Noc to nie pora dla człowieka.
Ona na trupy najchętniej czeka.
Księga znaczącego smutku
Anson Sharp przyleciał śmigłowcem z Palm Springs do Riverside jeszcze przed świtem. Podziemne laboratorium Geneplan, gdzie przeprowadzano eksperymenty bakteriologiczne, znajdowało się poza miastem. Czekało tam już na niego sześciu oficerów operacyjnych DSA i czterech szeryfów z ośmioma zastępcami, którzy przybyli kilka minut wcześniej. Nocnym strażnikom Geneplan przedstawili sądowy nakaz rewizji i wytłumaczyli wszystko względami bezpieczeństwa państwowego. Następnie weszli na teren laboratorium, zaplombowali wszystkie akta i komputery, a później – w raczej wystawnie urządzonym biurze doktora Vincenta Baresco, szefa zespołu badawczego – urządzili sobie centrum dowodzenia.
Świt odegnał już noc i gdy dzień objął w posiadanie świat, który roztaczał się nad podziemnymi laboratoriami, Anson Sharp rozparł się w olbrzymim skórzanym fotelu Vincenta i pijąc kawę, odbierał telefoniczne meldunki od swych podkomendnych rozrzuconych po całej południowej Kalifornii, jako że wszyscy wtajemniczeni w sprawę projektu „Wildcard” znajdowali się w areszcie domowym. W okręgu Orange zatrzymano we własnym domu, w North Tustin, koordynatora naukowego projektu, doktora Morgana Eugene’a Lewisa wraz z żoną. Doktor J. Felix Geffels przetrzymywany był w swym domu w Riverside, a więc na miejscu. Doktora Vincenta Baresco, szefa do spraw badań w całej korporacji, agenci DSA znaleźli w głównej siedzibie Geneplan w Newport Beach. Leżał nieprzytomny na podłodze w biurze Erica Lebena. Odnaleziono też ślady gwałtownej walki i użycia broni palnej.
Ludzie Sharpa nie przewieźli jednak krzepkiego ciała naukowca do żadnego szpitala publicznego, lecz zabrali je do bazy lotniczej marynarki wojennej w El Toro, gdzie obejrzał je w izbie przyjęć lekarz wojskowy. W ten sposób nie wypuszczono z rąk ani na chwilę Vincenta Baresco. Okazało się, że otrzymał on dwa potężne ciosy w krtań, wskutek czego nie mógł teraz mówić. Odzyskawszy przytomność, poinformował agentów DSA za pomocą pióra i kartki, że pobił go kochanek Rachael Leben, kiedy nakrył ich oboje na plądrowaniu sejfu Erica Lebena. Agenci nie uwierzyli, że jest to wszystko, co ma im do powiedzenia, i był z tego bardzo niezadowolony. Po chwili zaszokowało go odkrycie, że oni znają szczegóły dotyczące projektu „Wildcard” i wiedzą o powrocie do życia Erica Lebena. I znów za pośrednictwem pióra i kartki papieru Baresco zażądał, by przewieziono go do cywilnego szpitala i pozwolono skontaktować się z adwokatem. Chciał też wiedzieć, o co może być oskarżony. Oczywiście, wszystkie trzy żądania zostały zignorowane.
Rupert Knowls i Perry Seitz, finansiści, którzy wnieśli największy kapitał w przedsięwzięcie umożliwiając powstanie dziesięć lat temu Geneplan, znajdowali się w Palm Springs, na terenie Niebiańskiego Gaju, rozległej posiadłości Knowlsa o powierzchni pięciu hektarów. Trzech oficerów DSA przybyło tam z nakazem rewizji i aresztowania obu mężczyzn. Na miejscu znaleźli nielegalnie przerobiony pistolet maszynowy marki Uzi. Była to bez wątpienia broń, z której kilka godzin wcześniej zamordowano w Palm Springs dwóch policjantów.
Ani Knowls, ani Seitz – na czas nieokreślony zatrzymani w Niebiańskim Gaju – nie wnosili na razie protestów. Wiedzieli, jaki będzie scenariusz. Otrzymają niezbyt atrakcyjną ofertę nieodpłatnego odstąpienia rządowi amerykańskiemu wszelkich praw do projektu „Wildcard” oraz przekazania mu dotychczasowych wyników badań. Ponadto zażąda się od nich, by na zawsze zachowali milczenie na temat tego przedsięwzięcia, a także zmartwychwstania Erica Lebena. Zmusi się ich również do podpisania samoobciążających zeznań w sprawie zabójstwa policjantów. W ten sposób DSA absolutnie ich od siebie uzależni. Aczkolwiek wszystko to nie będzie miało ani podstaw, ani mocy prawnej, chociaż DSA złamie zasady demokracji i liczne ustawy, Knowls i Seitz przyjmą te warunki. Są bowiem ludźmi światowymi i wiedzą, że odmowa współpracy, a zwłaszcza próba dochodzenia swych konstytucyjnych praw, oznaczałaby dla nich mogiłę.
Cała piątka była w posiadaniu największej bodaj na świecie tajemnicy. Problem nieśmiertelności nie był wprawdzie jeszcze rozwikłany do końca, ale przecież kiedyś się go rozwiąże. Wtedy ten, kto będzie kontrolował tajemnice „Wildcard”, będzie też kontrolował świat. Gdy w grę wchodzi taka stawka, rząd nie zawraca sobie głowy aspektem moralnym sprawy, zwłaszcza w takim szczególnym przypadku jak ten. Otrzymawszy raport na temat Seitza i Knowlsa, Sharp odłożył słuchawkę, wstał z fotela i zaczął spacerować po pozbawionym okien podziemnym biurze. Wykonał kilka gwałtownych wymachów swymi dobrze zbudowanymi ramionami oraz kilka obrotów głowy osadzonej na grubej, muskularnej szyi.
Miał osiem dziur do załatania, co znaczy, że musiał zająć się ośmioma osobami. A oto już pięć spośród nich znajdowało się pod kontrolą. Szybko i bezboleśnie. Był zadowolony z takiego obrotu sprawy, a zwłaszcza z samego siebie. Tak, jest cholernie dobry w swym zawodzie.
W chwilach takich jak ta żałował, że nie ma z kim dzielić swych triumfów, kogoś, kto podziwiałby go, ale nie mógł sobie pozwolić na to, by ktoś zanadto zbliżył się do niego. Był wicedyrektorem agencji, człowiekiem numer dwa w całym zespole, i dążył do tego, by jeszcze przed czterdziestką zostać głównym szefem. Zamierzał zapewnić sobie to stanowisko, zbierając materiały obciążające obecnego dyrektora, Jarroda McClaina, i zmuszając go w odpowiednim czasie do dymisji. Chciał jednocześnie, by ten serdecznie go zarekomendował na swoje miejsce. McClain traktował Sharpa jak syna, wtajemniczając go we wszystkie tajne sprawy, i już teraz Anson miał dość wiedzy, by zniszczyć przełożonego. Ale był oczywiście człowiekiem ostrożnym i nie zrobiłby żadnego śmiałego posunięcia bez pełnej gwarancji powodzenia. A gdy już zdobędzie dyrektorski fotel, na pewno nie popełni błędu McClaina i nie dopuści do siebie tak blisko żadnego podwładnego. Będzie na szczycie sam, musi być sam, jeśli chce przetrwać długo. Tak więc już teraz przyzwyczajał się do samotności; miał protegowanych, ale nie miał przyjaciół.
Poprzez ćwiczenia usunął zdrętwienie karku i ramion. Powrócił za biurko, usiadł w fotelu, zamknął oczy i zaczął myśleć o trzech osobach, których jeszcze nie odnalazł, a które należało aresztować: Ericu Lebenie, pani Leben i Benie Shadwayu. W przeciwieństwie do pozostałej piątki nie zaproponuje się im układu. Jeśli Lebena uda się pochwycić „żywego”, zamkną go pod kluczem i będą badać niczym szczura laboratoryjnego. Panią Leben i Shadwaya usunie się po prostu – tak żeby wyglądało to na wypadek.
Istniało kilka powodów, by ich załatwić. Po pierwsze, oboje byli ludźmi niezależnie myślącymi, hardymi i uczciwymi… To bardzo niebezpieczna mieszanka, można powiedzieć: mieszanka wybuchowa. Przez nich cała sprawa mogłaby się dostać do wiadomości publicznej. W ten sposób ci zbłąkani idealiści stanęliby na drodze do kariery Ansona Sharpa. Inni – Lewis, Geffels, Baresco, Knowls i Seitz – poddadzą się z czystego koniunkturalizmu, ale nie Rachael Leben i Benny Shadway. Po drugie, żadne z nich nie popełniło nigdy jakiegokolwiek wykroczenia ani nie zaprzedało duszy rządowi, jak reszta panów z Geneplan. Nad ich głowami nie wisiały więc żadne miecze, a zatem nie sposób byłoby ich kontrolować.
Ale przede wszystkim Sharp pragnął śmierci Rachael Leben po prostu dlatego, że była kochanką Shadwaya, że Shadwayowi na niej zależało. Ją najpierw chciał zabić – na oczach Bena. Shadwayowi zaś życzył śmierci dlatego, że nienawidził tego człowieka od prawie siedemnastu lat.
Siedząc wciąż z zamkniętymi oczami w podziemnym biurze, Sharp uśmiechnął się. Ciekaw był, jak zachowałby się Ben Shadway, gdyby wiedział, że ściga go znajoma ręka sprawiedliwości – Anson Sharp. Pragnął aż do bólu i tak nieuchronnej konfrontacji, pragnął ujrzeć na twarzy Shadwaya zdumienie, po czym zlikwidować sukinsyna.
Jerry Peake był młodym agentem DSA, któremu Anson Sharp przydzielił zadanie odnalezienia Sarah Kiel. W tym celu spenetrował najpierw teren posiadłości Erica Lebena w Palm Springs, poszukując śladów świeżego kopania. Jako człowiek sumienny i niezwykle dokładny, Peake przedzierał się przez krzewy, deptał rabaty, nie zważając na zabłocone buty i mokre nogawki. Choć pomagał sobie latarką, dającą silny snop światła, nie znalazł nic podejrzanego.
Włączył oświetlenie basenu w nadziei, że może tam ujrzy pływające na powierzchni albo wyzierające z dna – przez chlorowaną wodę – zwłoki dziewczyny. Ale okazało się, że w basenie nie ma żadnych trupów i Peake stwierdził, że czyta za dużo kryminałów. W kryminałach baseny zawsze roją się od trupów, ale w życiu nie znajduje to potwierdzenia.
Jerry Peake, namiętny czytelnik powieści kryminalnych już od dwunastego roku życia, zawsze marzył tylko o tym, by zostać detektywem. Ale nie jakimś tam zwykłym detektywem, tylko kimś specjalnym, kimś, kto pracuje dla CIA, FBI lub DSA. Jednakże i w DSA nie wystarczało mu bycie po prostu agentem – marzył o staniu się takim asem, o jakich pisali w swych książkach John Le Carre, William F. Buckley czy Frederick Forsyth. Peake chciał zostać legendą swoich czasów. Pracował dla DSA dopiero piąty rok i na razie nie mówiło się o nim jako o geniuszu. Nie martwił się jednak. Był cierpliwy. Nikt nie staje się legendą w ciągu pięciu lat. Po prostu za dużo czasu poświęca się na taką gównianą robotę jak chodzenie po grządkach z kwiatami, wyciąganie zaczepionych o kolce krzewów nitek z najlepszych garniturów i pełne nie spełnionych nadziei wypatrywanie trupów w basenach. Nie znalazłszy ciała Sarah Kiel na terenie posiadłości Lebena, Peake objechał okoliczne szpitale. Liczył na to, że jej nazwisko znajdzie na liście pacjentów. W pierwszych dwóch placówkach nie miał szczęścia. Co gorsza, choć pokazywał wystawiony przez DSA i opatrzony zdjęciem identyfikator, pielęgniarki i lekarze, z którymi rozmawiał, odnosili się do niego sceptycznie. Wprawdzie odpowiadali na pytania, ale z taką rezerwą, jakby myśleli, że Peake jest oszustem podszywającym się pod agenta.
Wiedział, że wygląda zbyt młodo jak na oficera DSA. Za przekleństwo uważał swą jasną, świeżą i otwartą twarz. Poza tym, gdy zadawał pytania, był nie dość agresywny. Ale teraz na pewno nie chodziło o dziecinną buzię ani o zbyt poprawne maniery. Tym razem na pewno powodem powątpiewania w jego tożsamość agenta były zabłocone buty. Wyczyścił je co prawda papierowym ręcznikiem, ale i tak pozostały na skórze smugi brudu. Do tego jeszcze zmoczone nogawki spodni, które właśnie wyschły, pozostawiając tkaninę pomarszczoną i sztywną. Nikt nie będzie szanował ani traktował poważnie człowieka, który wygląda jak ostatnia łajza. Taki człowiek nigdy nie stanie się legendą.
Godzinę po wschodzie słońca, w trzecim z kolei szpitalu, mimo mankamentów w wyglądzie zewnętrznym, trafił na właściwy trop. Sarah Kiel przyjęto w nocy. Nadal znajdowała się na liście pacjentów.
Przełożona pielęgniarek, siostra Alma Dunn, była stanowczą siwowłosą kobietą po pięćdziesiątce, która nie boi się byle czego. Dokumenty Peake’a nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Poszła zobaczyć, jak Sarah Kiel się czuje, i wróciła do czekającego w dyżurce agenta ze słowami:
– Biedne dziecko wciąż śpi. Przed paroma zaledwie godzinami podaliśmy jej środki nasenne, nie sądzę więc, żeby obudziła się wcześniej niż za kilka następnych godzin.
– Proszę, niech ją siostra obudzi. To sprawa wagi państwowej.
– Nie zrobię tego – odrzekła siostra Alma. – Dziewczyna jest skrajnie wyczerpana i potrzebuje odpoczynku. Będzie pan musiał poczekać.
– No, to poczekam u niej w pokoju.
Siostra Alma zacisnęła zęby, a jej błękitne oczy zrobiły się zimne.
– Nie poczeka pan u niej w pokoju. Poczeka pan w pokoju dla odwiedzających.
Peake wiedział, że z siostrą Almą nie wygra. Kobieta wyglądała jak panna Jane Marple, nieugięty detektyw amator z powieści Agathy Christie. Kogoś takiego się nie zastraszy.
– Jeśli siostra będzie mi utrudniać wykonywanie obowiązków, będę zmuszony porozmawiać z jej przełożonym.
– Proszę bardzo – odpowiedziała, patrząc z dezaprobatą na jego buty. – Poproszę tu doktora Werfella.
Anson Sharp wciąż przebywał pod ziemią w laboratorium koło Riverside. Przespał się godzinę na kanapie Ultrasuede w gabinecie Vincenta Baresco, potem wziął prysznic w przyległej łazience i włożył świeże ubranie. Przywiózł je w walizce, którą zabrał ze sobą w tę podróż zygzakiem po całej południowej Kalifornii. Miał błogosławioną umiejętność zasypiania „na życzenie”. Wystarczała mu krótka drzemka, by znów poczuć się wypoczętym i zdolnym do pracy. Mógł spać wszędzie, nie przeszkadzał mu nawet hałas. Uważał, że ta zdolność to jeszcze jeden dowód, iż jego przeznaczeniem jest sam szczyt kariery – fotel, o którym marzył, a także potwierdzenie, że już teraz góruje nad innymi ludźmi.
Odświeżony zadzwonił do swych agentów strzegących w różnych miejscach wspólników kompanii Geneplan. Sam też odebrał meldunki od pozostałych oficerów, przebywających w biurach Geneplan w Newport Beach, posiadłości Erica Lebena w Villa Park oraz w domu pani Leben w Placentia.
Od agentów strzegących Vincenta Baresco w bazie lotniczej marynarki wojennej w El Toro Sharp dowiedział się, że Ben Shadway odebrał naukowcowi jego broń typu Smith & Wesson Combat Magnum 357 i że nie znaleziono jej nigdzie w budynku. Shadway nie pozostawił jej tam, nie wrzucił do kontenera na śmieci, najwyraźniej więc zabrał ją ze sobą. Co więcej, agenci z Placentia donieśli, że nie mogą znaleźć zarejestrowanego na Rachael Leben półautomatycznego pistoletu kalibru 32. Podejrzewali, że kobieta wzięła go ze sobą, choć nie miała już pozwolenia.
Sharpowi wiadomość, że zarówno pani Leben, jak i Shadway są uzbrojeni, sprawiła dużą przyjemność. Fakt ten dopomoże mu w usankcjonowaniu aresztowania. A gdy już dostanie ich w swoje ręce, wtedy będzie mógł ich zastrzelić, tłumacząc się, że to oni pierwsi otworzyli ogień. I będzie to wiarygodne usprawiedliwienie.
Jerry Peake czekał w dyżurce na powrót siostry Almy, która miała przyprowadzić doktora Werfella. Tymczasem szpital budził się do życia. Puste korytarze wypełniły się pielęgniarkami roznoszącymi pacjentom lekarstwa, sanitariuszami przewożącymi na wózkach pacjentów z oddziału na oddział, a także lekarzami, którzy ruszyli na poranny obchód. Przenikliwą woń środków dezynfekcyjnych powoli tłumiły inne zapachy – alkoholu etylowego, olejku goździkowego, uryny, wymiocin – jakby pracowicie krzątający się personel wywlókł je z każdego zakamarka budynku.
Po dziesięciu minutach siostra Alma powróciła w towarzystwie wysokiego, przystojnego mężczyzny w białym fartuchu. Miał on sokole rysy, gęstą rudawą i siwiejącą brodę oraz porządnie utrzymane wąsy. Peake’owi kogoś przypominał, ale agent nie wiedział kogo. Alma Dunn przedstawiła go jako doktora Hansa Werfella, naczelnego lekarza na nocnej zmianie.
Doktor Werfell spojrzał na zabłocone buty Peake’a, następnie na jego pogniecione nogawki spodni, i rzekł:
– Panna Kiel nie znajduje się w stanie krytycznym i myślę, że jeszcze dziś lub jutro będzie mogła opuścić szpital. Niemniej jednak ma za sobą ciężkie przeżycie psychiczne i uważam, że należy jej pozwolić, by doszła do siebie. Właśnie w tej chwili śpi i proszę jej nie przeszkadzać.
Nie patrz tak na moje buty, cholera! – pomyślał Peake, na głos zaś powiedział:
– Rozumiem pańską troskę o pacjentkę, doktorze, ale to sprawa wagi państwowej.
Werfell oderwał wreszcie wzrok od obuwia agenta i marszcząc brwi, odezwał się:
– Co szesnastoletnia dziewczyna może mieć wspólnego ze sprawami bezpieczeństwa państwowego?
– Ponad wszelką wątpliwość może – odparł Peake, starając się swej dziecinnej twarzy nadać wyraz stanowczości, który przekonałby Werfella o powadze sytuacji i zachęcił go do współpracy.
– Nie ma mowy, żeby ją obudzić – mimo to odmówił lekarz. – Jest pod wpływem środków nasennych i nie mogłaby udzielić panu rzetelnych informacji.
– Czy nie może pan podać jej czegoś, co wywołałoby kontrreakcję?
Marszcząc brwi, Werfell wyraził swoją dezaprobatę.
– Panie Peake, to jest szpital. Mamy pomagać ludziom w powrocie do zdrowia. A panna Kiel nie wróciłaby do zdrowia, gdybyśmy nafaszerowali ją lekami tylko po to, żeby wywołać kontrreakcję na inne leki i zadowolić niecierpliwego agenta federalnego.
Peake poczuł, że się rumieni.
– Nie namawiam pana, by łamał pan zasady etyki lekarskiej…
– Dobrze. – Patrycjuszowska twarz i maniery lekarza nie zachęcały do dyskutowania z nim. – W takim razie proszę poczekać, aż dziewczyna sama się obudzi.
Sfrustrowany i wciąż nie wiedzący, kogo przypomina mu doktor Werfell, Peake zaoponował:
– Ale ja myślę, że ona mogłaby nam powiedzieć, gdzie możemy znaleźć kogoś, kogo musimy znaleźć jak najszybciej.
– No cóż, jestem pewien, że pacjentka, gdy już obudzi się i będzie wypoczęta, odpowie na wszystkie pytania.
– A kiedy to nastąpi, doktorze?
– Hmm… za cztery godziny, może później…
– Co? Dlaczego tak długo…?
– Lekarz z nocnej zmiany zaaplikował jej lekki środek nasenny, ale to było dla niej za mało. Gdy odmówił podania czegoś mocniejszego, wzięła to, co miała.
– To, co miała?
– Tak, poniewczasie zorientowaliśmy się, że dziewczyna trzymała w torebce kilka tabletek benzedryny zawierającej amfetaminę.
– Bennies, uppers? [5]
– Tak. Zapakowane w woreczek foliowy. W drugim zaś woreczku miała środki uspokajające oraz nasenne. Dużo silniejsze od naszych, a więc na pewno zasnęła teraz bardzo głęboko. Oczywiście, skonfiskowaliśmy to, co jej zostało.
– Poczekam w jej pokoju – rzekł Peake.
– Nie – sprzeciwił się Werfell.
– No to na korytarzu.
– Obawiam się, że nie.
– A więc poczekam tu.
– Tu będzie pan przeszkadzał – oznajmił Werfell. – Zaczeka pan w pokoju dla odwiedzających, a my pana powiadomimy, kiedy pacjentka się obudzi.
– Poczekam tu – nalegał Peake, próbując nadać swej twarzy wygląd najbardziej srogi, nieustępliwy i poważny, na jaki było go stać.
– W pokoju dla odwiedzających – powtórzył rozeźlony Werfell. – I jeśli nie uda się pan tam natychmiast, poproszę naszych strażników, żeby zaprowadzili pana siłą.
Peake zawahał się. Żałował, że nie potrafi być bardziej agresywny.
– W porządku, ale ma mnie pan zawiadomić o tym, że się obudziła, natychmiast!
Zdenerwowany agent odwrócił się od lekarza i ruszył korytarzem w poszukiwaniu pokoju dla odwiedzających. Był zbyt zmieszany, by spytać, gdzie to jest. Odwrócił się i zobaczył, że doktor Werfell oddał się już całkowicie rozmowie z innym lekarzem. Dopiero wtedy uzmysłowił sobie, dlaczego twarz Werfella wydała mu się znajoma. Doktor był sobowtórem Dashiella Hammetta, groźnego detektywa z agencji Pinkertona i autora powieści kryminalnych, dobrze znanych takiemu fanatycznemu ich czytelnikowi jak Peake. No, to dlatego lekarz wydawał się uosobieniem autorytetu. O kurczę! Dashiell Hammett! Peake poczuł się dużo lepiej, gdy okazało się, przed kim to musiał ustąpić.
Rachael i Benny spali następne dwie godziny, po czym obudzili się prawie w tym samym czasie i znów zaczęli się kochać. Jej było tym razem jeszcze lepiej niż poprzednio. Kochanek poruszał się wolniej, namiętniej i w wyjątkowo dopasowanym do niej rytmie. Rachael miała mocne, giętkie ciało, które naprężone, czerpało wielką intensywną przyjemność z własnej wspaniałej formy fizycznej. Każde drgnięcie mięśnia, najmniejszy ich ruch dostarczały jej wyrafinowanej satysfakcji, płynącej nie tylko z faktu fizycznego złączenia z ciałem mężczyzny, ale także ze świadomości sprawnego funkcjonowania całego organizmu – mięśni, ścięgien, kości… Tylko to czyniło, że czuła się młoda i zdrowa, czuła, że żyje.
Miała szczególny dar wykorzystywania każdej chwili. Tak więc zaczęła wędrować dłońmi po ciele Bena, podziwiając jego smukłość, twardość mięśni na barkach, plecach i ramionach, jedwabistą delikatność skóry. Sławiła kołyszący ruch bioder mężczyzny uderzających o jej biodra, ocierających o siebie ud, chłonęła żar dotykających ją rąk, palącego gorąca ust całujących jej policzki, wargi, szyję, piersi.
Nie miała mężczyzny od prawie piętnastu miesięcy. I jeszcze nigdy w życiu nie kochała się tak jak teraz, jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak dobrze, błogo i radośnie. Nigdy nie czuła się równie bezpieczna. Miała wrażenie, jakby do tej pory jedynie na wpół żyła, teraz zaś nadeszła godzina jej wskrzeszenia.
Gdy wygasła namiętność, przez chwilę leżeli w swych ramionach spokojnie, nie odzywając się, ale powoli delikatne światło kochania ustępowało miejsca dziwnemu niepokojowi. Zrazu Rachael nie wiedziała, co to jest, ale wkrótce rozpoznała ten szczególny, irracjonalny i najwyraźniej instynktowny lęk przed zakopaniem żywcem. Jej nagie ciało ogarnął jakiś chłód, a po plecach przeszły ciarki.
Spojrzała na Bena, który uśmiechał się lekko, i przez chwilę – wpatrując się w jego kochaną twarz, w jego oczy – doznała dziwnego, niepokojącego uczucia, że go straci.
Próbowała tłumaczyć sobie, że ta nagła obawa to naturalna reakcja trzydziestoletniej kobiety, która ma za sobą nieudane małżeństwo i nagle spotyka dzięki cudownemu zrządzeniu losu mężczyznę swych marzeń. Można to nazwać syndromem: „nie zasługuję na takie szczęście”. Kiedy życie wręcza nam wreszcie bukiet pięknych kwiatów, zwykle patrzymy podejrzliwie, czy między płatkami nie ukryła się osa. Przesąd wynikający głównie z niewiary w szczęście leżał chyba u podstaw natury ludzkiej, toteż nie było w tym nic dziwnego, że Rachael bała się stracić ukochanego.
Tak właśnie próbowała to sobie tłumaczyć. Wiedziała jednak, że ten nagły przestrach to coś więcej niż tylko zabobon, że to coś znacznie bardziej mrocznego. Ciarki na jej plecach przeniknęły aż do kręgów, zamieniając je w kostki lodu, chłód, który najpierw czuła na skórze, dotarł w głąb aż do kości.
Odwróciła się od Bena i wyrzuciła nogi poza krawędź łóżka, po czym wstała, naga i drżąca.
– Rachael?
– Musimy zwijać manatki – powiedziała z przestrachem w głosie, zmierzając do łazienki.
W złocistym świetle jej postać była równie wyraźna jak padające przez kuchenne okienko cienie palmowych liści.
– Co się stało? – spytał Benny.
– Siedzimy tu jak na celowniku. Musimy się zwijać. Nie wolno nam przejść do defensywy. Trzeba znaleźć Erica, zanim on znajdzie nas. Zanim ktokolwiek nas znajdzie.
Benny również wstał z łóżka i podszedł do Rachael. Przegrodził drogę do łazienki i położył ręce na jej ramionach.
– Wszystko będzie dobrze.
– Nie mów tak.
– Ależ tak będzie!
– Nie prowokuj losu.
– Razem jesteśmy silniejsi – powiedział. – Stanowimy potęgę.
– Nie mów tak – nalegała Rachael, kładąc dłoń na jego ustach, by go uciszyć. – Proszę… Nie zniosłabym, gdybym miała cię stracić…
– Nie stracisz mnie – zapewnił Benny.
Ale gdy spojrzała mu w twarz, odniosła straszliwe wrażenie, że już go straciła, że śmierć nieuchronnie zbliżała się do niego i była coraz bliżej.
I znów syndrom: „nie zasługuję na takie szczęście”.
A może autentyczne przeczucie?
Nie miała pojęcia, z czym ma do czynienia. Poszukiwania doktora Erica Lebena nie przyniosły pożądanych rezultatów. Ponura perspektywa niepowodzenia stanowiła dla Ansona Sharpa czynnik silnie stresujący. Czuł się tak, jakby siedział w tym podziemnym biurze, a ściany i stropy waliły się na niego, tak że czuł się, jakby go miały rozgnieść na miazgę. Ten człowiek nie potrafił przejść przez próbę niepowodzenia. Zawsze był zwycięzcą, zawsze górował nad innymi, nigdy nie myślał o sobie w innych kategoriach niż tylko sukcesu. Nie zniósłby, gdyby musiał myśleć o sobie inaczej. Jako jedyny przedstawiciel nadrzędnego gatunku istot, gdyż tak siebie widział, nie był limitowany moralnymi i etycznymi ograniczeniami typowymi dla zwykłych ludzi. Mógł robić wszystko, na co miał ochotę.
Tymczasem rozmieszczeni w terenie agenci meldowali mu, że w każdej chwili spodziewają się pojawienia żywego trupa. Sharp stawał się coraz bardziej zły i zdenerwowany. Widocznie wiedza agentów o Ericu Lebenie nie była tak gruntowna, jak im się wydawało. Zapewne – przewidując taką sytuację – genetyk zawczasu przygotował sobie bezpieczną kryjówkę, której lokalizację zdołał utrzymać w tajemnicy nawet przed DSA. Jeśli okazałoby się to prawdą, porażka pościgu za Lebenem stanowiłaby osobistą klęskę Sharpa. Za bardzo bowiem identyfikował się z tą operacją, zbyt silnie wierzył w jej powodzenie.
Chwila przerwy, po czym następny telefon. To Jerry Peake meldował, że w szpitalu w Palm Beach odnalazł Sarah Kiel, nieletnią kochankę Lebena.
– Ale te cholerne łapiduchy nie chcą mi pomóc – poskarżył się zgodnie z prawdą, ale w charakterystyczny dla siebie płaczliwy sposób.
Czasami Anson Sharp myślał sobie, że zalety otaczania się nieszkodliwymi, słabymi ludźmi nie równoważą bilansu strat wynikających z ich nieefektywności. Pewnie, że żaden z nich nie zagrozi mu, kiedy już zostanie dyrektorem agencji, ale też nie będą zdolni działać samodzielnie, co z kolei jemu, jako ich przełożonemu, nie wystawi najlepszego świadectwa.
– Zaraz tam będę – powiedział Sharp. – Dziecko nie zdąży się jeszcze obudzić.
Dochodzenie na terenie Geneplan może być przez jakiś czas prowadzone bez niego. Naukowcy i laboranci, którzy rano przyszli do pracy, zostali odesłani do domów z poleceniem, by aż do odwołania nie zjawiali się w korporacji. Spece od komputerów z DSA szukali w banku danych informacji dotyczących projektu „Wildcard”, ale ich robota była tak specjalistyczna, że Sharp ani nie mógł zrozumieć, o co tam chodzi, ani tym bardziej ich kontrolować. Zadzwonił jeszcze do kilku agencji federalnych w Waszyngtonie. Potrzebne mu były – i uzyskał je – informacje na temat szpitala Desert General oraz doktora Hansa Werfella, które mogłyby okazać się pomocne w pertraktacjach. Następnie wsiadł do dyspozycyjnego śmigłowca i poleciał nad pustynią do Palm Springs. Cieszył się, że znów był w drodze.
Rachael i Benny pojechali taksówką na lotnisko w Palm Springs, gdzie w firmie Hertz wynajęli nowego, czystego forda. Zdążyli wrócić do miasta w samą porę, by być pierwszymi klientami sklepu odzieżowego, otwieranego o dziewiątej trzydzieści. Rachael kupiła sobie brązowe dżinsy, jasnożółtą bluzeczkę, grube białe podkolanówki i parę adidasów. Benny wybrał dla siebie dżinsy w standardowym błękitnym kolorze, białą koszulę, skarpety i podobną parę sportowego obuwia. Przebrali się, zrzucając sfatygowaną garderobę w toalecie stacji benzynowej na północnym krańcu Palm Canyon Drive. Częściowo dlatego, że bali się, iż mogą zostać wytropieni, częściowo zaś, by nie tracić czasu, nie zatrzymali się nigdzie na śniadanie, lecz kupili u McDonalda kanapki, które zjedli, jadąc samochodem.
Rachael zaraziła przyjaciela przeczuciem zbliżającej się śmierci i nagłym – niemal profetycznym – przeświadczeniem, że kończy się ich czas; tym samym, którego po raz pierwszy doznała w motelu zaraz po tym, jak skończyli się kochać po raz drugi. Benny próbował ją uspokajać, ale sam z minuty na minutę stawał się coraz bardziej niepewny. Byli jak para zwierząt, która niezależnie od siebie instynktownie przeczuwa nadciągającą burzę.
Rachael żałowała, że nie mogą jechać jej czerwonym mercedesem. Straciliby wówczas mniej czasu, niż poruszając się wypożyczonym fordem. Usiadła na siedzeniu obok kierowcy i bez entuzjazmu zaczęła jeść kanapkę od McDonalda. Benny wyjechał w kierunku północnym na drogę stanową numer sto jedenaście, z której następnie skręcił na międzystanową dziesiątą prowadzącą na zachód. Choć wyciskał z forda, ile tylko się dało, jadąc ze zdumiewającą i nietypową dla handlarzy nieruchomościami brawurą i lekkością, to jednak nie mieli szans, by do domku Erica nad jeziorem Arrowhead dojechać wcześniej niż o pierwszej w południe.
Rachael modliła się, by nie było za późno. I starała się nie myśleć, jak wyglądać będzie Eric, jeśli w ogóle go znajdą.
Ericowi przeszedł już atak ślepej furii i powoli odzyskiwał zmysły. Nadal znajdował się w zdemolowanej sypialni swego domku wypoczynkowego, gdzie wszystko, co tylko wpadło mu w ręce, musiał natychmiast roztrzaskać. Pod czaszką czuł silne, bolesne pulsowanie, a we wszystkich mięśniach tępy, rwący ból. Członki miał spuchnięte i zdrętwiałe, oczy zaś rozpalone i nieprzytomne. Bolały go zęby, a w wyschniętych ustach czuł niesmak.
Po każdym napadzie bezmyślnego szaleństwa Eric popadał w ponury nastrój. Przebywał w szarym świecie, z którego wszystkie kolory zostały wymyte, a dźwięki wyciszone, gdzie kształty przedmiotów były zamazane, światło zaś – niezależnie od tego, jak silne było jego źródło – przytłumione i nie dość jasne, by rozproszyć mrok. To tak, jakby atak szału go wydrenował i teraz musiał uzupełnić zapas energii. Poruszał się ospale, trochę niezdarnie i myślenie sprawiało mu wyraźną trudność.
Gdy zakończy się proces zdrowienia, na pewno minie mu śpiączka i ponure nastroje. Takie tłumaczenie nie podniosło go jednak na duchu, gdyż kłopoty z koncentracją utrudniały Ericowi abstrakcyjne myślenie o przyszłości, o lepszym jutrze. Jego kondycja była straszna, nieprzyjemna, wprost przerażająca, czuł się tak, jakby nie panował nad sobą i – w gruncie rzeczy – był uwięziony w pułapce własnego ciała, skazany na ten na razie niedoskonały i na wpół umarły organizm.
Poczłapał do łazienki, niespiesznie wziął prysznic i umył zęby. W domku trzymał ubrania i bieliznę, tak jak w Palm Springs, żeby nie trzeba było za każdym razem, ilekroć tu przyjeżdżał, pakować walizki. Włożył teraz spodnie w kolorze khaki, koszulę w szkocką kratę, wełniane skarpety i traperki. W tym dziwnym mglistym stanie, w jakim się znajdował, rutynowe czynności poranne zajęły mu więcej czasu niż normalnemu człowiekowi. Najpierw miał trudności z wyregulowaniem temperatury wody, potem szczoteczka do zębów wypadała mu z dłoni, wreszcie nie mógł zgrabiałymi palcami zapiąć guzików koszuli. Gdy chciał podwinąć rękawy, materiał wymykał mu się z dłoni, jak gdyby się sprzeciwiał tej czynności. Zasznurowanie butów udało mu się tylko dzięki wielkiemu wysiłkowi, jaki w to włożył.
I znów zaczęły go nękać cieniste ognie.
Kilkakrotnie pojawiły się gdzieś w tle płomienie strzelające z mrocznych zakamarków. To tylko krótkie spięcia w fatalnie uszkodzonym, ale zdrowiejącym mózgu, myślał. Iluzja zrodzona w synapsach mózgowych między neuronami i nic więcej. Ale gdy się odwrócił, by dokładnie przyjrzeć się owym płomieniom, nie rozmyły się ani nie wyblakły, jak stałoby się ze zwykłymi mirażami. Co więcej, zyskały nawet na intensywności.
Choć nie dawały ani ciepła, ani dymu, nie potrzebowały paliwa, ani w ogóle nie były fizyczne, Eric patrzył na te istniejące, a nie istniejące ognie z rosnącym strachem. Może dlatego, że widział w nich – czy raczej za nimi – coś tajemniczego i przerażającego, jakieś ukryte pod zasłoną ciemności potworne kształty, kiwające na niego przez skaczące płomienie. Choć zdawał sobie sprawę, że te fantomy są tylko cząstkami jego chorej wyobraźni, choć nie znał ich znaczenia, a zatem nie wiedział, dlaczego miałby się ich bać, to jednak bał się. Czasami – zahipnotyzowany cienistymi ogniami – słyszał własne kwilenie, płacz dręczonego dziecka.
Jedzenie. Chociaż zmodyfikowane genetycznie ciało Erica było zdolne do cudownej samoregeneracji i błyskawicznej rekonwalescencji, jednak wciąż potrzebowało właściwego odżywiania – witamin, składników mineralnych, węglowodanów, protein – elementów, które służyły do odbudowy zniszczonych tkanek. I po raz pierwszy od czasu ucieczki z kostnicy poczuł głód.
Niespiesznie poczłapał do kuchni i szurając nogami, skierował się w stronę lodówki.
Nagle zdało mu się, że widzi jakiś kształt wysuwający się z pęknięcia w ścianie, gdzieś na krawędzi wizji. Coś obłego i cienkiego jak owad. Coś stanowiącego zagrożenie. Wiedział jednak, że to znów iluzja. Nieraz już widywał takie rzeczy. To kolejny objaw uszkodzenia mózgu. Nie należy zwracać na to uwagi, nie należy bać się tego, nawet jeśli do uszu dociera stukanie o ścianę chitynowego pancerza owada. Tąp, tąp, tąp. Eric nie chciał dłużej na to patrzeć. Znikaj! Przytrzymał się lodówki. Stukanie. Zacisnął zęby. Znikaj! Odgłos ucichł. Kiedy znów spojrzał na pęknięcie w ścianie, nie było tam już nic, czego mógłby się lękać.
Ale teraz zobaczył od dawna nieżyjącego wuja Barry’ego. Siedział przy stole kuchennym i uśmiechał się złośliwie. Kiedy Eric był dzieckiem, regularnie oddawano go pod opiekę wuja Barry’ego Hampsteada, który wykorzystywał go seksualnie. Eric bał się powiedzieć o tym komukolwiek, gdyż Hampstead straszył go, że zrobi mu wtedy krzywdę, że utnie mu siusiaka. Groźby te były dla dziecka tak realne i zatrważające, że Eric ani przez chwilę nie wątpił w prawdziwość słów wuja. Teraz Barry siedział przy stole, jedną rękę opuścił na wysokość podbrzusza, znów uśmiechnął się i rzekł: „Chodź tu, kochanieńki, zabawimy się”. Eric słyszał ten głos tak wyraźnie, jak trzydzieści pięć lat temu, choć wiedział, że ani mężczyzna, ani głos nie istnieją poza jego wyobraźnią. Bał się Barry’ego Hampsteada tak samo jak wówczas, chociaż zdawał sobie sprawę, że wuj nic mu teraz nie może zrobić, bo go nie ma.
Zamknął oczy i zapragnął, by ułuda zniknęła. Stał tak i trząsł się przez dobrą minutę. Nie chciał otworzyć oczu do czasu, kiedy będzie miał absolutną pewność, że fantomu już nie ma. Ale nagle przyszło mu do głowy, że może Barry naprawdę tu jest i teraz skrada się do nic nie widzącego Erica, że za chwilę chwyci go za genitalia, chwyci i zaciśnie dłoń…
Otworzył oczy.
Duch Barry’ego Hampsteada zniknął.
Eric odetchnął z ulgą i wyjął z lodówki kanapki z parówkami firmy Farmer John. Podgrzał je w piecyku, starając się skoncentrować na tym, co robi, aby uniknąć poparzenia. Z kolei wolno i cierpliwie, trzęsącymi się rękami, zaparzył sobie w dzbanku kawę. Usiadł przy stole, głowę trzymając nisko nad blatem i obijając o niego łokcie, i zaczął jeść, popychając kęsy kolejnymi filiżankami gorącej kawy Maxwell House.
Przez chwilę miał nienasycony apetyt i sam akt jedzenia sprawiał, że czuł, iż naprawdę żyje. Nic jeszcze od chwili zmartwychwstania nie dało mu tak cudownego uczucia. Gryzienie, przeżuwanie, smakowanie, przełykanie – te proste czynności przywracały jego obecność wśród żywych bardziej niż cokolwiek innego od chwili śmierci pod kołami śmieciarki na Main Street. Przez chwilę czuł się podniesiony na duchu.
Potem nagle zdał sobie sprawę, że smak parówek nie jest ani tak ostry, ani tak przyjemny jak za czasów, gdy żył naprawdę. Albo raczej nie potrafił teraz docenić tego smaku. Przysunął nos do gorącego, kapiącego tłuszczem jedzenia, lecz – choć wciągał głęboko powietrze – nie poczuł żadnego aromatycznego zapachu. Spojrzał na swe wilgotne, zimne i szare jak popiół ręce, w których trzymał kanapkę. Kawałek parującej kiełbaski wyglądał bardziej „żywo” niż jego własne ciało.
Nagle cała sytuacja wydała się Ericowi przezabawna: oto nieboszczyk siedzi przy śniadaniu, żuje flegmatycznie kanapkę z parówką, wlewa do zimnego przełyku gorącą kawę Maxwell House i rozpaczliwie udaje, że jest pośród żywych. Jakby na własne życzenie można było cofnąć śmierć i przywrócić życie, wykonując pewne doczesne czynności: kąpiąc się pod prysznicem, myjąc zęby, jedząc, pijąc, wydalając, konsumując niewyszukane potrawy. Przecież muszę żyć, myślał, bo w końcu ani w niebie, ani w piekle nie mają parówek Farmer John ani kawy Maxwell House, prawda? Muszę żyć, bo obsługiwałem ekspres do kawy Mr Coffee i kuchenkę firmy General Electric, a tam, w kuchni, stoi lodówka Westinghouse i cicho brzęczy. Chociaż są to produkty sprzedawane w całych Stanach, to na pewno nie mają ich na drugim brzegu Styksu, a więc muszę żyć.
Czarny humor, bardzo czarny, ale Eric roześmiał się głośno. Śmiał się i śmiał, aż nagle usłyszał swój śmiech. Brzmiał twardo, zimno i chrapliwie, nie był to prawdziwy śmiech, lecz jego kiepska, ordynarna imitacja, przypominająca dławienie się. Zupełnie tak, jakby Eric połknął kamienie, które teraz grzechotały, obijając się w przełyku jeden o drugi. Przerażony tym odgłosem, wzdrygnął się i zaczął szlochać. Wypuścił z rąk kanapkę, strącił na podłogę resztę jedzenia i nakrycie, rozpostarł na pustym blacie ramiona i skrył w nich twarz. Wydawał z siebie przeciągłe jęki, na dłuższą chwilę popadł w głęboką żałość nad sobą.
Myszy, myszy, pamiętaj o myszach rzucających się na pręty swych klatek…
Wciąż nie wiedział, co znaczą te myśli, nie mógł przypomnieć sobie żadnych myszy, choć czuł, że jest coraz bliżej rozwiązania tej zagadki. Pamięć o myszach, białych myszach, krążyła gdzieś złowrogo, prawie w zasięgu ręki.
Ponury nastrój Erica stał się jeszcze bardziej ponury, a stępione zmysły – jeszcze bardziej tępe.
Po chwili zdał sobie sprawę, że zapada w kolejną śpiączkę, jeden z tych okresów zawieszenia, kiedy to serce dramatycznie zwalniało swą pracę, a oddech redukował się do ułamka normalnej częstotliwości, dając organizmowi możliwość kontynuowania procesu sanacji i akumulowania nowych rezerw energetycznych. Osunął się z krzesła na podłogę i zwinął w kłębek obok lodówki.
Benny skręcił koło Redlands z międzystanowej „dziesiątki” na stanową drogę numer trzysta trzydzieści. Od jeziora Arrowhead dzieliło ich już tylko czterdzieści kilometrów.
Dwupasmowa nitka wdzierała się wężowym ruchem w masyw gór San Bernardino. Droga to podnosiła się, to opadała, nawierzchnia była w niektórych miejscach nierówna, a w innych zdarzały się nawet wyrwy. Na prawie całej długości brakowało pobocza, a tuż za rachitycznymi barierkami zaczynało się strome urwisko. Nie było tu więc zbyt dużo miejsca na swobodę manewrów i musieli znacznie ograniczać prędkość. I tak zresztą Ben prowadził forda dużo szybciej, niż robiłaby to Rachael.
W nocy Rachael zdradziła mu wszystkie tajemnice dotyczące projektu „Wildcard” i obsesji Erica. Teraz oczekiwała rewanżu. Ale Benny nie powiedział jej nic, co mogłoby wyjaśnić fachowość, z jaką załatwił Vincenta Baresco, zręczność w prowadzeniu samochodu czy też znajomość broni. Choć ciekawość Rachael była olbrzymia, nie naciskała. Czuła, że to dużo bardziej prywatna tajemnica niż sekrety, które ona mu wyjawiła, i że Benny zbyt długo starał się o wszystkim zapomnieć, żeby teraz tak prędko zacząć o tym mówić. Wiedziała, że kiedyś to nastąpi, ale on sam zdecyduje, czy nadeszła odpowiednia pora. Przejechali kilometr od Redlands i przed nimi było jeszcze trzydzieści kilometrów do najbliższej miejscowości – Running Springs, gdy Benny najwyraźniej uznał, że już czas. Droga pięła się wyżej i wyżej, a po obu jej stronach zaczęły wyrastać coraz bardziej strome skały i drzewa – zrazu brzozy i sękate dęby, potem różne rodzaje sosen, modrzewie i nawet świerki. Wkrótce znaleźli się w aksamitnym cieniu zwisających zewsząd konarów. Nawet w klimatyzowanym wnętrzu pojazdu odczuwało się spadek temperatury. Męczący pustynny żar został za nimi. I chyba właśnie spowodowana ochłodzeniem ulga podniosła Bena Shadwaya na duchu i skłoniła do przerwania milczenia. Jechali tunelem wśród cienistych sosen, a Benny mówił miękko, lecz dobitnie.
– Gdy miałem osiemnaście lat, wstąpiłem na ochotnika do komandosów, bo chciałem walczyć w Wietnamie. Nie byłem pacyfistą, jak tylu innych ludzi, choć także nie należałem do fanatyków wojny. Uważałem po prostu, że należy walczyć za swój kraj, niezależnie od tego, czy po słusznej, czy po niesłusznej stronie. Jak się okazało, miałem pewne uzdolnienia, wrodzone cechy, które umożliwiły mi kandydowanie do elitarnego oddziału zwiadowczego – Marine Reconnaissance, który jest odpowiednikiem Army Rangers w piechocie czy Navy Seals w marynarce. Wcześnie mnie odkryli i posłali na solidne przeszkolenie. I tak stałem się żołnierzem w każdym calu. Wiedziałem doskonale, jak posługiwać się bronią, ale nawet bez niej potrafiłem zabić przeciwnika gołymi rękami, szybko i sprawnie, zanim ten mógł się w ogóle zorientować, o co chodzi. Tak więc poleciałem do Wietnamu z oddziałem zwiadowczym i miałem zagwarantowane wiele wrażeń. Zresztą tego chciałem. I przez kilka pierwszych miesięcy byłem całkowicie gung ho, w swoim żywiole, w ogniu walki.
Benny wciąż prowadził samochód po mistrzowsku, ale Rachael spostrzegła, że w miarę jak opowieść przenosiła się w głąb dżungli południowo-wschodniej Azji, zmniejszał prędkość.
Słońce przedarło się przez zasłonę cienia i kaskady światła spadły na przednią szybę. Benny przymrużył oczy.
– Ale spędziłem kilka miesięcy po kolana we krwi, widziałem, jak umierali moi kumple – sam też co dzień ryzykowałem życie – jak wciąż strzelano do bezbronnej ludności cywilnej, palono wioski, kaleczono dzieci… No i wtedy zaczęły się moje wątpliwości. Musiały się zacząć.
– O Boże, Benny. Tak mi przykro. Nigdy nie podejrzewałam, że przeszedłeś przez to wszystko, przez taki koszmar…
– Nie musi ci być przykro. Wróciłem żywy i ułożyłem sobie jakoś życie. Inni nie mieli tego szczęścia.
Mój Boże, pomyślała Rachael, przecież mogłeś stamtąd nie wrócić. Wtedy nigdy bym cię nie poznała, nigdy cię nie kochała, nie wiedziałabym, co straciłam.
– W każdym razie – kontynuował cicho – wątpliwości wątpliwościami, a ja przez resztę roku walczyłem w obronie legalnie wybranego rządu Wietnamu Południowego, chociaż był to rząd kompletnie skorumpowany. Walczyłem, by ochronić wietnamską kulturę przed zniszczeniem jej przez komunizm, ale tę samą kulturę niszczyły dziesiątki tysięcy amerykańskich żołnierzy, nieustępliwie amerykanizujących kraj.
– Chcieliśmy wolności i pokoju dla narodu wietnamskiego – wtrąciła Rachael. – Przynajmniej ja tak to rozumiałam. – Nie skończyła jeszcze trzydziestki, była siedem lat młodsza od Bena. Ale tych siedem lat różnicy wystarczyło, żeby nie była to już jej wojna. – Nie ma nic złego w walce o wolność i pokój.
– Tak – odrzekł Benny niepewnym głosem. – Ale nam kazano przywracać pokój przez masowe mordowanie i zrównywanie tamtego cholernego kraju z ziemią. Przecież niewiele brakowało, a nie zostałby tam nikt, kto mógłby się cieszyć wywalczoną wolnością. Zacząłem się zastanawiać… czy mój kraj nie poszedł niewłaściwą drogą? Czy nie zaangażował się w niesłuszną sprawę? Czy nie stanął po stronie zła? A może to tylko ja, choć przeszedłem odpowiednie przeszkolenie, byłem zbyt młody i naiwny, by to zrozumieć?
Przez moment milczał, biorąc ostry zakręt w prawo, potem równie ostry w lewo. Dookoła wznosiły się strome zbocza skalne.
– Wycieczka do Azji dobiegła końca, a ja nie znalazłem zadowalających mnie odpowiedzi na te pytania. Postanowiłem więc ją przedłużyć…
– Zostałeś w Wietnamie, choć mogłeś wrócić do domu? – spytała zdumiona. – Mimo tych wszystkich przerażających odkryć?
– Musiałem dojść z tym do ładu – odparł Ben. – Po prostu musiałem. Przecież zabijałem ludzi, bardzo dużo ludzi, myśląc, że działam w słusznej sprawie. Musiałem więc sprawdzić, czy się nie myliłem. Nie mogłem ot tak po prostu odlecieć do domu, zająć się swoim życiem i starać się o wszystkim zapomnieć. Nie mogłem, cholera! Musiałem znaleźć odpowiedź na pytanie, czy byłem dobrym obywatelem, czy zabójcą, a potem – jaki kompromis mógłbym zawrzeć z życiem i własną świadomością. Nie istniało lepsze miejsce do przeanalizowania tego problemu niż właśnie Wietnam. Zresztą, żeby zrozumieć, dlaczego zdecydowałem się zostać dłużej w tym piekle, musiałabyś znać mnie takiego, jaki wtedy byłem: młodego idealistę, patriotę gotowego za kraj oddać życie. Kochałem Amerykę, wierzyłem w Amerykę, wierzyłem z głębi serca i nie mogłem po prostu tej wiary odrzucić tak jak węże zrzucają skórę…
Minęli drogowskaz informujący, że do Running Springs pozostało dwadzieścia pięć kilometrów, a do jeziora Arrowhead – trzydzieści siedem.
– Zostałeś więc w Wietnamie na kolejny rok? – spytała Rachael.
Ben westchnął ciężko.
– Jak się później okazało… na dwa lata.
Eric Leben znajdował się wciąż w swym domku w górach, wysoko nad poziomem jeziora Arrowhead. Przez dłuższy, trudny do określenia czas przebywał w dziwnym stanie rozdwojenia: dryfował na krawędzi snu i jawy, życia i śmierci, a jednocześnie genetycznie zmodyfikowane komórki jego organizmu pracowicie wytwarzały enzymy, proteiny i inne substancje, niezbędne do przebiegu procesu zdrowienia. W jego mózgu rodziły się krótkie, ciężkie sny i nie powiązane ze sobą obrazy, niczym szkaradne cienie skaczące w krwawym świetle łojowych świec.
Gdy wreszcie wyszedł z tego podobnego do transu stanu i znów był pełen energii, uprzytomnił sobie, że musi się uzbroić i być przygotowany do działania. Jego umysł nie był jeszcze w pełni jasny, pamięć miejscami dziurawa, nie potrafił więc odpowiedzieć sobie na pytanie, kto może go ścigać, ale instynkt podpowiadał mu, że jest ścigany.
To jasne jak słońce, pomyślał, że Sarah Kiel wyklepie o tym domu!
A ponieważ nie mógł sobie przypomnieć, kim jest Sarah Kiel, myśl ta wstrząsnęła nim. Stał, oparty o bufet kuchenny, kołysał się na palcach i usilnie próbował wyłowić z pamięci twarz pasującą do tego nazwiska.
Sarah Kiel…
Nagle przypomniał sobie i pożałował, że ją zostawił. Domek miał być absolutnie nikomu nie znaną przystanią. Nikomu nie powinien był o nim mówić. Problem jednak polegał na tym, że Eric musiał mieć młode kobiety, aby samemu czuć się młodym. Lubił im imponować, toteż nic dziwnego, że Sarah była pod wrażeniem pięciopokojowego domu ze wszystkimi wygodami, olbrzymich połaci prywatnego lasu i wspaniałego widoku na położone w dole jezioro. Dobrze im było, gdy się kochali na zewnątrz, na prześcieradle rozpostartym pod konarami wielkiej sosny. Czuł się wtedy taki młody! Ale teraz Sarah poznała tajemnicę jego powrotu i prześladowcy – których tożsamości nie potrafił jeszcze ustalić – mogli poprzez nią dotrzeć aż tutaj.
W wielkim pośpiechu Eric puścił się blatu i ruszył w stronę drzwi prowadzących do garażu. Wychodził z kuchni na mniej niż do tej pory sztywnych nogach, czuł w sobie więcej energii, a oczu nie raziło już jasne światło. W kątach przestały się czaić fantomy wuja, nie było też owadów, które mogłyby go znów wystraszyć – stan śpiączki przyniósł widocznie korzyści. Ale gdy położył rękę na klamce, stanął porażony kolejną myślą: Sarah nie może nikomu powiedzieć o tym domu, bo przecież nie żyje. Zabiłem ją parę godzin temu…
Zalała go fala przerażenia i mocniej chwycił klamkę, niczym kotwicę mającą go uchronić przez zmyciem do oceanu wiecznej ciemności i szaleństwa. Nagle przypomniał sobie, jak pojechał do domu w Palm Springs, zbił dziewczynę, nagą dziewczynę, jak tłukł ją bezlitośnie pięściami. Widział teraz oczyma wyobraźni jej posiniaczoną, pokrytą krwawiącymi ranami twarz, a obrazy te skakały jak slajdy z popsutego rzutnika. Ale czy faktycznie ją zabił? Nie, nie, na pewno nie. Lubił być brutalny wobec kobiet, to prawda, ich bicie sprawiało mu prawie taką samą przyjemność jak obserwowanie strachu w ich oczach. Ale nigdy by żadnej z nich nie zabił, nigdy tego nie zrobił i nie zrobi, nie, na pewno nie; był przecież szanującym prawo obywatelem, odnosił sukcesy materialne i towarzyskie, daleko mu do bandytów i psychopatów… Nagle zelektryzował go inny obraz, zamazany, ale przerażający – obraz ukrzyżowania Sarah w sypialni Rachael w Placentia; obraz przybijania jej nagiego ciała gwoździami do ściany nad łóżkiem jako ostrzeżenie dla Rachael. Wzdrygnął się i uzmysłowił sobie, że to nie Sarah zawisła na ścianie, lecz ktoś inny, jakaś dziewczyna, której nazwiska w ogóle nie znał, obca mu osoba, przypominająca nieco Rachael… Nie, to już przechodzi wszelkie wyobrażenia! On nie mógł zamordować dwóch kobiet, nie zabił nawet jednej… Ale zaraz przypomniał sobie kontener na śmieci, brudny zaułek i… jeszcze jedną martwą kobietę, trzecią kobietę, ładną Latynoskę, z gardłem podciętym skalpelem. To on wrzucił jej ciało do śmietnika…
Nie, o Boże, co ja z siebie zrobiłem? – zastanawiał się, a żołądek podchodził mu do gardła. – Jestem badaczem i badanym, stwórcą i stworzeniem. Musiałem popełnić jakiś błąd, straszliwy błąd. Czy to możliwe, że stałem się z własnej winy potworem Frankensteina?
Przez chwilę znów miał jasny umysł, a prawda rozbłysła mu w głowie niczym promienie wschodzącego słońca na świeżo umytej szybie okiennej.
Gwałtownie potrząsnął głową, udając, że chce odpędzić od siebie resztki koszmaru, który zamglił mu umysł. W rzeczywistości jednak rozpaczliwie próbował pozbyć się niemiłej, nieznośnej świadomości. Fatalnie uszkodzony mózg wraz z wątpliwym stanem fizycznym organizmu ułatwiły odrzucenie prawdy. Gwałtowne potrząśnięcie głową wystarczyło, by świat zawirował mu przed oczami, by poczuł, że traci równowagę, a umysł znów spowija mgła. Zaczął mieć trudności z uporządkowaniem myśli. Ponownie speszył się i stracił orientację.
Martwe kobiety to jakieś fałszywe wspomnienie, oczywiście, że tak, to nie może być prawda. Eric nie jest zdolny do dokonania zabójstwa z zimną krwią. Te trzy trupy to takie same przywidzenia jak wuj Barry i te dziwne owady, które czasami jawią mu się przed oczami.
Pamiętaj o myszach, pamiętaj o myszach, oszalałych, rozwścieczonych myszach…
Jakich myszach? Co mają z tym wspólnego rozwścieczone myszy? Do diabła z tymi myszami!
W końcu najważniejsze jest, że nie mógł zabić człowieka, a cóż dopiero trzech kobiet! Nie, nie on. Nie Eric Leben. W jego mrocznej, na wpół chorej i niespokojnej pamięci te koszmarne obrazy były bez wątpienia niczym innym jak tylko iluzjami, tak jak owe cieniste ognie, które wyrastały z powietrza. Stanowiły zaledwie wynik spięcia wywołanego przez impulsy elektryczne w zniszczonej tkance mózgowej. Na razie nie ważył się dłużej nad nimi zastanawiać, bo zacząłby wtedy wątpić w siebie i własne zmysły, a także – i tak kruchą – kondycję fizyczną. A na to brakowało mu energii.
Trzęsąc się i pocąc, otworzył drzwi do garażu. Zapalił światło. Należący do niego czarny mercedes 560 SEL stał zaparkowany tam, gdzie go zostawił minionej nocy. Kiedy spojrzał na swoje auto, nagle uderzyło go wspomnienie innego samochodu, starszego i mniej eleganckiego, w którego bagażniku ukrył martwą kobietę…
Nie. To znów fałszywe wspomnienie. Iluzja. Ułuda. Rozpostarł palce dłoni i oparł się nią o ścianę. Przez chwilę stał tak, zbierając siły i starając się oczyścić umysł. Gdy wróciła mu chęć działania, nie pamiętał już, po co przyszedł do garażu.
Jednakże stopniowo powracało także instynktowne przeczucie, że ktoś czyha na niego, skrada się, chce go dopaść i że w związku z tym trzeba się uzbroić. Rozkojarzony umysł nie potrafił podsunąć mu jasnego wizerunku ludzi, którzy go ścigali, ale Eric wiedział, że znajduje się w niebezpieczeństwie. Puścił się ściany i przeszedł obok samochodu do tej części garażu, gdzie mieścił się podręczny warsztat.
Żałował, że nie był na tyle przewidujący, by wziąć ze sobą broń. Teraz musiał zdać się na siekierę, którą zdjął ze ściany, gdzie wisiała, zrywając przy tym obrastające trzonek pajęczyny. Używał jej do dzielenia polan, którymi palił w kominku, oraz do rąbania drew na podpałkę. Była ostra i stanowiła wyborną broń.
Choć nie był zdolny do mordowania z zimną krwią, wiedział, że – jeśli byłoby to konieczne – potrafiłby zabić w obronie własnej. Nie ma nic złego w tym, że człowiek chce ocalić życie. Samoobrona to nie morderstwo – można się z tego oczyścić.
Przez chwilę ważył w ręce siekierę. Tak, z tego się można oczyścić.
Potem wypróbował broń, rzucając nią przed siebie. Przecięła powietrze z głośnym świstem. Z tego się można oczyścić…
Około czternastu kilometrów przed Running Springs, a dwadzieścia pięć przed jeziorem Arrowhead, Benny zjechał z drogi i zaparkował w zatoczce stanowiącej punkt widokowy. Były tam dwa drewniane stoły dla turystów, kosz na śmieci i mnóstwo cienia rzucanego przez olbrzymie sosny. Benny wyłączył silnik i opuścił szybę. Górskie powietrze miało temperaturę o kilkanaście stopni niższą od pustynnego, które tak dało im się we znaki. Było nadal ciepło, ale nie upalnie. Delikatny wiaterek, który wpadł przez otwarte okno, podziałał na Rachael odświeżająco niczym kąpiel, zwłaszcza że pachniał ziołami i żywicą sosnową.
Nie pytała, dlaczego przyjaciel zjechał z drogi, gdyż było to oczywiste: niezmiernie zależało mu na tym, aby Rachael wyciągnęła odpowiednie wnioski z jego pobytu w Wietnamie, aby nie miała złudzeń, jakiego człowieka uczyniła zeń wojna. Benny nie mógł pogodzić opowiadania o swoich przejściach z bezpiecznym prowadzeniem samochodu na krętej górskiej drodze.
Zaczął mówić o drugim roku walk, o swoich wątpliwościach i rozpaczy, gdy uzmysłowił sobie straszną prawdę, że nie jest to czysta wojna w takim sensie, w jakim była nią druga wojna światowa, w której istniała wyraźniejsza możliwość moralnego wyboru. Z miesiąca na miesiąc – jako zwiadowca, któremu zlecano różne misje – posuwał się coraz bardziej w głąb pola walki. Często przekraczali linię ognia i wdzierali się na teren nieprzyjaciela. Celem tych tajnych misji było nie tylko nawiązywanie kontaktu bojowego z wrogiem i niszczenie go, ale także pozyskiwanie ludności cywilnej pokojowymi środkami, przekonywanie jej serc i umysłów do własnych racji. Wskutek różnorodności tych misji Benny poznał szczególne okrucieństwo nieprzyjaciela, doszedł do wniosku, że ta brudna wojna zmuszała jej uczestników do wyboru między mniejszym i większym złem: z jednej strony byłoby niemoralne zostać w Wietnamie i walczyć, stanowić część wojennej machiny zabijania i niszczenia, z drugiej zaś byłoby jeszcze większym błędem odejść. Po upadku Wietnamu Południowego i Kambodży nastąpiłyby masowe mordy polityczne, z pewnością dużo gorsze od dramatów wojennych.
Głos Bena przypominał Rachael konfesjonały z czarnego drewna, w których klęczała jako dziewczyna.
– Poniekąd zdałem sobie sprawę, że choć byliśmy źli, po nas mogli przyjść jeszcze gorsi. Po naszym odejściu nastąpiłaby krwawa łaźnia. Miliony ludzi stracono by lub posłano na śmierć w obozach pracy przymusowej. Po nas byłby… potop.
Gdy mówił, nie patrzył na Rachael, lecz na porośnięte lasami zbocza gór San Bernardino. Rachael czekała. Benny ciągnął dalej:
– Tam nie było bohaterów. Miałem wtedy niecałe dwadzieścia jeden lat, a więc była to odważna myśl, że nie jestem bohaterem, lecz kimś na usługach mniejszego zła. W tym wieku jest się z reguły idealistą, optymistą i idealistą, ale ja widocznie zbyt dużo przeżyłem i dostrzegłem, że w życiu wiele zależy od takiej właśnie konieczności wyboru, wyboru – powtarzam – miedzy mniejszym i większym złem.
Benny zaczerpnął głęboko świeżego górskiego powietrza, wdzierającego się przez otwarte okno, i wypuścił je ze świstem. Sprawiał wrażenie, jakby się bał, że samo mówienie o wojnie przynosi mu ujmę, a czyste powietrze – wciągnięte głęboko – mogło oczyścić jego duszę ze starych plam.
Rachael nic nie mówiła, głównie dlatego, że nie chciała mu przerywać wątku, pragnęła, by sam doszedł do końca opowieści. Inną przyczyną jej milczenia było odkrycie, że jej przyjaciel jest zawodowym żołnierzem. To stawiało go w zupełnie innym świetle. Musiała teraz dokonać całkowitego przewartościowania jego osoby.
Uważała, że to tak cudownie nieskomplikowany człowiek, zwyczajny pośrednik w handlu nieruchomościami, a jego prostota czyniła go w jej oczach atrakcyjnym. Bóg świadkiem, że dość miała urozmaicenia z Erikiem. Atmosfera normalności, jaką Ben tworzył wokół siebie, działała na nią kojąco. Był dla niej uosobieniem spokoju, odpowiedzialności, bezpieczeństwa. Benny – łagodny jak powoli płynący, uspokajający górski potok. Jego zainteresowanie kolejkami, starymi powieściami i muzyką z lat czterdziestych zdawało się potwierdzać tezę, że życie Bena Shadwaya pozbawione było poważniejszych wstrząsów. Rachael nie sądziła, aby człowiek skomplikowany i ciężko doświadczony przez życie mógł czerpać przyjemności z takich drobiazgów. Zafrapowany tą swoją przeszłością, Benny wyglądał jak dziecko – szczere, czyste, niewinne, i teraz trudno jej było uwierzyć, że to weteran, mający za sobą gorzkie rozczarowania oraz fizyczne i duchowe udręki.
– Moi kumple zginęli – kontynuował. – Oczywiście, nie wszyscy, ale wielu z nich, cholera! Trafieni w ogniu walki, zdjęci przez snajpera, rozerwani na minie. Niektórzy wrócili do domów okaleczeni i sparaliżowani, ze zniekształconymi twarzami, poranionymi na zawsze ciałami i umysłami. Ponieważ nie walczyli za słuszną sprawę, lecz tylko w imię mniejszego zła, cena, którą przyszło im zapłacić, była wysoka, cholernie wysoka. Ale odejście, jedyna możliwość, jaka istniała, było do przyjęcia tylko pod warunkiem, że przymknęło się oczy na fakt istnienia większego i mniejszego zła.
– A więc na ochotnika zostałeś na trzeci rok służby – domyśliła się Rachael.
– Tak. Zostałem i przeżyłem. Nie byłem ani szczęśliwy, ani dumny z tego powodu. Po prostu robiłem, co do mnie należało. Nie była to łatwa deklaracja, ale złożyło ją wielu. A potem… nadszedł czas wycofania naszych oddziałów. Nigdy im tego nie przebaczę ani nie zapomnę. To nie my porzucaliśmy Wietnamczyków, lecz… ja sam czułem się porzucony. Rozumiałem, że doszło do ugody, nadal jednak byłem gotów do poświęceń. Tymczasem moja ojczyzna, w którą tak głęboko wierzyłem, kazała mi odejść i pozwolić, by zwyciężyło większe zło. Kiedy nareszcie zacząłem pojmować złożoną naturę wszystkich moralnych aspektów tej wojny, oni kazali mi zapomnieć o wszystkim, jakby to wszystko była tylko… pieprzona zabawa!
Rachael nigdy jeszcze nie słyszała w głosie Bena takiego gniewu rozpalonego jak kuta stal, nigdy nie wyobrażała sobie, że w ogóle jest do tego zdolny. Choć kontrolował się i zachowywał spokojnie, poczuła lekki przestrach.
– To był prawdziwy szok dla dwudziestojednolatka – ciągnął dalej Benny – kiedy dowiedział się, że życie nie zamierza dać mu szansy na stanie się prawdziwym bohaterem. Jeszcze gorsza była prawda, że ojczyzna może zmusić do robienia rzeczy niesłusznych. Po naszym odejściu Vietcong w Wietnamie i Czerwoni Khmerzy w Kambodży wymordowali trzy albo cztery miliony ludzi. Następne pół miliona zginęło, próbując uciec przez ocean na wzruszających, ale lichych tratwach. I… i… nie wiem, jak to wyrazić, ale wydaje mi się, że w pewnym stopniu ja też jestem winien ich śmierci. My wszyscy jesteśmy winni ich śmierci, ale czasami czuję na sobie ten ciężar i jest on tak wielki, że nie mogę go udźwignąć.
– Jesteś wobec siebie zbyt surowy.
– Nie, to nieprawda.
– Jeden człowiek nie może dźwigać na swych barkach całego świata – powiedziała.
Ale Benny nie zamierzał zdjąć z siebie tego ciężaru ani nawet jego części.
– Pewnie dlatego żyję przeszłością. Poznałem, że światy, w których przyszło mi żyć – świat obecny i świat przyszły – nie są czyste, i nigdy nie będą, oraz że nie dają nam możliwości wyboru tego, co czarne, i tego, co białe. Tylko że co do przeszłości, to zawsze oszukujemy się, że kiedyś było inaczej, lepiej.
Rachael zawsze podziwiała poczucie odpowiedzialności Bena i jego kryształową uczciwość. Teraz jednak stwierdziła, że cechy te rozwinął w sobie nadmiernie. Nawet takie cnoty jak odpowiedzialność i uczciwość mogą stać się obsesją. Jakież to jednak piękne obsesje w porównaniu z wariactwami innych ludzi, których znała!
Wreszcie Benny spojrzał na nią, jego oczy pełne były smutku, prawie melancholii. Nigdy takich u niego nie widziała. Ale na szczęście w jego wzroku dostrzegła także inne uczucia – czułość, przywiązanie, ciepło i miłość.
– W nocy… i dziś rano… – mówił Benny – kiedy się kochaliśmy… po raz pierwszy od czasu, kiedy poszedłem na wojnę, miałem jasny wybór: czarne albo białe, żadnych szarości. W tym wyborze jest coś… jest jakieś zbawienie, którego nie miałem nadziei już doznać.
– W jakim wyborze? – spytała kobieta.
– Czy pozostać z tobą na całe życie, czy nie – odparł. – Tak: jest wyborem właściwym, ze wszech miar słusznym, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Nie: to wybór zły, bardzo zły. Nie musiałem się długo zastanawiać.
Rachael wiedziała już od kilku tygodni, może nawet miesięcy, że jest w nim zakochana. Emocje jednak trzymała na wodzy, nie wypowiadała się na temat głębi swych uczuć do Bena, nie pozwalała sobie na myśli o długotrwałym z nim związku. Jej dzieciństwo i młodość upłynęły w samotności, w przeświadczeniu, że nikt jej nie kocha. Te niewesołe lata zrodziły w niej gorące pragnienie miłości. I właśnie to pragnienie, a właściwie żądza, aby być kochaną i pożądaną, sprawiło, że stała się łatwą zdobyczą dla Erica Lebena. Ich małżeństwo było nieudane. Obsesję Erica na punkcie młodości, a zwłaszcza na punkcie jej młodości, Rachael brała najpierw za przejaw miłości, gdyż sama jej potrzebowała. Ale w ciągu siedmiu lat wspólnego życia odkrywała i powoli akceptowała bolesną prawdę, że tu wcale nie chodzi o miłość. Teraz była bardzo ostrożna. Bała się, by po raz kolejny nie zraniono jej uczuć.
– Kocham cię, Rachael.
Serce zabiło jej mocniej. Chciała uwierzyć w to, że może być kochana przez tak dobrego i kochanego mężczyznę jak Benny, ale bała się w to uwierzyć. Chciała odwrócić wzrok, by nie patrzeć mu w oczy, im dłużej bowiem w nie patrzyła, tym bardziej czuła, że traci nad sobą panowanie, że kruszy się jej chłodna obojętność – ale nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Chciała zachować milczenie, by nie powiedzieć czegoś, co mogłoby odsłonić jej słabe miejsce, ale rzekła z dziwną mieszaniną konsternacji, rozkoszy i dzikiej radości w głosie:
– Czy masz na myśli to samo co ja?
– A co masz na myśli?
– Propozycję.
– Nie jest to chyba najwłaściwsze miejsce ani najlepszy czas na propozycje, nie sądzisz?
– Nie jest.
