staruszek z psem doczłapali wreszcie na chodnik, gdzie byli bezpieczni. Za to wóz policyjny był już za uciekinierami nie dalej niż dziesięć metrów.

We wstecznym lusterku Benny zobaczył, że cadillac także wyłonił się zza zakrętu i, nie przejmując się obecnością policji, kontynuował pościg. Co więcej, zaczął nawet wyprzedzać czarno-biały radiowóz.

– To szaleńcy! – krzyknął Ben.

– Gorzej niż szaleńcy – odrzekła Rachael. – Dużo gorzej.

Siedząca obok kierowcy Sarah Kiel zaczęła wydawać z siebie niepokojące dźwięki, ale nie wyglądała na przestraszoną rozgrywającymi się właśnie wydarzeniami. Sprawiała takie wrażenie, jakby pościg przywołał tylko w jej pamięci inne, dużo gorsze wspomnienia przemocy i terroru, których doznała.

Jadąc coraz szybciej po Palm Canyon w kierunku północnym, Benny znów zerknął we wsteczne lusterko i zobaczył, że cadillac taranuje bokiem wóz policyjny. Zupełnie jak banda ścigających się po szosie szczeniaków, pomyślał, albo pijanej młodzieży szukającej rozrywki. Bo tak to wyglądało… Ale już po chwili zrobiło się bardzo groźnie. Ludzie z cadillaca wyrazili swoje zamiary serią z karabinu maszynowego, skierowaną do policjantów: tatatatatata… To tak, jakby byli nie w Palm Springs, ale w Chicago w czasach Ala Capone, pomyślał Benny.

– Oni strzelają do gliniarzy! – krzyknął i chyba jeszcze nigdy w życiu nie był tak zdumiony.

Radiowóz wpadł w poślizg, uderzył o krawężnik, wjechał na chodnik i zatrzymał się w oknie wystawowym eleganckiego butiku. Ale mężczyzna na tylnym siedzeniu cadillaca wciąż wychylał się z okna, puszczając serię za serią tak długo, aż wóz policyjny znalazł się poza zasięgiem strzału.

– Oj, oj, oj, oj, oj, oj! – jęczała na siedzeniu obok Bena Sarah Kiel.

Trzęsła się przy tym i łkała, jakby ktoś zadawał jej ból. Najwyraźniej zagrożenie, w jakim się teraz znaleźli, przypomniało jej cierpienia doznane minionej nocy.

– Benny, ty zwalniasz! – upomniała Rachael.

Zszokowany Benny istotnie nieco zwolnił.

Cadillac zbliżał się do nich szybciej niż głodny rekin kiedykolwiek zbliżał się do samotnego pływaka.

Ben przycisnął pedał gazu i samochód zareagował nagłym skokiem do przodu niczym kopnięty w bebechy kot. Mknęli jak pocisk po Palm Canyon Drive, która na względnie długim odcinku była tutaj prosta. Dlatego Benny, zanim znów zaczął skręcać, mógł zwiększyć dystans między mercedesem i cadillakiem. A to pozwoliło mu wrócić do mylenia pogoni: zakręt w lewo, zakręt w prawo, w stronę wzgórz i znów na dół, cały czas w kierunku południowym. Uciekał przez starsze dzielnice, gdzie korony drzew stykały się nad ulicą, tworząc żywe łuki, potem mknął przez nowe osiedla, gdzie drzewka były małe, a zarośla tak ubogie, że nie mogły przykryć pustynnej rzeczywistości, w jakiej powstało miasto. Im więcej mieli za sobą zakrętów, tym bardziej odstawali od nich mordercy w cadillacu.

– Te sukinsyny załatwiły dwóch gliniarzy tylko dlatego, że nieszczęśnicy weszli im w drogę – powiedział zdumiony Ben.

– Oni naprawdę chcą nas dostać – odparła Rachael. – Starałam ci się to wytłumaczyć. Chcą nas dostać jak cholera.

Cadillac był już dwie przecznice za mercedesem, wystarczy jeszcze tylko pięć-sześć skrętów, by zgubić go zupełnie, bo nie widząc uciekinierów, napastnicy nie będą wiedzieli, gdzie skręcić.

Słysząc drżenie w swoim głosie, Benny zdziwił się bardzo. Nie lubił tych wibracji.

– Ale do cholery, przecież oni nawet przez chwilę nie mieli szansy, by nas dostać. W końcu jedziemy zgrabnym sportowym cackiem, a oni ciężkim sedanem. Powinni to byli przewidzieć. Mieli jedną szansę na sto. I to w najlepszym razie. Jedną na sto, a jednak pozbawili życia dwóch ludzi.

W następny zakręt wszedł poślizgiem, lekko skręcając kierownicę.

– O Boże, o Boże, o Boże – stęknęła cicho i z przerażeniem Sarah, kuląc się w swym fotelu tak nisko, jak tylko pozwalały na to pasy bezpieczeństwa, i zasłaniając piersi ramionami, zupełnie jak wtedy, gdy naga kucała w kabinie pod prysznicem.

Z tyłu dobiegł go głos Rachael, nie mniej roztrzęsiony niż przed chwilą jego własny.

– Zabili policjantów, bo bali się, że oprócz naszych zapiszą także numery rejestracyjne cadillaca, po których łatwo będzie ich zidentyfikować.

Reflektory cadillaca znów wynurzyły się zza zakrętu, ale już w dużo większej odległości niż poprzednio. Ben ponownie skręcił w jakąś ulicę i pognał przez mrok między starymi domami, które psuły fantazyjny image Palm Springs.

– Sugerowałaś, że jeśli zgłosisz się na policję, to oni dopadną cię jeszcze szybciej – odezwał się Benny.

– Tak.

– To dlaczego nie pozwolili, żeby dorwał nas patrol?

– To prawda, że w areszcie łatwiej by mnie dostali. Nie miałabym żadnej szansy. Ale zabijając mnie w takich okolicznościach, narobiliby wokół siebie za dużo szumu. Ci ludzie w cadillacu… i ich koledzy… woleliby załatwić to po cichu, nawet gdyby musieli nieco odczekać.

Zanim z tyłu znów wynurzyły się światła cadillaca, Benny zdążył skręcić w najbliższą przecznicę. Jeszcze jeden albo dwa skręty i na dobre wymknie się pościgowi.

– Czego oni od ciebie chcą, do cholery? – spytał.

– Dwóch rzeczy. Po pierwsze, tajemnicy, którą ich zdaniem znam.

– A jak jest naprawdę?

– Nie znam jej.

– A po drugie?

– Drugiej tajemnicy, którą faktycznie znam. I którą dzielę z nimi, tyle że oni nie chcą, bym podzieliła się nią z kimś więcej. Dlatego starają się mnie uciszyć.

– Co to za tajemnica?

– Jeśli ci powiem, to i ciebie będą chcieli zabić.

– Myślę, że już wypruliby mi flaki, gdybym dostał się w ich łapy – rzekł Benny. – I tak tkwię w tym po uszy, możesz mi więc powiedzieć.

– Skoncentruj się na prowadzeniu samochodu.

– Powiedz mi.

– Nie teraz. Musisz skupić się na tym, żebyśmy się ich na razie pozbyli.

– O to się nie martw i nie staraj się, do cholery, zasłaniać tym swojego milczenia. Już po krzyku. Jeszcze tylko jeden zakręt i nigdy nas nie znajdą.

I wtedy pękła prawa przednia opona.

10

Ukrzyżowanie

Dla Julia i Reese’a była to długa noc.

Dwie minuty po wpół do pierwszej zakończono przeszukiwanie kontenera na śmieci, ale błękitnego buta Ernestiny Hernandez nie znaleziono.

Gdy tylko zwłoki odwieziono do kostnicy, wszyscy policjanci rozjechali się do domów, by przyłożyć głowy do poduszek i rano wstać wypoczętymi. Wszyscy, oprócz porucznika Julia Verdada. On wiedział, że ślady pozostawione przez sprawców zbrodni mają dla policjanta wartość przez dwadzieścia cztery godziny po jej dokonaniu. Co więcej, zawsze po przydzieleniu mu nowej sprawy zabójstwa nie mógł spać co najmniej przez jedną noc i rozmyślał nad motywami, które przypuszczalnie kierowały przestępcą.

Zresztą tym razem miał wobec ofiary specjalne zobowiązanie. Z przyczyn, które komuś mogłyby się wydać dziwne, ale które do niego przemawiały bardzo silnie, Verdad czuł się w tę sprawę niezwykle zaangażowany. Chciał doprowadzić mordercę Ernestiny na ławę oskarżonych i w tym wypadku nie uważał tego tylko za swój służbowy obowiązek, lecz również za punkt honoru.

Jego partner, Reese Hagerstrom, towarzyszył mu – mimo późnej pory – bez słowa sprzeciwu. Reese pracowałby dla Julia, dla Julia i nikogo więcej, przez okrągłą dobę; odmawiałby sobie nie tylko snu, ale i regularnych posiłków oraz wolnych dni. Gotów był na każde poświęcenie. Julio wiedział, że gdyby kiedyś trzeba było stanąć w linii strzału, wystawić pierś na kule i zginąć, Reese i to zrobiłby dla niego – bez najmniejszego wahania. To było coś, co obaj czuli w swych sercach i kościach, ale czego nigdy nie wypowiadali.

Za dwadzieścia pierwsza przynieśli rodzicom Ernestiny wiadomość o jej tragicznej śmierci. Ich skromny dom znajdował się jedną ulicę na wschód od Main Street. Wokół rosły magnolie. Policjanci musieli obudzić domowników. Zrazu nikt nie dawał wiary straszliwej wieści, rodzice byli przekonani, że córka wróciła już do domu i śpi, ale jej łóżko – oczywiście – okazało się puste.

Chociaż Juan i Maria Hernandez mieli sześcioro dzieci, przyjęli ten cios z rozpaczą nie mniejszą, niż przyjęliby go rodzice jedynaka. Weszli do salonu. Maria nie miała siły, by stać, i opadła na sofę obitą różową tkaniną. Jej dwóch najmłodszych synów, obaj kilkunastoletni, usiadło po bokach matki z zaczerwienionymi oczami. Byli zbyt wstrząśnięci, by zachować postawę mucho, tak charakterystyczną dla latynoskich chłopców w ich wieku. Maria trzymała w dłoniach oprawną w ramki fotografię Ernestiny i na przemian to łkała, to gorączkowo wspominała szczęśliwe lata dziewczyny. Inna jej córka, dziewiętnastoletnia Laurita, usiadła sama w jadalni, nieprzystępna, niepocieszona, i ściskała w garści różaniec. Juan Hernandez zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem, z zaciśniętymi zębami i gniewnym spojrzeniem, które miało maskować łzy. Na nim, jako na głowie rodu spoczywał obowiązek zachowania spokoju i równowagi w rodzinie, zakłóconej teraz przez śmierć. Musiał być silny, ale nie potrafił i dwa razy wychodził do kuchni, gdzie za zamkniętymi drzwiami wydawał z siebie zdławione jęki boleści.

Julio nie mógł nic zrobić, by ulżyć ich cierpieniu, wzbudził jednak ich zaufanie do wymiaru sprawiedliwości i nadzieję na odnalezienie mordercy. Jego zaangażowanie w sprawę Ernestiny, jego pewność i zrównoważenie wyczuwalne w głosie, sugerowały, że jest człowiekiem o wytrwałości ogara, który naprawdę doprowadzi zabójcę przed sąd. A może wzbudził zaufanie tych ludzi, ponieważ w jego oczach, głosie i wyrazie twarzy widoczna była wściekłość na samo istnienie śmierci, niezależnie od tego kto padał jej ofiarą. Ta wściekłość narastała w nim od lat, od owego upalnego popołudnia, kiedy zobaczył szczura, który zagryzł jego młodszego braciszka. A dziś ogień w jego wnętrzu był już tak wielki i jasny, że wszyscy musieli go dojrzeć.

Julio i Reese dowiedzieli się od państwa Hernandez, że Ernestina wyszła wieczorem z domu w towarzystwie swej najlepszej przyjaciółki, Becky Klienstad. Obie dziewczyny były kelnerkami w pobliskiej restauracji meksykańskiej. Pojechały do miasta samochodem Ernestiny: starym dziesięcioletnim fordem fairlane niebieskiego koloru.

– Jeśli nieszczęście spotkało moją Ernestinę – powiedział pan Hernandez – to co się stało z biedną Becky? Na pewno jej też się coś przytrafiło. Coś strasznego.

Z kuchni państwa Hernandez Julio zadzwonił do rodziny Klienstad w Orange. Becky, właściwie Rebecca, była poza domem. Rodzice nie niepokoili się o nią, bo to w końcu dorosła dziewczyna, a ulubione przez nią i Ernestinę lokale z muzyką taneczną czynne są do drugiej w nocy. Zaczęli się niepokoić dopiero po rozmowie z porucznikiem Verdadem.

Było dwadzieścia po pierwszej w nocy.

Julio wsiadł do zaparkowanego przed domem Hernandezów samochodu bez policyjnych oznaczeń i wpatrzył się tępo w wypełnioną zapachem magnolii noc. Przez otwarte okna dochodziły go szmery liści poruszających się na wietrze. Pusty i smutny odgłos.

Reese uruchomił komputer, którego końcówkę mieli w samochodzie, i wprowadził do niego dane dotyczące niebieskiego forda Ernestiny. Numery rejestracyjne uzyskał od jej rodziców.

– Zobacz przy okazji, czy nie ma dla nas jakichś informacji – powiedział Julio.

Sam nie odważyłby się w tej chwili obsługiwać komputera. Był za bardzo zdenerwowany, gotów pod byle pretekstem zaatakować pięściami kogokolwiek lub cokolwiek. Gdyby miał z komputerem jakiekolwiek problemy albo przez pomyłkę wcisnął niewłaściwy klawisz, jego frustracja mogłaby się wyładować na tym elektronicznym urządzeniu stanowiącym najłatwiejszy cel.

Reese uzyskał połączenie z centralnym bankiem danych i na ekranie pojawiły się żądane informacje. Lekko świecące zielone literki przesuwały się z dołu do góry. Był to meldunek dwóch cywilnych oficerów, którzy na polecenie Julia udali się do kostnicy miejskiej. Mieli się tam upewnić, czy znalezione w śmietniku skalpel i zakrwawiony fartuch lekarski mogły należeć do kogoś z personelu zakładu medycyny sądowej. Pracownicy potwierdzili, że z magazynu zginęły: skalpel, fartuch laboratoryjny, zestaw garderoby szpitalnej wraz z nakryciem głowy oraz para antystatycznych butów. Jednakże nie istniały żadne przesłanki, by o kradzież posądzić kogokolwiek z personelu kostnicy.

Julio oderwał wzrok od monitora i patrząc się w ciemność nocy, powiedział:

– Nasza sprawa zabójstwa wiąże się ze zniknięciem ciała Erica Lebena.

– Może to tylko przypadek… – rzekł Reese.

– Wierzysz w przypadki?

Reese westchnął.

– Nie.

Jakaś ćma zaczęła się obijać o przednią szybę.

– Może ten, kto ukradł zwłoki, zamordował także Ernestinę – domyślał się Julio.

– Ale dlaczego?

– Tego musimy się dowiedzieć.

Julio odjechał spod domu Hernandezów. Z dala od obijających się o szyby owadów, z dala od szeleszczących liści.

Potem skręcił na północ i zaczął oddalać się od centrum Santa Ana.

Jechał rzęsiście oświetloną Main Street, ale nie mógł uwolnić się od głębokiego mroku, który zaczął go otaczać. Nawet na chwilę nie potrafił otrząsnąć się z ciemności, albowiem tkwiła ona w nim samym.

Była pierwsza trzydzieści osiem.

Pustymi ulicami dość szybko dotarli do hiszpańskiej rezydencji Erica Lebena. Noc w tej zamożnej dzielnicy była cicha, jakby pełna szacunku dla wielkich pieniędzy. Ich kroki odbijały się głuchym echem od płytek chodnikowych, a gdy zadzwonili do drzwi, głębokie tony dobiegły ich uszu niczym z wnętrza studni.

Julio i Reese nie stanowili władzy w Villa Park, gdyż tu już nie sięgała ich jurysdykcja. Jednakże w tak rozległym kompleksie urbanistycznym, jaki tworzy Wielka Pomarańcza, stanowiąca jedną wielką aglomerację administracyjnie podzieloną na mniejsze wspólnoty, nie ograniczano dochodzenia do danego okręgu jurysdykcyjnego i nie pozwalano, by przestępca mógł zyskać na czasie lub skryć się, przekraczając granice miasta. Kiedy zachodziła konieczność prowadzenia śledztwa w innym okręgu, zwykle otrzymywało się eskortę od lokalnych władz albo nawet zezwolenie na samodzielną pracę i wszystkie podania o taką zgodę niemal automatycznie akceptowano.

Jednakże działanie oficjalnymi kanałami to strata czasu, toteż Julio i Reese często gwałcili protokół. Jeździli tam, gdzie musieli pojechać, przesłuchiwali, kogo tylko chcieli, i kontaktowali się z lokalnymi władzami wyłącznie wtedy, gdy natrafiali na coś, co nie leżało w zakresie ich kompetencji lub zainteresowania, albo gdy rozwój sytuacji groził niebezpiecznymi konsekwencjami.