– Jednak… mam na myśli propozycję. Wolałbym wprawdzie, żeby okoliczności były bardziej romantyczne…
– No cóż…
– Szampan, świeczniki, skrzypce.
Uśmiechnęła się.
– Wiesz – powiedział Benny – gdy Baresco mierzył w nas z rewolweru i gdy ścigano nas po Palm Canyon Drive, najbardziej bałem się nie tego, że mogę umrzeć, ale tego, że mogliby mnie zabić, zanim zdążę ci powiedzieć, co do ciebie czuję. A więc mówię ci to teraz. Chcę być z tobą na zawsze, Rachael, na zawsze.
– Ja też chcę być z tobą na zawsze, Benny – rzekła, a słowa te przyszły jej z większą łatwością, niż się spodziewała.
Dotknął dłonią jej twarzy. Przysunęła się i pocałowała go delikatnie.
– Kocham cię – wyznała.
– Boże, ja też cię kocham.
– Jeśli wyjdziemy z tego cało, czy wyjdziesz za mnie?
– Tak – odrzekła, a po plecach przeszedł jej dreszcz. – Cholera, Benny, dlaczego powiedziałeś: „jeśli”?
– Zapomnij o „jeśli”.
Ale ona nie mogła zapomnieć. Rano, w pokoju hotelowym w Palm Springs, zaraz po tym, jak skończyli się kochać, doświadczyła przeczucia śmierci, które wstrząsnęło nią i napełniło potrzebą ucieczki stamtąd. Wiedziała, że jeśli zostaną tam dłużej, spadnie na nich jakiś śmiertelny cios. To niepokojące przeczucie powróciło teraz. Świeżą i kuszącą scenerię górską uzupełnił ponury, zatrważający nawet, element. Drzewa zdawały się przemieniać w jakieś dziwne stwory, gałęzie wydłużyły się, a cienie pogłębiły. Zmroziło to jej krew w żyłach, choć Rachael wiedziała, że to tylko subiektywne odczucie.
– Jedźmy – powiedziała.
Skinął głową, najwyraźniej rozumiejąc jej myśli i dzieląc z nią zmianę nastroju.
Zapalił silnik i wyjechał na drogę. Za następnym zakrętem wyłoniła się tablica: LAKE ARROWHEAD – 24 KILOMETRY.
Eric rozglądał się po garażu, szukając jeszcze jakiegoś narzędzia, jeszcze jednego rodzaju broni. Nie dostrzegł nic odpowiedniego.
Wrócił do domu. W kuchni położył siekierę na stole i zaczął wysuwać wszystkie szuflady po kolei, aż znalazł komplet noży. Wybrał dwa spośród nich – rzeźniczy i mniejszy, o ostrzu wielkości skalpela.
Uzbrojony w siekierę i dwa noże był przygotowany zarówno do walki wręcz, jak i na odległość. Wciąż żałował, że nie ma rewolweru, ale najważniejsze, że nie był już zupełnie bezbronny. Jeśliby ktoś go zaatakował, mógł już działać w swojej obronie. Zapewne i tak by go pokonali, ale on zdążyłby jeszcze nieźle im przyłożyć. Ta perspektywa przyniosła mu wielką satysfakcję i – o dziwo – wywołała na jego twarzy nagły cyniczny uśmieszek.
Myszy, myszy, gryzące, oszalałe myszy…
Cholera! Znów potrząsnął głową.
Myszy, myszy, myszy, oszalałe, drapiące pazurami, prychające…
Ta dziwna myśl, niczym wers z jakiegoś niesamowitego dziecinnego wierszyka, znów pojawiła się w jego mózgu i przeraziła go. Kiedy chciał skoncentrować się na niej, by dotrzeć do ukrytych głębiej treści, jasność umysłu ponownie pokryła się mgiełką i Eric nie mógł pojąć, co oznaczają te myszy.
Myszy, myszy, myszy o przekrwionych oczach, rzucające się na kraty swych klatek…
Kiedy mimo niepowodzenia nadal wytężał wszystkie siły, by pochwycić wymykające się pamięci wspomnienie o gryzoniach, biała strzała bólu przeszyła jego mózg od sklepienia czaszki aż po oczodoły i zapłonęła wielkim ogniem na wysokości podstawy nosa. Ale gdy zaniechał prób przypomnienia sobie o myszach i udawał, że wyrzuca je ze swych myśli, cierpienie stało się jeszcze większe. Czuł, jakby pod czaszką walił mu rytmicznie młot kowalski. Żeby znieść tę mękę, musiał zacisnąć zęby, ale po chwili i tak cały pokrył się potem. Wraz z nim nadeszła wściekłość tak wielka, że przytłumiła ból, co więcej – rosła wraz z nim. Początkowo furia nie była ukierunkowana, ale trwało to krótko. Nagle bowiem Eric wysapał: „Rachael, Rachael”. I złapał za rękojeść rzeźniczego noża. „Rachael…”
Po przybyciu do szpitala w Palm Springs Anson Sharp bez trudu dokonał tego, z czym Jerry Peake – mimo wielkich starań – nie mógł sobie poradzić. W ciągu dziesięciu minut pokonał nieprzejednaną postawę pielęgniarki Almy Dunn i skruszył autorytarną wyniosłość doktora Werfella. Z obojga z nich uczynił zdenerwowanych, niepewnych siebie, pełnych szacunku i gotowych do współpracy obywateli. Wprawdzie była to współpraca niechętna, wymuszona, ale zawsze współpraca. Peake’owi wielce to zaimponowało. Choć Sarah Kiel wciąż jeszcze była pod działaniem narkotyków, które zażyła kilka godzin wcześniej, i spała głębokim snem, Werfell przystał na to, by obudzić ją za pomocą wszelkich niezbędnych środków.
Jak zwykle Peake przypatrywał się z bliska wicedyrektorowi Sharpowi, pragnąc nauczyć się od niego sztuki osiągania celu, niczym młody magik obserwujący każdy ruch swojego mistrza na scenie. Po pierwsze, Sharp wykorzystywał swe olbrzymie rozmiary, by przytłaczać ludzi. Stawał bardzo blisko nich, górując nad rozmówcami, patrzył groźnie z wysoka, olbrzymie łapska opierał na biodrach i, zachowując swobodę, dawał do zrozumienia, że może się rozgniewać. Groźby jednak nigdy nie spełniał, a z twarzy nie schodził mu uśmiech. Oczywiście, uśmiech też stanowił jego broń. Był to uśmiech szczególny – zbyt szeroki, nienaturalnie odsłaniający wszystkie zęby, pozbawiony lekkości, dziwny.
Dużo ważniejsza jednak od jego rozmiarów była umiejętność wykorzystywania wszystkich możliwości, jakimi dysponował agent federalny wysokiego szczebla. Zanim opuścił laboratoria Geneplan w Riverside, Sharp zlecił ludziom w centrali agencji, by zadzwonili do innych instytucji rządowych w Waszyngtonie, i uzyskał wszelkie możliwe informacje o szpitalu Desert General i doktorze Hansie Werfellu, które teraz mogły okazać się pożyteczne.
Konto szpitala było pozornie czyste. Ściśle przestrzegano bardzo wysokich kryteriów przy zatrudnieniu lekarzy, pielęgniarek i laborantów. Od ostatniego oskarżenia o błąd w sztuce lekarskiej, wysuniętego pod adresem szpitala, minęło dziewięć lat, ale ani to, ani żadne z wcześniejszych nie utrzymało się przed sądem. Wskaźnik uleczalności pacjentów, niezależnie od rodzaju choroby czy zastosowanej terapii, był wyższy niż w innych placówkach tego typu. W ciągu dwudziestu lat istnienia Desert General zdarzyła się tylko jedna wpadka – kradzież lekarstw. Gdy Sharp, po przybyciu do szpitala, krótko streścił Peake’owi tę historię, młody agent wykrztusił: „Ale afera!” Jego zwierzchnik jednak nie podzielał tej opinii. Sharp bowiem – w przeciwieństwie do Peake’a – nie był czytelnikiem powieści kryminalnych i nie miał takiej jak Peake fantazji. Kradzież leków zdarzyła się w minionym roku. Trzy pielęgniarki przyłapano na fałszowaniu ewidencji rozchodu lekarstw w szpitalnej aptece. W toku dochodzenia wyszło na jaw, że od lat regularnie wykradały w ten sposób specyfiki zawierające jakiś narkotyk. Wszystkie trzy złośliwie oskarżyły o współpracę sześć sióstr przełożonych, w tym także siostrę Almę. I choć policja ostatecznie oczyściła przełożone z zarzutów, placówka trafiła na czarną listę nadzoru farmaceutycznego. Alma Dunn, mimo iż niewinna, ciężko przeżyła tę historię i wciąż bała się o swą reputację.
Sharp wykorzystał ten jej słaby punkt. W czasie dyskretnej rozmowy z pielęgniarką, przeprowadzonej w dyżurce i jedynie w obecności Peake’a, agent delikatnie zasugerował, że może wznowić w jej sprawie dochodzenie, tym razem na szczeblu federalnym. W ten sposób nie tylko uzyskał zgodę na współpracę, lecz także wywołał u kobiety potok łez. Na taki wyczyn Peake nie pozwoliłby sobie nigdy, chociażby z racji podobieństwa siostry Almy do nieustraszonej panny Jane Marple z powieści Agathy Christie.
Z początku wyglądało na to, że doktora Werfella będzie trudniej złamać. Kartotekę miał absolutnie czystą. Był w środowisku lekarskim bardzo szanowany, otrzymał nawet kiedyś nagrodę „Lekarz Roku”, przyznawaną przez AMA [6], sześć godzin tygodniowo pracował społecznie w bezpłatnej klinice dla inwalidów i zdawał się świętym pod każdym względem. Pod każdym… z wyjątkiem jednego. Otóż przed pięciu laty został oskarżony o oszustwo podatkowe. Jego wina wynikała wprawdzie z przeoczenia, a nie ze świadomego działania (Werfell nie przestrzegał ściśle ustalonych przez IRS [7] zasad księgowania dochodu), jednakże nieznajomość prawa nie stanowi czynnika łagodzącego. Lekarz przegrał sprawę przed sądem.
Nie minęło zatem pięć minut, a Werfell – przyparty do muru w sali, w której akurat nie było pacjentów – prawie czołgał się przed Sharpem na kolanach. Agent i jemu zagroził po prostu wznowieniem śledztwa przez IRS. Wprawdzie lekarz był pewny, że tym razem jego dokumenty są w porządku i nie można mu nic zarzucić, wiedział jednak, że obrona kosztowałaby go dużo czasu i pieniędzy, a poza tym ucierpiałaby na tym jego reputacja nawet w razie oczyszczenia z zarzutów. Kilkakrotnie spozierał na Peake’a, szukając u niego odruchów sympatii, bo zdawał sobie sprawę, że nie może na nią liczyć ze strony Sharpa. Peake jednak bardzo starał się naśladować szefa w jego kamiennej i niewzruszonej postawie wobec ludzi.
Werfell był człowiekiem inteligentnym i szybko pojął, że najlepszym wyjściem jest spełnić życzenia Sharpa. Wolał uniknąć koszmaru powtórnej kontroli podatkowej nawet za cenę złamania swych zasad. Zgodził się więc obudzić Sarah Kiel.
– Nie ma sensu winić się, doktorze, ani nie spać po nocach z powodu jakiejś tam, do niczego nie prowadzącej, etyki zawodowej – pocieszył go Sharp i poklepał lekarza swym potężnym łapskiem po ramieniu. Nagle, gdy Werfell już się złamał, stał się dla niego przyjacielski i czuły. – Dobro naszego kraju przede wszystkim. Nikt nie powinien podawać tego w wątpliwość, a tym bardziej oskarżać pana o niewłaściwe działanie.
Doktor Werfell nie cofnął się przed dotykiem Sharpa, ale nie wyglądał na zadowolonego. Nie zmienił wyrazu twarzy, nawet gdy przeniósł wzrok na Jerry’ego Peake’a.
Peake uśmiechnął się krzywo.
Lekarz wyprowadził obu mężczyzn z pustej sali na korytarz. Minęli dyżurkę, gdzie siedziała Alma Dunn, zerkając na nich bojaźliwie, choć starała się to ukryć, i weszli do izolatki. Spała tam po zażyciu silnych środków Sarah Kiel. Peake zauważył, że Werfell, który wcześniej przypominał mu swą majestatyczną postawą Dashiella Hammetta, teraz jakby skurczył się i zmalał. Twarz poszarzała mu, wyglądał starzej niż jeszcze przed kilkunastoma minutami.
Choć Peake podziwiał Ansona Sharpa za umiejętność wydawania rozkazów i żelazną konsekwencję w egzekwowaniu ich wykonania, nie bardzo wiedział, jak przenieść metody szefa na pole swojej własnej działalności. Chciał przecież nie tylko odnosić sukcesy jako agent, ale także stać się legendą. Legendą zaś stać się można tylko grając fair, a mimo to należycie egzekwując wykonanie poleceń. Zła sława to nie to samo co legenda i w gruncie rzeczy jedno wyklucza drugie. Przynajmniej tyle nauczył się po przeczytaniu pięciu tysięcy powieści kryminalnych.
W pokoju Sarah Kiel panowały cisza – jeśli pominąć jej głośny i nieco chrapliwy oddech – oraz półmrok. Pewną widoczność zapewniały jednak stojąca przy łóżku lampka, a także cienkie smugi ostrego pustynnego światła, przedzierające się przez szpary między zaciągniętymi na oknie ciężkimi zasłonami.
Trzej mężczyźni stanęli przy łóżku – doktor Werfell i Sharp z jednej, Peake zaś z drugiej strony.
– Sarah – rzekł spokojnie Werfell. – Sarah?
Nie odpowiadała, więc lekarz powtórzył jej imię i lekko potrząsnął za ramię.
Dziewczyna sapnęła, mruknęła, ale nie obudziła się. Werfell podniósł jej powiekę, obejrzał źrenicę, po czym ujął za nadgarstek i zmierzył puls.
– Nie obudzi się sama przez… prawdopodobnie godzinę.
– To zrób pan coś, żeby ją obudzić natychmiast! – syknął zniecierpliwiony Sharp. – Już o tym rozmawialiśmy!
– Dam jej zastrzyk na przeciwreakcję – rzekł Werfell, zmierzając w stronę zamkniętych drzwi.
– Niech pan tu zostanie – powiedział Sharp i wskazał palcem przycisk na kawałku kabla zwisającego przy jednej z barierek łóżka. – Od tego ma pan pielęgniarki.
– To będzie działanie niezgodne z etyką lekarską – oznajmił Werfell. – Nie chcę więc wciągać w to żadnej z sióstr.
Wyszedł, a drzwi zamknęły się za nim z cichym westchnieniem.
Sharp spojrzał na śpiącą dziewczynę i powiedział:
– Ale laska!
Peake zamrugał oczami ze zdziwienia.
– Niezła! – dodał Sharp, nie odrywając od niej wzroku.
Peake spojrzał na nieprzytomną nastolatkę i starał się dojrzeć w niej „niezłą laskę”, ale nie było to proste. Jej blond włosy – potargane i tłuste, gdyż w narkotycznym śnie pociła się obficie – poprzylepiały się nieestetycznie mokrymi strąkami do czoła, policzków i szyi. Prawe oko miała podbite i spuchnięte, a na twarzy widniały liczne rany i skaleczenia, z zaschniętymi smugami krwi i strupami. Prawy policzek szpecił olbrzymi siniak, ciągnący się od podbitego oka aż po szczękę. Górna warga była pęknięta i nabrzmiała. Dziewczynę przykryto prawie po szyję, wystawała tylko prawa ręka, która musiała być odsłonięta, gdyż złamany palec był usztywniony, a dwa paznokcie miała wyrwane. Jej dłoń przypominała bardziej długie ptasie szpony niż ludzką kiść.
– Gdy wprowadziła się do Lebena, miała piętnaście lat – powiedział cicho Sharp. – Teraz nie może mieć więcej niż szesnaście.
Jerry Peake skierował swą uwagę na szefa i przyglądał mu się tak uważnie, jak Anson Sharp patrzył na Sarah Kiel. Nagle intuicja podpowiedziała mu coś, co o mało nie zwaliło go z nóg: Anson Sharp, zastępca dyrektora DSA, był pedofilem sadystą!
W jego zielonych oczach o drapieżnym wyrazie dostrzegł perwersyjną żądzę. Zrozumiał, że Sarah Kiel wydała się Sharpowi „niezłą laską” nie dlatego, że akurat wyglądała tak korzystnie, lecz dlatego, że miała szesnaście lat i była ciężko poturbowana. Szef przeniósł swe pełne czułości i entuzjazmu spojrzenie z podbitego oka dziewczyny na jej spuchnięty policzek. Widok ten działał na niego zapewne równie podniecająco jak kobiece piersi i pośladki na normalnego mężczyznę. Tak, to był trzymający się w cuglach sadysta, zboczeniec, który swe chore żądze skierował na tory powszechnie szanowanej działalności i dawał upust rozpierającej go energii, realizując ambicje zawodowe. To dzięki temu tak szybko znalazł się prawie na samym szczycie w DSA. Ale nie zmieniało to prawdy, że Anson Sharp był sadystą i pedofilem.
Peake był jednocześnie zdziwiony i przerażony swym odkryciem. Zdziwienie wynikało nie tylko z głębokiego wejrzenia w istotę natury Sharpa, ale także z faktu, że wszystko to zauważył od razu, na pierwszy rzut oka. Mimo pragnienia, by stać się legendą, dwudziestosiedmioletni agent DSA zdawał sobie sprawę, że jest jeszcze naiwny i wykazuje niebezpieczne skłonności do powierzchownych ocen tak ludzi, jak i zjawisk. Czasami, mimo całego szkolenia i poważnej pracy, wydawało mu się, że wciąż jest małym chłopcem lub też że ukryte w nim dziecko wywiera zbyt duży wpływ na jego charakter. Teraz stał i przyglądał się szefowi, który wlepił wygłodniałe oczy w nieprzytomną dziewczynę. Poznanie prawdziwej natury Ansona Sharpa przytłoczyło Peake’a. Nagle ożywił się. Przyszło mu do głowy, że może – mimo swego młodego wieku – jeszcze wydorośleje.
Sharp wciąż patrzył na poobcieraną i poranioną rękę Sarah Kiel. Jego zielone oczy pojaśniały, a w kącikach ust pojawił się lubieżny uśmieszek.
Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie z głuchym plaśnięciem, które wyrwało Peake’a z zamyślenia, i do pokoju wrócił doktor Werfell. Sharp zamrugał oczami, jakby otrząsnął się z lekkiego transu, i zrobił krok do tyłu, ustępując miejsca lekarzowi. Ten podniósł oparcie łóżka, odsłonił lewe ramię Sarah i zrobił jej zastrzyk, który miał wywołać przeciwreakcję na środki uspokajające zażyte wcześniej przez dziewczynę.
Sarah obudziła się w ciągu paru minut. Była względnie świadoma, choć nieco zmieszana. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, jak się tu dostała oraz kto i dlaczego tak ją skatował. Nie przestawała dociekać, kim są Werfell, Sharp i Peake, a lekarz cierpliwie odpowiadał na wszystkie jej pytania. Poza tym zajmował się kolejno: mierzeniem dziewczynie tętna, słuchaniem pracy serca i badaniem źrenic.
Niecierpliwość Ansona Sharpa rosła. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie pacjentka wyjdzie z narkotycznego otępienia.
– Czy naprawdę dał jej pan wystarczająco silną dawkę?
– To trochę potrwa – rzekł chłodno Werfell.
– My nie mamy czasu – odparł Sharp.
Chwilę później Sarah Kiel przestała zadawać pytania. Nagle wróciła jej pamięć i w szoku wciągnęła gwałtownie duży haust powietrza.
– Eric! – krzyknęła.
Peake nie przypuszczał nawet, że jej blada jak płótno twarz może się stać jeszcze bielsza, a tak się właśnie stało. Dziewczyna zaczęła się trząść. Sharp szybko zbliżył się do jej łóżka.
– To wszystko, doktorze.
Werfell zmarszczył brwi.
– Co to ma znaczyć?
– Ano to, że skoro dziewczyna już się obudziła, to możemy ją przesłuchać, a do tego nie jest nam pan potrzebny. Może pan odejść, jasne?
Doktor Werfell tłumaczył, że powinien zostać przy pacjentce na wypadek, gdyby pojawiła się opóźniona reakcja na zastrzyk. Sharp jednak znów stał się twardy i odwołał się do reprezentowanej przez niego władzy federalnej. Lekarz zmiękł, ale podszedł jeszcze do okna, by je odsłonić. Sharp nakazał mu pozostawić zasłony zaciągnięte, Werfell więc ruszył w stronę wyłącznika światła. Agent nie pozwolił również na zapalenie górnego oświetlenia.
– Ostre światło może razić biedną dziewczynę w oczy – powiedział, choć widać było, że jego troska o Sarah Kiel nie jest bynajmniej szczera.
Peake miał nieprzyjemne przeczucie, że Sharp zamierza nie patyczkować się z dziewczyną, że chce ją przestraszyć niemal na śmierć. Nie sądził, aby to było konieczne, i podejrzewał, że nawet jeśli dziewczyna powiedziałaby im wszystko, wicedyrektor DSA i tak będzie ją terroryzował dla samej tylko przyjemności. Prawdopodobnie traktował poniżanie i zadawanie cierpień psychicznych jako częściowo zadowalające go i społecznie akceptowalne ujście dla swych ukrytych żądzy: by pobić i zgwałcić Sarah Kiel. Sukinsyn pragnął, aby w pokoju panowała możliwie największa ciemność, gdyż mrok miał pogłębić nastrój grozy, który chciał stworzyć.
Po wyjściu Werfella Sharp zbliżył się do samej krawędzi łóżka, opuścił boczną barierkę zabezpieczającą przed wypadnięciem i usiadł na brzegu materaca. Ujął w swoje ręce lewą, zdrową dłoń Sarah, uścisnął lekko i przyjaźnie, uśmiechnął się do niej dobrodusznie i coś mówiąc, zaczął głaskać swoim olbrzymim łapskiem jej szczupłe ramię. Wnikał paluchami nawet pod rękaw szpitalnej koszuli, co nie było już ani dobroduszne, ani przyjacielskie, lecz prowokacyjne.
Peake cofnął się do kąta i skrył w cieniu. Wiedział, że nie on ma tu zadawać pytania, nie chciał też, by Sharp widział wyraz jego twarzy. Choć osiągnął już tyle, że zdołał wniknąć głęboko do wnętrza swego szefa i zrozumiał, że sam musi się zmienić – za rok na pewno będzie już innym człowiekiem – to jednak na razie nie zaszły w nim aż takie zmiany, by potrafił zapanować nad uczuciami malującymi się na jego obliczu. Nie umiał jeszcze ukryć niesmaku i dlatego wolał pozostać niewidoczny.
– Nie mogę panu nic powiedzieć – odezwała się Sarah Kiel, patrząc na Sharpa z bojaźnią i odsuwając się od niego, jak tylko mogła najdalej. – Pani Leben zakazała mi komukolwiek o tym mówić.
Sharp, wciąż trzymając zdrową rękę dziewczyny w swojej lewej dłoni, podniósł prawą dłoń, którą do tej pory głaskał Sarah po ramieniu, i przyłożył ją dziewczynie do policzka. Zacisnął pięść, tak że wystające kostki zetknęły się z gładką skórą jej lewej, nie poranionej części twarzy. Wyglądało to prawie na gest sympatii i uczucia, ale prawda była inna.
– Pani Leben należy do poszukiwanych przestępców, Sarah – powiedział Sharp. – Jest nakaz jej aresztowania. Sam go wydałem. Pani Leben dokonała wielu wykroczeń przeciwko bezpieczeństwu państwowemu. Niewykluczone, że wykradła tajemnice obronne z zamiarem przekazania ich Sowietom. Chyba nie chcesz ochraniać kogoś takiego? Hmm…?
– Była dla mnie bardzo dobra – wykrztusiła Sarah.
Peake zauważył, że dziewczyna próbowała uwolnić się od głaszczącej ją po policzku ręki, ale najwyraźniej bała się obrazić Sharpa. Zdaje się, że nie zdawała sobie sprawy z prawdziwego znaczenia tej „pieszczoty”. Ale już niedługo zrozumie…
– Pani Leben płaci za mój pobyt w szpitalu – ciągnęła Sarah. – Dała mi trochę gotówki, zadzwoniła do moich starych. Była… była… bardzo dobra i prosiła, żebym nikomu nic nie mówiła. Nie chcę łamać danego jej słowa.
– Ciekawe… – powiedział Sharp, biorąc ją pod brodę i podnosząc głowę tak, by mogła patrzeć na niego zdrowym okiem. – Ciekawe, że nawet taka mała kurewka jak ty ma swoje zasady.
– Nie jestem kurwą! Ja nigdy… – odpowiedziała wystraszona.
– Jesteś, jesteś – przerwał jej Sharp, ujmując ją mocno za podbródek, by nie mogła odwrócić głowy. – Może twój ptasi móżdżek tego nie pojmuje albo za bardzo odurzyłaś się narkotykami, ale jesteś niczym innym jak małą kurewką szkolącą się dopiero w zawodzie, dziwką, początkującą lafiryndą, która z czasem zmieni się w doświadczoną profesjonalną kurwę.
– Nie ma pan prawa tak do mnie mówić.
– Kochanie, do kurew mówię tak, jak mi się podoba.
– Ale pan jest gliną lub kimś w tym rodzaju… Jest pan urzędnikiem państwowym… Nie może mnie pan tak traktować… – oponowała Sarah.
– Stul pysk, mała – powiedział Sharp.
Światło z lampki padało na jego twarz pod kątem tak, że niektóre rysy były wyolbrzymione, inne zaś pozostawały w cieniu. Zdeformowane w ten sposób oblicze Sharpa miało iście demoniczny wygląd. Skrzywił się w uśmiechu, przez co stało się ono jeszcze bardziej przerażające.
– Stul pysk, ty dziwko. Masz odzywać się tylko wtedy, gdy będziesz zdecydowana powiedzieć mi to, co chcę wiedzieć.
Dziewczyna wydała z siebie cienki, patetyczny jęk boleści, a z oczu trysnęły jej łzy. Peake spostrzegł, że Sharp ściska mocno lewą rękę Sarah, że zaciska swe potężne paluchy na jej delikatnej dłoni.
Przez chwilę pacjentka mówiła, by uniknąć tortury. Powiedziała mu o nocnych odwiedzinach Erica, o tym, że miał pokiereszowaną głowę i szare, zimne ciało.
Ale gdy Sharp zechciał się dowiedzieć, czy dziewczyna domyśla się, dokąd Eric Leben pojechał po opuszczeniu swego domu, Sarah znów zamilkła.
– Aha – rzekł Sharp. – A więc nie wiesz.
I znów zaczął miażdżyć jej dłoń.
Peake nie czuł się najlepiej. Chciał zrobić coś, by ulżyć dziewczynie, ale mógł tylko stać i patrzeć.
Po chwili Sharp zwolnił uścisk.
– Bardzo pana proszę – odezwała się wtedy nastolatka – pani Leben najbardziej zależało, żeby właśnie o tym nic nie mówić.
– Słuchaj, mała – powiedział Sharp. – To głupie, żeby taka kurewka jak ty miała skrupuły. Nie wierzę w to i ty też wiesz, że ich nie masz, więc skończ tę komedię. Oszczędź nam trochę czasu, a sobie mnóstwa nieprzyjemności.
I znów zaczął miażdżyć jej palce. Drugą ręką złapał ją za gardło, po czym przesunął na piersi, dotykając ich brutalnie przez cienki materiał szpitalnej koszuli.
Stojący w ciemnym kącie Peake przeżywał taki szok, że ledwo mógł oddychać. Wolałby przebywać w tej chwili gdzie indziej. Widok poniżanej i dręczonej Sarah Kiel sprawiał mu przykrość. Z drugiej jednak strony nie mógł oderwać od niej wzroku ani zdobyć się na zamknięcie oczu, gdyż nieoczekiwane zachowanie Sharpa było najbardziej patologicznym, ale i najbardziej przerażająco fascynującym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek obserwował.
Dotychczasowe jego odkrycia to jeszcze nie było wszystko, najważniejsze rzeczy działy się teraz. Zawsze myślał, że policjanci – jak również agenci DSA – to Dobrzy Faceci (wielkimi literami), Stróże Porządku, Anioły Bezpieczeństwa, Rycerze Prawa. Obraz ich czystości nagle stał się nieaktualny, skoro ktoś taki jak Sharp może być wysoce poważanym członkiem tej szlachetnej wspólnoty. Pewnie, że Peake zdawał sobie sprawę, że istnieli także źli gliniarze, źli agenci, ale wydawało mu się, że takim nie zezwala się na robienie kariery i osiąganie wysokich stanowisk. Zawsze sądził, że tych degeneratów, te szumowiny odsiewa się na samym początku, awansuje zaś tylko prawych, uczciwych. Był pewny, że na pierwszy rzut oka rozpozna skorumpowanego glinę, ale nigdy nie podejrzewał, że zwyczajny zboczeniec, który potrafił skryć swą dewiację, mógłby zajść tak wysoko jako stróż prawa. Może większość ludzi traciła te naiwne złudzenia na długo przed osiągnięciem dwudziestego siódmego roku życia, Jerry Peake jednak dopiero teraz – patrząc na zachowującego się jak zwykły bandzior, jak barbarzyńca, wicedyrektora rządowej agencji – zaczął rozumieć, że świat malowany był bardziej w odcieniach szarości niż czerni i bieli. To odkrycie było tak porażające, że zamarł w bezruchu, nie mógł oderwać oczu od tego, co wyczyniał Sharp, jak gdyby na tle wypełnionego aniołami nieba ujrzał Jezusa nadjeżdżającego ognistym rydwanem.
Sharp nadal miażdżył palce Sarah Kiel. Dziewczyna płakała coraz głośniej. Drugą ręką agent uciskał jej piersi, rozkazując, by była cicho. Sarah znów mu uległa i przestała płakać, ale Sharp nie przestawał zadawać jej bólu. Peake był już o krok od zrobienia czegoś, nawet za cenę zwichnięcia kariery i przekreślenia przyszłości w DSA, po prostu nie mógł już znieść, że jest biernym świadkiem takiej przemocy. Ruszał właśnie w stronę łóżka, gdy…
Otworzyły się szeroko drzwi i do pokoju wszedł Stone. Wyglądał, jakby unosił się na promieniach światła płynącego z korytarza. Kiedy Jerry Peake go ujrzał, od razu pomyślał o nim: Stone.
– Co się tu dzieje? – spytał Stone spokojnym, grzecznym, ale stanowczym tonem.
Facet był bardzo niski, mógł mieć niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, a więc mierzył kilkanaście centymetrów mniej niż Sharp. Ale gdy wszedł do sali, wydał się największym w niej człowiekiem. I nawet gdy Sharp, zostawiwszy dziewczynę w spokoju, wstał na równe nogi, mężczyzna nadal sprawiał takie wrażenie.
– Kim pan jest, do cholery? – spytał agent DSA.
Stone zapalił światło i ruszył przed siebie, a drzwi zatrzasnęły się za nim. Peake ocenił wiek mężczyzny na czterdzieści lat, choć jego pełna mądrości twarz wyglądała poważniej. Miał krótko ostrzyżone ciemne włosy, ogorzałą cerę, grubo ciosane rysy – jak gdyby wykute w bloku granitu – oraz intensywnie błękitne oczy w tym samym odcieniu co oczy dziewczyny, ale czyste, szczere i przenikliwe. Kiedy przez chwilę popatrzył na Peake’a, Jerry zapragnął schować się pod łóżko. Stone był silny, krzepki i choć dużo niższy od Sharpa, wydawał się od niego o wiele potężniejszy i skuteczniejszy, tak jakby tę samą masę ciała sztucznie zgęścił i skoncentrował.
Sarah Kiel odezwała się cichutko, a w jej głosie strach mieszał się z podziwem:
– Tato…
Stone minął Sharpa i podszedł do córki, która uniosła się na łóżku i wyciągnęła ku niemu rękę.
Sharp wszedł pomiędzy nich, pochylił się w stronę Kiela i powiedział:
– Zobaczy się pan z córką, gdy skończę przesłuchanie.
Stone spojrzał na agenta z łagodnym wyrazem twarzy, który był kwintesencją spokoju i niewzruszoności, a Peake z zadowoleniem i dreszczem emocji zauważył, że Sharp nie zamierza tego człowieka zastraszyć.
– Przesłuchanie? Jakie ma pan prawo ją przesłuchiwać?
Sharp wyjął z kieszeni marynarki legitymację DSA i pokazał ją mężczyźnie.
– Jestem agentem federalnym. Prowadzę nadzwyczajne śledztwo w sprawie dotyczącej bezpieczeństwa państwowego. Pana córka ma informacje, które muszę jak najszybciej uzyskać. Ale ona jest wyjątkowo oporna.
– Jeśli wyjdzie pan na chwilę na korytarz – powiedział cicho Stone – to porozmawiam z nią. Jestem pewien, że nie stawia się, by zrobić panu na złość. To trudne dziecko, ostatnio trochę zbłądziła, ale jej serce nigdy nie było złe ani dokuczliwe. Porozmawiam z nią, dowiem się tego, co pan chce wiedzieć, i przekażę panu.
– Nie – zaoponował Sharp. – To pan wyjdzie na korytarz i tam poczeka.
– Zejdź mi pan z drogi – ostrzegł Stone.
– Człowieku – rzucił agent, postępując w stronę mężczyzny i patrząc na niego z góry. – Jeśli szuka pan guza, to mogę go panu nabić. Utrudnia pan śledztwo agentowi federalnemu i sam upoważnia mnie do tego, żebym podjął odpowiednie, nieprzyjemne dla pana, środki.
– Panie Sharp – odezwał się Stone, przeczytawszy jego nazwisko na legitymacji – w nocy obudził mnie telefon od pani Leben, od której dowiedziałem się, że moja córka potrzebuje pomocy. Od bardzo dawna czekałem na taką informację. Mamy właśnie żniwa, jest dużo pracy…
Boże, ten facet rzeczywiście był farmerem. Peake znów uwierzył w swoją zdolność obserwacji. Stone, w wypolerowanych na ślinę półbutach, spodniach z poliestru i wykrochmalonej białej koszuli, wyglądał jak typowy prosty człowiek ze wsi, którego sytuacja zmusiła do zamiany roboczego ubrania na ciuchy, w których nie czuje się najlepiej.
– …bardzo dużo pracy. Ale natychmiast po zakończeniu rozmowy z panią Leben ubrałem się, pojechałem samochodem do odległego o sto sześćdziesiąt kilometrów Kansas City i w środku nocy dotarłem na lotnisko. O świcie wylądowałem w Los Angeles, tam miałem przesiadkę do Palm Springs, a potem taksówką…
– Nie interesuje mnie ani trochę pański dziennik podróży – powiedział Sharp, wciąż zagradzając mu drogę.
– Panie Sharp, jestem dobrodusznym człowiekiem, co oznacza, że staram się najpierw wytłumaczyć panu po dobroci, że chcę porozmawiać z córką. Widzę, że płakała, i bardzo mi się to nie podoba. Muszę dowiedzieć się, co jest tego przyczyną. A więc, chociaż w gruncie rzeczy nie jestem zły ani skory do rozróby, radzę panu zejść mi z drogi, bo nie ręczę za siebie.
Twarz Sharpa wypełniła się gniewem. Cofnął się, ale tylko po to, by swobodnie wyciągnąć rękę i położyć ją na piersi Stone’a.
Peake nie wiedział, czy agent zamierza wyprowadzić mężczyznę z pokoju na korytarz, czy tylko pchnąć go na ścianę. I nigdy się tego nie dowiedział, Stone bowiem zacisnął swą dłoń na przegubie Sharpa i nie okazując ani cienia wysiłku, usunął ją ze swej piersi. Wicedyrektor agencji zbladł, co świadczyło, że Stone zadał mu nie mniej bólu niż on jego córce. Z twarzy Sharpa odpłynęła czerwień złości, a w oczach pojawiło się cierpienie. Dopiero wtedy Stone puścił przegub Sharpa i powiedział:
– Wiem, że jest pan agentem federalnym, a ja mam wielki szacunek dla prawa. Wiem, że może pan to uznać za świadome utrudnianie śledztwa, co da panu świetne podstawy do kopnięcia mnie zaraz w dupę i zakucia w kajdanki. Nie uważam jednak, żeby przyniosło to panu – lub pańskiej agencji – jakieś korzyści, ponieważ od razu zaznaczyłem, że skłonię córkę do złożenia zeznań. Co pan o tym sądzi?
Peake miał ochotę bić brawo, ale nie uczynił nic. Sharp stał nieporuszony, oddychał głęboko, trząsł się cały, a jego zamglone nienawiścią oczy powoli się rozjaśniały. Potrząsnął gwałtownie głową, jakby był bykiem na corridzie, który po nieudanym ataku na muletę toreadora otrząsa się i powraca do zmysłów.
– W porządku. Tylko chcę mieć te informacje natychmiast! Wszystko jedno, jak pan to zrobi. Może uda się panu szybciej niż mnie.
– Dziękuję, panie Sharp. Niech mi pan da pół godziny…
– Pięć minut – powiedział Sharp.
– Proszę pana – odparł spokojnie Stone – przecież ja muszę mieć czas na przywitanie się z córką, uściskanie jej. Nie widziałem jej prawie półtora roku. No i potrzebuję trochę czasu, by wydobyć z niej całą tę historię, dowiedzieć się, co się z nią działo. Dopiero potem zacznę zadawać jej szczegółowe pytania.
– Cholera, ale pół godziny to za długo! – denerwował się Sharp. – Poszukujemy człowieka, bardzo niebezpiecznego człowieka i…
– Prawem mojej córki jako obywatelki tego kraju jest odmowa jakichkolwiek zeznań przed przybyciem tu jej adwokata. A jeśli po niego teraz zadzwonię, minie kilka godzin, zanim przyjedzie…
– Dobra – rzucił Sharp. – Pół godziny i ani minuty dłużej. Będę czekał na korytarzu.
Wcześniej Peake odkrył, że jego szef jest sadystą i pedofilem, teraz zaś dokonał następnego odkrycia na jego temat: sukinsyn był w gruncie rzeczy tchórzem. Potrafiłby strzelić ci w plecy, napaść na ciebie skrycie i poderżnąć gardło, gdyż taki miał charakter, ale w konfrontacji z przeciwnikiem twarzą w twarz kulił pod siebie ogon, jeśli tylko napotkał opór. Tak, to było jeszcze ważniejsze odkrycie.
Peake stał przez chwilę, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Sharp podszedł do drzwi. Jerry wciąż patrzył na Stone’a.
– Peake! – zawołał Sharp podwładnego, wychodząc z pokoju.
Młody agent podążył wreszcie za swym szefem, ale wciąż nie mógł oderwać wzroku od Felsena Kiela – Stone’a. To on będzie stanowił prawdziwą legendę.
Detektyw Reese Hagerstrom poszedł spać we wtorek o czwartej trzydzieści rano, po powrocie z rewizji w domu pani Leben. Obudził się o wpół do jedenastej, nie wypoczęty, gdyż we śnie męczyły go koszmary. Szklanookie trupy leżały w kontenerach na śmieci, a martwe kobiety wisiały ukrzyżowane na ścianach. We śnie pojawiła się też Janet, nieżyjąca żona Reese’a, trzymająca się kurczowo klamki u drzwi niebieskiego furgonu marki Chevrolet, tego strasznego furgonu, i krzycząca: „Porwali Esther, porwali Esther!” W każdym koszmarze jeden z mężczyzn siedzących w chevrolecie strzelał do niej tak, jak to się odbyło w rzeczywistości: trafił od razu i wielkokalibrowy pocisk zmasakrował jej śliczną buzię, rozerwał ją na kawałki…
Reese wstał z łóżka i wziął bardzo gorący prysznic. Pomyślał, że dobrze byłoby móc odkorkować mózg i wypuścić zeń część pamięci, w której tkwiły te ohydne, koszmarne obrazy.
Jego siostra, Agnes, przypięła do lodówki karteczkę, że zabiera Esther na wizytę kontrolną u dentysty.
Reese stanął przy oknie koło zlewozmywaka i patrzył na wysokie drzewo koralowe rosnące na podwórzu. Potem wypił kawę i zjadł czerstwą słodką bułkę. Gdyby Agnes widziała, jak wygląda jego śniadanie, na pewno by się zatroskała. Ale koszmary przyprawiły go o mdłości i nie miał apetytu na nic solidniejszego. Nawet tę bułkę przełknął z trudem.
– Kawa i słodycze! – wykrzyknęłaby Agnes. – Od kawy dostaje się wrzodów, a po ciastkach zatykają się cholesterolem naczynia krwionośne! Dwa sposoby na powolne samobójstwo! Jeśli chcesz się zabić, podam ci sto szybszych i mniej bolesnych sposobów.
Dziękował Bogu za Agnes, mimo jej skłonności do odgrywania roli starszej siostry, mimo jej zrzędzenia z byle powodu, począwszy od tego, jak Reese się odżywia, a skończywszy na tym, jakie nosi krawaty. Ale bez niej nie pozbierałby się po śmierci Janet.
Biedna Agnes – krępa, grubokoścista, pozbawiona urody – miała zniekształconą lewą rękę i jej przeznaczeniem było staropanieństwo. Odznaczała się jednak dobrym sercem i niedoścignionym instynktem macierzyńskim. Po śmierci Janet przyjechała z walizką i ulubioną książką kucharską, aby zająć się Reese’em i małą Esther „tylko przez lato”, aż oboje dojdą do siebie i nie będą już potrzebowali pomocy. Agnes była nauczycielką w Anaheim i latem nie pracowała. Mogła więc sobie na to pozwolić, by poświęcić swój czas na cierpliwe odbudowywanie rozbitego domu brata. Od tamtego czasu minął już piąty rok i bez niej Reese byłby zgubiony.
Reese nawet lubił jej dobroduszne zrzędzenie. Kiedy ktoś radził mu, by odżywiał się rozsądniej, czuł, że ten ktoś dba o niego i kocha go.
Nalewając sobie do filiżanki kolejną porcję kawy, postanowił, że kupi dziś siostrze bukiet róż i bombonierkę. Z natury nie był skłonny do okazywania uczuć, ale od czasu do czasu nadrabiał to prezentami wręczanymi ad hoc tym, na których mu zależało. Nawet najdrobniejsze niespodzianki, i to pochodzące tylko od brata, wzruszały Agnes. Grubokościste, krępe i pozbawione urody kobiety nie mają okazji otrzymywać prezentów, nie są więc do nich przyzwyczajone.
Życie jest nie tylko nie w porządku, ale czasami bywa wprost okrutne. O tym Reese wiedział już od dawna. Myślał tak nie tylko z powodu przedwczesnej tragicznej śmierci Janet czy faktu, że ciepłe, dobroduszne, macierzyńskie serce Agnes zostało na zawsze zamknięte w ciele, którego oceniający tylko powierzchowność mężczyźni nigdy nie pokochają. Jako policjant bowiem Reese regularnie oglądał najgorsze strony człowieczeństwa i już dawno zrozumiał, że światem rządzi okrucieństwo i że jedyną obroną przed nim jest miłość rodzinna i przyjaźń.
Jego najbliższy przyjaciel, Julio Verdad, przyjechał, gdy Reese napełniał sobie właśnie filiżankę po raz trzeci. Hagerstrom przyniósł drugie naczynie i nalał kawy także dla Julia. Potem obaj usiedli w kuchni przy stole.
Julio był świeży i zadbany. Chyba tylko Reese potrafił dostrzec u porucznika ledwo widoczne ślady przemęczenia. Verdad jak zwykle był nienagannie ubrany: miał elegancko skrojony ciemny garnitur, starannie wyprasowaną białą koszulę, precyzyjnie zawiązany krawat w kolorach kasztanowym i błękitnym ze złotym łańcuszkiem, w kieszonce marynarki umieścił chusteczkę. Całość uzupełniały wiśniowe półbuty firmy Bally. Julio zatem jak zawsze wyglądał schludnie i przytomnie, ale pod jego oczami można było dostrzec ciemne worki, a jego głos był zdecydowanie cichszy niż zwykle.
– Całą noc na chodzie…? – spytał Reese.
– Nie, spałem.
– Ile? Godzinę? Dwie? Tak właśnie myślałem. Martwię się o ciebie – powiedział przyjaciel. – Zakatujesz się kiedyś na śmierć.
– To jest wyjątkowa sprawa.
– Wszystkie sprawy są dla ciebie wyjątkowe.
– Wobec ofiary, wobec Ernestiny, czuję się szczególnie zobowiązany.
– To już tysiączna ofiara, wobec której czujesz się szczególnie zobowiązany – zauważył Reese.
Julio wzruszył ramionami i pociągnął łyk kawy.
– Sharp nie blefował.
– Co masz na myśli?
– Nie blefował, przestrzegając nas przed kontynuowaniem tej sprawy. W kartotece są nadal nazwiska ofiar: Ernestina Hernandez i Rebecca Klienstad, ale cała reszta została utajniona. Oficjalnie podano, że władze federalne przejęły sprawę ze względu na „dobro bezpieczeństwa państwowego”. Dzisiaj rano zaczepiłem Folbecka, czy nie pozwoliłby nam na towarzyszenie federalnym. A ten jak na mnie nie skoczy: „Kurwa twoja mać, Julio, nie mieszaj się do tego. To rozkaz!” Tak powiedział.
Folbeck był szefem wywiadowców. Jako zagorzały mormon nigdy nie używał tak mocnych słów, chociaż był nie gorzej wyszczekany niż reszta chłopców w wydziale i w ogóle dosyć często rzucał cholerami. Istniały jednak granice, których nie przekraczał i nie pozwalał przekraczać swoim ludziom. Powiedział kiedyś do Reese’a: „Hagerstrom, bardzo cię proszę, żebyś nigdy więcej w mojej obecności nie mówił «kurwa mać» ani «w dupę jebany». Nie znoszę tego i nie będę – cholera jasna! – takich rzeczy tolerował”. Jeśli więc teraz Nicholas Folbeck użył nie swojej łagodnej cholery, ale mocniejszych słów, należało wnioskować, że polecenie, by wyłączyć się z tej sprawy, pochodziło od kogoś znacznie ważniejszego niż Anson Sharp.
– A co z materiałami w sprawie porwania zwłok Erica Lebena? – spytał Hagerstrom.
– To samo – odrzekł Julio. – Sprawa odebrana i przekazana na szczebel federalny.
Rozmowa na tematy zawodowe pozwoliła Reese’owi zapomnieć o koszmarnych snach i o Janet. Wrócił mu nawet apetyt. Z pojemnika na pieczywo wyjął jeszcze jedną słodką bułeczkę.
– A może i ty masz ochotę…? – spytał Julia, ale ten odmówił.
– Co jeszcze załatwiłeś przez noc? – powrócił do tematu.
– Najważniejszą sprawę załatwiłem rano, po otwarciu biblioteki miejskiej. Pojechałem tam i przeczytałem wszystko, co mieli na temat doktora Lebena.
– Sporo już o nim wiemy: bogaty naukowiec, geniusz w dziedzinie genetyki, zimny, cyniczny i na tyle głupi, że nie wiedział, jaką ma wspaniałą żonę.
– Cierpiał też na pewną manię – powiedział Julio.
– Myślę, że każdy geniusz cierpi na jakąś manię.
– Ale to była mania nieśmiertelności!
Reese zmarszczył brwi.
– Co?
– Jako doktorant i jeszcze po otrzymaniu tytułu naukowego, kiedy dał się już poznać jako jeden z najbardziej uzdolnionych genetyków, specjalistów od DNA, na świecie, pisał artykuły dla wydawnictw naukowych i publikował rozprawy na temat różnorodnych aspektów wydłużania czasu ludzkiego życia. To było morze artykułów. Facet niewątpliwie cierpi na manię.
– Cierpiał. Pamiętaj, że został przejechany – odezwał się Reese.
– Nawet w najsuchszym z tych artykułów, najbardziej technicznym… jest jakiś… ogień, jakaś… pasja, która i ciebie chwyta – kontynuował Julio. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął jakąś kartkę i rozłożył ją. – To jest wycinek z artykułu, który ukazał się w czasopiśmie popularnonaukowym, bardziej kolorowy, nie tak suchy jak opis technicznych detali w ściśle profesjonalnym ujęciu. Cytuję: „Kiedyś wreszcie będzie możliwe, że człowiek tak zmieni swą strukturę genetyczną, iż nie będzie się już bał śmierci, a żyć będzie dłużej od Matuzalema. Stanie się Jezusem i Łazarzem w jednej osobie, powstanie z grobu wbrew dotychczasowym prawom”.
Reese zamrugał oczami.
– Śmieszne, co? Ukradli jego ciało z kostnicy, co można uznać za „powstanie z grobu”, choć zapewne nie to miał Leben na myśli.
Oczy Julia były dziwne.
– Wcale nie wiadomo, czy to takie śmieszne. Wcale nie wiadomo, czy ktoś ukradł jego ciało.
Reese poczuł, że i jego oczy robią się dziwne.
– Chyba nie myślisz… – powiedział. – Nie, na pewno nie…
– To był geniusz, mający niewyczerpane zasoby finansowe. Niezwykle błyskotliwy umysł i znający się na tym, co robił, naukowiec, a przy tym człowiek opętany manią bycia wiecznie młodym, pokonania śmierci. A więc jeśli wydaje nam się, że wstał ze stołu do sekcji i wyszedł z kostnicy… to może naprawdę tak się stało?
Reese poczuł, że policzek zaczyna mu drgać nerwowo. Ze zdziwieniem zauważył też, że oblewa się zimnym potem.
– Ale czy po tych wszystkich obrażeniach, których doznał, jest to jeszcze możliwe?
– Na pewno kilka lat temu byłoby to zupełnie niemożliwe. Żyjemy jednak w epoce cudów, a przynajmniej w epoce nieskończonych możliwości.
– Ale jak to jest możliwe?
– Tego właśnie, między innymi, musimy się dowiedzieć. Zadzwoniłem na UCI [8] i skontaktowałem się z doktorem Eastonem Solbergiem, którego prace nad starzeniem się Leben wspominał w swych artykułach. Okazało się, że Leben osobiście znał Solberga, uważał go za mistrza i przez pewien czas utrzymywali nawet bliskie kontakty. Solberg bardzo go chwalił jako naukowca i stwierdził, że nie dziwi się, iż Leben zbił majątek na swych odkryciach w dziedzinie genetyki. Jednakże dodał, że zna też ciemną stronę charakteru Erica i chciałby o tym porozmawiać.
– Jaką ciemną stronę?
– Nie chciał o tym mówić przez telefon. Ale umówiłem się z nim o pierwszej na terenie uniwersytetu.
Julio odsunął się od stołu i wstał.
– Czy uda nam się, nie zadzierając z Nickiem Folbeckiem, dalej grzebać w tej sprawie? – spytał Reese.
– Chorobowe – powiedział Julio. – Dopóki jestem na zwolnieniu lekarskim, nie prowadzę oficjalnie żadnego śledztwa. Mogę najwyżej interesować się czymś prywatnie.
– To nam nic nie pomoże, jeśli nas złapią. W takich sytuacjach gliniarz nie może okazywać „prywatnego zainteresowania”.
– Nie, ale gdy będę na chorobowym, Folbeck przestanie interesować się tym, co robię. W ogóle zmniejsza się wtedy prawdopodobieństwo, że ktoś będzie zaglądał mi przez ramię. Wprost przeciwnie, dam im w ten sposób do zrozumienia, że z całą tą śliską sprawą nie chcę mieć nic wspólnego. Powiedziałem już Folbeckowi, że zamierzam wziąć wolne na kilka dni i wycofać się ze sprawy, co będzie najlepszym wyjściem na wypadek, gdyby dziennikarze nie dawali mi spokoju. Folbeck przyznał, że mam rację.
Reese również wstał od stołu.
– Zadzwonię do niego, że też źle się czuję.
– Już to za ciebie zrobiłem – powiedział Julio.
– Och… dobrze, jedźmy więc.
– Pomyślałem sobie, że słusznie postępuję. Ale jeśli nie chcesz się w to mieszać…
– Julio, działamy razem.
– Czy jesteś pewien, że tego chcesz?
– Tak – powiedział Reese z naciskiem.
I pomyślał: Uratowałeś moją Esther, moją córeczkę. Dogoniłeś tych zbrodniarzy w furgonetce, odzyskałeś Esther żywą. Ryzykowałeś własne życie, ale udało ci się. Pewnie myśleli, że to diabeł ich ściga, bo w oczach miałeś obłęd. Zawsze cię lubiłem, ponieważ byłeś moim partnerem i starałeś się, ale po tym wszystkim pokochałem cię, sukinsynu, i teraz zawsze będę przy tobie, gdy będziesz tego potrzebował, niezależnie od tego, w jaką sprawę się wplączesz.
Pomimo oporów natury psychicznej przed wyrażaniem swych uczuć Reese chciał powiedzieć to wszystko przyjacielowi, ale nie wyrzekł ani słowa. Wiedział, że Julio nie lubi czułości i byłby zażenowany. Verdad pragnął jedynie potwierdzenia przyjaźni i partnerstwa. Otwarte wyrażenie dozgonnej wdzięczności wytworzyłoby między nimi barierę i postawiło Julia w niezręcznej sytuacji. Byłby wówczas górą i już nigdy nie czuliby się ze sobą swobodnie.
Oczywiście na co dzień, w czasie pracy, Julio zawsze zajmował pozycję nadrzędną, decydował w najdrobniejszych szczegółach, jak poprowadzić śledztwo, ale jego „władza” nigdy nie była rażąca i nie przeszkadzała Reese’owi. Na tym polegała różnica. Reese czułby się zresztą równie dobrze, gdyby dominacja Julia była bardzo widoczna. Verdad był szybszy i bystrzejszy od niego, a więc podporządkowania się mu nie uważał za ujmę.
Ale urodzony i wychowany w Meksyku, a naturalizowany w Stanach Julio miał szacunek dla demokracji. I to nie tylko dla demokracji w sensie politycznym, lecz także we wszystkich sferach życia, również w stosunkach z przyjacielem. Przyjął pozycję dominującą, gdyż była oparta na wzajemnym, nie wypowiedzianym, ale istniejącym porozumieniu. Gdyby jednak jego rola została potwierdzona słowami, nie wytrzymałby tego i ich przyjaźń mogłaby na tym ucierpieć.
– Działamy razem – powtórzył Reese, płucząc pod kranem filiżanki po kawie.
– No, to jesteśmy gliniarzami na chorobowym. Zacznijmy się kurować.
Sklep z artykułami sportowymi znajdował się w pobliżu jeziora w drewnianym baraku imitującym wiejską chatę. SPRZĘT WĘDKARSKI I SPORTOWY – WYPOŻYCZALNIA ŁODZI – anonsowała tablica, w oknach zaś umieszczono reklamy piwa marki Coors i Miller Lite. Na nasłonecznionej części sklepowego parkingu stały trzy samochody: dwa pickupy i jeep. Wczesne promienie poranka błyszczały na lakierze karoserii i odbijały się od szyb białym światłem.
– Broń – powiedział Ben, gdy zobaczył budynek. – Może sprzedają tam również broń.
– Mamy broń – odrzekła Rachael.
Benny dojechał do końca parkingu i zjechał z asfaltowej nawierzchni na pokryty dywanem sosnowych igieł żwir, który zachrzęścił pod kołami. Ukrył samochód w cieniu masywnych, wiecznie zielonych krzewów otaczających działkę. Między liśćmi zamigotała mu tafla jeziora, dostrzegł też kilka łodzi, które unosiły się na skąpanej w słońcu powierzchni. Drugi brzeg był daleko i znajdowały się tam tylko porośnięte lasem wzgórza.
– Twoja trzydziestkadwójka to wprawdzie nie proca, ale też nie miotacz laserowy – powiedział Ben, wyłączywszy silnik. – Broń, którą odebrałem Vincentowi Baresco, jest lepsza, prawie taka jak działko, ale ideałem byłby tu karabin.
– Karabin? Czyżbyśmy rozpoczynali trzecią wojnę światową?
– Gdy ścigam żywego trupa, zawsze postępuję tak, jakbym zaczynał trzecią wojnę światową – wyjaśnił Ben, próbując obrócić wszystko w żart, ale nie bardzo mu to wyszło.
Już i tak wystraszone oczy Rachael nabrały teraz wyrazu przerażenia, drżała przy tym na całym ciele.
– Nie przejmuj się – pocieszył ją. – Wszystko będzie dobrze.
Wysiedli z wypożyczonego samochodu i przez chwilę stali w bezruchu, wdychając czyste, świeże górskie powietrze. Dzień był ciepły i zupełnie bezwietrzny. Drzewa nie kołysały się, nie szumiały liśćmi, jak gdyby ich gałęzie skamieniały. Drogą nie przejeżdżał żaden samochód, w pobliżu nie widać było również ani jednego człowieka. Ptaki przerwały śpiew i pochowały się gdzieś. Zapadła głęboka, doskonała, niesamowita cisza.
Ben wyczuł w niej coś złowrogiego, prawie jak znak z zaświatów, przestrogę, by opuścili to górskie pustkowie i powrócili w bardziej cywilizowane strony, do świata dźwięków i ruchu, tam gdzie są ludzie, którzy w razie zagrożenia mogliby im udzielić pomocy.
Rachael opanowały najwyraźniej podobne niewesołe myśli, gdyż powiedziała:
– Coś mi się tutaj nie podoba. Może powinniśmy odjechać stąd i zatrzymać się w innym miejscu.
– I dać Ericowi więcej czasu na odzyskanie sił?
– Może nigdy nie dojdzie do siebie w pełni?
– Ale jeśli mu się to uda, będziesz w niebezpieczeństwie.
Westchnęła, potakując ruchem głowy.
Przeszli przez parking i weszli do sklepu, by kupić strzelbę i trochę amunicji.
Z Erikiem działo się coś dziwnego, dziwniejszego nawet niż jego zmartwychwstanie. Zaczęło się od kolejnego bólu głowy, jednej z wielu przychodzących i mijających dokuczliwych migren, jakie miewał od chwili „powrotu do życia”. Nie od razu zdał sobie sprawę z tego, że ten ból był inny, dziwny. Zamknął oczy, gdyż raziło go światło, i starał się nie zważać na nieprzerwane, przysparzające mu śmiertelnego cierpienia i osłabiające go pulsowanie pod czaszką.
Przysunął sobie fotel do okna w salonie i rozpoczął czuwanie. Wyglądał na porastający zbocza las i błotnistą drogę, która wiodła od usianych licznymi domostwami górskich podnóży, a zaczynała się nad jeziorem Arrowhead. Wyżej chowała się wśród drzew, ale w dolnym odcinku była odsłonięta. Gdyby nadjeżdżali wrogowie Erica, wypatrzyłby ich na czas. Opuściłby wtedy dom tylnym wyjściem, ukrył się w lesie i później zaatakował z zaskoczenia.
Miał nadzieję, że gdy usiądzie w fotelu, pulsowanie pod czaszką ustąpi choć trochę. Ból jednak narastał i stawał się gorszy niż wszystko, czegokolwiek Eric w życiu doświadczył. Miał wrażenie, że jego głowa jest z gliny, a każde kolejne uderzenie niewidzialnym młotem nadaje jej nowy kształt. Zacisnął mocno zęby, zdecydowany stawić czoło nieszczęściu. A może ból nasilił się w związku z koncentracją, konieczną do obserwowania drogi? Jeśli stanie się już zupełnie nie do zniesienia, Eric zrezygnuje z wypatrywania wrogów – aczkolwiek bardzo niechętnie, gdyż przeczuwa niebezpieczeństwo – i będzie musiał położyć się na chwilę.
Siekierę i dwa noże trzymał na podłodze koło fotela. Za każdym razem, gdy spoglądał na ich lśniące ostrza, czuł się nie tylko bezpieczny, ale i napełniony dziwną radością. A kiedy ujął w dłoń trzonek siekiery, przeszedł go cudowny, prawie erotyczny dreszcz.
Niech przychodzą, pomyślał. Pokażę im, że Eric Leben jest wciąż człowiekiem, z którym trzeba się liczyć. Niech przychodzą.
Choć nadal miał trudności z uświadomieniem sobie, kto mógłby go poszukiwać, to jednak czuł, że jego obawy są uzasadnione. I nagle w umyśle Erica pojawiły się nazwiska: Baresco, Seitz, Geffels, Knowls, Lewis. Tak, oczywiście, wspólnicy z Geneplan! Oni wszystko o nim wiedzą. Na pewno już postanowili, że należy go szybko znaleźć i zlikwidować, aby nie dopuścić do ujawnienia tajnych projektów. Ale nie tylko tych pięciu mężczyzn powinien się bać. Byli jeszcze inni… jakieś cienie, których nie potrafił zidentyfikować, ludzie mający więcej władzy niż wspólnicy z Geneplan.
Przez chwilę wydawało mu się, że jest bliski zburzenia otaczającego go muru tajemnicy wejścia do świata prawdy. Znalazł się na krawędzi oświecenia i pełnego odzyskania pamięci takiej, jaką miał przed powstaniem ze stołu w kostnicy. Wstrzymał oddech i pochylił się w fotelu; drżąc cały, oczekiwał dalszych postępów. Prawie mu się udało, prawie już wiedział, kim byli pozostali prześladowcy, co oznaczały myszy i skąd wziął się ten przerażający obraz kobiety ukrzyżowanej na ścianie…
I wtedy przeszywający ból strącił go na powrót z obszaru światła w krainę ciemności. Jasne myśli zasnuła mgła i Eric wyrzucił z siebie cienki okrzyk rozpaczy.
Nagle jego uwagę zwrócił jakiś ruch w lesie za oknem. Mrużąc swe rozpalone wodniste oczy, Eric przesunął się na brzeg fotela i przechylił w stronę parapetu. Bacznie obserwował porośnięty drzewami stok i zanurzoną w cieniu błotnistą drogę. Nikogo nie było. Ruch wywołał nagły powiew wiatru, który przerwał wreszcie panującą w powietrzu ciszę. Krzewy drgnęły lekko, a korony wiecznie zielonych drzew zaczęły się kołysać równym rytmem, jak gdyby wachlując się dla ochłody.
Zamierzał właśnie znów zagłębić się w fotelu, kiedy potężna fala bólu przetoczyła się w głąb jego czaszki i dosłownie odrzuciła go do tyłu. Przez chwilę znajdował się niemal w stanie agonalnym, niezdolny poruszyć się ni zapłakać, ni oddychać. Kiedy wreszcie doszedł do siebie, krzyknął głośno, choć był to już bardziej okrzyk gniewu niż bólu. Ból bowiem minął równie szybko, jak przyszedł.
Przestraszył się, że ten nagły wybuch cierpienia mógłby oznaczać niespodziewany zwrot na gorsze, może nawet rozpad na kawałki popękanej czaszki. Podniósł rękę i dotknął nią głowy – najpierw uszkodzonego prawego ucha, którego wczoraj o mało nie stracił. Było w dotyku grube i wyjątkowo chrząstkowate, ale już przynajmniej nie zwisało bezużytecznie i nie krwawiło.
Jak to możliwe, że tak szybko zdrowiał? Proces miał trwać kilka tygodni, a nie kilka godzin.
Powoli powędrował palcami wyżej i ostrożnie zbadał głębokie wgniecenie po prawej stronie czaszki, w miejscu w którym uderzyła go ciężarówka. Wprawdzie wciąż tam jeszcze było, ale już jakby mniejsze, kość czaszki zaś twardsza, jak łupina orzecha, a nie skórka pomarańczy. Eric nie czuł już żadnej miękkości. Zachęcony pierwszymi odkryciami, zaczął mocniej uciskać palcami ranę, masować ją, sondować brzegi wgłębienia i wszędzie natrafiał na twardą kość i ślady zabliźnienia. Potrzaskana i zdeformowana czaszka potrzebowała tylko jednego dnia, by rany zaleczyły się, a kości zrosły. Cholera to jest nieprawdopodobne, to jest wprost niemożliwe! Nie została ani jedna otwarta rana, a tkankę mózgową Erica znów ochraniał twardy pancerz czaszki.
Siedział tak ogłupiały i niezdolny do ogarnięcia całości. Pamiętał, że wprowadził do swego organizmu geny, które miały wzmóc proces zdrowienia i wspierać odmładzanie komórek, ale dlaczego, do cholery, dzieje się to tak szybko? Ciężkie rany zasklepiające się w ciągu paru godzin! Ciało, żyły i w ogóle naczynia krwionośne – wszystko odnawiało się niemalże na jego oczach! Połamane kości zrastały się w niespełna jeden dzień! Boże, nawet komórki najbardziej złośliwego raka w najbardziej dynamicznej fazie nie kontrolowanej reprodukcji nie dotrzymałyby tego tempa!
Przez chwilę był ożywiony, pewien, że eksperyment przyniósł jeszcze lepsze od oczekiwanych rezultaty. Potem uprzytomnił sobie, że ma kłopoty z koncentracją i luki w pamięci, choć zapewne odradzanie komórek mózgowych odbywało się równie szybko jak regeneracja samej czaszki. Czy to miało znaczyć, że już nigdy nie odzyska pełnej sprawności umysłowej, mimo uzdrowienia tkanek? Zmroziła go ta perspektywa, zwłaszcza że znów ujrzał od dawna nieżyjącego wuja Barry’ego Hampsteada, który stał w kącie, za kręgiem strzelających w górę cienistych ogni.
Może, choć wrócił z krainy śmierci, na zawsze pozostanie już trupem i nic nie pomoże tu nowa, cudowna struktura genetyczna? Nie. Nie chciał w to uwierzyć, gdyż oznaczałoby to, że cała jego praca – badania, projekty, związane z nimi ryzyko – poszła na marne.
Siedzący w kącie wuj Barry skrzywił twarz w uśmiechu i powiedział: „Chodź, Ericu, pocałuj mnie. Chodź i pokaż, że mnie kochasz”.
Śmierć mogła być czymś więcej niż tylko ustaniem aktywności fizycznej i umysłowej. Mogła oznaczać też utratę jakiejś wartości… duchowej, która nie dawała się reanimować na równi z ciałem i mózgiem.
Zupełnie jakby z własnej woli wędrująca po szczęce ręka Erica powróciła do brwi, skąd eksplodowała ponowna fala bólu. Poczuł się jakoś dziwnie. Poczuł, że coś jest nie tak. Jego czoło nie było już płaskie i gładkie, lecz guzowate i krostowate, pokryte jakimiś strasznymi naroślami.
Usłyszał ciche, trwożliwe kwilenie i w pierwszej chwili nie zdał sobie sprawy z tego, że sam wydawał ten dźwięk.
Kości skroniowe pogrubiały i rozrosły się do niesamowitych rozmiarów, zwłaszcza nad prawym okiem.
Jak to się mogło stać? O Boże, jak to się mogło stać?
Zaczął badać dłonią dalsze partie swej twarzy w taki sposób, w jaki niewidomy stara się na podstawie dotyku wyobrazić sobie wygląd nieznajomego. W miarę jak to czynił, coraz bardziej trząsł się ze strachu.
Pośrodku czoła napotkał palcami opadającą w stronę nosa twardą, nierówną narośl. Czuł, że cały pęcznieje, a wzdłuż linii włosów pulsuje mu krew w żyłach, choć nie powinny znajdować się tam żadne arterie. Nie potrafił opanować kwilenia, a z oczu trysnęły mu gorące łzy.
Przerażająca prawda o tym, w jakiej znalazł się sytuacji, dotarła nawet do jego zamglonego umysłu. Z technicznego punktu widzenia genetycznie zmodyfikowane ciało Erica zostało zabite w wyniku gwałtownego zderzenia ze śmieciarką, ale na poziomie komórkowym utrzymało się coś na kształt życia. Wprowadzone sztucznie geny, funkcjonujące dzięki wąskiej strużce energii życiowej, która pozostała jeszcze w organizmie, wysłały do wszystkich stygnących komórek pilne sygnały, że należy niezwłocznie wytworzyć wszystkie substancje potrzebne do regeneracji i odmłodzenia ciała. Ale kiedy zakończył się proces „zdrowienia”, zmienione geny nie „wyłączyły” szalonego wzrostu. Gdzieś tkwił błąd i proces trwał dalej. Jego organizm powoli rozrastał się i – choć nowe tkanki były zapewne absolutnie zdrowe – przypominało to raka, tyle że w jego wypadku prędkość, z jaką zachodziły zmiany, znacznie przewyższała szybkość powstawania komórek najbardziej złośliwego nowotworu.
Ciało Erica zmieniało się. Ale w co?
Serce biło mu jak młotem, a po skórze lał się zimny pot. Wstał z fotela. Zaczął szukać lustra. Musiał zobaczyć w nim swe oblicze. Nie chciał go oglądać, bał się panicznie tego, co spodziewał się ujrzeć, odrazę budziła w nim myśl o odbiciu obcej, groteskowo zniekształconej twarzy, ale jednocześnie paliła go żądza poznania, w co się zmieniał.
W sklepie sportowym nad jeziorem Ben wybrał sobie remingtona. Był to półautomatyczny karabin wielkokalibrowy o magazynku na pięć pocisków. W odpowiednich rękach ta broń mogła siać zniszczenie. A ręce Bena były odpowiednimi rękami. Dodatkowo zakupił dwa pudełka naboi do remingtona, pudełko amunicji do zdobycznego rewolweru typu Smith & Wesson 357 Combat Magnum oraz pudełko pocisków kalibru 32 do pistoletu Rachael.
Zupełnie jakby szykowali się na wojnę.
Chociaż przy zakupie karabinu nie wymagano pozwolenia, a broń otrzymywało się do ręki od razu, Benny musiał wypełnić formularz, wpisując swoje nazwisko, adres oraz numer polisy ubezpieczeniowej. Trzeba było także okazać dowód tożsamości, najlepiej kalifornijskie prawo jazdy z laminowanym zdjęciem. Podczas gdy Ben stał wraz z Rachael przy żółtej ladzie i wypełniał druk, sprzedawca, który na wstępie przedstawił się jako Sam, przeprosił ich i odszedł na drugi koniec sklepu, gdzie czekali jacyś wędkarze pragnący uzyskać informacje na temat sprzętu.
Inny sprzedawca objaśniał klientom na przeciwległym krańcu sklepu różnice między poszczególnymi typami śpiworów.
Na regale za ladą, wśród obciągniętych folią pudełek ze śrutem, stało nastawione na lokalną rozgłośnię radio. Gdy Ben i Rachael wybierali broń i amunicję, z głośnika rozlegała się tylko przerywana reklamami muzyka. Ale wybiła pierwsza trzydzieści w południe, pora nadawania wiadomości, i Ben usłyszał na falach eteru nazwisko swoje oraz Rachael.
…Shadwaya i Rachael Leben został wydany nakaz aresztowania. Pani Leben jest wdową po zamożnym przedsiębiorcy, Ericu Lebenie, który wczoraj zginął w wypadku ulicznym. Jak oświadczył rzecznik Departamentu Sprawiedliwości, Shadway i pani Leben poszukiwani są w związku z kradzieżą strategicznych, ściśle tajnych materiałów naukowych z laboratoriów korporacji Geneplan, które dotyczyły projektów finansowanych przez Departament Obrony, a także w związku z podejrzeniem o dokonanie zabójstwa na dwóch oficerach policji w Palm Springs, którzy zginęli wczoraj wieczorem w czasie gwałtownej strzelaniny… Rachael też to usłyszała.
– Paranoja!
Ben położył jej rękę na ramieniu, by się uspokoiła, i nerwowo spojrzał na dwóch sprzedawców, wciąż zajętych swoimi klientami. Niczego tak nie pragnął, jak tylko tego, by nie zwrócili uwagi na nadawane przez radio wiadomości. Przecież Sam, zanim wyjął formularz do wypełnienia, obejrzał jego prawo jazdy i z pewnością zapamiętał nazwisko Bena. Gdyby je teraz usłyszał, na pewno by zareagował.
Protesty i zapewnienia, że jest niewinny, na nic by się zdały. Sam zadzwoniłby po gliniarzy. Niewykluczone, że w kasie za ladą miał nawet rewolwer i że mógłby go użyć w celu zatrzymania ich w sklepie do czasu przybycia policji. Ben nie chciał być zmuszony odebrać Samowi broń i ranić go może przy tej okazji.
…Szef wywiadu wojskowego, Jarrod McClain, który koordynuje dochodzenie oraz pościg za Shadwayem i Leben, wydał przed godziną w Waszyngtonie specjalne oświadczenie dla prasy, w którym nazwał całą historię „sprawą najwyższej wagi państwowej, która może nawet przerodzić się w kryzys bezpieczeństwa narodowego”…
Sam wciąż znajdował się w części ze sprzętem wędkarskim i właśnie roześmiał się głośno z tego, co powiedział klient, po czym ruszył z powrotem w stronę kasy. Jeden z wędkarzy szedł wraz z nim. Prowadzili ożywioną rozmowę, więc nawet jeśli docierał do nich głos z radia, to niewątpliwie słuchali go bezwiednie. Gdyby jednak umilkli, zanim komunikat dobiegnie końca…
…Mimo oświadczeń, że Shadway i pani Leben narazili na zniszczenie system bezpieczeństwa państwowego, ani McClain, ani rzecznik Departamentu Sprawiedliwości nie chcieli podać, na czym polegają prace wykonywane w Geneplan na zlecenie Pentagonu…
Obaj mężczyźni znajdowali się już kilka kroków od Bena i Rachael. Nadal zawzięcie dyskutowali na temat zalet wędek i kołowrotków.
Rachael wpatrywała się w niego lękliwie i Benny trącił ją lekko, by wyrwać z transu, który mógłby zwrócić uwagę obu mężczyzn na płynące z radia niepokojące wiadomości.
…Korporacja zajmuje się wyłącznie badaniami w dziedzinie genetyki… Sam wszedł za ladę. Klient został po drugiej stronie żółtego blatu i dalej szli już rozdzieleni, ale nie przerywali ożywionej rozmowy. Zbliżali się do Rachael i Bena.
…Wszystkie komisariaty policji w Kalifornii i większość na Południowym Zachodzie dysponują już zdjęciami i rysopisami Benjamina Shadwaya oraz Rachael Leben. Służby federalne ostrzegają, że poszukiwani przestępcy mają broń i są niebezpieczni.
Sam i wędkarz doszli do kasy, a Benny powrócił do pilnego wypełniania formularza.
Spiker radiowy przeszedł do kolejnej informacji.
Tymczasem – ku zaskoczeniu i radości Bena – Rachael zaczęła gawędzić z klientem, odwracając jego uwagę od innych rzeczy. Był to wysoki, tęgi mężczyzna po pięćdziesiątce, w czarnej koszulce z krótkimi rękawami, które odsłaniały jego muskularne, pokryte błękitno-czerwonym tatuażem ramiona. Rachael udała, że jest zafascynowana tymi rysunkami, a wędkarz – jak każdy mężczyzna w podobnej sytuacji – był wyraźnie zadowolony z pochlebstw młodej, ładnej kobiety. Rachael przybrała minkę i głosik kalifornijskiej słodkiej idiotki i nikt, kto teraz słuchałby jej czarującej, bezmyślnej paplaniny, nie podejrzewałby, że przed kilkunastoma sekundami dowiedziała się z radia, iż jest poszukiwana przez policję w związku z podejrzeniem o dokonanie podwójnego zabójstwa.
Tymczasem ten sam, nieco pompatyczny spiker, relacjonował zamach bombowy na Środkowym Wschodzie. Sprzedawca Sam wyłączył radio, przerywając w pół zdania najnowsze doniesienia.
– Jestem chory, jak słyszę o tych cholernych Arabach – powiedział do Bena.
– A kto nie jest? – odrzekł Benny, wypełniając ostatnią rubrykę.
– Moim zdaniem – kontynuował Sam – jeśli dalej będą nam się dawać we znaki, należy zrzucić na nich bombę, i spokój!
– Tak jest! – zgodził się Benny. – Cofnąć ich do epoki kamienia łupanego.
Radio było częścią zestawu stereofonicznego. Sprzedawca włożył teraz do magnetofonu kasetę i puścił muzykę.
– Jeszcze dalej! Oni już w tej chwili znajdują się w epoce kamienia łupanego.
Z głośników leciała już muzyka grupy „The Oak Ridge Boys”, kiedy Benny powiedział:
– Zrzucić na nich bombę i spowodować, by znaleźli się w epoce dinozaurów!
Rachael wydawała z siebie cichutkie okrzyki zdumienia, podczas gdy wędkarz opowiadał jej, jak to specjalne igły wprowadzają atrament pod trzy warstwy skóry.
– Tak, w epoce dinozaurów! – przytaknął Sam. – Niech ich terrorystyczne bandy wyżywają się na tyranozaurach!
Ben zaśmiał się i wręczył sprzedawcy wypełniony formularz.
Należność została już odciągnięta z karty kredytowej Bena i Samowi pozostało tylko podpiąć pod formularz rachunek i wydruk z kasy, a do torby z czterema zapakowanymi pudełkami naboi wrzucić kopię pokwitowania.
– Zapraszam do naszego sklepu w przyszłości.
– Na pewno skorzystam z zaproszenia – zapewnił Ben.
– Do widzenia – powiedziała Rachael do wędkarza.
– Dzień dobry i… do widzenia – zwrócił się Benny do wędkarza.
– Do widzenia – rzekli oboje do sprzedawcy.
Ben niósł pudło z bronią, Rachael zaś plastykową torbę z amunicją. Szli powoli i niedbale w stronę drzwi. Minęli aluminiowe wiadra pełne przynęty, przykryte perforowanym styropianem, oraz złożone sieci włókowe na piskorze, a także małe siatki zwane podrywkami, które wyglądały jak rakiety do tenisa o słabo naciągniętych żyłkach. Przeszli obok regałów z naczyniami na lód, termosami i kolorowymi czapeczkami wędkarskimi.
Za nimi rozległ się głos wytatuowanego wędkarza, który zapewne myślał, że już go nie słyszą:
– Ale kobitka!
Nawet ci się nie śni, „jaka kobitka”, pomyślał Benny, otwierając przed Rachael drzwi i wychodząc za nią.
Na dworze w niewielkiej od nich odległości stał samochód, z którego wysiadał właśnie zastępca szeryfa okręgu San Bernardino.
Lampy jarzeniowe oświetlały zielone i białe kafelki w łazience; były na tyle silne – dla Erica nawet zbyt silne – że wymiatały wszystkie złowrogie cienie.
Oprawne w mosiężną ramę łazienkowe lustro, nie skażone plamami ani żółtym nalotem starości, odbijało obrazy jasno i wyraźnie w każdym szczególe – dla Erica zbyt wyraźnie.
Eric Leben nie był zaskoczony tym, co zobaczył. Siedząc w fotelu, zdążył – za pomocą dotyku – zapoznać się ze zdumiewającymi zmianami w górnej części swej twarzy. Ale wzrokowe potwierdzenie tego, co powiedziały nie dowierzające pałce, zaszokowało, przestraszyło i przygnębiło naukowca. A przy tym okazało się dlań bardziej fascynujące niż cokolwiek, co widział w swym życiu.
Rok temu poddał się doświadczeniom wchodzącym w skład projektu „Wildcard”, niedoskonałego jeszcze programu zmian genetycznych, których celem było uodparnianie organizmu. Od tego czasu nie przeziębiał się, nie łapał grypy, nie miewał bólów głowy ani opryszczek, ani nawet zgagi. Z tygodnia na tydzień gromadził materiały mające potwierdzić jego tezę, że następują pożądane zmiany bez żadnych skutków ubocznych.
Bez skutków ubocznych!
Chciało mu się śmiać. Prawie bez skutków ubocznych.
Patrzył w lustro przerażony, jak gdyby były to drzwi do piekła. Podniósł do czoła trzęsącą się rękę i ponownie dotknął wyrastającego nad nosem i ciągnącego się aż do linii włosów falistego pagórka.
Straszliwe obrażenia, których doznał poprzedniego dnia, wyzwoliły takie zdolności samoregulacji organizmu, jakich nie sprowokowałyby najcięższe przeziębienie czy grypa. Śmiertelnie zagrożone komórki zaczęły produkować interferon, szerokie spektrum zwalczających infekcje przeciwciał – a zwłaszcza hormonów wzrostu i protein – ze zdumiewającą szybkością. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego substancje te kontynuowały proces, choć zdrowienie dobiegło końca, a zatem i ich rola. Teraz jego ciało już nie tylko zastępowało zniszczoną, ale również dodawało nową tkankę, i to w zastraszającym tempie, bez żadnej potrzeby.
– Nie – powiedział cicho. – Nie – i starał się odrzucić to, co widział przed sobą. Ale wszystko było prawdą, czuł ją opuszkami palców, gdy dalej badał nimi owłosioną skórę własnej głowy. Dziwne uwypuklenie czaszki najbardziej uwidaczniało się na czole Erica, chociaż wyczuwał je także na kości ciemieniowej, ukryte pod włosami. Odniósł nawet wrażenie, że czuje, jak rośnie mu pod palcami i przesuwa się w stronę potylicy.
Jego ciało ulegało przekształceniom albo na ślepo, albo zgodnie z jakimś planem, który dla Erica był jeszcze niezrozumiały. I nikt nie mógł powiedzieć, kiedy zakończy się ten proces transformacji. Może nigdy…? Może Eric będzie w nieskończoność rosnąć, zmieniać się, przydawać swemu ciału coraz to nowe oblicza? Robił się z niego potwór… a może nawet coś gorszego, coś tak bardzo odmiennego, że trudno to będzie nazwać istotą ludzką?
Uwypuklenie ginęło na potylicy i Eric powrócił ręką na czoło, do miejsca gdzie wyczuwał zgrubienie. Znajdowało się ono nad oczami i było tak wyraźne, że Leben przypominał nieomal neandertalczyka lub jakiegoś innego praprzodka człowieka, chociaż tamci nie mieli pionowego garbu pośrodku czoła ani guzów na skroni. Neandertalczykom nie występowały też nad brwiami nabrzmiałe grube żyły, w których dynamicznie pulsowała krew.
Nawet teraz, w tym strasznym stanie pomieszania umysłu i częściowej utraty pamięci, Eric zdawał sobie doskonale sprawę, do czego może doprowadzić taki rozwój jego organizmu. Na przykład nigdy już nie będzie mógł zostać pełnoprawnym członkiem normalnej ludzkiej społeczności. Nie miał już żadnych wątpliwości, że jest jednocześnie doktorem Frankensteinem i stworzonym przez niego potworem w jednej osobie. Sam siebie wyrzucił – i wciąż jeszcze wyrzucał – poza nawias, na zawsze, bez nadziei na powrót.
Jego przyszłość była tak koszmarna, że koszmarniejszej nie można już sobie wyobrazić. Zapewne zostanie wreszcie złapany i zamknięty w jakimś laboratorium, gdzie stanie się przedmiotem licznych doświadczeń wytrzeszczających na niego oczy szalonych naukowców. Dla nich będą to tylko zgodne z prawem i moralnością eksperymenty, które jednak dla Erica oznaczać będą nie kończącą się torturę. A może ucieknie gdzieś na zupełne pustkowie i będzie prowadził tam wzruszający żywot, dając początek legendom o pojawieniu się nowego potwora? Aż pewnego dnia natknie się przez przypadek na jakiegoś myśliwego, który go załatwi. Niezależnie jednak od tego, która z tych smutnych wersji miałaby się sprawdzić, jedno było pewne: czekało go życie w strachu i samotności. Strach wynikać będzie mniej z tego, co mogliby mu uczynić źli ludzie, a bardziej z tego, co działo się z jego organizmem. Samotność zaś będzie absolutna – taka jakiej nie zaznał i nie zazna żaden człowiek, gdyż Eric będzie na tej Ziemi jedynym tego rodzaju stworzeniem.
Na szczęście ciekawość odsuwała jeszcze na bok rozpacz i przerażenie, była to ta sama potężna ciekawość, która uczyniła zeń wspaniałego naukowca. Kiedy patrzył na swe przerażające lustrzane odbicie, na postępujący proces genetycznej katastrofy, podniecała go świadomość, że oto obserwuje rzeczy, których nie widział jeszcze żaden człowiek. Więcej nawet, rzeczy, które w ogóle nie były przeznaczone dla ludzkich oczu. To było radosne uczucie, stanowiło sens życia takiego jak on człowieka. W pewnym stopniu każdy naukowiec dąży do wyjaśnienia zagadek związanych z życiem na Ziemi i jeśli jest mu już dana okazja ujrzeć światełko w tunelu, ma nadzieję, że potrafi je właściwie odczytać. Ale w tym wypadku chodziło o coś więcej niż tylko światełko. To był silny snop światła, wnikający w mroczny korytarz ludzkiego życia i rozwoju, a czas jego istnienia zależał tylko od woli i odwagi Erica. Myśl o samobójstwie tylko przemknęła mu przez głowę i zniknęła bezpowrotnie. Waga problemu, którym się zajmował, była większa niż cierpienia fizyczne, duchowe i umysłowe, które się z tym wiązały. Przyszłość Erica rysowała się jak namalowany w szarych kolorach niewyraźny pejzaż, rozświetlony przelotnie błyskawicą boleści, coś jednak pchało go do dalszej wędrówki przez ten świat, aż do niewidocznego horyzontu. Muszę poznać, co stanie się ze mną ostatecznie, myślał.
Poza tym żadna ze zmian, które w nim zaszły, ani trochę nie zmniejszyła jego strachu przed śmiercią. Nekrofobia męczyła go nawet bardziej niż do tej pory, gdyż właśnie teraz najbliżej mu było do trumny. Dlatego rodzaj i jakość życia, jakie go otaczało, nie miały dla niego znaczenia – najważniejsze, że chodziło o życie. Trzeba iść przez nie naprzód, przed siebie. Nieważne, że metamorfoza doprowadzała go do depresji i ścinała mu krew w żyłach – „druga strona” dla życia, czyli śmierć, była dlań czymś znacznie gorszym.
Gdy tak patrzył w lustro, powrócił ból głowy. Wydało mu się, że w oczach zauważył nowy wyraz. Przesunął twarz do lustra.
W jego oczach było coś zdecydowanie dziwnego, innego, nie potrafił jednak dokładnie określić rodzaju zmiany.
Migrena nagle stała się nie do zniesienia. Światło jarzeniowe zaczęło mu przeszkadzać, zmrużył więc oczy i ograniczył jego dopływ.
Przestał patrzeć sobie prosto w oczy i powoli przeniósł wzrok na resztę ciała. Miał wrażenie, że zmiany pojawiły się także wzdłuż prawej brwi i w kości jarzmowej wokół całego prawego oka.
Znów poraził go strach, ale taki, jakiego jeszcze nigdy nie zaznał, a serce zaczęło bić przyspieszonym rytmem.
Ból rozsadzał mu czaszkę i promieniował na całą twarz.
Gwałtownym ruchem odwrócił się od lustra. Rzeczą niemiłą, lecz możliwą do przyjęcia było ujrzenie zmian, jakie zaszły w organizmie. Przyglądanie się jednak procesowi transformacji własnego ciała, który właśnie się dokonywał, wymagało zdecydowanie więcej odwagi, odporności i silnej woli, których Eric już nie miał. Zbierało mu się na wymioty.
Akurat teraz pomyślał sobie o Lonie Chaneyu juniorze w starym filmie pod tytułem Wilkołak. Chaney był tam przerażony, że zmienił się w wilka. Strach poraził go i sprawił, że zaczął płakać nad swym losem. Eric spojrzał na swe potężne dłonie i już wyobraził sobie, jak wyrastają z nich gęste włosy. Zaśmiał się z tej sugestii, a śmiech – tak jak i poprzednio – był chrapliwy, zimny i przerywany. Pozbawiony pogody, szybko przerodził się w spazmatyczny szloch.
Wnętrze czaszki i twarz znów wypełniły się bólem, nawet wargi go bolały. Zanim wydostał się z łazienki, wpadł najpierw na umywalkę, a potem uderzył we framugę drzwi. Wreszcie wydobył z piersi wysoki, przejmujący jęk – był on zarazem symfonią strachu i koncertem cierpienia.
Zastępca szeryfa okręgu San Bernardino nosił ciemne okulary słoneczne, które całkowicie skrywały jego oczy, a co za tym idzie – również zamiary. Jednakże gdy mężczyzna wysiadał z samochodu, w jego ruchach nie widać było ostrzegawczego napięcia ani innych oznak wskazujących na to, że rozpoznał ich jako karygodnych „łamaczy prawa”, „gwałcicieli sprawiedliwości”, „wyrzutków społeczeństwa”, o których niedawno mówiono w radiu.
Ben i Rachael szli, nie zatrzymując się i trzymając za ręce. Wprawdzie w ciągu ostatnich kilku godzin ich rysopisy i zdjęcia przekazano do wszystkich komisariatów policji w Kalifornii i na Południowym Zachodzie, ale nie znaczyło to jeszcze, że każdy stróż prawa myślał tylko o nich.
Zastępca szeryfa zdawał się patrzeć na nich. Ale nie każdy gliniarz jest na tyle obowiązkowy, by przed wyjazdem na patrol przejrzeć najnowsze biuletyny. Ci zaś, którzy wyjechali na objazd z samego rana, a mogło to dotyczyć również tego oficera, zapewne nie zdążyli jeszcze w ogóle zobaczyć zdjęć Bena i Rachael.
– Przepraszam – powiedział policjant.
Ben zatrzymał się. Czuł, jak dłoń Rachael sztywnieje. Chciał zachować spokój i uśmiechnął się.
– Słucham pana?
– Czy to wasz pickup?
Benny zamrugał oczami.
– Ten? Nieee…
– Ma stłuczone tylne światło – wyjaśnił zastępca szeryfa i zdjął ciemne okulary, odsłaniając wolne od podejrzeń oczy.
– Prowadzimy tamtego forda – wyjaśnił Ben.
– Czy wie pan, do kogo należy ten pickup?
– Nie. Zapewne do któregoś z klientów.
– W porządku, nie zatrzymuję państwa dłużej i życzę miłego pobytu w naszych pięknych górach – rzekł policjant, minął ich i skierował się w stronę sklepu sportowego.
Ben z trudem powstrzymał się, by nie pobiec do samochodu, i podejrzewał, że z Rachael jest tak samo. Odmierzany przez nich miarowy krok był aż nazbyt nonszalancki.
Ustąpiła już złowroga cisza, tak głęboka, kiedy tu przyjechali. Teraz dzień wypełniały odgłosy życia. Gdzieś na jeziorze płynęła motorówka i warkot silnika brzmiał niczym rój szerszeni. Znad błękitnej powierzchni wody nadeszła świeża bryza, poruszyła drzewami, rozkołysała trawy, zielsko i dzikie kwiaty. Szosą przemknęło parę samochodów, a przez otwarte okna płynęła hałaśliwa muzyka.
Doszli do pożyczonego forda, który wciąż stał w chłodnym cieniu sosen. Rachael wsiadła do środka i zatrzasnęła drzwiczki. Towarzyszący temu głuchy odgłos wywołał na jej twarzy nerwowe skrzywienie, jak gdyby dźwięk ten mógł sprawić, że zastępca szeryfa zawróci w ich stronę. W zielonych oczach kobiety czaił się strach.
– Zjeżdżamy stąd.
– Już się robi – odparł Benny, włączając silnik.
– Myślę, że możemy znaleźć inne, bardziej odludne miejsce, gdzie rozpakujesz i naładujesz broń.
Wyjechali na dwupasmową, okrążającą jezioro drogę i skierowali się na pomoc. Ben co chwila spoglądał we wsteczne lusterko, ale nikt ich nie śledził. Uznał za paranoidalną, pozbawioną podstaw obawę, że depczą im po piętach prześladowcy. Niemniej jednak nie przestawał spoglądać do tyłu.
Błyszcząca powierzchnia jeziora pozostawała w dole, po ich lewej stronie, po prawej zaś wznosiły się góry. Tu i ówdzie na porośniętych lasem stokach widniały zabudowania – jedne duże i bogate niczym wiejskie posiadłości, inne skromne, choć też niebrzydkie, domki letniskowe. Gdzie indziej ziemia zapewne należała do państwa – albo też zbocza były zbyt strome, by na nich cokolwiek budować – gdyż porastały je chaszcze nie do przebycia. Widać też było dużo uschłych gałęzi, których nagromadzenie, jak każdego lata, stanowiło w południowej Kalifornii zagrożenie pożarem. Ostrzegały przed nim liczne tablice stojące wzdłuż drogi. Ta wiła się i skręcała, opadała i wznosiła, na przemian oświetlana złotymi promieniami słońca i chłodzona cieniem.
Minęło kilka minut, zanim odezwała się Rachael.
– Oni chyba nie wierzą, że my naprawdę skradliśmy tajemnice państwowe.
– Nie – zgodził się Ben.
– Ja nawet nie wiedziałam, że Geneplan realizował zamówienia dla Pentagonu.
– Im wcale nie chodzi o te sprawy. To tylko szyld.
– No to dlaczego tak bardzo im zależy, żeby nas dostać w swoje łapy?
– Ponieważ wiemy, że… Eric powrócił do życia.
– Ty myślisz, że rząd też o tym wie? – spytała.
– Powiedziałaś, że projekt „Wildcard” trzymany był w ścisłej tajemnicy. Wiedzieli o nim jedynie Eric, jego wspólnicy z korporacji i ty.
– To prawda.
– Ale jeśli Geneplan ciągnął pieniądze z kieszeni Pentagonu przy innych projektach, to ręczę ci głową, że ich wywiad wiedział wszystko, co należy, o właścicielach firmy i ich przedsięwzięciach. Nie ma takiej możliwości, żeby ktoś czerpał korzyści z lukratywnych, ściśle tajnych zamówień rządowych, a jednocześnie zachowywał prywatność.
– Chyba masz rację – przyznała Rachael. – Ale Eric mógł sobie nie zdawać z tego sprawy. Przyzwyczajony był do tego, że w każdej sytuacji jest górą.
Znak drogowy ostrzegł przed znacznym spadkiem terenu. Ben przyhamował, a ford zakołysał się. Nagła zmiana prędkości zarzuciła samochodem, aż jęknęły resory.
Kiedy znów znaleźli się na bezpiecznym odcinku, Benny powiedział:
– Tak więc Pentagon wiedział wystarczająco dużo na temat „Wildcard”, by domyślić się po zniknięciu ciała Erica z kostnicy, że ten człowiek zmartwychwstał. A teraz chcą utrzymać całą sprawę w tajemnicy. Dlaczego? Ano dlatego, że rozumieją, iż chodzi o coś, co stanowi niebezpieczną broń, a przynajmniej źródło strasznej siły.
– Siły?
– Jeśli proces „Wildcard” zostanie doprowadzony do perfekcji, to dla tych, którzy mu się poddadzą, może oznaczać w praktyce nieśmiertelność. Tak więc ludzie mający nad nim kontrolę będą mogli decydować, kto ma żyć wiecznie, a kto nie. Czy możesz sobie wyobrazić lepszą broń, lepsze narzędzie ustanowienia politycznej kontroli nad tym cholernym światem?
Rachael przez chwilę milczała. Potem odezwała się cicho:
– Boże! Tak bardzo skoncentrowałam się na osobistym aspekcie całej sprawy, nad tym, co „Wildcard” oznacza dla mnie, że nie spojrzałam na nią z innej perspektywy.
– Dlatego właśnie muszą nas dostać – oznajmił Ben.
– Nie chcą, żebyśmy zdradzili tajemnicę, zanim „Wildcard” zostanie doprowadzony do perfekcji. Gdybyśmy wszystko ujawnili, nie mogliby bez skrępowania prowadzić dalszych badań.
– Właśnie tak. A ponieważ odziedziczysz po mężu kontrolny pakiet akcji w Geneplan, rząd doszedł zapewne do wniosku, że należy przekonać cię do współpracy z nimi dla dobra kraju oraz własnych korzyści.
Pokręciła głową.
– Nie przekonają mnie do współpracy. Nie w tym wypadku. Po pierwsze, jeśli istnieje nadzieja, że dzięki inżynierii genetycznej można będzie wydłużyć czas ludzkiego życia oraz leczyć każdą chorobę, to wszelkie prace w tej dziedzinie muszą być prowadzone jawnie, a ich efekty powinny być dostępne dla każdego. Jakiekolwiek inne postępowanie byłoby niemoralne.
– Byłem pewny, że tak właśnie myślisz – powiedział Ben, wprowadzając forda w ostry zakręt w prawo, po którym zaraz następował zakręt w lewo.
– Poza tym nie przekonaliby mnie, by kontynuować badania na tej samej zasadzie co do tej pory, bo jestem przekonana, że prowadzono je niewłaściwie.
– Wiedziałem, że tak powiesz – stwierdził Benny aprobująco.
– Muszę przyznać, że o genetyce wiem bardzo mało. Uważam jednak, iż w podejściu Erica i jego współpracowników kryje się zbyt dużo niebezpieczeństw. Przypomnij sobie o tych myszach… Przypomnij sobie krew w bagażniku samochodu w Villa Park.
Benny pamiętał dobrze i jedno, i drugie. Dlatego między innymi chciał kupić broń.
– Gdybym przejęła kontrolę nad Geneplan – ciągnęła Rachael – mogłabym finansować dalsze prace nad długowiecznością w nie zmienionej formie. Ale ja raczej wolałabym odłożyć „Wildcard” na bok i zacząć wszystko od nowa.
– Wiedziałem, że tak powiesz – powtórzył Benny – i podejrzewam, że rząd też o tym wie. Dlatego bardzo wątpię w to, iż chcą cię dostać tylko po to, by przekonać do współpracy. Jeśli wiedzą coś na twój temat – a jako żona Erica na pewno miałaś u nich swoją kartotekę – to nie łudzą się co do możliwości przekupienia cię lub zastraszenia. Jesteś nie skorumpowana i jeśli uważasz, że coś jest niesłuszne, to tego nie robisz. Prawdopodobnie nawet nie będą próbowali z tobą rozmawiać.
– Zostałam wychowana w wierze katolickiej – powiedziała z nutą ironii w głosie. – Wiesz, że pochodzę z bardzo surowej, przykładnej religijnej rodziny.
Nie wiedział. Rachael mówiła o tym po raz pierwszy.
– Bardzo wcześnie posłano mnie do prowadzonej przez zakonnice szkoły z internatem – kontynuowała łagodnym głosem. – Zaczęłam nienawidzić tego wszystkiego… Te nie kończące się msze, upokarzające spowiedzi, w czasie których musiałam odsłaniać wszystkie swoje niewinne grzeszki. Myślę jednak, że ta szkoła ukształtowała mnie właściwie, nie sądzisz? Gdybym nie spędziła kilku lat w rękach dobrych sióstr, nie byłabym tak praworządna i nieprzekupna.
Benny wyczuł jednak, że ten pozytywny element wychowania Rachael był samotną gałązką na wysokim, zapewne szkaradnym, drzewie niemiłych doświadczeń.
Na chwilę odwrócił spojrzenie od drogi, chcąc zobaczyć wyraz jej twarzy. Ale mozaika chaotycznie zmieniających się cieni i świateł, które padały przez przednią szybę, nienaturalnie zniekształcała oblicze Rachael, udaremniając mu możliwość obserwacji. Jej twarz wyglądała tak, jakby w połowie pokrywały ją tańczące języki ognia.
Rachael westchnęła i odezwała się:
– Dobrze, a więc jeśli nasz rząd wie, że nie zdoła nakłonić mnie do współpracy, to dlaczego wysyłają za mną list gończy, oskarżając o tysiące wyssanych z palca przestępstw? Dlaczego angażują takie siły, żeby mnie odnaleźć?
– Ponieważ chcą cię zlikwidować – odpowiedział Benny bez ogródek.
– Co?
– Oni wolą pertraktować ze wspólnikami Erica – Knowlsem, Seitzem i innymi, ponieważ wiedzą, że ci ludzie są przekupni, natomiast ciebie chcą po prostu sprzątnąć.
Rachael była zaszokowana, czemu Benny się nie dziwił. Wprawdzie nie należała do kobiet łatwowiernych i naiwnych, była jednak zorientowana na teraźniejszość i dlatego poświęcała zbyt mało uwagi złożoności zmieniającego się wokół niej świata, chyba że świat ten kolidował z naczelną zasadą jej życia. A zasada ta brzmiała: czerpać, ile się da, przyjemności z każdej chwili. Przyjmowała za prawdę różne mity, aby życie uczynić wygodniejszym i łatwiejszym. Jednym z takich mitów była wiara w to, że rząd zawsze dba o dobro obywateli – czy to prowadząc wojnę, czy zmieniając system wymiaru sprawiedliwości, podnosząc podatki, czy w jakiejkolwiek innej sytuacji. Trzymała się z dala od polityki i nie widziała potrzeby interesowania się, kto wygra wybory czy w inny sposób dążyć będzie do władzy. Najłatwiej było uwierzyć w dobre intencje tych, którzy z takim zapałem zmierzali do objęcia stanowisk państwowych.
Zdziwiona Rachael wlepiła w niego wzrok. Nie musiał nawet patrzeć na nią przez mozaikę świateł i cieni, by wiedzieć, że właśnie zdziwienie maluje się na jej twarzy. Domyślał się, co czuje, wsłuchując się w nierówny rytm jej oddechu i dostrzegając kątem oka napięcie, które kazało jej wyprostować się w fotelu.
– Sprzątnąć? Nie, nie, Benny. Rząd Stanów Zjednoczonych nie wykonuje egzekucji na swych obywatelach. Nie jesteśmy w republikach bananowych. Nigdy w coś takiego nie uwierzę.
– Oczywiście, że nie cały rząd Stanów Zjednoczonych… Na pewno nie Biały Dom, Senat, sekretarze stanu czy prezydent… To nie oni zwoływali narady, by przedyskutować przeszkody, jakie stawiasz na ich drodze, nie oni konspirują, by cię zlikwidować. Ale może ktoś w Pentagonie, DSA albo CIA stwierdził, że zagrażasz interesom państwa, że z twojej winy ucierpieć mogą miliony obywateli. A gdy położyć na szale dobro milionów obywateli oraz dwójki podłych morderców, wybór okaże się jasny. To jest bolszewickie myślenie. Zawsze można poświęcić życie jednego podłego mordercy czy nawet pary lub dziesiątków albo tysięcy morderców, jeśli w grę wchodzi dobro mas. Przynajmniej oni tak myślą, nawet jeśli nie udają, że wierzą w świętość jednostki. Potrafią więc złożyć w ofierze podłych morderców i jeszcze mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
– Wielki Boże! – jęknęła Rachael. – W co ja cię wciągnęłam, Benny?
– W nic mnie nie wciągnęłaś – odparł. – Sam się wepchnąłem. Nie powstrzymałabyś mnie. Zresztą niczego nie żałuję.
Rachael jakby odjęło mowę.
Zza horyzontu wyłonił się po lewej stronie zjazd nad jezioro, a przydrożna tablica informowała: KĄPIELISKO I WYPOŻYCZALNIA ŁODZI.
Ben zjechał z głównej drogi. Znaleźli się na wąskim, wysypanym żużlem leśnym trakcie. Przejechali kilkaset metrów i wielkie drzewa ustąpiły miejsca otwartej przestrzeni o wymiarach dwadzieścia na sto metrów. Byli nad samym brzegiem. Powierzchnię jeziora zdobiły gdzieniegdzie cekiny słonecznego światła. Tam gdzie woda falowała, skręcone strumienie złotej poświaty tańczyły wraz z nią. W innych miejscach ostre snopy odbijały się od lśniącej tafli i raziły w oczy obserwatorów.
Na drugim końcu terenu rekreacyjnego stało kilkanaście samochodów, głównie pickupy i auta campingowe z pustymi przyczepami na łódki. Jeden z pojazdów, wielki turystyczny pickup, czarno lakierowany, z czerwonymi i szarymi paskami oraz lśniącymi w słońcu metalowymi okuciami, podjechał do samej krawędzi jeziora. Wysiadło z niego trzech mężczyzn, którzy zaczęli wodować dwusilnikową motorówkę „Water King”. Nad wodą stały drewniane stoły i ławki, przy których siedzieli spożywający posiłek ludzie. Pod jednym z takich stołów węszył w poszukiwaniu odpadków seter irlandzki. Nie opodal dwóch chłopców odbijało piłkę, a nieco dalej czaiło się wzdłuż brzegu ze swoimi kijami ośmiu, może dziesięciu, wędkarzy.
Wszyscy sprawiali wrażenie zadowolonych. Jeśli nawet ktoś spośród nich podejrzewał, że świat otaczający ten raj na ziemi staje się groźny i szalony, zachowywał obawy dla siebie.
Benny przejechał przez parking i zatrzymał forda tuż przy ścianie lasu, z dala od reszty aut i ludzi. Wyłączył silnik i odkręcił boczną szybę. Następnie odsunął do tyłu siedzenie tak daleko, jak tylko się dało, by zapewnić sobie dosyć miejsca do pracy, rozłożył na kolanach pudło z bronią, wyjął jego zawartość, a zbędne opakowanie odrzucił na tylne siedzenie.
– Pilnuj, żeby nikt nas nie zobaczył – nakazał Rachael. – Jeśli ktoś będzie szedł w tę stronę, daj mi znać. Wyjdę z samochodu i zajmę się intruzem. Nie chcę, żeby ktoś spostrzegł, co mamy, i zaczął się tym interesować. W końcu jeszcze nie nadszedł sezon polowań.
– Benny, co zamierzasz zrobić?
– Tylko to, co zaplanowaliśmy – odpowiedział, próbując kluczykiem od samochodu zerwać z karabinu foliowe opakowanie. – Musimy, zgodnie z tym, co doradziła ci Sarah Kiel, znaleźć domek Erica i sprawdzić, czy on tam przebywa.
– Ale przecież jest nakaz aresztowania nas… Ktoś chce nas zabić… Czy nadal nasz poprzedni plan jest aktualny?
– Raczej tak. – Wydobył wreszcie broń z foliowych woreczków i zaczął ją lustrować. Była już całkowicie złożona. Dobra robota, pomyślał, a w moich rękach będzie chodzić, jak trzeba. – Chociaż z początku zamierzaliśmy dopaść Erica i zabić go, zanim zupełnie wyzdrowieje i zechce załatwić ciebie. Ale po tym komunikacie radiowym może powinniśmy tylko go pojmać, lecz nie likwidować…
– Chcesz go wziąć żywego?! – wykrzyknęła przestraszona tą myślą Rachael.
– No… on chyba nie jest taki zupełnie żywy. Myślę, że musimy go schwytać, niezależnie od tego, w jakiej znajduje się kondycji, skrępować i wywieźć gdzieś… Na przykład tam, gdzie się mieszczą biura „Los Angeles Times”. Wtedy na konferencji prasowej zaprezentujemy prawdziwą bombę.
– Nie, Benny, nie możemy. – Rachael gwałtownie potrząsnęła głową. – To szaleństwo. Eric nie podda się bez walki, będzie okrutny, bezwzględny. Pamiętasz, co ci opowiadałam o myszach? Widziałeś krew w bagażniku samochodu, na miłość boską! Wszędzie, gdzie tylko się pojawi, sieje zniszczenie. Przypomnij sobie noże wbite w ścianę w domu w Palm Springs, przypomnij sobie, jak skatował Sarah. Nie możemy ryzykować, próbując go schwytać. Jeśli sądzisz, że on przestraszy się twojej broni, to się mylisz. On nie boi się niczego. Jeśli podejdziesz do niego, by go skrępować, wypruje ci flaki, nie zważając na karabin. Możliwe, że sam będzie miał broń. Nie, nie, jeśli go znajdziemy, musimy z nim skończyć od razu – strzelić bez wahania, strzelać tak długo, tak długo go niszczyć, aż nie będzie już zdolny ponownie wrócić do życia.
W głosie Rachael pojawiła się nuta paniki. W miarę jak próbowała przekonać Bena do swych racji, mówiła coraz szybciej. Pobladła, a jej usta zrobiły się sine. Trzęsła się na całym ciele.
Jej lęk wydał się Benowi przesadzony, nawet jeśli wziąć pod uwagę wszystkie niebezpieczeństwa, na jakie byli narażeni. Zastanawiało go, na ile postawa Rachael wobec zmartwychwstania Erica wynikała z jej ultra religijnego wychowania. Możliwe, że nie rozumiejąc do końca własnych uczuć, bała się go nie tylko dlatego, że był żywym trupem, lecz także dlatego, że ważył się targnąć na to, co boskie – sięgnąć po nieśmiertelność. W ten sposób stał się nie tylko zombie, lecz i potworem, który wrócił z królestwa ciemności.
Na chwilę zapomniał o karabinie i ujął w swe dłonie ręce Rachael.
– Posłuchaj, kochanie. Dam sobie z nim radę. Radziłem sobie z gorszymi, dużo gorszymi…
– Nie bądź taki pewny siebie, bo on cię wtedy załatwi!
– Zanim wysłali mnie na wojnę, przeszedłem solidne przeszkolenie. Potrafię uważać, żeby nikt mnie nie załatwił!
– Proszę!
– Przez wszystkie te lata trzymałem język za zębami, gdyż Wietnam nauczył mnie, że pewnego dnia świat może nagle stać się zły i wrogi, a wtedy trzeba będzie liczyć wyłącznie na samego siebie i na najbliższych przyjaciół. To nieprzyjemna lekcja i długo nie chciałem się z nią pogodzić. To właśnie dlatego pogrążyłem się w przeszłości. Ale sam fakt, że trzymałem język za zębami i kontynuowałem ćwiczenia sztuki walki, dowodzi, iż czegoś się jednak nauczyłem. Ani słowa nikomu, Rachael. Poza tym mamy dobrą broń, a zatem jesteśmy bezpieczni. – Kobieta próbowała protestować, ale uciszył ją stanowczym pstryknięciem. – Nie mamy wyboru, Rachael. Do tego właśnie wszystko się sprowadza. Nie ma żadnego wyboru. Jeśli po prostu go zabijemy, władujemy w niego dwadzieścia albo trzydzieści magazynków, załatwimy tak, że już nigdy nie wstanie, to pozbawimy się dowodu na to, co ze sobą zrobił. Zostanie tylko zmasakrowane ciało. Kto sprawdzi, czy zmartwychwstało ono wcześniej? Będzie wyglądało na to, że to my ukradliśmy zwłoki z kostnicy, nafaszerowaliśmy je ołowiem, a całą historię z eksperymentami genetycznymi wymyśliliśmy zapewne dlatego, by ukryć wszystkie zbrodnie, o jakie oskarża nas rząd.
– Laboratoryjne testy struktury komórkowej potwierdziłyby nasze słowa – powiedziała Rachael. – Gdyby zbadali materiał genetyczny ciała Erica…
– To będzie trwało tygodniami. A tymczasem rząd pod byle pozorem przejmie zwłoki, a nas usunie. Następnie znajdzie lekarzy, którzy oświadczą, że badanie nie wykazało niczego niezwykłego.
Zaczęła coś mówić, zawahała się jednak i zawiesiła głos, gdyż zaczynała rozumieć, że Ben ma rację. W jego oczach wyglądała tak żałośnie, jak jeszcze żadna kobieta.
– Jedyną naszą nadzieją na uwolnienie się od prześladowców jest znalezienie dowodów potwierdzających istnienie projektu „Wildcard” i przekazanie informacji prasie. Przecież oni chcą nas zlikwidować z jednego tylko powodu: żeby zachować wszystko w tajemnicy. Kiedy nie będzie już tajemnicy, będziemy bezpieczni. A ponieważ nie zdążyliśmy wyjąć akt „Wildcard” z sejfu w biurze twojego męża, Eric jest naszym jedynym dowodem. Musimy go mieć żywego, żeby zobaczyli, jak oddycha, jak funkcjonuje mimo zgniecionej czaszki. Niech zobaczą tę straszną zmianę, jaka w nim zaszła i o której mi mówiłaś – te ciągłe napady nieuzasadnionej furii, tę ponurą cechę żywego trupa.
Westchnęła ciężko i przytaknęła ruchem głowy.
– W porządku. Zgadzam się. Ale tak się boję.
– Potrafisz być silna. Wiem, że potrafisz.
– Tak. Ja też wiem, ale…
Pochylił się i pocałował ją. Usta Rachael były lodowate.
Eric jęknął i otworzył oczy.
Najwyraźniej ponownie popadł w stan „zawieszonego ożywienia” – krótszą, lecz głęboką śpiączkę, a teraz powoli – leżąc na podłodze w salonie, wśród rozrzuconych setek arkuszy papieru maszynowego – odzyskiwał świadomość. Rwący ból głowy ustąpił, ale całą twarz, od górnej części czaszki aż do podbródka, obejmowało dziwne uczucie palenia. To samo odczuwał w mięśniach i wszystkich członkach – ramionach, rękach, nogach. Trudno powiedzieć, czy palenie to było przyjemne, czy nieprzyjemne. Po prostu Eric skonstatował jego wystąpienie i stwierdził obojętnie, że nie przypomina ono niczego, co znał z własnego doświadczenia.
Jestem jak ludzik z czekolady, zostawiony przez dziecko na słońcu. Topię się, topię, tylko że… od środka.
Przez chwilę leżał tak, zastanawiając się, skąd wzięła się ta dziwna myśl. Był zdezorientowany i skołowany. Jego umysł przypominał bagno, bezładne myśli zaś – cuchnące bąble, pękające na jego wodnistej powierzchni. Stopniowo woda nieco się klarowała, a rozrzedzony osad opadał na dno.
Podniósł się do pozycji siedzącej, spojrzał na rozrzucone wokół papiery i nie mógł sobie przypomnieć, skąd one się tu wzięły. Podniósł kilka z nich i próbował czytać. Rozmyte litery nie od razu ułożyły się w sensowne wyrazy, podobnie jak wyrazy nie dały natychmiast logicznych zdań. Kiedy wreszcie mógł przeczytać kawałek tekstu, rozumiał tylko jego część. Wystarczyło to jednak, by uzmysłowił sobie, że papiery stanowią kopię dokumentacji projektu „Wildcard”.
Niezależnie od danych, przechowywanych w komputerach firmy Geneplan, jedna kopia akt znajdowała się w Riverside, druga w sejfie Erica w Newport Beach, a trzecia tutaj. Domek był jego kryjówką, o której nikomu nie powiedział, i uważał, że postępuje bardzo roztropnie, właśnie w nim trzymając trzecią kopię pełnych akt projektu „Wildcard”. Przechowywał ją w zbudowanym w suterenie sejfie, który – jego zdaniem – był skutecznym zabezpieczeniem przed zakusami krezusów firmy – Seitza i Knowlsa, zdolnych do różnych sztuczek. Taka przezorność nie była jednak konieczna, gdyż obaj finansiści potrzebowali go, potrzebowali jego geniuszu, zwłaszcza w fazie dopracowywania programu. Ale Eric wolał nie zostawiać swych spraw losowi. (Wyjątkiem od tej zasady było wszczepienie sobie diabelskiej mieszanki, która przemieniła go w żywego trupa). Nie chciał ryzykować utraty kontroli nad Geneplan, nie chciał, aby pewnego dnia odcięto go od wszystkich danych, niezbędnych mu do produkcji eliksiru nieśmiertelności.
Prawdopodobnie po opuszczeniu łazienki zszedł do sutereny, otworzył sejf i przyniósł akta na górę, żeby je przestudiować. Czego w nich szukał? Może wyjaśnienia procesu, który w nim przebiegał? Sposobu zatrzymania zmian, które wystąpiły, które wciąż trwają?
Nie, to nie miało sensu. Nie można przewidzieć przebiegu tego nieprawdopodobnego procesu. W dokumentach nie było nic na temat nie kontrolowanego wzrostu komórek i możliwości jego zahamowania. Zapewne znów ogarnął go szał, gdyż tylko w takim stanie mógł uwierzyć, że w kserokopiach akt znajdzie cudowne lekarstwo na to, co się z nim działo.
Przez minutę lub dwie klęczał wśród rozrzuconych kartek. Uwagę jego przykuło teraz dziwne, choć bezbolesne palenie, wypełniające już całe ciało. Chciał zrozumieć, skąd się wzięło to uczucie i co dla niego praktycznie oznacza. W takich miejscach jak górna część czaszki, przełyk, jądra oraz wzdłuż kręgosłupa dziwnemu swędzeniu towarzyszyła gorączka. Czuł się prawie tak, jakby zagnieździły się w nim miliardy mrówek, które teraz całymi gromadami wędrowały wewnątrz żył i przekopywały w jego organizmie labirynt własnych tuneli.
Wreszcie wstał na nogi. Wówczas bez wyraźnego powodu ogarnął go straszny gniew. Obiekt wściekłości też nie był sprecyzowany. Kopnął gwałtownie pryzmę kartek, które uleciały z furkotem w powietrze, po czym cała ich chmura zaczęła opadać na podłogę.
Pod powierzchnią bagnistego umysłu kipiała okrutna nienawiść. Eric zachował jeszcze dość świadomości, by zauważyć, że ten rodzaj nienawiści, którego teraz doświadczał, różnił się nieco od znanych mu dotychczas. Obecnie czuł się bardziej jak rozjuszone bez powodu zwierzę niż jak racjonalnie działający człowiek. Tak jakby jakaś zagrzebana głęboko prapamięć jego gatunku wyzwalała się z genetycznego pancerza i na powierzchnię wydostawało się coś odległego o miliony lat, coś z dalekiej przeszłości, kiedy ludzie byli tylko małpami, a może nawet z jeszcze dalszej, z niewyobrażalnie odległej prehistorii, kiedy na Ziemi żyły wychodzące dopiero z mórz na wulkaniczny brzeg stworzenia i po raz pierwszy zaczynały oddychać powietrzem atmosferycznym. W przeciwieństwie do poprzednich ataków gorącego gniewu teraz ogarnęła Erica zimna nienawiść, tak zimna jak jądro Arktyki, jak miliard lat ery… gadów. Tak, o to właśnie chodziło. To była gadzia nienawiść i kiedy Eric zaczął pojmować jej naturę, odrzucił zgłębianie tego problemu. Rozpaczliwie zakładał, że uda mu się zachować kontrolę nad swym obecnym stanem.
Lustro.
Był pewny, że gdy leżał nieprzytomny na podłodze, zaszły w nim dalsze zmiany. Wiedział, że powinien wrócić do łazienki i przejrzeć się. Ale ponownie wstrząsnął nim lęk; lęk przed tym, w co się zmienia. Nie potrafił wykrzesać z siebie dość odwagi, by zrobić choćby krok w stronę łazienki.
Zamiast tego postanowił kontynuować eksplorację ciała „metodą Braillea” – tak jak poprzednio, kiedy badał swoją twarz. Wyczucie palcami zmian, zanim zobaczy je naocznie, przygotuje go nieco na wstrząs, jaki niewątpliwie wywoła w nim jego własny, odbity w lustrze obraz. Nie bez wahania podniósł dłonie do twarzy, ale nie dotarł do niej, zauważył bowiem, że i one uległy deformacji. Ich wygląd wprawił go w osłupienie.
Właściwie zmiana nie była szokująca, niemniej jednak te ręce nigdy nie należały do Erica, nigdy nie pracował takimi rękami. Palce wydłużyły się o dwa-trzy centymetry i wyszczuplały, a opuszki stały się bardziej mięsiste. Zmieniały się też paznokcie: były teraz grubsze, twarde, pożółkłe i bardziej spiczaste niż normalne paznokcie. Cholera, one przecież przypominały kształtujące się szpony drapieżnika i jeśli metamorfoza będzie postępowała dalej, to już wkrótce staną się jeszcze bardziej spiczastymi, haczykowatymi i ostrymi niczym brzytwa pazurami. Transformacji ulegały też kłykcie – robiły się większe, bardziej kościste, prawie jak kostki u artretyka.
Oczekiwał, że jego ręce będą sztywne i do niczego nieprzydatne. Jednakże ku swemu zaskoczeniu spostrzegł, że reumatyczne kłykcie działają swobodnie i bez zarzutu, znacznie przewyższając sprawnością kostki, z których się narodziły. Zaczął niepewnie ruszać rękami i odkrył, że są one niewiarygodnie zwinne, a wydłużone palce wykazują świeżą giętkość i zadziwiającą wprost zręczność.
Czuł, że zmiany postępują niepowstrzymanie, choć jeszcze zbyt wolno, by mógł dostrzec, jak kości rozrastają się, a wnętrzności odradzają. Ale na pewno do jutra jego ręce będą jeszcze bardziej zniekształcone niż teraz.
Zauważył wyraźną różnicę w przegubach rąk i innych części ciała. Rakowate narośle, które pojawiły się na jego czole, były wyraźnie przypadkowe, ręce zaś nie stanowiły jedynie wyniku przyspieszonego wzrostu hormonów i protein. Ich rozwój miał swój cel i kierunek. Co więcej, Eric zauważył nagle, że na obu dłoniach, między kciukiem a palcem wskazującym, w zagłębieniu poniżej kostek zaczęły się tworzyć półprzeźroczyste pajęczyny.
Niczym u gada.
Tak jak gadzi był zimny gniew, który – jeśli na to pozwoli – wybuchnie szałem zniszczenia.
Opuścił dłonie i bał się spojrzeć na nie ponownie.
Zabrakło mu odwagi, by dalej badać rysy swej twarzy, nawet przez dotyk. Sama Perspektywa spojrzenia w lustro napełniła go odrazą.
Serce biło mu jak młotem, a każde mocne uderzenie zdawało się wbijać w żyły ciernie strachu i samotności.
Przez chwilę był całkowicie zagubiony, zmieszany i nie wiedział, co ze sobą począć. Obrócił się w lewo, potem w prawo, zrobił krok w jedną stronę, następnie w drugą, a akta „Wildcard” szeleściły mu pod stopami niczym jesienne liście. Wciąż nie był zdecydowany, dokąd ma się udać ani co zrobić. Stanął i stał tak z opuszczonymi ramionami i głową zwieszoną pod ciężarem rozpaczy…
…do czasu, gdy dziwne palenie wnętrzności i niemiłe swędzenie na plecach zostały wzbogacone o nowe doznanie: głód. Burczało mu w brzuchu, kolana zwiotczały, zaczął trząść się cały z głodu, poruszać ustami i mimowolnie przełykać ślinę. Tę ostatnią czynność wykonywał tak energicznie, jakby jego organizm wprost żądał pożywienia, a każda porcja śliny drażniła gardło. Ruszył w stronę kuchni, a z każdym krokiem trząsł się coraz bardziej, kolana zaś były coraz słabsze. Po ciele spływały mu strugi, a nawet potoki potu. Takiego głodu jeszcze nigdy nie zaznał. To był wściekły głód. Bolesny. Rozdzierający go na strzępy. Oczy zaszły mu mgłą, a myśli skoncentrowały się tylko na jednym: jedzeniu. Makabryczne zmiany, które w nim zachodziły, odpowiednio zwiększały zapotrzebowanie organizmu na pokarm; musiał mieć dość energii, by usunąć stare komórki i zbudować nowe. Jego metabolizm wymykał się spod kontroli, toteż Eric rzucił się na jedzenie niczym nagły pożar i pożerał wściekle wszystko, co tylko nadawało się do spożycia. Wcześniej pochłonął kiełbaski Farmer John z kanapkami, ale już potrzebował nowych porcji, większych, znacznie większych. Zanim otworzył szafkę w kuchni, skąd wydobył puszki z zupami i gulaszem, zaczął charczeć i sapać nienasycony, mamrotać coś bez ładu i składu, pochrząkiwać jak wieprz lub dzik. Utrata kontroli nad sobą przygnębiła go i rozgniewała, był jednak zbyt głodny, by martwić się tym teraz. Strach został wyciszony przez głód, również rozpacz zagłuszył głód, głód, głód, głód…
Zgodnie ze wskazówkami, które Sarah Kiel dała Rachael, Ben skręcił z drogi stanowej w wąski, źle utrzymany trakt o tłuczniowej nawierzchni. Wiódł on stromo pod górę, przez dziki las, gdzie nie rosły już prawie drzewa zrzucające na zimę liście, tylko gatunki wiecznie zielone. Wiele z nich było starych i olbrzymich. Przejechali tak około kilometra, mijając liczne odgałęzienia dróg prowadzące do prywatnych rezydencji i domków letniskowych, widocznych tu i ówdzie przez zielony gąszcz, choć większość kryła się za zasłoną z drzew, zarośli i cieni.
Im dalej jechali, tym mniej promieni słonecznych przenikało przez korony gęstych drzew. Nastrój Rachael stawał się równie mroczny jak krajobraz. Trzymała na kolanach pistolet kalibru 32 i patrzyła przed siebie nie bez lęku.
Skończyła się żwirowa nawierzchnia, ale droga ciągnęła się dalej. Przejechali jeszcze kilkaset metrów, minęli już tylko dwie posiadłości i znaleźli się przed zamkniętą bramą ze stalowych rurek, pomalowaną na niebiesko i zabezpieczoną kłódką. Bramie nie towarzyszył żaden płot; miała tylko chronić przed wjeżdżaniem na ten prywatny teren niepożądanych pojazdów. Za nią żwirowa droga przechodziła w nie utwardzony trakt.
Pośrodku bramy przymocowano drutem tablicę z napisem wykonanym czarnymi i czerwonymi literami:
WŁASNOŚĆ PRYWATNA WSTĘP WZBRONIONY!
– Wszystko tak, jak opisała Sarah – powiedział Ben.
Za bramą rozciągała się posiadłość Erica Lebena, jego tajemna kryjówka. Stąd nie było widać domu. Żeby go zobaczyć, należało przejechać jeszcze w górę dalszych kilkaset metrów. Był dokładnie ukryty za drzewami.
– Jeszcze nie jest za późno, żeby się wycofać – rzekła Rachael.
– Niestety, już jest za późno – odparł Ben.
Kobieta przygryzła wargę i posępnie pokiwała głową. Następnie odbezpieczyła pistolet.
Za pomocą elektrycznego otwieracza Eric zdjął wieczko z dużej puszki minestrone firmy Progresso i nagle uświadomił sobie, że do jej podgrzania potrzebny mu będzie garnek. Trząsł się jednak z głodu tak straszliwie, że nie mógł już dłużej czekać – wypił zimną zupę wprost z opakowania, cisnął puszkę za siebie i mimowolnie wytarł kapiące mu po brodzie resztki jedzenia. Nie trzymał w domku świeżych produktów, lecz tylko trochę mrożonek i konserw. Otworzył więc teraz półkilogramową puszkę wołowego gulaszu Dinty Moore i zjadł go na zimno w takim tempie, że omal się nie udławił.
Przeżuwał mięso w szalonym uniesieniu radości, a z rozrywania większych kawałków i siekania ich między zębami czerpał tak dziwną, intensywną przyjemność, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie zaznał. Było to pierwotne, dzikie uniesienie; rozkoszował się nim, ale i czuł trwogę.
Choć wołowina była gotowana i wymagała jedynie podgrzania, choć nafaszerowano ją przyprawami i środkami konserwującymi, Eric wywęszył w niej, resztki zapachu krwi. I mimo że jej zawartość w mięsie była minimalna, odbierał ten zapach jako silny, przytłaczający niemal odór, a zarazem przyprawiające o drżenie całego ciała wyborne organiczne kadzidło. Ogarnięty podnieceniem, wdychał głęboko ten krwisty aromat, który drażnił jego podniebienie niczym słodka ambrozja.
Kiedy skończył zimny gulasz, co zajęło mu tylko parę minut, otworzył puszkę chili i zjadł jej zawartość jeszcze szybciej, potem zajął się puszką rosołu z kluskami i dopiero wtedy poczuł, że pierwszy głód ustępuje. Odkręcił wieczko słoika z masłem orzechowym i zaczął wyjadać je palcami. Nie lubił słodyczy tak bardzo jak mięsa, ale wiedział, że są one dla niego dobre, bo zawierają dużo składników odżywczych, których potrzebuje jego galopująca przemiana materii. Jadł tak długo, aż opróżnił prawie cały słoik. Potem wyrzucił go i przez chwilę stał w bezruchu, wyczerpany jedzeniem, i oddychał głęboko. Dziwny bezbolesny ogień wciąż palił jego wnętrze, ale głód w zasadzie ustąpił.
Kątem oka dostrzegł wuja Barry’ego Hampsteada, siedzącego przy stole kuchennym i uśmiechającego się doń. Tym razem jednak Eric nie zignorował pojawienia się ducha, lecz odwrócił się w jego stronę, po czym przybliżył się i spytał:
– Czego tu szukasz, skurwysynu? – Głos drżał mu nerwowo, czego do tej pory nie zauważył. – Z czego tak się cieszysz, ty zboczeńcu? Spadaj stąd!
I wuj Barry zaczął rozmywać się w powietrzu, co w zasadzie nie powinno być niczym nadzwyczajnym, jako że chodziło o zrodzoną w zdegenerowanych komórkach mózgowych iluzję.
W ciemności za drzwiami do piwnicy, które Eric zostawił otwarte, zapewne wracając na górę z aktami „Wildcard”, tańczyły nierzeczywiste płomienie, cieniste ognie. Patrzył na nie przez chwilę i tak jak ostatnim razem bał się ich, nie wiedząc, jaką kryją tajemnicę. Sukces, który osiągnął, odganiając fantom wuja Barry’ego Hampsteada, ośmielił go jednak na tyle, że ruszył w stronę migających – czerwonych i srebrnych – ogników, zdecydowany albo je rozpędzić, albo chociaż zobaczyć, co się za nimi znajduje.
Nagle przypomniał sobie o fotelu przy oknie w salonie i warcie, którą miał tam pełnić. Łańcuch nieoczekiwanych wydarzeń oderwał go od tego istotnego zadania: najpierw potworny ból głowy, potem zmiany, które obserwował na twarzy, i swe makabryczne odbicie w lustrze, akta „Wildcard”, nagły skręcający głód, pojawienie się wuja Barry’ego i teraz te fałszywe ognie za drzwiami do piwnicy. Na żadnej z tych rzeczy nie mógł się dłużej skoncentrować. Ten ostatni dowód dysfunkcji mózgu sprawił, że Eric wydobył z siebie przeciągły krzyk rozpaczy.
Odwrócił się i, kopiąc po drodze pustą puszkę po gulaszu wołowym Dinty Moore oraz opakowania po zupach, ruszył przez kuchnię do salonu, do swego miejsca czuwania.
Crrrrr, crrrrr, crrrrr… Monotonne dla ludzkiego ucha, ale na pewno bogate w treści dla owadów pieśni cykad na jedną nutę niosły się przenikliwym, choć pustym echem przez wysoki las.
Ben stał przy wypożyczonym aucie i chował do kieszeni dżinsów cztery dodatkowe naboje do karabinu oraz osiem zapasowych pocisków do combat magnum. Przez cały ten czas bacznie obserwował otaczające ich zarośla. Rachael wysypała wszystko z torebki i napełniła ją amunicją z trzech zakupionych uprzednio pudełek, po jednym dla każdego rodzaju broni. Było to bez wątpienia aż nazbyt przezorne zaopatrzenie, ale Ben nie oponował.
Karabin trzymał na ramieniu. Gdyby tylko zaszła taka potrzeba, mógł w ciągu sekundy podnieść lufę i strzelić.
Rachael trzymała w jednej dłoni swoją trzydziestkędwójkę, a w drugiej combat magnum. Chciała, żeby Ben niósł zarówno remingtona, jak i kaliber 357, ale on wolał broń, którą potrafił się lepiej posługiwać.
Weszli do lasu na tyle daleko, by obejść zamkniętą bramę i powrócić po jej drugiej stronie.
Przed nimi droga wznosiła się pod baldachimem z sosnowych konarów, otoczona rowami do odprowadzania wody, które w czasie jałowej wiosny i upalnego lata, a także kilku suchych tygodni pory deszczowej straszyły martwotą. Około dwustu metrów dalej leśny dukt skręcał w prawo i znikał z pola widzenia. Zgodnie z tym, co powiedziała Sarah Kiel, za zakrętem trakt miał prowadzić już prosto do domku Erica Lebena, oddalonego od tamtego miejsca o mniej więcej kolejne dwieście metrów.
– Czy myślisz, że to bezpiecznie, żebyśmy szli dalej drogą, jakby nigdy nic? – szepnęła Rachael, choć byli jeszcze na tyle daleko od domu, że Eric nie usłyszałby ich, nawet gdyby mówili normalnie.
Ben zauważył, że i on szepcze.
– Przynajmniej do zakrętu wszystko będzie dobrze. Tak długo, jak my go nie widzimy, on nie może zobaczyć nas.
Rachael wciąż wyglądała na niepewną.
– Zakładając, że on tam w ogóle jest – dodał Benny.
– On tam na pewno jest – odparła.
– Może.
– Na pewno! – przekonywała Rachael, wskazując palcem delikatne ślady opon samochodowych widoczne na piaszczystym dukcie.
Ben pokiwał głową. Widział to samo.
– On tam na nas czeka – dodała Rachael.
– Niekoniecznie.
– Czeka.
– Może regeneruje siły.
– Nie.
– Musi dojść do siebie.
– Nie, on jest już gotów.
Zapewne i w tym względzie miała rację. Ben czuł to samo co ona: nadchodzące tarapaty. Dziwne, ale właśnie teraz – choć stali oboje w cieniu drzew – prawie niewidoczna blizna na twarzy Rachael w miejscu, gdzie Eric trafił ją kiedyś szklaneczką od whisky, stała się bardzo wyraźna, o wiele wyraźniejsza niż w jaskrawym świetle dziennym. Benowi wydało się nawet, że ona jaśnieje, wyczuwając bliską obecność jej „autora”, tak jak członki osoby cierpiącej na reumatyzm ostrzegają ją o nadciąganiu burzy. Oczywiście, to fantazja! Blizna nie była teraz bardziej widoczna niż godzinę temu. Złudzenie to wskazywało jedynie, jak bardzo boi się utracić Rachael.
Gdy jeszcze jechali samochodem, koło jeziora Ben po raz kolejny próbował ją nakłonić do pozostania w bezpiecznym miejscu i pozwolenia, by on sam zajął się jej mężem. Sprzeciwiła się temu pomysłowi, zapewne dlatego, że sama bała się nie mniej utracić jego.
Ruszyli przed siebie.
Ben rozglądał się nerwowo na boki z niemiłą świadomością, że gęsto porośnięte stoki, mroczne nawet w południe, dają niezliczone możliwości zaczajenia się w bardzo bliskiej odległości.
Powietrze wypełnione było ciężkim zapachem żywicy sosnowej, świeżym i pociągającym aromatem suchego igliwia i wonią butwiejących pni.
Crrrrr, crrrrr, crrrrr…
Eric wyjął z szafy w sypialni swoją lornetkę i zasiadł z nią w fotelu. Zaledwie parę minut później, nim jeszcze jego nie w pełni sprawny mózg wyprodukował nową iluzję, dostrzegł jakiś ruch na zakręcie prowadzącej do domku drogi. Ustawił ostrość i choć w tamtym miejscu było dużo cieni, zobaczył dwójkę ludzi w najdrobniejszych szczegółach: Rachael i Shadwaya, tego sukinsyna, z którym sypiała.
Nie bardzo wiedział, kogo – oprócz Seitza, Knowlsa i innych ludzi z Geneplan – może tu oczekiwać, na pewno jednak nie spodziewał się Rachael i Shadwaya. Zdumiony, nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób ona dowiedziała się o tym miejscu. Z drugiej strony wiedział, że gdyby jego umysł funkcjonował normalnie, to prędko by znalazł odpowiedź na to pytanie.
Skradali się wzdłuż urwiska, które zasłaniało część drogi, i oboje byli nieźle kryci. Ale żeby zobaczyć dom, musieli choć na chwilę wychylić się z ukrycia. A to już wystarczyło Ericowi, który miał tak wspaniałą lornetkę, by ich dostrzec.
Widok Rachael wprawił go we wściekłość. Była to bowiem jedyna kobieta w jego dorosłym życiu, która go odrzuciła. Dziwka! Niewdzięczna, śmierdząca dziwka! Na jego pieniądze też się wypięła! Co gorsza, w swym rozmiękczonym, zdegenerowanym mózgu Eric czynił ją teraz odpowiedzialną za swą śmierć, uważał, że to ona właściwie go zabiła, wyprowadzając z równowagi i pozwalając, by wszedł na jezdnię prosto pod koła ciężarówki. Zaczynał nawet wierzyć, że specjalnie zaplanowała jego śmierć, by odziedziczyć majątek, z którego jakoby wcześniej zrezygnowała. Oczywiście, że tak! Dlaczego by nie? I oto teraz przyjechała tu ze swoim gachem, z facetem, z którym sypiała za jego plecami, zapewne po to, by dokończyć robotę zapoczątkowaną przez śmieciarkę na Main Street.
Cofnęli się za zakręt, ale już po chwili Eric dostrzegł jakiś ruch w zaroślach po lewej stronie drogi i przez moment widział nawet oboje, jak przedzierają się przez las. Chcieli na pewno wziąć go z zaskoczenia.
Eric odłożył na bok lornetkę, wstał z fotela i stał tak, kołysząc się, a gniew, który nim targał, był tak wielki, że prawie przytłaczający. Na piersiach czuł ciężar, jakby ktoś zaciskał mu metalowe obręcze, i przez chwilę nie mógł złapać tchu. Nagle obręcze spadły i Eric zaczerpnął głęboko powietrza. „Rachael, Rachael” – powiedział, a głos jego zabrzmiał złowrogo, jakby dobywał się z czeluści piekielnych. Spodobał mu się ten ton, więc powtórzył jej imię: „Rachael, Rachael…”
Na podłodze przy fotelu leżała siekiera. Podniósł ją.
Uzmysłowił sobie jednak, że nie uda mu się jednocześnie używać siekiery i obu noży. Wybrał więc nóż rzeźniczy, a drugi odłożył.
Wyjdzie teraz tylnymi drzwiami. Obejdzie ich półkolem i zaczai się wśród drzew. Wiedział, że potrafi tego dokonać. Czuł się jak urodzony myśliwy. Czuł się jak urodzony zabójca.
Biegnąc przez salon w stronę kuchni, ujrzał siebie oczyma wyobraźni, jak wbija żonie nóż głęboko w bebechy, szarpie nim do góry i otwiera jej młody, płaski brzuch. Wydobył z siebie cienki krzyk podniecenia i niewiele brakowało, żeby w pośpiechu przewrócił się na wciąż walających się na podłodze opróżnionych puszkach. Rozpruje jej brzuch, tak, rozpruje, rozpruje! A gdy Rachael upadnie na podłogę z nożem we flakach, zacznie dobijać ją siekierą. Najpierw użyje tępego końca, zmiażdży jej żebra, połamie ręce i nogi, a potem obróci to cudowne, lśniące narzędzie w rękach – w swych dziwnych, ale silnych nowych rękach – i użyje ostrza.
Zanim dotarł do tylnych drzwi, zanim je otworzył i wyszedł na dwór, ogarnął go najzupełniej pierwotny szał, którego tak obawiał się jeszcze niedawno, zimny, wyrachowany szał, wywodzący się z genetycznej pamięci o praprzodkach ludzi – gadach. Kiedy wreszcie poddał się tej gadziej furii, zaskoczony odkrył, że jest mu z nią dobrze.
Jerry Peake nie spał całą noc i powinien już był zasypiać na stojąco, ale po tym, jak napatrzył się na Ansona Sharpa upokarzającego ludzi, sen odszedł go, i czuł się, jakby spędził w pościeli co najmniej osiem godzin. Tak, po prostu czuł się świetnie.
Stał wraz z Sharpem na szpitalnym korytarzu, pod drzwiami pokoju Sarah Kiel. Czekali, aż wyjdzie stamtąd Felsen Kiel i powie im to, co chcieli wiedzieć. Peake z trudem powstrzymywał się, by nie wybuchnąć śmiechem, widząc, jak jego szef pomstuje na „wieśniaka z Kansas”.
– Gdyby to nie był taki nieszkodliwy prostaczek, już ja bym mu dał popalić – odezwał się Sharp. – Ale jaki to ma sens? To przecież tylko tępy oracz z Kansas, który nie wie, o co tu chodzi. Nie ma sensu gadać do ściany, Peake. Nie ma sensu tracić nerwów na kogoś takiego.
– Racja – przyznał Peake.
Sharp chodził pod zamkniętymi drzwiami tam i z powrotem, patrząc groźnie na mijające ich pielęgniarki.
– Wiesz – ciągnął dalej – te farmerskie rodziny żyjące na odludziu dziwaczeją, bo za bardzo mnożą się między sobą, kuzyn z kuzynką, i tak dalej, przez co z pokolenia na pokolenie robią się coraz bardziej głupi. I nie tylko głupi, ale też uparci jak osły.
– Tak, pan Kiel istotnie sprawia wrażenie upartego – zgodził się Peake.
– To tylko głupi prostak, jakiż więc sens miałoby tracenie energii na sprzeczanie się z nim? I tak nie wyciągnąłby z tego żadnej nauki.
Peake nie chciał zaryzykować odpowiedzi. Już i tak powstrzymywanie się przed ironicznym uśmieszkiem wymagało nadludzkiego niemal wysiłku. W ciągu pół godziny Sharp powtórzył z sześć albo i osiem razy:
– Zresztą, on szybciej wydostanie od dziewczyny te informacje. To głupia dupa, naćpana kurewka, która na pewno tyle już razy miała syfa i rzeżączkę, że jej mózg jest jak mąka owsiana. Zorientowałem się, że trzeba by nam było kilka godzin, aby czegokolwiek się od niej dowiedzieć. Ale kiedy usłyszałem, z jaką radością w głosie wita swego starego, wiedziałem już, że on dużo szybciej wyciągnie z niej to, co nas interesuje. Myślę, że możemy pozwolić, by odwalił za nas tę robotę.
Jerry Peake był zdumiony, z jaką bezczelnością wicedyrektor agencji stara się odwrócić prawdę o tym, co rzeczywiście wydarzyło się w pokoju Sarah Kiel. Może sam zaczynał wierzyć, że nie ustąpił przed Stonem, tylko umiejętnie go wmanewrował w trudne zadanie. Sharp był na tyle stuknięty, że mógł uwierzyć we własne kłamstwa.
Wreszcie mężczyzna położył dłoń na ramieniu podwładnego, ale nie był to bynajmniej gest braterstwa – chodziło po prostu o to, aby Peake wysłuchał uważnie tego, co miał mu do powiedzenia.
– Słuchaj, Peake. Nie chcę, żebyś sobie o mnie źle pomyślał w związku z tym, jak potraktowałem tę kurewkę. Niedozwolone środki, których użyłem: groźby, trochę bólu, kiedy ściskałem jej palce, poszturchiwanie, to nic nie znaczy. To tylko taka technika pracy, chyba rozumiesz… Dobra metoda na uzyskiwanie szybkich odpowiedzi. Gdyby nie chodziło tu o zagrożenie bezpieczeństwa państwowego, nigdy nie użyłbym takich środków. Ale czasami, w sytuacjach wyjątkowych, takich jak ta, musimy dla naszego kraju robić rzeczy, których normalnie nikt by nie aprobował. Mam nadzieję, że się rozumiemy?
– Ależ oczywiście! – Peake sam był zdumiony, że potrafi odgrywać naiwniaczka, udawać podziw dla swego szefa i jeszcze robić to przekonywająco. – Dziwię się, że mógł mnie pan posądzić o brak zrozumienia. Co prawda sam nigdy nie pomyślałbym, że tak też można, ale gdy zobaczyłem, jak pan to robi… no cóż, od razu wiedziałem, o co chodzi, i podziwiałem pańskie zdolności prowadzenia przesłuchania. Dla mnie ten przypadek stanowił znakomitą okazję do zapoznania się z nowymi metodami pracy. Dzięki panu zdobędę wiele cennych doświadczeń, które kiedyś okażą się może jeszcze cenniejsze, niż się teraz spodziewam.
Przez chwilę zielone oczy Sharpa wpatrywały się w Peake’a z wyraźnym niedowierzaniem. Potem jednak wicedyrektor zdecydował się chyba wziąć słowa podwładnego za dobrą monetę, bo odprężył się trochę i powiedział:
– Dobrze. Miło mi, że tak myślisz, Peake. Czasami to śmierdząca robota. Niekiedy możesz czuć do siebie niesmak z powodu tego, co robisz, ale pamiętaj wtedy, że pracujesz dla swojego kraju.
– Tak jest. Ja zawsze o tym pamiętam.
Sharp kiwnął głową i znów zaczął spacerować tam i z powrotem, mrucząc coś pod nosem.
Ale Peake wiedział, że upokorzenie i zadawanie bólu Sarah Kiel sprawiało Sharpowi niezmierną radość, podobnie jak podniecało go jej dotykanie. Wiedział, że Sharp jest sadystą i pedofilem; w sali szpitalnej aż nazbyt uwidoczniły się te ciemne strony charakteru szefa. Choćby usłyszał od niego nie wiadomo jakie kłamstwa, nigdy już nie zapomni tego, co widział. Ta wiedza dawała mu olbrzymią przewagę nad wicedyrektorem – na razie jednak nie miał zielonego pojęcia, jak ją wykorzystać.
Poznał też, że Sharp jest w gruncie rzeczy tchórzem. Choć zachowywał się jak bokser, do czego zresztą miał odpowiednie warunki fizyczne, wicedyrektor DSA ustąpiłby w konfrontacji z kimś, kto zdecydowanie odważyłby się mu przeciwstawić, nawet jeśli tym kimś byłby człowiek tak niskiej postury jak Stone. Sharp nie miał żadnych skrupułów, jeśli chodzi o stosowanie przemocy, i gdyby tylko odzyskał pewność siebie albo jego przeciwnik okazał się słaby i niegroźny, natychmiast stałby się na powrót brutalny. Natomiast wycofywał się natychmiast, gdy zachodziło najmniejsze niebezpieczeństwo, że sam może ponieść porażkę. Ta wiedza też dawała Peake’owi wielką przewagę nad zwierzchnikiem, ale i dla niej nie widział na razie żadnego zastosowania.