Niewielu detektywów postępowało tak zuchwale. Niestosowanie się do przyjętej procedury groziło upomnieniem. Powtarzające się gwałcenie przepisów mogło być odczytane jako brak poszanowania prawa i spowodować zawieszenie w czynnościach. Najwyższą karą było pożegnanie się z awansem albo niedoczekanie emerytury w tym samym miejscu pracy.

To ryzyko nie dotyczyło jednak Julia i Reese’a. Nie dlatego, że nie zależało im na awansach czy policyjnych emeryturach, ale dlatego, że rozwiązanie prowadzonych spraw i wysłanie morderców do więzienia było dla nich ważniejsze niż kariera zawodowa czy zabezpieczenie finansowe. Być gliną i nie ryzykować życia za swe ideały – to bez sensu, a jeśli już człowiek gotów był oddać życie, to jakie znaczenie mogły mieć takie przyziemne drobiazgi jak podwyżka czy zabezpieczenie na starość?

Kiedy nikt nie odpowiedział na dzwonek, Julio spróbował otworzyć drzwi. Były zamknięte. Nie użył wytrychu ani nie wyważył ich, gdyż nie mieli nakazu rewizji, koniecznego, by mogli wejść do domu Erica Lebena. Prawo przecież zakładało niewinność swoich obywateli i chroniło przed naruszeniem ich prywatności.

Obeszli dom dookoła i na jego tyłach znaleźli to, czego im było trzeba: wybitą szybę w drzwiach prowadzących z patia do kuchni. Nie byliby policjantami, gdyby nie założyli najgorszego – że uzbrojony napastnik włamał się do domu w celach rabunkowych i mógł skrzywdzić jego mieszkańców. Należało zatem pospieszyć z pomocą.

Wyjęli broń i ostrożnie weszli do środka. Pod ich stopami zaskrzypiały odłamki szkła.

Gdy następnie przechodzili z pokoju do pokoju, zapalając we wszystkich światło, zobaczyli wystarczająco dużo, aby usprawiedliwić swoje wtargnięcie: krwawy ślad odciśniętej dłoni na oparciu białej sofy w salonie, spustoszenie w sypialni. A w garażu… niebieskiego forda Ernestiny Hernandez.

Reese obejrzał dokładnie auto i odkrył plamy krwi na tylnym siedzeniu i na wycieraczkach podłogowych.

– Gdzieniegdzie są jeszcze lepkie – powiedział do partnera.

Julio podszedł do bagażnika forda i zobaczył, że jest nie domknięty. W środku było jeszcze więcej krwi, stłuczone okulary słoneczne i… błękitny but damski.

But należał do Ernestiny i Julio poczuł ucisk w piersiach, gdy go ujrzał.

O ile jednak było mu wiadomo, córka Hernandezów nie nosiła okularów. Po chwili przypomniał sobie, że na fotografiach w ich domu widział, że podobne do tych znalezionych w bagażniku miała kelnerka Becky Klienstad, przyjaciółka Ernestiny. Najwyraźniej zatem obie dziewczyny zostały zamordowane i zapakowane do bagażnika. Następnie zwłoki Ernestiny wrzucono do kontenera na śmieci. A co siało się z ciałem Becky?

– Dzwoń po miejscowych – rzekł do Reese’a. – Nadszedł czas, by działać zgodnie z protokołem.

Pierwsza pięćdziesiąt dwie.

Reese Hagerstrom podszedł do ściany, by za pomocą odpowiedniego przycisku uruchomić podnoszone drzwi od garażu. Chciał je otworzyć i wywietrzyć pomieszczenie, w którym unosił się mdły zapach krwi. Drzwi powędrowały do góry i Reese zaczął przetrząsać kąty olbrzymiego garażu. Już po chwili odnalazł zestaw zielonych ubrań szpitalnych i parę antystatycznego obuwia.

– Julio, chodź tu i zobacz!

Julio wciąż jeszcze penetrował wnętrze bagażnika. Nie ważył się niczego dotknąć, by nie zatrzeć cennych śladów, ale miał nadzieję, że może jeszcze wypatrzy coś, co uszło jego uwagi. Po chwili jednak dołączył do Reese’a, stojącego nad zmiętymi w kącie ubraniami.

– Cholera, o co tu chodzi?! – zapytał Hagerstrom.

Julio nie odpowiedział.

– Wieczór zaczął się od jednego zniknięcia zwłok – kontynuował Reese – a teraz mamy już dwa: Lebena i małej Klienstad. Znaleźliśmy natomiast trzecie, których wolelibyśmy nie znaleźć. Jeśli ktoś kolekcjonuje martwe ciała, to dlaczego nie zatrzymał również Ernestiny Hernandez?

Łamiąc sobie głowę nad niezwykłymi odkryciami i nad zaskakującym związkiem między zniknięciem zwłok Lebena a zabójstwem Ernestiny. Julio bezwiednie podciągnął krawat i poprawił spinki u mankietów koszuli. Nawet w największy upał nie zapominał włożyć krawata i koszuli z długim rękawem, tak jak zapominali niektórzy detektywi. Ale przecież detektyw, tak jak duchowny, był reprezentantem świętej sprawy, pracował w służbie boga sprawiedliwości i prawa. Dlatego mniej formalny ubiór Julio uważał za niegodny go, tak jak dżinsy i koszulkę bawełnianą dla księdza odprawiającego mszę.

– Przyjadą? – zapytał Reese’a.

– Tak. A my, gdy tylko wytłumaczymy im o co chodzi, mamy wracać do Placentia.

Julio zamrugał oczami.

– Do Placentia? A po co?

– Gdy byłem w samochodzie, sprawdziłem, czy nie ma dla nas wiadomości. Były. Z centrali. Policja w Placentia znalazła Becky Klienstad.

– Gdzie? Żywą?

– Martwą. W domu Rachael Leben.

Zdumiony Julio powtórzył pytanie, które przed chwilą zadał mu Reese:

– Cholera, o co tu chodzi?

Pierwsza pięćdziesiąt osiem.

Żeby dostać się do Placentia, musieli z Villa Park przejechać przez część Orange, potem przeciąć kawałek Anaheim i wjechać na most Tustin Avenue na rzece Santa Ana, która z powodu suszy była teraz tylko rzeką kurzu. Minęli pola naftowe, gdzie wielkie pompy nad szybami wiertniczymi pracowały niezmordowanie – w górę i w dół – niczym olbrzymie modliszki. Ich kształty nie były obce mieszkańcom tych okolic, a jednak w mroku nocy wyglądały tajemniczo i dodawały złowrogiej ciemności jeszcze jeden niesamowity element.

Placentia była właściwie najspokojniejszym osiedlem w okręgu. Ani biednym, ani bogatym – po prostu wygodnym i zadowalającym mieszkańców, pozbawionym szczególnych wad, ale i większych zalet, z wyjątkiem może jednej: niektóre ulice były tu wysadzane wielkimi dorodnymi palmami daktylowymi. Przy jednej z takich ulic mieszkała Rachael Leben. Długie, zwarte liście wyjątkowo bujnych drzew, zwisające nad zaparkowanymi przed jej domem policyjnymi samochodami, wyglądały w czerwonym świetle migających „kogutów”, jakby stały w płomieniach.

Na progu oczekiwał Julia i Reese’a miejscowy detektyw w mundurze. Nazywał się Orin Mulveck. Był blady, miał niewyraźne spojrzenie i sprawiał takie wrażenie, jakby przed chwilą zobaczył coś, czego w żadnym razie nie chciałby zapamiętać, ale czego nie potrafił zapomnieć.

– Zadzwoniła do nas sąsiadka, która widziała wybiegającego stąd w pośpiechu mężczyznę, co wydało jej się podejrzane. Gdy przyjechaliśmy sprawdzić dom, zastaliśmy drzwi wejściowe szeroko otwarte i zapalone światła.

– Czy pani Leben była w środku?

– Nie.

– A wiecie, gdzie może być teraz?

– Nie. – Mulveck zdjął czapkę i nerwowo mierzwił palcami włosy. – Boże! – szepnął bardziej do siebie niż do Julia i Reese’a. A potem dodał: – Nie. Tu jej nie było. Ale zwłoki znaleźliśmy w jej sypialni.

Wchodząc za Mulveckiem do przytulnego wnętrza, Julio spytał:

– Rebecca Klienstad?

– Tak.

Mulveck poprowadził obu detektywów przez uroczy salon utrzymany w brzoskwiniowych, białych i ciemnoniebieskich barwach, ozdobiony mosiężnymi lampami.

– W jaki sposób zidentyfikowaliście ciało?

– Miała na szyi jeden z tych medalionów z informacjami na wypadek konieczności udzielenia pierwszej pomocy – wyjaśnił Mulveck. – Była uczulona na różne rzeczy, między innymi na penicylinę. Widział pan kiedyś taki medalion? Jest na nim imię, nazwisko, adres i opis choroby. A potem bardzo szybko dotarliśmy do was, bo wprowadziliśmy jej dane do komputera i okazało się, że poszukujecie jej w związku z zamordowaniem tej Hernandez z Santa Ana.

Komputerowy bank danych, służący komisariatom w całym okręgu do wymiany informacji, był w policji stosowany od niedawna. Stanowił naturalną konsekwencję rozwoju komputeryzacji. Dzięki niemu lokalne organy ścigania i biuro szeryfa oszczędzały cenne godziny, a nawet dni, i Julio nie po raz pierwszy dziękował losowi, że pozwolił mu być gliną w erze elektroniki.

– Czy kobietę zamordowano tutaj? – spytał Verdad, omijając tęgiego technika, który zbierał z mebli odciski palców.

– Nie – odpowiedział Mulveck. – Za mało tu krwi. – Szedł za Juliem i wciąż mierzwił sobie włosy. – Zabito ją gdzie indziej… i… i przywieziono tutaj.

– Po co?

– Zaraz pan zobaczy. Ale niech mnie cholera, jeśli odgadnie pan, co to ma znaczyć.

Zaintrygowany tym tajemniczym stwierdzeniem, Julio podążył w kierunku sypialni, a Mulveck za nim. Widok, który ukazał się jego oczom, przyprawił go o mdłości. Przez chwilę nie mógł oddychać.

– O kurwa! – stęknął stojący za nim Reese.

Po obu stronach małżeńskiego łoża paliły się dwie lampy, ale mimo to w rogach sypialni czaiły się długie cienie. Dokładnie nad nim, oświetlone jasnymi snopami światła, wisiało – przybite do ściany – ciało Rebecki Klienstad. Było zupełnie nagie. Przed śmiercią szeroko otwarła usta i – jakby w przewidywaniu tego, co nieuchronne – oczy. Gwoździe wbito po jednym w każdą dłoń, w zgięcia rąk koło łokci i w stopy. Ponadto jeden wielki w gardło. Nie była to klasyczna pozycja ukrzyżowania choćby dlatego, że nogi były nieprzyzwoicie rozwarte, ale zbliżona do niej.

Policyjny fotograf wciąż trzaskał migawką w różnych ujęciach. Wraz z kolejnymi błyskami flesza martwa kobieta zdawała się poruszać, jakby chciała zerwać się z pęt, które przytwierdzały ją do ściany. Oczywiście, było to złudzenie.

Julio nigdy jeszcze nie widział czegoś równie okrutnego. Wyglądało na to, że dziewczynę ukrzyżowano nie – jakby mogło się wydawać – w ślepej furii, lecz z zimną krwią. Ponieważ z ran nie ciekła krew, należało sądzić, że kobieta była już martwa, kiedy ją tu przywieziono. Miała podcięte gardło, i to najwyraźniej stanowiło bezpośrednią przyczynę jej śmierci. Morderca, lub mordercy, musiał poświęcić sporo czasu na znalezienie gwoździ i młotka – które leżały teraz w kącie na podłodze – a następnie, by przyłożyć zwłoki do ściany, przytrzymać je i precyzyjnie wbić w nie ostre gwoździe. Przypuszczalnie głowa denatki opadała w dół, na piersi, a morderca chciał, żeby jej martwe oczy patrzyły prosto na drzwi od sypialni (w przerażającym powitaniu Rachael?), ponieważ przeciągnął pod brodą Rebecki drut, który następnie zaczepił o wbity z tyłu gwóźdź. W ten sposób głowa już nie opadała. Wreszcie za pomocą taśmy samoprzylepnej podtrzymał jej powieki, by się nie zamknęły. Tak więc oczy trupa spoglądały – nie widząc – na każdego, kto wchodził do sypialni.

– Rozumiem – powiedział Julio.

– Tak – odezwał się wstrząśnięty Reese.

Mulveck zamrugał oczami, zdumiony. Kropelki potu błyszczały na jego pobladłym czole, niekoniecznie z powodu czerwcowego upału.

– Czy pan żartuje? Rozumie pan to… szaleństwo? Zna pan motyw tej zbrodni?

– Ernestina i Rebecca zostały zamordowane przede wszystkim dlatego, że zabójcy potrzebny był ich samochód. Ale potem, gdy spostrzegł, do kogo podobna jest ta mała Klienstad, tę drugą wyrzucił, ją zaś przywiózł tutaj. Miała stanowić memento – wyjaśnił Julio.

Mulveck znów przejechał nerwowo dłonią po czuprynie.

– Ale jeśli ten psychopata zamierzał zabić panią Leben, to dlaczego po prostu nie zaczaił się na nią? Jeśli to ona stanowiła jego cel, to po co zostawiał… memento?

– Zabójca miał podstawy przypuszczać, że nie zastanie jej w domu. Może nawet wcześniej zadzwonił, by się upewnić – powiedział Julio.

Pamiętał, jak bardzo zdenerwowana była Rachael Leben, kiedy przesłuchiwał ją w kostnicy kilka godzin temu. Wyczuł, że coś ukrywa i że bardzo się boi. Był nawet tego pewien, a obecnie uzyskał jedynie potwierdzenie. Pani Leben zdawała sobie sprawę, że jej życie jest w niebezpieczeństwie.

Ale kogo się bała? Dlaczego nie zwróciła się o pomoc do policji? Co ukrywała?

Znów trzasnęła migawka i błysnął flesz.

Julio ciągnął dalej:

– Zabójca wiedział, że nie uda mu się od razu dostać pani Leben w swoje łapy. Chciał jednak, by zdała sobie sprawę, że rychło może się go spodziewać. Zabójca, lub zabójcy, zamierzał ją przestraszyć nie na żarty. Wystarczył jeden rzut oka na małą Klienstad, by wpaść na ten okrutny pomysł.

– Ale dlaczego? – dociekał Mulveck. – Nie rozumiem.

– Rebecca Klienstad wyglądała zmysłowo – powiedział Julio, wskazując na ukrzyżowaną kobietę. – Tak samo wygląda Rachael Leben. Mają bardzo podobne figury.

– Także włosy w tym samym kolorze – uzupełnił Reese. – Miedzianym.

– Jak u Tycjana – dodał Julio. – I chociaż ta kobieta nie była tak ładna jak pani Leben, to jednak występuje między nimi zadziwiające podobieństwo, również jeśli chodzi o rysy twarzy.

Fotograf zrobił przerwę na założenie nowego filmu. Oficer Mulveck potrząsnął głową.

– Pozwólcie, że jakoś to wszystko uporządkuję sobie we łbie. A więc twierdzicie, że chodziło o to, żeby pani Leben – kiedy wróci do domu i zajrzy do sypialni – ujrzała tę ukrzyżowaną kobietę jako ostrzeżenie, iż to ją miał spotkać ten los. Czy tak?

– Myślę, że o to właśnie chodziło – potwierdził Julio.

– I ja tak sądzę – powiedział Reese.

– Jezus Maria! – wykrzyknął Mulveck. – Wyobrażacie sobie, panowie, jak bardzo, jak głęboko, jak straszliwie trzeba nienawidzić, by pragnąć czegoś takiego? Kimkolwiek jest zabójca, ciśnie się na usta pytanie: co takiego uczyniła mu pani Leben? Jakich ma ona wrogów?

– Bardzo niebezpiecznych – odrzekł Julio. – To wszystko, co wiem. I… jeśli nie znajdziemy jej szybko, nie znajdziemy jej żywej.

Znów błysnął flesz. Ciało na ścianie zdało się poruszyć. Jeszcze raz błysk flesza i trzask migawki. Błysk flesza i trzask migawki.

11

Opowieść o duchach

Kiedy pękła opona, Benny nie zwolnił. Przez chwilę zmagał się z kierownicą i przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów. Autem zarzuciło i zatrzęsło, lecz mimo defektu poddawało się woli prowadzącego.

Z tyłu nie pojawiły się już żadne światła reflektorów. Z ulicy, dwie przecznice za nimi, z której dopiero co wyskoczyli, nie wyłonił się na razie ścigający ich cadillac. Ale w każdej chwili mógł.

Ben rozglądał się desperacko w prawo i w lewo. Rachael zaczęła się zastanawiać, jakiej to znowu mysiej dziury szuka jej przyjaciel. Wreszcie znalazł: parterowy dom, którego ściany miały chropowatą fakturę, jakby pod betonem znajdowały się kawałki żwiru, odgrodzony od sąsiadów taką samą ścianą wysokości prawie dwóch metrów. Na otaczającym go terenie o powierzchni nie większej niż ćwierć hektara rosło wiele drzew i krzewów, które najwyraźniej od dawna potrzebowały troskliwej ręki ogrodnika, oraz bujna, nie koszona trawa. Ustawiona przed frontowym wejściem tablica informowała: DO SPRZEDANIA.