Zresztą, mniejsza z tym. Peake był pewny, że kiedyś będzie miał okazję wykorzystać w praktyce to wszystko, czego się dziś dowiedział. W końcu, jeśli ma stać się legendą, musi postępować rozważnie, praworządnie i skutecznie. Nie może tak od razu robić użytku ze swoich obserwacji.
Nieświadomy tego, że dał podwładnemu do ręki dwa sztylety, Sharp spacerował wciąż tam i z powrotem z niecierpliwością cezara.
Stone domagał się pół godziny na widzenie z córką. Gdy więc minęło trzydzieści minut, Sharp zaczął nerwowo spoglądać na zegarek.
Po trzydziestu pięciu minutach podszedł ciężkim krokiem do drzwi, oparł na nich dłoń, zaczął pchać je do środka, ale nagle zawahał się i cofnął.
– Kurczę, dajmy mu jeszcze pięć minut. W końcu to nie taka prosta sprawa wydobyć coś logicznego od tej naćpanej kurewki.
Peake mruknął pod nosem, że się zgadza. Spojrzenia, które Sharp rzucał w stronę drzwi, stawały się coraz bardziej zabójcze. Wreszcie po czterdziestu minutach od chwili, kiedy na życzenie Stone’a wyszli z sali, Sharp powiedział, starając się ukryć swój lęk przed kolejną konfrontacją z farmerem:
– Muszę wykonać parę bardzo ważnych telefonów. Będę na dole przy automatach.
– Tak jest.
Sharp ruszył przed siebie, ale obejrzał się jeszcze i dorzucił:
– Jeśli ten prostaczek wyjdzie wreszcie, niech na mnie czeka, choćby nie wiem jak długo mnie nie było. I nic mnie nie obchodzi, co będzie miał na ten temat do powiedzenia.
– Tak jest.
– Dobrze mu zrobi, jak go trochę przetrzymam – dodał zwierzchnik i odszedł dumnym krokiem, z podniesionym czołem i zarzucając ramionami niczym rewolwerowiec. Chciał sprawić wrażenie bardzo ważnego człowieka, najwyraźniej był przekonany, że jego dostojeństwo nie zostało zachwiane.
Jerry Peake oparł się o ścianę i spoglądał na przechodzące korytarzem pielęgniarki. Do ładniejszych uśmiechał się i zagadywał je, prowadząc – jeśli nie były szczególnie zajęte – zalotne konwersacje.
Sharpa nie było przez dobre dwadzieścia minut, dzięki czemu Stone miał do dyspozycji pełną godzinę. Kiedy jednak wrócił, odbywszy swe ważne rozmowy telefoniczne, a farmer wciąż przebywał z córką, zakipiał ze złości. Nawet bowiem tchórz wybuchnie, jeśli posunąć się za daleko.
– Ten żałosny prostak nie może przecież siedzieć tam cały dzień, mleć jęzorem nie wiadomo o czym i rozpieprzać mi roboty!
Odwrócił się od Peake’a i ruszył ku drzwiom. Zanim jednak zrobił dwa kroki, Stone wyszedł.
Peake zastanawiał się, czy przy powtórnym spotkaniu Felsen Kiel będzie wyglądał równie imponująco jak wtedy, kiedy nagle wszedł do sali i przeszkodził Ansonowi Sharpowi w dręczeniu dziewczyny. Ku wielkiej jego satysfakcji Stone wyglądał jeszcze bardziej imponująco niż wówczas. Ta silna, pobrużdżona, ogorzała twarz; te wielkie łapy o zdeformowanych pracą kłykciach; ta powierzchowność wskazująca na niezachwiane opanowanie i łagodne usposobienie. Peake patrzył wystraszony, jak mężczyzna szedł korytarzem, niczym ożywiony blok granitu.
– Przepraszam, że musieli panowie tak długo czekać. Ale na pewno rozumiecie, że mieliśmy z córką dużo do pomówienia.
– Pan na pewno też rozumie, że to nie cierpiąca zwłoki sprawa bezpieczeństwa państwowego – odpowiedział Sharp, choć już nieco spokojniejszym głosem niż wcześniej.
Nie zwracając na to najmniejszej uwagi, Stone kontynuował:
– Córka mi powiedziała, że chcecie się chyba dowiedzieć, gdzie ukrył się facet nazwiskiem Leben.
– Zgadza się – odparł oschle Sharp.
– Mówiła coś, że ten facet zmienił się w… żywego trupa, ale ja nic z tego nie rozumiem. Może to tylko takie urojenia pod wpływem narkotyków. Jak pan uważa?
– Tak, tak, to pod wpływem narkotyków – zapewnił skwapliwie Sharp.
– No dobra, ona domyśla się, gdzie on może być – rzekł Stone. – Gość ma domek letniskowy nad jeziorem Arrowhead. Tak przynajmniej twierdzi Sarah. To coś w rodzaju tajemnej kryjówki. – Z kieszeni koszuli wyjął złożoną kartkę. – Zapisałem sobie, jak tam dojechać.
Podał papier Peake’owi, Peake’owi, a nie Sharpowi.
Peake spojrzał na staranne, czytelne pismo Stone’a i przekazał zapiski zwierzchnikowi.
– Rozumiecie – mówił dalej farmer – moja Sarah była dobrą dziewczyną. Wszystko zaczęło się trzy lata temu. Do tego czasu była naprawdę kochanym dzieckiem, pod każdym względem. Ale nagle opętał ją ten szaleniec, uzależnił od narkotyków, zamieszał w umyśle. Miała wtedy dopiero trzynaście lat, łatwo ulegała wpływom, można ją było bez trudu zranić albo zdobyć.
– Panie Kiel, nie mamy czasu…
Stone udawał, że nie słyszy Sharpa, chociaż patrzył wprost na niego.
– Wraz z żoną robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby dowiedzieć się, kim jest ten zły człowiek. Doszliśmy do wniosku, że musi to być jakiś starszy kolega ze szkoły, ale nie udało nam się go zidentyfikować. I oto pewnego dnia, mniej więcej rok od chwili, kiedy zaczęło się w domu to piekło, Sarah zniknęła. Uciekła do Kalifornii, żeby „wreszcie zacząć żyć”. Tyle do nas napisała na kartce papieru. Nabazgrała jeszcze, że jesteśmy parą ciemnych wieśniaków, którzy nie mają pojęcia o świecie i pielęgnują śmieszne ideały, jak uczciwość, spokój i opanowanie. Dzisiaj wielu ludzi podobnie myśli…
– Panie Kiel…
– Wracając do tematu – ciągnął Stone. – Wkrótce potem dowiedziałem się, kto namówił ją do narkotyków. Nauczyciel. Czy możecie w to uwierzyć? Nauczyciel, który ma stanowić dla dzieci wzór do naśladowania. Nowy, młody nauczyciel historii. Zażądałem od rady pedagogicznej, żeby został przesłuchany. Ale większość nauczycieli sprzeciwiła się temu. Zdaje się, że w dzisiejszych czasach wielu z nich uważa, iż ludzie powinni trzymać buzię na kłódkę i płacić podatki, niezależnie od tego, czym oni zaśmiecają umysły dzieci. Dwie trzecie spośród nauczycieli…
– Panie Kiel… – przerwał mu Sharp bardziej stanowczo – to mnie w ogóle nie interesuje…
– Och, na pewno pana zainteresuje, gdy wysłucha pan do końca – powiedział Stone. – Zapewniam pana…
Peake wiedział, że Stone nie należy do łudzi, którzy mówią bez ładu i składu, wiedział, że do czegoś zmierza, i bardzo był ciekaw puenty całej tej historii.
– Jak więc mówiłem – ciągnął Stone – dwie trzecie spośród nauczycieli i połowa mieszkańców miasta napiętnowała mnie, jakbym to ja był sprawcą wszystkich nieszczęść. Ale w końcu poznali znacznie gorszą prawdę o nim niż dawanie i sprzedawanie uczniom narkotyków. I kiedy wszystko się skończyło, byli zadowoleni, że udało im się pozbyć tego nauczyciela historii. Następnego dnia pojawił się na mojej farmie i chciał „iść na solo”. Niezły był z niego byk, ale wciąż brał jakieś środki. Nawet tego dnia znajdował się pod wpływem czegoś, co nazywałby pan „trawką” albo może nawet gorszą trucizną. Nie miałem więc kłopotów z załatwieniem go. Przykro mi się przyznać, ale połamałem mu ręce. Na coś więcej jednak już bym się nie odważył.
O Boże, pomyślał Peake.
– Ale na tym nie zakończyła się cała sprawa. Okazało się, że jego wuj jest prezesem największego banku w naszym okręgu, tego samego, w którym zaciągałem pożyczki pod zastaw gospodarstwa. Słuchaj pan, każdy, kto miesza osobiste urazy do spraw zawodowych, jest idiotą. A ten facet z banku był właśnie idiotą, bo – żeby się odgrywać za swojego bratanka – próbował mnie okpić. Chciał inaczej zinterpretować pewną klauzulę w jednej z umów, a chodziło o duże pieniądze, i wezwać mnie do natychmiastowej spłaty pożyczki. To groziłoby mi utratą farmy. Przez rok moja żona i ja procesowaliśmy się z nim i dopiero w ubiegłym tygodniu bank musiał wycofać się z roszczeń i sprawa o spłacenie przeze mnie połowy długów została oddalona.
Stone skończył i Peake zrozumiał morał, ale Sharp spytał niecierpliwie:
– No i co? Wciąż nie wiem, co to ma wspólnego ze mną.
– Myślę, że wie pan – powiedział spokojnie Stone i spojrzał na Sharpa tak przenikliwie, że wicedyrektor skrzywił twarz.
Po chwili opuścił wzrok na kartkę papieru, gdzie podany był dojazd do domku Erica Lebena, przeczytał i chrząknął. Potem podniósł wzrok i oznajmił:
– Tego nam właśnie było trzeba. Myślę, że nie musimy już rozmawiać ani z pańską córką, ani z panem.
– Jest mi bardzo przyjemnie to słyszeć – rzekł Stone. – Jutro wracamy do Kansas i nie chciałem, by ta sprawa ciągnęła się za nami.
I Stone uśmiechnął się. Ale do Peake’a, nie do Sharpa. Wicedyrektor DSA odwrócił się gwałtownie i dumnym krokiem odszedł od nich. Peake odwzajemnił uśmiech i podążył za swym szefem.
Crrrrr, crrrrr, crrrrr, crrrrr… Początkowo głośne granie cykad podobało się Rachael, gdyż przypominało jej szkolne wycieczki do parków, za miasto oraz podróże autostopem, które odbywała w college’u. Wkrótce jednak ten przenikliwy śpiew zaczął ją denerwować. Nie łagodziły go ani zarośla, ani rozłożyste konary sosen. Każda cząsteczka chłodnego, suchego powietrza zdawała się rozbrzmiewać tym przykrym dla ucha cykaniem. Już po chwili grało jej nawet w zębach i kościach.
Jej reakcja była częściowo wynikiem nagłego przekonania Bena, że usłyszał w pobliskich zaroślach jakiś obcy dźwięk. Zaczęła w duchu przeklinać owady i modlić się, by zamilkły, umożliwiając jej wsłuchanie się w odgłosy lasu i wyłowienie trzasku gałęzi czy szelestu liści, wywołanych jednak przejściem człowieka, a nie podmuchem wiatru.
Combat magnum trzymała w torebce, w dłoni miała tylko swoją trzydziestkędwójkę. Szybko bowiem zorientowała się, że druga ręka będzie jej potrzebna od odgarniania wysokich chwastów i gałęzi, żeby móc bezpiecznie wdrapywać się po leśnym stoku i pokonywać co trudniejsze odcinki terenu. Przez moment zastanawiała się, czyby jednak nie wyjąć dodatkowej broni, ale szybko odrzuciła tę myśl, ponieważ odgłos otwieranego zamka błyskawicznego mógłby zdradzić ich położenie każdemu, kto ewentualnie zechciałby się na nich zaczaić.
Ewentualnie… To tchórzliwy wykręt. Przecież tylko jeden człowiek mógł na nich polować – Eric.
Rachael i Benny szli dokładnie na południe wzdłuż stoku, na którym wznosił się dom Erica. Byli od niego oddaleni około kilkuset metrów, budynek to ukazywał się ich oczom, to znikał, przysłonięty zielenią. Uważali, by drzewa, krzaki i skały znajdowały się na linii łączącej ich sylwetki z dużym panoramicznym oknem. Okno to nieprzyjemnie kojarzyło się kobiecie z monstrualnym, pustym oczodołem. Kiedy przeszli prawie trzydzieści metrów, oddalając się od siedziby Lebena, skręcili na wschód, pod górę. Było tu na tyle stromo, że posuwali się dwukrotnie wolniej niż poprzednio. Zamiar Bena polegał na tym, żeby obejść budynek dookoła i dostać się do środka od tyłu. Ale gdy wspięli się jakieś sto metrów pod górę na wschód i trzydzieści z powrotem na północ, mężczyzna usłyszał jakiś dźwięk, zatrzymał się więc i oparł o solidny, półtorametrowej średnicy, pień świerku. Pokręcił głową i uniósł strzelbę.
Crrrrr, crrrrr, crrrr…
Nieprzerwanie śpiewający chór cykad nie umilkł mimo ich obecności, a więc i nie umilknie, by zdradzić obecność kogoś innego. Jakby uzupełniając go, rozległ się jeszcze szum wiatru. Najwyraźniej bryza, która zerwała się prawie godzinę temu, gdy wychodzili ze sklepu sportowego nad jeziorem, teraz przemieniała się w potężny wicher. Co prawda miejsce, w którym się znajdowali, osłonięte było rozłożystymi koronami drzew i docierały tu tylko słabe podmuchy, ale górne partie lasu targane były porywami wiatru, a głuche, żałobne zawodzenie przenikało między konarami.
Rachael trzymała się blisko Bena, opierając się ramieniem o pień świerku, a chropowata kora drapała ją nawet przez bluzkę.
Wydawało jej się, że zastygli tak jak zaklęci, przez dobry kwadrans nasłuchując i rozglądając się wokół, w rzeczywistości jednak nie trwało to dłużej niż minutę. Potem Ben zaczął ostrożnie kontynuować wspinaczkę, kierując się nieco w bok. Szli teraz po dnie suchego, prawie pozbawionego roślinności rowu odwadniającego. Rzadko rozsiana, brązowa, ostra jak papier trawa drażniła łydki Rachael. Musieli uważać, by, nie nadepnąć na jeden z wielu luźno leżących tu kamieni, które naniósł wiosną topniejący śnieg. Posuwali się jednak dużo szybciej niż wśród zarośli. Jedyną przeszkodę w wędrówce stanowiły rosnące po obu stronach rowu krzaki. Niektóre były zielone, inne brązowe i suche, wszystkie jednak gęste i zasłaniające widok, tylko w kilku miejscach Rachael i Ben dostrzegli między nimi prześwity. Kobieta była niemal pewna, że Eric wielkimi susami zbliża się przez zarośla, by wreszcie gdzieś się na nich zaczaić. Otuchy dodawały jej tylko występujące tu i ówdzie splątane, kolczaste krzaki jeżyn, które mogły powstrzymać ewentualnego napastnika przed atakiem od tej strony. Chociaż czy Eric – który powrócił do życia po przejechaniu go przez ciężarówkę – martwiłby się czymś tak banalnym jak kolce?
Przeszli zaledwie kilkanaście metrów, kiedy Ben znów zamarł w bezruchu, przykucnął i uniósł dubeltówkę, jakby celował do celu niewielkich rozmiarów.
Tym razem Rachael też usłyszała ten dźwięk: uderzenie kamienia o kamień.
Crrrrr, crrrrr…
Ciche skrzypnięcie, jakby czyjś but otarł się o kamień.
Rachael rozejrzała się na wszystkie strony, ale nie dostrzegła żadnego ruchu, który można by połączyć z tymi dźwiękami.
Potem usłyszała, jak przez zarośla posuwa się coś bardziej celowo, świadomie, systematycznie. To nie może być wiatr, więc może… ktoś?
I znów cisza.
Minęło dziesięć sekund, ale nic się nie wydarzyło.
Dwadzieścia sekund.
Benny też śledził okolicę i już nic w nim nie przypominało zwodniczego image pod tytułem: „Jestem tylko zwykłym, przeciętnym pośrednikiem w obrocie nieruchomościami”. Jego przyjemna, choć niczym nie wyróżniająca się twarz miała teraz przyciągający uwagę wyraz. Intensywność koncentracji przydała ostrości jego brwiom, kościom policzkowym i szczęce; intensywne wyczucie zagrożenia i zwierzęca determinacja, aby przeżyć, uwidaczniały się w spojrzeniu mężczyzny, jego rozszerzonych nozdrzach i w sposobie, w jaki cofnęły się w pozbawionym wesołości, dzikim grymasie. Był napięty jak do skoku, a wzrokiem przenikał każdy szczegół w otaczającym go lesie. Obserwując go, Rachael mogła stwierdzić, że jest niezwykle sprawny i szybki. W końcu został przyuczony do tego, by polować i wiedzieć, co robić, gdy samemu jest się zwierzyną. Twierdzenie, że w swym życiu orientuje się na przeszłość, brzmiałoby w tych warunkach fałszywie albo jak wykręt. Nie istniały przecież żadne wątpliwości, że Benny ma niesamowitą zdolność koncentrowania się całkowicie i efektywnie na teraźniejszości, co właśnie udowadniał.
Cykady.
Wiatr pod sklepieniem lasu.
Sporadyczne świergotanie ptaka z oddali.
I nic poza tym.
Przynajmniej tu, w tym lesie, to oni mieli być myśliwymi, ale nagle role się chyba odwróciły. Ta nagła przemiana w zwierzynę zatrwożyła Rachael i sprawiła jej zawód. Konieczność zachowania absolutnej ciszy szarpała jej nerwy, gdyż czuła potrzebę, aby zakląć na całe gardło, wrzasnąć na Erica, rzucić mu wyzwanie. Chciała krzyczeć.
Czterdzieści sekund.
Benny i Rachael znów podjęli ostrożną wspinaczkę. Obeszli dookoła dom Erica Lebena i znaleźli się na skraju lasu. Przez cały czas ktoś obserwował ich z ukrycia – lub przynajmniej tak im się wydawało. Od momentu wyjścia z rowu i skierowania się przez zarośla na północ jeszcze sześć razy zatrzymywali się, słysząc dźwięki nienaturalnego pochodzenia. Czasami trzask jakiejś gałązki lub nie całkiem możliwe do określenia skrobanie rozlegało się tak blisko, jak gdyby ich Nemezis była tylko parę kroków za nimi. A jednak nie mogli nic dostrzec i szli dalej, kryjąc się w szkarłatnym cieniu drzew.
Wreszcie, w odległości dziesięciu metrów od tyłu domku, przykucnęli za wystającymi skałkami. Bloki granitu sterczały tam jak stare, spróchniałe zęby.
– W tym lesie musi być dużo dzikich zwierząt – szepnął Benny – bo cóż innego mogliśmy słyszeć?
– Jakich zwierząt? – spytała również szeptem Rachael.
Tak cicho, że ledwie go usłyszała, Ben odpowiedział:
– Wiewiórki, lisy, wilki… To nie mógł być Eric. Niemożliwe. On przecież nie ma za sobą treningu w szkole przetrwania ani na wojnie, żeby potrafił zachowywać się tak cicho albo przez dłuższy czas pozostawać nie zauważony. Gdyby to był Eric, prędzej czy później byśmy go dostrzegli. Zresztą, jeśli to naprawdę był on i jeśli istotnie jest tak szalony, jak przypuszczasz, to już by nas zaatakował.
– Zwierzęta… – powtórzyła Rachael pełna wątpliwości.
– Zwierzęta.
Oparta plecami o granitowy ząb, spojrzała na las, przez który szli, przypatrując się każdemu cieniowi i wszystkim nieznanym kształtom.
Żaden myśliwy, tylko zwierzęta, chaotycznie przemieszczające się i przypadkowo przecinające im drogę. Wiele zwierząt.
Mimo to Rachael nadal miała uczucie, że ktoś czai się w gąszczu i, ostrząc sobie zęby, patrzy na nią.
– Zwierzęta – powtórzył jeszcze raz Ben.
Uspokojony tym wyjaśnieniem, odwrócił się tyłem do lasu, podniósł z kolan i – wciąż pochylony – wyjrzał zza obrośniętej mchem skałki. Patrzył na tylną ścianę kryjówki Erica Lebena.
Rachael nie była przekonana, że jedyne źródło zagrożenia stanowi dla nich ten dom. Wstała więc, oparła się biodrem i ręką o skałę, przyjmując pozycję, która umożliwiała jej szybkie odwracanie się od budynku w stronę lasu i z powrotem.
Na tyłach tej górskiej samotni, stojącej na rozległym tarasie pomiędzy wzniesieniami, wykarczowano kilkunastometrowej szerokości pas ziemi i urządzono tam ogród. Promienie słoneczne oświetlały właśnie większą jego część. Widać było, że Eric posiał żyto, ale z powodu obecności w glebie kamieni źdźbła wyrosły tylko na zagonach. Poza tym najwyraźniej wskutek niezainstalowania systemu nawadniającego rośliny były zielone tylko przez krótki okres między wiosennym topnieniem śniegów a początkiem suchego lata. Wyglądało na to, że uschły już przed paroma tygodniami, pościnano je więc i teraz zostało złocistobrązowe kłujące ściernisko. Za to rabaty z kwiatami – widocznie dzięki spadkowi terenu wystarczająco nawodnione – rozkwitły bujnie wszystkimi barwami: żółcią, oranżem, płomienną czerwienią, szkarłatem, różem, bielą i błękitem. Cynie, geranium, stokrotki, chryzantemy i inne kwiaty, drżąc, kołysząc się i falując na wietrze, otaczały drewniano-kamienną werandę, przylegającą do domu na całej jego długości.
Dom miał prostą konstrukcję, którą tworzyły związane zaprawą belki i cegły, ale nie była to bynajmniej tania, niewyszukana budowla. Robota wyglądała na pierwszorzędną, Eric musiał sporo wydać na ten dom. Stał on na podwyższonych kamiennych fundamentach i szczycił się dużymi oknami z kwaterami w stylu francuskim. Dwa z nich były nawet uchylone, zapewne w celu przewietrzenia pomieszczeń. Dach pokryto czarnymi łupkami, co miało tę przewagę nad drewnianym gontem, że nie gnieździły się tam korniki i nie harcowały rozbawione wiewiórki. W celu zapewnienia sobie dobrego odbioru programów telewizyjnych Eric zamontował na nim antenę satelitarną.
Drzwi były otwarte, może nawet szerzej niż obydwa okna. W połączeniu z kłaniającymi się na wietrze kolorowymi kwiatami ten widok powinien nadać siedzibie ciepły, zapraszający charakter. Rachael jednak otwarte drzwi przywodziły na myśl przynętę na zwierzynę, otwór prowadzący w głąb pułapki, szeroki po to, aby uśpić czujność ofiary.
Oczywiście i tak wejdą do środka. Przecież po to tu przyszli: żeby wejść, żeby znaleźć Erica. Nie musiało jej się to podobać.
Ben skończył obserwację domu i szepnął:
– Nie możemy się tam przedostać nie zauważeni. Teren jest zupełnie odsłonięty. Jedyne, co możemy zrobić, to przebiec ten odcinek jak najszybciej i schować się za balustradą werandy.
– Okay.
– Chyba najlepiej będzie, jeśli tu zaczekasz i pozwolisz, żebym poszedł pierwszy. Jeśli Eric ma broń palną, to na pewno zacznie strzelać, bo drugi raz taka okazja już mu się nie powtórzy. Ale gdy nikt nie otworzy ognia, możesz iść za mną.
– Mam tu zostać sama?
– Nie odejdę przecież daleko.
– Nawet trzy metry to już za daleko.
– Nie będziemy razem tylko przez minutę.
– To jest sześćdziesiąt razy za długo. Nie wytrzymam tu sama dłużej niż sekundę – rzekła Rachael, spoglądając w popłochu za siebie w stronę lasu, gdzie każdy większy cień, każda nieokreślona forma zdawały się podpełzać w jej stronę, gdy była zwrócona ku domowi.
– Nie ma mowy. Idziemy razem.
– Wiedziałem, że tak powiesz.
Gwałtowny podmuch ciepłego powietrza zawirował na otwartej przestrzeni, uniósł tumany kurzu, smagnął kwiaty na grządkach i zaatakował ścianę lasu, sponiewierawszy uprzednio twarz Rachael.
Ben przeczołgał się do końca granitowych formacji, wyjrzał zza skały i – trzymając oburącz dubeltówkę – sprawdził jeszcze raz, czy za uchylonymi oknami domku letniskowego ktoś się nie ukrywa.
Cykady przestały śpiewać. Co oznaczało ich nagle zamilknięcie?
Zanim jednak Rachael zdążyła zwrócić uwagę Bena na tę zmianę, ten wyskoczył już z ukrycia i jak strzała pomknął przed siebie po miejscami żółtej, miejscami brązowej, wyschniętej, martwej trawie.
Powodowana elektryzującym uczuciem, że coś zagrażającego jej życiu wolno, lecz konsekwentnie posuwa się wśród świerków ku niej, chce chwycić ją mocno za włosy i porwać ze sobą w mrok lasu, Rachael dała nura za swym przyjacielem i wypadła zza skał na zalaną słońcem otwartą przestrzeń. Przy werandzie była już po kilku sekundach, kiedy Benny dopiero kucał za kamiennymi schodkami.
Bez tchu stanęła obok niego i odwróciła głowę, by spojrzeć na las. Nikt nie podążał jej śladem. Prawie nie mogła w to uwierzyć.
Szybko i bez wysiłku Ben wskoczył po schodkach na werandę, dopadł ściany koło otwartych drzwi, oparł się o nią plecami i zaczął nasłuchiwać. Z domu nie dochodziły żadne odgłosy, pchnął więc nie zamknięte drzwi i – przyjąwszy postawę obronną, z lufą dubeltówki wycelowaną na wprost – wszedł do środka.
Rachael podążyła za nim do kuchni, większej i lepiej wyposażonej, niż można było oczekiwać. Na stole znajdował się talerz z resztkami nie dokończonego śniadania, na które najwyraźniej składały się parówki i sucharki. Natomiast podłogę zaśmiecały puste puszki po zupach i słoik po maśle orzechowym.
Drzwi do piwnicy były otwarte. Benny ostrożnie i cicho pchnął je, zamykając i odcinając widok na opadające w ciemność schody.
Rachael, choć Ben nie powiedział jej, co ma robić, uniosła z podłogi krzesło, podeszła do drzwi i oparciem zablokowała klamkę, tworząc swego rodzaju barykadę. Nie wolno im było zejść do piwnicy, dopóki nie przeszukają głównej, mieszkalnej części domu, bo jeśli Eric znajdował się w jednym z pomieszczeń na parterze, łatwo mógł ich tam zamknąć i odciąć od świata. Z kolei gdyby sam był w piwnicy, mógłby – jeśliby nie zabarykadowali drzwi – zaatakować ich z tyłu podczas przeszukiwania domu.
Rachael spostrzegła, że Benny był mile zaskoczony przezornością, którą wykazała, blokując klamkę oparciem krzesła. Stanowili zgrany zespół.
Następnie w ten sam sposób zabarykadowała inne drzwi, prowadzące zapewne do garażu. Wprawdzie gdyby Eric się tam ukrywał, mógłby oczywiście próbować uciec, unosząc automatyczne drzwi wjazdowe, ale wtedy by się zdradził. Narobiłby tyle hałasu, że usłyszeliby go w każdym miejscu domu.
Przez chwilę stali w kuchni, nasłuchując. Rachael słyszała tylko, jak szaleje porywisty wiatr pod głębokim okapem, jak dmucha przez zawieszoną w pustym otworze okiennym cienką siatkę chroniącą przed owadami.
Wciąż pochylony, Ben przebiegł z kuchni do salonu i po przekroczeniu progu rozejrzał się dokoła. Potem dał znak Rachael, że droga czysta, i kobieta podążyła za nim.
W supernowoczesnym salonie drzwi, wychodzące na zewnątrz, też były otwarte, choć nie tak szeroko jak na tyłach domu. Na podłodze leżały porozrzucane setki arkuszy papieru – niektóre z nich podarte i pogniecione – dwa małe kołonotatniki o czarnych okładkach z winylu oraz kilka tekturowych teczek do przechowywania dokumentów.
Koło ustawionego przy dużym oknie fotela leżał średniej wielkości nóż o żłobkowanym ostrzu oraz punktak. Promienie słoneczne przedarły się przez korony drzew i wpadały teraz do pokoju, skacząc między innymi po stalowym ostrzu noża. Jego gładka powierzchnia nabrała łagodnego, ciepłego blasku.
Ben przez chwilę patrzył zatroskany na nóż, wreszcie odwrócił się.
W salonie znajdowało się, oprócz przejścia do kuchni, jeszcze troje drzwi. Dwoje z nich było zamknięte, ale jedne – lekko uchylone. Ben na nich skupił swą uwagę.
Rachael zamierzała podnieść z podłogi część papierów i zobaczyć, co to takiego, ale kiedy Benny ruszył w stronę drzwi, poszła za nim.
Mężczyzna pchnął lufą drzwi, otworzył je do końca i równie ostrożnie jak do tej pory wszedł do następnego pomieszczenia.
Rachael pozostała jednak w salonie, zabezpieczając tyły. Stąd bowiem miała widok na otwarte drzwi frontowe, dwoje zamkniętych drzwi wewnątrz budynku, na przejście do kuchni oraz do środka pokoju, gdzie właśnie wszedł Benny. Była to sypialnia, zdemolowana w takim samym stopniu jak sypialnia w Villa Park i kuchnia w Palm Springs. Stanowiło to dowód, że Eric był tu i że tu również dopadł go jeden z ataków szału.
Ben gwałtownie otworzył duże lustrzane drzwi szafy na ubrania, zajrzał ostrożnie do środka, ale najwidoczniej nie znalazł nic ciekawego. Przeszedł przez sypialnię do przyległej łazienki i zniknął Rachael z oczu.
Kobieta zerknęła nerwowo na frontowe drzwi, potem na przejście do kuchni i dwoje zamkniętych drzwi.
Na dworze porywisty wiatr jęczał i kwilił pod okapem. Szum targanych wichrem drzew docierał przez otwarte drzwi do wnętrza salonu. Panująca w domu cisza stawała się coraz głębsza. Ciekawe, że działała ona na Rachael niczym crescendo w symfonii: w miarę jej narastania sztywniała cała, przekonana, że za chwilę wypadki potoczą się lawinowo w stronę mocnego punktu kulminacyjnego.
Eric, do cholery, gdzie jesteś? Gdzie jesteś, Eric?
Zdawało jej się, że Bena nie ma już całą wieczność. Niewiele brakowało, by – ogarnięta paniką – zaczęła go wołać. Wreszcie mężczyzna pojawił się w polu jej widzenia. Nic mu się nie stało. Przeczącym ruchem głowy oznajmił, że nie znalazł ani śladu Erica, ani cokolwiek, co mogłoby ich zainteresować.
Otworzył zamknięte dotąd drzwi, za którymi odkryli jeszcze dwie sypialnie, połączone wspólną łazienką, w żadnej z nich jednak Eric nie ustawił łóżka. Benny przeszukał pomieszczenia, znajdujące się w nich szafy oraz łazienkę, a Rachael stała w salonie to przy jednych, to przy drugich drzwiach i czuwała. Pierwszy pokój, wyposażony w półki, na których stały jakieś opasłe tomy, biurko i komputer, stanowił zapewne pracownię. Drugi był pusty i nie wykorzystany.
Kiedy stało się jasne, że i w tej części domu Benny nie spotka Erica, Rachael pochyliła się, podniosła z podłogi kilka odbitych na kserokopiarce arkuszy i zaczęła je szybko przeglądać. Zanim Ben wrócił, serce jej biło mocno, gdyż wiedziała już, co ma przed sobą.
– To są akta „Wildcard” – powiedziała półgłosem. – Zapewne Eric tu właśnie trzymał ich kopie.
Zaczęła zbierać następne spośród rozrzuconych na podłodze arkuszy, ale Ben powstrzymał ją.
– Najpierw musimy znaleźć Erica – szepnął.
Rachael niezbyt chętnie skinęła głową na znak, że się zgadza, i wypuściła je z ręki. Benny podszedł do frontowych drzwi. Tu także, podobnie jak w oknie kuchennym, zamontowana była moskitiera z cienkiej siatki. Pchnął je na zewnątrz, a towarzyszące temu ciche skrzypnięcie stanowiło największy hałas, na jaki mógł sobie pozwolić. Stwierdził, że wyłożona deskami weranda jest pusta, i zadowolony wrócił do kuchni. Rachael poszła za nim. Wyjęła oparcie krzesła spod klamki prowadzących do piwnicy drzwi, otworzyła je i szybko się wycofała. Przez cały czas Ben ją osłaniał.
Z ciemności nie wyłonił się ryczący przeraźliwie Eric.
Teraz Benny zbliżył się do progu, kropelki potu błyszczały mu na czole. Na ścianie koło schodów znalazł wyłącznik światła i zapalił je.
Również Rachael spływała potem, ale – podobnie jak w wypadku Bena – nie był to skutek letniego żaru. Jej zejście do pozbawionej okien piwnicy było ryzykowne. Istniało bowiem prawdopodobieństwo, że Eric kryje się gdzieś na zewnątrz i obserwuje dom. Widząc, że Rachael wraz ze swym przyjacielem schodzi do piwnicy, mógłby szybko wrócić do domu i zaatakować ich z góry w chwili, kiedy znajdowaliby się bezbronni na schodach. Tak więc Rachael została na progu, skąd miała widok na schody prowadzące w dół, na całą kuchnię, przejście do salonu oraz na otwarte drzwi wiodące na tylną werandę.
Benny zszedł po drewnianych stopniach najciszej, jak to było możliwe, choć nie sposób było uniknąć pewnych skrzypnięć i szumieć. Następnie zawahał się, w którą ruszyć stronę. Po chwili skierował się w lewo i zniknął Rachael z oczu. Przez jakiś czas kobieta widziała jeszcze na piwnicznej ścianie jego cień, duży i nieregularny, ale w miarę jak Ben się oddalał, cień malał i wreszcie odszedł za swym panem.
Rachael spojrzała w stronę salonu. Był pusty i panowała w nim cisza.
Odwróciła głowę w drugą stronę. Na moskitierze przysiadł olbrzymi żółty motyl i powoli wachlował skrzydłami.
Z dołu dobiegł jakiś hałas; nic poważnego – najprawdopodobniej Ben wpadł na coś.
Rachael spojrzała w głąb schodów wiodących do piwnicy. Nie dostrzegła jednak ani Bena, ani jego cienia.
Znów zerknęła na przejście do salonu. Spokój i cisza.
Drzwi na werandę. Tylko motyl.
I znów jakiś hałas z piwnicy, ale już mniejszy.
– Benny? – odezwała się cicho.
Nie odpowiedział. Zapewne nie słyszał jej. Powtórzyła jego imię prawie szeptem. Przejście do salonu, drzwi na werandę… Schody do piwnicy – ani śladu Bena.
– Benny – powtórzyła i zaraz potem ujrzała jakiś cień. Serce zabiło jej mocniej, gdyż cień wydał się bardzo dziwny, ale po chwili pojawił się również Ben we własnej osobie. Gdy zaczął iść po schodach, odetchnęła z ulgą.
– Nic tam nie znalazłem oprócz otwartego sejfu, ukrytego w ścianie za piecem do podgrzewania wody – powiedział, gdy był już w kuchni. – Sejf jest pusty, możliwe więc, że trzymał w nim akta, które teraz leżą porozrzucane po całym salonie.
Rachael chciała opuścić rewolwer, rzucić mu się na szyję, uściskać i wycałować po twarzy tylko dlatego, że wrócił cało z piwnicy. Chciała, by wiedział, jak bardzo jest szczęśliwa, że znów z nim jest, ale najpierw należało jeszcze sprawdzić garaż.
Porozumiewając się więc z Benem bez słów, usunęła krzesło spod ostatnich drzwi i otworzyła je. Przyjaciel i tym razem ją osłaniał, trzymając gotową do strzału dubeltówkę. W garażu również nie było Erica.
Stojąc w progu, Benny wymacał na ścianie wyłącznik światła, przekręcił go, ale żarówka była tak słaba, że nawet w połączeniu z sączącymi się przez okienko promieniami słońca nie zdołała wystarczająco oświetlić garażu; wciąż pozostawał on w półmroku. Z kolei Benny uruchomił mechanizm podnoszenia drzwi wjazdowych. Zwinęły się do góry z chrzęstem, trzaskiem i turkotem i do pomieszczenia wlało się jasne, żółte światło.
– Już lepiej – powiedział Ben i wszedł do środka.
Rachael podążyła za nim i zobaczyła czarnego mercedesa 560 SEL, jeszcze jeden dowód, że Eric tu był.
Podnoszące się drzwi wznieciły tuman kurzu, który opadał powoli, podświetlany z zewnątrz przez snop promieni słonecznych. Przebudzone pająki ruszyły po krokwiach i zaczęły tkać swe nowe sieci.
Rachael i Ben ostrożnie obeszli samochód, zaglądając do wnętrza (w stacyjce zostawiono kluczyki) i nawet pod spód. Ale Erica nigdzie nie było.
Całą długość tylnej ściany garażu zajmował świetnie wyposażony warsztat. Nad blatem stołu znajdował się stelaż z zaczepami na narzędzia, a każde z nich wisiało na swoim miejscu, zaznaczonym przez obrysowanie jego konturu. Dzięki temu Rachael mogła łatwo stwierdzić, że brakuje siekiery, ale nie zastanawiała się dłużej nad tym faktem, gdyż jej celem nie było przeprowadzenie inwentaryzacji, lecz znalezienie miejsca, gdzie mógłby się ukryć Eric. W garażu nie było miejsca na tyle obszernego, żeby mogło stanowić kryjówkę dla dorosłego mężczyzny. Kiedy więc Benny znów się odezwał, nie starał się nawet ściszyć głosu.
– Zaczynam się zastanawiać, czy nie odjechał już stąd.
– Ale to jest jego mercedes.
– To garaż na dwa samochody. Skąd wiesz, że nie trzymał tu przez cały czas drugiego auta – jeepa albo pickupa o napędzie na cztery koła, którym mógł czmychnąć po tych górskich drogach? Może wiedział, że istnieje prawdopodobieństwo, iż feds [9] dowiedzą się, co ze sobą zrobił, i będą chcieli dostać go w swoje łapy? Myślę, że wsiadł do jeepa czy jakiegoś innego pojazdu i zwiał.
Rachael patrzyła na czarnego mercedesa, który wyglądał jak wielka śpiąca bestia. Potem podniosła oczy na pajęczyny u krokwi. Wreszcie skierowała wzrok na skąpaną w słońcu piaszczystą drogę. Cisza tej górskiej reduty wydawała jej się mniej ponura niż zaraz po przybyciu. Oczywiście, daleko było temu miejscu do tego, by móc je nazwać spokojnym, pogodnym czy przyjaznym, ale na pewno stało się jakby mniej obce.
– Dokąd mógł pojechać? – spytała.
Benny wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Ale jeśli dokładnie przeszukam ten dom, to może natrafię na coś, co przybliży nam trop.
– Czy mamy dość czasu na poszukiwania? Kiedy wczoraj zostawialiśmy Sarah Kiel w szpitalu, nie wiedziałam jeszcze, że federalni idą tym samym śladem. Prosiłam ją, by nikomu nie mówiła o tym, co się stało, ani nie zdradziła tego miejsca. W najgorszym razie zakładałam, że zaczną węszyć i starać się coś od niej wydobyć wspólnicy Erica, ale na ich zakusy dziewczyna byłaby odporna. Nie sądzę jednak, żeby mogła zbyć byle czym agentów federalnych. A jeśli w dodatku uwierzy, że jesteśmy zdrajcami ojczyzny, to na pewno uzna za słuszne zameldować o istnieniu tego domu. Prędzej czy później oni tu będą.
– Zgadzam się z tobą – powiedział w zamyśleniu Benny, wpatrując się w mercedesa.
– A więc nie mamy czasu na zastanawianie się, dokąd pojechał Eric. W końcu na podłodze poniewierają się tu akta „Wildcard”. Musimy je pozbierać i ulotnić się. Te papiery wystarczą nam za dowód.
Benny potrząsnął głową.
– Posiadanie akt jest ważne, może nawet decydujące, ale nie jestem przekonany, że to wystarczy.
Rachael patrzyła na niego rozgorączkowana, trzymając lufę pistoletu skierowaną ku górze, aby przypadkowo wystrzelony nabój nie odbił się rykoszetem od betonowej podłogi lub ściany.
– Słuchaj, przecież tu mamy wszystko czarno na białym. Wystarczy, że podamy to do prasy…
– Po pierwsze – przerwał jej Benny – w tych aktach jest, jak mi się wydaje, dużo szczegółów technicznych: wyniki testów laboratoryjnych, jakieś wzory i żaden reporter tego nie pojmie. Musiałby zabrać je do porządnego genetyka, żeby przetłumaczył to wszystko na zrozumiały język.
– No i co?
– No i taki genetyk mógłby okazać się niekompetentny albo konserwatywny w podejściu do tego, co w genetyce jest możliwe, a co nie. W obu wypadkach zlekceważyłby więc sprawę i powiedział reporterowi, że wszystko to żart, mistyfikacja.
– W takim razie my się możemy tym zająć. W końcu znajdziemy genetyka, który…
Benny znów jej przerwał:
– Może się zdarzyć coś jeszcze gorszego. Reporter zaniesie materiał do genetyka, który pracuje dla rządu, dla Pentagonu. Czy nie wydaje ci się logiczne, że agenci federalni nawiązali kontakt z naukowcami specjalizującymi się w badaniu DNA i ostrzegli ich, że jakieś typy ze środków przekazu mogą dostarczyć im pewne pochodzące z kradzieży, ściśle tajne akta, prosząc o analizę ich treści?
– Skąd feds będą wiedzieć, że na to wpadłam?
– Jeśli mają twoją teczkę, a na pewno mają, to wiedzą, czego można się po tobie spodziewać.
– Dobra, chyba masz rację – powiedziała zmartwiona.
– Każdy finansowany przez Pentagon naukowiec będzie się z zapałem starał dogodzić rządowi i zachować hojne dotacje, więc gdy tylko nasze papiery dostaną się w jego ręce, z pewnością powiadomi, kogo trzeba. Żaden z nich nie zaryzykuje utraty wsparcia finansowego, a może nawet wyroku za rozpowszechnianie tajemnicy państwowej. W najlepszym razie odpowie reporterowi, żeby zabierał swoje papiery i zjeżdżał, sam zaś nabierze wody w usta. W najlepszym razie. Najbardziej jednak prawdopodobne jest, że wyda go agentom federalnym, a reporter sypnie nas. Akta zostaną zniszczone i my raczej także.
Rachael nie chciała dać temu wiary, ale wiedziała, że w słowach Bena jest dużo prawdy.
Za oknami, wśród świerków, znów zaczęły swą pieśń cykady.
– Co teraz zrobimy? – spytała kobieta.
Najwyraźniej Benny zastanawiał się nad tym przez cały czas, gdy chodzili po tym domu, z pomieszczenia do pomieszczenia, szukając Erica, gdyż jego odpowiedź była natychmiastowa.
– Mając w garści i akta, i Erica, znajdowalibyśmy się w dużo lepszej sytuacji. Dysponowalibyśmy nie tylko plikiem tajemniczych dokumentów, które potrafi zrozumieć jedynie garstka ludzi, ale mielibyśmy także żywego trupa z dziurami w czaszce. Na Boga, przecież to już byłaby wystarczająca sensacja, żeby wszystkie gazety i stacje telewizyjne zaczęły na bieżąco podawać informacje, zanim jeszcze eksperci wydaliby opinie na temat akt „Wildcard”. Wtedy już ani rząd, ani nikt inny nie mógłby nas uciszyć. Kiedy raz pokażą Erica na ekranie, jego zdjęcia będą zdobić okładki „Time’a” i „Newsweeka”, „National Enquirer” będzie miał materiał na dziesięć lat, a David Letterman co wieczór udawać będzie przed telewidzami „żywego trupa”. Tak więc próby zatkania nam ust na nic się zdadzą.
Tu Benny zaczerpnął głęboko tchu i Rachael podejrzewała, że zaproponuje teraz coś, co niekoniecznie musi jej się spodobać.
– Słuchaj dalej – zaczął, potwierdzając swoimi słowami jej obawy. – Jak już powiedziałem, muszę dokładnie przeszukać ten dom. Może uda mi się znaleźć jakiś ślad wskazujący na to, dokąd udał się Eric. Ale niedługo mogą się tu pojawić agenci federalni. Teraz, gdy mamy już w ręku akta „Wildcard”, nie możemy ryzykować ich utraty. Dlatego musisz je zabrać i odjechać stąd, podczas gdy ja…
– Chcesz, żebyśmy się rozdzielili? – spytała. – Co to, to nie.
– To jest dla nas jedyne wyjście, Rachael.
– Nie!
Myśl o tym, że miałaby zostawić go tu samego, przeszyła ją dreszczem.
Myśl o tym, że i ona miałaby zostać sama, była prawie nie do zniesienia. Rachael stwierdziła ze wzruszeniem, że w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin stali się sobie bliscy jak jeszcze nigdy.
Kochała go, o Boże, jak bardzo go kochała!
Ben spojrzał na nią uważnie. Jego brązowe oczy były łagodne i niosły poczucie bezpieczeństwa.
– Zabierzesz stąd te akta, zrobisz gdzieś kopie, roześlesz część do przyjaciół i znajomych rozrzuconych możliwie po całych Stanach, a resztę ukryjesz, ale tak, by w każdej chwili można je było wyciągnąć. Wtedy nie będziemy się musieli bać, że stracimy nasz jedyny egzemplarz dokumentacji. Będziemy świetnie zabezpieczeni. Ja w tym czasie gruntownie przeszukam ten dom i zobaczę, co się da wyniuchać. Jeśli znajdę coś, co naprowadzi nas na ślad Erica, spotkamy się w wyznaczonym wcześniej miejscu i będziemy go znów szukać we dwoje. Ale jeśli nic nie znajdę, to ukryjemy się gdzieś, żeby wspólnie zastanowić się, co dalej.
Rachael nie chciała się rozdzielać i zostawiać tu Bena samego. Przecież Eric mógł nadal ukrywać się w okolicy. Inne zagrożenie stanowili feds. Benny mógł się znaleźć w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jednakże argumenty, których użył, brzmiały przekonywająco. Cholera, on miał rację!
Mimo to spytała:
– Jeśli odjadę samochodem, to jak ty się stąd wydostaniesz? Ben spojrzał wymownie na zegarek, żeby dać jej do zrozumienia, że tracą cenny czas.
– Zostawisz mi forda z wypożyczalni – powiedział. – I tak niedługo trzeba będzie się go pozbyć, bo na pewno jest już poszukiwany przez policję. Ty weźmiesz mercedesa, ja forda, a potem wymienię go na coś lepszego.
– Mercedesa też mogą szukać.
– Pewnie, ale z kartoteki wyciągną numery rejestracyjne, które my zmienimy, oraz rysopis Erica. Natomiast za kierownicą będziesz siedziała ty. Takiego mercedesa, choćby to był model 560 SEL w kolorze czarnym, na pewno nie zatrzymają. Nową tablicę zdejmiemy z jednego z tych zaparkowanych wzdłuż drogi pojazdów.
– Nie jestem taka pewna, czy nam się to wszystko uda.
– Ale ja jestem pewny.
Rachael objęła się mocno ramionami, jakby to był zimny październikowy dzień, a nie środek lata, i spytała:
– I gdzie się wtedy spotkamy?
– W Las Vegas – odrzekł.
Odpowiedź zaskoczyła ją:
– Dlaczego tam?
– W południowej Kalifornii jesteśmy spaleni. Boję się, że nie mielibyśmy się tu gdzie ukryć. Ale możemy bryknąć do Vegas. Mam tam jedno miejsce…
– Jakie miejsce?
– Jestem właścicielem motelu na Tropicana Boulevard, w zachodniej części miasta.
– Robisz interesy w Vegas? Staroświecki, konserwatywny Benny Shadway robi interesy w Vegas?
– Wprawdzie moja firma kilkakrotnie pośredniczyła w kupnie i sprzedaży nieruchomości na terenie Vegas, ale na razie trudno powiedzieć, żebym robił tam jakieś interesy. Motel kupiłem dopiero przed dwoma tygodniami. Jak na tamtejsze standardy, jest to drobnica. Liczy tylko dwadzieścia osiem pokoi i basen. Ma już swoje lata, więc wymaga remontu. Chcę go przebudować i powiększyć. Planuję sześćdziesiąt pokoi i restaurację. Nie wyłączyłem jeszcze prądu. Moje biuro jest wprawdzie w opłakanym stanie, ale jest tam łazienka, są meble i telefon. Możemy więc ukryć się tam, jeśli zajdzie taka konieczność, i rozważyć, co dalej. Albo czekać, aż Eric zjawi się gdzieś publicznie i wywoła sensację, na którą federalni będą już musieli zareagować. Zresztą dopóki nie mamy żadnego śladu Erica, wszystko, co możemy zrobić, to tylko ukryć się.
– Mam jechać do Vegas samochodem? – spytała Rachael.
– Tak byłoby najlepiej. Jeśli agenci mają rozkaz zrobić wszystko, by nas złapać, a zważywszy powagę sprawy, na pewno otrzymali takie dyrektywy, to obstawili już wszystkie ważniejsze lotniska. Możesz pojechać drogą stanową wzdłuż jeziora Silverwood, skręcić na międzystanową „piętnastkę” i jeszcze dziś wieczorem być w Vegas. Przyjadę do ciebie w ciągu paru godzin.
– Ale jeśli nakryją cię tu gliny…
– Jak zostanę sam i nie będę musiał troszczyć się o ciebie, bez trudu zdołam im się wymknąć.
– Myślisz, że wyślą na tę akcję same niezguły? – spytała z przekąsem.
– Nie, po prostu wiem, że jestem od nich lepiej wyszkolony.
– No cóż, ale to było prawie piętnaście lat temu…
Benny uśmiechnął się lekko.
– Wojna… Dla mnie to było wczoraj…
Rachael nie mogła zaprzeczyć, że Ben wciąż znajdował się w doskonałej formie fizycznej. Co on takiego jeszcze powiedział…? Że Wietnam nauczył go być czujnym, bo świat może nagle okazać się zły i nieprzyjazny, kiedy najmniej się tego spodziewamy.
– Rachael? – powiedział, znów spoglądając na zegarek. Kobieta zrozumiała, że – aby mogli przeżyć i ułożyć sobie wspólnie życie – istniała tylko jedna droga: musiała zrobić to, czego żądał od niej Ben.
– W porządku – odparła. – W porządku. Rozdzielimy się. Ale boję się, Benny. Chyba nie nadaję się do takich przygód. Bardzo cię przepraszam, ale ja naprawdę się boję.
Zbliżył się i pocałował ją.
– Nie powinnaś się tego wstydzić. Tylko szaleńcy nie odczuwają strachu.
Doktor Easton Solberg był umówiony na spotkanie z Juliem Verdadem i Reese’em Hagerstromem o pierwszej, ale spóźnił się ponad piętnaście minut. Obaj policjanci stali przed zamkniętymi drzwiami pokoju naukowca i czekali. Wreszcie pojawił się. Biegł z obłędem w oczach przez szeroki korytarz, trzymając pod pachą stertę książek i skoroszytów, i bardziej przypominał dwudziestoletniego studenta, który spóźnił się na zajęcia, niż sześćdziesięcioletniego profesora.
Miał na sobie o rozmiar za duży, pognieciony brązowy garnitur, niebieską koszulę i krawat w pomarańczowo-zielone paski, który – zdaniem Julia – mógł być sprzedawany wyłącznie w sklepach z żartobliwymi upominkami. Mimo najlepszych chęci nie można było nazwać Solberga eleganckim mężczyzną. W dodatku był niski i krępy, a jego okrągłą jak księżyc w pełni twarz szpeciły: cofnięty podbródek, mały płaski nos oraz ukryte za brudnymi okularami szparki niezbyt szeroko rozstawionych wodnistych szarych oczu. W porównaniu z nimi szerokie usta mężczyzny wydawały się wprost niestosowne.
Na korytarzu, zanim jeszcze weszli do pokoju profesora, naukowiec zaczął się wylewnie usprawiedliwiać i – jakby zapominając o trzymanych przez siebie materiałach – wymieniać z policjantami uściski dłoni. Skończyło się na tym, że książki upadły na podłogę i Julio wraz z Reese’em musieli pomóc mu w ich zbieraniu.
W pokoju Solberga panował straszliwy bałagan. Każdą półkę wypełniały książki i czasopisma naukowe, całe ich pryzmy walały się na podłodze, w rogach pomieszczenia, na wszystkich szafach, na każdym wolnym kawałku przestrzeni. Na dużym biurku naukowca leżały w nieładzie różne teczki, fiszki i żółte wielkoformatowe notatniki. Profesor zgarnął z dwóch krzeseł plik papierów, żeby goście mogli usiąść, i ruszył w stronę swego biurka.
– Spójrzcie, panowie, na ten wspaniały widok! – powiedział, zatrzymując się nagle i wyglądając przez okno, jakby po raz pierwszy w życiu ujrzał, co kryje się za ścianą jego gabinetu.
Miasteczko uniwersyteckie w Irvine wzniesiono na rozległym obszarze żyznych terenów okręgu Orange. Było tu bardzo dużo drzew, trawników i klombów z kwiatami. Pokój doktora Solberga znajdował się na pierwszym piętrze. Z okna widać było betonową ścieżkę wijącą się po starannie utrzymanym trawniku, wśród przytłaczającego intensywnością płomiennych barw kwiecia, i znikającą w cieniu rozłożystych jacarand oraz eukaliptusów.
– Panowie, należymy do najszczęśliwszych ludzi na ziemi, że możemy przebywać tutaj, w tej pięknej krainie, pod łagodnym niebem, gdzie króluje dobrobyt i tolerancja. – Solberg podszedł do okna i otworzył swe krótkie ramiona, jakby chciał objąć całą południową Kalifornię. – I te drzewa, właśnie te drzewa! Tu, w miasteczku uniwersyteckim, występuje wiele cudownych gatunków. Kocham drzewa, naprawdę kocham drzewa. To mój konik: drzewa, studiowanie drzew i hodowla rzadkich gatunków. To pozwala spojrzeć z innej strony na biologię człowieka oraz genetykę. Drzewa są takie majestatyczne, takie imponujące. Drzewa wciąż dają nam owoce, piękno, cień, budulec, tlen – i nic nie biorą w zamian. Gdybym wierzył w reinkarnację, modliłbym się, żeby powrócić na ziemię jako drzewo. – Spojrzał na Julia i Reese’a. – A panowie? Nie sądzicie, panowie, że to byłoby wspaniale powrócić jako drzewo, żyć długim, majestatycznym życiem dębu albo olbrzymiego świerku, dając z siebie równie dużo co drzewo pomarańczowe czy jabłoń, rosnąć w sile swych grubych konarów, po których wspinać się będą dzieci? – Nagle zamrugał oczami, zdziwiony własnym monologiem. – Ale oczywiście panowie nie przyszli tu, żeby rozmawiać o drzewach i reinkarnacji, prawda? Musicie mi, panowie, wybaczyć, ale… No cóż… ten widok… rozumiecie, panowie. Ten widok zahipnotyzował mnie na chwilę.
Mimo nieszczęśliwej twarzy mopsa, zaniedbanego wyglądu, widocznego gołym okiem braku organizacji, a także skłonności do spóźniania się, doktor Easton Solberg miał trzy cechy, które zdecydowanie świadczyły na jego korzyść. Były to: niezwykła inteligencja, miłość do życia i optymizm. W świecie proroków zagłady, gdzie połowa elity intelektualnej oczekiwała już z utęsknieniem Armageddonu, Solberg podziałał na Julia jak balsam. Niemal od razu polubił profesora. Solberg wszedł za biurko, usiadł w wielkim skórzanym fotelu i prawie zniknął za górą papierów.
– Podczas rozmowy telefonicznej powiedział pan, że w życiu Erica Lebena istniała ciemna strona, o której odważyłby się pan pomówić tylko osobiście…
– I w największym zaufaniu – dodał Solberg. – Jeżeli moje informacje okażą się mieć związek z waszą sprawą, to zrozumiałe, że dostaną się do akt. Jeśliby jednak były nieistotne, oczekuję dyskrecji.
– Zapewniam pana, że tak postąpimy – rzekł Julio. – Ale, jak już wcześniej powiedziałem, jest to szalenie ważne dochodzenie: chodzi o podwójne morderstwo oraz przecieki ściśle tajnych dokumentów dotyczących obronności kraju.
– Czy sugeruje pan, że śmierć Erica nie była przypadkowa?
– Nie – odparł Julio. – To był bez wątpienia wypadek. Ale z naszą sprawą łączy się jeszcze śmierć innych osób. Co do szczegółów, nie wolno mi się wypowiadać. Co więcej, zanim śledztwo dobiegnie końca, mogą być nowe ofiary. Dlatego detektyw Hagerstrom i ja oczekujemy od pana wszechstronnej i niczym nie skrępowanej współpracy.
– Oczywiście, oczywiście – wymamrotał Solberg, chaotycznym ruchem tłustej rączki odpędzając podejrzenie, że mógłby nie okazać się pomocny. – I choć nie mam pewności, że umysłowe problemy Erica mają związek ze śledztwem, wydaje mi się… Boję się, że jednak tak. Jak już powiedziałem, istniała ciemna strona w jego życiu.
Jednakże, zanim Solberg zaczął mówić o tej ciemnej stronie, stracił piętnaście minut na wychwalanie zalet umarłego genetyka. Najwyraźniej nie potrafił mówić źle o człowieku, nie wymieniwszy uprzednio jego zalet. Eric był geniuszem. Eric ciężko pracował. Eric wspaniałomyślnie wspierał działania kolegów. Eric miał szczególne poczucie humoru, dobry gust, znał się na sztuce i lubił psy.
Julio zaczynał już podejrzewać, że będą musieli założyć komitet budowy pomnika Erica Lebena, zbierać datki i wreszcie wznieść jego statuę w jakimś gmachu użyteczności publicznej pod wielką kopułą. Spojrzał na Reese’a i zobaczył, że jego partner świetnie się bawi, słuchając krągłego naukowca.
Wreszcie profesor powiedział:
– Bardzo mi przykro stwierdzić, że Eric borykał się także z wieloma trudnościami. Przez pewien czas był moim studentem, choć szybko zorientowałem się, że niebawem uczeń prześcignie mistrza. Kiedy nie istniała już zależność profesor-student i staliśmy się kolegami, wytworzyły się między nim a mną więzy serdeczności. Serdeczności, lecz nie przyjaźni, Eric bowiem nigdy nie pozwalał sobie na zbytnią zażyłość z ludźmi, taką którą można by nazwać przyjaźnią. Tak, i choć zawodowo byliśmy ze sobą bardzo blisko, dopiero po kilku latach poznałem jego obsesję… na punkcie młodych dziewcząt.
– Jak młodych? – spytał Reese.
Solberg zawahał się.
– Czuję się tak, jakbym go… zdradzał.
– Myślę, że mamy już wiele informacji, które chce pan nam przekazać – powiedział Julio. – Pan jedynie może je potwierdzić.
– Naprawdę? No dobrze… Wiedziałem o jednej dziewczynce, która miała czternaście lat. Wtedy Eric miał trzydzieści jeden.
– Wtedy jeszcze nie istniał Geneplan?
– Zgadza się. Eric był wówczas na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Jeszcze nie zgromadził fortuny, ale wszyscy podejrzewaliśmy, że pewnego dnia opuści mury uczelni i szturmem podbije świat.
– Szanujący się profesor nie afiszuje się tym, że zaciągnął do łóżka czternastolatkę – powiedział Julio. – Co pan o tym sądzi?
– To się zdarzyło w weekend – oznajmił doktor Solberg – kiedy nie było w mieście jego adwokata i nie miał kto złożyć za niego kaucji. Jeśli chodzi o dyskrecję w sprawie nieprzyjemnych motywów jego aresztowania, ufał tylko mnie. W pewnym sensie miałem mu to za złe. Wiedział, że będę czuł się moralnie zobowiązany do napiętnowania takich plugawych występków, a jednocześnie nie zdradzę tajemnicy, która stała się moim udziałem. Liczył nawet bardziej na to drugie, i – co na pewno mnie w panów oczach zdyskredytuje – nie zawiódł się.
Opowiadając Easton Solberg coraz głębiej zapadał się w swój fotel, jakby – zażenowany tym, co miał do przekazania – pragnął ukryć się za górą papierzysk. Tej pamiętnej sobotniej nocy przed jedenastu laty Leben zadzwonił do niego z komisariatu w Hollywood. Doktor Solberg udał się tam niezwłocznie i zobaczył swego kolegę zmienionego nie do poznania: Eric Leben był zdenerwowany, wystraszony, zawstydzony i zagubiony. Aresztowano go w czasie akcji na hollywoodzkie panienki urzędujące w jednym z moteli, do którego zabierały żołnierzy na przepustce. Były to głównie uzależnione od narkotyków małolaty – uciekinierki z domów rodzicielskich. Erica przyłapano z czternastolatką i oskarżono o gwałt. Zgodnie z prawem, nawet jeśli nieletnia przyzna się, że oddawała się za pieniądze, mężczyźnie grozi wyrok.
Najpierw Leben powiedział Solbergowi, że dziewczyna wyglądała na znacznie więcej niż czternaście lat i nie podejrzewał, iż jest nieletnia. Później jednak, zapewne rozbrojony zatroskaniem i wyrozumiałością kolegi, nie wytrzymał i opowiedział mu wszystko o swojej obsesji na punkcie młodych dziewcząt. Solberg właściwie wcale nie chciał o tym wiedzieć, ale nie mógł odmówić wysłuchania go. Czuł, że Eric – który był zawsze trzymającym się na dystans samolubnym odludkiem, niezdolnym do otwarcia się przed kimkolwiek – w tym krytycznym momencie rozpaczliwie potrzebuje kogoś, komu mógłby powierzyć swe intymne uczucia i lęki. Tak więc Easton Solberg słuchał, ogarnięty tyleż niesmakiem, co współczuciem.
– To nie był tylko pociąg do młodych dziewcząt – ciągnął profesor – lecz prawdziwa obsesja, straszliwie dręcząca i trudna do odparcia.
Choć miał wtedy dopiero trzydzieści jeden lat, Erica do głębi przenikał lęk przed starzeniem się i śmiercią. Już wówczas badania nad przedłużaniem życia stanowiły centrum jego prac naukowych. Ale nie zajmował się tym problemem jedynie w kategoriach zawodowych; prywatnie, w życiu osobistym, podchodził do niego bardzo emocjonalnie, nawet irracjonalnie. Przede wszystkim czuł, jakby pochłaniał energię życiową młodych dziewcząt, które szły z nim do łóżka. Chociaż wiedział, że to kompletna bzdura, to jednak nie mógł się powstrzymać przed polowaniem na małolaty. Nie był pedofilem ani nic z tych rzeczy – brał się tylko za takie, które były chętne, a więc przede wszystkim zbiegłe z domu i oddające się prostytucji dziewczęta.
– Czasami – Easton Solberg kontynuował z lekką konsternacją – lubił je trochę… poszturchać. Nie maltretował ich, co to, to nie. On je po prostu bił. Kiedy tłumaczył mi, dlaczego to robi, odniosłem wrażenie, że również sobie wyjaśnia to po raz pierwszy w życiu. Chodziło o to, że nieletnie dziewczęta są pełne szczególnej arogancji młodości, arogancji zrodzonej z przekonania, że zawsze takie pozostaną. Ericowi wydawało się, że jeśli je zbije, to uleci z nich ta arogancja, że nauczą bać się śmierci. Ujął to mniej więcej tak: „Okradam je z ich niewinności, okradam je z energii młodzieńczej niewinności”. Czuł, że w ten sposób odmładza się, że skradziona niewinność i skradziona młodość są jego.
– Zupełnie jak wampir – wtrącił zaniepokojony Julio.
– Tak! – wykrzyknął Solberg. – Dokładnie tak. Wampir psychiczny, który może na zawsze zachować młodość, jeśli będzie wysysał z dziewczynek ich energię. Ale jednocześnie Eric zdawał sobie sprawę, że to złudzenie. Wiedział, że nie może w ten sposób zachować młodości, ale nie widział przeszkód, by nie dać ponieść się takiej iluzji. Choć miał świadomość, że jest umysłowo chory – sam nawet kpił z siebie, nazywając się degeneratem – to jednak nie potrafił uwolnić się od tej obsesji.
– A co dalej z oskarżeniem o gwałt? – spytał Reese. – Nic mi nie wiadomo, ażeby stanął przed sądem i został skazany. Jego kartoteka jest czysta.
– Dziewczynę przekazano władzom dla nieletnich i umieszczono w słabo strzeżonym zakładzie – wyjaśniał dalej Solberg. – Wykorzystała to i uciekła. Nie miała przy sobie żadnych dokumentów, a nazwisko, które podała policji, okazało się nieprawdziwe. Nie było więc żadnej możliwości, by ją odnaleźć. A bez niej nie było sprawy przeciwko Ericowi. Oskarżenie uchylono.
– Czy nakłaniał go pan do leczenia psychiatrycznego? – spytał Julio.
– Tak, ale nie zgodził się. Był szalenie inteligentnym człowiekiem, zdolnym do introspekcji, i sam dokonał analizy swego wnętrza. Wiedział – lub przynajmniej wydawało mu się, iż wie – co jest źródłem takiego stanu jego ducha.
Julio przechylił się w stronę naukowca.
– Co to było, jego zdaniem?
Solberg odchrząknął, zaczął mówić, ale urwał i pokręcił głową, jakby chciał dać do zrozumienia, że musi się zastanowić. Zapewne był zażenowany całą rozmową i nie dawała mu spokoju myśl, że zdradza sekrety swego kolegi (jakby niepomny jego śmierci). Sterty papierów leżące na biurku nie zapewniały mu już należytej osłony, toteż wstał i podszedł do okna. Ten manewr umożliwił mu odwrócenie się plecami do swych rozmówców, tak że nie widzieli jego twarzy.
Konsternacja Solberga i dręczące go wyrzuty sumienia – w związku z odsłonięciem powierzonej mu w zaufaniu tajemnicy – mogły się komuś wydać, przesadzone, jako że dotyczyły osoby nieżyjącej, na dodatek będącej dla naukowca niewiele więcej niż znajomym. Julio jednak podziwiał za to profesora. W czasach kiedy mało kto wierzył w zasady moralne, kiedy bez żenady oszukiwało się najlepszych przyjaciół, wielu ludziom trudno byłoby pojąć, na czym polega dylemat Solberga. Niedzisiejsze udręki moralne, jakie przeżywał, były niezrozumiałe w tym chylącym się ku zagładzie świecie.
– Eric powiedział mi, że jako dziecko cierpiał z powodu seksualnego maltretowania go przez wuja – poinformował Solberg szklaną szybę. – Wuj nazywał się Hampstead. Wykorzystywał dziecko od czwartego do dziewiątego roku życia. Leben bał się go okropnie, ale jednocześnie za bardzo się wstydził, żeby komukolwiek o tym opowiedzieć. Wstydził się, gdyż jego rodzina była niezwykle religijna. Jak panowie zaraz zobaczą, to ważny szczegół. A więc rodzina Lebenów była bardzo religijna i gorliwie chodziła do kościoła. Nazareńczycy. Obowiązywała ich surowa dyscyplina. Żadnej muzyki, żadnych tańców. To zimna, ograniczona religia, czyniąca z życia piekło. Oczywiście, z powodu tego, co robił z wujem, Eric czuł się grzesznikiem. Nieważne, że wuj zmuszał go do tego – grzech to grzech, i Eric bał się o tym powiedzieć rodzicom.
– To częsty przypadek, kiedy dziecko obwinia się za zbrodnie dorosłych – powiedział Julio. – Występuje również w rodzinach, które nie są religijne.
– Terror ze strony wuja Barry’ego, gdyż tak miał na imię, nasilał się z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień – ciągnął Solberg – i wreszcie Eric pchnął go śmiertelnie nożem. Miał wtedy dziewięć lat.
– Dziewięć?! – wykrzyknął Reese. – Wielkie nieba!
– Hampstead spał na kanapie – kontynuował Solberg – a wtedy Eric zabił go nożem rzeźniczym.
Julio zastanawiał się, jak taki uraz mógł się odbić na psychice dziewięcioletniego chłopca, i tak już zachwianej na skutek regularnego maltretowania go. Oczyma wyobraźni policjant ujrzał nóż zaciśnięty w piąstce malca, wznoszony i opuszczany, krew spływającą po lśniącym ostrzu i oczy dziecka zamarłe w przestrachu nad czynem jego ręki, napełnione odrazą, lecz zarazem ośmielające, by dokończyć dzieła.
Julio wzdrygnął się.
– Chociaż wtedy wszyscy dowiedzieli się prawdy o wuju – ciągnął Solberg – to jednak rodzice Erica, wbrew zdrowemu rozsądkowi, uznali go za mordercę i lubieżnika. W związku z tym rozpoczęli gorączkowe i psychicznie wyniszczające chłopca działania w celu zbawienia jego duszy, uchronienia jej przed mękami piekielnymi. Dzień i noc modlili się za niego, narzucili mu surową dyscyplinę, kazali po wielekroć czytać na głos ustępy z Biblii, aż zaczynał chrypieć, a potem głos słabł mu i przechodził w szept. Wreszcie opuścił mroczny i pełen nienawiści dom rodzinny. Dzięki dorywczej pracy i różnym stypendiom udało mu się ukończyć college, studia, zdobyć mnóstwo dyplomów i zostać cenionym naukowcem. Ale nawet wtedy bał się, że istnieje piekło, do którego zejdzie jego potępiona dusza. Może nie tylko bał się, ale i wierzył, że to nastąpi.
Nagle Julio zrozumiał, o co w tym wszystkim chodziło, i po grzbiecie przeszedł mu dreszcz, zimny jak jeszcze nigdy dotąd. Spojrzał na swego partnera i dostrzegł na jego twarzy odbicie własnego przerażenia.
Solberg wciąż patrzył przez okno na pokryte zielenią miasteczko uniwersyteckie. Wprawdzie oświetlały je jeszcze promienie słońca, ale robiło się tam jakby ciemniej.
– Wiedzieli już panowie o głębokiej, nieuleczalnej obsesji Erica na punkcie długowieczności, nieśmiertelności, którą pragnął osiągnąć poprzez inżynierię genetyczną – kontynuował. – Ale teraz zrozumieliście, dlaczego tak bardzo zależało mu na tym, by jego nierealistyczne – lub jak powiedzieliby inni: irracjonalne i fantastyczne – plany się spełniły. Mimo bowiem całego ścisłego wykształcenia, mimo zdolności do logicznego myślenia, pod jednym względem zachowywał się nieracjonalnie: z całego serca wierzył, że po śmierci jego dusza powędruje do piekła nie tylko dlatego, że grzeszył z wujem, ale przede wszystkim dlatego, że go zabił. Był przecież lubieżnikiem i mordercą zarazem. Powiedział mi kiedyś, że boi się ponownego spotkania z wujem… w piekle, że nieśmiertelność oznaczać będzie dla niego ostateczne uwolnienie się od zboczonego Barry’ego Hampsteada.
– Boże drogi – westchnął Julio i mimowolnie przeżegnał się, choć od dzieciństwa nie robił tego poza murami kościoła.
Profesor odwrócił się wreszcie od okna, spojrzał na detektywów i powiedział:
– Tak więc nieśmiertelność na ziemi nie była dla Erica Lebena celem zrodzonym wyłącznie z miłości do życia, lecz głównie z ogromnego strachu przed piekłem. Myślę, że dostrzegają panowie, iż z takim bagażem doświadczeń nie mógł być w pełni zdrowym psychicznie człowiekiem.
– Bez wątpienia – odrzekł Julio.