– Eureka! – wykrzyknął Benny.

Skręcił na podjazd, przeciął na skos trawnik i przejechał wzdłuż ściany na tył domu. Tam zaparkował samochód w wybetonowanym patio, pod rozłożystą sekwoją. Zgasił światła i wyłączył silnik.

Spadła na nich ciemność.

Rozgrzana pokrywa silnika, stygnąc, wydawała ciche pyknięcia.

Ponieważ dom był nie zamieszkany, nikt nie wyszedł sprawdzić, co się dzieje. Nie wszczęli również alarmu sąsiedzi, odgrodzeni od posesji z jednej strony ścianą, a z drugiej – drzewami.

– Daj mi swój rewolwer – powiedział Benny.

Rachael wychyliła się z tylnego siedzenia i podała mu broń. Sarah Kiel patrzyła na nich i wciąż drżała, ciągle jeszcze się czegoś bała, ale nie była już w odrętwieniu. Wyglądało na to, że brawurowa ucieczka przed cadillakiem oderwała ją od strasznych wspomnień zaprzątających jej umysł.

Benny otworzył drzwiczki i zaczął wysiadać.

– Dokąd idziesz? – spytała Rachael.

– Chcę się upewnić, czy pojadą dalej i nie wrócą. Potem muszę znaleźć nowy samochód.

– Możemy przecież zmienić koło…

– Nie. Tę brykę zbyt łatwo wyśledzić. Potrzebny nam zwyczajny samochód.

– Ale skąd go weźmiesz?

– Ukradnę – powiedział Ben. – Siedź tu spokojnie, a ja postaram się wrócić jak najszybciej.

Zamknął delikatnie drzwiczki i pędem pognał wzdłuż ściany w kierunku ulicy. Skręcił za węgieł i zniknął.

Kiedy tak przemykał, kuląc się i zerkając na boki, usłyszał w oddali chór wyjących syren. To zapewne radiowozy i karetki wciąż jeszcze zjeżdżające do miejsca na Palm Canyon Drive, gdzie ostrzelani z broni maszynowej policjanci stracili panowanie nad swym wozem i wjechali w witrynę sklepową.

Dotarłszy do frontowej ściany domu, Ben zauważył nadjeżdżającego cadillaca. Dał więc nura w zapuszczoną rabatę i ostrożnie rozchylił gałązki bujnych oleandrów. Z głową ukrytą pomiędzy różowymi kwiatami i trującymi jagodami obserwował z wolna posuwający się pojazd. Siedziało w nim trzech mężczyzn. Jednego widział nawet całkiem wyraźnie – tego na przednim siedzeniu. Miał łagodne rysy, cofniętą linię włosów, wąsy i drobne usta.

Oczywiście, wypatrywali czerwonego mercedesa i na pewno byli wystarczająco inteligentni, by uwzględnić i taką możliwość, że Ben zjechał gdzieś na bok, ukrył się w jakimś zakamarku i czeka, aż przejadą. Modlił się, by na nie strzyżonym trawniku, który przeciął w drodze na tyły domu, nie zostały odciski kół. Liczył na to, że gęsta i elastyczna trawa, w dodatku – z powodu nieregularnego podlewania – upstrzona żółtobrązowymi plamami, skutecznie zamaskuje ślady opon. Ale przecież mężczyźni w cadillacu mogli być wytrawnymi łowcami, zdolnymi wytropić najmniejszy trop pozostawiony przez zwierzynę.

Ben czuł się dziwnie, kiedy tak kucał wśród oleandrów, ubrany w spodnie od garnituru, kamizelkę, białą koszulę i krawat, teraz już nieco przekrzywiony. Co więcej, uświadomił sobie całą beznadziejność sytuacji. Bał się, że nie sprosta wyzwaniu, które miało nadejść. Zbyt długo pracował już jako pośrednik. W tym czasie stracił formę, im dłużej trwała ucieczka, tym bardziej był zmęczony. Miał trzydzieści siedem lat i ostatni raz uczestniczył w czymś takim jako dwudziestojednoletni chłopak. Teraz wydawało mu się to tak odległe jak mroki paleolitu, choć nadal był sprawny fizycznie, to jednak odczuwał już swój wiek. Oczywiście, Rachael zachwycała się sposobem w jaki załatwił człowieka nazwiskiem Vincent Baresco. Również jego wyczyny samochodowe musiały wywrzeć na niej wrażenie. Benny jednakże wiedział, że nie jest już tak szybki jak przed laty, a ci ludzie w cadillacu, jego bezimienni wrogowie, są śmiertelnie niebezpieczni.

Bał się.

Zastrzelili tamtych gliniarzy z łatwością, z jaką zgniata się nieznośne muchy. Boże!

Jaką tajemnicę dzielili z Rachael? Co mogło być dla nich tak cholernie ważne, że zdolni byli zabić każdego, nawet policjantów, byle tylko sprawa nie wymknęła im się z rąk?

Jeśli przeżyję najbliższą godzinę, pomyślał, dowiem się od niej prawdy w ten czy inny sposób. Niech mnie diabli wezmą, jeśli pozwolę, żeby Rachael nadal odpowiadała mi wymijająco.

Cadillac przejechał wzdłuż domu, warkocząc i poskrzypując. Mężczyzna z wąsami przez chwilę patrzył prosto na Bena – przynajmniej tak to wyglądało. Spoglądał wprost między lekko rozchylone gałęzie oleandrów. Benny chciał się zasłonić, ale wiedział, że najmniejszy ruch w zaroślach może zwrócić ich uwagę. Tak więc odwzajemnił spojrzenie i czekał, aż cadillac zatrzyma się, mężczyźni otworzą drzwi i zaczną strzelać, dziurawiąc liście oleandrów tysiącami pocisków. Ale auto sunęło dalej, mijając dom bezpowrotnie. Patrząc na oddalające się światła, Ben wypuścił z płuc nagromadzone powietrze i wzdrygnął się.

Potem wynurzył się z zarośli i wyszedł na ulice. Stanął przy krawężniku w cieniu wysokiej jacarandy [3] i tak długo wpatrywał się w cadillaca, aż ten, minąwszy dwie przecznice, wspiął się na niewielkie wzgórze i zniknął za nim.

Z oddali wciąż dobiegał jazgot syren, ale już znacznie słabszy. O ile przedtem brzmiały one groźnie, o tyle teraz – żałośnie.

Trzymając w opuszczonej dłoni pistolet Rachael, Benny ruszył truchtem w poszukiwaniu samochodu, który mógłby ukraść.

Tymczasem Rachael przesiadła się na siedzenie kierowcy. Było nie tylko wygodniejsze od ławeczki na bagaż, gdzie musiała siedzieć dotychczas, ale także umożliwiało lepszy kontakt z Sarah Kiel. Następnie zapaliła lampkę nad lusterkiem wstecznym, przekonana, iż dzięki grubej zasłonie drzew światełko nie będzie widoczne z ulicy. Blada księżycowa poświata padała na tablicę rozdzielczą, konsolę, twarz Rachael i nawiedzone oblicze Sarah.

Zmaltretowana dziewczyna wyszła wreszcie ze stanu odrętwienia i mogła odpowiadać na pytania. Kiedy tak trzymała prawą rękę zgiętą i opartą na piersiach jak w geście obronnym, przypominała rannego ptaszka. Spod połamanych paznokci przestała lecieć krew, ale złamany palec wciąż jeszcze puchnął. Lewą dłonią delikatnie zbadała podbite oko, powiodła nią po policzku i pękniętej wardze. Co pewien czas krzywiła się z bólu i cichutko jęczała. Nie odzywała się, ale gdy jej wystraszone oczy napotkały spojrzenie Rachael, pojawił się w nich przebłysk świadomości.

– Skarbie – odezwała się Rachael – już za kilka minut zawieziemy cię do szpitala, dobrze?

Dziewczyna skinęła głową.

– Sarah, czy domyślasz się, kim jestem?

Pokręciła przecząco głową.

– Nazywam się Rachael Leben. Byłam żoną Erica. W oczach nastolatki pojawił się blady strach.

– Nie bój się, mała. Jestem po twojej stronie. Możesz mi wierzyć. Właśnie rozwodziłam się z Erikiem. Wiedziałam wszystko o jego przygodach z małolatami, ale nie dlatego postanowiłam odejść od niego. On był po prostu nienormalny. Pokręcony. A do tego cham. Najpierw lekceważyłam go, a potem zaczęłam się bać. Możesz więc ze mną mówić otwarcie. Masz we mnie przyjaciółkę. Rozumiesz?

Sarah skinęła głową.

Rachael zamilkła, by rozejrzeć się wokół. Z jednej strony miała widok na puste, ciemne okna oraz drzwi na patio, z drugiej zaś – na dziko rosnące drzewa i krzewy przy domu. W samochodzie robiło się coraz bardziej duszno i należałoby otworzyć okno, ale Rachael wolała, by wszystkie pozostały zamknięte. Tak czuła się bezpieczniej. Z tego też powodu zablokowała drzwi od środka.

Potem znów zwróciła się do dziewczyny.

– Powiedz mi, co się stało, mała. Opowiedz o wszystkim – poprosiła.

Sarah chciała coś powiedzieć, ale głos jej się załamał, a ciałem wstrząsnęły dreszcze.

– Spokojnie – rzekła Rachael. – Teraz już jesteś bezpieczna. – Miała nadzieję, że to prawda. – Naprawdę jesteś bezpieczna. Kto cię tak załatwił?

W zimnym świetle palącej się nad wstecznym lusterkiem żaróweczki twarz Sarah była blada jak ściana. Dziewczyna przełknęła ślinę i westchnęła.

– Eric To b…b…był Eric.

Rachael wiedziała, że taka właśnie będzie odpowiedź, a jednak gdy ją usłyszała, coś zmroziło ją do szpiku kości i na chwilę odebrało jej mowę. Wreszcie odezwała się.

– Kiedy? Kiedy to się stało?

– To było… pół godziny po północy.

– Wielkie nieba! My przyjechaliśmy w niecałą godzinę później. Eric musiał zmyć się tuż przed nami.

Od czasu kiedy opuściła kostnicę, Rachael wciąż miała nadzieję, że zdoła dogonić Erica. Powinna więc teraz odczuć zadowolenie, że depczą mu po piętach. Ale tylko serce zabiło jej mocniej ze strachu, a w piersi zabrakło tchu. W tę ciepłą pustynną noc minęli się w czasie o kilkanaście zaledwie minut…

– Zadzwonił do drzwi, otworzyłam, a wtedy on… on mnie zaczął bić. – Sarah ostrożnie dotknęła podbitego oka, które tak już spuchło, że dziewczyna prawie na nie nie widziała. – Upadłam na ziemię, a on kopnął mnie dwa razy w nogi…

Rachael przypomniała sobie brzydkie sińce na udach Sarah.

– …zaczął ciągnąć za włosy…

Rachael ujęła lewą dłoń dziewczyny i przytrzymała.

– …zawlókł mnie do łazienki…

– Mów dalej – poprosiła Rachael.

– …potem zerwał ze mnie piżamę i znów zaczął szarpać mnie za włosy i bić… bić… walić pięściami…

– Czy przedtem też cię bijał?

– N…n…nie. To znaczy… parę razy trzepnął mnie. Ale to były drobne sprzeczki. To wszystko. A teraz… zachowywał się jak dzika bestia… I pałał straszną nienawiścią.

– Czy coś mówił?

– Niewiele. Wyzywał mnie. Oczywiście, bardzo brzydko mnie wyzywał. A jego głos był taki… śmieszny, bełkotliwy…

– Jak wyglądał?

– O Boże…

– Opowiedz, proszę.

– Nie miał paru zębów. I cały był posiniaczony. Wyglądał okropnie.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Miał szarą skórę.

– A jego głowa…?

Sarah zacisnęła palce wokół dłoni Rachael.

– Miał zupełnie szarą twarz… szarą jak popiół.

– A co z jego głową? – dopytywała się kobieta.

– Na głowie miał włóczkową czapkę podobną do narciarskiej. Nasunął ją głęboko na uszy. Kiedy zaczął mnie bić, a ja próbowałam się bronić… czapka mu spadła.

Rachael czekała w milczeniu.

Powietrze w samochodzie było już zupełnie gęste i do tego przesiąknięte kwaśnym zapachem potu dziewczyny.

– Jego głowa… była cała strzaskana – wyrzuciła z siebie Sarah, w jej głosie wyczuwało się przerażenie i odrazę.

– A czaszka? – dociskała Rachael. – Czy widziałaś jego czaszkę?

– Zmiażdżona, pełna dziur… To był straszny, straszny widok.

– A jego oczy? Jak wyglądały jego oczy?

Sarah chciała odpowiedzieć, ale głos znów uwiązł jej w gardle. Spuściła głowę i na chwilę zamknęła powieki. Usiłowała nie stracić nad sobą panowania.

Nagle Rachael ogarnęło jakieś irracjonalne, ale całkiem zrozumiałe podejrzenie. Zdawało jej się, że ktoś – lub coś – potajemnie skrada się do samochodu. Znów utkwiła spojrzenie w mroku nocy. Miała wrażenie, że to coś rozpełza się po karoserii auta i próbuje przecisnąć przez szczeliny przy oknach.

Kiedy skatowana dziewczyna ponownie uniosła głowę, Rachael powtórzyła prośbę:

– Kochanie, opowiedz mi, jak wyglądały jego oczy.

– Były dziwne. Obłąkane. Jak gdyby przedawkował jakieś prochy… Rozumie pani? I jeszcze takie… matowe.

– Miał zamglone spojrzenie?

– Tak.

– A jego ruchy? Czy w jego ruchach zauważyłaś coś dziwnego?

– Chwilami rzucało nim na boki, jakby nie mógł kontrolować swoich ruchów. Ale przez cały czas był raczej sprawny i szybki, szybszy ode mnie.

– Zauważyłaś, że mówił bełkotliwie.

– Tak. Chwilami gadał bez ładu i składu. A parę razy przestał mnie bić i tylko stał, kołysząc się w tył i przód. Wyglądał tak, jakby zastanawiał się nad czymś, jakby… nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie się znajduje, jakby w ogóle zapomniał o mojej obecności.

Rachael spostrzegła, że drży nie mniej niż Sarah i że ściska dłoń dziewczyny z taką samą mocą, z jaką nastolatka zacisnęła palce na jej ręce.

– A jego dotyk? – dopytywała się Rachael. – Co czułaś w zetknięciu z jego ciałem?

– Przecież nie musi mnie pani pytać. Zdaje się, że zna pani odpowiedź. Prawda? – rzekła dziewczyna. – Chyba nie mylę się… Pani już w jakiś sposób wie…

– Ale mimo wszystko powiedz mi.

– Jego ciało było zimne. Bardzo zimne.

– Wilgotne czy suche?

– Wilgotne… ale to nie był pot…

– …lecz maź? – dokończyła Rachael.

Wspomnienie to okazało się dla Sarah tak żywe, że nie mogła wydobyć z siebie słowa i tylko skinęła głową potakująco.

W pierwszej, bardzo wczesnej fazie gnicia ciało pokrywa się cieniutką warstwą mazistej substancji, pomyślała Rachael, ale strach nie pozwolił jej wypowiedzieć tego na głos.

Po chwili Sarah odezwała się ponownie:

– Oglądałam wieczorne wiadomości o jedenastej i wtedy dowiedziałam się, że zginął, że rano przejechała go ciężarówka. Zastanawiałam się nawet, ile czasu minie, zanim ktoś przyjdzie i wyrzuci mnie z tamtego domu. Rozmyślałam nad tym, co wtedy zrobię, dokąd się udam. A w niecałe półtorej godziny od chwili, gdy obejrzałam w telewizji reportaż z miejsca wypadku, w drzwiach pojawił się Eric. Najpierw pomyślałam, że dziennikarze musieli coś pomylić, ale już po chwili… o Boże!… po chwili wiedziałam, że to wszystko prawda. On naprawdę był trupem!

– Tak.

Dziewczyna delikatnie oblizała pękniętą wargę.

– Ale przecież…

– Tak.

– …jakoś się tam dostał.

– Tak – powiedziała Rachael. – Jakoś się tam dostał. Właściwie to on cały czas chce się do nas dostać. Nie dostał się jeszcze na dobre i prawdopodobnie nigdy mu się to nie uda.

– Ale jak…

– Nieważne. Nie powinnaś wiedzieć jak.

– Kim więc…

– Nie powinnaś wiedzieć, kim była ta postać. Uwierz mi, że nie powinnaś. Nie zniosłabyś tej wiedzy. Posłuchaj, skarbie, uważnie tego, co ci powiem, i weź sobie do serca wszystko, co usłyszysz. Przed nikim nie możesz się zdradzić, co widziałaś. Absolutnie przed nikim. Rozumiesz? Jeśli nie posłuchasz, znajdziesz się w straszliwym niebezpieczeństwie. Pewni ludzie zabiją każdego, kto ujawni się z tym, że wie coś o zmartwychwstaniu Erica. Tu chodzi o rzeczy, których nie potrafiłabyś sobie nawet wyobrazić. Ci ludzie gotowi są na wszystko, by tylko utrzymać to w tajemnicy.

Dziewczynie wyrwał się ponury, sardoniczny, nie całkiem zdrowy śmiech.

– A komu miałabym coś takiego mówić? Przecież nikt by mi nie uwierzył!

– No właśnie – przyznała Rachael.

– Każdy by pomyślał, że zwariowałam. To wszystko to obłęd, takie rzeczy są przecież niemożliwe!

Głos Sarah zaczął słabnąć, na powrót pojawił się w nim strach. Było jasne, że to, co przeżyła tej nocy, zupełnie zmieniło jej życie. Może na lepsze, może na gorsze, ale na pewno nie była już tym samym co przedtem człowiekiem. I zapewne przez długi czas, albo nawet do końca życia, będzie się bać zasnąć w obawie przed tym, co może jej się przyśnić.

– W porządku – powiedziała Rachael. – Teraz zawieziemy cię do szpitala, a ja pokryję wszystkie koszty. Potem dam ci jeszcze czek na dziesięć tysięcy dolarów. Mam nadzieję, że nie zmarnujesz tych pieniędzy na narkotyki. A jeśli chcesz, to zadzwonię też do twoich rodziców w Kansas i poproszę, żeby przyjechali po ciebie.

– To… to by było nieźle.

– Dobrze. Myślę, że bardzo dobrze, skarbie. Jestem pewna, że martwią się o ciebie.

– Wie pani co… Eric zabiłby mnie. On na pewno chciał to zrobić. Zabić mnie. Może nie mnie jako mnie, ale po prostu kogoś. On był wtedy ogarnięty żądzą zabijania, miał ją we krwi. A ja znajdowałam się pod ręką. Rozumie pani? Pod ręką.

– Jak ci się udało przed nim uciec?

– Hmm… W pewnym momencie jakby wyłączył się na parę minut. Już pani mówiłam, że chwilami zastanawiał się nad czymś. Otóż w pewnym momencie jego oczy zaszły mgłą jeszcze bardziej niż wcześniej i zaczął wydawać z siebie to śmieszne charczenie. Odwrócił się ode mnie i rozejrzał dookoła… Jakby naprawdę coś mu się pokręciło i był… rozumie pani, zakłopotany. Wyglądało też na to, że słabnie. Oparł się bowiem o ścianę przy drzwiach do łazienki i opuścił głowę.

Rachael przypomniała sobie krwawy odcisk dłoni na ścianie w łazience, tuż koło drzwi.

– I właśnie wtedy – ciągnęła Sarah – gdy on znajdował się w tym stanie… pomieszania, ja leżałam straszliwie poturbowana na podłodze i prawie nie mogłam się ruszyć. Wreszcie udało mi się doczołgać do kabiny prysznicowej. Byłam pewna, że gdy tylko dojdzie do siebie, odnajdzie mnie tam. Rozumie pani? Ale tak się nie stało. Zupełnie jakby o mnie zapomniał. Doszedł do siebie i albo nie pamiętał, że jeszcze przed chwilą byłam w tym samym pomieszczeniu, albo nie wiedział, gdzie zniknęłam. Po jakimś czasie usłyszałam, że chodzi po domu, niszczy wszystko, tratuje…

– Kuchnię zdemolował doszczętnie – powiedziała Rachael, a w ciemnym zaułku jej pamięci pojawił się obraz noży głęboko wbitych w ścianę.

Ze zdrowego oka Sarah popłynęła łza, a po chwili następna – z drugiego, spuchniętego.

– Nie potrafię zrozumieć…

– Czego? – spytała Rachael.

– Dlaczego mnie tak potraktował.

– Zapewne nie chodziło mu specjalnie o ciebie – wyjaśniła Rachael. – Jeśli w domu był sejf, na pewno chciał wziąć z niego pieniądze. Ale przede wszystkim… myślę, że potrzebne mu było miejsce, gdzie mógłby się zaszyć na czas… rozwoju procesu. I kiedy po chwili zamroczenia doszedł do siebie i spostrzegł, że cię nie ma, zapewne pomyślał sobie, że pobiegłaś wezwać pomoc. Dlatego czym prędzej się oddalił.

– Na pewno do domku.

– Jakiego domku?

– Nie zna pani jego domku w górach nad jeziorem Arrowhead?

– Nie – odrzekła Rachael.

– On nie znajduje się dokładnie nad samym jeziorem, lecz wyżej, na stoku. Zabrał mnie tam kiedyś. Należy do niego kilka hektarów lasu i ten miły domek…

Ktoś zastukał w szybę. Obie kobiety krzyknęły przestraszone.

To był tylko Benny. Otworzył drzwiczki od strony Rachael i powiedział:

– Wychodź. Zdobyłem dla nas nowe cztery kółka. Szary subaru – nie będzie się tak cholernie rzucał w oczy jak ta bryka.

Rachael znieruchomiała, wstrzymując oddech i starając się opanować przyspieszone bicie serca. Poczuła się tak, jak gdyby obie z Sarah były dziewczynkami, które siedzą przy ognisku, opowiadając sobie historie o duchach, żeby straszyć się wzajemnie. I faktycznie udało im się to. Niewiarygodne, ale przez chwilę Rachael była przekonana, że w szybę mercedesa puka suchy palec kościotrupa.

12

Sharp

Julio nie darzył sympatią Ansona Sharpa już od pierwszej chwili, kiedy go zobaczył. Z minuty na minutę jego niechęć do tego człowieka rosła.

Sharp wszedł do domu Rachael Leben w Placentia dumnym krokiem i zadzierając nosa, jakby na widok legitymacji DSA [4] wszyscy zwyczajni policjanci mieli padać na kolana i składać hołd agentowi federalnemu tak wysokiego szczebla. Rzucił okiem na ukrzyżowaną na ścianie Becky Klienstad, pokręcił głową i rzekł:

– Przykre. To była niezła lalunia, prawda?

Z apodyktyczną werwą, nastawioną na obrażanie ludzi, butnie stwierdził, że zabójstwa dokonane na pannach Hernandez oraz Klienstad są częścią niezwykle delikatnej sprawy prowadzonej na szczeblu centralnym. Przyczyn nie może – albo nie chce – wyjawić, oznajmia jedynie, że lokalna policja zostaje z niej wyłączona. Następnie zadawał pytania i żądał na nie odpowiedzi, sam zaś nie wyjaśniał nic. Był to wysoki mężczyzna, wyższy niż Reese, o klatce piersiowej i ramionach, które sprawiały wrażenie, jakby zostały wyciosane z olbrzymich bel drewna. Kark tego człowieka grubością nie ustępował przekrojowi czaszki. W przeciwieństwie do Reese’a, Sharpa bawiło wykorzystywanie swych rozmiarów do upokarzania ludzi. Miał nawet zwyczaj stawania bardzo blisko drugiego człowieka, kiedy do niego mówił, świadomie naruszając obszar jego prywatności. Górował wtedy nad swym rozmówcą i patrzył na niego z wysoka, uśmiechając się dwuznacznie, czym oczywiście denerwował przeciwnika. Twarz miał przystojną – i zdawał się pysznić z tego powodu – okoloną modnie przystrzyżonymi blond włosami. Jego jasne jak klejnoty zielone oczy mówiły: „Jestem lepszy od was, mądrzejszy od was, sprytniejszy od was i nikt nie będzie lepszy ode mnie”.

Sharp nakazał Orinowi Mulveckowi oraz pozostałym oficerom policji w Placentia, żeby opuścili posiadłość pani Leben i natychmiast odstąpili od prowadzenia niniejszej sprawy.

– Wszystkie zebrane przez panów dowody rzeczowe, zrobione na miejscu zdjęcia i notatki mają być natychmiast przekazane mojej ekipie. Proszę zostawić nam do pełnej dyspozycji dwóch funkcjonariuszy z radiowozem. Niech czekają na nas przed domem – oznajmił.

Oczywiście, Orin Mulveck nie był z powodu obecności Sharpa szczęśliwszy niż Julio i Reese. Mulveck i jego ludzie zostali zredukowani do roli chłopców na posyłki szanownego pana agenta federalnego. Nie podobało się to żadnemu z nich. Poczuliby się znacznie mniej obrażeni, gdyby Sharp zachował się wobec nich z większym taktem… Cholera, gdyby Sharp w ogóle okazał choć odrobinę taktu!

– Pańskie polecenia muszę skonsultować z moim szefem – powiedział Mulveck.

– Proszę bardzo – odrzekł Sharp. – A tymczasem niech pan zabierze stąd swoich ludzi. I zabraniam panom komukolwiek opowiadać o tym, coście tu widzieli. Jasne?

– Skonsultuję to ze swoim szefem – powtórzył Mulveck.

Twarz poczerwieniała mu, a gdy odchodził, poczuł na skroniach pulsowanie.

Razem z Sharpem przyjechało dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach. Żaden z nich nie był tak dobrze zbudowany jak ich przełożony, ale obaj zachowywali się z nie mniejszą pewnością siebie i chłodem. Stali w sypialni po obu stronach otwartych drzwi, niczym strażnicy, i wpatrywali się w Julia i Reese’a z nie ukrywaną podejrzliwością.

Julio nigdy przedtem nie miał do czynienia z ludźmi DSA. Czasami pracował z agentami FBI, ale tamci byli zupełni inni i zachowaniem bardziej przypominali policjantów. Ci zaś obnosili się ze swoim elitaryzmem, jakby inni ludzie byli gorsi.

– Wiem, kim jesteście, panowie – powiedział Sharp do Julia i Reese’a – i jaką macie opinię. Jesteście wytrwali w tropieniu przestępców niczym psy myśliwskie. Nigdy nie pozostawiacie nie dokończonych spraw. To godne uznania. Ale nie w tym wypadku. Przykro mi, ale musicie zacisnąć zęby i odmaszerować. To wszystko, co mam panom do powiedzenia. Czy się rozumiemy?

– Właściwie to nasza sprawa – zaczął sztywno Verdad. – Zaczęła się na naszym terenie i my odebraliśmy pierwszy telefon.

Sharp zmarszczył brwi.

– Powiedziałem, że dla was ta sprawa jest zakończona. Macie się wynosić. Jeśli zaś chodzi o wasz wydział, to nie ma już w nim papierów, które upoważniałyby was do prowadzenia śledztwa. Wszystkie dokumenty dotyczące Hernandez, Klienstad i Lebena zostały przekazane nam. U was nie ma po nich śladu. Teraz my się wszystkim zajmujemy, w tej chwili właśnie jedzie tu z Los Angeles ekipa naszych specjalistów. Wasza pomoc nie jest nam potrzebna w żadnym zakresie. Comprende, amigo? Słuchajcie, poruczniku Verdad, nie macie tu czego szukać. Jeśli mi pan nie wierzy, proszę sprawdzić to u przełożonych.

– Nie podoba mi się pańskie zachowanie – powiedział Julio.

– Wcale nie musi się panu podobać – odparł Sharp.

Julio ujechał tylko dwie przecznice od domu Rachael Leben, kiedy musiał skręcić do krawężnika i zatrzymać się. Gwałtownie przełożył rączkę automatycznej skrzyni biegów do pozycji parkowania i krzyknął:

– Cholera! Ten Sharp zadziera nosa, jakby był prezydentem jeszcze trochę, a będzie wymagał, żeby go podcierać!

Reese w ciągu dziesięciu lat pracy z Juliem nigdy nie widział, żeby jego partner był tak zdenerwowany, wprost opętany złością, jak teraz. Jego oczy pałały nienawiścią do agenta DSA. Na prawym policzku Verdada pojawił się nerwowy tik i naraz zaczęła mu drgać cała połowa twarzy. Julio zacisnął szczęki, aż na szyi wystąpiły żyły. Sprawiał wrażenie, jakby miał ochotę kogoś rozedrzeć. Reese pomyślał, że gdyby Julio był postacią z filmów rysunkowych, to w tej chwili z uszu buchałyby mu obłoki dymu.

– To sukinsyn – przyznał Hagerstrom. – Ale sukinsyn, który ma władzę i układy.

– Zachowuje się jakby był w oddziale szturmowym.

– Myślę, że na tym polega jego praca.

– Ale on teraz wykonuje naszą pracę.

– Daj spokój – uspokajał Reese.

– Nie mogę.

– Daj spokój.

Julio pokręcił głową.

– Nie. To szczególna sprawa. Czuję się zobowiązany wobec tej młodej Hernandez. Nie proś bym ci to bliżej wyjaśnił. Chyba na starość robię się sentymentalny. W końcu, gdyby to była zwykła sprawa, zabójstwo jak większość innych, dałbym spokój bez wahania. Naprawdę. Ale to jest sprawa szczególna.

Reese westchnął. Prawie każda sprawa była dla Julia szczególna. Ten niewysoki, mały jak na policjanta, mężczyzna był wyjątkowo zaangażowany w swoją pracę. Zawsze w sytuacjach, gdy inny detektyw już dawno by się poddał, znajdował wytłumaczenie dla swego uporu w badaniu sprawy. Gdy w powszechnej opinii była już ona beznadziejna albo zanadto się ciągnęła i można było spokojnie przerzucić się na następną, Julio mawiał: „Reese, mam specjalne zobowiązanie wobec ofiary. Był taki młody, jeszcze nie zaznał życia, to nie fair. Nie mogę tego tak zostawić”. A czasami uzasadniał: „Reese, to dla mnie sprawa osobista, szczególna sprawa. Ofiarą był starszy, bezbronny człowiek. Jeśli nie będziemy się staranniej zajmować bezpieczeństwem staruszków, to będzie znaczyło, że żyjemy w chorym społeczeństwie. Nie mogę tego tak zostawić, Reese”. Kiedy indziej sprawa była dla Julia szczególna, bo ofiara odznaczała się wyjątkową urodą i uważał, że to niesprawiedliwe, by taka piękność odchodziła ze świata, a jej zabójca pozostawał na wolności. Nie mógł więc tego tak zostawić. Podobnie jak nie potrafił zostawić nie rozwiązanej sprawy zabójstwa kogoś bardzo brzydkiego, jakby śmierć była dodatkowym pokrzywdzeniem przez życie, z czym Julio też nie mógł się pogodzić. Reese podejrzewał, że tym razem Julio miał szczególne zobowiązania wobec ofiary, gdyż jej imię kojarzyło mu się z imieniem tragicznie zmarłego małego braciszka. Ażeby wywołać u Julia stan żarliwego zaangażowania, nie trzeba było wiele. Rzecz bowiem w tym, że miał on olbrzymi zasób współczucia i zrozumienia dla drugiego człowieka, co jemu samemu groziło utonięciem w ludzkich problemach.

Siedząc sztywno za kierownicą i lekko acz zdecydowanie uderzając się po udzie zaciśniętą pięścią, Julio powiedział:

– Nie ma wątpliwości co do tego, że sprawa porwania ciała Erica Lebena wiąże się z zabójstwem tych kobiet. Ale jak? Czy ludzie, którzy ukradli jego zwłoki, zabili Ernestinę i Becky? A jeśli tak, to po co? Dlaczego ukrzyżowali Becky na ścianie w sypialni pani Leben? To się nie trzyma kupy!

– Daj spokój – odezwał się Reese.

– A gdzie jest pani Leben? Co ona o tym wie? Musi coś wiedzieć. Gdy ją przesłuchiwałem, wydawało mi się, że coś ukrywa.

– Daj spokój.

– I dlaczego zajmuje się tym Anson Sharp i ta jego pieprzona agencja?

– Daj spokój – powtórzył Reese niczym zdarta płyta, choć wiedział, że nie uda mu się nakłonić partnera do ustępstw. Jednakże próbował. Tak było zawsze. Reese miałby wrażenie, że nie odegrał właściwie swej roli, gdyby nie powtarzał stosownych kwestii.

– Ta sprawa z pewnością wiąże się z pracami, które kompania Lebena wykonuje dla rządu. Zdaje się, że to jakieś kontrakty wojskowe.

– Nie zamierzasz wycofać się ze sprawy, prawda?

– Mówiłem ci, Reese, że wobec tej biednej dziewczyny mam szczególne zobowiązanie.

– Nie martw się, oni też znajdą jej zabójcę.

– Kto? Sharp? My mamy na nim polegać? To dupek. Czy widziałeś, jak on się ubiera? – Julio, oczywiście, zawsze ubrany był bez zarzutu. – Miał za krótkie rękawy marynarki, chyba ze dwa centymetry, i należałoby odwinąć mankiety. Do tego rzadko czyści buty. Wyglądają, jakby grał w nich w piłkę. Jak on ma znaleźć zabójcę, jeśli nawet nie potrafi utrzymać w czystości własnych butów?

– Mam swoje zdanie na ten temat, Julio. Jeżeli nie przestaniemy zajmować się tą sprawą, oni nas oskalpują.

– Nie mogę tego tak zostawić – powiedział Julio z przekonaniem. – Poprowadzę tę sprawę do końca. Ty, jeśli chcesz, możesz się wyłączyć.

– Zostanę z tobą.

– Nie nalegam.

– Zostanę – powtórzył Reese.

– Nie musisz robić nic na siłę.

– Powiedziałem, że zostaję z tobą.

Przed pięcioma laty w akcie z niczym nieporównywalnej odwagi Julio Verdad uratował życie Esther Susanne Hagerstrom, córce i jedynemu dziecku Reese’a. Miała wtedy cztery latka i była małą, bezradną dziewczynką. W świecie, według Reese’a, wszystko odbywało się na chwałę Esther Susanne: zmiany pór roku, wschody i zachody słońca, przypływy i odpływy oceanu. Dziecko było centrum, granicą i osią jego życia. I niewiele brakowało, a byłby ją stracił, gdyby nie Julio. Zabił jednego z napastników i bardzo poważnie ranił dwóch pozostałych. Wybawił dziecko ze śmiertelnego zagrożenia. Teraz więc Reese prędzej by zrezygnował ze spadku w wysokości miliona dolarów, niż opuścił swego partnera.