– Ciągnęło go do młodych dziewcząt, ciągnęło, by wydłużyć czas ludzkiego życia, ciągnęło, by przechytrzyć diabła – powiedział Solberg. – Z roku na rok było z nim coraz gorzej. Zażyłość między nami skończyła się wkrótce po tym, jak Eric wywnętrzył się przede mną. Prawdopodobnie żałował później tej chwili słabości. Podejrzewam, że nawet żonie nie powiedział o wuju Barrym i własnym dzieciństwie, w kilka lat później bowiem ożenił się. Myślę, że tylko ja wiedziałem o wszystkim. Ale pomimo rosnącego między nami dystansu rozmawialiśmy na tyle często, bym mógł obserwować, jak – w miarę starzenia się Erica – rośnie jego strach przed śmiercią i potępieniem. Po przekroczeniu czterdziestki był już zdrowo stuknięty. Bardzo żałuję, że zginął wczoraj w wypadku; należał do błyskotliwych umysłów i mógł jeszcze tak wiele wnieść do naukowego dorobku ludzkości. Z drugiej jednak strony nie miał szczęśliwego życia, jego śmierć zaś stanowi szczęście w nieszczęściu…
– Tak? – zainteresował się Julio.
Solberg westchnął i przeciągnął dłonią po owalnej twarzy, która nabrała wyrazu zmęczenia.
– Zawsze martwiłem się, co Eric zrobi, kiedy osiągnie już przełom w swych badaniach nad przedłużeniem życia. Bałem się, że będzie na tyle głupi, że zechce eksperymentować na sobie, gdy tylko uzyska możliwość manipulowania materiałem genetycznym. Wprawdzie był świadom straszliwego ryzyka związanego z grzebaniem we własnym kodzie genetycznym, ale w porównaniu z obłędnym strachem przed śmiercią i piekłem ryzyko to wydawało się zapewne nieporównywalnie mniejsze. Bóg jeden wie, co by się mogło z nim stać, gdyby użył siebie jako królika doświadczalnego.
Co by pan powiedział, profesorze, gdybym oznajmił, że ciało Erica Lebena zniknęło minionej nocy z kostnicy miejskiej? – pomyślał Julio.
Benny i Rachael nie tracili czasu na porządkowanie kserokopii akt „Wildcard”, lecz zebrali z podłogi w salonie wszystkie luźno leżące kartki i wepchnęli je do plastykowego worka na śmieci, który Shadway przyniósł z kuchni. Następnie mężczyzna ściągnął brzegi worka tasiemką i dodatkowo zabezpieczył je powleczonym plastykową osłoną kawałkiem drutu. Tak zapakowane akta umieścił w mercedesie, koło fotela kierowcy.
Zjechali do bramy, za którą zaparkowali forda. Mieli nadzieję, że jeden z kluczyków załączonych do breloczka, który wyciągnęli ze stacyjki w mercedesie, będzie pasował do kłódki. I tak rzeczywiście było.
Benny wjechał fordem na teren posiadłości, a Rachael wyprowadziła mercedesa za bramę.
Następnie Ben, niosąc zdjęte z mercedesa tablice rejestracyjne, śrubokręt i śrubki, udał się pieszo w stronę trzech pojazdów zaparkowanych na poboczu leśnej drogi, koło alejki prowadzącej do sąsiedniej posiadłości. Rachael czekała niespokojna w czarnym 560 SEL, rozglądając się wokół nerwowo i ściskając w garści pistolet. Wkrótce Benny wrócił ze zdjętymi z dodge’a chargera tablicami i przykręcił je do samochodu Rachael.
Potem usiadł koło niej w fotelu i powiedział:
– Gdy już będziesz w Vegas, musisz znaleźć w książce telefonicznej numer niejakiego Whitneya Gavisa.
– Kim on jest?
– Moim starym przyjacielem. Teraz pracuje dla mnie. Dogląda tego sypiącego się motelu, którego nazwa brzmi: „The Golden Sand Inn”. To właśnie Gavis znalazł go dla mnie i zwrócił moją uwagę na możliwości, jakie mogą się otworzyć po oddaniu go do użytku. On ma klucze. Wpuści cię. Powiedz mu, że chcesz zostać w pokoju służbowym i że ja dojadę do ciebie w nocy. Możesz mu zresztą powiedzieć, ile uznasz za stosowne – on potrafi trzymać język za zębami. Ale jeśli mamy go w to wciągnąć, to lepiej, żeby wiedział, z czym ma do czynienia.
– A co będzie, jeśli słyszał o nas przez radio lub w telewizji?
– To bez znaczenia. On nie uwierzy, że jesteśmy mordercami czy sowieckimi agentami. Ma szczególny dar wykrywania, że ktoś chce mu wcisnąć kit, oraz największe na świecie poczucie lojalności. Możesz zaufać Whitowi.
– Skoro tak twierdzisz.
– Za biurem znajduje się garaż na dwa samochody. Nie zapomnij wstawić mercedesa do środka, tak żeby nikt go nie widział, gdy tylko przyjedziesz do motelu.
– To mi się nie podoba.
– Ja też nie szaleję za tym planem – powiedział Benny – ale nie wymyśliliśmy lepszego.
Przechylił się w jej stronę, dotknął dłonią jej policzka i pocałował w usta. Pocałunek był słodki, a kiedy się skończył, Rachael rzekła:
– Mam nadzieję, że opuścisz Arrowhead, gdy tylko przeszukasz dom. Niezależnie od tego, czy znajdziesz jakąś wskazówkę na temat miejsca pobytu Erica, czy nie.
– Tak. Muszę się stąd zmyć, zanim pojawią się gliny.
– A jeśli znajdziesz ślad, dokąd mógł się udać Eric…? Nie zechcesz udać się za nim sam?
– Przecież ci obiecałem!
– Ale dlaczego? Chcę, żebyś to powtórzył!
– Przyjadę najpierw po ciebie – oznajmił Benny – żeby nic mu nie zrobić samemu. Zabierzemy się do tego we dwoje.
Spojrzała mu w oczy i nie była pewna, czy mówi prawdę. Ale nawet jeśli kłamał, to nic nie mogła na to poradzić. Czas mijał i musieli się rozstać.
– Kocham cię – powiedział Benny.
– Kocham cię, Benny. I jeśli zginiesz, nigdy ci tego nie wybaczę.
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Prawdziwa z ciebie kobieta, Rachael. Mogłabyś ożywić nawet głaz. Jesteś dla mnie jedyną motywacją, bym powrócił cały i zdrowy. A więc nie martw się. Kiedy wysiądę, zamknij drzwi na zamek, okay?
Znowu ją pocałował, tym razem lekko, i wysiadł. Zamknął za sobą drzwiczki i zanim odszedł, odczekał chwilę, aż opuszczą się przyciski automatycznej blokady drzwi. Wtedy pomachał jej na pożegnanie.
Rachael zjechała w dół leśną drogą, spoglądając we wsteczne lusterko tak długo, jak długo mogła dostrzec Bena. Kiedy znalazła się za zakrętem, mężczyzna zniknął w morzu zieleni.
Ben dojechał drogą gruntową do domku Erica i zaparkował forda przed wejściem. Na niebie pojawiło się kilka dużych białych obłoków, z których jeden przysłonił słońce, kładąc się cieniem na budynku.
Trzymając w jednej ręce swój dwunastostrzałowy karabin, a w drugiej combat magnum (Rachael wzięła ze sobą tylko pistolet kalibru 32), wszedł po schodkach na werandę. Zastanawiał się, czy Eric obserwuje go teraz.
Wprawdzie zapewniał Rachael, że Eric uciekł stąd w inne miejsce – i było to prawdopodobne, nawet bardzo prawdopodobne – ale nie miał co do tego stuprocentowej pewności. Ten żywy trup mógł ciągle znajdować się w pobliżu i może teraz właśnie patrzył na niego ze swej leśnej kryjówki.
Crrrrr, crrrrr…
Wetknął sobie rewolwer za pas na plecach i ostrożnie wszedł do domku frontowymi drzwiami. Karabin trzymał w pogotowiu. Jeszcze raz obszedł pokoje, szukając jakiegoś śladu, który mógłby mu wskazać inną, podobną do tej samotni, kryjówkę Erica.
Nie okłamywał Rachael, przeprowadzenie takich poszukiwań było naprawdę konieczne, tyle że nie potrzebował na nie całej godziny. Jeśli w ciągu kwadransa nie znajdzie nic w samym domu, zacznie przeczesywać trawnik. Może tam są jakieś ślady – zdeptane poszycie czy odciski butów w miękkiej glebie, mogące świadczyć na przykład o tym, że Eric ukrył się w lesie. Gdyby Ben znalazł coś takiego, kontynuowałby poszukiwania między drzewami.
O tej części swego planu nie rozmawiał z Rachael, bo inaczej nie pojechałaby sama do Vegas. Ale przecież z nią przy boku nie mógłby tropić dalej swej ofiary! Po raz pierwszy zdał sobie z tego sprawę w czasie wędrówki przez las, pod górę, w stronę domku Erica. Rachael nie sprawdzała się najlepiej w takich warunkach, nie reagowała równie szybko jak on. Gdyby poszła z nim, musiałby się nią zajmować, rozpraszając w ten sposób uwagę, co – jeśli ten żywy nieboszczyk istotnie krył się gdzieś w okolicy – dawałoby przewagę Ericowi. Powiedział jej wtedy, że dziwne dźwięki, które usłyszeli, wydawały na pewno zwierzęta. Może… Ale kiedy dotarli do domu i stwierdzili, że nikogo nie ma, Ben odtworzył w pamięci te odgłosy. Doszedł wówczas do wniosku, że chyba zbyt pochopnie zlekceważył możliwość, iż Eric obserwuje ich spomiędzy drzew, krzaków i cieni.
Przez całą drogę w dół, aż do chwili kiedy z leśnego traktu wyjechała na międzystanową autostradę okrążającą jezioro Arrowhead, Rachael była więcej niż pewna, że za chwilę jej mąż wyłoni się z mrocznej kniei i niczym superman dogoni samochód i przebije pięścią boczną szybę. Ale Eric nie pojawił się.
Jadąc wzdłuż jeziora, bardziej martwiła się, że spotka policję lub agentów federalnych niż jego. Każdy zbliżający się z przeciwka samochód wyglądał dla niej jak radiowóz.
Las Vegas zdawało się odległe o tysiące kilometrów.
Czuła się też tak, jakby porzuciła Bena, pozostawiając go samemu sobie.
Kiedy prosto po spotkaniu z Stonem Peake i Sharp przybyli na lotnisko w Palm Springs, dowiedzieli się, że ich śmigłowiec „Jet Ranger” firmy Bell ma kłopoty z silnikiem. Wicedyrektor, który wcześniej tłamsił w sobie gniew z obawy przed Stonem, teraz mało nie urwał głowy pilotowi, jakby biedak nie tylko latał, ale również odpowiadał za konstrukcję i konserwację maszyny.
Peake mrugnął porozumiewawczo do pilota za plecami Sharpa.
Nie istniała możliwość wynajęcia innego śmigłowca, a obydwie maszyny należące do biura szeryfa okręgowego były akurat w akcji, co utrudniało szybkie ich przejęcie. Sharp musiał więc niechętnie przyznać, iż nie pozostaje nic innego, jak pojechać nad Arrowhead samochodem. Niezwłocznie wydobył z bagażnika „koguta” i zamontował go na dachu rządowego sedana za pomocą specjalnej klamry i śruby. Potem włączył syrenę i w ten sposób oczyścił z pojazdów drogę przed sobą. Podążyli autostradą numer sto jedenaście w kierunku północnym, potem dosłownie przelecieli dziesiątą międzystanową w stronę zjazdu na Redland. Prawie przez cały czas pędzili z prędkością blisko stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę; silnik ciemnozielonego chevroleta ryczał jak bawół, a nadwozie tańczyło shimmy. Siedzący za kierownicą Jerry Peake martwił się, co będzie, jak złapią gumę. Przy tej prędkości mieli niewielkie szanse na przeżycie. Sharp jednak zdawał się tym nie przejmować, skarżył się natomiast na brak klimatyzacji i ciepłe powietrze dmuchające mu prosto w twarz przez otwarte okna. Zupełnie jakby – przekonany o ważności swej misji – nie potrafił sobie wyobrazić, że może zginąć w samochodzie, koziołkującym na autostradzie z powodu złapania gumy. Zdawał się wierzyć, że jest księciem, któremu musi być zapewniony wszelki komfort, niezależnie od warunków zewnętrznych. Potem Peake zdał sobie sprawę, że Sharp chyba naprawdę tak myślał.
Jechali właśnie drogą numer trzysta trzydzieści przez góry San Bernardino i od Running Springs dzieliło ich kilka kilometrów. Liczne zakręty zmusiły kierowcę do zachowania bezpiecznej prędkości. Sharp nie odzywał się i siedział pogrążony w myślach, właściwie przez cały czas od chwili, gdy zjechali z międzystanowej „dziesiątki” na Redland. Minął mu gniew i teraz chłodno kalkulował, planował przyszłe działania. Peake miał wrażenie, że słyszy zgrzytanie kół zębatych makiawelicznego mechanizmu, jakim był umysł Ansona Sharpa.
Wreszcie, gdy snopy światła słonecznego i cienie drzew zaczęły na przemian padać na przednią szybę i wypełniać wnętrze pojazdu migotliwą, upiorną mozaiką, Sharp odezwał się:
– Peake, zapewne zastanawiałeś się, dlaczego tylko we dwóch jedziemy w to miejsce, dlaczego nie zawiadomiłem policji ani nie ściągnąłem posiłków z Waszyngtonu.
– Tak, zastanawiałem się – odrzekł Peake.
Sharp patrzył na niego przez chwilę.
– Jerry, czy jesteś ambitny?
Uwaga Jerry! Miej się na baczności! – pomyślał Peake, usłyszawszy, że Sharp zwrócił się do niego po imieniu. Ten człowiek unikał zażyłości w kontaktach z podwładnymi.
– No cóż – odparł – chcę dobrze wykonywać swoją robotę, być porządnym agentem, jeśli o to panu chodzi…
– Mam na myśli coś więcej. Czy marzysz o awansie, większej władzy, szansie na samodzielne prowadzenie dochodzeń?
Peake obawiał się, że Sharp może być niechętny zbyt ambitnym planom młodych agentów, toteż nic nie wspomniał o swoim największym marzeniu – by stać się legendą.
Powiedział za to obłudnie:
– No cóż, zawsze nieśmiało marzyłem, żeby zapracować sobie na stanowisko asystenta szefa biura stanowego w Kalifornii. Miałbym wtedy swój wkład w prowadzenie operacji. Ale najpierw muszę się jeszcze dużo nauczyć.
– Czy to wszystko? – spytał Sharp. – Uderzyła mnie w tobie bystrość i łatwość uczenia się, młody człowieku. Myślałem, że mierzysz wyżej.
– Dziękuję panu za uznanie, ale w agencji jest wielu bystrych i łatwo uczących się ludzi w moim wieku i będę zadowolony, jeśli w tym towarzystwie uda mi się zostać asystentem szefa biura okręgowego.
Sharp milczał przez chwilę, ale Peake wiedział, że rozmowa jeszcze się nie skończyła. Musieli zwolnić, aby wejść w ostry zakręt w prawo, na którym akurat szop przebiegał przez jezdnię. Peake wcisnął hamulec i zwolnił jeszcze bardziej, pozwalając zwierzęciu bezpiecznie zejść na pobocze. Wreszcie Sharp odezwał się ponownie:
– Jerry, obserwuję cię uważnie i muszę przyznać, że podobasz mi się. Masz cechy, które pozwolą ci zajść daleko. Jeśli pragniesz dostać się do Waszyngtonu, to jestem przekonany, że sprawdziłbyś się na wielu stanowiskach w kwaterze głównej DSA.
Jerry Peake przestraszył się nagle. Pochlebstwa Sharpa były przesadzone, a niedwuznaczna oferta protekcji – zbyt wspaniałomyślna. Wicedyrektor DSA wyraźnie chciał coś od niego i w zamian oferował swój towar, chyba jednak zbyt drogi, by Peake zgodził się zapłacić taką cenę. Ale jeśli odmówiłby ubicia interesu, który proponował Sharp, uczyniłby sobie z niego wroga na całe życie.
– Nie wszyscy o tym wiedzą – ciągnął wicedyrektor – i proszę cię, Jerry, żebyś zachował te informacje dla siebie, ale w ciągu najbliższych dwóch lat dyrektor odejdzie na emeryturę, rekomendując mnie na swoje miejsce, na fotel szefa agencji.
Peake wierzył, że Sharp mówi prawdę, ale jednocześnie miał dziwne przeczucie, że Jarrod McClain, dyrektor DSA, zdziwiłby się, słysząc, że ma odejść.
Sharp kontynuował:
– Gdy tak się stanie, będę musiał pozbyć się ludzi, których Jarrod poustawiał na wysokich stanowiskach. Nie znaczy to, że nie mam szacunku dla dyrektora, ale on reprezentuje starą szkołę, a mianowani przez niego faceci to głównie urzędnicy, nie zaś agenci. Będę zatem potrzebował młodych, agresywnych ludzi, takich jak ty.
– Nie wiem, co mam powiedzieć, proszę pana – odrzekł Jerry, co było tyleż prawdą, co wykrętem.
Peake uważnie obserwował drogę, Sharp zaś Peake’a.
– Ludzie, których zamierzam skupić wokół siebie, muszą być mi absolutnie oddani i przekonani o słuszności mojej wizji agencji. Muszą być gotowi do podejmowania ryzykownych decyzji, do poświęceń, do czynienia wszystkiego, co jest niezbędne, by DSA mogła się rozwijać dla dobra naszego kraju. Niekiedy – rzadko, ale nieuchronnie – znajdą się w sytuacjach, kiedy trzeba będzie trochę nagiąć przepisy albo nawet je naruszyć, wszystko jednak dla dobra naszego kraju i agencji. Gdy przyjdzie wam stawić czoło tej zgniliźnie, z którą walczymy – terrorystom, sowieckim agentom, nie możecie trzymać się ściśle litery prawa, chyba że nie zależy wam na wygranej. Ale nasz rząd utworzył tę agencję po to, by wygrywała, Jerry. Jesteś młody, lecz wierzę, że pracujesz już dość długo, żeby wiedzieć, o czym mówię. Założę się, że już nieraz sam nagiąłeś prawo.
– Hmm… no, może trochę – powiedział ostrożnie Peake i zaczął się pocić pod kołnierzykiem swej białej koszuli.
Minęli właśnie tabliczkę z napisem: LAKE ARROWHEAD – 16 KILOMETRÓW.
– W porządku, Jerry, będę z tobą szczery. Mam nadzieję, że jesteś odpowiedzialnym człowiekiem i można na tobie polegać. A więc nie wziąłem ze sobą posiłków z Waszyngtonu, ponieważ właśnie stamtąd otrzymałem dyspozycje, że pani Leben i Benjamin Shadway muszą zniknąć. Dlatego my, którzy mamy wykonać zadanie, powinniśmy utrzymać całą sprawę w tajemnicy, w możliwie najmniejszym kręgu osób.
– Zadanie?
– Należy ich zlikwidować, Jerry. Jeśli znajdziemy ich w tym domku razem z Erikiem Lebenem, to trzeba się starać, by jego pojmać żywcem, jako materiał laboratoryjny, co zaś się tyczy Shadwaya i tej kobiety… musimy ich z premedytacją usunąć. Liczna asysta policji utrudniłaby to, o ile w ogóle nie uniemożliwiła. Musielibyśmy odłożyć egzekucję do czasu, kiedy Shadway i pani Leben byliby tylko w naszych rękach, a potem upozorować próbę ucieczki czy coś takiego. Obecność naszych ludzi zwiększyłaby tylko niebezpieczeństwo, że cała sprawa dostanie się do gazet i telewizji. W pewnym stopniu to wielkie szczęście, że ty i ja będziemy mieli szansę przeprowadzić tę operację we dwóch, bo damy sobie radę, zanim włączą się w to policja i środki przekazu.
Egzekucja? Agencja nie ma prawa likwidować cywilów. To szaleństwo! Peake jednak spytał spokojnie:
– Dlaczego mamy zlikwidować Shadwaya i panią Leben?
– Przykro mi, ale to ściśle tajne, Jerry.
– A więc list gończy, w którym mówi się o szpiegostwie i zamordowaniu policjantów w Palm Springs jest tylko… przykrywką, tak? Szyldem, który ma nam zapewnić pomoc lokalnych komisariatów?
– Tak – potwierdził Sharp. – Jest jeszcze dużo rzeczy w tej sprawie, o których nie wiesz, Jerry, informacji trzymanych w ścisłej tajemnicy. Nie mogę się nimi z tobą podzielić, mimo iż proszę cię o współudział w czymś, co może ci się wydać działaniem amoralnym lub nawet przestępstwem. Ale jako wicedyrektor agencji zapewniam cię, że Shadway i pani Leben stanowią dla naszego kraju wielkie zagrożenie, tak wielkie, iż nie możemy dopuścić, żeby dostali się do środków przekazu czy nawet do lokalnych władz.
Gówno, pomyślał Peake, ale nic nie powiedział, tylko jechał przed siebie pod baldachimem rozłożystych konarów, pokrytych listowiem we wszystkich odcieniach zieleni.
– Nie ja sam podjąłem decyzję o ich zlikwidowaniu, Jerry – wyjaśniał Sharp. – Ona nadeszła z Waszyngtonu. Ale nie od Jarroda McClaina. Od kogoś dużo bardziej ważnego, Jerry. Dużo bardziej. Najbardziej.
Gówno, znów pomyślał Peake. Czy naprawdę sądzisz, że uwierzę, iż prezydent rozkazał zamordować z zimną krwią dwoje bezbronnych cywilów, którzy zapewne przez przypadek wplątali się w jakąś akcję?
Potem uzmysłowił sobie, że gdyby nie wiedza, którą nie tak dawno temu zdobył o swym szefie w szpitalu w Palm Springs, byłby wciąż na tyle naiwny, by uwierzyć w jego słowa. Nowy, oświecony Jerry Peake – świadek okrucieństwa Sharpa wobec Sarah Kiel i jego reakcji na postawę Stone’a – nie był już tak łatwowierny jak stary Jerry Peake. Ale Sharp nic o tym nie wiedział.
– Ta decyzja pochodzi od najwyższej władzy w państwie, Jerry.
Peake domyślił się, że Anson Sharp ma własne powody, by pragnąć śmierci Shadwaya i Rachael Leben, i że Waszyngton nic nie wie o jego planach. Wprawdzie nie miał na to żadnych dowodów, ale nie miał też żadnych wątpliwości. Było to bardzo silne przeczucie, a legendarni agenci lub ci, którzy mieli się nimi stać, powinni ufać swym przeczuciom.
– Oni oboje są niebezpieczni, oboje są uzbrojeni, zapewniam cię, Jerry. Choć nie są winni przestępstw, o jakie się ich oskarża w liście gończym, są winni innych zbrodni, o których nie mogę ci powiedzieć, bo nie jesteś jeszcze dopuszczony do tak poufnych informacji. Niech wystarczy ci przekonanie, że na pewno nie zastrzelimy pary uczciwych obywateli.
Peake zdumiał się, jak niebywale wzrosła jego zdolność wykrywania kitu. Jeszcze wczoraj, kiedy lękał się każdego wyższego rangą agenta, nie poczułby smrodu w najczystszej postaci, który wydobywał się z gładkich zdań Sharpa, ale teraz wprost dusił go ten odór.
– Proszę pana – odezwał się – a co będzie, jak oni złożą broń i poddadzą się? Czy wtedy też zlikwidujemy ich… z premedytacją?
– Tak.
– Jesteśmy ławą przysięgłych, sędzią i katem zarazem?
W głosie Sharpa pojawiła się nuta zniecierpliwienia:
– Jerry, cholera jasna, czy ty sądzisz, że ja to lubię? Kiedy byłem w Wietnamie i zabijałem, bo moja ojczyzna mówiła mi, że to konieczne, żeby wygrać wojnę, wtedy też nie lubiłem tego, chociaż bez żadnych wątpliwości chodziło o wroga. Nie myśl więc, iż skaczę z radości, bo musimy zlikwidować dwoje ludzi, którzy w gruncie rzeczy piekielnie mniej na to zasługują, niż zasługiwali Wietnamczycy. Z drugiej jednak strony dopuszczono mnie do ściśle tajnych informacji, z których wiem, że Shadway i pani Leben stanowią wielkie zagrożenie dla naszego kraju. Mam rozkaz ich zlikwidowania od najwyższej władzy. Jeśli chcesz znać prawdę, to fakt ten nie daje mi spokoju. Nikt nie lubi sytuacji, w których musi przyznać, że jedynym wyjściem jest czyn amoralny, że ludzkie uczynki są nie tylko czarne i białe, ale przede wszystkim – w różnych odcieniach szarości. Nie lubię tego, ale znam swoje obowiązki.
Lubisz, lubisz… Już ja to wiem, pomyślał Peake. Tak bardzo to lubisz, że na samą myśl o możliwości zastrzelenia tych ludzi z podniecenia zlałbyś się w spodnie.
– Jerry? Czy ty też znasz swoje obowiązki? Czy mogę na ciebie liczyć?
W salonie koło okna, po drugiej stronie fotela, Ben znalazł coś, czego przedtem nie zauważył ani on, ani Rachael: lornetkę. Przyłożył ją do oczu, wyjrzał przez okno i zobaczył wyraźnie wyłaniającą się zza zakrętu piaszczystą drogę, którą skradali się w stronę domu. Czy to Eric siedział w tym fotelu i obserwował ich nadejście?
W ciągu niecałych piętnastu minut Ben zakończył przeszukiwanie salonu i trzech sypialń. Wyglądając przez okno ostatniego z pomieszczeń, zauważył, że krzewy okalające trawnik są w jednym miejscu połamane. Było to miejsce najbardziej oddalone od tego, w którym Ben i Rachael wyszli z lasu, kierując się w stronę domu. Mężczyzna zaczął podejrzewać, że krzaki stratował uciekający przed nimi Eric i że odgłosy, które słyszeli w zaroślach, były także jego dziełem.
Bardzo możliwe, że Eric siedział tam nadal i patrzył. Nadszedł czas, by zapolować na niego. Benny opuścił sypialnię, przeszedł przez salon i znalazł się w kuchni. Następnie otworzył przysłaniającą otwór drzwiowy ramę z moskitierą, ale nie wyszedł na werandę, kątem oka bowiem dostrzegł opartą o lodówkę siekierę. Siekiera?
Marszcząc brwi, spojrzał zafrasowany na błyszczące ostrze. Mógłby przysiąc, że kiedy przechodzili tędy z Rachael, nie stała tu żadna siekiera.
Zimny prąd przebiegł mu po kręgosłupie.
Zaczął analizować możliwości przeoczenia przez nich siekiery. Kiedy po raz pierwszy obeszli dom, zatrzymali się w garażu, by przedyskutować swe następne kroki. Potem wrócili do domu i przez kuchnię poszli prosto do salonu, gdzie mieli pozbierać akta. Zrobiwszy to udali się znów do garażu, wsiedli do mercedesa i Benny odwiózł Rachael do bramy. Ani razu nie przechodzili tak blisko lodówki, by mógł mieć absolutną pewność, że siekiera nie stała tam już wcześniej.
Tymczasem lodowaty prąd dopłynął po kręgosłupie do podstawy czaszki Bena.
Benny widział dwa rozwiązania tej zagadki, tylko dwa. Pierwsze – podczas gdy dyskutowali w garażu swe następne posunięcia, za ścianą, w kuchni, czyhał na nich Eric z siekierą w ręce. Chciał zaatakować ich z zaskoczenia. Byli od niego o krok, a nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. Mogli zginąć w okamgnieniu od uderzenia ostrym narzędziem, ale Eric usłyszał ich rozmowę i z jakichś, sobie tylko wiadomych, przyczyn zdecydował się na zmianę strategii. Zaniechał ataku i odstawił siekierę.
Albo…
Albo Erica nie było wtedy w domu, wszedł dopiero później, gdy zobaczył, jak odjeżdżają mercedesem. Odłożył broń, sądząc, że już nie wrócą, a potem uciekł, zapominając o niej, gdy usłyszał nadjeżdżającego forda.
Albo-albo.
Która z hipotez była prawdziwa? Potrzeba znalezienia odpowiedzi na to pytanie była teraz dla Bena sprawą najważniejszą i najpilniejszą. A więc która?
Jeśli Eric przebywał w domu już wówczas, gdy on z Rachael naradzali się w garażu, to dlaczego nie zaatakował? Co sprawiło, że się rozmyślił?
Wokół panowała niemal absolutna cisza. Wsłuchując się w nią, Benny zastanawiał się, czy jest to cisza związana z tym, że oprócz niego nie ma tu nikogo innego, czy też z tym, że ktoś czai się w milczeniu.
Po chwili przystał na tę pierwszą możliwość. To była martwa, pusta cisza, której doświadcza się tylko w zupełnej samotności. Erica nie było w domu. Ben rzucił okiem przez moskitierę na zarośla w miejscu, gdzie kończył się wyschnięty trawnik. Las zdawał się nie mniej cichy niż dom i Ben miał nieodparte wrażenie, że i tam nie ma Erica. Gdyby ruszył teraz na łów, byłby wśród drzew równie samotny jak w tych czterech ścianach.
– Eric? – odezwał się spokojnie, ale głośno. – Nie oczekiwał odpowiedzi, toteż jej nie otrzymał. – Dokąd poszedłeś, cholera jasna?
Opuścił strzelbę, nie troszcząc się już, by trzymać ją prosto. Czuł w kościach, że w tym górskim ustroniu nie spotka doktora Lebena.
Cisza. Cisza. Głęboka, nieprzyjemna cisza.
Nagle poczuł, że balansuje na krawędzi straszliwego odkrycia. Popełnił błąd. Śmiertelny błąd. Błąd nie do naprawienia. Ale na czym on polegał? Co to za błąd? Kiedy uczynił fałszywy krok? Ben opuścił wzrok na porzuconą siekierę, rozpaczliwie pragnąc zrozumieć, o co tu chodzi.
Nagle serce podeszło mu do gardła.
– O Boże – szepnął. – Rachael.
LAKE ARROWHEAD – 2 KILOMETRY.
Peake znalazł się za jadącym powoli samochodem kempingowym, a obowiązywał akurat zakaz wyprzedzania. Zmniejszenie prędkości zdawało się jednak nie przeszkadzać Sharpowi, który zajęty był teraz przekonywaniem młodego agenta, by ten przystał na zamordowanie Shadwaya i pani Leben.
– Oczywiście, Jerry, jeśli masz choćby najmniejsze wątpliwości, to zostaw sprawę mnie. Będziesz musiał mi tylko pomóc w ich obezwładnieniu – to należy w końcu do twoich obowiązków służbowych – a gdy już się z tym uporamy, ja sam załatwię wszystko do końca.
I tak będę współwinny zbrodni, pomyślał Peake.
– Dobrze, nie mógłbym pana zostawić w potrzebie – powiedział na głos.
– Bardzo mi miło, że słyszę to z twoich ust, Jerry. Byłbym rozczarowany, gdybyś okazał się mięczakiem. Ani przez chwilę nie wątpiłem w twoją odwagę ani w to, że zgodzisz się na udział w akcji do samego końca. Dlatego cię wybrałem. I wprost brak mi słów, by wyrazić, jak bardzo nasz kraj i agencja będą ci wdzięczne za twoje bezinteresowne oddanie.
Ty dewiancie, łżesz jak pies, pomyślał Peake. Ale na głos powiedział:
– Nie chciałbym w żaden sposób działać wbrew interesom naszego kraju ani popsuć opinii o naszej agencji.
Sharp uśmiechnął się, odbierając te słowa jako totalną kapitulację swego podwładnego.
Ben poruszał się wolno po kuchni, koncentrując spojrzenie na podłodze, gdzie błyszczały tłuste plamy po rozlanej zupie oraz otwarte metalowe puszki. Kiedy wraz z Rachael przeszukiwali kuchnię, uważali, by nie wdepnąć w kałuże, i Benny nie spostrzegł w bałaganie żadnych śladów Erica. A na pewno by je zauważył, gdyby istniały, patrzył bowiem bacznie pod nogi.
Za to teraz w zaschniętym na podłodze gęstym sosie od gulaszu firmy Dinty Moore była wyraźnie odciśnięta prawie cała podeszwa, a w maśle orzechowym – pięta. Duży rozmiar buta wskazywał, że jego właścicielem jest mężczyzna. Kolejne dwa ślady połyskiwały matowo na kafelkach koło lodówki, gdzie Eric znów wdepnął w sos i masło orzechowe, szukając zapewne ukrycia. Ukrycia, o Boże! Kiedy Ben i Rachael weszli do kuchni z garażu i skierowali się do salonu, aby pozbierać rozrzucone akta „Wildcard”, Eric chował się skulony po drugiej stronie lodówki!
Serce zaczęło bić mu mocniej. Odwrócił się i pobiegł do garażu.
LAKE ARROWHEAD.
Dojechali na miejsce.
Wlokący się przed nimi samochód kempingowy zjechał na parking przed sklepem z artykułami sportowymi i Peake przyspieszył.
Sharp spojrzał na pozostawione mu przez Stone’a na świstku papieru wskazówki i powiedział:
– Na razie jedziemy dobrze. Nie zbaczaj z tej drogi. Jedź na północ wzdłuż jeziora. Za jakieś sześć kilometrów szukaj odgałęzienia w prawo. Ma tam stać dziesięć skrzynek na listy. Na jednej z nich będzie wielki blaszany, pomalowany na biało-czerwono kogut.
Peake jechał dalej, ale kątem oka widział, że Sharp wziął na kolana czarną teczkę i otworzył ją. W środku znajdowały się dwa pistolety kalibru 32. Jeden z nich położył na siedzeniu po swojej lewej stronie.
– Co to? – spytał Peake.
– Twój pistolet. Na akcję.
– Mam służbowy rewolwer.
– Teraz nie jest sezon polowań. Nie możemy, strzelając, robić za dużo hałasu, Jerry. To może wzbudzić zainteresowanie okolicznych mieszkańców lub nawet zaalarmować ludzi szeryfa, jeśli akurat byliby w pobliżu. – Sharp wyjął z teczki tłumik i zaczął nakręcać go na swój pistolet. – Do rewolweru nie zamontujesz tłumika. A nie możemy pozwolić, żeby nam ktoś przeszkodził, dopóki nie załatwimy sprawy do końca. Potrzeba nam dużo czasu, by upozorować próbę ucieczki aresztantów.
Co ja mam, kurczę, zrobić? – zastanawiał się Peake, prowadząc samochód na północ, wzdłuż jeziora, i wyglądając czerwono-białego blaszanego koguta.
Rachael zostawiła za sobą jezioro Arrowhead, jadąc inną trasą, drogą stanową numer sto trzydzieści osiem. Zbliżała się do jeziora Silverwood, gdzie sceneria wysokich gór San Bernardino jeszcze bardziej zapierała dech w piersiach. Tyle że obecny stan umysłu nie pozwalał jej na podziwianie krajobrazu.
Za Silverwood droga opuszczała góry i niemal zupełnie prosto prowadziła na zachód, by wreszcie połączyć się z międzystanową autostradą numer piętnaście. Tam Rachael planowała postój na zatankowanie benzyny. Potem chciała jechać dalej „piętnastką” na północny-wschód, przez pustynię do Las Vegas. Oznaczało to ponad trzysta kilometrów jazdy po najbardziej wyludnionych i niegościnnych na tym kontynencie, choć niezaprzeczalnie malowniczych, terenach. Nawet przy najkorzystniejszych warunkach atmosferycznych będzie to bardzo samotna podróż.
Benny, pomyślała, tak bardzo bym chciała, żebyś był teraz ze mną.
Minęła martwe, porażone piorunem drzewo, które wznosiło ku niebu swe czarne, bezlistne konary.
Białe chmury, które pojawiły się niedawno, stawały się coraz gęstsze. Niektóre z nich nie były już białe.
W pustym garażu, w jakiejś oleistej mazi na betonowej posadzce, Ben odkrył kolejny odcisk pięty. Ten miał wymiary około siedemdziesięciu na sto trzydzieści milimetrów i błyszczał jasno w świetle wdzierającego się przez okienko słońca. Benny przyklęknął i przysunął nos do plamy. Był pewien, że lekki zapach sosu od gulaszu wołowego nie stanowił wytworu jego wyobraźni.
Odcisk pięty musiał już tu być, kiedy wrócił wraz z Rachael i aktami „Wildcard” do garażu, ale nie zauważyli go. Ben powstał i ruszył dalej przez garaż, patrząc uważnie na podłogę. Już po kilku sekundach spostrzegł jakąś brązową plamkę wielkości ziarenka pszenicy. Dotknął jej palcem, po czym przybliżył palec do nosa. Masło orzechowe. Eric musiał przynieść je tu na podeszwie buta, podczas gdy on i Rachael zajęci byli w salonie zbieraniem do plastykowego worka na śmieci akt „Wildcard”.
Kiedy wracali tędy z dokumentami, Benny śpieszył się bardzo, gdyż myślał, że najważniejszą rzeczą jest odesłanie Rachael, zanim pojawi się Eric lub agenci federalni. Nie patrzył więc pod nogi i nie zobaczył odcisku pięty ani kapki masła orzechowego. I oczywiście nie widział powodu, by szukać śladów Erica w miejscach, które dopiero co sam sprawdził. Nie podejrzewał, że człowiek, który doznał ciężkich uszkodzeń mózgu, okaże się tak sprytny. Ten żywy trup, jeśli wszystko odbyło się podobnie jak w wypadku myszy laboratoryjnych, powinien być zdezorientowany, doprowadzony do obłędu, niestały umysłowo i emocjonalnie. Dlatego Ben nie mógł winić siebie; w końcu postąpił słusznie, odsyłając Rachael mercedesem. Myślał przecież, że nikt się o tym nie dowie, nie przypuszczał, że nie będzie w aucie sama. Czyż mógł przewidzieć…? Nie, jedyne, co mógł zrobić, to właśnie wysłać ją do Las Vegas. Nie, to nie jego wina, nie mógł przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja, nie mógł i już. Ale i tak zawzięcie przeklinał samego siebie.
Kiedy Eric czekał na nich w kuchni z siekierą w dłoni, podsłuchując ich odbywaną w garażu naradę, musiał zdać sobie nagle sprawę, że nadarza się szansa, by dopaść Rachael bez świadków. Najwyraźniej ta perspektywa była dlań na tyle miła, że mógł obejść się bez zdzielenia siekierą jej towarzysza. Ukrył się za lodówką i odczekał, aż przeszli do salonu. Wtedy zakradł się do garażu, wyjął kluczyki ze stacyjki, otworzył po cichu bagażnik, włożył kluczyki na miejsce, wgramolił się do bagażnika i zamknął za sobą metalową pokrywę.
Jeśli Rachael złapie gumę i otworzy bagażnik… Lub jeśli w czasie jazdy przez pustkowie Eric postanowi silnym kopnięciem wypchnąć oparcie tylnej kanapy i przeczołgać się do kabiny samochodu…
Serce biło Benowi tak mocno, że bał się, iż mu wyskoczy. Pobiegł szybko w stronę wypożyczonego forda, który stał zaparkowany przed domem.
Jerry Peake wypatrzył czerwono-białego koguta z blachy na szczycie jednej spośród dziesięciu skrzynek na listy. Skręcił w boczną drogę, która prowadziła stromo pod górę. Mijali liczne domostwa, ukryte przeważnie za gęsto rosnącymi po obu stronach drzewami. Prowadziły do nich zamknięte szlabanami lub bramami alejki.
Sharp skończył przykręcać tłumiki do obu pistoletów, które wydobył z teczki. Następnie wyjął z niej dwa załadowane zapasowe magazynki, zatrzymał jeden dla siebie, a drugi położył koło pistoletu przeznaczonego dla Peake’a.
– Cieszę się, Jerry, że bierzesz ze mną udział w tej akcji.
Właściwie Peake nie zadeklarował jednoznacznie, że weźmie udział w „akcji” i na dobrą sprawę nie wyobrażał sobie, jak mógłby z zimną krwią zamordować kogoś i żyć dalej, nie dręczony wyrzutami sumienia. Jedno jest pewne: prysną marzenia o tym, by stać się legendą DSA. Z drugiej strony, jeśli wejdzie Sharpowi w drogę, ten zniszczy jego karierę.
– Nawierzchnia tłuczniowa ma przejść w drogę żużlową – powiedział Sharp, czytając z kartki objaśnienia Stone’a.
Mimo wglądu w naturę swego szefa i całej wiedzy, jaką dzięki temu uzyskał, Jerry Peake wciąż nie wiedział, co ma robić. Nie widział wyjścia, które pozwoliłoby mu pogodzić szacunek dla samego siebie i pomyślny rozwój kariery. W miarę jak wznosili się coraz wyżej, a drzewa coraz bardziej zacieniały drogę, narastało w nim uczucie paniki i po raz pierwszy od wielu godzin poczuł, że nie nadaje się do tej roboty.
– Żużel – zauważył Anson Sharp, gdy skończyła się nawierzchnia.
Nagle Peake zrozumiał, że znajduje się w dużo gorszym położeniu, niż mu się dotąd wydawało, gdyż Sharp prawdopodobnie chce zabić i jego. Gdyby próbował powstrzymać szefa przed zamordowaniem Shadwaya i tej Leben, wtedy on po prostu najpierw zastrzeliłby uciążliwego agenta i wszystko tak zainscenizował, żeby wyglądało, iż zginął z rąk dwójki uciekinierów. Co więcej, uzyskałby wytłumaczenie, dlaczego zabił Shadwaya i panią Leben: „Ukatrupili, cholera, biednego Peake’a! Czy miałem inne wyjście?” W ten sposób Sharp może nawet wykreować się na bohatera. Z drugiej strony Peake nie mógł tak po prostu zejść mu z drogi i pozwolić, by zwierzchnik sam zlikwidował tę dwójkę. To nie usatysfakcjonowałoby Sharpa. Jeśli Peake nie weźmie z entuzjazmem udziału w podwójnym morderstwie, szef nie będzie już mu ufał i najprawdopodobniej zastrzeli go zaraz po ukatrupieniu tej pary. A potem powie, że to jedno z nich go zastrzeliło. O Boże! Umysł Peake’a pracował w tej chwili szybciej niż kiedykolwiek w życiu. Wyglądało na to, że ma dwie możliwości: albo wziąć udział w morderstwie i w ten sposób zaskarbić sobie pełne zaufanie Sharpa, albo zabić go, zanim ten szaleniec sam zdoła kogokolwiek uśmiercić. Chociaż nie! To też nie było wyjście…
– Już niedaleko – powiedział Sharp, przechylając się do przodu i wyglądając uważnie przez przednią szybę. – Jedź najwolniej, jak tylko potrafisz.
…to też nie było wyjście, ponieważ – gdyby zastrzelił Sharpa – nikt nie uwierzyłby mu, że ten zamierzał zlikwidować Shadwaya i panią Leben. W końcu, jaki miał ku temu powód? Peake zarobiłby tylko proces za sprzątnięcie zwierzchnika. A żaden sąd nie jest wyrozumiały dla zabójcy policjanta, nawet jeśli on sam jest policjantem. Na pewno wpakują go do więzienia, gdzie ci wszyscy kryminaliści o wyglądzie troglodytów z rozkoszą oddadzą się gwałtom na byłym agencie rządu Stanów Zjednoczonych. W związku z tym pozostawało tylko… co? Tylko jedno, straszliwe wyjście: obniżyć się do poziomu Sharpa, wziąć udział w podwójnym morderstwie, zapomnieć o staniu się legendą i zostać bandytą nie lepszym od gestapowca. Peake znalazł się w potrzasku, w sytuacji z której nie istniało normalne wyjście, lecz tylko nikczemne, okrutne i szalone rozwiązanie. Sam był już bliski szaleństwa. Czuł, że głowa mu zaraz odpadnie od tego intensywnego myślenia.
– To jest brama, którą opisała Sarah Kiel – powiedział Sharp. – Proszę, nawet otwarta! Zatrzymaj się przed nią.
Jerry Peake zaparkował samochód i wyłączył silnik.
Zamiast oczekiwanej leśnej ciszy przez otwarte okna chevroleta dobiegł ich, odbijający się głębokim echem, odgłos pracy innego silnika. Gdzieś pomiędzy drzewami jechał jakiś samochód.
– Nie jesteśmy sami – rzekł Sharp, szybko chwytając swój wyposażony w tłumik pistolet i wysiadając z samochodu. W tej samej chwili u wylotu piaszczystej alei pojawił się, jadący z dużą szybkością, niebieski ford.
Rachael zatrzymała się na stacji benzynowej kompanii Arco. Kazała obsłudze zatankować mercedesa benzyną bezołowiową, a sama kupiła w automatach trochę słodyczy i puszkę coca-coli. Potem oparła się o bagażnik i zdarła opakowanie z batona Mr Goodbar. Miała nadzieję, że duża porcja kalorii podniesie ją na duchu i sprawi, że długa droga, która była przed nią, stanie się mniej uciążliwa.
– Pani do Vegas? – spytał pracownik stacji.
– Zgadł pan.
– Wiedziałem. Jestem dobry w zgadywaniu, dokąd ludzie jadą. Pani wygląda na taką, co to do Vegas… Niech pani najpierw zagra w ruletkę i obstawi numer dwadzieścia cztery. Ja mam nosa. Patrzę na panią i wiem. Okay?
– Okay. Numer dwadzieścia cztery.
Rachael wyjęła portfel, by zapłacić, a mężczyzna potrzymał w tym czasie jej puszkę z coca-colą.
– Wygra pani mnóstwo forsy. Oczywiście, oczekuję, że podzieli się pani ze mną po połowie. Ale jeśli pani przegra, to już diabelska sprawka, nie moja.
Rachael wsiadła do samochodu, a mężczyzna pochylił się jeszcze i zajrzał przez okienko.
– Niech pani uważa, jadąc przez pustynię. Tam nie ma żartów.
– Wiem – odpowiedziała kobieta.
Wyjechała na międzystanową piętnastą w kierunku północnym. Potem skręciła na północny-wschód w stronę Barstow. Czuła się bardzo samotna.
Ben wyjeżdżał właśnie zza zakrętu i zamierzał przyspieszyć, kiedy dostrzegł zaparkowanego po drugiej stronie bramy zielonego chevroleta. Przyhamował i prowadzony przez niego ford zarzucił tyłem. Kierownica szarpnęła mu w dłoniach, ale nie stracił panowania nad pojazdem i nie wpadł do rowu. Zatrzymał się łagodnie w chmurze pyłu około pięćdziesięciu metrów przed bramą.
Tymczasem z zielonego sedana wysiadło dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach. Jeden z nich trzymał się z tyłu, ale drugi – solidniejszej budowy ciała – ruszył pod górę wprost na Bena i zbliżał się szybko, niczym nadgorliwy maratończyk, który zapomniał o założeniu sportowych spodenek i obuwia. Żółtawy pył, unoszący się w występujących na przemian strefach światła i cienia, nadawał prążkowanej atmosferze wygląd solidnej bryły marmuru. Ale mimo chmury kurzu i mimo dużej, choć wciąż malejącej, odległości, która dzieliła obu mężczyzn, Ben dostrzegł u nieznajomego broń. Zobaczył też, że pistolet wyposażony jest w tłumik. To zdziwiło go najbardziej.
Ani policja, ani agenci federalni nie używali tłumików. Natomiast wspólnicy Erica w centrum Palm Springs strzelali z pistoletu maszynowego, nie było więc prawdopodobne, że nagle zaczęło im zależeć na dyskrecji.
I wtedy Ben dostrzegł wyraźnie skrzywioną twarz zbliżającego się człowieka. Zdumiony, przestraszony i wytrącony z równowagi, poznał go. To był Anson Sharp. Minęło szesnaście lat od chwili, kiedy go widział po raz ostatni, w Wietnamie, w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku. Teraz jednak nie miał żadnych wątpliwości, że to właśnie on. Upływ czasu tylko nieznacznie zmienił Sharpa zewnętrznie. Wiosną i latem siedemdziesiątego drugiego Ben oczekiwał, że to tłuste prosię wpakuje mu kulę w plecy albo – gdyż Sharp był zdolny do wszystkiego – wynajmie do tej roboty jakiegoś rzezimieszka z Sajgonu. Ben jednak był bardzo ostrożny i nie dał mu żadnej szansy. I teraz, jak gdyby cofnął się w czasie, znowu miał przed sobą Sharpa.
Co, do cholery, sprowadziło go tutaj? Minęło już tyle czasu od wojny, ale Shadway miał idiotyczne przeczucie, że Sharp szukał go przez te wszystkie lata. A ponieważ bał się stawić mu czoło, poczekał na dogodny moment i właśnie teraz, kiedy wszystko waliło się Benowi na głowę, zapragnął wyrównać rachunki. Ale nie, to nieprawdopodobne, to niemożliwe. Sharp jest chyba po prostu w jakiś sposób związany ze sprawą akt „Wildcard”.
Kiedy odległość między nimi wynosiła już tylko około dwudziestu metrów, Sharp zatrzymał się i – rozstawiając szeroko nogi – przyjął pozycję strzelecką. Po chwili otworzył ogień. Coś puknęło o przednią szybę, a gdy pękła tafla bezpiecznego żywicznego szkła, towarzyszyło temu głośne cmoknięcie. Pocisk przeszedł w odległości trzydziestu centymetrów od twarzy Bena.
Ten natychmiast wrzucił wsteczny bieg i obrócił się w fotelu, by widzieć drogę przed sobą. Prowadził teraz jedną ręką, drugą opierając na siedzeniu pasażera. Jechał pod górę najszybciej, jak tylko potrafił. Usłyszał, że druga kula, gdzieś bardzo blisko, odbija się rykoszetem od karoserii. Ale już dotarł do zakrętu i zniknął Sharpowi z oczu.
Na wstecznym biegu dojechał z powrotem do domu. Tam się zatrzymał, zwolnił na luz, włączył hamulec ręczny – jedyną rzecz, która mogła utrzymać samochód stojący na pochyłości – i wysiadł, nie wyłączając silnika. Położył karabin i combat magnum na ziemi obok siebie, a Sam schylił się, wsunął głowę do wnętrza forda, złapał za dźwignię hamulca i spojrzał na drogę.
Dwieście metrów dalej wyłaniał się zza zakrętu zielony sedan i jechał szybko pod górę. Kiedy kierowca zauważył Bena, zwolnił, ale nie zatrzymał pojazdu. Shadway odczekał jeszcze kilka sekund, zanim zwolnił ręczny hamulec i cofnął się.
Podlegając prawu grawitacji, ford zaczął staczać się alejką, która była tak wąska, że chevrolet nie miał możliwości zjechania na bok. Ford podskoczył na jakimś wyboju i skręcił w stronę rowu. Przez chwilę Ben myślał już, że samochód wypadnie z trasy, ale inna nierówność sprawiła, że znów skierował się w dół alei.
Kierowca chevroleta zatrzymał się i zaczął zawracać, ale ford nabierał prędkości i tak szybko sunął w stronę zielonego sedana, że kolizja wydawała się nie do uniknięcia. Ale znów pojawiły się wyboje i ford zboczył trochę w lewo, tak że prowadzący chevroleta w ostatniej chwili zdołał skręcić kierownicą w prawo, zapobiegając czołowemu zderzeniu, lecz o mało nie lądując w rowie. Do kolizji jednak doszło, choć siła uderzenia nie była tak wielka i niszcząca, jak Ben planował. Rozległ się huk i trzask gniecionego metalu. Prawy przedni błotnik forda trafił w prawy przedni błotnik chevroleta, potem samochodem Bena zarzuciło w lewo i, gdyby tylne koła nie wpadły do rowu, zamiast ćwierci ford wykonałby pełen obrót o sto osiemdziesiąt stopni, ustawiając się frontem do wzniesienia. Pojazd podskoczył i zatrzymał się w poprzek drogi, skutecznie ją blokując.
Pod wpływem uderzenia chevrolet potoczył się kilka metrów w dół i mało brakowało, a również wpadłby do rowu. Kierowca zapanował jednak nad pojazdem i zatrzymał go. Prawie natychmiast otworzyło się szeroko dwoje przednich drzwi i z samochodu wysiedli Anson Sharp i kierowca. Żaden z nich nie wyglądał, jakby odniósł jakieś obrażenia. Zresztą kiedy ford uniknął czołowego zderzenia z chevroletem, Ben przestał wierzyć, że któremukolwiek z pasażerów – mogło stać się coś poważnego.
Benny podniósł z ziemi karabin oraz combat magnum, odwrócił się i pobiegł na podwórko po drugiej stronie domu. Nie zatrzymał się jednak na wyschniętej trawie, lecz ukrył za zębatymi granitowymi skałkami, zza których wraz z Rachael nie tak dawno obserwował dom. Odwrócił się i przez chwilę patrzył na ścianę lasu, szukając najlepszej drogi odwrotu. Wreszcie dał nura między drzewa i pobiegł w stronę rowu odwadniającego, otoczonego z obu stron gęstymi krzakami, którym szedł już wcześniej z Rachael.
Słyszał, jak gdzieś daleko w tyle Sharp woła go po nazwisku.
Jerry Peake wciąż znajdował się w pajęczej sieci moralnych rozterek. Ostrożnie obserwował swojego szefa, trzymając się parę kroków za nim.
Wicedyrektor stracił głowę w chwili, gdy zobaczył Shadwaya za kierownicą niebieskiego forda. Wyskoczył podniecony z samochodu i zaczął biec pod górę, a potem strzelać ze straconej pozycji, nie mając najmniejszej szansy, by trafić w cel. Poza tym jakby nie zauważył, że w samochodzie nie było kobiety. Gdyby zabili mężczyznę na miejscu, zapewne już nigdy nie dowiedzieliby się, gdzie ona jest. Jednakże Peake był zadowolony, że szef sfuszerował robotę.
Obecnie Sharp lustrował wzrokiem podwórko na tyłach domu. Sapał przy tym jak wściekły byk, niepomny niebezpieczeństw czyhających na człowieka, który nie potrafi trzymać nerwów na wodzy. Znajdował się w stanie szczególnego rozdrażnienia i wściekłości. Kilka razy wszedł po kolana w zarośla na skraju lasu, szukając Shadwaya pośród zwartych szeregów drzew.
Ale lesisty teren stwarzał nieskończone możliwości ukrycia się. Widoczne wszędzie dokoła skaliste zbocza i niewielkie wąwozy uświadomiły Peake’owi, że zgubili Shadwaya na dobre. Teraz należało wezwać posiłki, w przeciwnym razie przestępca zdoła przedrzeć się przez dziki las i już nigdy go nie znajdą.
Ale Sharp pałał żądzą zabicia Shadwaya. Nie posłuchałby głosu rozsądku.
Peake patrzył więc na niego i czekał w milczeniu.
Sharp krzyknął nagle, wciąż patrząc między drzewa:
– Shadway, reprezentuję rząd Stanów Zjednoczonych! Pracuję dla Defense Security Agency! DSA! Czy mnie słyszysz? Chcemy z tobą porozmawiać, Shadway!
Odwołanie się do władzy nie skutkowało. Sharp popsuł wszystko tym, że najpierw zaczął strzelać.
Peake zastanawiał się, czy jego zwierzchnik nie przechodzi ostatnio jakiegoś kryzysu. To tłumaczyłoby jego zachowanie wobec Sarah Kiel i determinację, z jaką dążył do zamordowania Shadwaya, jak również ten bezmyślny, szalony i nieskuteczny atak z bronią w ręku na jadącego z góry forda.
Tymczasem Sharp, biegając jak opętany wzdłuż krawędzi lasu, znów skoczył w zarośla i wrzasnął:
– Shadway! Hej, Shadway, to ja! Anson Sharp! Pamiętasz mnie jeszcze, Shadway? Pamiętasz mnie?
Jerry Peake cofnął się o krok i zamrugał oczami, jak gdyby ktoś uderzył go w twarz. Na Boga! Sharp i Shadway znali się! Znali się nie tyle w teorii jako myśliwy i jego zwierzyna, lecz osobiście! I patrząc na Sharpa, na jego niegodne agenta zachowanie, spąsowiałą twarz, wyłupiaste, nabiegłe krwią oczy i słuchając wściekłego sapania, nietrudno się było domyślić, że obaj mężczyźni nie należeli raczej do przyjaciół. Tu się liczyły stare urazy i Peake nie miał już najmniejszej wątpliwości, że nie było żadnego rozkazu zwierzchniej, najwyższej władzy, by zlikwidować Shadwaya i panią Leben. To Sharp zdecydował się ich zabić; Sharp i nikt więcej. Instynkt Peake’a był coś wart, podpowiedział mu, że szef kłamie, nie rozstrzygał jednak, czy tak jest rzeczywiście. Teraz przed Jerrym otwierały się dwie drogi: albo współpraca z wicedyrektorem, albo zagrożenie mu pistoletem. Ale żadna z nich nie prowadziła do kariery, pozwalając jednocześnie na zachowanie szacunku dla samego siebie.
Sharp zapuścił się głębiej w las i zaczął schodzić po stoku w ciemność panującą wśród sosen i świerków. Spojrzał za siebie, krzyknął na Peake’a, by ten przyłączył się do pościgu, zrobił kilka kroków do przodu, znów się obejrzał i – zobaczywszy, że Jerry nie ruszył się jeszcze – przywołał podwładnego bardziej stanowczo.
Peake poszedł za nim nie bez oporu. Niektóre źdźbła trawy były tak wysokie, suche i ostre, że kłuły go przez skarpetki. Do spodni od razu przyczepiły się pyłki z dmuchawców, a gdy oparł się o jakieś drzewo, zaraz ręce miał lepkie od żywicy. Nisko rosnące pnącza łapały go za łydki, kolce jeżyn wbijały się w marynarkę, a podbite skórą buty ślizgały się perfidnie na wilgotnych kamieniach, na suchych igłach, na mchu – na wszystkim. Kiedy przechodził przez powalone drzewo, wdepnął nogą w sporych rozmiarów mrowisko. Choć zaraz się wycofał i strzepnął owady z buta, kilka z nich zdążyło wejść mu pod nogawkę. Ostatecznie agent zmuszony był zatrzymać się, podciągnąć spodnie i usunąć te cholernie gryzące paskudztwa.
– Nie jesteśmy odpowiednio ubrani – rzekł do Sharpa, kiedy go wreszcie dogonił.
– Cicho – odezwał się tamten, przechodząc pod zwisającą nisko sosnową gałęzią, obładowaną ciernistymi szyszkami.
Peake poślizgnął się i o mało nie upadł. W ostatniej chwili złapał się za gałąź i ledwie utrzymując równowagę, powiedział:
– Tu sobie można skręcić kark.
– Cicho! – zagrzmiał Sharp i spojrzał na Peake’a przez ramię groźnym wzrokiem. Wygląd jego twarzy paraliżował: wybałuszone, dzikie oczy, zaczerwieniona twarz, poszerzone nozdrza, odsłonięte zęby, drgające mięśnie policzkowe i arterie pulsujące na skroniach. Ten dziki wyraz potwierdzał podejrzenie Jerry’ego, że od chwili wypatrzenia Shadwaya wicedyrektor stracił panowanie nad sobą i kierował się maniakalną prawie nienawiścią i zwykłą żądzą krwi.
Przepchali się przez wąską szczelinę w ścianie gęstych, kłujących krzaków, ozdobionych trującymi zapewne jagodami pomarańczowego koloru. Następnie wpadli niespodziewanie do płytkiego rowu odwadniającego… i ujrzeli Shadwaya. Zbieg był mniej więcej piętnaście metrów przed nimi i przygarbiony biegł szybko przez las po dnie rowu, dzierżąc w dłoni karabin.
Peake przykucnął i oparł się bokiem o ścianę kanału, aby nie stanowić łatwego celu.
Ale Sharp stał zupełnie odsłonięty, jakby myślał, że jest supermanem, i wywrzaskując nazwisko Shadwaya, oddał w jego stronę parę strzałów. Używając tłumika, traciło się na zasięgu i dokładności na rzecz pożądanego wyciszenia hałasu. Biorąc więc pod uwagę odległość dzielącą Sharpa od Shadwaya, właściwie każdy jego strzał szedł na marne. Albo agent nie znał efektywnego zasięgu swej broni, co zdawało się mało prawdopodobne, albo był do tego stopnia zaślepiony nienawiścią, że nie potrafił działać racjonalnie. Pierwsza kula zdarła kawałek kory z drzewa rosnącego nad samym rowem, dwa metry od lewego ramienia Shadwaya. Drugi pocisk z głośnym jęknięciem odbił się rykoszetem od głazu narzutowego. Kanał ginął na horyzoncie za zakrętem i tamże zniknął im z oczu Shadway. Sharp jednak, choć nie widział już celu, wystrzelił jeszcze trzykrotnie.
Skuteczność najlepszego nawet tłumika jest ograniczona, toteż lekkie „pyk”, wydawane przez pistolet Sharpa, z każdym kolejnym naciśnięciem spustu stawało się coraz głośniejsze. Piąty i ostatni strzał zabrzmiał już jak uderzenie drewnianego młotka o powierzchnię z twardej gumy. Nie był to wprawdzie żaden huk, ale dźwięk na tyle głośny, żeby rozbudzić na chwilę śpiące wśród drzew echo.
Kiedy echo ucichło, Sharp nasłuchiwał uważnie przez kilka sekund, a potem skoczył z powrotem w stronę tej samej przecinki, którą wyszli nad kanał.
– Chodź, Peake. Teraz dostaniemy sukinsyna.
Peake poszedł za szefem.
– Nie możemy gonić go po tym lesie – powiedział. – On jest lepiej ubrany.
– Wychodzimy z tego cholernego lasu – odrzekł Sharp i w istocie szedł tą samą drogą, lecz w przeciwnym kierunku, pod górę, w stronę domu Erica Lebena. – Chciałem się tylko upewnić, że będzie uciekał, a nie leżał gdzieś w krzakach, czekając, aż odjedziemy. Teraz wiem, że – dzięki Bogu – ucieka. Założę się, że pogna prosto na dół, do drogi przy jeziorze. Będzie chciał zwinąć tam jakiś środek lokomocji. Bez trudu nakryjemy go na próbie kradzieży samochodu jakiegoś wędkarza. A teraz chodź!
Sharp wciąż miał dziki, na wpół obłąkany wygląd, ale Peake zrozumiał, że wicedyrektor w gruncie rzeczy nie był tak zupełnie owładnięty nienawiścią, jak to na pierwszy rzut oka wyglądało. Owszem, dostał ataku szału i nie działał całkiem racjonalnie, ale nie utracił jeszcze swej przebiegłości. Wciąż był niebezpiecznym człowiekiem.
Ben walczył o swe życie, ale jednocześnie panicznie bał się o Rachael. Kobieta jechała mercedesem do Vegas, nieświadoma, że w bagażniku znajdował się Eric. Benny wiedział, że musi ją jakoś ostrzec, choć z minuty na minutę oddalała się od niego coraz bardziej, w zastraszającym tempie zmniejszając szansę naprawienia przezeń błędu. W najgorszym razie będzie musiał znaleźć telefon i zadzwonić do Whitneya Gavisa, swojego człowieka w Vegas. Kiedy Rachael zadzwoni do Whitneya w sprawie kluczy od pokoju w motelu, ten powiadomi ją o obecności Erica. Oczywiście, Eric może sam wydostać się z bagażnika do wnętrza pojazdu lub w inny sposób wyjść na zewnątrz na długo przed przyjazdem Rachael do Vegas, ale Ben nie chciał nawet rozważać tej strasznej możliwości.
Rachael sama na pustynnej autostradzie wśród zapadających ciemności… Z bagażnika dochodzą dziwne odgłosy… Oparcie tylnej kanapy zaczyna najpierw drgać, jakby ktoś kopał je z drugiej strony, po czym odpada i zsuwa się na podłogę auta… Zimny, martwy mąż Rachael wyskakuje z ukrycia… – ten potworny obraz tak bardzo wstrząsnął Benem, że bał się o nim myśleć. Jeśliby przewidywał za dużo takich sytuacji, w końcu uznałby je za scenariusz nie do uniknięcia i nie mógłby dalej działać.
Tak więc przezornie nie chciał myśleć o rzeczach nie do pomyślenia. Wyszedł z rowu odwadniającego i zaczął przeciskać się wydeptaną przez jelenie ścieżką. Tu spadek terenu był dość łagodny, ale już po trzydziestu metrach, zaraz za dwiema jodłami, szlak stawał się dużo bardziej nieprzyjazny, a wędrówka – uciążliwa. Na tym zdradliwym odcinku czyhały na Bena następujące przeszkody: pas ciernistych krzaków jeżyn, które należało obejść, nadkładając dobre pięćdziesiąt metrów, długi spadek, pokryty kruszącą się i umykającą pod stopami skałą łupkową, po którym należało poruszać się zygzakiem, aby nie spać na łeb, na szyję w przepaść, zarośnięte krzakami wiatrołomy, które należało albo obejść, ponownie nadkładając drogi, albo zaryzykować zwichnięcie lub złamanie kończyny w czasie przechodzenia przez powalone stare drzewa. Raz po raz Ben żałował, że ma na nogach przeznaczone do biegania adidasy zamiast porządnych traperek. Na szczęście dżinsy i koszula z długimi rękawami chroniły go przed pokłuciem i podrapaniem. Mimo wszystkich przeciwności posuwał się naprzód, wiedział bowiem, że w końcu dojdzie do miejsca, gdzie zbocza nie są już tak strome, a okolica mniej dzika. Tam będzie lżej. Zresztą nie miał innego wyboru. Musiał iść dalej, bo nie wiedział, czy przypadkiem Anson Sharp nie siedzi mu cały czas na karku.
Anson Sharp. Trudno w to uwierzyć.
W drugim roku pobytu w Wietnamie Ben został porucznikiem i dowodził oddziałem zwiadowczym. Jego zwierzchnikiem był kapitan Olin Ashborn, autor i wykonawca serii wysoce skutecznych rajdów na obszar zajmowany przez wroga. Kiedyś chcieli uwolnić czterech jeńców amerykańskich, trzymanych w obozie przejściowym przed odesłaniem ich do Hanoi. Wywiązała się strzelanina, podczas której zginął sierżant George Mendoza. Na jego miejsce przysłano Ansona Sharpa.
Od samego początku Ben nie lubił tego człowieka, choć zrazu nie miał mu nic do zarzucenia. To była jedna z tych instynktownych, trudnych do wytłumaczenia reakcji. Sharp nie był nadzwyczajnym żołnierzem, nie dorównywał Mendozie, ale wykazywał pewną kompetencję i – co stawiało go ponad wieloma uczestnikami tej nędznej wojny – nie pił alkoholu ani nie brał narkotyków. Chyba trochę za bardzo smakował swą niewielką władzę i gnębił swoich żołnierzy. Jego uwagi na temat kobiet nacechowane były niepokojącą pogardą, ale początkowo wyglądało to na tradycyjne, nudne i na wpół prawdziwe antybabskie gadki, jakie mężczyźni plotą we własnym gronie. Ben nie widział w nich nic alarmującego. Do czasu. Kiedy pojawił się wróg, Sharp chyba zbyt szybko podjął decyzję o nieatakowaniu i nazbyt pośpiesznie nakazał wycofać się, gdy nieprzyjaciel przeszedł do ofensywy, ale to jeszcze nie oznaczało, że jest tchórzem. Ben miał już jednak na niego oko i nawet się czuł z tego powodu winny, gdyż nie istniały żadne konkretne powody, by nie ufać nowemu sierżantowi.
Jedną z cech, których nie lubił u Sharpa, był brak własnego zdania na każdy temat. Sierżant sprawiał wrażenie, że nie zastanawia się nad problemami polityki, religii, kary, śmierci, aborcji ani żadnymi innymi, które wtedy interesowały ludzi. Sharp nie ustosunkowywał się też do wojny; nie był ani za, ani przeciw. Nie zależało mu na tym, kto wygra. Dążący do demokracji Wietnam Południowy stawiał na równi z totalitarną północną częścią kraju, jeśli w ogóle rozważał relacje między nimi w kategoriach moralnych. Wstąpił do piechoty morskiej, żeby uniknąć wcielenia do wojsk lądowych, i – w przeciwieństwie do większości żołnierzy – nie czuł się dumny z przynależności do „skórzanych kołnierzyków”. Nie angażował się uczuciowo we wspólne życie, nie zależało mu na stworzeniu tam swego drugiego domu. Zamierzał zrobić karierę, choć do służby nie pchnęło go ani poczucie obowiązku wobec ojczyzny, ani duma z jej armii, lecz pragnienie awansu do pozycji, która dawałaby mu władzę. Poza tym wojskowi mieli różne przywileje, a już po dwudziestu latach czekała ich wysoka emerytura. Potrafił godzinami się nad tym rozwodzić.
Nie interesował się ani muzyką, ani malarstwem, ani literaturą, ani sportem, ani myślistwem, ani łowieniem ryb, ani czymkolwiek innym – poza samym sobą. On sam był dla siebie jedynym punktem zainteresowań. Choć nie należał do hipochondryków, z pewnością miał bzika na punkcie zdrowia i mógł długo opowiadać o swym trawieniu, ewentualnych zaparciach i porannym stolcu. Ktoś inny powiedziałby: „Łeb mi pęka”, ale Anson Sharp, cierpiący na podobną dolegliwość, wyraziłby ją w postaci eseju, nie tylko opisując w najdrobniejszych szczegółach charakter i stopień zaawansowania cierpienia, ale również zakreślając palcem w okolicach brwi dokładną granicę bólu.
Dużo czasu poświęcał na czesanie się, zawsze też udawało mu się gładko ogolić, nawet w warunkach polowych. Z narcystyczną przyjemnością przeglądał się w lustrach i innych gładkich powierzchniach. W ogóle czerpał z życia tyle przyjemności, ile tylko się na wojnie dawało.
Trudno było lubić człowieka, który dbał wyłącznie o swój interes.
Ale jeśli Anson Sharp przed przybyciem do Wietnamu nie był ani dobry, ani zły, lecz umiarkowany, to wojna zaczęła urabiać nie uformowaną glinę jego osobowości i w efekcie stworzyła potwora. Kiedy do Bena dotarły szczegółowe i przekonywające informacje na temat udziału Sharpa w czarnorynkowym handlu, wszczął dochodzenie, które odsłoniło zdumiewającą przeszłość kryminalną tego człowieka. Sharp zamieszany był w zagarnięcie transportu artykułów przeznaczonych na zaopatrzenie kantyn i uczestniczył w pertraktacjach z handlowym podziemiem w Sajgonie w celu sprzedania owych skradzionych zapasów. Co więcej, okazało się, że – choć sam nie używał ani bezpośrednio nie sprzedawał narkotyków – to jednak ułatwiał wietnamskiej mafii dostarczanie ich dla amerykańskich żołnierzy. Najbardziej szokujące było jednak odkrycie, że Sharp finansował z części swych nielegalnych dochodów utrzymanie piet-a-terre w dzielnicy najgorszych nocnych klubów Sajgonu. Tam trzymał jedenastoletnią dziewczynkę, Mai Van Trang, którą traktował dosłownie jak niewolnicę i gdy tylko miał okazję, wykorzystywał seksualnie. W czasie jego nieobecności dziecko pozostawało na łasce ponurego wietnamskiego zbira, który służył Sharpowi jako lokaj i zarazem strażnik.
Zdawałoby się, że sąd wojenny jest w takiej sytuacji nieunikniony. Ben miał nadzieję, że wyśle Sharpa na dwadzieścia lat wojskowego więzienia. Ale zanim sprawa trafiła do sądu, potencjalni świadkowie oskarżenia zaczęli w zastraszającym tempie umierać albo znikać. Dwóch podoficerów podejrzanych o rozprowadzanie narkotyków, którzy zgodzili się zeznawać przeciwko Sharpowi w zamian za obietnicę łagodnego potraktowania, znaleziono w bocznej uliczce Sajgonu z poderżniętymi gardłami.
Pewnemu porucznikowi podrzucono w czasie snu granat, który rozerwał go na kawałki. Lokaj o twarzy łasicy oraz biedna Mai Van Trang zniknęli, a Ben był pewien, że o ile ten pierwszy żył gdzieś w ukryciu, o tyle dziewczynkę zamordowano i zakopano w bezimiennym grobie; nie stanowiło to problemu w kraju szarpanym wojną, gdzie takich grobów były tysiące. Siedząc w areszcie i czekając na proces, Sharp mógł z powodzeniem udawać, że nie ma nic wspólnego z tymi częstymi i wygodnymi dla niego przypadkami zniknięć i śmierci. Choć było pewne, że to jego ludzie, powiązani z przestępczym światem Sajgonu, wykonywali dla niego tę robotę. Zanim doszło do procesu przed sądem wojennym, nie został już ani jeden świadek i cała sprawa ograniczyła się do zarzutów Bena i jego wywiadowców. Zadowolony z siebie Sharp twierdził oczywiście, że jest niewinny. Nie było dość konkretnych dowodów, by trzymać go dalej w areszcie, istniało jednak zbyt wiele poszlak obciążających sierżanta, by móc przywrócić go do łask. Ostatecznie więc Sharpa pozbawiono pagonów, zdegradowano i w niesławie wyrzucono z wojska.