– Dam sobie radę sam – powiedział Julio. – Naprawdę.

– Czyżbyś nie słyszał tego, co powiedziałem?

– Ale to grozi dyscyplinarnym zawieszeniem.

– Trudno.

– I może oznaczać pożegnanie z awansem.

– Trudno.

– Mimo to zostajesz ze mną?

– Tak.

– Naprawdę?

– Tak.

Julio wrzucił bieg, skręcił na środek ulicy i ruszył w stronę Placentia.

– Dobrze, obaj jesteśmy trochę wypompowani i potrzebujemy wypoczynku. Podwiozę cię do domu, żebyś przespał się kilka godzin, i potem przyjadę po ciebie o dziesiątej rano.

– A ty co będziesz robił przez ten czas?

– Może sam spróbuję zmrużyć oczy – odparł Julio.

Reese mieszkał wraz z siostrą Agnes i Esther Susanne w Orange, na East Adams Avenue, w przyjemnym domu, który w wolnych chwilach sam gruntownie przebudował. Julio zaś miał mieszkanie w Santa Ana, w atrakcyjnym kompleksie zbudowanym w nowoczesnym stylu hiszpańskim. Znajdował się on tylko ulicę dalej od Fourth Street, trasy wyjazdowej w kierunku wschodnim.

Obaj musieli teraz położyć się do zimnych i pustych łóżek. Żona Julia umarła przed siedmioma laty na raka. Żona Reese’a, a matka Esther, zginęła w strzelaninie, w której o mało nie straciła życia także jego córka. Był już wdowcem pięć lat, o dwa lata krócej niż Julio.

– A jeśli nie będziesz mógł spać? – spytał Reese, gdy wyjechali już na autostradę numer pięćdziesiąt siedem i zmierzali w kierunku Orange oraz Santa Ana.

– Wtedy pójdę do biura, rozejrzę się, wypytam, co kto wie o tym Sharpie i dlaczego tak mu zależy na prowadzeniu naszej sprawy. Może też dowiem się czegoś o doktorze Ericu Lebenie?

– A co będziemy robić po dziesiątej?

– Jeszcze nie wiem – odparł Julio. – Ale do tego czasu coś wymyślę.

13

Odkrycia

Ukradzionym szarym subaru Rachael i Benny zawieźli Sarah Kiel do szpitala. Rachael poprosiła, żeby rachunki przesłano pod jej adres, zostawiła dziewczynie czek na dziesięć tysięcy dolarów, zadzwoniła do rodziców Sarah w Kansas, po czym wraz z Benem opuściła szpital. Ruszyli na poszukiwanie miejsca, w którym mogliby spędzić resztę nocy.

O wpół do czwartej nad ranem, kiedy byli już kompletnie wyczerpani i kleiły im się oczy, znaleźli przy Palm Canyon Drive spory motel z całodobową recepcją. Dostali pokój z pomarańczowo-białymi zasłonami, od których Benny nabawił się oczopląsu, Rachael zaś zauważyła, że wzorki na pościeli nie różnią się od wymiocin tybetańskiego byka. Na szczęście prysznic i klimatyzacja działały, oba wielkie łoża miały miękkie materace, a pokój znajdował się w bocznym skrzydle kompleksu, z dala od ulicy. Nie był więc aż taki straszny. Mogli zatem liczyć na spokojny odpoczynek, nawet gdy rankiem miasto zbudzi się do życia.

Benny zostawił Rachael w motelu, a sam odprowadził skradzione auto boczną uliczką za kompleksem hotelowym aż na parking przy supermarkecie, oddalony o kilka ulic. Wrócił na piechotę po dziesięciu minutach. Zarówno wychodząc, jak i wracając, użył drzwi przeciwpożarowych, aby nie przechodzić koło recepcji i nie wzbudzać ciekawości portiera. Jutro wypożyczą na dłużej samochód, nie będą więc musieli już się spieszyć.

W czasie nieobecności Bena Rachael przyniosła z automatu napoje i kostki lodu. Teraz na stoliku przy oknie stał plastykowy kubeczek wypełniony lodem oraz puszki z piwem bezalkoholowym, oranżadą, a także dietetyczną i zwyczajną coca-colą.

– Pomyślałam sobie, że możesz być spragniony – wyjaśniła, gdy wrócił.

Nagle Ben zdał sobie sprawę, że znajdowali się w samym środku pustyni i że jechali w upale parę ładnych godzin. Podszedł do stolika, otworzył puszkę oranżady i wypił ją dwoma łykami. W prawie nie zmienionym tempie pochłonął piwo i dopiero wtedy usiadł. Po chwili w pokoju rozległ się syk otwieranej przezeń puszki dietetycznej coli.

– I to jeszcze jak! Dziwię się, że wielbłądy tyle wytrzymują!

Rachael usiadła ciężko, jakby czymś przytłoczona, po drugiej stronie stolika, otworzyła colę i rzekła:

– No i…?

– No i co?

– Nie zamierzasz już pytać?

Benny ziewnął. Nie chciał jej obrazić ani zdenerwować, ale po prostu w tej chwili bardziej zależało mu na tym, żeby się przespać, niż dowiedzieć prawdy.

– O co?

– O to, o co pytałeś przez całą noc.

– Dałaś mi wyraźnie do zrozumienia, że nie otrzymam żadnych odpowiedzi.

– Teraz otrzymasz. Teraz i tak już nie ma innego wyjścia.

Spojrzała na niego z takim smutkiem, że przeniknęło go lodowate przeczucie śmierci aż do szpiku kości. Zastanowił się, czy nie było głupie z jego strony pakować się w coś takiego, nawet jeśli miał pomóc kobiecie, którą kochał. Patrzyła na niego, jakby już był martwy, jakby oboje byli już martwi.

– Skoro jesteś gotowa wszystko powiedzieć – odezwał się – to nie muszę pytać.

– Tylko zachowaj spokój i rozsądek. To, co usłyszysz, może ci się wydać niewiarygodne… przedziwne…

Benny łyknął dietetycznej coli i spytał:

– Masz na myśli śmierć Erica i jego powrót?

Rachael aż podskoczyła ze zdziwienia i – otwierając szeroko oczy – chciała coś rzec, lecz głos uwiązł jej w gardle.

Ben jeszcze nigdy w życiu nie wywołał u nikogo takiego osłupienia i bardzo mu się to spodobało.

Wreszcie Rachael wyjąkała:

– Ale… skąd… kiedy się… co…

– Skąd wiem to, co wiem? Kiedy się domyśliłem? Co mnie naprowadziło…?

Przytaknęła ruchem głowy.

– Cholera – powiedział Benny. – Jeśli ktoś chciałby ukraść ciało Erica, to na pewno przyjechałby do kostnicy własnym samochodem, by móc je zabrać, i nie zabijałby żadnej kobiety dla jej auta. No i te pomięte ubrania szpitalne w garażu w Villa Park. Poza tym wczoraj wieczorem, kiedy do ciebie przyjechałem, zauważyłem, że jesteś śmiertelnie wystraszona, a nie lękasz się byle czego. Jesteś bardzo pewną siebie, rzeczową kobietą, która nie ulega nastrojom. W gruncie rzeczy nigdy jeszcze nie widziałem, żebyś tak się czegoś bała, chyba że… Erica.

– On naprawdę zginął, przejechany przez śmieciarkę, wiesz przecież. To nieprawda, że źle postawiono diagnozę.

Pragnienie snu nieco osłabło i Benny rzekł:

– Eric był geniuszem, jeśli chodzi o inżynierię genetyczną. Na tym przecież zbił majątek. Miał obsesję na punkcie zachowania młodości. Domyślam się, że odkrył sposób eliminowania genów odpowiedzialnych za starzenie się, prowadzących do śmierci organizmu. Albo też wyprodukował sztuczny gen szybkiego zdrowienia, powstrzymujący rozpad komórek i dający… nieśmiertelność.

– Wciąż mnie zadziwiasz – powiedziała Rachael.

– Taki już jestem.

Zmęczenie Rachael ustąpiło nerwowemu podnieceniu. Nie mogła zachować spokoju. Wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju.

Benny wciąż siedział i pił colę drobnymi łyczkami. Przez całą noc Rachael go zdumiewała. Teraz nadeszła pora rewanżu.

Jej słabiutki głos zabarwiony był zgrozą i rezygnacją.

– Gdy Geneplan opatentował pierwszy, szalenie zyskowny sztuczny mikroorganizm, Eric mógł sprzedać publicznie trzydzieści procent swojego kapitału akcyjnego i przez noc zyskać na tym sto milionów.

– Sto milionów? O Jezu!

– Dwóch jego wspólników i trzech członków personelu naukowego, którzy również mieli swoje udziały w Geneplan, bardzo chcieli, by to zrobił. Im również zależało na szybkim zrobieniu kasy. Wszyscy, z wyjątkiem Vincenta Baresco, skłaniali się ku temu złotemu interesowi. Ale Eric odmówił.

– Baresco – powiedział Benny. – Facet, który mierzył do nas z pistoletu, facet, którego załatwiłem tej nocy w biurze Erica. To jego wspólnik?

– Doktor Baresco – poprawiła go Rachael – należał do najściślejszego grona personelu naukowego. Jako jeden z nielicznych wie wszystko o projekcie „Wildcard”. Tylko sześć osób zna szczegóły. Ja jestem siódma. Eric uwielbiał chełpić się przede mną swoimi dokonaniami. Ale mniejsza z tym! Baresco stanął po stronie Erica. Nie chciał, by akcje Geneplan zostały sprzedane publicznie. Przekonał do tego pozostałych udziałowców. Chodziło o to, żeby nie musieli liczyć się z niczyją opinią, żeby mogli wydawać pieniądze na ryzykowne projekty bez potrzeby tłumaczenia się ze swych decyzji.

– Na przykład na badania nad nieśmiertelnością lub czymś w tym rodzaju?

– Nie wierzyli, że uda im się osiągnąć pełną nieśmiertelność, ale przynajmniej długowieczność, możliwość regeneracji organizmu. Wymagało to olbrzymich nakładów finansowych, a drobni udziałowcy woleliby widzieć pieniądze w postaci swoich dywidend. Eric i reszta i tak bogacili się na skromnym procencie z zysków firmy, który dzielili między sobą. Nie zależało im rozpaczliwie na kapitale, który uzyskaliby z publicznej sprzedaży udziałów.

– Regeneracja – powtórzył Benny w zamyśleniu.

Rachael zatrzymała się przy oknie, ostrożnie odsunęła zasłonę i wyjrzała na pogrążony w mroku parking hotelowy.

– Bóg jeden wie – powiedziała. – Nie jestem specjalistką od DNA, ale… no cóż, mieli nadzieję, że stworzą łagodny rodzaj wirusa, który spełniałby funkcję nośnika nowego materiału genetycznego do komórek organizmu. Tam umieszczałby go w łańcuchach chromosomów. Pomyśl o wirusie jako o czymś na kształt żywego skalpela, który dokonuje operacji na genach. Ponieważ jest mikroskopijnych rozmiarów, może wykonywać tak precyzyjne zabiegi chirurgiczne, do jakich nie jest zdolny normalny skalpel. Można mu kazać, by wyszukiwał pewne odcinki łańcucha chromosomów i przyłączał się do nich, niszcząc na miejscu stare geny lub zaszczepiając nowe.

– I oni odkryli coś takiego?!

– Tak. Następnie musieli stwierdzić, które geny odpowiadają za starzenie się organizmu, by móc je wyeliminować. W tym celu należało uzyskać sztuczny twór genetyczny, który wirus miał przenieść do komórek. Przeznaczeniem tych nowych genów było zatrzymanie procesu starzenia oraz „podkręcenie” do maksimum naturalnego systemu immunologicznego organizmu. To zaś mieli osiągnąć przez pobudzanie go do produkcji większych ilości interferonu oraz innych substancji leczniczych. Nadążasz za mną?

– Chyba tak.

– Wierzyli nawet w to, że zapewnią organizmowi ludzkiemu zdolność regenerowania zniszczonej tkanki, kości oraz narządów wewnętrznych.

Rachael, która wciąż patrzyła w noc, nagle pobladła. Nie dlatego, że dostrzegła coś strasznego, ale ponieważ zdała sobie sprawę, jakie to tajemnice odsłania przed Benem. Po chwili mówiła dalej:

– Wszystkie patenty przynosiły im mnóstwo pieniędzy. Bóg raczy wiedzieć, ile milionów wydali, zlecając większość prac zespołom genetyków spoza kompanii, dzieląc je w dodatku na fragmentaryczne i na tyle szczegółowe zadania, by nikt nie zorientował się, jaki jest cel ich działań. Prace te można przyrównać do projektu „Manhattan”, finansowanego z prywatnych źródeł, choć, kto wie, czy oni nie trzymali wszystkiego w jeszcze ściślejszej tajemnicy niż prowadzący badania nad konstrukcją bomby atomowej.

– W tajemnicy, bo… gdyby im się udało, to chcieli zachować dla siebie dobrodziejstwo przedłużonego życia?

– Częściowo tak. – Rachael opuściła zasłonę i odwróciła się od okna. – A teraz pomyśl, jaką władzę mieliby w swoich rękach, gdyby dobrodziejstwo to było tylko ich udziałem i wybranych przez nich ludzi. Mogliby przecież stworzyć elitarną rasę długowiecznych panów, posłusznych im jako dawcom przedłużonego życia. Groźba utraty przywileju stanowiłaby wystarczającą gwarancję lojalności. Kiedy słuchałam, jak Eric o tym opowiadał, wydawało mi się to nonsensownym bajdurzeniem, czystą iluzją, chociaż wiedziałam, że jest geniuszem w swojej dziedzinie.

– Ci mężczyźni z cadillaca, którzy nas ścigali i którzy sprzątnęli gliny…

– Są z Geneplan – powiedziała Rachael. Wciąż była pełna nerwowego podniecenia i znów zaczęła chodzić po pokoju. – Poznałam ten samochód. Należy do Ruperta Knowlsa. To właśnie Knowls finansował przedsięwzięcie. Był najważniejszym po Ericu udziałowcem.

– Taki bogaty człowiek ryzykuje swe dobre imię i wolność, strzelając do stróżów prawa?

– Tak. Wszystko po to, by zachować tajemnicę. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zacznijmy od tego, że nie jest on szczególnie drobiazgowym człowiekiem, więc w takiej jak ta sytuacji nie przejmuje się już zupełnie niczym.

– W porządku. Tak więc wypracowali technikę pozwalającą przedłużać życie oraz niewiarygodnie szybko wracać do zdrowia. Co jeszcze?

Śliczna buzia Rachael była blada jak ściana. Nagle pociemniała, jakby padł na nią jakiś cień, chociaż żadnego cienia nie było.

– Jeszcze… zaczęli eksperymentować na zwierzętach, głównie na białych myszach.

Ben wyprostował się w fotelu i odstawił na bok puszkę dietetycznej coli. Z zachowania przyjaciółki wywnioskował, że zbliża się w swej opowieści do samego sedna.

Rachael umilkła na chwilę i sprawdziła, czy wychodzące na galeryjkę drzwi od pokoju są zamknięte na zasuwkę. Drzwi były zabezpieczone przed otwarciem od zewnątrz, ale mimo to – po chwili zastanowienia – wzięła stojące przy stole krzesło, ustawiła je na dwóch nogach i oparła o klamkę dla większego bezpieczeństwa.

Ben uznał jej poczynania za nadmiar ostrożności, ale widział, że znajduje się ona na krawędzi obłędu, i nie zareagował.

Rachael usiadła na brzegu łóżka.

– Wstrzykiwali myszom różne rzeczy. Pracowali na mysich genach zamiast na ludzkich. Przekształcali organizmy nieszczęsnych zwierząt w ten sam sposób, w jaki chcieli później zmieniać kod genetyczny człowieka, aby zapewnić mu długowieczność. No i te myszy, które przecież żyją krótko, zaczęły żyć coraz dłużej, nawet dwukrotnie dłużej niż normalne, i wcale nie padały. Potem żyły już trzy… cztery razy tyle co zwykłe i były wciąż młode. Niektóre z nich poddawano różnego rodzaju kontuzjom, nakłuciom, poparzeniom, zdzierano im naskórek, łamano kości, a one zdrowiały w oszałamiającym tempie. Niszczono im nerki, a gryzoniom nie było nic, wprost przeciwnie – rozkwitały. Regenerowały się płuca myszy zatruwanych toksycznymi gazami, oślepione zwierzęta odzyskiwały wzrok. A potem…

Głos jej się załamał. Spojrzała na umocnione drzwi, później na okno, spuściła głowę i zamknęła oczy. Ben czekał. Nie podnosząc powiek, Rachael odezwała się wreszcie:

– Zgodnie ze standardową procedurą zabili kilka myszy i odłożyli je na bok, by później wykonać sekcję i dokładne testy tkanek. Niektóre z nich zabito, wywołując embolię przez wstrzyknięcie powietrza, inne – robiąc im zastrzyki z formaldehydu. I nie było żadnych wątpliwości co do tego, że zwierzęta nie żyją. Ale wkrótce… te, których nie poddano jeszcze sekcji… zaczęły… wracać. W ciągu paru godzin. Leżały w kuwetach i nagle rozległy się piski i ciałkami myszy wstrząsnęły drgawki. Ich oczy były jeszcze kaprawe, a organizmy słabe, ale już… wracały do życia. Nie minęło wiele czasu, gdy stanęły na nogi, rozbiegły się bezładnie po swoich klatkach i jadły, absolutnie żywe… Nikt tego nie przewidział, absolutnie nikt. Och, pewnie że przed śmiercią myszy wykształciły niezwykle mocny układ odpornościowy, naprawdę zadziwiające zdolności samoregeneracji organizmu, a czas ich życia przedłużył się aż nazbyt widocznie, lecz… – Rachael uniosła głowę, otworzyła oczy i spojrzała na Bena. – Lecz kto by przypuszczał, że gdy raz przekroczy się linię śmierci… można ją przejść z powrotem?