Ale nawet ten względnie łagodny wyrok stanowił dla Sharpa policzek. W swoim głębokim, niezmiennym egocentryzmie nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że może zostać w jakikolwiek sposób ukarany. Osobisty komfort i dobre samopoczucie były jego głównymi – jeśli nie jedynymi – troskami. Zdawało się, że stanowi dla niego pewnik, iż jest pupilkiem całego świata i los zawsze się będzie uśmiechał do niego. Zanim odleciał w hańbie z Wietnamu, użył jeszcze resztek dawnych kontaktów, by zaaranżować krótką, niespodziewaną wizytę u Bena. Trwała zbyt krótko, by mógł w tym czasie wyrządzić Shadwayowi jakąś krzywdę, ale była na tyle długa, by zdążył przekazać mu pogróżkę „Słuchaj, gnoju, kiedy znowu wylądujesz w Stanach, pamiętaj, że ja tam jestem i czekam na ciebie. Dowiem się, kiedy wracasz, i zgotuję ci odpowiednie powitanie”.
Ben nie potraktował tej groźby poważnie. Po pierwsze, na długo przed postawieniem Sharpa w stan oskarżenia znacznie zmalała aktywność bojowa sierżanta. Czasami tak wyraźnie unikał walki, że wolałby zaryzykować odmowę wykonania rozkazu niż własną skórę. Gdyby nie oddano go pod sąd za kradzież, nielegalny handel, narkotyki oraz gwałty, prawdopodobnie wkrótce zostałby oskarżony o dezercję i inne występki wypływające z jego rosnącego tchórzostwa. Mógł sobie gadać o zemście w kraju, za bardzo się bał o własną dupę. Po drugie, Benny nie martwił się, co z nim będzie po powrocie do domu, ponieważ na dobre i na złe zaciągnął się na tę wojnę do samego jej końca, a to oznaczało, że wróci raczej w trumnie. A wtedy niestraszna byłaby mu zemsta Ansona Sharpa, o ile oczywiście naprawdę by czekał. Teraz, idąc po zboczu przez ciemny las i widząc już w oddali pierwsze zabudowania przykucnięte wśród drzew, Ben zastanawiał się, jak zdegradowany i w niesławie wyrzucony z wojska Anson Sharp mógł zostać agentem DSA. Zwykle człowiek, który raz zszedł na złą drogę, kontynuuje osuwanie się na dno. Do tej pory Sharp powinien mieć już na koncie ze dwie odsiadki za przestępstwa kryminalne. W najlepszym razie Ben mógł się spodziewać, że były sierżant będzie siedział cicho niczym mysz pod miotłą, żeby nie zwracać na siebie uwagi władz, i wymazywał nieuczciwe życie steranego weterana. Ale nawet gdyby „wyczyścił” swoje akta, nie mógł zatrzeć sprawy niesławnego wydalenia z armii. Tak zdyskredytowanego człowieka powinno się z miejsca odrzucić przy staraniach o pracę w jakiejkolwiek agencji rządowej, zwłaszcza takiej jak DSA, gdzie obowiązują przecież bardzo wysokie kryteria kwalifikacyjne.
Jak udało mu się tam wkręcić? Ben nie przestawał się dziwić.
Trawiąc ten problem, przeskoczył drewniany parkan i ostrożnie okrążył jednopiętrowy, częściowo murowany domek letniskowy, kryjąc się za drzewami i zaroślami. Gdyby ktoś wyjrzał przez okno i zobaczył mężczyznę z karabinem w jednej ręce i dużym rewolwerem wetkniętym z tyłu za pas, niewątpliwie zaraz wezwałby policję.
Zakładając, że Sharp nie kłamał, podając się za oficera DSA, a nie miał żadnego powodu, by kłamać, należało się zastanowić, jak daleko zdołał zajść w agencji. Poza tym przydzielenie go akurat do sprawy, w którą zamieszany był Ben, wydawało się nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności. Za dużo bardziej wiarygodne uznał Ben swoje podejrzenie, iż Sharp – zapoznawszy się z aktami pani Leben – odkrył jej powiązania ze swym starym i prawie zapomnianym wrogiem. Wtedy sam tak wszystko zorganizował, żeby śledztwo przydzielono właśnie jemu. Dostrzegł szansę załatwienia długo odwlekanej zemsty i uchwycił się jej. Ale na pewno zwykły agent nie miał możliwości wyboru sprawy do prowadzenia, a to znaczy, że Sharp musiał zajmować na tyle wysoką pozycję, by samemu planować sobie działania. Co gorsza, był zapewne tak dobrze ustawiony, że mógł sobie pozwolić na strzelanie do człowieka, który go niczym nie sprowokował, i oczekiwać, że uda mu się zatuszować morderstwo popełnione w biały dzień na oczach swego współpracownika.
Anson Sharp zaczął górować nad wszystkimi niebezpieczeństwami, które czyhały teraz na Bena i Rachael. Mężczyzna poczuł się tak, jakby znów był na wojnie; wtedy pociski leciały na człowieka, gdy się tego najmniej spodziewał, z najbardziej nieprawdopodobnych źródeł i kierunków. Tym samym było obecne pojawienie się Ansona Sharpa: ogniem z zaskoczenia. Przy trzecim domu Ben nieomal wpadł na czterech chłopców bawiących się w wojnę. Dobrze się pochowali i Shadway w ostatniej chwili zauważył, że jeden z nich wyskakuje z ukrycia i „strzela” do drugiego z korkowca. Po raz pierwszy w życiu Ben przeżył „powrót pamięci” w czasy wojny, który prasa opisuje zawsze jako psychiczną dolegliwość każdego weterana. Mężczyzna upadł i przeturlał się za nisko rosnące zarośla dereniowe. Tam leżał przez chwilę, słuchając szybkiego bicia swego serca i przez pół minuty powstrzymując się od krzyku. Wreszcie atak ustąpił.
Chłopcy nie zauważyli go. Ben zaczął się czołgać – to na brzuchu, to na kolanach, kryjąc się zrazu za dereniami, a potem w cieniu dzikich azalii i skał wapiennych, gdzie – niczym ostrzeżenie – leżała na ziemi martwa, wyschnięta wiewiórka. Następnie przebiegł niewielkie wzniesienie pokryte ostrymi chwastami, które podrapały mu twarz, i skrył się pod kolejnym parkanem.
Pięć minut później, prawie czterdzieści minut po ucieczce z domu Erica Lebena, przedarł się wreszcie przez porośnięte krzakami zbocze do suchego kanału, który ciągnął się wzdłuż drogi nad jeziorem.
Czterdzieści minut, na miłość boską! Jak daleko mogła się Rachael przemieścić w tym czasie po niegościnnej pustyni? Nie, nie może o tym myśleć. Musi iść naprzód.
Przykucnął na chwilę wśród wysokich chwastów, złapał oddech i wstał, rozglądając się na boki. Nie zobaczył nikogo ani nic. Droga była pusta.
Zważywszy, że nie zamierzał wyrzucić ani karabinu, ani combat magnum, a wyglądał z nimi stanowczo podejrzanie, należało się cieszyć, że jest wtorek, godzina czternasta pięćdziesiąt pięć, o innej bowiem porze dnia ruch byłby znacznie większy. Rano jechaliby nad jezioro amatorzy sportów wodnych, wędkarze i plażowicze, a późnym popołudniem ci sami ludzie wracaliby do domów. Ben był również zadowolony, że to nie weekend, kiedy – niezależnie od godziny – drogą jechałyby tysiące aut.
Stwierdził, że usłyszy nadjeżdżający samochód, zanim się on pojawi, i będzie miał dość czasu na ukrycie się. Wyszedł więc z rowu i ruszył poboczem na północ w nadziei, że znajdzie pojazd, który można by sobie przywłaszczyć.
O czternastej pięćdziesiąt pięć Rachael minęła przełęcz El Cajon i znajdowała się szesnaście kilometrów na południe od Victorville i siedemdziesiąt dwa kilometry od Barstow.
To był ostatni odcinek autostrady, na którym można było jeszcze dostrzec wyraźne ślady cywilizacji. Ale nawet tutaj, z wyjątkiem samego Victorville oraz paru domów i sklepów znajdujących się między tym miasteczkiem a Hespearia oraz Apple Valley, widać było głównie rozległe puste przestrzenie, pokryte białym piaskiem, wyżłobionymi przez erozję skałami, uschniętymi karłowatymi drzewami, kaktusami i inną pustynną roślinnością. Na tym prawie pięciusetkilometrowym odcinku między Barstow a Las Vegas znajdują się właściwie tylko dwa przystanki – Calico, miasteczko widmo z kilkoma restauracyjkami, warsztatami samochodowymi, stacjami benzynowymi i jednym albo dwoma motelami, oraz Baker, które mignęło Rachael w przelocie niczym fatamorgana, zupełna dziura, stanowiąca jednak wrota do narodowej dumy – Doliny Śmierci. Po drodze były też Halloran Springs, Cal Neva i Stateline, ale żadna z tych osad nie kwalifikowała się do rangi miasteczka. Liczba mieszkańców jednego z tych osiedli wynosiła mniej niż pięćdziesiąt osób. Tu gdzie zaczynała się wielka pustynia Mojave, ludzkość mogła jeszcze dominować nad jałową ziemią, ale za Barstow rządziła już tylko przyroda.
Gdyby Rachael tak bardzo nie martwiła się o Bena, na pewno delektowałaby się pięknym pejzażem, siłą i niezawodnością swojego mercedesa oraz poczuciem wolności, które zawsze podtrzymywało ją na duchu podczas jazdy przez Mojave. Ale teraz bez przerwy myślała o nim i żałowała, że zostawiła go samego. Już zapomniała o jego argumentach, które przekonały ją do takiego planu. Zastanawiała się, czy nie zawrócić, ale doszła do wniosku, że zanim dojedzie do Arrowhead, Bena może tam już dawno nie być. Zapewne wpadłaby wtedy prosto w ręce policji, tak więc wciąż gnała w stronę Barstow z prędkością stu kilometrów na godzinę.
Osiem kilometrów przed Victorville usłyszała dziwne głuche walenie, które dochodziło jakby spod samochodu: cztery lub pięć ostrych uderzeń, potem cisza. Zamarła, przerażona perspektywą awarii samochodu. Zwolniła do osiemdziesięciu, potem do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i przez dłuższy czas uważnie nasłuchiwała.
Tarcie opon po nawierzchni. Delikatny warkot silnika. Szum klimatyzacji. Żadnych stuknięć.
Ponieważ niepokojące dźwięki nie powtórzyły się, przyspieszyła do setki, ale doszedłszy do wniosku, że stukanie występuje właśnie – przy większej prędkości, wciąż nasłuchiwała. Kiedy po jakimś czasie nie usłyszała żadnych odgłosów, stwierdziła, że widocznie musiała trafić na dziury w jezdni. Wprawdzie nie widziała żadnych dziur ani też nie przypominała sobie, żeby mercedes podskakiwał na wybojach, jednakże żadne inne wyjaśnienie nie przyszło jej do głowy. Zawieszenie i amortyzacja były w samochodzie pierwszorzędne, co zapewne zminimalizowało skutki wstrząsu do kilku podskoków, na które nie zwróciła uwagi, wystraszona dziwnymi dźwiękami.
Po przejechaniu kilku kilometrów Rachael wciąż była zdenerwowana. I chociaż nie spodziewała się raczej, że wkrótce cały pojazd rozpadnie się z hukiem albo że silnik eksploduje, to jednak bała się, że wystąpią jakieś kłopoty, które opóźnią jej przybycie do Vegas. Tymczasem mercedes sprawował się jak na jego klasę przystało, toteż po pewnym czasie kobieta odprężyła się, a jej myśli znów popłynęły w kierunku Bena.
Wprawdzie zielony chevrolet w wyniku zderzenia z niebieskim fordem został uszkodzony, jednakże nie na tyle, by utracił zdolność do wykonywania swych podstawowych funkcji. Tak więc z wygiętym błotnikiem i stłuczonymi reflektorami Peake kontynuował jazdę w dół. Najpierw piaszczystym traktem, potem żwirową aleją, następnie drogą o nawierzchni tłuczniowej i wreszcie szosą stanową, która okrążała jezioro. Sharp siedział obok niego i lustrował otaczający ich las. Pistolet z tłumikiem trzymał na kolanach. Jak niedawno stwierdził, miał absolutną pewność, że Shadway uciekł w drugą stronę, daleko od drogi, niemniej jednak należało zachować czujność.
Peake spodziewał się, że w każdej chwili kula przebije boczną szybę i zabierze go z tego świata. Ale dojechał do samego jeziora cały i zdrowy.
Jeździli tam i z powrotem, aż zauważyli sześć aut zaparkowanych rzędem przy drodze. Pojazdy należały zapewne do wędkarzy, którzy przez zarośla przedostawali się stąd nad wodę, w swoje ulubione, trudno dostępne miejsca. Sharp założył, że Shadway zejdzie z gór od południa i, kierując się na północ, spróbuje zbliżyć się do samochodów, które widział zapewne w drodze do Arrowhead. Możliwe, że w ogóle nie wyjdzie z lasu, tylko będzie szedł po dnie jednego z kanałów, biegnących równolegle do drogi, a odsłoni się dopiero w chwili kradzieży samochodu. Peake zaparkował za ostatnim autem w rzędzie, brudnym i zdezelowanym dodge’em station wagon, podjeżdżając mu prawie pod sam zderzak, aby nadchodzący z drugiej strony Shadway nie zobaczył chevroleta.
Teraz Peake i Sharp zagłębili się w swych siedzeniach, wystawiając głowy jedynie na tyle, by widzieć przed sobą drogę. Byli gotowi w każdej chwili zacząć działać, gdyby tylko coś podejrzanego działo się przy samochodach. A raczej Sharp był gotów. Peake bowiem wciąż nie rozwiązał swojego dylematu.
Drzewa szumiały na wietrze. Ohydna ważka sfrunęła na przednią szybę, furkocząc przezroczystymi skrzydełkami.
Elektroniczny czasomierz na desce rozdzielczej tykał cichutko i Peake miał dziwne, choć może usprawiedliwione wrażenie, że siedzą na bombie zegarowej.
– Jestem pewien, że pojawi się tu najdalej za pięć minut – powiedział Sharp.
Mam nadzieję, że nie, pomyślał Peake.
– Załatwimy sukinsyna na cacy – dorzucił Sharp.
Nie ze mną, pomyślał Peake.
– Sądzi, że patrolujemy teraz szosę, że jeździmy tam i z powrotem, rozglądając się za nim. Nie podejrzewa, że przejrzeliśmy jego plan i czekamy tu teraz. Wpadnie nam prosto w ręce.
Boże, mam nadzieję, że nie, pomyślał Peake. Mam nadzieję, że będzie się zbliżał z drugiej strony i zobaczy nas. Albo zejdzie z góry po przeciwległym stoku, z dala od tej drogi. A najlepiej byłoby, gdyby mógł po prostu przeciąć szosę, wyjść nad jezioro i przejść po wodzie na drugi brzeg!
– Coś mi się zdaje – powiedział głośno – że on jest lepiej uzbrojony. Widziałem u niego karabin. Trzeba się nad tym zastanowić.
– Nie użyje go – powiedział Sharp.
– Dlaczego?
– Bo to jest moralista od siedmiu boleści. Dlatego. Wrażliwy typ. Za bardzo martwi się o swoją cholerną duszę. Taki człowiek usprawiedliwia zabijanie tylko na wojnie, w ogniu walki. I to wyłącznie na takiej wojnie, w której słuszność sam wierzy. Albo w sytuacji w której nie ma absolutnie innego wyboru, na przykład w samoobronie.
– Dobrze, ale jeśli pierwsi otworzymy ogień, to nie będzie miał innego wyjścia, jak też zacząć strzelać, prawda?
– Nie rozumiesz go. W takiej sytuacji jak ta, kiedy nie jesteśmy na żadnej wojnie, a istnieje droga ucieczki, on zawsze będzie wolał wycofać się, niż walczyć. Chyba że zapędzisz go w kozi róg. W przeciwnym razie dokona najlepszego etycznie wyboru i nadal będzie mógł się szczycić swą moralną czystością. Tu, w lesie, ma tyle możliwości ucieczki! A więc jeśli go trafimy od razu, sprawa załatwiona, ale jeśli chybimy, zacznie uciekać, dając nam kolejną szansę użycia broni. Ten hipokryta o kociej twarzy nie będzie sam strzelał. My zaś długo będziemy próbowali go trafić, aż nam się uda – albo na dobre zniknie nam z oczu. Tylko, na miłość boską, nie zapędzaj go w kozi róg, proszę. Zawsze zostaw mu możliwość odwrotu. Gdy będzie uciekał, da nam szansę trafienia go w plecy. To jest najlepsze, co możemy uczynić. Ten facet służył w piechocie morskiej, w oddziale zwiadowczym, i wyróżniał się wśród żołnierzy. Był najlepszy. To muszę mu przyznać – był najlepszy. I zdaje się, że zachował formę. Gdyby nie miał innego wyjścia, urwałby ci głowę gołymi rękami.
Peake nie wiedział, która z tych nowych informacji była bardziej przerażająca. Czy ta, że z powodu osobistych urazów Sharpa mieli zabić nie tylko niewinnego obywatela, ale i człowieka o niezwykle wysokim, potwierdzonym obserwacją, morale? A może ta, że zamierzali strzelić mu w plecy, gdy tylko nadarzy się taka okazja? Albo jeszcze inna: że facet wolałby raczej zaryzykować własne życie niż życie swych wrogów, nawet jeśli oni byli przygotowani, żeby go z zimną krwią zlikwidować, lub że doprowadzony do ostateczności, potrafiłby ich zniszczyć bez mrugnięcia okiem.
Peake spał ostatni raz poprzedniego dnia po południu, a więc ponad dwadzieścia dwie godziny temu, i bardzo potrzebował snu. Oczy miał jednak szeroko otwarte, a jego umysł był czujny. Przemyśliwał liczne, przed chwilą usłyszane informacje.
Nagle Sharp wychylił się do przodu, jakby wypatrzył zbliżającego się Shadwaya, ale musiał to być fałszywy alarm, gdyż zaraz zagłębił się w fotelu i wypuścił wstrzymywane w płucach powietrze.
Jest tyleż wściekły, co wystraszony, pomyślał Peake. Po chwili odważył się zadać szefowi pytanie, które mogło go rozgniewać, a przynajmniej zirytować:
– Zna go pan?
– Tak – rzucił sucho Sharp, nieskory do rozwijania tematu.
– Skąd?
– Z daleka.
– Od dawna go pan zna?
– Od dawna – odparł Sharp tonem, który miał wyraźnie dać Peake’owi do zrozumienia, że to było ostatnie jego pytanie.
Od ostatniego wieczoru, czyli od rozpoczęcia tego śledztwa, Peake dziwił się, że ktoś tak wysoki rangą jak wicedyrektor agencji bierze udział w akcji w terenie, ramię w ramię z początkującymi agentami, zamiast koordynować działania z biura. To była bardzo ważna akcja, ale Peake uczestniczył już w innych ważnych akcjach i nigdy nie widział, żeby szefowie osobiście brudzili sobie nimi ręce. Teraz już rozumiał: Sharp zdecydował się na energiczne wkroczenie do sprawy, ponieważ odkrył, że jest w nią zamieszany jego dawny śmiertelny wróg, Shadway, a tylko w czasie pościgu mógł zabić tego człowieka w majestacie prawa.
– Znam go od dawna – powiedział Sharp, bardziej do siebie niż do Jerry’ego Peake’a. – Od bardzo dawna.
W obszernym bagażniku mercedesa panowało przyjemne ciepło, gdyż blacha była rozgrzana od słońca. Ale zwinięty na boku, leżący w ciemności Eric Leben czuł jeszcze inne, wspanialsze ciepło: dziwny i naprawdę przyjemny ogień, który palił mu krew, wnętrzności i kości, ogień, który zdawał się topić jego ciało i… lepić z tego surowca jakiś nieludzki twór.
Wewnętrzny i zewnętrzny żar, ciemność, kołysanie oraz hipnotyzujący szum kół wprawiły go w stan podobny do transu. Na jakiś czas zapomniał, kim jest, gdzie się znajduje i dlaczego. Myśli krążyły leniwie w jego głowie jak błyszczące plamki oleju, dryfujące, falujące, przeplatające się i tworzące na powierzchni jeziora łagodne wiry. Czasami były jasne i przyjemne: oto słodkie wypukłości ciała Rachael i faktura jej skóry, Sarah i inne kobiety, z którymi się kochał, ulubiony miś, z którym sypiał jako dziecko, fragmenty obejrzanych filmów, kawałki ulubionych piosenek. Ale czasami obrazy ciemniały i stawały się przerażające: oto wuj Barry, uśmiechający się krzywo i kiwający na niego, nieznajoma martwa kobieta w kontenerze na śmieci, inna kobieta ukrzyżowana na ścianie, naga, martwa, z wytrzeszczonymi oczami, postać Śmierci w kapturze na głowie wyłaniająca się z cienia, zdeformowana twarz odbita w lustrze, dziwne, potworne dłonie umieszczone na jego przegubach…
Raz samochód zatrzymał się i przerwa w kołysaniu wyrwała go z transu. Szybko powrócił do poprzedniego stanu, znów czuł zimną, gadzią wściekłość. Wybiegając myślą do przodu, z lubością wyobrażał sobie, jak dusi byłą żonę i jego wydłużone, szponiaste palce same się naprężały. Już miał wyskoczyć z bagażnika i zająć się Rachael – tą, która go odrzuciła i wysłała w śmiertelną drogę – kiedy usłyszał męski głos i zawahał się. Po urywkach dochodzącej go z góry paplaniny oraz zgrzycie metalowej rury pistoletu do tankowania, wprowadzonego do zbiornika z benzyną, Eric domyślił się, że Rachael zatrzymała się na stacji. Na pewno było tam parę osób, może nawet bardzo wielu klientów. Trzeba poczekać na lepszą okazję.
Jeszcze w Arrowhead, kiedy otworzył bagażnik mercedesa, od razu zauważył, że jego tylną ścianę stanowiła solidna metalowa płyta, co praktycznie uniemożliwiało jej wepchnięcie do wnętrza pojazdu. Należało zatem wydostać się na zewnątrz, otwierając klapę. Ale mechanizm zatrzaskowy oczywiście nie otwierał się od środka. Co gorsza, zamek był obudowany i żeby się do niego dostać, trzeba było najpierw odkręcić kilka blachowkrętów. Na szczęście Rachael i Shadway w takim zapamiętaniu zbierali kopię akt „Wildcard”, że Eric mógł spokojnie zdjąć ze stojaka odpowiedni śrubokręt krzyżowy, usunąć obudowę zamka, wejść do bagażnika i zamknąć klapę. Nawet w ciemności zdołał odnaleźć odsłonięty mechanizm, wsunąć krzyżak i bez trudu otworzyć zatrzask.
Jeśli na następnym postoju nie usłyszy żadnych głosów, wyskoczy z bagażnika w ciągu paru sekund, wystarczająco szybko, żeby Rachael nie zdążyła się zorientować, o co chodzi.
Podczas gdy Rachael tankowała benzynę, leżący spokojnie i cierpliwie Eric zaczął badać dłońmi swoją twarz. Wydawało mu się, że odkrył nowe zmiany, zmiany, których nie było jeszcze w Arrowhead. Podobne wrażenie odniósł dotykając szyi, ramion i reszty ciała. Wyglądało na to, że jego budowa zaczynała zasadniczo odbiegać od standardów.
Nagle wyczuł pod palcami coś na kształt… łuski. Wstrząsnął nim zimny dreszcz i zaczął szczękać zębami. Szybko przestał się dotykać.
Ale chciał wiedzieć, co się z nim dzieje. Z drugiej strony bał się tej wiedzy. Potrzebował jej jednak. Nie, nie zniósłby takiej prawdy.
Nieśmiało podejrzewał, że po celowym zmodyfikowaniu części własnego materiału genetycznego zachwiał równowagę nie znanych człowiekowi – i chyba nawet niemożliwych do poznania – życiowych procesów chemicznych oraz sił witalnych organizmu. Ten brak równowagi nie był poważny do czasu jego śmierci. Potem zmodyfikowane komórki zaczęły zachowywać się niezgodnie z jakimkolwiek scenariuszem. „Zdrowiały” z nienaturalną wprost szybkością. Ich aktywność, wyrażająca się w obezwładniającym zalewie produkowanych przez nie hormonów wzrostu oraz protein, niejako rozluźniała węzły stabilności genetycznej i osłabiała biologiczny mechanizm regulacji tej – z założenia – bardzo powolnej, umiarkowanej ewolucji. Teraz rozwój następował w alarmującym tempie. Może nawet nie był to rozwój, lecz cofanie się. Wszak jego ciało pragnęło przetworzyć się w prehistoryczną formę, przechowywaną w pamięci genetycznej rasy ludzkiej przez dziesiątki milionów lat i wciąż istniejącą u każdego człowieka. Wiedział, że jego umysł oscyluje między współczesnym mu i znanym intelektem Erica Lebena a obcą świadomością różnych prymitywnych stanów ludzkości. Bał się, że tak umysłowo, jak i fizycznie cofnie się do jakiejś dziwacznej formy, tak dalece odległej od normalnego człowieka, iż przestanie istnieć jako Eric Leben, a jego osobowość na zawsze rozpłynie się w prehistorycznej – małpiej albo gadziej – świadomości.
To wszystko przez nią, to ona go zabiła, wyzwalając proces odpowiedzialny za genetyczne zmiany w jego komórkach. Pragnął zemsty, pragnął aż do bólu. Chciał rozpruć babie brzuch i wypruć parujące flaki, chciał wydłubać jej oczy i podziurawić głowę. Chciał rozorać pazurami tę śliczną buźkę, ten zadowolony z siebie nieprzyjazny ryj, odgryźć jej język, a potem przenieść swe usta na tryskające krwią rany i pić, pić…
Znów wstrząsnął nim dreszcz, ale tym razem był to dreszcz pierwotnej żądzy, drgawki nieludzkiej przyjemności i podniecenia.
Po napełnieniu baku Rachael powróciła na autostradę i Eric znów zapadł w swój podobny do transu stan. Tym razem jego myśli były dziwniejsze, bardziej nierzeczywiste od tych, które poprzednio chodziły mu po głowie. Teraz widział siebie, jak biegnie susami poprzez mgłę, a jego sylwetka jest ledwie na wpół wyprostowana. Na horyzoncie wyrastają parujące górskie szczyty, a niebo jest tak jasne i czyste, jakiego nie widział w swym życiu. A jednak obraz ten był mu już znany, podobnie jak obce, lśniące rośliny, których Eric Leben nigdy przedtem nie spotkał, ale zetknęła się z nimi przebywająca w jego wnętrzu inna istota. Potem cofnął się do pozycji zupełnie poziomej, stracił ludzkie kształty, ślizgał się brzuchem po ciepłej, wilgotnej powierzchni ziemi, wspinał na próchniejący gąbczasty pień, chwytał go długimi palcami u nóg, ściągając przy tym korę wraz z próchnem i odsłaniając olbrzymie gniazdo wijących się larw, w które zanurzy swój głodny pysk…
Uniesiony mrocznym, dzikim podnieceniem, zaczął tupać w boczną ścianę bagażnika i czynność ta błyskawicznie wyzwoliła go od ponurych obrazów i myśli, które wypełniały jego umysł. Zdał sobie sprawę, że tupanie może zaniepokoić Rachael, więc natychmiast przestał. Miał nadzieję, że było to tylko kilka puknięć.
Samochód zwolnił i Eric zaczął szukać w ciemności śrubokrętu na wypadek, gdyby trzeba było szybko otworzyć zamek i wyskoczyć z bagażnika. Ale zaraz potem powrócili do normalnej prędkości – Rachael nie domyśliła się przyczyny stukania – i Eric ponownie zapadł w bagno pierwotnych wspomnień i żądzy.
Teraz, kiedy umysłowo unosił się gdzieś w odległym miejscu, powrócił proces przemian fizycznych. Mroczny bagażnik był niczym łono, w którym tworzył się i rozwijał płód niewyobrażalnego mutanta; tworu, który stanowił na Ziemi coś starego i nowego zarazem, tworu, którego czas już przeminął, ale również jeszcze nie nadszedł.
Ben domyślił się, że agenci mogą go podejrzewać o chęć kradzieży jednego spośród sznura samochodów zaparkowanych na poboczu po stronie jeziora. Na pewno będą tam na niego czekać. Co więcej, mogli założyć, że nadejdzie z południa, chowając się – gdyby wędrówkę uniemożliwiał mu ruch pojazdów – do przydrożnego rowu. Mogli też pomyśleć, że został na wschodnim stoku, nie przechodząc na drugą stronę szosy, i szedł ostrożnie na północ, kryjąc się wśród drzew i zarośli. Na pewno jednak nie wpadli na myśl, że Ben przejdzie przez jezdnię na zachodnią stronę – zbliżając się do jeziora – i ruszy na północ pod osłoną lasu, aby ostatecznie wyjść przy zaparkowanych samochodach, ale od tyłu.
Rozumował poprawnie. Najpierw przeszedł pewien odcinek w kierunku północnym, mając po lewej ręce jezioro, a po prawej autostradę. Potem pokonał dzielącą go od niej skarpę, ostatnie metry czołgając się ostrożnie na brzuchu. Wyjrzał na drogę, odwrócił głowę w prawo i zobaczył zaparkowane samochody. Na przednim siedzeniu ciemnozielonego sedana marki Chevrolet czaiło się dwóch mężczyzn. Podjechali tak blisko do dodge’a station wagon, że – gdyby zamiast wyjść z drugiej strony, nadszedł od południa – na pewno nie zobaczyłby ich. Obaj patrzyli przed siebie, obserwując przez szyby stojących przed nimi samochodów geometrycznie obramowane kawałki dwupasmowej autostrady.
Ben cofnął się, przewrócił na plecy i przez minutę leżał nieruchomo na zboczu. Materacem były mu opadłe z sosen igły, wyschnięty rajgras i bliżej nie określone rośliny o jaskrawych liściach, podobne do rosnących na tym obszarze ziół. Kładąc się na nich nie martwił się, że – zgniecione – mogą poplamić swym chłodnym sokiem jego koszulę i spodnie. Był już dosyć brudny po szaleńczej ucieczce przez ten las, z domu Erica Lebena aż do autostrady.
Ponieważ wsunięty za pas combat magnum uwierał go przeraźliwie w plecy, Ben przekręcił się lekko na bok. Choć niewygodna w noszeniu, broń zapewniała mu jednak bezpieczeństwo.
Był pewien, że obaj pasażerowie chevroleta czekają właśnie na niego. Kusiło go, by pójść dalej na północ i znaleźć gdzieś nie strzeżony samochód. Wtedy ukradłby go i odjechał, zanim agenci zorientują się, że czekają na darmo.
Z drugiej jednak strony nie miał pewności, czy znajdzie w ogóle jakiś pojazd zaparkowany poza zasięgiem wzroku swego właściciela.
A już na pewno Sharp razem z tym drugim nie będą tu siedzieć zbyt długo. Jeśli w najbliższym czasie nie zobaczą Bena, dojdą do wniosku, że się przeliczyli. Zaczną wtedy jeździć po szosie tam i z powrotem, zatrzymując się co pewien czas, by wyskoczyć na boki i przeczesać zarośla. Chociaż w „te klocki” był dużo lepszy od nich, nie mógł ręczyć, że nie uda im się zaskoczyć go gdzieś wzdłuż trasy.
Teraz miał tę przewagę, że mógł działać z zaskoczenia. Widział ich, a oni nie mieli pojęcia, gdzie jest on. Postanowił wykorzystać tę przewagę.
Najpierw rozejrzał się za gładkim kawałkiem skały, najlepiej wielkości pięści. Znalazł odpowiedni i zważył go w ręce. Był dobry, solidny. Benny rozpiął koszulę, położył sobie odłamek na brzuchu i ponownie ją zapiął.
Trzymając w prawej ręce dwunastostrzałowego, półautomatycznego remingtona, zaczął skradać się po skarpie w kierunku aut. Kiedy uznał, że powinien znajdować się przy samym chevrolecie, wspiął się ponownie do krawędzi pobocza i stwierdził, że doskonale wyczuł odległość. Tylny zderzak sedana miał kilka centymetrów od twarzy.
Okno po stronie Sharpa było otwarte. Standardowe samochody rządowe rzadko mają klimatyzację i Ben wiedział, że te ostatnie metry musi pokonać w absolutnej ciszy. Gdyby Sharp usłyszał coś podejrzanego i wyjrzał przez okno lub nawet rzucił okiem w boczne lusterko, niewątpliwie zobaczyłby go, jak podbiega.
Przydałby się jakiś naturalny hałas, na tyle głośny, by stanowił osłonę, na przykład szum wiatru. A silny, gwałtowny podmuch kołyszący drzewami zagłuszyłby…
Ale oto dobiegł go jeszcze lepszy odgłos: narastający warkot silnika. Od północy nadjeżdżał samochód. Ben zamarł w oczekiwaniu i po chwili zobaczył szarego pontiaca firebirda. Kiedy auto zbliżyło się jeszcze bardziej, rozległa się także głośna muzyka rockowa – pontiakiem jechały zapewne jakieś dzieciaki. Pootwierały wszystkie okna i włączyły na pełny regulator kasetowy odtwarzacz. Bruce Springsteen śpiewał entuzjastycznie o miłości, samochodach i odlewnikach. Świetnie.
Kiedy spalinowy ptak ognisty [10] przelatywał koło chevroleta, kiedy warkot i muzyka były najgłośniejsze, a uwaga Sharpa, najprawdopodobniej skupiona na tej stronie, której nie mógł obserwować we wstecznym lusterku, Benny wspiął się na szczyt wzniesienia i przykucnął za samochodem obu agentów. Pochylił się nisko, żeby nie można go było zobaczyć przez tylną szybę. Kierowca sedana mógł przecież w każdej chwili spojrzeć w lusterko.
Pontiac firebird zniknął na horyzoncie, a wraz z nim ucichł śpiew Springsteena. Benny przesunął się w stronę lewego boku chevroleta, zaczerpnął głęboko tchu, wyprostował się gwałtownie i posłał kulę z karabinu w lewe tylne koło. Huk wystrzału zmącił ciszę panującą w tym górskim powietrzu. Był tak potężny, że przestraszył nawet Bena, który wszak wiedział, czego się spodziewać, obaj agenci zaś krzyknęli przerażeni. Jeden z nich rzucił: „Na podłogę!” Samochód przechylił się na stronę kierowcy. Szarpnięcie przy pierwszym strzale sprawiło, że Bena zabolały ręce. Strzelił jednak ponownie tylko po to, by porządnie wystraszyć funkcjonariuszy. Celował nisko nad dachem, na tyle nisko, że pocisk śmignął po blasze, co dla siedzących wewnątrz mężczyzn musiało zabrzmieć tak, jakby kula przeszywała karoserię, dostając się do środka pojazdu. Obaj agenci leżeli skuleni na przednich siedzeniach, starając się nie znaleźć na linii strzału. Pozycja ta jednak uniemożliwiała im zarówno zobaczenie Bena, jak i otwarcie do niego ognia.
Biegnąc wystrzelił w ziemię, po czym zatrzymał się, by unieruchomić przednie koło po stronie kierowcy, przez co auto pochyliło się jeszcze bardziej w tym kierunku. Już tylko dla uzyskania dramatycznego efektu wpakował drugą kulę w tę samą oponę; huk wystrzałów brzmiał niczym grom z jasnego nieba i odbierał odwagę nawet jemu, tak więc na pewno poraził Sharpa i tego drugiego faceta. Potem spojrzał przez przednią szybę, by upewnić się, że jego prześladowcy wciąż leżą w ukryciu. Nie zobaczył żadnego z nich i puścił szóstą, ostatnią kulę do wnętrza samochodu. Wiedział, że nie wyrządzi im poważniejszej krzywdy, że to tak bardzo ich wystraszy, iż co najmniej przez pół minuty nie wychylą głów, bojąc się znaleźć w zasięgu ognia.
Pocisk przebił przednią szybę, która rozprysnęła się na drobne kawałki, sypiąc się agentom na głowy i plecy, a sam utkwił w oparciu tylnego siedzenia. Ben trzema susami dopadł dodge’a, rzucił się na ziemię i wpełznął pod samochód. Kiedy jego prześladowcy nabiorą odwagi, by się podnieść, stwierdzą, że zapewne uciekł w las, po jednej albo po drugiej stronie drogi, gdzie przeładowuje broń i czeka na okazję do kolejnego ataku. Nigdy nie wpadną na to, że on leży plackiem pod sąsiednim samochodem.
Jego płuca pragnęły wciągać powietrze wielkimi, głośnymi haustami, ale Ben zmusił się, by oddychać powoli, rytmicznie, spokojnie i cicho.
Ręce bolały go od trzymania w różnych dziwnych pozycjach wstrząsanego siłą odrzutu z dużą częstotliwością karabinu. Miał wielką ochotę podrapać się, ale nie zrobił tego. Wytrzymał ból i zdrętwienie mięśni, wiedząc, że wkrótce same ustąpią.
Po chwili usłyszał, jak jego prześladowcy naradzają się, po czym otwarły się jedne drzwi.
– Peake, do jasnej cholery, chodź ze mną! – rozkazał Sharp.
Kroki.
Ben odwrócił głowę w prawo. Zobaczył na jezdni czarne eleganckie buty firmy Freeman, niechybnie należące do Sharpa. Ben miał takie same. Obuwie Sharpa było jednak pozdzierane, a do sznurówek poprzyczepiały się jakieś kolczaste chwasty.
Z lewej strony nie pojawiły się na autostradzie żadne buty.
– Chodźże, Peake! – odezwał się znów Sharp takim chrapliwym szeptem, że bliskim krzyku.
Otwarły się drugie drzwi, potem rozległy ostrożne kroki i wreszcie po lewej stronie dodge’a pojawiły się inne buty. Tanie czarne „oksfordy” należące do Peake’a znajdowały się w jeszcze gorszym stanie niż obuwie jego szefa: nie dość, że były całe oblepione błotem i gliną, to jeszcze na sznurówkach wisiało dwa razy tyle chwastów co u Ansona Sharpa. Obaj mężczyźni stali po przeciwległych bokach dodge’a station wagon. Żaden z nich nie mówił, rozglądali się tylko i nasłuchiwali.
Ben zaniepokoił się, że usłyszą bicie jego serca, które według niego waliło jak kotły w orkiestrze symfonicznej.
– Może schował się gdzieś między samochodami i czeka, by nas jakoś załatwić – szepnął Peake.
– Wrócił do lasu – powiedział Sharp równie cienkim głosem, ale zabarwionym pogardą. – Pewnie obserwuje nas teraz z ukrycia i śmieje się.
Płaski kawałek skały, który Ben włożył sobie za koszulę, zaczynał uwierać go w brzuch, ale nie ruszył się, gdyż bał się zdradzić.
Wreszcie Sharp i Peake zaczęli iść, równolegle do siebie, i zniknęli Benowi z oczu. Na pewno dokładnie zaglądali do środka samochodów i pomiędzy nie.
Nie zanosiło się jednak na to, że zajrzą pod spód któregoś z aut. Zapewne nie przyjdzie im do głowy, że można być tak szalonym, by ukryć się pod samochodem. Wszak, leżąc plackiem na brzuchu, było się prawie bezbronnym, bez szansy szybkiej ucieczki, narażonym na schwytanie równie łatwo jak śledź w beczce. Ale gdyby Benowi udało się zatrzeć za sobą ślady i skierować agentów na fałszywy trop, to ryzyko opłaciłoby się. Wtedy bowiem miałby okazję zwinąć jeden z samochodów. Gdyby jednak pomyśleli, że jest na tyle głupi albo sprytny, żeby ukryć się pod sąsiednim autem – już był trupem.
Ben modlił się, żeby właściciel dodge’a nie wrócił w tym niefortunnym momencie i nie odjechał swym rzęchem, zostawiając go na widoku.
Sharp i Peake doszli do ostatniego samochodu w rzędzie i nie znaleźli wroga. Zaczęli wracać, wciąż idąc po obu stronach aut. Teraz rozmawiali już trochę głośniej.
– Powiedział pan, że on nigdy do nas nie strzeli – zauważył gorzko Jerry.
– Przecież nie strzelił.
– Do mnie strzelał, a jakże! – powiedział Peake, podnosząc głos.
– Strzelił w samochód.
– Co za różnica? Ale my byliśmy w środku.
Znów zatrzymali się przy dodge’u.
Ben popatrzył najpierw na jedne, potem na drugie buty. Miał nadzieję, że nie będzie musiał akurat kichnąć, zakasłać czy puścić wiatrów.
– On strzelał w opony. Widzisz? Po co miałby niszczyć nasz środek transportu, gdyby chciał nas zabić?
– Przestrzelił przednią szybę – argumentował Peake. – Tak, ale my byliśmy pochyleni, poza linią strzału, i Shadway wiedział, że nic nam się nie stanie. Powiem ci coś: ten pieprzony obrońca uciśnionych to dupa wołowa niezdolna skrzywdzić muchy. Strzeliłby do człowieka tylko w ostateczności, i nigdy jako pierwszy. Gdyby zależało mu na tym, żeby nas zabić, to miał nas jak na widelcu, kiedy leżeliśmy w samochodzie. Z jednej albo drugiej strony mógł nas powystrzelać przez szybę w ciągu dwóch sekund. Przemyśl to, Peake.
Przez chwile obaj milczeli. Peake zapewne przemyśliwał.
Ben zastanawiał się, o czym myśli Sharp. Miał nadzieję, że nie zna Skradzionego listu Edgara Allana Poe. Chyba jednak nie zachodziło takie niebezpieczeństwo, bo Sharp nie sprawiał wrażenia człowieka, który w swym życiu czytał coś więcej niż magazyny dla skinów.
– Schował się w lesie – rozstrzygnął ostatecznie Sharp, odwracając się tyłem do samochodu, pod którym leżał Benny. – W lesie od strony jeziora. Założę się, że nas obserwuje. Czeka, co teraz zrobimy.
– Musimy wziąć inny samochód – doradził Peake.
– Nie, najpierw ty musisz pójść w stronę jeziora i spróbować wypłoszyć go z kryjówki.
– Ja?
– Tak, ty.
– Panie dyrektorze, chyba nie jestem do tego odpowiednio ubrany. Moje buty…
– Tu jest mniej poszycia niż wokół domu Lebena – powiedział Sharp. – Nic ci się nie stanie.
Peake zawahał się, po czym odezwał się:
– A co pan będzie w tym czasie robił?
– Stąd mam doskonały widok na wszystkie przecinki między drzewami – wyjaśnił Sharp. – Będąc tam w środku możesz go nie zauważyć, kiedy zacznie się cofać pod osłoną skał i zarośli. A tu popatrz – stąd widać wszystko. Na pewno zobaczę, jak się przemieszcza. A wtedy już ja załatwię sukinsyna!
Ben usłyszał dziwny odgłos, niczym odkręcanie wieczka ze słoika typu twist-off. Przez chwilę nie wiedział, co to jest, zanim zrozumiał, że Sharp zdejmuje tłumik.
Agent potwierdził to podejrzenie.
– Może karabin wciąż daje mu przewagę…
– Może? – spytał Peake rozbawiony.
– …ale nas jest dwóch, mamy dwa pistolety, a bez tłumika będzie większy zasięg. Startuj, Peake. Zejdź do lasu i wystaw mi go.
Peake wydawał się buntować, ale poszedł.
Ben czekał. Drogą przejechało kilka samochodów. Leżał w bezruchu, obserwując buty Sharpa. Po chwili agent odszedł na krok od samochodu. Dalej nie mógł, bo znalazłby się na pochyłym zboczu, które wiodło do lasu.
Kiedy w pobliżu przejeżdżał kolejny samochód, Ben wykorzystał warkot jego silnika jako osłonę, by – nie zwracając na siebie uwagi – wyjść spod dodge’a od strony kierowcy. Tam przyczaił się koło drzwi, chowając głowę pod linią okna. Teraz station wagon był między nim a Sharpem.
Trzymając strzelbę w jednej ręce, drugą odpiął koszulę i wyciągnął odłamek skały, który znalazł w lesie.
Po drugiej stronie Sharp poruszył się.
Ben zastygł w bezruchu i nasłuchiwał.
Agent najwyraźniej przemieścił się tylko wzdłuż skarpy, by nie stracić z oczu swego podwładnego.
Ben wiedział, że musi działać błyskawicznie. Gdyby przejeżdżał teraz jeszcze jeden samochód, siedzący w nim ludzie mieliby niezłe kino: facet w brudnym ubraniu trzyma w jednej ręce odłamek skalny, w drugiej karabin, a za pas ma wsunięty rewolwer. Kierowca na pewno zatrąbiłby, ażeby ostrzec Sharpa przed czającym się za nim szaleńcem.
Ben podniósł się i spojrzał poprzez wnętrze samochodu prosto na ciemię Sharpa. Gdyby ten odwrócił się teraz, jeden z nich musiałby zabić drugiego.
Shadway odczekał w napięciu chwilę, aż upewnił się, że uwaga Sharpa skoncentrowana jest na północno-zachodniej części lasu. Potem rzucił odłamek wysoko, z całych sił, daleko od głowy agenta, żeby świst nie wzbudził jego zainteresowania. Ben miał nadzieję, że kamień upadnie głęboko w lesie, nie uderzy za wcześnie o jakieś drzewo i że Sharp nie dostrzeże go w locie.
Ostatnio zbyt wiele opierało się u niego na „mam nadzieję” i na żarliwych modlitwach.
Nie czekając, co się stanie, znów przykucnął za samochodem i usłyszał, jak jego pocisk łamie gałęzie sosen lub krzaków, by wreszcie upaść z łoskotem.
– Peake! – wykrzyknął Sharp. – Za tobą, za tobą! Tędy! Ktoś się poruszył w tamtych zaroślach za rowem!
Ben usłyszał jakieś szuranie, szelest i trzask łamanych gałązek. To mógł być Sharp schodzący po skarpie do lasu. To zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, pomyślał Benny i podniósł się ostrożnie.
Zdumiewające, ale Sharp zniknął. Droga była pusta i tylko dla Bena. Przebiegł więc wzdłuż rzędu zaparkowanych pojazdów, sprawdzając drzwi; otwarte znalazł w czteroletnim chevette. Co prawda był to grat o jaskrawożółtej karoserii i zielonej tapicerce, ale w obecnej sytuacji Benny nie mógł przecież kierować się gustem.
Wsiadł i zamknął delikatnie drzwiczki. Wyciągnął zza pasa combat magnum kaliber 357 i położył go na siedzeniu w zasięgu ręki. Następnie kolbą karabinu tak długo uderzał w stacyjkę, aż wybił z kolumny kierowniczej płytkę zapłonu.
Ciekaw był, czy hałas rozlegający się wewnątrz pojazdu docierał do znajdujących się w lesie Sharpa i Peake’a.
Odłożył na bok remingtona, pośpiesznie wyciągnął na wierzch przewody zapłonu i, wciskając pedał gazu, połączył dwie gołe końcówki. Silnik parsknął, zaskoczył i zawarczał.
O ile Sharp mógł nie słyszeć walenia kolbą w stacyjkę, o tyle na pewno usłyszał, że jeden z samochodów rusza. Wiedział, co to oznacza, i bez wątpienia wspinał się już gorączkowo na skarpę, po której niedawno zszedł do lasu.
Ben zwolnił ręczny hamulec, wrzucił bieg i wyjechał na trasę. Skierował się na południe, gdyż w takim kierunku zaparkowano samochód, a nie było czasu na zawracanie.
Z tyłu rozległ się huk wystrzału.
Zacisnął usta i, spoglądając we wsteczne lusterko, wtulił głowę w ramiona. Zobaczył Sharpa, słaniającego się na nogach gdzieś między dodge’em a sedanem, na środku drogi, skąd mógł lepiej mierzyć.
– Za późno, frajerze – powiedział Ben, wciskając pedał gazu do samej podłogi.
Chevette parsknął, jakby był chorym na gruźlicę, kulawym, starym koniem pociągowym, któremu zaproponowano udział w Kentucky Derby.
Nagle usłyszał, jak druga kula trafia w tylny zderzak, a może błotnik. Przeciągły jęk dziurawionej blachy zabrzmiał jak wyrażany przez zdziwiony samochód okrzyk boleści.
Chevette zatrzymał się, charcząc i trzęsąc, ale w końcu pomknął do przodu, zostawiając za sobą chmurę niebieskiego dymu.
Patrząc we wstecznym lusterku na Sharpa, Benny zobaczył, że agent robi się coraz mniejszy, jakby był diabłem, schowanym w oparach piekielnych dymów do Hadesu. Możliwe, że jeszcze raz strzelił, ale nic nie było słychać poprzez rzężenie silnika.
Droga wznosiła się najpierw, potem opadała, dalej skręcała w prawo i znów opadała. Ben zwolnił trochę. Pamiętał o zastępcy szeryfa, który zainteresował się nimi koło sklepu ze sprzętem sportowym i bronią. Stróż prawa mógł krążyć po okolicy. Benny pomyślał, że gubiąc Sharpa wykorzystał już swój limit szczęścia i teraz, przekraczając dozwoloną prędkość w pragnieniu oddalenia się od Arrowhead, prowokowałby tylko los. W końcu miał na sobie podejrzanie brudną odzież, prowadził kradziony samochód, był uzbrojony w karabin i rewolwer, gdyby więc został zatrzymany za jazdę z nadmierną prędkością, nie mógł oczekiwać, że skończy się na mandacie.
Najważniejsze, że znów był w drodze. Teraz musiał spotkać się z Rachael – albo na międzystanowej „piętnastce”, albo już w Vegas.
Rachael nic się nie stanie. Był pewien, że nic się jej nie stanie.
Białe chmury osiadały coraz niżej na błękitnawym niebie. Stawały się coraz gęstsze. Krawędzie wielu z nich były szare jak metal.
Las po obu stronach drogi pogrążał się w coraz większym mroku.
Rachael dojechała do Barstow we wtorek o piętnastej czterdzieści. Zamierzała zjechać z „piętnastki”, by coś przekąsić; rano jadła tylko kanapkę z jajkiem, a potem dwa małe batony, które kupiła na stacji benzynowej przed wjazdem na tę autostradę. Poza tym poranna kawa i niedawno wypita coca-cola zrobiły swoje: Rachael zaczęła odczuwać niepohamowaną potrzebę skorzystania z toalety. Postanowiła jednak, że nie będzie się zatrzymywać. Barstow było na tyle duże, że mógł się tu znajdować komisariat policji, a także oddział patroli autostrad. Chociaż istniała mała szansa, że spotka jakichkolwiek przedstawicieli władzy i zostanie przez nich rozpoznana jako niesławna zdrajczyni ojczyzny, o której mówi się w radiu, to jednak głód i parcie na pęcherz były zbyt błahymi powodami do podjęcia takiego ryzyka.
Na tym samotnym odcinku autostrady między Barstow a Vegas powinna być w zasadzie bezpieczna. Rzadko się tu trafiały patrole, więc ryzyko zatrzymania jej za przekroczenie prędkości było niewielkie. Wszystkie samochody jechały z prędkością stu dwudziestu – stu trzydziestu kilometrów na godzinę, toteż i Rachael rozpędziła mercedesa do stu dwudziestu. Co pewien czas ktoś ją wyprzedzał, wskutek czego nabrała pewności, że nawet gdyby pojawił się jakiś wóz policyjny, to najpierw zatrzyma kogoś innego.
Pamiętała, że w odległości około czterdziestu pięciu kilometrów znajdował się parking z sanitariatami. Tyle jeszcze wytrzyma. Jeśli zaś chodzi o jedzenie, to nic się nie stanie, jeśli zje dopiero kolację po przyjeździe do Vegas.
Od kiedy wyjechała z przełęczy El Cajon, Rachael spostrzegła, że im dalej zapuszcza się w pustynię Mojave, tym więcej przybywa chmur i tym ciemniejsze staje się niebo. Najpierw wszystkie obłoki były białe, potem ich brzegi zaczęły pokrywać się szarością, by wreszcie poszarzeć całkowicie i przyozdobić się ciemnymi smugami. Opady nieczęsto nawiedzały pustynię, ale latem niebiosa potrafiły się czasami otworzyć i spuścić na jałową ziemię niewyobrażalne ilości wody, jakby chciały powtórzyć biblijny potop. Wprawdzie ze względu na to niebezpieczeństwo autostrada przebiegała po nasypie, a wokół niej wykopano specjalne rowy, co pewien jednak czas znaki ostrzegały przed „nagłymi ulewami”. Rachael nie bała się samego deszczu, ale tego, że wymusiłby znaczne ograniczenie prędkości, a bardzo chciała znaleźć się w Vegas między osiemnastą piętnaście a osiemnastą trzydzieści.
Nie będzie się czuła ani trochę bezpieczna, dopóki nie dotrze do zamkniętego motelu Bena. I nie poczuje się całkowicie bezpieczna, dopóki on nie pojawi się w pokoju, nie zasunie zasłon i nie odizoluje ich od świata.
Parę minut po opuszczeniu Barstow Rachael minęła zjazd do Calico, przy którym znajdowały się ostatnie stacje benzynowe, warsztaty, motele i restauracje. Teraz leżało przed nią nie zamieszkane pustkowie. Do najbliższej ludzkiej osady, malutkiego Baker, było dziewięćdziesiąt kilometrów. Autostrada i jadące po niej samochody stanowiły jedyny dowód na to, że Ziemia jest jednak zaludnioną planetą, a nie sterylnym, pozbawionym życia kawałkiem skały, krążącym cicho po swej orbicie w morzu zimnej przestrzeni kosmicznej.
Ruch był niewielki, jak w każdy wtorek, i przeważały samochody ciężarowe. Od czwartku do poniedziałku dziesiątki tysięcy ludzi przemieszczały się tędy do i z Las Vegas. W każdy piątek i sobotę ruch wzrastał tak bardzo, że na tym jałowym pustkowiu, którego wygląd nie zmienił się od dwustu milionów lat, wydawał się rażącym anachronizmem pomyłką w chronologii, która naraz cofnęła wszystkich tych podróżnych w erę mezozoiczną. Teraz jednak bardzo często mercedes Rachael był jedynym pojazdem na autostradzie.
Jechała przez ten wysuszony obszar pełen gołych wzgórz i kamienistych równin, gdzie sterczały w niebo białe, szare i umbrowe skały niczym odsłonięte żebra, obojczyki, łopatki, strzałki, kości promieniowe, łokciowe, biodrowe, udowe oraz kości stóp, jakby ziemia ta była cmentarzyskiem gigantów z minionych epok, a wicher otworzył ich groby. Pustynne drzewka o szerokich elipsowatych liściach, przypominające posągi wielorękiego boga Siwy, oraz charakterystyczne dla wyższych partii pustyni kaktusy nie występowały na tych niżej położonych i gorętszych obszarach. Wegetacja ograniczała się do paru bezwartościowych gatunków karłowatych drzewek oraz rosnących gdzieniegdzie w niewielkich kępkach suchych, brązowych traw. Na Mojave dominował piasek, skały, alkaliczne równiny i pokłady zakrzepłej lawy. Na północy widać było odległe pasmo gór Calico, a jeszcze dalej za nimi wyrastały majestatycznie zza horyzontu szkarłatne Góry Granitowe, na południowym wschodzie zaś znajdowały się góry Cady. Wszystkie wyglądały na potężne, strome monolity gołego i ponurego kamienia.
O szesnastej dziesięć dojechała do przydrożnego parkingu, o którym przypomniała sobie, kiedy postanowiła nie zatrzymywać się w Barstow. Zwolniła, zjechała z autostrady i wjechała na olbrzymi, pusty plac. Zatrzymała się przed parterowym domkiem z płyt betonowych, w którym znajdowały się toalety. Z prawej strony stała niewielka altana, osłonięta przed słońcem grubą metalową kratą, zawieszoną na czterech trzymetrowej wysokości słupach. W środku znajdowały się trzy stoły do spożywania posiłków. Nie było tu żadnej trawy czy innej roślinności, tylko czysty piasek i niebieskie puszki na odpadki z pokrywami, na których dużymi białymi literami wypisano grzeczne życzenie: PROSZĘ NIE ŚMIECIĆ.
Rachael wysiadła z mercedesa; zabrała ze sobą tylko kluczyki i torebkę. Broń i pudełka z amunicją zostawiła ukryte pod siedzeniem, gdzie wsunęła je, zjeżdżając na stację benzynową. Bardziej z przyzwyczajenia niż konieczności zamknęła drzwi na kluczyk.
Przez chwilę patrzyła na niebo, które w dziewięćdziesięciu procentach pokryte było stalowoszarymi chmurami, jak gdyby wdziewało na siebie zbroję. Dzień jednak pozostawał wciąż upalny, temperatura wynosiła około trzydziestu-trzydziestu pięciu stopni, chociaż dwie godziny wcześniej – zanim nadciągnęły chmury – musiała być dużo wyższa, nawet o dziesięć stopni.
Po autostradzie przejechały dwie olbrzymie ciężarówki, gnając na wschód i rozdzierając pustynną ciszę. Gdy przemknęły, zapadła jeszcze głębsza, dzwoniąca w uszach cisza.
W drodze do damskiej toalety Rachael dostrzegła tablicę ostrzegającą podróżnych przed grzechotnikami. Zapewne lubiły wygrzewać się na rozgrzanych słońcem betonowych płytach.
W toalecie było gorąco, jedyną wentylację stanowiły okna bez szyb, umieszczone wysoko w ścianie i zaopatrzone w drewniane żaluzje. Przynajmniej jednak regularnie ją sprzątano. W przybytku unosił się zapach środków dezynfekcyjnych o aromacie sosnowych igieł. Rachael wyczuła także niemiłą woń betonu zanadto rozgrzanego na palącym słońcu.
Eric budził się powoli z głębokiego, sugestywnego snu – a może niewyobrażalnej, prehistorycznej pamięci gatunkowej – gdzie był czymś odmiennym od człowieka. Pełzał wewnątrz jakiejś nory o chropowatych ścianach, ale nie była to jego nora, lecz innego stworzenia. Czołgał się głębiej i głębiej, kierowany zapachem piżma, w przeświadczeniu, że gdzieś w tym mrocznym tunelu odnajdzie i pożre ukryte ciepłe jaja. Para żarzących się pomarańczowym blaskiem oczu była pierwszym sygnałem, że musi powściągnąć swe zamiary. Ciepłokrwiste futerkowe stworzenie, dobrze uzbrojone w kły i pazury, rzuciło się na niego, by bronić swego podziemnego gniazda. Niespodziewanie stał się uczestnikiem dzikiej walki, przerażającej i radosnej zarazem. Wypełniła go zimna, gadzia wściekłość. Zapomniał o głodzie, który kazał mu szukać tych jaj. W ciemności szarpał się, gryzł i drapał ze swym przeciwnikiem. Nagle zasyczał, a ten drugi pisnął i prychnął. W sumie zadał więcej bolesnych ran, niż sam otrzymał, a norę wypełniła podniecająca woń krwi, fekaliów i uryny…
Odzyskawszy ludzką świadomość, Eric zrozumiał, że samochód stoi. Nie wiedział jednak, kiedy się zatrzymał – może przed minutą lub dwiema, a może przed paroma godzinami. Walcząc z hipnotyzującymi siłami, które chciały na powrót wciągnąć go do krainy snów, pragnąc znów znaleźć się w rzeczywistym, znajomym świecie przemocy, pierwotnych żądz i przyjemności, przygryzł dolną wargę, aby rozjaśnić swój umysł. Zaniepokojony, choć przygotowany na to, zauważył, że ma znacznie ostrzejsze zęby niż dotychczas. Przez chwilę nasłuchiwał, ale z zewnątrz nie doszły go żadne głosy ni dźwięki. Nie wiedział, czy są już w Vegas, czy może mercedes – zgodnie z poleceniem Shadwaya – stoi teraz na parkingu przed motelem.
Zimna, nieludzka wściekłość, którą czuł we śnie, wciąż w nim tkwiła, choć przeniosła się z żyjącego w podziemnych norach, małego bursztynowookiego ssaka na Rachael. Nienawiść do niej obezwładniała go. Pragnienie, by dostać ją w swoje ręce, rozpruć jej gardło i wybebeszyć, graniczyło z szaleństwem.
W ciemnym jak noc wnętrzu bagażnika zaczął szukać śrubokrętu. Choć nie docierało tam więcej światła niż przedtem, Eric widział już nieco lepiej. I jeśli wzrokiem nie odbierał wyraźnie wszystkich wymiarów swej styksowej celi, to bez wątpienia mógł je uchwycić jakimś nowym, szóstym zmysłem. W każdym razie miał podprogową świadomość pozycji i znamiennych cech każdej metalowej ściany. Czuł również, że śrubokręt leży przy jednej z nich, na wysokości jego kolan. Kiedy zgiął się, by sprawdzić wiarygodność tego wrażenia, jego dłoń trafiła dokładnie na rowkowany uchwyt z pleksiglasu.
Otworzył śrubokrętem klapę bagażnika. Do środka wlało się światło. Przez chwilę raziło go w oczy, ale zaraz przywykł do jasności. Pchnął klapę w górę. Zdumiał się, widząc pustynię. Wyszedł z bagażnika.
Rachael umyła ręce nad umywalką – była ciepła woda, ale brakowało mydła – po czym wysuszyła je pod suszarką, zastępującą papierowe ręczniki.
Wyszła z toalety, a ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nią. Z ulgą zauważyła, że w tym czasie żaden grzechotnik nie rozłożył się na rozgrzanych betonowych płytach, po których miała przejść. Z niepokojem natomiast spostrzegła otwarty bagażnik samochodu.
Zatrzymała się i zmarszczyła brwi. Nawet jeśli klapa nie była zamknięta na kluczyk, to zamek nie mógł przecież otworzyć się sam.
I nagle doznała olśnienia: to Eric!
Jakby na potwierdzenie jej domysłu, zza węgła, w odległości kilkunastu metrów od niej, wyszedł Eric. Utkwiła w nim swe spojrzenie, jakby chcąc go przykuć do miejsca, w którym stał, równie silnie jak wzrok Erica paraliżował ją.
To był Eric, ale jakby nie ten sam.
Przestraszona, patrzyła wciąż na niego, nie wierząc własnym oczom. Taka zdumiewająca metamorfoza jest przecież niemożliwa! Zrozumiała jednak, że to manipulacje strukturą genetyczną organizmu doprowadziły do tych potwornych zmian. Ciało Erica było najwyraźniej zdeformowane, ale ponieważ miał na sobie ubranie, trudno było dokładnie określić, co się z nim stało. Najbardziej rzucały się w oczy niekształtne kolana, biodra oraz garb; koszula w szkocką kratę pruła się w szwach, nie mogąc pomieścić wielkiej narośli na jego plecach. Ręce wydłużyły mu się o kilka centymetrów, co podkreślały za krótkie rękawy. Jego niepodobne do ludzkich dłonie, nakrapiane żółto-brązowoszarymi plamami, z dziwnymi gruzowatymi kostkami były potężne i budziły strach. Sprawiały wrażenie giętkich i chwytliwych jak u zwierząt, a ich wydłużone, kościste palce wieńczyły szpony. W niektórych miejscach skóra wyglądała tak, jakby zastąpiła ją szorstka łuska.
Ale najgorsza była dziwnie zmieniona twarz Erica. Każdy szczegół tego niegdyś przystojnego oblicza uległ przemianie, choć pewne charakterystyczne cechy pozostały, umożliwiając identyfikację. Jednakże zdeformowały się kości – były teraz albo szersze i bardziej płaskie, albo też węższe i bardziej zaokrąglone, a wokół cofniętych oczu i wysuniętej szczęki wyraźnie węższe. Między brwiami pojawiła się szkaradna żłobkowana narośl, która wędrowała – malejąc – przez środek głowy.
– Rachael – odezwał się Eric.
Miał niski, drgający i chrapliwy głos. Rachael wyczuła w nim ponurą, nawet melancholijną nutę.
Na jego szerszym nieco czole rosły dwie bliźniacze stożkowate wypukłości, które w przyszłości miały zapewne stać się rogami wielkości kciuka. Gdyby szorstka łuska widoczna na jego dłoniach nie pojawiła się również na twarzy, a skóra na szyi i karku nie zgrubiała, jak u każdego gada, to rogi nie miałyby sensu. Występowały one u niektórych jaszczurek i może w pewnych okresach odległych początków ludzkości – choć wydawało się to nieprawdopodobne – także u niektórych gatunków zwierząt ziemnowodnych. Pozostałe elementy strasznej twarzy Erica były ludzkie lub może bardziej – małpie. Rachael zaczęła niejasno przeczuwać, że w Ericu skupiły się dziesiątki milionów lat genetycznego dziedzictwa, że każdy stopień ewolucji walczył teraz o dominację w jego organizmie; dawno zapomniane formy życia w całej swej mnogości prowadziły walkę o powrót do świata przyrody, jakby komórki Erica zdolne były pomieścić ich materiał genetyczny.
– Rachael – powtórzył, ale nie ruszył się z miejsca. – Chcę… Chcę…
Zdaje się, że nie mógł znaleźć słów, by dokończyć myśl, a może po prostu nie wiedział, czego chce.
Rachael też stała jak wryta, częściowo dlatego, że paraliżował ją strach, częściowo zaś z chęci zrozumienia, co się z nim stało. Jeśli istotnie wielość gatunkowych pamięci wewnątrz materiału genetycznego pchała go w przeciwnych kierunkach, jeśli rozwój zmierzał w stronę jakiegoś podludzkiego stanu świadomości, w którym obecny wygląd i intelekt zachowałyby dominację nad życiem komórkowym, to wtedy każda zmiana wewnątrz jego organizmu byłaby funkcjonalna, a jej cele w oczywisty sposób związane z tą lub inną przedludzką formą. Ale to chyba jednak nie zachodziło. Pulsujące żyły na jego twarzy, guzowate narośle i różne wklęśnięcia wyglądały na przypadkowe, nie występujące u żadnej ze znanych istot na drabinie ewolucji. To samo dotyczyło garbu na plecach Erica. Rachael podejrzewała, że – oprócz walczących ze sobą o dominację różnych form – także zmutowane geny czyniły w organizmie Erica nieuzasadnione zmiany lub pchały go w stronę jakiejś obcej formy życia, znacznie odbiegającej od gatunku ludzkiego.
– Rachael…
Miał niezwykle ostre zęby.
– Rachael…
Szaroniebieskie tęczówki jego oczu nie były już okrągłe, lecz wydłużyły się, przypominając teraz owalne, pionowo ustawione tęczówki węży. Nie były to całkowicie oczy węża, gdyż przemiana jeszcze się nie zakończyła, ale już znacznie różniły się od ludzkich oczu.
– Rachael…
Jego nos zapadł się jakby w głąb twarzy, wskutek czego bardziej wyeksponowane były nozdrza.
– Rachael… proszę… proszę…
W patetycznym geście podniósł w jej stronę mocarną łapę, a w jego chrapliwym głosie wciąż pobrzmiewała nuta żałości i litowania się nad sobą. Ale pojawił się w nim też nowy akcent, wyraźniejszy nawet niż ton miłości i pożądania, który jego samego jakby zdawał się zdumiewać nie mniej niż Rachael.
– Proszę… proszę… chcę…
– Eric – odezwała się Rachael, a jej głos zabrzmiał równie dziwnie jak głos Erica, był zabarwiony lękiem i smutkiem. – Czego chcesz?
– Chcę… ja… ja chcę… ja nie chcę być…
– Tak?
– Boję się.
Nie wiedziała, co ma powiedzieć.
Eric zrobił krok w jej stronę. Natychmiast cofnęła się.
Eric zrobił kolejny krok do przodu i Rachael zauważyła, że stawianie stóp na chodniku sprawiało mu trudności, jakby buty kryły zdeformowane, zwierzęce łapy.
Cofnęła się jeszcze o krok, by zmniejszyć przewagę Erica.
Cedząc słowa, jakby ich artykulacja sprawiała mu agonalne cierpienie, wyrzekł:
– Ja… chcę… żebyś…
– Eric – powtórzyła delikatnie i współczująco.
– …żebyś… żebyś…
Wykonał następne trzy chwiejne kroki w jej stronę, na które Rachael odpowiedziała czterema wstecz.
Głosem mężczyzny uwięzionego w piekielnej pułapce powiedział:
– Nie… nie odrzucaj mnie… nie odrzucaj… Rachael… nie…
– Eric, nie mogę ci pomóc.
– Nie odrzucaj mnie.
– Tobie nie można pomóc, Eric.
– Nie odrzucaj mnie… znów.
Nie miała przy sobie broni. W jednej ręce trzymała kluczyki od samochodu, a w drugiej torebkę. W duchu wściekała się na siebie, że zostawiła w samochodzie pistolet. Cofnęła się jeszcze bardziej.
I wtedy z dzikim okrzykiem wściekłości na ustach, który zmroził Rachael mimo czerwcowego żaru, Eric rzucił się na nią.
Cisnęła w jego głowę torebką, odwróciła się i pognała na pustynię ze wszystkich stron otaczającą parking. Jej nogi zapadały się w miękkim piasku i omal nie zwichnęła kostek, ratując się przed upadkiem. Co chwila wpadała na rozsiane tu i ówdzie karłowate krzaki, które raniły jej łydki. Zdołała jednak zachować równowagę i biegła przed siebie; biegła z wiatrem w zawody, wtuliwszy głowę w ramiona, rytmicznie wymachując zgiętymi w łokciach rękami; biegła, by ocalić życie.
Kiedy Eric zobaczył Rachael na chodniku koło toalety, jego pierwsza reakcja zaskoczyła go. Widząc jej śliczną buzię, tycjanowskie włosy i cudowne ciało, obok którego niegdyś leżał, nieoczekiwanie odczuł żal, że tak źle ją traktował. Wypełniło go nieznośne poczucie wielkiej straty. Pierwotna złość, od której aż się gotował, minęła, a powróciły bardziej ludzkie – aczkolwiek wątłe – uczucia. Z oczu trysnęły mu łzy. Nie potrafił wydobyć z siebie głosu nie tylko ze względu na zmiany w budowie narządów mowy, ale i z powodu nagłych wyrzutów oraz rozpaczliwego uczucia samotności.
Ale ona znów go odrzuciła, potwierdzając jego najgorsze podejrzenia, zostawiając go w udręce i rozpaczy nad samym sobą. Zimna wściekłość prehistorycznej świadomości, niczym fala na wzburzonej rzece niosącej topniejące lody, ponownie zalała jego wnętrze. Momentalnie zniknęło pragnienie, by gładzić ją po włosach i czule dotykać delikatnej skóry jej dłoni. Zastąpiło je coś silniejszego od pożądania – głębokie pragnienie zadania jej śmierci. Chciał wypruć jej flaki, zanurzyć usta w jeszcze ciepłym mięsie i na koniec obwieścić swój ostateczny tryumf przez oddanie moczu na jej szczątki. Rzucił się więc na Rachael, wciąż pragnąc jej, lecz już w innym celu.
Kobieta zaczęła uciekać. Pobiegł za nią.
Instynkt, gatunkowa pamięć niezliczonych pościgów i polowań – wspomnienia żyjące nie tylko w jego umyśle, ale także we krwi – dawały mu pewną przewagę. Dopadnie jej. To tylko kwestia czasu.
Rachael, ta arogancka bestia, była szybka, ale ludzie kierowani strachem i instynktem przetrwania zawsze są szybcy; szybcy przez chwilę, ale nie na zawsze. Opanowani przez lęk, nigdy zresztą nie bywają tak przebiegli jak ich prześladowcy. Miał w tych sprawach doświadczenie. Żałował, że nie zdjął butów, gdyż krepowały teraz jego ruchy. Na szczęście poziom adrenaliny miał na tyle wysoki, że blokował on uczucie bólu w zdrętwiałych palcach i wykrzywionych piętach, chwilowo nie odczuwał dyskomfortu.
Zwierzyna uciekała na południe, choć nie było tam nic, co mogłoby jej dać najmniejszą nawet nadzieję na znalezienie schronienia. Na przestrzeni, która rozciągała się między parkingiem a odległymi górami, żyły tylko stworzenia, które wiją się i pełzają, kłują, i kąsają, a czasami – by przeżyć – zjadają własne młode.
Rachael przebiegła zaledwie kilkaset metrów, a już dostała zadyszki, nogi zaś ciążyły jej, jakby ktoś napełnił je ołowiem.
Nie była w złej formie fizycznej, to tylko pustynny żar tak bardzo dokuczał, iż mogło się zdawać, że jest materialny, a poruszanie się w nim – równie trudne jak marsz po szyję w wodzie. Upał nie tyle płynął z nieba, gdyż prawie całe zasłoniły już chmury, lecz od dołu, z nagrzewanego przez słońce od samego rana piasku. Dopiero przed godziną lub dwiema napłynęły obłoki i przesłoniły słońce, dzień był wciąż ciepły – temperatura wynosiła zapewne około trzydziestu kilku stopni Celsjusza – ale nagrzane tuż przy powierzchni powietrze miało na pewno ponad czterdzieści stopni. Rachael czuła się tak, jakby stąpała po palenisku.