Dłonie Bena zaczęły się trząść, a po plecach przeszedł mu zimny dreszcz. Zdał sobie sprawę, co te słowa naprawdę znaczą, i jaką wagę mają ostatnie wydarzenia.

– Tak – powiedziała Rachael, odgadując myśli i uczucia, które teraz kłębiły się w umyśle i sercu przyjaciela.

Ben przytłoczony był dziwną mieszaniną przerażenia, grozy i dzikiej radości: przerażenie wynikało z wyobrażenia sobie myszy lub człowieka powracających z krainy śmierci; grozę wywoływała myśl, że być może geniusz ludzkości zerwał dręczące nas kajdany śmiertelności; radość zaś spowodowana była perspektywą powstania społeczeństw na zawsze wolnych od groźby utraty najbliższych, pozbawionych odwiecznych obaw o zdrowie i życie.

Jakby czytając w jego myślach, Rachael rzekła:

– Może pewnego dnia… może już niedługo… odejdzie w niepamięć strach przed trumną. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze trochę. Ponieważ przełom wywołany projektem „Wildcard” nie jest całkowity… Myszy, które wracały do życia, były… dziwne.

– Dziwne?

Zamiast wyjaśniać szczegółowo ten niejednoznaczny wyraz, Rachael kontynuowała:

– Z początku badacze myśleli, że nietypowe zachowania myszy wynikają z jakiegoś uszkodzenia mózgu, może nawet nie tyle tkanki mózgowej, ile podstawowej chemii mózgu, którego nie można było naprawić nawet przy niebywałych zdolnościach samoregulujących. Ale to nie było to. Myszy nadal potrafiły przebiegać skomplikowane labirynty i powtarzać inne złożone sztuczki, których nauczono je przed śmiercią…

– Tak więc wspomnienia, wiedza, a może nawet osobowość w jakiś sposób przetrwały krótki okres niebytu między śmiercią a zmartwychwstaniem.

Rachael przytaknęła ruchem głowy.

– Co oznacza, że w ich mózgach nawet po śmierci utrzymuje się pewne niewielkie natężenie, wystarczające jednak do tego, by zachować nienaruszoną pamięć do chwili… zmartwychwstania. To tak jak z komputerem, gdy spadnie napięcie. Może on wówczas – dzięki słabemu dopływowi prądu z wewnętrznych baterii – nie wymazać ze swej pamięci wprowadzonego materiału.

Ben otrząsnął się z resztek senności.

– Dobra, a więc myszy potrafiły pokonywać labirynty, ale w ich zachowaniu było coś dziwnego. A dokładnie co? Co takiego?

– Czasami popadały w dezorientację. Dużo częściej zaraz po powrocie do życia niż po upływie pewnego czasu. Obijały się o pręty swych klatek lub goniły w kółko własne ogony. Ten rodzaj nienormalnego zachowania powoli ustępował. Ale pojawiały się inne, jeszcze bardziej przerażające reakcje… I te już nie ustępowały.

Na zewnątrz zapiszczały opony jakiegoś samochodu, który zatrzymał się na parkingu przed motelem. Rachael trwożnie rzuciła okiem na zabarykadowane drzwi. Spokojne pustynne powietrze przyniosło odgłosy otwierania i zatrzaskiwania drzwiczek auta. Ben napiął mięśnie i wyprostował się w fotelu jeszcze bardziej. Czyjeś kroki rozległy się echem w mroku nocy. Ktoś szedł w przeciwną stronę niż pokój Rachael i Bena. W innym skrzydle hotelowego kompleksu otwarły się i zamknęły drzwi innego pokoju.

Rachael opuściła ramiona z widoczną ulgą.

– Myszy są urodzonymi tchórzami, jak zapewne wiesz. Nigdy nie walczą ze swoimi wrogami. Nie mają ku temu możliwości fizycznych. Ich bronią jest unik, ucieczka, ukrycie się. One nawet między sobą nie walczą o dominację lub terytorium. Są potulne i bojaźliwe. Ale myszy, które wróciły do życia, wcale ich nie przypominały. Te walczyły ze sobą i zaatakowały zwierzęta, które nie zostały uśmiercone. Próbowały nawet gryźć badających je naukowców, choć mysz nie ma szansy, by zrobić człowiekowi krzywdę, i zwykle jest tego świadoma. Te zaś wpadły w szał, tłukły w drzwi klatek, rzucały się w powietrze, jakby walcząc z niewidzialnymi wrogami, czasami nawet drapały pazurkami jedna drugą. Niektóre z tych paroksyzmów trwały krócej niż minutę, ale większość z nich tak długo, aż gryzonie padały wreszcie ze zmęczenia.

Przez chwilę oboje milczeli. W pokoju zaległa głęboka, grobowa cisza. Wreszcie odezwał się Benny:

– Mimo tych dziwnych zachowań zwierząt doświadczalnych Eric ze swym zespołem badawczym musieli być zapewne strasznie podnieceni. O mój Boże, oni mieli nadzieję, że wydłużą czas życia, a tymczasem pokonali śmierć! Tak więc spieszno im było z rozwinięciem podobnych metod manipulacji genetycznej na istotach ludzkich.

– Tak.

– Mimo nie wyjaśnionych skłonności myszy do nagłego popadania w szał i ekstazę.

– Tak.

– Zakładali, że taki problem nigdy nie pojawi się u człowieka… lub że będzie go można w toku prac wyeliminować.

– Tak.

– Prace posuwały się… powoli – kontynuował Ben. – Dla Erica stanowczo zbyt wolno. Dążąc do pozostania wiecznie młodym, opętany wprost tą ideą, panicznie bojący się śmierci, zdecydował, że nie będą czekać na sprawdzone i bezpieczne metody.

– Tak.

– To właśnie miałaś na myśli, gdy w biurze Erica spytałaś Vincenta Baresco, czy twój mąż złamał główną zasadę? A dla genetyka lub innego specjalisty w dziedzinie nauk biologicznych złamanie głównej zasady polega na… No właśnie, na czym? Na eksperymentowaniu na istotach ludzkich bez uprzedniego wypróbowania wszystkich ryzykownych i niebezpiecznych metod na zwierzętach doświadczalnych, bez wcześniejszego wyjaśnienia wszelkich wątpliwości.

– Dokładnie na tym – przyznała Rachael. Splotła ręce na kolanach, by powstrzymać ich drżenie, ale dłonie wciąż uderzały jedna o drugą. – Ale Vincent nie wiedział, że Eric ją złamał, choć ja wiedziałam. To musiał być dla nich niemały szok, gdy dowiedzieli się, że zniknęły zwłoki Erica. Wtedy dopiero zrozumieli, iż zrobił coś najbardziej szalonego, lekkomyślnego, trudnego do wybaczenia.

– I co teraz? – spytał Ben. – Czy chcą mu pomóc?

– Nie. Oni chcą go zabić. Chcą, żeby znów był martwy.

– Dlaczego?

– Ponieważ on nie wróci do siebie w pełni, nigdy nie będzie tym, kim był przedtem. Nie wszystko przecież zostało dopracowane.

– Czyli Eric zrobił z siebie zwierzę doświadczalne?

– Prawdopodobnie tak. Dziwne, brutalne i niebezpieczne zwierzę doświadczalne.

Ben miał w pamięci bezsensowne zniszczenia, których dokonano w Villa Park, oraz ślady krwi w bagażniku forda.

– Pamiętaj – powiedziała Rachael – że Eric przez całe życie był bezwzględny i z trudem hamował gwałtowne wybuchy gniewu. Myszy, w przeciwieństwie do niego, początkowo zachowywały się spokojnie. Jaki może być Eric teraz? Przypomnij sobie, co zrobił z Sarah Kiel.

Ben pamiętał nie tylko skatowaną dziewczynę, ale i zdemolowaną kuchnię w Palm Springs, i wbite w ścianę noże.

– Zabójstwa dokonywane przez Erica w ataku szału – ciągnęła Rachael – mogą przekonać policję, że on jednak żyje, i wtedy wyjdzie na jaw sprawa „Wildcard”. Dlatego wspólnicy Erica chcą go zlikwidować ostatecznie, żeby nie mógł się już zregenerować i powrócić jeszcze raz do życia. Nie zdziwiłabym się, gdyby porąbali jego ciało na kawałki, spalili na popiół, a szczątki rozrzucili w różnych, oddalonych od siebie, miejscach.

O Boże, pomyślał Ben, czy to wszystko prawda, czy scenariusz dreszczowca?

– Ciebie też chcą zabić, bo wiesz o „Wildcard”? – spytał.

– Tak. Ale nie jest to jedyny powód. Istnieją jeszcze co najmniej dwa inne motywy, dla których chcieliby mnie dostać w swoje ręce. Po pierwsze, są chyba przekonani, że wiem, gdzie Eric mógł się zamelinować.

– Ale ty tego nie wiesz?

– Tylko przypuszczam. Sarah Kiel też podsunęła mi pewną ewentualność. Nie mam jednak pewności.

– A jaki jest trzeci motyw?

– Przede wszystkim ja dziedziczę Geneplan – odparła. – A oni nie wierzą, że będę dawała dość pieniędzy na „Wildcard”. Usuwając mnie, zyskają znacznie większą szansę na kontrolowanie korporacji i utrzymanie projektu w tajemnicy. Gdyby udało mi się przed nimi dostać do sejfu Erica, gdybym miała teraz w rękach notatki mego męża, byłby to niezbity dowód na istnienie projektu „Wildcard”. Wtedy nie ważyliby się zrobić mi krzywdy. Ale bez takiego dowodu nie jestem bezpieczna.

Benny wstał i zaczął bezgłośnie przechadzać się po pokoju, w jego umyśle wrzało.

Gdzieś pośród nocy, niezbyt daleko od motelu, długo i żałośnie, a może namiętnie, zamiauczał kot. Jego przeciągła skarga wznosiła się i opadała – wzbudzała grozę.

Wreszcie Ben odezwał się:

– Rachael, dlaczego gonisz Erica? Skąd u ciebie to pragnienie, by dotrzeć do niego, zanim złapią go tamci? Co zrobisz, gdy go już dopadniemy?

– Zabiję go – odparła bez wahania, a ponury wyraz jej zielonych oczu uzupełniony został typową dla niej determinacją w głosie i żelazną stanowczością. – Zabiję go raz na zawsze. Bo jeśli go nie zabiję, on ukryje się i będzie czekał, aż dojdzie do siebie, aż odzyska kontrolę nad sobą. Wtedy zacznie polować na mnie. W chwili śmierci był na mnie wściekły. Zżerała go tak wielka nienawiść, że wypadł na ulicę, nie widząc nadjeżdżającej ciężarówki. Jestem przekonana, że ta nienawiść powróciła mu wraz ze świadomością. Zapewne jestem największą obsesją jego szalonego i pomieszanego umysłu. Sądzę, że nie spocznie, dopóki mnie nie zabije. Lub też dopóki sam nie umrze, tym razem na dobre.

Ben wiedział, że Rachael ma rację. Bardzo się o nią bał. Tęsknota za przeszłością była w nim teraz tak silna jak jeszcze nigdy dotąd. Marzyły mu się mniej skomplikowane czasy. Współczesny świat stawał już na głowie! W nocy ulicami miast rządzili przestępcy. Cała planeta mogła zostać doszczętnie zniszczona w ciągu godziny, gdyby naciśnięto kilka guzików. A teraz jeszcze… doszło do reanimacji nieboszczyków. Ben chciałby wsiąść do wehikułu czasu i przenieść się w lepsze czasy, powiedzmy w lata dwudzieste, kiedy to wciąż było żywe poczucie cudu, kiedy wielka wiara w ludzkie możliwości była niczym nie skażona.

Jednakże… pamiętał radość, jaką wzbudziła w nim Rachael opowieścią o pokonaniu śmierci. Dopiero później zelektryzowała go informacją, że „powracający zza grobu” zmieniają się nie do poznania. Ale trudno oprzeć się prostym prawdom. Benny mógł patrzeć w przeszłość i pragnąć jej całą sentymentalną stroną swej natury, ale jednocześnie był, jak inni jego rówieśnicy, mocno zafascynowany nauką i możliwościami kreowania przez nią świetlanej przyszłości. Może zatem nie był aż tak bardzo nie przystosowany do życia we współczesnym świecie, jak wszystkim wmawiał? Może to doświadczenie uczyło go czegoś o sobie, czego wolałby nie poznawać?

– Czy naprawdę mogłabyś wypalić do niego z pistoletu? – spytał.

– Tak.

– Nie jestem tego taki pewny. Myślę, że ogarnąłby cię paraliż, gdybyś pomyślała o moralnym aspekcie zabicia człowieka.

– To nie byłoby zabicie człowieka. On już nie jest istotą ludzką. On jest trupem. Żywym trupem. Chodzącym trupem. On już nie jest człowiekiem. Jest inny. Zmienił się. Tak jak tamte myszy. On jest teraz przedmiotem, niebezpiecznym przedmiotem. Nie miałabym żadnych wyrzutów sumienia z powodu rozwalenia mu kulą czaszki. Gdyby kiedyś wyszło na jaw, że to ja zrobiłam, nawet nie sądziliby mnie. Nie widzę też żadnych problemów, które mogłyby wywołać w mojej świadomości próbę samooceny moralnej.

– Zapewne dużo o tym myślałaś – powiedział Benny. – Ale dlaczego nie ukryjesz się gdzieś, nie przyczaisz do czasu, aż ci faceci sami go znajdą i zlikwidują za ciebie?

Potrząsnęła głową.

– A jeśli nie dadzą rady? Nie mogę liczyć wyłącznie na to, że im się powiedzie. Istnieje groźba, że Eric znajdzie mnie, zanim oni znajdą jego. Tu chodzi o moje życie i w tej sprawie nie ufam nikomu, tylko sobie.

– No i mnie – dodał Ben.

– Tak, tobie również, Benny.

Podszedł do łóżka i usiadł koło niej.

– Tak więc… prowadzimy pościg za nieboszczykiem.

– Tak.

– Ale teraz należy nam się trochę odpoczynku.

– Jestem wykończona – przyznała Rachael.

– A dokąd jedziemy jutro?

– Sarah wspomniała o domku Erica w górach, koło jeziora Arrowhead, gdzieś na odludziu. Tego mu właśnie teraz trzeba. Przez najbliższe dni postępować będzie u niego proces regeneracji.

Ben westchnął.

– Tak. Myślę, że w takim właśnie miejscu będziemy mogli go znaleźć.

– Nie musisz ze mną jechać.

– Ale chcę…

– Nie musisz!

– Wiem.

Pocałowała go lekko w policzek. Choć była zmęczona, spocona i rozczochrana, choć policzki miała zapadłe, a oczy przekrwione, dla niego wyglądała ślicznie. Nigdy nie była mu tak bliska. Wspólne ryzykowanie życia zawsze stwarza między ludźmi specjalny rodzaj więzi, zbliża ich do siebie jeszcze bardziej, choćby już przedtem byli sobie drodzy. Benny znał to jako weteran wojny w Zielonym Piekle.

Rachael odezwała się łagodnym głosem:

– Chodźmy wreszcie spać, Benny.

– Słusznie – przytaknął.

Ale zanim się położył i zgasił światło, musiał jeszcze wyjąć magazynek combat magnum – broni, którą odebrał kilka godzin wcześniej Vincentowi Baresco. Policzył pozostałe naboje. Trzy sztuki. Połowę magazynka Baresco zużył w biurze Erica, strzelając w ciemności na oślep, kiedy Ben go zaatakował. Trzy naboje. To niedużo. Za mało, by czuć się bezpiecznym. I nie wystarczy świadomość, że Rachael miała swoją trzydziestkędwójkę. Ile potrzeba kul, by zatrzymać żywego trupa? Ben położył rewolwer na szafce nocnej, w zasięgu ręki, po czym przykrył go dłonią, na wypadek gdyby w ciągu nocy – lub tego, co jeszcze z nocy zostało – musiał się bronić.

Rano trzeba będzie kupić pudełko amunicji. Dwa pudełka.