Odwróciła głowę.
Eric był około dwudziestu metrów za nią.
Znów, patrząc przed siebie, przyspieszyła. Ruszała nogami jak tylko potrafiła najszybciej, dając z siebie wszystko, tnąc ścianę żaru tylko po to, by napotkać następną i następną… Wdychała gorące powietrze, aż wyschły jej usta, język przyrósł do podniebienia, zaczęło drapać w gardle i palić w płucach. Przed nią rozciągał się szpaler skarłowaciałych mesquite, prawie trzydzieści metrów w obie strony. Nie miała ochoty ominąć przeszkody, ponieważ mogłaby stracić swą przewagę nad Erikiem. Mesquite sięgały jej tylko do kolan i nie rosły ani zbyt gęsto, ani szeroko. Wskoczyła więc między krzaki; dopiero wówczas okazało się, że jednak rosły ciaśniej, niż to wyglądało na pierwszy rzut oka, a szerokość szpaleru przekraczała pięć metrów. Kolczaste, oleiste rośliny kłuły ją w łydki i chwytały za spodnie, opóźniając ucieczkę z taką zaciętością, jakby stronniczo działały na korzyść Erica. Pulsujące szybko serce kobiety zaczęło bić jeszcze mocniej, zbyt mocno, gdyż czuła ból w piersiach. Wreszcie pokonała szpaler mesquite; setki kolców i listków poprzyczepiało się jej do spodni i skarpetek. Znów zwiększyła tempo, pot lał się z niej strumieniami, smakowała go w kącikach ust i wycierała dłonią z czoła, zanim zdążył zalać jej oczy i zasłonić widok. Jeśli nadal będzie się tak bardzo pocić, grozi jej niebezpieczne odwodnienie organizmu. Już zaczynała widzieć mroczki przed oczami, mieć nudności i czuć zbliżające się zawroty głowy. Nie przestawała jednak poruszać nogami i biec po jałowej ziemi, gdyż nie pozostało jej nic innego.
Obejrzała się raz jeszcze.
Eric był coraz bliżej. Teraz dzieliło go od niej tylko piętnaście metrów.
Z wielkim wysiłkiem Rachael odnalazła w sobie ukryte głęboko zapasowe pokłady energii i natychmiast je uruchomiła.
Podłoże nie było już tak zdradliwie miękkie, twardniało i przechodziło w skałę; szeroką, płaską, nagą skałę, przez całe wieki trawioną wiatrem i piaskiem, czego śladem były między innymi setki drobnych, spiralnych żłobień. Dzięki nim Rachael nie ślizgała się na kamieniu i znów mogła przyspieszyć. Na razie bała się myśleć, co będzie, gdy – już niedługo – zabraknie jej sił i nastąpi odwodnienie organizmu. Należało myśleć pozytywnie – to jest klucz do zwycięstwa. Przebiegła pięćdziesiąt metrów, pewna, że zwiększa się dystans między nią a Erikiem.
Obejrzała się po raz trzeci i mimowolnie krzyknęła z rozpaczy: Eric był jeszcze bliżej. Odległość wynosiła już tylko dziesięć metrów.
Wtedy potknęła się i upadła.
Skała kończyła się i znów był piasek. Rachael nie zauważyła tego, gdyż nie patrzyła pod nogi, i dlatego skręciła kostkę. Próbowała wstać, kontynuować ucieczkę, ale kontuzja nie pozwalała jej na to. Gdy tylko postawiła stopę na ziemi, poczuła straszliwy ból. „Nie!” krzyknęła i rzuciła się w bok, przeturlała się po jakichś zaroślach, kamieniach, kępkach ostrych traw i znalazła się nad brzegiem wielkiego arroyo, naturalnego kanału wodnego biegnącego przez pustynię. W czasie ulewnych deszczów płyną nim strugi wody niczym w prawdziwej rzece, ale przez większą część roku – tak jak teraz – jest wyschnięty. Kanał miał około piętnastu metrów szerokości i dziesięciu głębokości. Jego ściany z obu stron łagodnie opadały na dno. Rachael zatrzymała się, rozeznała w sytuacji i pomyślała, co ma zrobić, i zrobiła to: sturlała się w dół, modląc się rozpaczliwie, by nie trafić na ostre kamienie lub grzechotnika.
Był to karkołomny czyn, który przysporzył jej wielu sińców, a kiedy z impetem spadła na dno arroyo, omal nie wypluła z siebie płuc. Nie zważając na to, podniosła się, rozejrzała wokół i zobaczyła Erica – lub to coś, co kiedyś było Erikiem – patrzącego na nią znad krawędzi skarpy. Znajdował się mniej więcej dziesięć metrów nad nią, ale dziesięć metrów w pionie wydawało się stanowić dużo większy dystans niż tyleż metrów w poziomie. To tak, jakby Rachael stała na ulicy, a Eric wyglądał na nią z dachu dwupiętrowego domu. Własna odwaga i niepewność Erica znowu dały jej przewagę. Gdyby od razu sturlał się za nią, na pewno już by jej dopadł.
Tę przewagę musiała teraz wykorzystać. Odwróciła się w prawo i, uważając na skręconą kostkę, pobiegła przed siebie po płaskim dnie kanału. Nie wiedziała, dokąd zaprowadzi ją arroyo, ale wiedziała, że nie wolno jej się zatrzymać. Gnała przed siebie, rozglądając się wokół za czymś, czego mogłaby użyć przeciwko swemu prześladowcy, za czymś, co uratowałoby jej życie, za czymkolwiek…
Za czymkolwiek.
Trzeba jej było cudu.
Kiedy zaczynała biec, spodziewała się, że Eric skoczy za nią na dno wąwozu, ale on nie zrobił tego. Ruszył natomiast wzdłuż krawędzi skarpy i, patrząc z góry, metr za metrem podążał jej śladem.
Rachael podejrzewała, że i on szuka czegoś, co dałoby mu przewagę.
We wtorek o szesnastej trzydzieści, dzięki pomocy biura szeryfa okręgu Riverside, które pożyczyło im samochód wraz z kierowcą, Sharp i Peake byli już w Palm Springs. Wynajęli dwa pokoje w motelu przy Palm Canyon Drive.
Sharp zadzwonił po Nelsona Gossera, agenta, który został na służbie w domu Erica Lebena w Palm Springs. Gosser kupił im płaszcze kąpielowe, a ich ubrania zabrał do pralni ekspresowej. Potem z baru „Kentucky Fried Chicken” przywiózł obu mężczyznom dwie porcje kurczaka z sałatką z kapusty, frytkami i półsłodkim pieczywem.
Podczas gdy Sharp i Peake przebywali w Arrowhead, agenci federalni odnaleźli na tyłach nie zamieszkanego domu, kilka ulic na zachód od Palm Canyon Drive, czerwonego mercedesa 560 SL z przestrzeloną oponą. Samochód należał do Rachael Leben. Natomiast niebieski ford, pozostawiony przez Shadwaya w Arrowhead, doprowadził ich do wypożyczalni samochodów na lotnisku. Oczywiście, żaden z tych śladów nie mówił jednak, gdzie należy szukać poszukiwanych zbiegów.
Sharp zadzwonił na lotnisko i wezwał do telefonu pilota śmigłowca „Bell”. Naprawa sprzętu dobiegała końca. Po zatankowaniu do pełna helikopter zostanie przekazany do wyłącznej dyspozycji wicedyrektora DSA, a nastąpi to najdalej za godzinę.
Następnie Sharp zadzwonił do swych agentów w laboratorium w Riverside i innych miejscach okręgu Orange. Rozmawiając z nimi, jadł kurczaka, zdejmując jednak przyrumienioną, chrupiącą skórkę, gdyż była tłusta. Nie ruszył też frytek, bo uważał, że spożywanie czegoś takiego to dopraszanie się o zawał, sałatką zaś wzgardził, ponieważ kapusta nie była świeża. W dochodzeniu uczestniczyło ponad sześćdziesięciu agentów. Sharp nie mógł rozmawiać ze wszystkimi, ale po połączeniu się z sześcioma miał dokładny obraz wszystkich aspektów sprawy.
Dochodzenie prowadziło na razie donikąd.
Same pytania, żadnych odpowiedzi. Gdzie jest Eric Leben? Gdzie się podział Ben Shadway? Dlaczego Rachael Leben była nieobecna w domu nad jeziorem Arrowhead? Gdzie wtedy przebywała? Gdzie jest teraz? Czy zachodziło niebezpieczeństwo, że Shadway i pani Leben znajdą jakieś materiały dowodzące istnienia projektu „Wildcard” i podadzą je do publicznej wiadomości?
Większość ludzi – w obliczu tylu piętrzących się i nie rozwiązanych problemów, a także wobec nieudanej, upokarzającej akcji, jaką dla Sharpa była wyprawa do Arrowhead – straciłaby chęć do jedzenia. Anson Sharp jednak z apetytem dokończył kurczaka z pieczywem. Zważywszy ponadto, że człowiek ten zaryzykował całą swoją przyszłość, podporządkowując działania agencji wykonaniu osobistej wendety na Benie Shadwayu, wydawało się nieprawdopodobne, że może on teraz położyć się i rozkoszować głębokim, niczym nie zmąconym snem niewinnego dziecka. On sam jednak, ścieląc łóżko w motelowym pokoju, nie bał się bezsenności. Potrafił zawsze – niezależnie od warunków – zasnąć, kiedy tylko przyłożył głowę do poduszki.
To w końcu człowiek, którego jedynym zainteresowaniem jest jego własna osoba, który działał tylko i wyłącznie dla swego dobra. Stąd ta niezwykła dbałość o formę fizyczną – prawidłowe odżywianie, sen, gimnastyka, pielęgnacja sylwetki. Poza tym Sharp naprawdę wierzył, że jest lepszy od innych ludzi i los mu sprzyja. Dlatego żadne niepowodzenie nie mogło wytrącić go z równowagi, jako że każdą porażkę czy rozczarowanie traktował jako coś chwilowego, przejściowego, jako jednorazową nieistotną anomalię. Liczyło się tylko gładkie pasmo awansów, sukcesów i uznania.
Zanim położył się do łóżka, Sharp polecił Nelsonowi Gosserowi, by przekazał instrukcje dla Peake’a. Następnie zabronił centrali telefonicznej łączenia rozmów z jego pokojem, zaciągnął zasłony, zdjął szlafrok, poprawił poduszkę i wyciągnął się na materacu.
Patrząc na ciemny sufit, pomyślał o Shadwayu i roześmiał się. Biedny Shadway na pewno zachodził w głowę, jak to możliwe, żeby człowiek skazany przez sąd wojenny i wyrzucony z armii mógł zostać agentem DSA. To był bez wątpienia poważny problem dla prostodusznego Bena, który w życiu kierował się błędnym przekonaniem, że uczynki dzielą się na moralne i amoralne i że dobre są zawsze nagradzane, a złe ściągają potępienie na głowy ich sprawców. Ale Anson Sharp wiedział, że nie istnieje obiektywna sprawiedliwość i że rewanżu można się obawiać tylko wtedy, gdy pozwoli się komuś na zemstę. Wiedział również, że altruizm i przestrzeganie zasad fair play nie są automatycznie nagradzane, moralność zaś i amoralność to tylko puste słowa. Według Sharpa człowiek nie miał w życiu wyboru między dobrem i złem, lecz między czynem, który może przynieść jakieś korzyści, a czynem, który nie przyniesie żadnych zysków, przy czym skutki tych działań dla osób trzecich były dla niego bez znaczenia. Liczył się tylko on, numero uno.
Kierując się w swym postępowaniu tą prostą, egoistyczną filozofią, bez trudu usunął ze swych akt hańbiące obciążenia. Szacunek dla techniki komputerowej i jej możliwości okazały się tu nieocenione.
W Wietnamie Sharp kradł zdumiewająco bezkarnie olbrzymie ilości towarów z dostaw dla sklepu w bazie oraz dla kantyny. Jego wspólnikiem był elektronik z kwatermistrzostwa dywizji, kapral Eugene Dalmet. Wchodząc do systemu, mogli wyśledzić wszystkie transporty zaopatrzenia i wybrać sobie odpowiedni czas i miejsce do ich zagarnięcia. Potem prawie zawsze udawało się Dalmetowi usunąć z komputera wszystkie dane dotyczące przesyłki.
Następnie – poprzez odpowiednie polecenia w systemie – potrafił tak pokierować niczego nie podejrzewającymi biuralistami z kwatermistrzostwa, że likwidowali wszelkie dokumenty związane z transportem, tak iż nawet na papierze nie pozostawał żaden ślad po skradzionym towarze. Towar po prostu nie istniał. W tym nowym, wspaniałym świecie urzędników i zaawansowanej technologii w zasadzie nie istniało nic, jeśli nie było udokumentowane. Schemat ten działał bez zarzutu do czasu, kredy Ben Shadway zaczął węszyć wokół Sharpa.
Odesłany w niesławie do Stanów sierżant nie rozpaczał, gdyż wiózł ze sobą przyswojoną wiedzę na temat cudownej zdolności komputerów do bezśladowego usuwania danych z zapisów, do pisania historii na nowo. Nie wątpił, że uda mu się w ten sposób napisać od początku również własny życiorys.
Przez pół roku uczęszczał na kurs programowania komputerowego, poświęcał temu dnie i noce, ignorując cały świat, aż wreszcie stał się nie tylko pierwszorzędnym programistą, ale również złodziejem kodów komputerowych o niepospolitych umiejętnościach i wielkim sprycie. A były to czasy, kiedy jeszcze nie wymyślono terminu hacker.
Następnie znalazł posadę w agencji pośrednictwa pracy Oxelbine Placement, firmie na tyle dużej, by potrzebowała programistów, lecz na tyle małej, by dbała o swą reputację i chroniła się przed zatrudnianiem kogoś o niechlubnej przeszłości. W gruncie rzeczy ważne było tylko to, czy kandydat do pracy nie popełnił w cywilu czynów przestępczych. Poza tym – w owych czasach, gdy ludzie nie szaleli jeszcze na punkcie komputerów i różne przedsiębiorstwa z trudem wyłapywały ludzi do ich obsługi – wystarczały kwalifikacje zawodowe.
Oxelbine miała bezpośrednie łącze z głównym komputerem w TRW, największej firmie badania wiarygodności. Akta TRW stanowiły podstawowe źródło danych dla mniejszych tego typu agencji, tak lokalnych, jak i międzystanowych. Oxelbine płaciła TRW za informacje o ludziach, którzy ubiegali się o samodzielne stanowiska i, gdy tylko miała okazję, redukowała koszty własne, przekazując do TRW wiadomości, których tam nie mieli. Na marginesie swojej pracy Sharp potajemnie wszedł do systemu TRW, szukając schematu na złamanie kodu, który blokował dostęp do banku danych firmy. Zastosował nudną metodę prób i doświadczeń, dziesięć lat później znaną każdemu hackerowi. Proces był długi i żmudny, gdyż wtedy komputery pracowały jeszcze dużo wolniej. Jednakże zdołał nauczyć się, jak wejść do dowolnego zbioru danych w systemie TRW i – co ważniejsze – odkrył, jak wprowadzać i wymazywać zapisy. W owych czasach był to jeszcze łatwy proces, gdyż nie doceniano potrzeby odpowiedniego zabezpieczania komputerów. Kiedy Sharp dostał się do własnego dossier, natychmiast zmienił niechlubny powód zwolnienia z armii na bardziej zaszczytny, dodał nawet kilka wyróżnień i pochwał, awansował się z sierżanta na porucznika i usunął z akt wszystkie negatywne opinie. Następnie wydał polecenie, by komputer TRW zniszczył wszystkie dane dotyczące jego osoby, które istniały na twardym dysku, i zastąpił je dopiero co wprowadzonymi.
Już bez piętna niechlubnego wyrzucenia z armii – przynajmniej w oficjalnych aktach – Sharp mógł otrzymać nową pracę w General Dynamics, głównym partnerze Departamentu Obrony. Była to posada urzędnicza i nie wymagała sprawdzenia przeszłości człowieka. Sharp uniknął więc badania ze strony FBI oraz GAO, gdzie mieli łącza z Pentagonem i szybko odkryliby jego prawdziwą wojskową przeszłość. Sam zaś, za pośrednictwem systemu Hughesa zainstalowanego w Departamencie Obrony, zdołał wreszcie dostać się do swoich danych w MCOP, biurze kadrowym marines, i zmienić je tak, jak to uczynił w TRW. Potem było już zupełnie prostą sprawą polecić komputerowi w MCOP, by zniszczył jego dane na twardym dysku i zastąpił je „sprawdzonymi, poprawionymi i uaktualnionymi”.
FBI dysponowało własnymi informacjami na temat ludzi, którzy w czasie odbywania służby wojskowej dopuścili się czynów przestępczych. Wykorzystywano je do sprawdzania osób podejrzanych o łamanie prawa oraz do badania przeszłości ubiegających się o pracę w agencjach federalnych. Załatwiwszy więc sprawę z komputerem MCOP, Sharp polecił mu wysłać do FBI kopię nowo wprowadzonych danych, zaopatrując je w adnotację, że poprzednie zapisy zawierają „poważne niezgodności zniesławiające obywatela, wymagające natychmiastowego zniszczenia”. W owym czasie, kiedy jeszcze nikt nie słyszał o hackerach i możliwości oszukiwania komputerów, ludzie wierzyli w to, co mówiły do nich elektroniczne ekrany. Nawet agenci FBI, ćwiczeni przecież w nieufności, wierzyli komputerom. Sharp był więc prawie pewien, że udadzą mu się te oszustwa.
Kilka miesięcy później złożył podanie o pracę w DSA, w ramach programu szkoleniowego agencji. Czekał na efekty działań „oczyszczających” własną reputację. Udało się. W FBI sprawdzono jego przeszłość i przyjęto do DSA. I wtedy – kierowany wrodzonym pragnieniem władzy oraz makiaweliczną wprost przebiegłością – rozpoczął błyskawiczną wspinaczkę po szczeblach kariery. Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że Sharp za pomocą komputera poprawia swoje akta personalne, przypisując sobie wszelkie zasługi i wyróżnienia starszych oficerów, którzy zginęli na służbie lub umarli śmiercią naturalną i nie mogli zaprotestować.
Teraz zagrażało mu już tylko kilka osób, które były razem z nim w Wietnamie i uczestniczyły w procesie. Dlatego, po rozpoczęciu pracy w DSA, zajął się tropieniem tych, którzy mogliby go wsypać. Trzech z nich zginęło w Wietnamie, już po powrocie Sharpa do Ameryki. Jeden został zabity kilka lat później w poronionej próbie Jimmy’ego Cartera odbicia amerykańskich zakładników w Iranie. Jeszcze jeden zmarł śmiercią naturalną. Inny dostał strzał w głowę w Teaneck, w stanie New Jersey, gdzie – po zakończeniu służby w piechocie morskiej – pracował w całodobowym sklepie wielobranżowym. Miał pecha, zaatakował go naćpany nastolatek, który chciał zwinąć kasę. Trzech kolejnych ludzi zdolnych do odsłonięcia prawdy o przeszłości Sharpa, mogących go zniszczyć, powróciło po wojnie do Waszyngtonu i rozpoczęło kariery w Departamencie Stanu, FBI oraz Departamencie Sprawiedliwości. Z największą ostrożnością, ale nie tracąc czasu, gdyż ludzie ci w każdej chwili mogli go odkryć w DSA, Sharp zaplanował na każdym z nich morderstwo i zadanie to wykonał gładko.
Pozostały jeszcze cztery osoby – wliczając Shadwaya – które znały przeszłość Sharpa, ale żadna z nich nie miała do czynienia z instytucjami rządowymi ani w inny sposób nie mogła trafić na ślad byłego sierżanta w szeregach DSA. Oczywiście, gdyby zdobył fotel dyrektora agencji, jego nazwisko częściej pojawiałoby się w środkach przekazu i tacy wrogowie jak Shadway mogliby o nim usłyszeć i próbować go załatwić. Od pewnego więc czasu wiedział, że i tych czterech – prędzej czy później – też musi zginąć. Kiedy Shadway wmieszał się w sprawę Lebena, Sharp uznał to za kolejne zrządzenie losu, jeszcze jeden dowód na to, że wszystko zawsze musi być tak, jak sobie Anson zażyczy.
Dlatego nie był szczególnie zdziwiony, gdy poznał historię Erica Lebena, człowieka równie upartego i zapatrzonego w siebie jak on. Wszyscy, z wyjątkiem Sharpa, reagowali rozbawieniem lub poruszeniem na wieść o arogancji naukowca, który próbował złamać prawa boskie i prawa przyrody, który chciał oszukać śmierć. Ale Anson już dawno poznał, że w świecie zaawansowanej technologii wartości absolutne, takie jak prawda, racja, fałsz, sprawiedliwość czy nawet śmierć, wcale nie są już takie absolutne. Sharp stworzył własny życiorys poprzez manipulację elektronami, Eric Leben zaś próbował przemodelować swój organizm, manipulując genami. Dla Sharpa więc jedno i drugie stanowiło część tej samej magicznej księgi, którą można znaleźć w torbie współczesnego czarnoksiężnika.
Wyciągnięty wygodnie w hotelowym łóżku, Anson Sharp zażywał teraz snu człowieka amoralnego i był to sen znacznie głębszy, znacznie spokojniejszy od snu człowieka prawego, uczciwego i niewinnego.
Jerry Peake zdrzemnął się na chwilę. Nie spał już od dwudziestu czterech godzin, tylko biegał po górach, gdzie poznawał osobowość swego szefa, i kiedy wreszcie wrócili do Palm Springs, był za bardzo zmęczony, by zjeść posiłek przyniesiony przez Nelsona Gossera z baru „Kentucky Fried Chicken”. Wyczerpanie nie pozwalało mu także zasnąć.
Poza tym Gosser przekazał Peake’owi polecenie od Sharpa, by agent przespał się dwie godziny i o siódmej trzydzieści rano był gotów do akcji, mając dodatkowe trzydzieści minut na prysznic i ubranie się. Dwie godziny snu! On potrzebuje dziesięciu! Przecież w ogóle nie opłaca kłaść się do łóżka, by tak szybko wstać.
Ponadto Peake dręczył się wciąż nie rozwiązanym dylematem moralnym: czy na żądanie Sharpa być jego wspólnikiem w planowanym zabójstwie i w ten sposób kosztem własnej duszy rozwijać karierę, czy też w razie konieczności zagrozić szefowi pistoletem, rujnując w ten sposób karierę, ale zbawiając duszę. Drugie rozwiązanie wydawało się bardziej oczywistym wyborem, z wyjątkiem jednego szczegółu – jeśli wymierzy w Sharpa, to może się zdarzyć, że go nieumyślnie zabije. Zresztą wicedyrektor jest szybszy i sprytniejszy. Peake dobrze o tym wiedział. Miał nadzieję, że chybiony strzał w stronę Shadwaya sprawi, że popadnie w taką niełaskę u szefa, iż zostanie wykluczony z dalszego udziału w śledztwie i w ten sposób rozwiąże swój dylemat, nie marnując kariery. Ale nic z tych rzeczy. Sharp trzymał go mocno w swych szponach i Peake musiał niechętnie przyznać, że nie tak łatwo mu się wyrwie.
Najbardziej martwiło go przypuszczenie, że człowiek sprytniejszy od niego już dawno znalazłby sposób, by odwrócić role na swoją korzyść. Jerry Peake, który nigdy nie znał własnej matki, nie kochany przez owdowiałego ponurego ojca, w szkole wyśmiewany przez kolegów, od dawna marzył, żeby z nieudacznika przerodzić się w zwycięzcę, z nikogo w legendę. A teraz, kiedy nadarzyła się okazja, by zacząć się wspinać, Peake nie wiedział, w którą stronę wykonać pierwszy krok.
Podniósł się i przewrócił na drugi bok.
Knuł, planował, intrygował w myślach przeciwko Sharpowi i w imię własnej kariery, ale wszystkie te plany i pomysły były bzdurne i naiwne. Tak bardzo chciałby nazywać się George Smiley, Sherlock Holmes lub James Bond, ale czuł się raczej jak Kot Sylwester nikczemnie knujący, jak by tu złapać i schrupać cwanego Ptaszka Tweetie.
Kiedy wreszcie zasnął, męczyły go koszmary, w których spadał z drabin, dachów i drzew, próbując schwytać makabrycznego kanarka o twarzy Ansona Sharpa.
Ben stracił nieco czasu na zepchnięcie do rowu skradzionego samochodu i wyszukanie następnego. Byłoby samobójstwem prowadzić dalej chevette, skoro Sharp widział ten samochód i jego numery rejestracyjne. Wybór padł tym razem na nowego czarnego forda merkura, stojącego u wylotu ścieżki, która prowadziła nad jezioro, ale była na tyle długa, że żaden rybak nie mógł dostrzec Bena. Drzwi zamknięto wprawdzie na kluczyk, ale szyby nieco opuszczono dla wentylacji. W bagażniku chevette, wśród wielu innych rupieci, Shadway znalazł druciany wieszak, który teraz okazał się bardzo przydatny. Ben wyprostował drut, zostawiając na jego końcu haczyk, którym – korzystając z uchylonego okna – podniósł od środka blokadę zamka. Skradzionym w ten sposób merkurem podążył w kierunku międzystanowej autostrady numer piętnaście.
Nie zdążył do Barstow przed szesnastą czterdzieści pięć. Ze zdenerwowaniem stwierdził, że nie dogoni już Rachael na trasie. Stracił zbyt wiele czasu z powodu Sharpa. Kiedy z coraz niżej płynących chmur spadły pierwsze tłuste krople deszczu, zrozumiał, że w czasie burzy nie będzie mógł jechać tak szybko jak Rachael, poruszającą się bezpieczniejszym w trudnych warunkach mercedesem, i dystans między nimi jeszcze się zwiększy. Zjechał więc z pustawej drogi do centrum Barstow i z budki przy stacji Union 76 zadzwonił do Whitneya Gavisa w Las Vegas.
Zamierzał powiedzieć przyjacielowi o Ericu Lebenie, ukrytym w bagażniku samochodu Rachael. Jak dobrze pójdzie, Rachael nie zatrzyma się nigdzie po drodze i nie da mu okazji do napaści. Wtedy ten żywy trup będzie musiał poczekać w swej kryjówce, aż dojadą do Vegas. A tam Whit Gavis będzie już na niego czekał i kiedy Eric otworzy bagażnik od środka, wpakuje w niego cały magazynek ciężkiej amunicji, Rachael zaś – która nie wiedziała, co jej groziło – będzie bezpieczna.
Wszystko pójdzie dobrze. Whita w tym głowa.
Ben włożył do automatu kartę AT &T, wystukał numer i po chwili w miejscu odległym o dwieście pięćdziesiąt kilometrów, w mieszkaniu Whita, zadzwonił telefon.
Z powodu ciężkiego, wilgotnego powietrza trudno było oddychać. Na szklaną ścianę budki spadło kilka wielkich kropli deszczu.
Telefon dzwonił i dzwonił.
Mleczne dotąd obłoki przeobraziły się w szaroczarne chmury gradowe, które z kolei utworzyły skłębioną, ciemną i nieprzyjazną masę, z wielką prędkością podążającą na południowy wschód.
Telefon dzwonił, dzwonił i dzwonił.
Cholera, żeby był w domu…! – pomyślał Ben.
Ale nikt nie podnosił słuchawki. Pragnienie, żeby zastać Whita, nie pomogło. Przy dwudziestym dzwonku Ben zrezygnował.
Przez chwilę stał zrozpaczony w budce i nie wiedział, co zrobić.
Kiedyś był człowiekiem czynu i nie wahał się w sytuacjach kryzysowych. Później jego reakcją na różne nieprzyjemne obserwacje i odkrycia dotyczące świata, w którym żył, było rozwinięcie w sobie zainteresowania przeszłością, a zwłaszcza staroświeckimi kolejkami. Teraz wiedział, że to błąd – nie można uciec od rzeczywistości, przestać z dnia na dzień być tym, kim się było dotychczas. Próba ucieczki drogo go kosztowała, wykonał wiele fałszywych kroków, za które Rachael i on sam mogli zapłacić życiem. Wszystkie te lata, kiedy udawał, że jest innym człowiekiem, stępiły mu zmysły i pozbawiły formy. Dawniej nie popełniłby takiego błędu, jak puszczenie Rachael bez sprawdzenia bagażnika samochodu; dawniej nie wpadłby w taką rozpacz po nieudanej próbie dodzwonienia się do przyjaciela; dawniej nie straciłby orientacji, co robić dalej…
Przez nabrzmiałe czarne niebo przemknęła błyskawica, ale nawet ten świetlny skalpel nie rozciął brzucha burzy.
W końcu Benny stwierdził, że nie pozostaje mu nic innego, jak kontynuować podróż, jechać dalej do Vegas w nadziei, że wszystko będzie dobrze, na przekór wrażeniu, że nadzieja jest płonna. Mógł przecież jeszcze zatrzymać się w odległym o sto kilometrów Baker i spróbować stamtąd ponownie dodzwonić się do Whita.
Może za drugim razem dopisze mu szczęście. Musi dopisać.
Otworzył drzwi budki i pobiegł do skradzionego forda. I znów błyskawica rozjaśniła pociemniałe niebo. Kanonada grzmotów przetoczyła się między niebem a oczekującą deszczu ziemią. W powietrzu unosiła się woń ozonu.
Benny wskoczył do samochodu, zatrzasnął drzwiczki, włączył silnik. I wtedy wreszcie rozpętała się burza. Miliony ton wody lały się z nieba na pustynny piasek; to był prawdziwy potop.
Rachael wędrowała po dnie szerokiego arroyo. Wydawało jej się, że pokonuje całe kilometry, choć w rzeczywistości przeszła kilkaset metrów. To wrażenie większego dystansu wynikało częściowo z palącego bólu w zwichniętej kostce, który wprawdzie mijał, ale bardzo powoli.
Czuła się tak, jakby weszła do labiryntu-pułapki, z którego – mimo gorączkowych poszukiwań – nigdy nie znajdzie wyjścia. Mijała liczne węższe kanały, odnóża głównego arroyo, wszystkie znajdujące się po jej prawej ręce. Zastanowiła się, czy skręcić w jeden z tych wąwozów, ale każdy z nich jeszcze w zasięgu jej wzroku załamywał się pod pewnym kątem, tak że nie miała pewności, czy nie zapuści się po prostu w ślepą uliczkę.
Po lewej stronie miała Erica, który biegł wzdłuż krawędzi wyschniętego strumienia, na wysokości drugiego piętra, i śledził jej bezsilną ucieczkę. Wyglądał jak zmutowany mistrz labiryntu w grze „Lochy i smoki”. Gdyby zaczął schodzić po ścianie arroyo, Rachael musiałaby natychmiast rozpocząć wspinaczkę po przeciwległym zboczu, gdyż inaczej nie zdołałaby przed nim uciec. Jedyną jej szansą ocalenia było znaleźć się nad nim, wyszukać kilka dużych odłamków skalnych i cisnąć nimi w prześladowcę. Tymczasem miała nadzieję, że w ciągu kilku najbliższych minut Eric nie zacznie opuszczać się na dno arroyo. Zanim bowiem ona rozpocznie wspinaczkę, musi odczekać jeszcze trochę, aż ustąpi ból w kostce.
Z zachodu, znad Barstow, przetoczył się głuchy grzmot: długa pojedyncza salwa, potem kolejna i jeszcze jedna, głośniejsza od poprzednich. Niebo nad tą częścią pustyni było szaroczarne jak pogorzelisko złożone tylko z popiołów i wystygłych, zwęglonych elementów. Wypalone niebiosa opuszczały się ku ziemi niczym klapa, która zaraz zatrzaśnie się nad wąwozem. Ciepły wiatr ponuro gwizdał i wył, ślizgając się po powierzchni pustyni. Co pewien czas jakiś podmuch wpadał do kanału, sypiąc Rachael w twarz ziarenkami piasku. Burza, która na dobre rozpętała się już na zachodzie, tu jeszcze nie dotarła, choć była już w drodze; ciężki jej zapach unosił się w naelektryzowanym powietrzu, które niedługo zaczną siekać strugi ulewnego deszczu.
Minęła zakręt i zatrzymała się, widząc kłęby suchych chwastów, które wiatr rzucił na dno arroyo. Popychane przez prąd zstępujący, kule pędziły prosto na nią, a towarzyszyło im przeciągłe syczenie, gwizd niemal, jakby to były żywe istoty. Chciała zejść z drogi tym najeżonym brązowym kłębom, potknęła się jednak i upadła jak długa na wyschnięte, pokryte osadem dno kanału. Padając zlękła się, że ponownie skręci bolącą kostkę, ale na szczęście uniknęła tego.
Jednocześnie usłyszała jakieś nowe hałasy. Przez chwilę myślała, że to kłęby chwastów ocierają się o siebie, pędząc niczym sfora psów po dnie kanału, ale głośniejszy łoskot skierował jej czujność na prawdziwe źródło dźwięku. Obejrzała się i uniosła głowę: ujrzała Erica zdrapującego się po ścianie arroyo. Widocznie czekał, aż Rachael upadnie lub trafi na przeszkodę. Teraz więc, kiedy leżała, szybko skorzystał z okazji. Zdążył już pokonać jedną trzecią wysokości i nadal zachowywał równowagę, w tym miejscu bowiem ściana nie była tak stroma jak tam, gdzie Rachael zdecydowała się opuścić na dno parowu. Schodząc Eric spowodował lawinę kurzu i kamieni, ale nie stanowiła ona dlań przeszkody. Za minutę będzie już na dnie. Wystarczy, że zrobi kilka kroków, a znajdzie się nad nią…
Przerażona tą wizją Rachael poderwała się i podbiegła do przeciwległej ściany wąwozu z zamiarem wspięcia się na górę. Uświadomiła sobie jednak, że zgubiła kluczyki od samochodu. Najprawdopodobniej Eric i tak dopadłby jej albo sama zgubiłaby się na tym pustkowiu, ale nawet gdyby jakimś cudem dotarła do mercedesa, potrzebne jej będą kluczyki.
Eric znajdował się już prawie w połowie wysokości i wciąż schodził w chmurze wzniecanego pyłu.
Rachael wróciła do miejsca swego upadku, gorączkowo szukając kluczyków i nie mogąc ich znaleźć. Nagle spostrzegła, że kawałek czegoś cienkiego i lśniącego wystaje spod suchego brązowego osadu. Najwyraźniej upadła na kluczyki i wcisnęła je ciałem w miękką glebę. Podniosła je teraz.
Eric miał jeszcze do pokonania mniej niż połowę wysokości. Wydawał z siebie dziwny dźwięk: cienkie, przenikliwe zawodzenie – pół szept, pół wrzask.
Po niebie przetoczył się grzmot, teraz już trochę bliżej. Rachael znów rzuciła się w stronę przeciwległej ściany, wkładając kluczyki do kieszeni dżinsów. Wciąż pociła się obficie, z trudem łapała powietrze, oblizywała spieczone wargi i udawała, że nie czuje bólu w piersiach. Przeciwległe zbocze było równie łagodne jak ściana, po której schodził Eric, ale wspinanie się jest trudniejsze, zwłaszcza ze zwichniętą kostką. Po przebyciu kilku metrów – aby utrzymać równowagę i nie odpaść od ściany – musiała desperacko użyć rąk i kolan, i stóp.
Pełne grozy wycie Erica było coraz bliżej.
Bała się odwrócić głowę. Do krawędzi kanału zostało pięć metrów.
Szybsze poruszanie się utrudniała miękkość podłoża. W niektórych miejscach wyschnięta, krucha ziemia rozsypywała się pod jej stopami i dłońmi, gdy próbowała znaleźć pewny punkt oparcia. Żeby utrzymać dystans, który zdobyła, musiałaby być pająkiem. Panicznie bała się, że nagle odpadnie od ściany i poleci na dno wąwozu.
Do krawędzi arroyo pozostały prawie cztery metry, a więc musiała znajdować się na wysokości drugiego piętra.
– Rachael – usłyszała za sobą chrapliwy głos niby-Erica i przeszły ją ciarki.
Nie patrz w dół, nie patrz, nie patrz, na miłość boską, nie patrz…
Pionowe kanaliki erozyjne przecinały ścianę na całej jej wysokości. Niektóre miały kilka centymetrów szerokości i głębokości, inne kilkadziesiąt. Należało trzymać się od nich z daleka. Tam gdzie znaczyły zbocze zbyt blisko siebie, ziemia była szczególnie krucha i groziła osypaniem się pod ciężarem Rachael.
Na szczęście tu i ówdzie przebiegały pasma prążkowanego kamienia – różowe, szare, brązowe, z żyłami czegoś, co wyglądało na kwarc. To były zewnętrzne krawędzie warstw geologicznych, które erodujący arroyo zaczynał dopiero odsłaniać. Tam znalazła dobre punkty oparcia.
– Rachael…
Wyciągnęła rękę, by złapać wystający z miękkiej ziemi tuż nad jej głową kawałek skały. Miała nadzieję, że nie będzie on na tyle kruchy, by zarwać się pod jej ciężarem. Ale zanim zdążyła go dotknąć, poczuła, że coś trąca ją w prawą piętę. Dłużej nie mogła się wzbraniać, teraz musiała już spojrzeć za siebie. Dostrzegła – wielki Boże! – niby-Erica, który stał na zboczu tuż za nią, jedną ręką podpierając się o skarpę, a drugą starając się złapać ją za piętę. Brakowało mu tylko dwóch – trzech centymetrów.
Z przerażającą zręcznością – właściwą bardziej zwierzęciu niż ludzkiej istocie – Eric poderwał się i rzucił na ścianę wyżej. Jego ruchy cechowała niezwykła sprawność. Znów wyciągnął rękę. Był już tak blisko, że mógł nie tylko chwycić ją za piętę, ale nawet za łydkę. Jednakże Rachael też nie ruszała się jak leniwiec. Jak na swoje możliwości, szybko reagowała na zbliżanie się swego prześladowcy. Wysoki poziom adrenaliny wyzwolił w niej nowe siły. Złapała oburącz występ skalny i, desperacko dźwigając się całym swym ciężarem – mimo braku pewności, czy skała to wytrzyma – oderwała się od skarpy. Zawisła w powietrzu i natychmiast podciągnęła kolana. Potem z impetem wyprostowała je, mierząc obcasami w wyciągniętą dłoń niby-Erica i miażdżąc jego długie, kościste, zmutowane palce.
Stwór wydobył z siebie nieludzki ryk.
Kopnęła jeszcze raz.
Rachael spodziewała się, że Eric odpadnie od ściany, ten jednak trzymał się mocno, znów skoczył w jej stronę i z rozmachem uderzył ją pięścią w lewą stopę, wydając przy tym tryumfalny wrzask.
Niemal w tej samej chwili Rachael ponownie go kopnęła, tym razem jedną nogą w ramię, a drugą – prosto w twarz.
Usłyszała trzask rozdzieranego materiału, a następnie poczuła pieczenie w łydce. Domyśliła się, że potwór, nie zważając na kopniaki, przebił szponami jej dżinsy.
Po chwili ryknął jednak z bólu, stracił wreszcie równowagę i przez chwilę wisiał, trzymając się spodni Rachael. Potem jego szpony złamały się, tkanina rozerwała do końca i stwór spadł na dno arroyo.
Rachael nie traciła czasu na obserwację, jak prześladowca znów wspina się po skarpie, tylko od razu skoncentrowała się na swym najważniejszym zadaniu – wejściu na występ skalny, na którym niepewnie wisiała. Pulsowanie bólu przeszywającego jej ramiona odpowiadało rytmowi, w jakim dziko waliło serce. Naprężone mięśnie rwały, odmawiając posłuszeństwa. Zacisnęła zęby i zaczęła oddychać przez nos tak energicznie, że przypominało to chrapanie konia. Następnie podciągnęła się na rękach, stopami wspierając o ścianę. Nie było jej stać na lepszą asekurację. Dzięki wytrwałości i determinacji, wzmocnionym motywującym do działania strachem – wspięła się wreszcie na występ.
Była wyczerpana, wszystko ją bolało, ale nie pozwoliła sobie na odpoczynek. Podciągnęła się ostatnie trzy metry, znajdując punkty oparcia dla stóp i dłoni, w kończących się już odkrywkach skalnych i między odsłoniętymi przez erozję korzeniami mesquite, które rosły na krawędzi wąwozu. I tak dotarła na sam jego skraj, przecisnęła się przez wyrwę w zaroślach i padła na piasek.
Z nieba spłynęła na ziemię, niczym schody dla zstępującego bóstwa, błyskawica i wszystkie rosnące wokół rośliny rzuciły wokół siebie gigantyczne, lecz przemijające, cienie. Potem nadszedł grzmot, głuchy i głęboki. Rachael, leżąc na plecach, poczuła jego wibracje.
Przesunęła się na skraj przepaści, modląc się w duchu, żeby niby-Eric wciąż leżał nieruchomo, już naprawdę martwy, na jej dnie. Może upadł na skałę? Na dnie kanału było dużo skał. To możliwe. Może wylądował na jednej z nich i skręcił sobie kark?
Spojrzała w dół: niby-Eric znajdował się w połowie wysokości ściany.
Kolejna błyskawica oświetliła jego zdeformowaną twarz, posrebrzając nieludzkie oczy, a na ostrych zębach potwora kładąc drobne błyski, podobne do wyładowań elektrycznych.
Rachael zaczęła ryć czubkami butów miękką ziemię i zrzucać grudy, wraz z wyrywanymi przy tym krzakami, na głowę potwora. Ten jednak uporczywie trzymał się poprzecinanego żyłami kwarcu występu skalnego, chowając tylko głowę pod spód, dla ochrony przed spadającymi nań bryłami piaszczystego, pełnego łodyg i korzeni gruntu. Rachael przestała kopać ziemię, rozejrzała się za kamieniami, znalazła kilka, wszystkie wielkości jaja, i rzuciła nimi w dłonie niby-Erica. Trafiony, puścił się występu, ale nie spadł na samo dno, gdyż zdołał zaczepić się pod skałą, w miejscu gdzie Rachael nie zdołała go już dosięgnąć.
Mogła tak czekać długo, nawet całymi godzinami, aż znowu się pojawi, i wtedy ponowić bombardowanie, tylko co by to dało? Zmarnowałaby tylko czas i energię, a gdy zabrakłoby już w zasięgu jej ręki kamieni, Eric ze zwierzęcą zwinnością, nie zważając na grudy ziemi – jedyny oręż, jaki by pozostał Rachael – wspiąłby się na powierzchnię i wykończył ją.
Niewidzialny niebiański moździerz znów wypalił i w górze po raz trzeci rozlało się światło błyskawicy. Tym razem nastąpiło to na znacznie mniejszej wysokości, zaledwie kilkuset metrów. Następnie rozległa się donośna, godna Armageddonu, pełna trzasków salwa – niczym głos Śmierci, mówiącej językiem elektryczności.
Obojętny na grzmoty i błyskawice, ośmielony zawieszeniem ataku, niby-Eric wystawił rękę spod krawędzi występu.
Rachael natychmiast odpowiedziała zrzuceniem kolejnych zwałów ziemi. Potwór cofnął rękę, która znów zniknęła pod skałą, ale kobieta nie przestała ryć miękkiej krawędzi kanału, aż wreszcie olbrzymia masa gruntu zapadła się pod jej nogami, o mało co nie pociągając jej ze sobą na dno wąwozu. Rachael zdążyła jednak w porę się cofnąć, unikając katastrofy, choć straciła równowagę i wylądowała twardo na pośladkach. Miała nadzieję, że widząc takie zwały ziemi zsuwające się po skarpie, prześladowca dłużej pomyśli, zanim znów wychyli się spod występu. Jego ostrożność dałaby jej kilka minut przewagi. Wstała więc i zaczęła biec przed siebie po rozpalonym piasku pustyni.
W nadwerężonych mięśniach nóg poczuła znów kłucie i rwanie. Prawa kostka zupełnie już zesztywniała, a łydka – tam gdzie niby-Eric podrapał ją pazurami – paliła piekielnym ogniem.
Usta miała tak suche jak jeszcze nigdy dotąd, a gardło wprost pękało. W płucach czuła żar gorącego pustynnego powietrza, które wciągała głębokimi, nerwowymi haustami.
Nie uległa pokusie spoczynku, nie mogła sobie pozwolić na narażanie życia dla kilku sekund relaksu. Biegła wciąż przed siebie; wolniej niż przedtem, ale najszybciej jak tylko potrafiła.
Zobaczyła, że teren zaczyna być bardziej urozmaicony: płaska równina przechodziła w skupisko niewysokich wzgórz i dolin. Musiała teraz to wspinać się, to zbiegać; szukała przy tym takiej drogi, by – wykorzystując ukształtowanie terenu – zgubić Erica, zanim ten wygrzebie się z arroyo. Wreszcie znalazła wąwóz, biegnący jej zdaniem na północ, i postanowiła w nim pozostać, podążając wciąż naprzód. Oczywiście, w czasie tej szaleńczej ucieczki mogły się jej pomylić kierunki, ale zakładała, że – chcąc wrócić do mercedesa odległego teraz o co najmniej półtora kilometra – musi iść najpierw na północ, a potem na wschód.
I znów błyskawica…
Tym razem wyładowanie trwało niezwykle długo, przynajmniej dziesięć sekund, a świecąca na granicy nieba i ziemi nitka popłynęła z południa na północ, jakby była przewleczona przez ucho niewidzialnej igły, która miała zeszyć mocno i na zawsze te dwa światy.
Błysk i empirejski grzmot, który po nim nastąpił, wystarczyły, by sprowadzić wreszcie deszcz. Twarde krople spadały na Rachael, kłując ją w twarz, niszcząc fryzurę, ale przynosząc też upragnioną ochłodę. Polizała spierzchnięte, mokre usta, dziękując niebiosom za ten dar.
Kilkakrotnie jeszcze obejrzała się za siebie, pełna obaw, że ujrzy Erica, ale nigdzie go nie było.
Zgubiła go. I nawet jeśli zostawiła za sobą ślady stóp, to teraz zmyje je deszcz. Wilgoć mogła być również jej sprzymierzeńcem i w takim wypadku, gdyby Eric – w swej zwierzęcej postaci – miał wyostrzony węch. Krople deszczu niewątpliwie rozmyją w powietrzu jej zapach. Gdyby zaś zmienione oczy Erica widziały teraz lepiej niż poprzednio, to mrok i strugi deszczu skutecznie przesłonią perspektywę.
– Uciekłaś mu – powiedziała do siebie, pędząc na północ. – Będziesz bezpieczna.
Może miała rację. Ale nie wierzyła w to.
Parę kilometrów za Barstow deszcz nie tylko wypełnił świat, ale i sam stał się światem. Wszystkie dźwięki, oprócz miarowego tarcia wycieraczek o przednią szybę, pochodziły od ulewy: nieprzerwane bębnienie na dachu samochodu, walenie strug wody z dużą prędkością o szyby, szum mokrej nawierzchni pod kołami forda. Na zewnątrz wygodnego, choć wypełnionego nagle wilgocią pojazdu zrobiło się ciemno. Prawie całe światło słońca skryło się za burzowymi chmurami i niewiele było widać przez kaskady deszczu. Czasami wiatr dmuchał na nie jak na zasłony w otwartym oknie, a wtedy szare przejrzyste warstwy gnały falującym ruchem po nie zamieszkanym pustynnym dywanie, kładąc się jedna na drugiej. Kiedy się błyskało, a następowało to teraz z niepokojącą częstotliwością, biliony kropelek jaśniały przez kilka chwil srebrzystym światłem, i wyglądało to tak, jakby na pustynię Mojave padał śnieg, czasami jednak oświetlany błyskawicami deszcz przypominał bardziej wzburzony górski potok.
Opad nasilił się tak bardzo, że wycieraczki nie nadążały z usuwaniem wody z przedniej szyby. Pochylony nad kierownicą Ben wytężał wzrok, ale droga była ledwo widoczna. Włączył światła drogowe, jednakże nie poprawiły one widoczności. Natomiast światła nadjeżdżających z przeciwka aut, choć nie było ich wiele, załamywały się na powleczonej wodą powierzchni szyby i raziły Shadwaya w oczy.
Zwolnił do sześćdziesięciu, potem do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, aż wreszcie zjechał na pobocze i, nie wyłączając silnika, włączył światła awaryjne. Najbliższy parking znajdował się w odległości ponad trzydziestu kilometrów. Od chwili kiedy nie udało mu się złapać w domu Whitneya Gavisa, niepokój o Rachael sięgnął zenitu. Benny był świadom uciekającego czasu, wiedział jednak, że teraz nie pozostaje mu nic innego, jak przeczekać burzę. Jazda w tych warunkach byłaby co najmniej nierozsądna. Gdyby stracił panowanie nad samochodem na tej mokrej nawierzchni, dostał się pod jedną z tych olbrzymich ciężarówek, które dominowały dziś na drodze, i zginął, to nigdy już nie mógłby pomóc Rachael.
Minęło dziesięć minut takiej ulewy, jakiej Benny jeszcze nie widział w swoim życiu, i zaczynał się już zastanawiać, czy ta burza kiedykolwiek się skończy. I nagle spostrzegł, że w rowie wykopanym wzdłuż pobocza pojawiła się wezbrana fala brudnej wody. Autostradę wzniesiono na skarpie, więc zalanie jej nie groziło, ale woda mogła po wystąpieniu z kanału zająć znaczne połacie pustyni. Patrząc dalej przez boczną szybę samochodu, ujrzał czarny sinusoidalny kształt, wijący się gładko po żółtobrązowej powierzchni wody, potem jeszcze jeden podobny kształt i dwa następne. Przez chwilę patrzył na nie zdumiony, aż zrozumiał, że muszą to być grzechotniki porwane przez falę, która zalała ich siedliska. W najbliższej okolicy znajdowało się zapewne kilka gniazd węży, gdyż po chwili pojawiło się ich całe mnóstwo. Płynęły teraz w poprzek wezbranego strumienia, kierując się w stronę wyżej położonej i suchszej powierzchni. Kiedy wreszcie osiągnęły przeciwległy brzeg kanału, splotły swe oślizgłe ciała, nieprzerwanie wijąc się i skręcając, tworząc spazmatycznie drgającą masę, jakby nie były pojedynczymi stworzeniami, lecz częściami rozerwanej przez wezbrane wody całości, która pragnie teraz na powrót się połączyć.
Błysnęło.
Wijące się grzechotniki, niczym włosy zapomnianej skądinąd Meduzy, wyglądały w stroboskopowym świetle błyskawicy bardziej dramatycznie, ich połyskliwe ciała poruszały się z większą wściekłością.
Widok ten zmroził Bena do szpiku kości. Odwrócił wzrok od węży i wlepił go w drogę przed sobą. Z minuty na minutę opuszczał go optymizm, a wzrastała rozpacz. Niepokój o Rachael osiągnął takie szczyty i natężenie, że ogarnęły go wewnętrzne, psychiczne dreszcze. Siedział więc tak w skradzionym samochodzie pośród ulewnego deszczu, gdzieś pośrodku zaatakowanej przez burzę pustyni…
Ulewa na pewno zatarła wszystkie ślady, jakie Rachael mogła zostawić, ale pogorszenie pogody miało i swoje ujemne strony. Wprawdzie temperatura spadła tylko o parę stopni i nadal było dosyć ciepło, to jednak Rachael – choć nie czuła chłodu – przemokła już do suchej nitki. A to jeszcze nie wszystko. Deszcz lał strumieniami, co w połączeniu z panującym mrokiem utrudniało orientację w terenie. Nawet gdy odważyła się na opuszczenie kotliny i wdrapała się na skarpę, by określić swoje położenie, słaba widoczność nie utwierdziła jej w przekonaniu, że zmierza we właściwym kierunku i wkrótce znajdzie się przy swoim mercedesie. Co gorsza, błyskawice rozdzierały czarne chmury z taką częstotliwością, że kobieta doszła do wniosku, iż tylko kwestią czasu jest, kiedy jeden z towarzyszących im piorunów trafi ją wreszcie i zamieni w kupkę popiołu.
Ale najgorsze ze wszystkiego były związane z ulewą dźwięki: szum, brzęczenie, huk, łomot, gulgotanie, kapanie, mruczenie i głuche bębnienie, które skutecznie zagłuszyłyby każdy odgłos wydany przez zbliżającego się niby-Erica. Istniało więc duże niebezpieczeństwo, że Rachael może zostać przez niego zaatakowana z zaskoczenia. Kobieta wciąż oglądała się za siebie, jak również zerkała na szczyty wzniesień otaczających dolinkę, po której dnie biegła. Przed każdym zakrętem zwalniała w obawie, że czai się za nim niby-Eric, że wyłoni się z mrocznej ściany deszczu, ze świecącymi oczami, i chwyci ją w swe szkaradne łapy.
Ale kiedy niespodziewanie natknęła się na niego, potwór nie spostrzegł jej. Wybiegła właśnie zza jednego z tych zatrważających zakrętów i ujrzała go w odległości pięciu, może dziesięciu metrów. Klęczał na środku doliny i był zajęty czymś, czego Rachael nie mogła zrazu pojąć. Ze zbocza wyrastała oszlifowana przez wiatr, pełna okrągłych żłobień formacja skalna w kształcie klina. Kobieta szybko schowała się za nią, by pozostać nie zauważoną. W pierwszej chwili chciała zawrócić na pięcie i pobiec w drugą stronę, ale zaintrygowała ją przedziwna pozycja niby-Erica. Nagle bardzo ważne stało się dla niej to, by dowiedzieć się, co on robi. Obserwując go z ukrycia, mogłaby spostrzec coś, co być może pomogłoby jej w ucieczce, a nawet w przyszłości dało przewagę w czasie konfrontacji. Zaczęła więc badać podziurawioną skałę, aż znalazła wyżłobiony przez wiatr duży, prawie dziesięciocentymetrowej średnicy, otwór na wylot, przez który mogła obserwować niby-Erica.
Stwór wciąż klęczał na mokrej ziemi, pochylony, a deszcz siekał jego szerokie, garbate plecy. Wyglądał, jakby… się zmienił. Nie przypominał już tego człowieka, którego spotkała przed toaletą. Był strasznie zdeformowany, jak poprzednio, ale w inny sposób. Subtelna różnica, niemniej istotna… Co to właściwie było? Rachael patrzyła przez tulejowaty otwór, a wiatr dmuchał jej delikatnie w twarz. Wytężyła wzrok, by lepiej widzieć. Deszcz i przytłumione światło utrudniały obserwację, odniosła jednak wrażenie, że ten, który był jej mężem, przypomina teraz mniej gada, bardziej zaś małpę. Był cięższy, niezdarny, miał opuszczone długie ramiona i nadal długie kościste palce, zakończone pazurami.
Nie, nie, zapewne wszystkie te „zmiany” to tylko złudzenie, przecież struktura kości i mięśni nie mogła ulec tak istotnej metamorfozie w ciągu mniej niż kwadransa. A może…? W końcu… dlaczego nie? Jeśli integralność genetyczna kompletnie się u niego załamała od minionej nocy, kiedy to skatował Sarah Kiel, a wtedy jeszcze wyglądem wciąż przypominał człowieka, jeśli przez ostatnie dwanaście godzin jego twarz, ciało i kończyny mogły zmienić się tak drastycznie, to nie ulegało wątpliwości, że tempo tego przeobrażania było tak szalone, że różnice uwidaczniały się już po upływie kwadransa.
Było to zatrważające odkrycie.
A po nim nastąpiło jeszcze gorsze: Eric trzymał w dłoniach węża. Jedną ręką chwycił gada tuż za łbem, a drugą przy końcu wijącego się ciała i jadł go żywcem! Rachael widziała rozwarte, zwisające bezwładnie szczęki grzechotnika, zęby jadowe, połyskujące w świetle błyskawic niczym dwa kawałki kości słoniowej, widziała, jak zwierzę daremnie stara się odwrócić łeb i ukąsić dłoń niby-człowieka, który go ściska. Eric szarpał swymi ostrymi kłami wężowe mięso, poczynając od środka ofiary, i pożerał je gwałtownie. Ponieważ jego szczęki były dłuższe i cięższe od ludzkich, ich nieprzyzwoicie łapczywe ruchy – rozrywanie i przeżuwanie grzechotnika – widać było nawet z większej odległości.
Zaszokowana Rachael chciała odwrócić oczy od tego widoku, zbierało jej się na wymioty. Ale ani nie odwróciła się, ani nie zwymiotowała – obrzydzenie ustąpiło miejsca zaciekawieniu i potrzebie zrozumienia Erica.
Zważywszy, jak bardzo zależało mu na schwytaniu Rachael, niejasne było, dlaczego zarzucił pościg. Czy o niej zapomniał? Czy może ukąsił go wąż i teraz wściekle mści się na nim w myśl zasady „oko za oko”?
Ale niby-Eric nie znęcał się bynajmniej nad wężem – on go po prostu jadł, pożerał łapczywie kęs za kęsem! W pewnej chwili stwór spojrzał na przecinane piorunami niebo. Oświetlona błyskawicami twarz była wykrzywiona w zatrważającym wyrazie nieludzkiej ekstazy. Najwyraźniej rozkoszował się rozrywaniem węża na kawałki. Jego ciało drgało przy tym spazmatycznie. Głód niby-Erica zdawał się równie wielki i nienasycony, jak trudny do opisania.
Deszcz szemrał, wiatr zawodził, gromy strzelały, do tego błyskawice raz po raz rozdzierały niebo. Rachael miała wrażenie, jakby patrzyła przez dziurę w ścianie piekła na demona spożywającego dusze potępionych. Serce biło jej wystarczająco silnie, by móc współzawodniczyć z szumem ulewy. Wiedziała, że powinna uciec z tego miejsca, ale zahipnotyzował ją widok diabła wcielonego w znajomą sylwetkę.
Zobaczyła drugiego grzechotnika, potem trzeciego, czwartego, piątego – wszystkie wiły się w kałużach wokół kolan niby-Erica, który klęczał przy wejściu do ich legowiska – gniazda wypełnionego już zapewne po brzegi wodą. Węże posuwały się ruchem falistym i natrafiając po drodze na istotę człekoształtną, natychmiast rzucały się na jej uda i ręce, kąsając zapamiętale. Choć Eric ani nie krzyczał, ani nie uchylał się przed ukąszeniami, to jednak Rachael wypełniło poczucie ulgi, że już wkrótce monstrum padnie, zatrute jadem. Tymczasem potwór wyrzucił niedojedzonego węża i chwycił drugiego. Bez jakichkolwiek oznak wskazujących na zmniejszenie perwersyjnego głodu zanurzył w żywym mięsie swe ostre siekacze i znów zaczął odrywać kęs za kęsem. Może zmieniona przemiana materii pozwalała mu na przyswajanie wężowego jadu, rozkładanego w organizmie na nieszkodliwe substancje? A może zabijane przez truciznę komórki po prostu błyskawicznie się odradzały?
Po zachmurzonym niebie przemknęło kilka błyskawic i w ich blasku długie, ostre, wężowe zęby Erica zalśniły jak odłamki stłuczonego lustra. Dziwnie połyskliwe oczy monstrum odbiły zimne refleksy niebieskiego ognia, a jego mokre, splątane włosy świeciły przez chwilę srebrzystą poświatą. Skąpana w deszczu twarz niby-Erica wyglądała niczym pokryta warstwą stopionego srebra, a ziemia wokół niego zaskwierczała, jakby kałuże wody były tłuszczem rozgrzanym na patelni.
Wreszcie Rachael wyrwała się z hipnotycznego uścisku, w jaki chwyciła ją przerażająca scena z wężami, odwróciła się i znów zaczęła biec na północ. Rozglądała się przy tym za jakimś odgałęzieniem wąwozu, którym – podążając na wschód – mogłaby dotrzeć wreszcie do swego mercedesa, zaparkowanego na przydrożnym parkingu.
Minęła pagórkowaty obszar i ponownie znalazła się na płaskim terenie. Była jedynym tak wysokim obiektem w tej najbardziej jałowej części pustyni. Powrócił strach, by nie trafił jej piorun. W dziwnym stroboskopowym świetle ta niegościnna i nieurodzajna kraina zdawała się podrygiwać nerwowo, jak gdyby eony aktywności geologicznej zostały sprasowane do kilku szalonych sekund.
Próbowała wejść do któregoś z arroyo, gdzie nie groziłoby jej porażenie piorunem, ale głęboki wąwóz wypełniała już w dwóch trzecich błotnista, spieniona woda. Flotylle skłębionych w kule chwastów i tratwy mesquite unosiły się, kołysząc, na grzbietach fal.
Musiała więc znaleźć drogę, która omijała sieć wzbierających strumieni. W końcu udało jej się dotrzeć do miejsca, gdzie po raz pierwszy od chwili jego śmierci spotkała Erica. Jej torebka leżała wciąż w tym samym miejscu, Rachael podniosła ją. Mercedes też stał tam, gdzie go zostawiła.
Kilka kroków przed samochodem zatrzymała się gwałtownie, gdyż spostrzegła, że otwarty uprzednio bagażnik teraz jest zamknięty. Przestraszyła się, że Eric – a raczej to, co kiedyś było Erikiem – powrócił tu wcześniej, wszedł do bagażnika i zamknął za sobą klapę.
Stała tak przez dłuższą chwilę w ulewnym deszczu – trzęsąca się, niezdecydowana, przestraszona. Bała się podejść do samochodu. Tymczasem przydrożny parking, gdzie nie było odpowiednich studzienek odpływowych, zamienił się w małe jeziorko i woda przelewała się przez cholewki do butów Rachael.
Pistolet leżał pod siedzeniem kierowcy. Gdyby zdążyła go stamtąd wyciągnąć, zanim Eric otworzy bagażnik i rzuci się na nią…
Gdzieś z tyłu brzmiało równe staccato kropli deszczu uderzających o blat drewnianego stołu do spożywania posiłków; dźwięki te przypominały Rachael tupot przebiegającego stada szczurów. Z dachu nad stolikami spływała deszczówka, rozpryskując się na chodniku. Wszędzie dokoła wytworzyły się jeziorka, a szum ulewy narastał z minuty na minutę.
Zrobiła krok w stronę samochodu, jeszcze jeden i zatrzymała się.
A może Eric nie jest w bagażniku, tylko w środku mercedesa? Może zamknął klapę, ale sam wślizgnął się na tylne – lub może nawet przednie siedzenie i teraz leży tam cicho i spokojnie, przez nikogo nie zauważony i czeka, aż ona otworzy drzwi? Czeka, aż będzie miał okazję zanurzyć zęby w jej mięsie tak, jak to robił z wężami?
Strugi deszczu spływały z dachu samochodu na przednią szybę, nie pozwalając na dokładne wniknięcie wzrokiem do i tak ciemnego wnętrza.
Bojąc się zbliżyć do auta, lecz i nie mniej lękając się zawrócić, Rachael zrobiła wreszcie kolejny krok do przodu.
Błysnęło. Czarny mercedes, w drgającym świetle przerażająco duży i tajemniczy, nagle skojarzył jej się z karawanem.
Gdzieś po autostradzie przemknęła z wyciem silnika ciężarówka, a jej koła zaszumiały miękko na mokrej nawierzchni.
Rachael dopadła mercedesa, otworzyła szybko drzwi od strony kierowcy i zobaczyła, że w środku nie ma nikogo. Wsunęła dłoń pod siedzenie w poszukiwaniu pistoletu. Znalazła go. Jakoś nie opuszczała jej jeszcze odwaga działania, obeszła więc samochód i zatrzymała się przy bagażniku. Wahała się tylko przez chwilę. Potem wcisnęła przycisk zamka i podniosła klapę, przygotowana na opróżnienie magazynka – gdyby czaił się tam niby-Eric. Ale bagażnik był pusty, a wyścielająca go wykładzina – mokra, jakby strugi deszczu przez dłuższy czas lały się do środka. Rachael pomyślała, że widocznie klapa pozostawała tak długo podniesiona, aż zatrzasnął ją jakiś szczególnie silny podmuch wiatru.
Opuściła wieko i zamknęła bagażnik na kluczyk, po czym usiadła za kierownicą. Pistolet położyła na siedzeniu pasażera, tak żeby mieć go w zasięgu ręki.
Przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik zapalił bez trudu. Następnie włączyła wycieraczki, które usunęły wodę z przedniej szyby. Rozejrzała się po okolicy. Cały pejzaż wokół parkingu zlał się w jedną statyczną, wymalowaną w szaroburych barwach plamę, gdzie trochę ruchu wprowadzały tylko strumienie deszczu oraz toczone przez wiatr kule chwastów, z kolorów zaś dominowały różne odcienie czerni, szarości i brązów.
Eric nie podążał za nią.
Może w końcu grzechotniki go uśmierciły? Przecież nie sposób przeżyć tylu jadowitych ukąszeń. Może jego genetycznie zmienione ciało, choć zdolne do regeneracji poważnie zniszczonej tkanki, nie mogło zwalczyć skutków tak silnej trucizny?
Rachael opuściła parking i wróciła na autostradę, kierując się w stronę Las Vegas, na wschód, wdzięczna losowi, że zachował ją przy życiu. Deszcz wciąż padał zbyt obficie, by można było prowadzić bezpiecznie z prędkością osiemdziesięciu czy nawet sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, zwolniła więc i zjechała na prawy pas, pozwalając wyprzedzać się odważniejszym kierowcom. Kilometr za kilometrem starała się przekonać sama siebie, że najgorsze już minęło. Ale nie była tego tak bardzo pewna.
Ben wrzucił bieg i powrócił na autostradę.
Burza przemieszczała się szybko na wschód, w kierunku Las Vegas. Grzmoty były już słabsze, jakby dochodziły z większej odległości, przypominało to bardziej głuche dudnienie niż mrożące krew w żyłach huki i trzaski. Błyskawice, które niedawno jeszcze atakowały ziemię złowrogo ze wszystkich stron, teraz migały gdzieś w oddali, na horyzoncie. Deszcz wciąż padał intensywnie, ale nie były to już zasłaniające widoczność strugi, więc Benny mógł kontynuować jazdę.
Elektroniczny zegar na desce rozdzielczej potwierdził czas wskazywany przez zegarek mężczyzny: siedemnasta piętnaście. Nadal jednak ten letni dzień był bardziej mroczny, niż powinien być o tej porze. Zakryte burzowymi chmurami niebo spowodowało wcześniejszą szarówkę, okolica zanurzała się powoli, acz nieubłaganie w objęcia pseudozmierzchu.
Utrzymując obecną prędkość, Ben nie mógł dojechać do Vegas przed dwudziestą trzydzieści; zapewne dotrze tam dwie-trzy godziny później niż Rachael. Zwłaszcza że będzie musiał zatrzymać się w Baker, jedynym w tej części Mojave cywilizowanym miejscu, aby ponownie zadzwonić do Whitneya Gavisa. Benny czuł jednak, że nie uda mu się skontaktować z przyjacielem, czuł, że dobry los opuszcza jego i Rachael.
Eric zachował niejasną pamięć o grzechotnikach. Ich zęby zostawiły na jego dłoniach, ramionach i udach punktowe ranki, ale były one już dawno zaleczone, deszcz zaś zmył z przemoczonego ubrania krwawe plamy. Zmutowane wnętrzności paliły tym dziwnym, nie sprawiającym bólu ogniem nadchodzącej przemiany, co zupełnie nie pozbawiło go zdolności odczuwania krążącego w żyłach jadu. Od czasu do czasu słabły mu kolana, żołądek podchodził do gardła, oczy zachodziły mgłą lub dostawał zawrotów głowy, ale z minuty na minutę wszystkie te objawy zatrucia ustępowały. Gdy szedł przez spowitą w mroku pustynię, powracało doń wspomnienie węży: oślizgłe kształty, wijące się wokół niego jak języki ognia, szepczące coś w języku, który prawie rozumiał. Z trudem mógł uwierzyć, że węże istniały naprawdę. Kilka razy przypomniał sobie, jak – ogarnięty szałem jedzenia – odgryzał kawałki wężowego mięsa, żuł je i przełykał. Jakaś jego część reagowała na te krwawe wspomnienia z podnieceniem i satysfakcją. Inna jednak część – ta, która wciąż pozostawała Erikiem Lebenem – była zdegustowana i oburzona. Szybko przestał o tym myśleć, świadom, że jeśli tego nie zrobi, to zagrożona zostanie z trudem przywrócona jasność jego umysłu.
Szedł szybko w nie znanym mu kierunku, wiedziony jedynie instynktem. Prawie cały czas był zupełnie wyprostowany, mniej lub bardziej jak człowiek, ale czasami garbił się i powłóczył nogami, zwieszając ramiona niczym małpa. Niekiedy ogarniało go pragnienie, by opaść na wszystkie cztery kończyny i szorować brzuchem po mokrym piasku; ta dziwna żądza napawała go jednak lękiem i na razie udawało mu się jej oprzeć.
Tu i ówdzie na powierzchni pustyni paliły się cieniste ognie, ale nie ciągnęło go do nich tak jak przedtem. Nie były już tak tajemnicze i intrygujące, podejrzewał, że są to wrota do piekła. Kiedy ostatnim razem widział te eteryczne płomienie, pojawił się też od dawna nieżyjący wuj Barry, który zapewne wyszedł z nich. Eric nie wątpił, że Barry Hampstead przebywał w piekle, tak więc wszystkie drzwi prowadziły do potępienia. Kiedy Eric zginął poprzedniego dnia w Santa Ana, stał się własnością szatana i miał spędzić z Barrym Hampsteadem całą wieczność. Ale w ostatniej chwili wyrwał się z objęć śmierci i w ten sposób uratował duszę przed ogniem piekielnym. Teraz szatan otwierał przed nim te drzwi w nadziei, że kierowany ciekawością Eric przekroczy próg jednych lub drugich i wyląduje w zarezerwowanej już dla niego wypełnionej siarką, celi. Rodzice ostrzegali go, że jego potępiona za poddawanie się lubieżnym żądzom wuja oraz za późniejszy mord na swym dręczycielu dusza może pójść do piekła. Teraz wiedział, że mieli rację. Piekło było tuż-tuż. Bał się spojrzeć w jego ogień, z którego coś uśmiechało się do niego i kiwało nań.
Pędził przed siebie, tratując drobne krzaczki. Burza, niczym ścierające się armie, wypełniła przestworza kanonadą głuchych grzmotów i oślepiających błysków.
Wkrótce okazało się, że instynkt wiódł go na parking przy autostradzie, gdzie po raz pierwszy od swego zmartwychwstania spotkał Rachael. Solenoidy, które błędnie odczytały mrok jako zapadanie zmierzchu, uruchomiły lampy fluorescencyjne, zawieszone na frontowej ścianie budynku i nad wszystkimi drzwiami. Zapaliły się również latarnie na parkingu, rzucając niebieskawe światło na pokrytą kałużami nawierzchnię.
Kiedy w skąpanym w deszczu mroku ujrzał betonową sześcienną bryłę budynku z toaletami, w umyśle Erica rozjaśniło się i nagle przypomniał sobie wszystko, co dotyczyło Rachael. Pamiętał, że przejechała go ciężarówka na Main Street – i to była jej sprawka – a ponieważ gwałtowny szok śmierci wyzwolił jego niebezpieczny rozwój, ją również winił za potworną mutację swojego organizmu. Już prawie ją miał, już prawie rozrywał jej ciało na kawałki, ale zdołała mu się wymknąć, kiedy opanował go straszliwy głód, niepohamowana potrzeba dostarczenia paliwa wyrwanemu spod kontroli metabolizmowi. Teraz, kiedy myślał o niej, czuł, że zimna, gadzia nienawiść znów zaczyna nim władać. Wydobył z siebie cienki krzyk wściekłości, który zginął jednak wśród odgłosów burzy.
Obchodząc dookoła budynek, poczuł, że ktoś jest w pobliżu. Przebiegł go dreszcz. Rzucił się na kolana i podczołgał pod betonową ścianę, gdzie znalazł się w cieniu, poza kręgiem światła rzucanego przez lampę. Podniósł głowę, wstrzymując oddech i nasłuchiwał. Wysoko umieszczone okno w męskiej toalecie było otwarte, a w środku ktoś się ruszał, potem zakaszlał, następnie Erica dobiegło cienkie, słodkie podśpiewywanie: All Alone in the Moonlight z musicalu Cats. Szuranie i stukanie butów na betonowej posadzce, po czym drzwi otwarły się na zewnątrz, może ze trzy metry od miejsca, gdzie klęczał Eric, i z toalety wyszedł mężczyzna.