14

Nocny łowca

Kiedy ukrzyżowane ciało Rebeki Klienstad zdjęto ze ściany, Anson Sharp zostawił w domu Rachael Leben w Placentia dwóch ludzi. Dwóch kolejnych ulokował przed domem jej męża w Villa Park i jeszcze kilku w biurowcu Geneplan. Następnie agent DSA wraz z dwoma współpracownikami poleciał śmigłowcem do stylowego, acz plugawego miłosnego gniazdka Erica w Palm Springs. Ciął mroczne niebo nad pustynią z dużą szybkością i na niewielkiej wysokości. Potem kazał pilotowi wylądować na placu parkingowym jakiegoś banku w pobliżu Palm Canyon Drive. Tam czekał na nich rządowy samochód na cywilnych numerach. Ostro wirujące skrzydła cięły gorące pustynne powietrze na grube plastry, które następnie spadały na ramiona Sharpa, gdy ten schylony zbliżał się do pojazdu.

Pięć minut później zajechali pod dom, w którym doktor Leben trzymał swoje stadko nastolatek. Sharp nie zdziwił się, gdy zastał frontowe drzwi otwarte na oścież. Dwukrotnie zadzwonił, ale nikt nie odpowiedział. Wyjął więc służbowy rewolwer typu Smith & Wesson Chiefs Special i ruszył przed siebie. Szukał Sarah Kiel, która – zgodnie z najświeższymi meldunkami na temat Lebena – miała być jego ostatnią zdobyczą.

DSA wiedziała o lubieżności Lebena, ponieważ wiedziała wszystko o ludziach zajmujących się ściśle tajnymi kontraktami dla Pentagonu. Tacy cywile jak Leben zdawali się nie rozumieć tej prostej prawdy, że z chwilą gdy przyjęli pieniądze od Pentagonu i zaczęli wykonywać poufne zadania, kończyła się dla nich prywatność. Sharp więc wiedział wszystko o fascynacjach Lebena sztuką nowoczesną, nowoczesnym wystrojem wnętrz i takąż architekturą, znał szczegóły dotyczące małżeńskich problemów Erica, miał informacje na temat jego ulubionych potraw, muzyki i rodzaju noszonej bielizny. I oczywiście orientował się świetnie w sprawach nastolatek Lebena, gdyż metody szantażu, którymi się posługiwał, służyły bezpieczeństwu państwowemu.

Gdy Sharp wszedł do kuchni i ujrzał obraz zniszczenia, zwłaszcza zaś gdy dostrzegł wbite w ścianę noże, wiedział, że nie odnajdzie Sarah Kiel żywej. Pomyślał, że na pewno jest ukrzyżowana w sąsiednim pokoju, może nawet przygwożdżona do sufitu. Albo szaleniec porąbał ją na kawałki i porozwieszał na kablu telefonicznym niczym krwawe, nowoczesne dzieło sztuki. Mógł również wymyślić jeszcze gorsze rzeczy. Tu było wszystko możliwe, absolutnie wszystko.

Niesamowite.

Gosser i Peake, dwaj młodzi współpracownicy Sharpa, byli wytrąceni z równowagi spustoszeniem zastanym w kuchni, które wyglądało na dzieło jakiegoś psychopaty. Ich szarże były na tyle wysokie, a sprawa na tyle poważna, że wiedzieli to samo co Sharp. Obu agentów poinformowano, że ścigają żywego trupa, który wstał ze stołu do sekcji zwłok i w skradzionym uniformie lekarskim uciekł z kostnicy. Powiedziano im też, że wpółobłąkany Eric Leben zamordował dwie kobiety, by odebrać im samochód. Dlatego obaj agenci trzymali swe pistolety w pogotowiu równie mocno jak ich szef.

Oczywiście, DSA miała pełną świadomość tego, jaka jest natura prac, które Geneplan wykonuje dla rządu. Chodziło o badania nad nowym rodzajem broni biologicznej, o stworzenie sztucznego, zabójczego wirusa. Ale agencja wiedziała też o innych pracach prowadzonych przez korporację, z projektem „Wildcard” włącznie. Leben i jego współpracownicy łudzili się tylko, że ta tajemnica należy wyłącznie do nich. Nie zdawali sobie sprawy, że wśród nich przebywają agenci federalni i kapusie. Byli też nieświadomi tego, jak szybko rządowe komputery wyciągają odpowiednie wnioski co do ich zamiarów jedynie na podstawie obserwacji fragmentarycznego materiału, który rozdzielany był między inne laboratoria.

Cywile tacy jak Leben nie potrafili zrozumieć, że jeśli robisz interesy z Wujkiem Samem i chciwie bierzesz jego pieniądze, nie możesz sprzedać tylko kawałka swej duszy. Musisz sprzedać ją całą.

Anson Sharp z reguły dobrze się bawił, uświadamiając te rzeczy ludziom pokroju Erica Lebena. Myślą, że są grubymi rybami, ale zapominają, że nawet grube ryby są zjadane przez jeszcze grubsze ryby i że najgrubszą rybą w oceanie amerykańskim jest wieloryb zwany Waszyngtonem. Sharp uwielbiał patrzeć na ludzi w chwili, gdy sobie to uzmysławiali. Rozkoszował się widokiem zarozumiałych ważniaków, którzy zaczynali się pocić i trząść. Zwykle próbowali dać Sharpowi łapówkę albo dyskutować z nim. Czasami prosili o litość, ale – oczywiście – nie mógł im popuścić. Zresztą nawet gdyby mógł, nie zrobiłby tego, bo lubił, jak się przed nim płaszczyli.

Pozwolono zatem, by doktor Eric Leben i sześciu jego bliskich współpracowników bez przeszkód kontynuowali swe rewolucjonizujące naukę badania nad długowiecznością. Gdyby istotnie udało im się rozwiązać wszystkie problemy i osiągnąć sukces, wtedy do akcji miał się włączyć rząd i – w ten lub inny sposób – przejąć dokumentację, motywując to po prostu względami bezpieczeństwa państwowego.

A ten Leben wszystko popsuł! Niedopracowane metody zastosował wobec siebie samego, a potem przez przypadek wypróbował, jak to działa, wpadając pod tę cholerną śmieciarkę. Nikt nie mógł przewidzieć takiego biegu wydarzeń. Facet wydawał się zbyt cwany, żeby ryzykować własne zdrowie i życie.

Gosser spojrzał na potłuczoną porcelanę i rozdeptane na podłodze resztki jedzenia, po czym zmarszczył swą delikatną, chłopięcą twarz i rzekł:

– To naprawdę szaleniec.

– Zupełnie, jakby tędy przeszło stado dzikich zwierząt – powiedział Peake, również chmurząc czoło.

Sharp wyprowadził ich z kuchni. Przeszli przez pozostałe pomieszczenia, aż znaleźli się w sąsiadującej z łazienką sypialni. Tu wyrządzono jeszcze więcej szkód, gdzieniegdzie znajdowały się nawet ślady krwi. Ich uwagę przykuły zwłaszcza odciski dłoni widoczne na ścianie. Była to zapewne dłoń Erica: dowód, że – choć to niebywałe – nieboszczyk naprawdę ożył.

W całym domu nie znaleziono żadnych zwłok – ani ciała Sarah Kiel, ani nikogo innego. Sharp był rozczarowany. Goła ukrzyżowana blondynka w Placentia stanowiła miłe, nieoczekiwane, choć nieco ekscentryczne urozmaicenie. Normalnie widywał ofiary kuli, noża, zaduszone workiem plastykowym zarzuconym na głowę lub zaciśniętym na szyi kablem. Nic nie mogło go zadziwić ani nim wstrząsnąć. Przez lata bowiem naoglądał się tego zbyt dużo. A jednak ta lalunia przybita do ściany wytrąciła go z równowagi i ciekaw był, co też doprowadzona do obłędu, rozkładająca się mózgownica Lebena jeszcze wymyśli.

Sharp sprawdził sejf ukryty w szafce łazienkowej i stwierdził, że jest pusty. Zostawił w domu Gossera, na wypadek, gdyby wrócił Leben, a sam udał się z Peake’em do garażu. Oczekiwał, że tam znajdzie ciało Sarah Kiel. Nic jednak nie znaleźli. Następnie wysłał swego pomocnika z latarką, by przeszukał podwórko, trawnik i grządki, rejestrując wszystkie ślady świeżego kopania. Wydawało się jednak nieprawdopodobne, żeby Ericowi w jego obecnym stanie chciało się kopać grób i być tak zapobiegliwym, by pogrzebać ofiary i zatrzeć za sobą ślady.

– Jeśli nic nie znajdziesz – powiedział Sharp do Peake’a – zacznij sprawdzać szpitale. Krew krwią, ale może udało jej się uciec, może jej nie zabił. Niewykluczone, że pojechała się opatrzyć.

– A jeśli znajdę ją w jakimś szpitalu?

– Wtedy natychmiast poinformuj mnie – polecił Sharp, ponieważ musiał zapobiec rozpowiadaniu przez dziewczynę o powrocie Lebena. Najpierw będzie starał się przekonać ją o tym po dobroci, potem zacznie grozić i szantażować. A gdy i to nie poskutkuje, trzeba ją będzie po cichu usunąć.

Rachael Leben i Bena Shadwaya również należało niezwłocznie odnaleźć i uciszyć.

Gdy Peake oddalił się do przydzielonych zadań, a Gosser cierpliwie czekał w sypialni, Sharp wsiadł do zaparkowanego przed domem samochodu i wrócił na parking przy Palm Canyon Drive. Stał tam wciąż śmigłowiec do jego dyspozycji.

Wznieśli się w powietrze i skierowali w stronę Riverside, gdzie były laboratoria Geneplan. Anson Sharp patrzył przez okno na oddalający się nocny pejzaż. Jego oczy zwęziły się, jakby był ptakiem, nocnym łowcą wypatrującym zwierzyny.

15

Miłość

Sny Bena były tej nocy mroczne i niespokojne. Pojawiały się w nich dziwne błyskawice, które oświetlały zimną, pustą i bezmierną przestrzeń, zamieszkaną przez niewidzialne, lecz siejące strach monstrum. Owo monstrum, kryjąc się w cieniu, skradało się chyłkiem do Bena. To było – choć jeszcze nie do końca – Zielone Piekło, w którym spędził ponad trzy lata swej młodości. To było – choć jeszcze nie do końca – to samo znajome miejsce, tyle że, jak to zwykle w snach, zdeformowane.

Obudził się, krzycząc cienko, przeraźliwie i trzęsąc na całym ciele, wkrótce po wschodzie słońca. Natychmiast znalazła się przy nim Rachael. Ben przycisnął jej ciało do swojego, by znaleźć ukojenie. Ciepły i czuły dotyk kobiety odegnał zły sen o chłodzie i samotności. Miarowe bicie jej serca przypominało jednostajne pulsowanie światła latarni morskiej, które poprzez mgłę niesie marynarzom poczucie bezpieczeństwa.

Benny sądził, że Rachael chciała tylko pocieszyć starego przyjaciela. Możliwe jednak, że mimowolnie dała mu w prezencie swą miłość i oczekiwała wzajemności. Na wpół śpiąc jeszcze, z zamglonym spojrzeniem, jakby patrzył przez cienką gazę, czując pod palcami – czegokolwiek by dotknął – niewidzialną cienkość ciepłego jedwabiu, słysząc jedynie przytłumione, jakby płynące z oddali dźwięki, Benny nie wyostrzył swych zmysłów na tyle, ażeby stwierdzić, jak i kiedy to się stało, że ofiarowana mu przez Rachael otucha przemieniła się w miłość. Ben przyjął ten prezent, choć wiedział jedynie, że to się stało i już oraz że – gdy przyciągnął do siebie jej nagie ciało – po raz pierwszy w swym trzydziestosiedmioletnim życiu poczuł, że to ta jedyna. Wreszcie wszedł w nią, a ona wypełniła się nim. Wszystko było takie świeże i cudowne. Nie musieli szukać rytmów i wzorców, by znaleźć zadowolenie. Wiedzieli, co sprawi im największą przyjemność, jakby byli kochankami od dziesięciu lat.

Brzęczący delikatnie klimatyzator utrzymywał w pokoju miły chłód, Benny jednak miał prawie metafizyczną świadomość, że na okna naciera od zewnątrz pustynny żar. Klimatyzowany pokój był jak samotny pęcherzyk zimnego powietrza zawieszony w oceanie gorąca, podobnie jak wspaniała chwila czułej miłości – wrzuconą w nurt zwykłych sekund i minut bańką zatrzymanego czasu.

Okna były zasłonięte i tylko jedno malutkie okienko w kuchni, wykute wysoko w ścianie, miało nie zasłoniętą, półprzeźroczystą szybę. Przez nią właśnie płynęły coraz gorętsze promienie wschodzącego słońca. Liście palm, kołyszące się leniwie na wietrze, filtrowały jaskrawe światło i rzucały na nagą skórę kochanków miękkie cienie, falujące wraz z ruchem ich ciał.

Ben widział twarz Rachael wyraźnie, mimo iż mrok był jeszcze słabo rozświetlony. Miała zamknięte oczy i rozchylone usta. Z początku wciągała powietrze spokojnie, potem jej oddech stał się przyspieszony. Każda zmarszczka była rozkosznie zmysłowa i zarazem niezmiernie mu droga. To poczucie wartości, jaką dla niego przedstawiała, znaczyło dla Bena więcej niż wstrząsająca zmysłowość jej wyglądu. Tu chodziło bardziej o sferę doznań emocjonalnych aniżeli fizycznych, choć obie stanowiły efekt wspólnie spędzonych miesięcy i zafascynowania, któremu uległ. To właśnie ta kobieta była dla niego osobą szczególną, a sam akt fizycznego zespolenia stanowił cudowne uzupełnienie miłości duchowej.

Czując, że Benny patrzy na nią, Rachael podniosła powieki i spojrzała mu prosto w oczy. Ten nowy stopień wzajemnego kontaktu poraził go.

Drgające promienie poranka niosły ze sobą coraz więcej jaskrawego światła; zaczęły zmieniać barwy znajdujących się w pokoju przedmiotów, które przestały być srebrzystoszare i stały się pomarańczowe, żółte i złote. Kolorowe cienie położyły się także na twarzy Rachael, na jej wysmukłej szyi i pełnych piersiach. W miarę jak rosło natężenie światła, zwiększało się także tempo, w jakim się kochali. Wreszcie oboje zaczęli dyszeć, kobieta krzyknęła raz i drugi, a lekki wietrzyk za oknem zmienił się w gwałtowny wicher, zginający drzewa palmowe, rzucający na łóżko przez kuchenną szybkę niesamowite cienie. Dokładnie w chwili gdy refleksy świetlne drgnęły raptownie i zafalowały, Ben przyspieszył, wszedł w Rachael jeszcze głębiej i wyrzucił z siebie obfity zapas nasienia. Wraz z ostatnią kroplą wytrysku wyczerpała się też siła wichru, który ucichł i oddalił się w inne zakątki globu.

Potem Benny zszedł z niej i leżeli zwróceni do siebie twarzami, tak blisko, że mieszały im się oddechy. Panowała cisza. Żadne z nich nie odezwało się, bo nie czuło takiej potrzeby. Powoli znów zaczęli zasypiać.

Benny jeszcze nigdy nie czuł się taki szczęśliwy i zadowolony. Nawet w starych dobrych czasach swej młodości, zanim przyszło Zielone Piekło, zanim był Wietnam, nie zaznał czegoś takiego choćby w połowie.

Rachael zasnęła przed swym kochankiem i Ben przez chwilę z rozkoszą patrzył, jak w pokrytym śliną kąciku jej ust pojawił się maleńki pęcherzyk powietrza i zaraz pękł. Powieki zaczęły mu ciążyć i ostatnią rzeczą, którą zobaczył, nim je zamknął, była delikatna – prawie niewidoczna – blizna na twarzy Rachael, ślad po uderzeniu szklanką przez Erica.

Popadając w stan błogości, Ben zaczął nawet żałować go, bo naukowiec nie zdawał sobie sprawy, że najbliższą nieśmiertelności jest miłość. Człowiek nigdy nie pozna nic wspanialszego. Jedyną i najlepszą odpowiedzią na wyzwanie śmierci jest kochać się. Kochać.

16

W strefie żywych trupów

Przez część nocy leżał kompletnie ubrany na łóżku w domku nad jeziorem Arrowhead, w nie nazwanym stanie głębszym niż sen i twardszym niż śpiączka. Temperatura jego ciała wciąż opadała, serce uderzało tylko dwadzieścia razy na minutę, krew ledwo krążyła, a oddech był rzadki i płytki. Czasami praca serca i płuc ustawała całkowicie na dziesięć-piętnaście minut, kiedy życie organizmu sprowadzało się do poziomu komórkowego. Trudno to jednak nazwać życiem – był to raczej zastój, rodzaj częściowego uśpienia, jakiego nie doświadczył jeszcze żaden człowiek na ziemi. Podczas tych okresów zawieszonego ożywienia, kiedy to komórki odnawiają się powoli i wykonują swe funkcje w znacznie ograniczonym tempie, ciało zbierało energię, aby wykorzystać ją w kolejnej fazie, fazie świadomości i przyspieszonej regeneracji.

Tak, jego ciało zdrowiało, i to ze zdumiewającą szybkością. Z godziny na godzinę zabliźniały się rany, a zadrapania pokrywały strupem. Spod ciemnoniebieskawych sińców, które powstały w wyniku zderzenia z pędzącą ciężarówką, wyzierały już żółtawe cienie – znak, że krew ze zmiażdżonych naczyń krwionośnych ustępowała z tkanek. Gdy odzyskiwał świadomość, czuł, jak kawałki popękanej czaszki naciskają uporczywie na mózg, chociaż cała wiedza medyczna utrzymuje, że komórki mózgowe pozbawione są zakończeń nerwowych i nie mogą odbierać bodźców. Był to nie tyle ból, ile właśnie ucisk, podobny do uczucia, jakiego doznaje się podczas borowania znieczulonego nowokainą zęba. Mógł – nie wiedząc jak – czuć, jak poprawiony genetycznie organizm metodycznie postępował z obrażeniami głowy, czyniąc wszystko, by je wyeliminować. Podobnie było z zewnętrznymi zranieniami. Jeszcze przez tydzień będzie potrzebował wypoczynku, ale w tym czasie okresy zastoju będą coraz krótsze, rzadsze i mniej straszne. Przynajmniej chciał w to wierzyć. Za dwa lub trzy tygodnie jego kondycja fizyczna nie będzie gorsza od stanu pacjenta opuszczającego szpital po przebyciu poważniejszej operacji. Za miesiąc może już całkowicie wyzdrowieje, choć na zawsze pozostanie mu lekkie – a może nawet wyraźnie zaznaczone – wgłębienie po prawej stronie czaszki.

Jednakże ozdrowienie psychiczne nie dotrzymywało tempa szybkiej fizycznej regeneracji tkanek. Gdy powracał do świadomości, a praca serca i płuc zbliżała się do stanu normalnego, nigdy nie był w pełni aktywny umysłowo. I w czasie tych krótkich okresów, kiedy miał w przybliżeniu te same zdolności intelektualne co przed śmiercią, wciąż towarzyszyła mu ponura świadomość, że po większej części funkcjonował jak robot, miewający do tego liczne wpadki, które degradowały go do poziomu zwierzęcia.

Nachodziły go dziwne myśli.

Czasami wydawało mu się, że jest znów młodzieńcem, świeżo po maturze, choć chwilami wiedział, że przekroczył już czterdziestkę. Czasami tracił orientację, gdzie się znajduje, zwłaszcza gdy jechał samochodem, bez wyraźnych punktów odniesienia do swojego życia. Wtedy wpadał w odrętwienie, czuł się zagubiony i bał, że tak już pozostanie na zawsze, musiał więc zjeżdżać na pobocze i czekać, aż minie atak. Wiedział, że jest przed nim wspaniały cel, że wypełnia ważną misję, nigdy jednak nie mógł dokładnie jej zdefiniować. Czasami wydawało mu się, że nie żyje i posuwa się przez piekielne kręgi niczym Dante. To znów przypominał sobie, że zabił ludzi, choć nie wiedział kogo. Potem na kilka chwil wracała mu pamięć, ale tylko po to, by mógł stwierdzić, iż to musi być urojenie, gdyż on przecież nie potrafiłby mordować z zimną krwią. Z kolei później zdarzało mu się pomyśleć, jakby to było podniecające i satysfakcjonujące, gdyby kogoś zabił. Wszystko jedno kogo – kogokolwiek, każdego, bo w sercu czuł, że ludzie ścigają go, wszyscy; chcą go dostać, te wściekłe psy, zawsze chcieli go dostać, choć teraz działają z większą niż dotąd determinacją. Czasami przychodziły mu do głowy gorączkowe myśli: Pamiętaj o myszach, pamiętaj o myszach, obłąkanych myszach, które rzucały się na pręty klatek. Nieraz nawet mówił na głos sam do siebie: Pamiętaj o myszach, pamiętaj o myszach. Nie miał jednak pojęcia, co znaczą te słowa; jakie myszy, gdzie, kiedy?

Widywał też dziwne rzeczy.

Czasami widział ludzi, których nie miał prawa przed sobą widzieć: matkę, która od dawna nie żyła, znienawidzonego wuja, który wykorzystywał go seksualnie, gdy był małym chłopcem, oraz łobuza z sąsiedztwa, który dręczył go w podstawówce. Raz po raz widywał, niczym nałogowy alkoholik w delirium tremens, rzeczy wynurzające się ze ścian: owady i węże oraz mnóstwo innych przerażających stworów, które nie miały nazwy.

Kilka razy był pewien, że widzi wyłożone czarnymi płytami chodnikowymi schody prowadzące w głąb ziemi. Ale ilekroć chciał wejść na nie, okazywały się tylko przywidzeniem, wytworem jego chorej, szalonej wyobraźni.

Najbardziej niezwykłymi i niepokojącymi ze wszystkich iluzorycznych obrazów, które migały mu przed oczami i przelatywały przez uszkodzony mózg, były cieniste ognie. Pojawiały się nieoczekiwanie i trzaskały tak, że nie tylko słyszał ten odgłos, ale i czuł go w kościach. Zdarzało się, że szedł prosto, czuł twardy grunt pod stopami, mijał pewnie żywe istoty i już zaczynał myśleć, że jego organizm funkcjonuje lepiej, niż śmiałby przypuszczać, kiedy nagle… zza drzewa, z rogu pokoju, z każdego ciemnego zakamarka strzelały w górę jęzory ognia, a każdy z nich był koloru świeżej krwi i miał srebrzyste końce. Wywoływały w nim przestrach, ale gdy przyjrzał się bliżej, mógł stwierdzić, że nic się naprawdę nie paliło, że płomienie rodziły się w powietrzu, trawiły tylko i wyłącznie cienie, z których wyrastały, jakby te stanowiły dla nich jedyne, za to wyśmienite, paliwo. Gdy ognie bladły i wygasały, nie pozostawały po nich żadne ślady – ani popiół, ani węgle, ani osmalone kamienie.

Choć gdy żył, nigdy nie bał się ognia i nigdy nie nosił się z pirofobiczną myślą, że przyjdzie mu umrzeć w płomieniach, to jednak teraz panicznie bał się tych głodnych ognistych fantomów. Gdy patrzył na migoczące jęzory, czuł, że za nimi znajduje się tajemnica, do której musi dotrzeć, choćby jej ujawnienie miało mu przynieść niewyobrażalną udrękę.

W czasie tych krótkich okresów względnej jasności umysłu, kiedy to jego zdolności intelektualne były zbliżone do stanu sprzed śmierci, powiedział sobie, że złudzenie ogni wynika po prostu z dysfunkcji synaps w uszkodzonym mózgu, gdzie impulsy elektryczne biegną przez zniszczoną tkankę. Powiedział sobie, że złudzenia te wywołują w nim strach, gdyż – mimo wszystko – jest człowiekiem inteligentnym, który przez całe swe życie kierował się rozumem, tak więc ma pełne prawo być przestraszonym, gdy obserwuje objawy degeneracji mózgu. Wmawiał sobie jednak, że tkanki zaleczą się, cieniste ognie znikną na zawsze i wszystko będzie w porządku. Ale w chwilach obniżonej jasności umysłu, kiedy świat stawał się mroczny i niesamowity, kiedy ogarniała go niepewność i lęk, patrzył na cieniste ognie z przerażeniem. Czasami paraliżowało go jeszcze jakieś dziwne uczucie, że wokół niego roztaczają się kręgi tańczących płomieni.

Świt coraz brutalniej przepędzał resztki nocy i Eric Leben obudził się z odrętwienia, jęknął cicho kilka razy, potem głośniej i wreszcie otworzył oczy. Usiadł na brzegu łóżka. Usta miał wyschnięte i czuł w nich niesmak. Głowa pękała z bólu. Dotknął zranionej czaszki. Nie pogorszyło się – łeb jeszcze się nie rozpadł.

Słaby blask poranka wpadał przez dwa okna, a mała zapalona lampka nie dostarczała dostatecznej ilości światła, by wypędzić z sypialni wszystkie cienie, ale jednak wystarczającej, by razić Erica w oczy. Niezwykle wrażliwe, wodniste i rozpalone, z większym trudem przystosowywały się teraz do jasności niż wtedy, gdy wstawał z zimnego metalowego stołu do sekcji. To tak, jakby naturalnym środowiskiem dla jego oczu stała się obecnie ciemność, nie zaś świat promieni słonecznych czy wysyłanych przez inne źródło światła.

Przez kilka minut koncentrował się na swym oddechu, który był nieregularny – raz zbyt wolny i głęboki, innym razem zbyt szybki i płytki. Wziął ze stołu stetoskop i wsłuchał się w bicie swego serca. Było nierytmiczne, ale dosyć szybkie, by nabrał pewności, że nie zapadnie znów w stan zawieszenia.

Oprócz stetoskopu Eric zabrał ze sobą również inne przyrządy, dzięki którym mógł obserwować proces zdrowienia organizmu: aparat do mierzenia ciśnienia tętniczego oraz oftalmoskop mający w połączeniu z lustrem służyć mu do sprawdzania stanu siatkówek oraz odruchów źrenicznych. Wziął też ze sobą notatnik, w którym zamierzał spisywać swe obserwacje. Towarzyszyła mu bowiem świadomość, mglista czasami, ale jednak świadomość, że to on jest pierwszym człowiekiem, który po śmierci wrócił do życia, że wejdzie do historii oraz że – gdy już w pełni odzyska zdrowie i siły – takie zapiski osiągną bezcenną wartość.

Pamiętaj o myszach… pamiętaj o myszach…

Zirytowany potrząsnął głową, jakby ta nagła i zbijająca z tropu myśl była natrętną muchą latającą mu koło nosa. Pamiętaj o myszach… pamiętaj o myszach… Nie miał zielonego pojęcia, co to może oznaczać. Przypomniał sobie jednak, że to samo dokuczliwe i dziwnie natarczywe zdanie powtarzało się w jego świadomości minionej nocy. Niejasno podejrzewał, że w gruncie rzeczy wie, co kryje się pod hasłem „myszy”, ale tę wiedzę wtłoczył w głębiny nieświadomości, gdyż była dla niego zbyt straszna. Jednakże gdy starał się skoncentrować na tym zagadnieniu i usilnie dojść prawdy, nie wychodziło mu. Stawał się natomiast coraz bardziej sfrustrowany, wstrząśnięty i zdezorientowany. Odłożył na stolik stetoskop, ale nie wziął ciśnieniomierza. Nie miał już cierpliwości – ani sprawności w palcach – by podwinąć rękaw koszuli, zawiązać gumę wokół przedramienia, obsługiwać gruszkowatą pompkę i jednocześnie trzymać skalę z wynikami. Próbował tego minionej nocy, ale z powodu swej niezręczności zaraz dostał szału. Nie wziął także oftalmoskopu do zbadania oczu, gdyż w tym celu trzeba by iść do łazienki i użyć lustra. A on nie zniósłby teraz swojego widoku: szara skóra, mętne oczy, rozluźnione mięśnie twarzy – wszystko to sprawiało, że musiał wyglądać jak… prawie trup.

Stronice kieszonkowego notatnika były w większości nie zapisane, ale nie podjąłby się obecnie dopisywania nowych obserwacji procesu zdrowienia. Po pierwsze, stwierdził, że nie może kontrolować się dłużej niż przez kilka minut, a przecież trzeba pisać zrozumiale i czytelnie. Po drugie, widok niedbałych gryzmołów zamiast starannego i ładnego pisma, którym szczycił się dotąd, na pewno znów wzbudziłby w nim zwierzęcą wściekłość.

Pamiętaj o myszach, o myszach tłukących się o ściany klatek, goniących własne ogony, pamiętaj o myszach… pamiętaj o myszach…

Eric podniósł do skroni obie ręce, jakby poprzez fizyczny ucisk chciał przytłumić nie chciane i niezrozumiałe myśli. Potem wygrzebał się z łóżka i stanął na nogi. Musiał oddać mocz, a potem coś zjeść. To były pozytywne objawy, dowód na to, że żyje – a przynajmniej nie umarł całkowicie. Z tych dwóch prostych fizjologicznych potrzeb zaczerpnął odwagi.

Ruszył w stronę łazienki, ale gdy w rogu pokoju pojawiły się ognie, natychmiast się zatrzymał. Nie były to prawdziwe płomienie, lecz ognie cieniste. Krwistoczerwone jęzory o srebrzystych zakończeniach trzaskały łakomie, pożerając cienie, z których wyrastały, ale nie dawały żadnego światła. Eric zmrużył piekące oczy i stwierdził po raz kolejny, że coś ciągnęło go do tych płomieni, do patrzenia na nie i że wśród nich pojawiały się jakieś dziwne formy. Te zaś zwijały się i… machały do niego…

Choć tych cienistych ogni bał się niewypowiedzianie, to jednak jakaś część jego jestestwa, przewrotnie i niezrozumiale, kusiła go, by wszedł w nie i przeszedł, tak jak przechodzi się przez otwarte drzwi, i zobaczył, co znajduje się za nimi.

Nie!

Gdy poczuł, że owe ciągoty przechodzą w silną żądzę, zdecydowanym ruchem odwrócił się od ognia i stał tak, balansując na granicy strachu i dezorientacji, dwóch stanów, które wobec jego słabej kondycji fizycznej szybko przerodziły się w gniew, ten zaś w furię. Wszystko zdawało się prowadzić do furii, jak gdyby stanowiła ona ostateczny i nieuchronny ekstrakt pozostałych emocji. Obok krzesła, w zasięgu ręki Erica, stała na podłodze mosiężno-cynowa duża lampa, o kloszu z rżniętego kryształu. Chwycił ją oburącz, podniósł wysoko nad głowę i rzucił. Klosz uderzył w ścianę i błyszczące odłamki kryształu rozprysnęły się wokół jak kostki lodu. Metalowy stojak trafił w krawędź pomalowanego na biało kredensu. Z brzękiem odbił się i upadł na podłogę.

Ogarnęła do żądza niszczenia. Było w niej coś z ponurej intensywności sadystycznych orgii seksualnych. Jej wspaniała siła przypominała siłę orgazmu. Za życia Eric był obsesyjnym „budowniczym”, dążył do tworzenia imperiów, zachłannie otaczał się wszelkimi dobrami. Po śmierci natomiast pojawił się w nim duch destrukcji, ciągnący go w stronę niszczenia dobytku z równą pasją, z jaką niegdyś go gromadził.

Wystrój wnętrza był supernowoczesny, uzupełniony takimi akcentami art deco, jak na przykład rozbita teraz na podłodze lampa. Nie był to styl szczególnie odpowiedni dla pięciopokojowego domku wypoczynkowego, ale zaspokajał potrzebę Erica otaczania się wszystkim, co nowe i nowoczesne. Teraz w swym szaleństwie zaczął czynić z modnie urządzonego saloniku jedno wielkie rumowisko. Najpierw podźwignął fotel – jakby ważył on tylko kilogram lub dwa – i rzucił nim w trójskrzydłe zamykane lustro, umieszczone na ścianie za łożem. Posypał się grad szklanych odłamków, a fotel wylądował wśród nich na pościeli. Eric oddychał ciężko. Podniósł przewróconą lampę i trzymając ją za pręt, uderzył w stojącą na kredensie rzeźbę z brązu. Użył przy tym ciężkiej podstawy lampy jako swego rodzaju młota. Trzask! – i rzeźba spadła na podłogę. Trzask, trzask! – wycelował prętem w kredensowe lustra, tłukąc je z zapamiętaniem. Potem rąbnął w obraz wiszący na ścianie koło drzwi do łazienki. Płótno spadło z gwoździa; leżące na podłodze, Eric podziurawił kilkoma dźgnięciami swego oręża. Czuł się dobrze, bardzo dobrze, jak jeszcze nigdy. Czuł, że żyje. Oddał się całkowicie swemu szaleństwu i dawało mu to wiele radości. W tym czasie zawarczał kilkakrotnie jak dzikie zwierzę, krzyczał coś bełkotliwie i tylko jedno słowo wydobywające się z jego gardła było zrozumiałe: „Rachael!” Wymawiał je z niespotykanym ładunkiem nienawiści, zapluwając się przy tym. „Rachael, Rachael!” Przy fotelu stał biały stoliczek. Eric tak długo walił w niego prętem, aż strzaskał go na kawałki. „Rachael, Rachael!” Strącił z szafki nocnej na podłogę mniejszą lampkę. W uszach szumiała mu krew, czuł, jak pulsują naprężone na skroniach i szyi arterie. Potem walił w samą szafkę i przestał dopiero wtedy, gdy poodpadały uchwyty od szuflad. Później zaatakował ścianę. „Rachael!” – wołał i uderzał tak długo, aż pręt był już zbyt powyginany, by mógł się jeszcze do czegokolwiek przydać. Wtedy odrzucił go na bok i chwycił za zasłony. Zaczął je szarpać i zrywać z żabek, którymi były przyczepione do karnisza. Potem cisnął na ziemię jeszcze jeden obraz i zdeptał go, wrzeszcząc: „Rachael, Rachael, Rachael!” Teraz chwiał się już na nogach i długimi ramionami kreślił w powietrzu szalone figury. Wyglądał jak oszalały byk. Nagle zauważył, że coraz ciężej mu się oddycha, poczuł, że opuszcza go dzika siła, że ucieka zeń szalona żądza niszczenia. Rzucił się na kolana, potem wyciągnął na brzuchu. Głowę odwrócił w bok, kładąc policzek na puszystym dywanie. Oddychał ciężko. Jego splątane myśli były teraz jeszcze bardziej mgliste niż oczy. Zamknął powieki, bo nie mógł znieść swego odbicia w lustrze. I choć zabrakło mu diabelskiej energii, by niszczyć, to jednak – leżąc na podłodze – nadal wykrzykiwał jedno jedyne imię: „Rachael… Rachael… Rachael…”

Загрузка...