Facet zbliżał się do trzydziestki, był dobrze zbudowany, z wyglądu kostyczny, miał na sobie kowbojskie buty, koszulę, dżinsy i brązowy kapelusz typu stetson. Przez chwilę, patrząc na padający deszcz, stał osłonięty daszkiem. Nagle wyczuł obecność Erica, odwrócił się w jego stronę, przestał podśpiewywać i tylko spoglądał na to monstrum, pełen niewiary i przerażenia.
Kiedy mężczyzna zwrócił się ku niemu, Eric zareagował tak szybko, jak gdyby był odbiciem błyskawicy, która zaświeciła na horyzoncie. Wysoki i barczysty kowboj mógłby być niebezpiecznym przeciwnikiem dla normalnego człowieka, który chciałby z nim stoczyć walkę, ale Eric już dawno nie był normalnym człowiekiem – on już w ogóle nie był człowiekiem. Poza tym przewagę potwora zwiększał szok, który sparaliżował mężczyznę na jego widok. Niby-Eric rzucił się na swą ofiarę i rozpruł jej brzuch wszystkimi pięcioma pazurami prawej łapy. W tym samym czasie, ściskając kowboja drugą łapą za gardło, zniszczył mu tchawicę i struny głosowe, wskutek czego ten nie zdążył nawet krzyknąć. Krew trysnęła z przerwanych tętnic szyjnych. Śmierć zajrzała w oczy mężczyzny, jeszcze zanim Eric zdążył przeorać mu pazurami cały brzuch. Kaskada parujących flaków wylała się na mokry beton, a martwy człowiek osunął się na swe gorące jeszcze wnętrzności.
Eric czuł się podniecony, wolny i potężny. Pochylił się nad ciepłymi zwłokami. Dziwne, ale zabijanie nie przerażało go już ani nie napawało wstrętem. Stawał się pierwotną bestią, której sprawiało to dziką radość. Nawet ta jego część, która pozostała ludzka, która była jeszcze Erikiem Lebenem, niezaprzeczalnie odprężyła się po dokonaniu tego mordu; odczuwała też satysfakcję z powodu niezwykłej siły i kociej zwinności zmutowanego ciała. Eric wiedział, że powinno go to szokować, przyprawiać o mdłości, ale nie miał takich objawów. Całe życie kierowała nim potrzeba dominacji nad otoczeniem, niszczenia przeciwników i teraz ta żądza znalazła wyraz w swej najczystszej formie: okrutnym, bezlitosnym zabijaniu.
Po raz pierwszy mógł sobie wyraźnie przypomnieć zabójstwo dwóch dziewcząt, którym w poniedziałek wieczorem odebrał w Santa Ana samochód. Nie czuł się już odpowiedzialny za ich śmierć, nie miał żadnych wyrzutów sumienia – ogarnęły go tylko słodkie, okrutne zadowolenie i nieopisana radość. W istocie, wspomnienie przelanej krwi, wspomnienie nagiej kobiety, którą przybił gwoździami do ściany, tylko zwiększyły odprężenie po zamordowaniu kowboja. Serce Erica biło obłędny rytm dzikiej radości.
A potem, nachylając się jeszcze bardziej nad leżącym przy drzwiach do toalety ciałem, na chwilę stracił świadomość własnego ja, świadomość istnienia jako istota rozumna, jako istota wyróżniająca czas przeszły i przyszły. Zapadł w podobny do snu stan, w którym jedynymi wrażeniami były zapach i smak krwi. Szum i dudnienie deszczu też hipnotyzowały go lekko, ale dźwięki te odbierał raczej jako wewnętrzne, nie zewnętrzne, jako odgłosy przemian w organizmie dobiegające z jego żył, kości i tkanek.
Jakiś krzyk wyrwał go z transu. Spojrzał w górę znad rozerwanego gardła swej ofiary, gdzie zanurzał właśnie pysk. Zza rogu wyszła kobieta i stała teraz z wytrzeszczonymi oczami, trzymając jedną rękę w obronnym geście na piersiach. Sądząc po kowbojskich butach, koszuli i dżinsach, była towarzyszką mężczyzny, którego potwór właśnie zamordował.
Eric zorientował się, że w chwili nieświadomości jadł swą ofiarę. Konstatacja ta nie wzbudziła w nim wstrętu ani niesmaku. Lew nie byłby zaskoczony ni skonsternowany własną dzikością. Galopujący metabolizm Erica wyzwalał głód niepodobny do niczego znanego mu dotąd. Potrzebował bogatych środków odżywczych, by zaspokoić ten nienasycony apetyt. W mięsie swej ofiary znalazł właściwe pożywienie, tak jak lew znajduje to, czego mu trzeba, w mięsie gazeli.
Kobieta chciała jeszcze raz krzyknąć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Eric wstał znad zwłok i oblizał skrwawione wargi.
Kobieta zaczęła uciekać, nie zważając na wiatr i deszcz. Na głowie też miała stetsona, który teraz sfrunął, odsłaniając długie blond włosy – jedyna jasna plama w tym morzu szarości.
Eric podążył za nią. Znajdował niewiarygodną przyjemność w tym, że czuł, jak jego stopy opierają się najpierw na twardym betonie, a potem zapadają w mokrym piasku. Wreszcie znaleźli się na płycie parkingu i odległość między nimi z każdą sekundą malała.
Kobieta uciekała w stronę pokrytego matowym czerwonym lakierem pickupa. Obejrzała się i zobaczyła, że napastnik jest coraz bliżej. Musiała zrozumieć, że nie zdąży dobiec do samochodu na tyle szybko, by zapalić silnik i odjechać, dlatego skręciła w stronę autostrady, mając najwyraźniej nadzieję, że pomoże jej któryś z kierowców nieregularnie przejeżdżających samochodów osobowych i ciężarowych.
Pościg był krótki. Eric powalił ją na ziemię, zanim zdążyła dobiec do końca parkingu. Zaczęli tarzać się w brudnej, głębokiej po łokcie wodzie. Kobieta zamachnęła się, chcąc zapewne podrapać napastnika paznokciami, ale Eric zanurzył w jej przegubie swe ostre szpony, tak że wydała tylko z siebie przerażający okrzyk cierpienia. Gwałtownie się szamocząc, przetoczyli się raz jeszcze w głębokiej kałuży i potwór unieruchomił ją wreszcie pod ciężarem swego ciała. Poczuł chłód, pewnie dlatego, że przemoczone ubranie owiewał silny wiatr.
Stwierdził, że słabnie mu tętno i zdziwił się, ale już po chwili, kiedy spojrzał w dół na kobietę, znów ogarnął go przeraźliwy głód, nie mniejszy niż żądza mordowania. Ofiara przejrzała chyba jego zamiary, gdyż podjęła desperacką próbę zrzucenia go z siebie. Początkowe okrzyki cierpienia przeszły w piskliwe miauczenie, będące wyrazem zgrozy w najczystszej jej postaci. Eric wyciągnął szpony z jej ciała, rozerwał koszulę i położył czarną, kosmatą, nieludzką łapę na jej nagich piersiach.
Pisk ustąpił. Teraz patrzyła na niego zrezygnowana – niema, rozedrgana, sparaliżowana strachem.
Chwilę później zerwał z niej spodnie i pospiesznie wyciągnął z rozporka swą męskość. Mimo napięcia seksualnego dostrzegł, że nabrzmiały organ, który trzyma w dłoni, nie jest ludzki: był olbrzymi, dziwny, odrażający. Kiedy wzrok kobiety padł na ten straszliwy narząd, zaczęła łkać i szlochać. Na pewno pomyślała, że oto otwarły się bramy piekieł i na ziemię wyszły demony. Przerażenie i skrajna rozpacz w oczach kobiety jeszcze bardziej podnieciły Erica.
Oddalająca się burza na chwilę wzmogła się jeszcze, jakby chcąc stworzyć ponury akompaniament dla brutalnego aktu, który miał się właśnie rozegrać.
Eric wszedł w kobietę.
Krople deszczu spadały na ich ciała. Woda zbierała się wokół nich. Kilka minut później Eric zabił swoją ofiarę.
Pojawiła się błyskawica, a jej światło przemknęło po zalanym parkingu, ujawniając krwawe plamy w kałużach, które wyglądały jak wielkie oka czerwonego tłuszczu.
Eric zabił swoją ofiarę i zaczął ją jeść.
Kiedy nasycił głód, pierwotne żądze uciszyły się i przewagę nad dziką bestią zyskała rozumna część jego istoty. Powoli zrozumiał, jakie niebezpieczeństwa wiążą się z byciem widzianym. Wprawdzie ruch na autostradzie nie jest zbyt duży, ale wystarczy, że jedno z przejeżdżających aut skręci na parking i znów go ktoś wypatrzy. Pośpiesznie przeciągnął więc kobiece zwłoki po płycie parkingu wzdłuż toalet i ukrył je na pustyni, za szpalerem mesquite. Tam również zawlókł ciało jej towarzysza.
W stacyjce pickupa znajdowały się kluczyki. Usiadł za kierownicą i przekręcił je. Silnik zapalił od razu.
Wcześniej zabrał kowbojowi kapelusz. Teraz założył go na głowę, nisko opuszczając rondo, w nadziei, że zakryje jego szkaradną twarz. Wskaźnik poziomu paliwa oznajmiał, że bak jest pełny, tak więc Eric nie będzie musiał zatrzymywać się aż do Vegas. A jeśli jakiś mijający go kierowca zobaczy ukryte pod rondem oblicze… Trzeba zachować czujność, dobrze prowadzić, nie wzbudzać niczyjego zainteresowania, a przede wszystkim opierać się tej wstecznej ewolucji, która mogła w każdej chwili uczynić zeń bezrozumnego potwora. Należy pamiętać, by podczas mijania i wyprzedzania odwracać twarz w drugą stronę. Jeśli będzie przestrzegał wszystkich środków ostrożności, to kapelusz w połączeniu z przedwczesną szarówką zapewnią mu wystarczającą osłonę.
Spojrzał we wsteczne lusterko i ujrzał parę niesymetrycznych oczu. Jedno świecące, o bladozielonym zabarwieniu, miało pomarańczową pionową szparę tęczówki, która jarzyła się jak rozpalony węgielek. Drugie, większe i ciemniejsze, było okiem… złożonym, jak u stawonoga!
Spostrzeżenie to wywołało w nim krótkotrwały wstrząs, natychmiast więc odwrócił się od lusterka. Oko złożone? To było tak nieprawdopodobne, że nie mieściło się w głowie. Oko złożone nie występowało na żadnym szczeblu ewolucji człowieka, nawet w okresie prehistorycznym, kiedy wyszły z oceanów na ląd pierwsze zwierzęta skrzelopłucne. To był dowód nie tylko na to, że Eric cofał się w rozwoju, że jego ciało z trudem chciało pokazać cały potencjał tkwiący w genetycznym dziedzictwie ludzkości, ale także na to, że jego struktura genetyczna całkowicie straciła panowanie nad sobą, pchając go w stronę formy i świadomości, które nie miały nic wspólnego z gatunkiem ludzkim. Stawał się czymś obcym – ani gadem, ani małpą, ani neandertalczykiem, ani człowiekiem z Cro-Magnon, ani współczesnym Europejczykiem, stawał się czymś tak dziwnym, że stracił chęć przyjrzenia się tej anomalii, co więcej – bał się jej panicznie.
Odtąd będzie spoglądał w lusterko wyłącznie po to, by sprawdzić drogę za sobą, ani przez chwilę nie będzie rozważał zmian na swym obliczu.
Włączył światła i z parkingu wyjechał na autostradę. Dziwnie się czuł, trzymając kierownicę w zdeformowanych, monstrualnych łapach. Prowadzenie samochodu, które powinno być mu znane nie gorzej niż chodzenie, wydało się niepowtarzalnie egzotyczną czynnością. Przychodziło mu też z trudnością, gorzej nawet – nieomal przekraczało jego zdolności. Chwycił mocno kierownicę i skoncentrował się na skąpanej w deszczu autostradzie.
Szum kół i równomierny skrzyp wycieraczek zdawały się prowadzić go przez burze i zapadającą ciemność w stronę specjalnego przeznaczenia. W pewnym momencie, kiedy na krótko odzyskał wszystkie zmysły, przypomniał sobie stosowny fragment z wiersza wielkiego poety, Williama Butlera Yeatsa:
Jakaż to dzika bestia zbudziła się wreszcie i zdąża do Betlejem, by przyjść na świat?
We wtorek po południu wciąż przebywający na zwolnieniu detektywi Julio Verdad i Reese Hagerstrom zakończyli w Irvine rozmowę z doktorem Eastonem Solbergiem i pojechali do Tustin. Tam, na parterze dwupiętrowego budynku wzniesionego w stylu hiszpańskim, krytego niebieską dachówką, znajdowało się główne biuro firmy Shadway-Nieruchomości. Julio od razu wypatrzył zaparkowany za skrzyżowaniem, po przeciwnej stronie ulicy, samochód służący do inwigilacji – ciemnozielonego forda bez tablic rejestracyjnych. Siedzący agenci mieli doskonały widok na biura Shadwaya, a także na jezdnię prowadzącą wzdłuż budynku na służbowy parking. W fordzie siedzieli dwaj mężczyźni w błękitnych koszulach. Jeden z nich czytał gazetę, a drugi rozglądał się ostrożnie.
– Federalni – powiedział Julio, kiedy przejeżdżali obok nich.
– A może to ludzie Sharpa? DSA? – zastanowił się Reese.
– Chyba masz rację.
– Specjalnie się nie kryją, nie sądzisz?
– Nie sądzę, żeby liczyli na to, że Shadway się tu pojawi – powiedział Julio. – Ale muszą stwarzać pozory.
Julio zaparkował kilkanaście metrów dalej, od ciemnozielonego forda dzieliło ich parę samochodów. Chciał obserwować agentów, sam pozostając nie zauważony.
Reese uczestniczył z Juliem w podobnych akcjach. Zadania polegające na inwigilacji, z tym właśnie partnerem, nigdy nie wydawały mu się uciążliwe. Julio to człowiek wszechstronny i rozmowa z nim, choćby trwała godzinami, zawsze była interesująca. Ale jeśli jeden z nich, lub obaj, nie mieli ochoty na konwersację, mogli swobodnie siedzieć obok siebie w milczeniu przez długi czas – to najlepszy sprawdzian przyjaźni. Tego dnia, kiedy obserwowali obserwujących, jak również mieli oko na biuro firmy Shadway-Nieruchomości, rozmawiali o Ericu Lebenie, inżynierii genetycznej i marzeniach o nieśmiertelności. Takie marzenia w żadnym razie nie dotyczyły tylko Erica Lebena. Głębokie pragnienie nieśmiertelności lub przynajmniej złagodzenia wyroku śmierci zapewne wypełniało ludzkość od chwili, kiedy pierwsi przedstawiciele gatunku osiągnęli samoświadomość i surową jeszcze inteligencję. Temat ten miał dla Reese’a i Julia specjalną wymowę, jako że obaj byli świadkami śmierci swych ukochanych żon i nigdy nie pogodzili się z ich utratą.
Reese mógł sympatyzować z marzeniami Lebena i nawet rozumieć, dlaczego naukowiec uczynił siebie samego obiektem niebezpiecznego eksperymentu genetycznego. To prawda, że eksperyment wymknął się spod kontroli: dwa zabójstwa i ukrzyżowanie jednej z kobiet stanowiły dowód, że Leben powrócił z zaświatów jako nie całkiem człowiek i że należy go ujarzmić. Jednakże ciemna strona owego doświadczenia i jego wariacki wymiar nie wykluczały sympatii dla samej idei. W końcu przeciwni zachłanności kostuchy są ludzie na całej ziemi.
Wiatr przygnał znad oceanu szarobure obłoki, które przesłoniły słońce. Reese poczuł, że popada w melancholię. Gdyby nie miał przed sobą ważnych zadań, zapewne zupełnie poddałby się temu stanowi. Ale on – choć na zwolnieniu – musiał przecież działać.
Julio i Reese – podobnie jak agenci DSA – nie spodziewali się, że dopadną tu Shadwaya, mieli jednak nadzieję, że poznają któregoś z pracowników biura obrotu nieruchomościami. Im późniejsze popołudnie, tym więcej osób wchodziło i wychodziło z biurowca. Szczególną ich uwagę zwróciła wysoka, szczupła kobieta o bujnej czarnej czuprynie i kościstej bocianiej sylwetce, którą podkreślała obcisła różowa sukienka. Nie był to jasny, delikatny róż, lecz ognista plama, jak na skrzydłach flaminga. Kobieta dwukrotnie wchodziła i wychodziła, za każdym razem prowadząc pary w średnim wieku, podjeżdżające do biura samochodem – najwyraźniej klientów, dla których szukała odpowiednich domów. Do niej samej należał kanarkowy cadillac seville o kołach ze szprychami, mający specjalne numery rejestracyjne REQUEEN, co zapewne stanowiło skrót od: Królowa Nieruchomości (Real Estate Queen). Auto rzucało się w oczy nie mniej niż jego właścicielka.
– Bierzemy tę – powiedział Julio, kiedy kobieta weszła do budynku z drugą parą klientów.
– Trudno byłoby ją zgubić w ruchu ulicznym – zgodził się Reese.
O szesnastej pięćdziesiąt znów opuściła biurowiec i jak opętana pobiegła do swego cadillaca. Julio i Reese stwierdzili, że widocznie zakończyła już pracę i udaje się do domu. Zostawiając tedy agentów DSA, aby sobie dalej bezowocnie czekali na pojawienie się Benjamina Shadwaya, pojechali za żółtym seville’em w dół Pierwszej Ulicy do Newport Avenue, którą kobieta zdążała w stronę wzgórz Cowan. Mieszkała w jednopiętrowym domu o pokrytych chropowatą fakturą betonowych ścianach i balkonach z drewna sekwoi, wzniesionym przy jednej z bardziej stromych ulic na wzgórzach.
Kiedy cadillac Różowej Damy zniknął za automatycznymi drzwiami garażu, Julio zaparkował przed domem. Wysiadł z samochodu i popełnił przestępstwo, zaglądając do skrzynki na listy w nadziei, że odczyta na korespondencji nazwisko kobiety. Chwilę później wrócił i powiedział:
– Theodora Bertlesman. Chyba używa zdrobnienia Teddy, bo znalazłem je na jednym z listów.
Odczekali parę minut, po czym poszli w stronę domu. Reese nacisnął dzwonek u drzwi.
Letni wiatr, ciepły mimo zbierających się chmur, które zakryły słońce, dmuchnął przez tropikalne pnącza o barwnych przylistkach, przez czerwone kwiaty hibiscusa i wonny jaśmin. Ulica była cicha, spokojna; odgłosy świata zewnętrznego wyeliminowały tu najbardziej efektywne spośród znanych człowiekowi ekrany – pieniądze.
– Powinienem był chyba zająć się handlem nieruchomościami – powiedział Reese. – Co mnie podkusiło, żeby zostać gliną?
– Zapewne byłeś nim w poprzednim wcieleniu – odrzekł oschle Julio. – Dawno temu, kiedy policjant znaczył więcej niż handlarz. Po prostu powtórzyłeś ten sam schemat, nie zważając, że zmieniły się warunki.
– Nie wiedziałem, że wierzysz w reinkarnację.
Chwilę później drzwi się otwarły. Kobieta o bocianiej sylwetce, ubrana w jaskraworóżową sukienkę, spojrzała z góry na Julia, potem zaledwie musnęła wzrokiem Reese’a. Z bliska jeszcze bardziej przypominała bociana niż z daleka. Obserwując ją z samochodu, Reese nie mógł dostrzec porcelanowej czystości jej skóry, jej intensywnie szarych oczu czy innych subtelności aparycji. Bujna czupryna, która z odległości wyglądała na lakierowaną lub wprost wykonaną z ceramiki, okazała się miękka i delikatna. Dziewczyna nie była też tak płaska, na jaką wyglądała z daleka, a nóg mogłaby jej pozazdrościć niejedna kobieta. Jeśli zaś chodzi o wzrost i tuszę, to pierwsze wrażenie się potwierdziło.
– Czym mogę służyć? – spytała Teddy Bertlesman.
Miała niski, jedwabisty głos. Promieniowała taką spokojną pewnością siebie, że gdyby Julio i Reese byli niebezpiecznymi przestępcami, nie ważyliby się zrobić jej krzywdy.
Julio pokazał legitymację i odznakę, przedstawił się, po czym wskazał na Reese’a:
– To jest mój partner, detektyw Hagerstrom. – Następnie wyjaśnił, że chcieliby przesłuchać ją w związku ze sprawą pana Lebena. – Może mam nieaktualne informacje, ale zdaje się, że pracuje pani w biurze obrotu nieruchomościami Shadwaya.
– Ależ pana informacje są jak najbardziej aktualne – potwierdziła bez szyderstwa, aczkolwiek z pewnym rozbawieniem. – Proszę wejść.
Zaprowadziła ich do salonu, tak oszczędnego w wystroju jak jej ubiór, mającego jednak niezaprzeczalny smak i styl: masywny stoliczek do kawy wykonany z białego marmuru; nowoczesne kanapy pokryte intensywnie zieloną tkaniną; obite jedwabną morą w kolorze brzoskwiniowym krzesła o bogato rzeźbionych oparciach i nogach; szmaragdowe wazy ponadmetrowej wysokości, a w nich olbrzymie grzebieniaste źdźbła białej trawy z południowoamerykańskiej pampy. Na wysokich ścianach, zwieńczonych sklepieniem krzyżowym niczym w jakiejś katedrze, wisiały dużych rozmiarów obrazy współczesnych malarzy, nadając temu bezosobowemu miejscu bardziej ludzki wymiar. Jedną ze ścian zajmowało olbrzymie panoramiczne okno, za którym rozciągał się widok okręgu Orange. Teddy Bertlesman usiadła na zielonej kanapie, na tle okna, wskutek czego wokół jej głowy pojawił się świetlisty nimb. Reese i Julio usadowili się na brzoskwiniowych krzesłach, oddzieleni od kobiety wielkim marmurowym stołem, który wyglądał jak ołtarz.
– Pam Bertlesman… – zaczął Julio.
– Nie, nie – przerwała, zsuwając z nóg kapcie i wkładając nogi pod siebie. – Proszę mi mówić po imieniu lub jeśli chcecie być bardziej oficjalni: panno Bertlesman. Ale ja pogardzam tą formą. Nie żyjemy na Południu przed wojną domową, kiedy to filigranowe panienki w krynolinach chłeptały w cieniu magnolii koktajle miętowe, podczas gdy czarne niańki wachlowały je.
– Panno Bertlesman – ciągnął Julio – bardzo zależy nam na rozmowie z panem Shadwayem i mamy nadzieję, że podpowie nam pani, gdzie on w tej chwili przebywa. Zdajemy sobie sprawę z tego, że pracując w nieruchomościach, jako inwestor oraz pośrednik, dysponuje licznymi posiadłościami. Wiele z nich jest nie wykorzystanych i w jednej z nich może właśnie przebywać…
– Przepraszam, ale nie rozumiem, w jaki sposób możemy podlegać waszej jurysdykcji. Według legitymacji jesteście policjantami z Santa Ana. Ben ma swoje biura w Tustin, Costa Mesa, Orange, Newport Beach, Laguna Beach i Laguna Niguel, ale nie w Santa Ana. On sam zaś mieszka w Orange Park Acres.
Julio zapewnił kobietę, że sprawa Lebena częściowo podlega również uprawnieniom policji w Santa Ana. Wyjaśnił, że zazębianie się uprawnień w tym rejonie nie należy do rzadkości, ale Teddy Bertlesman pozostała grzecznie sceptyczna i małomówna. Reese podziwiał jej dyplomację, finezję i opanowanie w unikaniu pytań testujących. Odpowiadała tak, żeby nic nie powiedzieć. Szacunek dla szefa i determinacja, z jaką go ochraniała, były aż nadto widoczne. Nie dała jednak żadnego powodu, by można ją było oskarżyć o kłamstwo czy ukrywanie poszukiwanego przestępcy.
Julio zorientował się, że nic nie wskóra, występując z pozycji przedstawiciela władzy. Miał nadzieję, że skuteczniejsze okaże się odsłonięcie prawdziwych motywów przesłuchania, jak również prośba o okazanie odrobiny sympatii. Westchnął, odchylił się do tyłu i powiedział:
– Proszę posłuchać, panno Bertlesman. Okłamaliśmy panią. Nie jesteśmy tutaj oficjalnie. A przynajmniej nie całkiem oficjalnie. Prawdę mówiąc, to nasz szef myśli, że jesteśmy na chorobowym. Wściekłby się, gdyby dowiedział się, że wciąż zajmujemy się tą sprawą, ponieważ przejęli ją agenci federalni i zabronili nam mieszać się do tego. Istnieje jednak wiele powodów, dla których nie możemy tego zrobić. W przeciwnym razie stracilibyśmy dla siebie szacunek.
Teddy Bertlesman zmarszczyła brwi (ładnie jej z tym, pomyślał Reese) i odrzekła:
– Nie rozumiem.
Julio podniósł swą szczupłą rękę.
– Chwileczkę, proszę wysłuchać mnie do końca.
Miękkim, szczerym, intymnym głosem, bardzo dalekim od oficjalnego tonu, opowiedział o tym, jak Ernestina Hernandez i Becky Klienstad zostały brutalnie zamordowane, po czym ciało jednej z nich wrzucono do kontenera na śmieci, a drugiej – ukrzyżowano na ścianie. Opowiedział jej też o swym braciszku, Erneście, którego dawno temu i daleko stąd zagryzły szczury. Wyjaśnił, w jaki sposób ta tragedia przyczyniła się do jego obsesji na punkcie niesprawiedliwej śmierci, a podobieństwo imion: Ernesto i Ernestina, sprawiło, że poszukiwania zabójcy córki państwa Hernandez nabrało dlań wymiaru osobistej krucjaty.
– Choć muszę przyznać, że gdyby nie ta zbieżność imion i nie te okoliczności, znalazłbym inne motywy, by przeprowadzić gruntowne śledztwo. Ponieważ ja prawie zawsze przeprowadzam gruntowne śledztwo. Mam już taki brzydki nawyk.
– Wspaniały nawyk – wtrącił Reese.
Julio wzruszył ramionami.
Reese zdumiał się, że Julio tak dobrze uświadamia sobie motywy własnego działania. Słuchając swego partnera, podziwiając jego umiejętność wnikania w głąb samego siebie, Reese nabrał jeszcze większego szacunku dla tego człowieka.
– Zmierzam do tego – ciągnął Julio – że wierzę w niewinność pani szefa oraz Rachael Leben, jak również jestem przekonany, że są pionkami w grze, której nawet do końca nie rozumieją. Myślę, że ktoś ich wykorzystuje, by potem zabić jako kozły ofiarne na ołtarzu czyichś interesów, może nawet interesów rządu. Potrzebna jest im pomoc. My chcemy im pomóc i prosimy panią o wsparcie, Teddy.
Monolog Julia był zadziwiający i osobie postronnej mógł się wydać popisem aktorskim. Ale nie należało go podejrzewać o nieszczerość czy brak prawdziwego zaangażowania. Choć ciemne oczy policjanta pozostawały czujne i przenikliwe, to jednak jego oddanie sprawiedliwości i uczciwość było niekwestionowane.
Teddy Bertlesman miała dość rozumu, by poznać, że Julio nie kłamie i nie wyssał całej historii z palca. Udało mu się ją pozyskać. Wysunęła spod siebie swe długie nogi i przeniosła je na podłogę, a towarzyszył temu delikatny szelest jej różowej sukienki. Ten dźwięk podziałał na Reese’a jak orzeźwiający podmuch wiatru – małe włoski na wierzchu jego dłoni zjeżyły się, a po plecach przebiegł mu przyjemny dreszcz.
– Kurczę, ja wiem doskonale, że Ben Shadway nie stanowi żadnego zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego – powiedziała Teddy. – Kręcili się tu już różni agenci federalni i ledwo się mogłam powstrzymać, żeby nie roześmiać się im w twarz, nie… Ledwo mogłam się powstrzymać, żeby nie splunąć im w twarz.
– Dokąd mógł się udać Ben Shadway wraz z panią Leben? – spytał Julio. – Prędzej czy później feds ich znajdą. Myślę więc, że dla ich dobra Reese i ja powinniśmy być pierwsi. Czy ma pani jakiś pomysł, skąd należy rozpocząć poszukiwania?
Kobieta wstała z kanapy. W swej błyszczącej jaskraworóżowej sukience przespacerowała się po salonie. Jej szczudłowate nogi powinny wyglądać niezgrabnie, były zaś kwintesencją gracji. Wciąż siedzącemu na brzoskwiniowym krześle Reese’owi wydała, się niezwykle wysoka. Nagle przystanęła, prowokacyjnie kołysząc biodrami, po czym znów zaczęła chodzić. Głośno przy tym myślała, wymieniając wszystkie możliwości:
– No dobra, a więc pan Shadway ma domy, głównie małe domy, w całym kraju. W chwili obecnej jedynymi, których nie wynajął, są… Chwileczkę, niech pomyślę… Jeden domek jest w Orange na Pine Street, ale wątpię, by tam teraz przebywał, bo właśnie jest w nim remont – nowa łazienka, zmiany w kuchni… Nie ukryłby się w domu pełnym murarzy i hydraulików. Ma też połowę bliźniaka w Yorba Linda…
Reese słuchał, ale ani przez chwilę nie zwrócił uwagi na to, co kobieta mówi; to zadanie rezerwował dla Julia. Wszystko, do czego Reese był teraz zdolny, to obserwować jej wygląd, głos i sposób poruszania się; wypełniła sobą wszystkie jego zmysły, nie pozostawiając miejsca na nic innego. Na odległość wyglądała jak chudzielec, stąd podobieństwo do bociana, ale z bliska była zgrabna, zwinna, bynajmniej nie wychudła gazela. Jej figura jednak nie wywierała takiego wrażenia jak właściwa zawodowym tancerkom płynność ruchów, owa gracja zaś nie wywierała takiego wrażenia jak sprężystość jej ciała; sprężystość z kolei była mniej impresywna od urody tej kobiety, a uroda mniej impresywna od jej inteligencji, witalności i sprytu.
Nawet gdy, przechadzając się, odeszła od okna, wokół jej głowy nadal unosiła się aureola, która wprost jaśniała w oczach Reese’a.
Przez ostatnie pięć lat nigdy nie czuł czegoś takiego. Wszystko skończyło się po śmierci jego ukochanej Janet, zamordowanej przez zbirów z furgonetki, którzy wcześniej chcieli uprowadzić w parku małą Esther. Intrygowało go, czy Teddy Bertlesman również zwróciła na niego uwagę, czy też był dla niej jeszcze jednym tępym gliną. Zastanawiał się, jak mógłby się do niej zbliżyć bez narażania się na śmieszność i nie obrażając jej; czy w ogóle kiedykolwiek mogłoby się coś nawiązać między taką jak ona kobietą i takim jak on mężczyzną; czy mógłby bez niej żyć, kiedy wreszcie uda mu się zaczerpnąć w płuca powietrza i czy widać na zewnątrz jego uczucia. Zresztą nie dbał o to.
– …motel! – Teddy przestała chodzić po salonie, przez chwilę miała nieprzytomny wzrok, potem uśmiechnęła się. To był uroczy uśmiech. – Ależ oczywiście, to najlepsze miejsce!
– Shadway jest właścicielem motelu? – spytał Julio.
– To taka rudera w Las Vegas – odpowiedziała. – Dopiero co kupił ten budynek. W tym celu utworzył nową korporację. Feds mogą tak prędko nie trafić na ślad motelu, bo to świeży nabytek, a poza tym leży poza granicami stanu. Obiekt jest nieczynny, ale sprzedano go wraz z wyposażeniem. Jeśli dobrze pamiętam, umeblowane było nawet biuro, myślę więc, że Ben i Rachael mogliby się tam zaszyć w przyzwoitych warunkach.
Julio spojrzał na Reese’a i spytał:
– Co o tym myślisz?
Żeby móc nabrać tchu i coś powiedzieć, Reese musiał odwrócić wzrok od Teddy. Piejąc śmiesznie, odezwał się:
– To interesujące.
Teddy znów zaczęła spacerować, a jej obcisła różowa sukienka opinała uda.
– Jestem pewna, że oni są właśnie tam. Wspólnikiem Bena w tym przedsięwzięciu jest Whitney Gavis, bodaj jedyny człowiek na ziemi, któremu Benny bezgranicznie ufa.
– Kim jest ten Gavis? – spytał Julio.
– Byli obaj w Wietnamie – odpowiedziała kobieta. – Są więcej niż przyjaciółmi, są dla siebie jak bracia. Albo jeszcze bliżej. Ben to naprawdę miły facet, niewielu jest lepszych od niego – każdy wam to powie. Jest uprzejmy, otwarty i tak cholernie uczciwy i honorowy, że ludzie czasami nie wierzą w czystość jego intencji, dopóki nie poznają go bliżej. To śmieszne… ale on wszystkich trzyma od siebie na wyciągnięcie ręki, nigdy nie dopuszcza bliżej, nigdy nie odsłania się całkowicie. Myślę, że nie dotyczy to tylko Whita Gavisa. To tak, jakby na wojnie wydarzyło się coś, co uczyniło go innym od reszty ludzi, co uniemożliwia mu całkowite zbliżenie do tych, którzy nie przeszli tego samego co on i nie wyszli ze zdrowymi zmysłami. Chyba tylko Whit…
– Czy pani Leben też zalicza się do grupy, w której jest Gavis? – spytał Julio.
– Myślę, że tak. Myślę, że on ją kocha – powiedziała Teddy. – To znaczy, że ma wielkie szczęście.
Reese wyczuł zazdrość w głosie pani Bertlesman i serce zabiło mu tak mocno, jakby za chwilę miało się rozerwać.
Najwyraźniej Julio wyczuł tę samą nutę, gdyż odezwał się:
– Proszę mi wybaczyć, Teddy, ale jestem gliną i z natury wtykam wszędzie swój nos. To, co pani powiedziała, zabrzmiało tak, jakby nie miała pani nic przeciwko temu, żeby Shadway zakochał się w pani.
Mrugnęła powiekami, zaskoczona, potem roześmiała się.
– Ja i Ben? Nie, nie. Po pierwsze, jestem od niego wyższa i w szpilkach wprost góruję nad nim. Poza tym to domator – cichy, spokojny miłośnik starych kryminałów oraz modeli kolejek żelaznych. Nie, Ben to wspaniały facet, ale ja jestem dla niego zbyt żywiołowa, a on dla mnie zbyt stonowany.
Serce Reese’a przestało walić jak młot.
– Zazdroszczę Rachael tylko tego – wyjaśniła Teddy – że znalazła sobie właściwego mężczyznę, czego ja nie mogę powiedzieć o sobie. Z moim wzrostem trudno mi znaleźć kogoś, kto nie byłby koszykarzem. A ja nie znoszę tych tyczek. Poza tym niedługo skończę trzydzieści dwa lata i niełatwo mi zachować obojętność, gdy widzę, że inna złapała już sobie faceta. Trudno mi nie zazdrościć, nawet jeśli cieszę się z czyjegoś szczęścia.
Serce Reese’a uskrzydliło się.
Następnie Julio zadał kobiecie jeszcze kilka pytań dotyczących motelu w Las Vegas, a zwłaszcza jego lokalizacji, po czym obaj policjanci wstali, a Teddy odprowadziła ich do drzwi. Z każdym krokiem w Reesie rosła chęć nawiązania z nią kontaktu i kiedy Julio otwierał już drzwi, mężczyzna odwrócił się do Teddy i powiedział:
– Hmm… przepraszam, panno Bertlesman, ale jestem gliną i zadawanie pytań należy do moich obowiązków… rozumie pani… Zastanawiałem się, czy pani… – Nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć -…czy ma pani może… już kogoś na oku… – Słuchając samego siebie, Reese nie rozumiał, jak to możliwe, że Julio mówi tak pięknie i gładko, podczas gdy to, co wypowiadał on, starając się go naśladować, brzmiało szorstko i banalnie.
Teddy uśmiechnęła się do niego i spytała:
– Czy to ma coś wspólnego ze sprawą, którą prowadzicie?
– Noo… Ja tylko pomyślałem… To znaczy… Proszę to zachować dla siebie. To znaczy, my nie boimy się naszego szefa, ale gdyby pani komuś wspomniała o tym motelu, mogłaby narazić pani Shadwaya i Leben na… No cóż…
Chciał się zastrzelić i położyć kres temu samoupokarzaniu.
– Nie, nie mam nikogo na oku ani nikogo innego, z kim mogłabym dzielić takie tajemnice – odrzekła kobieta.
Reese odchrząknął.
– No, to… to dobrze. Wszystko w porządku.
Odwrócił się do drzwi, a Julio popatrzył na niego jakoś dziwnie.
– Wielkolud z pana – powiedziała Teddy.
Reese znowu na nią spojrzał.
– Że co?
– Jest pan wysokim facetem. Szkoda, że nie ma takich więcej. Przy panu wyglądam jak karlica.
Co ona chciała przez to powiedzieć? – pomyślał Reese. – Nic? Taka gadka-szmatka? A może to zachęta? Jeśli to zachęta, to jak mam się zachować?
– Miło choć raz czuć się jak karlica – dodała.
Hagerstrom chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Czuł się głupio i śmiesznie, jakby znów miał szesnaście lat i palnął coś nieprzyzwoitego.
Nagle odzyskał mowę, ale pytanie, które z siebie wykrztusił, było właśnie godne szesnastolatka:
– Panno… Bertlesman… czy… umówiłaby się… pani… ze mną?
– Tak – odparła z uśmiechem.
– Naprawdę?
– Tak.
– W sobotę wieczorem? Na kolację? O dziewiętnastej?
– Fajnie.
Patrzył na nią zdumiony.
– Naprawdę?
Roześmiała się.
– Naprawdę.
Minutę później, w samochodzie, Reese powiedział:
– Cholera, niech mnie piorun strzeli.
– Nigdy nie przypuszczałem, że masz takie zdolności – zauważył Julio nie bez ironii.
Reese zarumienił się i odpowiedział:
– Kurczę, życie jest śmieszne, czyż nie? Nigdy nie wiadomo, kiedy spłata ci jakiegoś figla.
– Nie podniecaj się jeszcze – rzekł Julio. Włączył silnik i odjechał od krawężnika. – To tylko randka.
– Tak. Może tylko randka. Ale… mam przeczucie, że z tego wyjdzie coś więcej.
– Romantyczny idiota – powiedział Julio, opuszczając wzgórza i kierując samochód w stronę Newport Avenue.
Reese myślał przez jakiś czas i wreszcie odezwał się:
– Wiesz, o czym zapomniał Eric Leben? Opętała go myśl o wiecznym życiu, ale zapomniał o tym, by korzystać z tego życia, które już ma. Życie może okazać się krótkie, ale i tak dużo się w nim zmieści. A Leben tak się zajął planowaniem wieczności, że zapomniał o korzystaniu z chwili.
– Słuchaj – powiedział Julio – jeśli romans ma uczynić z ciebie filozofa, muszę się zacząć rozglądać za nowym partnerem.
Przez kilka minut Reese nic nie mówił, tylko pogrążył się we wspomnieniach o zgrabnych nogach i obcisłej różowej sukience. Kiedy znów wypłynął na powierzchnię, zorientował się, że Julio nie jedzie przed siebie bez celu.
– Dokąd jedziemy? – zapytał.
– Na lotnisko Wayne’a.
– Vegas?
– Czy masz coś przeciwko temu?
– Nie, zdaje się, że nie pozostaje nam nic innego.
– Za bilety trzeba będzie zapłacić z własnej kieszeni.
– Wiem.
– Jeśli chcesz zostać, to w porządku.
– Lecę z tobą – powiedział Reese.
– Sam też dam sobie radę.
– Lecę z tobą.
– Od tej chwili może być niebezpiecznie, a ty masz przecież Esther.
Esther i może jeszcze Theodore, Teddy, Bertlesman – pomyślał Reese. – A właśnie wtedy, kiedy masz kogoś i kiedy chcesz się o niego troszczyć, życie staje się nagle złośliwe i okrutne, tracisz wszystko, co miałeś najcenniejszego. – Na myśl o śmierci wzdrygnął się. Ale mimo to powtórzył:
– Lecę z tobą. Czy nie słyszałeś, że lecę z tobą? Na miłość boską, Julio, lecę z tobą!
Posuwając się w ślad za burzą przez pustynię, Ben Shadway dojechał do Baker, wrót do Doliny Śmierci. Była godzina osiemnasta dwadzieścia.
Tutaj wiał silniejszy niż do tej pory wiatr, a ciskane przezeń strugi deszczu spadały na przednią szybę samochodu niczym kule karabinowe. Tablice informujące o lokalizacji stacji obsługi samochodów, restauracji i motelu drgały na słupach, do których je przytwierdzono, jakby chciały się uwolnić i odlecieć. Znak STOP kiwał się nerwowo w tył i przód pod działaniem turbulentnych prądów powietrza; wyglądał tak, jakby za chwilę miał wyskoczyć z ziemi. Na stacji benzynowej Shella krzątało się dwóch mężczyzn z obsługi w żółtych płaszczach przeciwdeszczowych, z głowami wtulonymi w ramiona, a długie płachty błyszczącego winylu opinały się im na nogach i biodrach, z tyłu zaś powiewały za nimi. Mnóstwo najeżonych kul ze skręconych chwastów, niektóre o średnicy przekraczającej metr, toczyło się we wszystkich kierunkach na przemian po jedynej ulicy w Baker, trasie przelotowej ze wschodu na zachód.
Ben ponowił próbę dodzwonienia się do Whitneya Gavisa. Wszedł do małego sklepiku, gdzie znajdował się automat telefoniczny, nie mógł jednak wyjść na międzymiastową. Wykręcał kierunkowy trzy razy i wciąż słyszał nagrany na taśmę głos informujący, że z powodu awarii sieci połączenie na razie jest niemożliwe. Wiatr wył i łomotał o plastykowe szyby w oknach sklepu, deszcz zaś tłukł wściekle o dach; warunki atmosferyczne rzeczywiście mogły tłumaczyć kłopoty kompanii telefonicznej.
Przestraszył się. Co prawda bał się już od chwili, gdy w Arrowhead znalazł siekierę opartą o ścianę lodówki, ale teraz nastąpiła eskalacja strachu. Zdał sobie bowiem sprawę, że wszystko nawala, że dobry los odwrócił się od niego. Spotkanie z Sharpem, katastrofalna zmiana pogody, nieobecność Gavisa w domu, kiedy telefony jeszcze działały, a teraz awaria na łączach z Vegas – wszystko to sprawiało, że uznał niebiosa za instytucję piekielną, która czyni wszystko, by już nigdy nie ujrzał Rachael żywą.
Mimo strachu, frustracji i pragnienia, by znów ruszyć w drogę, pozostał jeszcze w Baker, by kupić coś do jedzenia i spokojnie spożyć to w samochodzie. Od śniadania w Palm Springs nic nie jadł i czuł wielki głód.
Poprosił o trzy batony czekoladowe, kilka torebek orzeszków ziemnych i sześć puszek coca-coli w kartonie. Przy kasie stała ubrana w komplet dżinsowy kobieta w średnim wieku o spłowiałych na słońcu włosach i ogorzałej cerze, świadczącej o przebywaniu na pustyni przez całe lata.
Zapytana o telefony, odpowiedziała:
– Słyszałam, jak gadali, że na wschód od Baker zalało duże obszary, głównie koło Cal Neva i jeszcze bardziej wokół Stateline. Podmyte są centrale telefoniczne i zerwane połączenia. Mówią, że za parę godzin wszystko będzie naprawione.
– Nie wiedziałem, że na pustyni może tak strasznie padać – powiedział, odbierając resztę.
– Bo w ogóle to nie pada. Deszcz mamy tu trzy razy do roku. Ale jak już przyjdzie burza, to czasami wygląda na to, że Bóg się rozgniewał i znów zsyła na nas potop.
Skradziony merkur stał kilka kroków od wyjścia ze sklepu, ale w ciągu kilku sekund potrzebnych, by dobiec do niego, Benny przemókł do suchej nitki. W środku otworzył sobie colę, pociągnął duży łyk, wsadził puszkę między nogi, zdarł papierek z batona, włączył silnik i ruszył w kierunku autostrady.
Niezależnie od tego, jak straszne były warunki atmosferyczne, musiał z największą możliwą prędkością posuwać się w stronę Las Vegas; sto dziesięć – sto dwadzieścia na godzinę, a jak się da, to jeszcze szybciej. Nieważne, że na śliskiej nawierzchni prawdopodobieństwo utraty panowania nad samochodem było bardzo duże. Niemożność połączenia się z Whitem Gavisem nie pozostawiła mu żadnego wyboru.
Kiedy zjeżdżał właśnie na „piętnastkę”, samochód prychnął i zatrząsł się, ale silnik nie zgasł. Jadąc dalej na wschód i północny wschód w kierunku Nevady, Benny wsłuchiwał się uważnie w jego pracę i spoglądał na tablicę rozdzielczą, spodziewając się, że zobaczy jakieś ostrzegawcze światełko. Ale samochód jechał płynnie, żadne światełko się nie zapaliło i nic nie wskazywało, że mogą być jakieś kłopoty. Benny odprężył się więc, zaczął gryźć swój baton i powoli przyśpieszył do stu dziesięciu na godzinę, ostrożnie sprawdzając przyczepność auta do niebezpiecznie mokrej nawierzchni.
Anson Sharp obudził się już i doprowadził do porządku. Był wtorek, godzina dziewiętnasta dziesięć. Za oknem padał ulewny deszcz, bębniąc o dach i łoskocząc w pobliskiej rynnie. Nie wychodząc z pokoju, Sharp zadzwonił po kolei do wszystkich swoich podwładnych rozmieszczonych w różnych miejscach południowej Kalifornii.
Od Dirka Cringera, agenta w centrum dowodzenia akcją na okręg Orange, dowiedział się, że Julio Verdad i Reese Hagerstrom prawdopodobnie nie zastosowali się do poleceń i nadal prowadzą sprawę Lebena. Sharp, dowiedziawszy się już poprzedniego dnia, że obaj detektywi znani są ze swej zaciętości i nieprzejednania w prowadzeniu nawet najbardziej beznadziejnych spraw, polecił, by do ich prywatnych samochodów przyczepiono „pluskwy”. Wyznaczył też kilku ludzi, którzy za pomocą aparatury elektronicznej mieli śledzić ich ruchy, nie wzbudzając podejrzeń. Wszystko to się opłaciło, gdyż teraz Sharp dowiedział się, że po południu obaj detektywi odwiedzili na UCI doktora Eastona Solberga, byłego współpracownika Lebena, a następnie spędzili parę godzin na obserwacji głównego biura firmy Shadway-Nieruchomości w Tustin.
– Wypatrzyli naszych ludzi i zainstalowali się kilkadziesiąt metrów dalej – poinformował Cringer – skąd mogli obserwować zarówno ich, jak i budynek.
– Pewnie myśleli, że są bardzo sprytni – powiedział Sharp. – Kto tu kogo naprawdę obserwował…
– Potem pojechali za jedną z pracownic biura do jej domu. Kobieta nazywa się Theodora Bertlesman.
– Już ją przesłuchiwaliśmy w sprawie Shadwaya, prawda?
– Tak, przesłuchiwaliśmy każdego pracownika biura. Ta Bertlesman specjalnie nam nie pomogła, chociaż i tak bardziej niż pozostali.
– Jak długo Verdad i Hagerstrom u niej siedzieli?
– Ponad dwadzieścia minut.
– Zdaje się, że przed nimi była bardziej otwarta. Czy wiesz, co mogła im powiedzieć?
– Nie – odparł Cringer. – Mieszka na wzgórzach, więc było bardzo trudno dopasować mikrofon kierunkowy do któregoś z okien. Zanim się zainstalowaliśmy, już wychodzili. Prosto od niej pojechali na lotnisko.
– Co?! – wykrzyknął zdumiony Sharp. – LAX? [11]
– Nie. Pojechali na John Wayne, lokalne lotnisko okręgu Orange. Siedzą tam teraz i czekają na swój lot.
– Jaki lot?! Dokąd?!
– Do Vegas. Kupili bilety na najbliższy lot do Vegas. Ten o dwudziestej.
– Dlaczego do Vegas? – Sharp spytał bardziej siebie niż Cringera.
– Może wreszcie dali sobie spokój z tą sprawą, tak jak mieli przykazane, i teraz wybierają się na małe wakacje.
– Na wakacje nie jedzie się bez spakowania walizek. Sam powiedziałeś, że na lotnisko udali się prosto od tej kobiety. Chyba że po drodze wstąpili do domu, by szybko zabrać jakieś rzeczy.
– Nie. Pojechali od razu na lotnisko – potwierdził Cringer.
– Dobra. W porządku – odrzekł Sharp, niespodziewanie podniecony. – Prawdopodobnie chcą dotrzeć do Shadwaya i Leben, zanim my to zrobimy, i mają powody przypuszczać, że znajdą ich w Las Vegas. – A jednak pojawiła się szansa, że dopadnie Shadwaya. Tym razem sukinsyn się nie wymknie. – Jeśli są jeszcze jakieś wolne miejsca na ten rejs, to umieść na pokładzie dwóch naszych ludzi.
– Tak jest.
– Tu, w Palm Springs, też mam swoich agentów i gdy tylko będziemy gotowi, również udamy się do Vegas. Chcę być na lotnisku wtedy, kiedy wyląduje samolot z Verdadem i Hagerstromem.
Sharp odłożył słuchawkę i po chwili zadzwonił do pokoju Jerry’ego Peake’a.
Na dworze zagrzmiał piorun i przetoczył się, cichnąc, z północy na południe wzdłuż doliny Coachella.
Telefon odebrał Peake. Głos miał bełkotliwy.
– Już prawie dziewiętnasta trzydzieści – powiedział Sharp. – Bądź gotów do wymarszu za piętnaście minut.
– Co się stało?
– Lecimy za Shadwayem do Vegas i tym razem szczęście jest po naszej stronie.
Jednym z problemów związanych z jazdą kradzionym wozem jest niepewność co do jego stanu technicznego. W takich wypadkach nie pyta się przecież właściciela pojazdu, jak daleko się nim zajedzie i na co trzeba uważać. Po prostu jedzie się i już.
Skradziony merkur zepsuł się sześćdziesiąt kilometrów na wschód od Baker. Zaczął prychać, rzęzić i podskakiwać, podobnie jak wcześniej przy zjeździe na autostradę. Ale tym razem prychał tak długo, aż zgasł silnik. Benny zjechał na pobocze i spróbował ponownie uruchomić samochód. Bezskutecznie. Jedynym efektem jego prób mogło być rozładowanie akumulatora, więc ich zaprzestał. Przez chwilę siedział zrozpaczony, a deszcz walił o dach niczym ziarna grochu.
Ale poddawanie się rozpaczy nie było w jego stylu. Już więc po kilku sekundach miał plan i – choćby później okazał się on zły – zaczął go realizować.
Znowu wsunął za pas na plecach swój combat magnum kaliber 357 i przykrył go wyciągniętą ze spodni koszulą. Nie mógł wziąć ze sobą karabinu i bardzo tego żałował.
Włączył światła awaryjne i wysiadł na lejący strumieniami deszcz. Na szczęście burza przesunęła się bardziej na wschód. Stanął w szarówce obok niesprawnego samochodu i dłonią osłonił oczy, by lepiej widzieć. Patrzył w kierunku zachodnim, skąd nadjeżdżał – sądząc po światłach – jakiś samochód ciężarowy.
Na autostradzie międzystanowej numer piętnaście wciąż panował niewielki ruch. Kilku zawziętych graczy podróżowało do swej mekki i nie zawróciłaby ich z drogi nawet bitwa na polach Armageddonu. Na razie jednak więcej było ciężarówek. Benny zaczął machać rękami, chcąc zatrzymać jakiś pojazd, ale dwa auta osobowe i trzy ciężarówki minęły go, nawet nie zwolniwszy. Przecinając kołami przydrożne kałuże, wzniecały kaskady wody, które spadały na Bena, pogarszając jego i tak żałosny wygląd.
Mniej więcej dwie minuty później pojawiła się jeszcze jedna wielka ciężarówka, obwieszona lampkami niczym choinka bożonarodzeniowa. Ben odetchnął z ulgą, gdy jej kierowca zaczął hamować na długo przed miejscem, gdzie stał merkur, po czym zatrzymał się tuż obok.
Benny podbiegł do wielkiej kabiny i wspiął się do otwartej bocznej szyby, przez którą wyjrzał wąsaty mężczyzna o surowej twarzy.
– Zepsuł mi się – powiedział Benny, przekrzykując kakofonię wiatru i deszczu.
– Najbliższy warsztat ma pan w Baker! – odkrzyknął kierowca. – Niech pan przejdzie na drugą stronę autostrady i postara się złapać coś w tamtą stronę.
– Nie mam czasu na szukanie mechanika i czekanie, aż naprawi tego grata! – odparł Ben. – Muszę jak najszybciej dostać się do Vegas. – Czekając na okazję, wymyślił odpowiednie kłamstwo. – Moja żona leży tam w szpitalu, bardzo z nią źle, może już umiera…
– O Boże – powiedział szofer. – W takim razie wsiadaj pan!
Ben obiegł kabinę i otworzył drzwi od strony pasażera, modląc się, by jego wybawiciel miał żyłkę sportową i nie zważając na pogodę, wciskał pedał gazu do deski.
Jadąc przez skąpaną w deszczu pustynię Mojave – a był to już ostatni odcinek drogi do Las Vegas – Rachael poczuła się samotna jak jeszcze nigdy, choć samotność nie była jej raczej obca. Wciąż panował mrok, tym razem jednak to nie chmury zakryły słońce, lecz ono samo się chowało, dzień chylił się bowiem ku końcowi. Intensywność opadu nie malała, Rachael przemieszczała się w tym samym kierunku co burza, na dodatek z nieco większą prędkością, zbliżając się coraz bardziej do jej jądra. Miarowe skrzypienie wycieraczek i szum kół na mokrej jezdni brzmiały jak czółenka tkackie. Nie produkowały jednak tkaniny, lecz izolację od świata.
Rachael większą część swego życia spędziła w samotności i w emocjonalnej – jeśli nie fizycznej – izolacji. Jeszcze przed jej urodzeniem się, rodzice stwierdzili, że nie potrafią ze sobą żyć, jednakże ze względów religijnych nie zdecydowali się na rozwód. Pierwsze lata życia małej Rachael upłynęły więc w domu bez miłości, gdzie dwoje dorosłych ludzi nie potrafiło ukryć wzajemnej niechęci. Co gorsza, każde z nich zdawało się postrzegać Rachael jako dziecko drugiej strony i ją odrzucało. Ani ojciec, ani matka nie okazywali jej więcej uczuć, niż uważali to za swój obowiązek.
Kiedy osiągnęła odpowiedni wiek, wysłali ją do katolickich szkół z internatem, gdzie – z wyjątkiem okresu wakacji – przebywała następnych jedenaście lat. W tych prowadzonych przez zakonnice przybytkach nauki nawiązała niewiele przyjaźni, a żadna z nich nie była bliska. Częściowo wynikało to z niskiej samooceny: Rachael nie wierzyła bowiem, że ktoś chciałby się z nią naprawdę zaprzyjaźnić.
Kilka dni po uzyskaniu przez nią świadectwa ukończenia szkoły powszechnej jej rodzice zginęli w katastrofie lotniczej. Lecieli właśnie do domu po odbyciu służbowej podróży. Dziewczynka miała po wakacjach rozpocząć naukę w college’u. Marzyła o studiach na Uniwersytecie Browna. Była przekonana, że ojciec zbił fortunę w przemyśle odzieżowym, umiejętnie inwestując pieniądze, które matka odziedziczyła jeszcze przed ślubem. Ale po odczytaniu testamentu i oszacowaniu wartości majątku, pozostawionego przez rodziców, okazało się, że rodzinny interes już od wielu lat balansował na krawędzi bankructwa i że na „światowe życie” wydawali oni każdego zarobionego dolara. Rachael została dosłownie bez grosza i musiała zacząć zarabiać jako kelnerka. Mieszkała w internacie i oszczędzała, ile się dało, by móc podjąć edukację na mniej ekskluzywnym, dofinansowywanym z pieniędzy podatników, uniwersytecie stanowym.
Rok później, kiedy zaczęła wreszcie naukę, również nie nawiązała żadnych przyjaźni, gdyż nie miała na to czasu. Pracując jednocześnie w restauracji, nie mogła uczestniczyć w życiu towarzyskim college’u, gdzie właśnie zawierało się znajomości. W końcu zdała egzaminy końcowe i została dopuszczona do podjęcia studiów. W tym czasie miała już za sobą osiem tysięcy samotnych nocy.
Stanowiła łatwą zdobycz dla Erica, który wówczas łaknął jej młodości tak jak wampir łaknie krwi. Dlatego ożenił się z nią. Był od niej starszy o dwanaście lat, wiedział lepiej od jej rówieśników, jak czarować i zdobywać młode kobiety. Rachael po raz pierwszy w życiu poczuła się wtedy potrzebna i chciana. Biorąc pod uwagę różnicę wieku między nimi, należy przypuszczać, że widziała w nim typ ojca, zdolnego dać jej nie tylko miłość małżeńską, lecz również rodzicielską, której nigdy nie zaznała.
Oczywiście, wszystko skończyło się dużo gorzej, niż się zapowiadało. Zrozumiała, że Eric nie ją kocha, lecz uosabiane przez nią: żywotność, zdrowie, dynamizm, młodość. Ich małżeństwo niebawem okazało się tak pozbawione miłości jak w wypadku rodziców Rachael.
Wtedy poznała Bena. I po raz pierwszy w życiu nie była sama. Ale teraz Benny znajdował się gdzieś daleko i Rachael nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy.
Wycieraczki w jej mercedesie wybijały monotonny rytm, a opony śpiewały wciąż na jedną nutę pieśń samotności, pustki, rozpaczy.
Próbowała pocieszyć się myślą, że przynajmniej Eric nie stanowił już zagrożenia ani dla niej, ani dla Bena. Na pewno zginął od serii ukąszeń jadowitych węży. A nawet jeśli jego genetycznie zmienione ciało potrafiło bez żadnego ryzyka przyswajać te olbrzymie ilości śmiertelnej trucizny, nawet jeśli potrafiłby on zmartwychwstać po raz drugi, to przecież był fizycznym i umysłowym degeneratem. (Rachael wciąż miała w pamięci sugestywny obraz Erica klęczącego na mokrej ziemi i pożerającego żywego węża; obraz równie przerażający i nieziemski, jak pojawiające się nad nim błyskawice). Jeśli przeżył, to na pewno pozostał na pustyni już nie jako ludzka istota, ale jako rzecz, jako galopujący zwierz o pochylonej sylwetce albo pełzający na brzuchu po piaszczystych wzgórkach gad, ześlizgujący się na dno kanałów, żywiący się żarłocznie innymi mieszkańcami pustyni, stanowiący zagrożenie dla każdej napotkanej istoty, lecz nie dla Rachael. I nawet jeśli ma jeszcze przebłyski ludzkiej świadomości i inteligencji, jeśli wciąż jeszcze odczuwa potrzebę zemsty na swej żonie, to przecież opuszczenie pustyni i swobodne poruszanie się w cywilizowanym świecie będzie dla niego trudne, o ile w ogóle możliwe. Jeśli pokusi się o to, wywoła przerażenie, panikę, sensację… Dokądkolwiek się uda, stanie się obiektem pościgu, a po schwytaniu będzie zastrzelony.
Niemniej jednak Rachael wciąż czuła przed nim lęk.
Pamiętała, jak patrzyła na niego, gdy podążał za nią w dół po ścianie arroyo; pamiętała, jak patrzyła na niego, gdy to ona znajdowała się na górze, a niby-Eric wdrapywał się jej śladem; pamiętała jego straszny wygląd, gdy po raz ostatni patrzyła na niego, otoczonego kłębowiskiem węży. We wszystkich tych wspomnieniach istniało coś, co dotyczyło jego osoby… coś… coś prawie mitycznego, transcendentalnego, ponadnaturalnego, a przy tym potężnego, wiecznego i nieodwracalnego.
Zimny dreszcz przeniknął ją do szpiku kości.
Chwilę później, pokonując kolejne wzniesienie, zauważyła, że zbliża się do kresu swej podróży. Na horyzoncie widniały, wieńczące ginącą w ciemnościach autostradę, światła Las Vegas; wyglądały w tych strugach deszczu jak cudowna, senna wizja. Było tam tyle milionów różnobarwnych świateł, że miasto wyglądało na większe od Nowego Jorku, choć w istocie stanowiło jego dwudziestą część. Nawet z tej odległości, odległości ponad dwudziestu kilometrów, Rachael mogła dostrzec dzielnicę rozrywkową, ze wszystkimi hotelami i ze śródmiejskim kompleksem kasyn nazywanym przez niektórych Kopalnią Złota. Dzielnica ta wyróżniała się większą koncentracją świateł, a każde z nich zdawało się iskrzyć, migać i pulsować.
Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy Rachael opuściła wreszcie rozległe i puste połacie niegościnnej Mojave i jechała Bulwarem Południowym w stronę centrum Las Vegas. Powleczona wodą asfaltowa nawierzchnia niczym lustro odbijała plamy szkarłatu, różu, czerwieni, zieleni i złota. Podjechała pod frontowe drzwi hotelu „Bally’s Grand” i o mało nie wydała z siebie okrzyku ulgi na widok portierów, bagażowych i stojących pod porte cochere kilku gości. Z powodu mroku wszystkie samochody, które mijała na autostradzie, zdawały się jechać bez kierowców i pasażerów. Jak cudownie było po tylu strasznych godzinach znów ujrzeć żywych ludzi, nawet zupełnie obcych.
Początkowo wahała się, czy przekazać mercedesa parkingowemu, ze względu na bezcenne akta „Wildcard” leżące za jej siedzeniem w plastykowym worku na odpadki. Po chwili jednak stwierdziła, że raczej nikt nie będzie kradł śmieci, zwłaszcza zmiętych i podartych papierów. Zresztą parking hotelowy jest bezpieczniejszy od miejskiego. Zostawiła więc chłopcu kluczyki i odebrała pokwitowanie.
Ból związany ze skręceniem kostki podczas ucieczki przed Erikiem już prawie minął. Wprawdzie w miejscu, gdzie została podrapana, wciąż jeszcze czuła nieprzyjemne pieczenie, ale i ta dolegliwość powoli ustępowała. Do hotelu weszła, nieznacznie utykając.
Przez chwilę była oszołomiona kontrastem między dzikością burzliwej nocy, która została za nią, a przepychem foyer. Znalazła się w połyskującym świecie kryształowych żyrandoli, aksamitu, brokatu, pluszowych dywanów, marmurów, polerowanego mosiądzu i zielonego filcu, gdzie odgłosy wiatru i deszczu nie mogły się przedrzeć przez krzyki graczy zaklinających Fortunę, przez dzwonienie automatów i chrypienie wokalisty pop-rockowej grupy grającej w restauracji.
Stopniowo Rachael zyskiwała niemiłą świadomość, że jej pojawienie się w tym otoczeniu wywołało niemałe zaciekawienie. Oczywiście, nie każdy, nawet nie większość, przybywających tu gości ubiera się wytwornie, by spędzić noc na piciu, oglądaniu rewii i grach hazardowych. Sporo kobiet było w sukniach koktajlowych, a mężczyzn w eleganckich garniturach, reszta jednak towarzystwa miała na sobie bardziej codzienną garderobę: mężczyźni – sportowe garnitury z poliestru, kobiety – takież kostiumy, jedni i drudzy – także spodnie dżinsowe i bawełniane koszulki. Jednakże nie przyszedł tu nikt ubrany w podartą i poplamioną bluzkę (tak jak Rachael), dżinsy wyglądające, jakby człowiek uczestniczył w nich w rodeo (tak jak Rachael), brudne, zabłocone adidasy z na wpół oderwaną w czasie wspinaczki po stromych skarpach podeszwą (tak jak Rachael). Nie zjawił się tu również nikt nie domyty, o włosach w wielkim nieładzie (tak jak Rachael). Ponadto musiała przyznać, że nawet w tak eskapistycznym świecie, jakim jest Vegas, ludzie czasami oglądają jednak telewizyjne wiadomości i mogą rozpoznać w niej niesławną zdrajczynię ojczyzny i poszukiwanego na całym Południowym Zachodzie zbiega. Zwracanie na siebie uwagi było ostatnią rzeczą, na jakiej jej zależało. Na szczęście gracze są ludźmi o niepodzielnej uwadze, bardziej martwiącymi się o swoje zakłady niż o tlen do oddychania, wielu z nich wprawdzie podniosło na nią wzrok, ale nikt nie zatrzymał go na niej ani nie powrócił spojrzeniem do tej niezwykle wyglądającej postaci.
Przeszła przez całe kasyno do automatów telefonicznych znajdujących się w niszy, dzięki czemu cały zgiełk redukował się tam do cichego szumu. Zadzwoniła do informacji z prośbą o numer telefonu Whitneya Gavisa. Ten zgłosił się już po pierwszym dzwonku.
– Przepraszam, pan mnie nie zna – powiedziała bez tchu. – Mam na imię Rachael…
– Ta od Bena? – przerwał jej rozmówca.
– Tak – odpowiedziała zaskoczona.
– Znam panią, wiem o pani wszystko. – Ten człowiek miał głos zdumiewająco podobny do głosu Bena: spokojny, wyważony, łagodny. – Godzinę temu wysłuchałem właśnie wiadomości. Co za kretyńskie wymysły z tym bezpieczeństwem narodowym! Co za herezje! Nikt, kto zna Bena, ani przez chwilę w to nie uwierzy. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale przypuszczałem, że jeśli będziecie potrzebowali na jakiś czas schronienia, to zwrócicie się do mnie.
– Bena nie ma ze mną, ale to on wysłał mnie do pana – wyjaśniła Rachael.
– Proszę nic więcej nie mówić. Gdzie pani jest?
– W „Grandzie”.
– Mamy teraz ósmą. Postaram się przyjechać w ciągu dziesięciu minut. Proszę się za bardzo nie kręcić. Kasyna naszpikowane są agentami. Jeśli wjedzie pani na piętro hotelowe, będą panią mieli na monitorze. A jeśli któryś z nich oglądał wiadomości… Rozumie pani?
– Czy mogę wejść do toalety? Wyglądam jak strach na wróble. Muszę choć trochę doprowadzić się do porządku.
– Dobrze. Tylko proszę nie jeździć po piętrach. I niech pani wróci do telefonów dziesięć po ósmej, bo tam się właśnie spotkamy. Przy telefonach nie ma żadnych kamer. Trzymaj się, dziecino!
– Chwileczkę.
– O co chodzi?
– Jak pan wygląda? Jak mam pana rozpoznać?
– Proszę się nie martwić, złotko. Ja panią rozpoznam – odpowiedział mężczyzna. – Ben tyle razy pokazywał mi pani zdjęcie, że mam wryty w pamięci każdy szczegół pani wspaniałej fizjonomii. Trzymaj się, mała!
Gavis wyłączył się i Rachael również odłożyła słuchawkę.
Jerry Peake nie był już pewien, czy chce zostać legendą DSA. Nie był nawet pewien, czy w ogóle chce być agentem DSA, nawet nielegendarnym. Zbyt dużo się działo i zbyt szybko. Jerry nie potrafił się przystosować do nowych warunków. Wydawało mu się, że wszedł na ścieżkę z toczących się walców, jakie często znajdowały się w karnawale przy wejściu do wesołego miasteczka. Tylko że teraz walce toczyły się pięciokrotnie szybciej, niż pozwoliłby na to najbardziej sadystyczny operator, a ścieżka zdawała się nie mieć końca. Peake wątpił, czy kiedykolwiek postawi stopy na pewnym gruncie i odzyska równowagę.
Telefon Ansona Sharpa wyrwał go z głębokiego, kamiennego snu. Nawet szybki zimny tusz nie obudził go do końca. Rajd po spłukanych deszczem ulicach Palm Springs w stronę lokalnego portu lotniczego, na wyjących syrenach i z błyskającym „kogutem” na dachu, zdawał się częścią koszmaru. O dwudziestej dziesięć na płycie lotniska wylądował lekki turbinowy samolot transportowy z pobliskiego Centrum Treningowego Marynarki Wojennej w Twentynine Palms. Wicedyrektor DSA poprosił o niego niewiele ponad pół godziny wcześniej i otrzymał go na zasadzie koleżeńskiej grzeczności. Wsiedli na pokład i natychmiast odlecieli w sam środek burzy. Gwałtowne, straceńcze wznoszenie się pilotowanego przez wojskowego zucha samolotu, połączone z wyciem wiatru i lejącym z nieba deszczem, odegnały w końcu resztki snu spod powiek agenta Peake’a. Jerry znów był czujny i tak mocno uchwycił się oparcia fotela, że białe kłykcie omal nie przebiły mu skóry na wylot.
– Jeśli będziemy mieć szczęście – powiedział Sharp do niego oraz do Nelsona Gossera (którego również zabrał ze sobą) – to wylądujemy w Vegas na międzynarodowym lotnisku McCarran dziesięć – piętnaście minut przed przylotem samolotu rejsowego z Orange. Kiedy Verdad i Hagerstrom znajdą się w terminalu, będziemy mogli rozpocząć dyskretną inwigilację.
– Dziesięć po ósmej samolot do Vegas z godziny dwudziestej jeszcze nie wystartował z lotniska John Wayne w Orange, ale pilot zapewnił pasażerów, że wkrótce to nastąpi. Tymczasem, aby uprzyjemnić im oczekiwanie, serwowano napoje, orzeszki oraz słodycze.
– Bardzo dobre orzeszki – zauważył Reese. – A przy okazji coś sobie przypomniałem.
– Co takiego? – spytał Julio.
– Że nie znoszę latania.
– To krótki lot.
– Kiedy się rozpoczyna pracę jako stróż prawa, to człowiek nie oczekuje, że będzie musiał latać.
– To tylko czterdzieści pięć, może pięćdziesiąt minut – próbował uspokoić go Julio.
– Lecę z tobą – rzucił szybko Reese, zanim jego partner zdążył wyrobić sobie błędne mniemanie o przyczynach tych obiekcji. – Nie opuszczę cię aż do zakończenia sprawy, chociaż żałuję, że do Vegas nie można popłynąć statkiem.
O dwudziestej dwanaście samolot zaczął kołować do startu i wreszcie wzniósł się w powietrze.
Jadąc na wschód czerwonym pickupem, Eric nieustannie walczył o zachowanie minimum ludzkiej świadomości, potrzebnej do kierowania pojazdem. Czasami nachodziły go dziwaczne myśli i uczucia: nieodparte pragnienie, by opuścić auto i nago, z rozwianymi włosami, rzucić się przez pustynię, wystawiając ciało na deszcz; to znów natrętne pragnienie, żeby zagrzebać się i ukryć w jakiejś wilgotnej, ciemnej norze, albo dzikie, gorące pożądanie seksualne, pod żadnym względem niepodobne do ludzkiego – bardziej jak u zwierzęcia w okresie rui. Doświadczył także wspomnień – żywych obrazów przed oczyma wyobraźni – które nie były jego własne, lecz przechowywane w genetycznym zaułku pamięci. Widział, jak jakaś wygłodniała istota przeoruje próchniejące konary w poszukiwaniu wijących się gąsienic i owadów, jak za chwilę w ociekającej wilgocią ciemnej jaskini parzy się z woniejącym piżmem zwierzęciem… Gdyby pozwolił swej świadomości zatrzymać się dłużej na którejś z tych impresji, to niewątpliwie znów zanurzyłby się w tym bezrozumnym podludzkim stanie, którego doznał już dwukrotnie na parkingu przy autostradzie po tym, jak zabił kowboja i jego towarzyszkę. W efekcie szybko wylądowałby w rowie. Dlatego całą siłą woli odpierał te nęcące poniekąd obrazy i żądze, koncentrując uwagę na rozpościerającej się przed nim, skąpanej w deszczu, autostradzie. W dużej mierze osiągał sukces, choć czasami oczy zasnuwała mu mgła, oddech się urywał, a syreni śpiew odmiennych stanów świadomości stawał się wprost nie do zniesienia.
Przez długi czas nie czuł, ażeby fizycznie działo się z nim coś niezwykłego. Tylko od czasu do czasu uświadamiał sobie, że zachodzą w nim jakieś zmiany, i wtedy miał wrażenie, jakby jego ciało stanowiło rój splątanych robaków, które – do tej pory spokojne i nieruchome – nagle zaczęły wić się i skręcać jak opętane. Po tym, jak we wstecznym lusterku zobaczył swe nieludzkie oczy – jedno pomarańczowo-zielone z pionowo wyciętą tęczówką, drugie zaś złożone jak u stawonoga i jeszcze bardziej dziwne – bał się już patrzeć na siebie. Jasność umysłu była w tej chwili najważniejsza. Jednakże, chcąc nie chcąc, widział na kierownicy swe dłonie i zdawał sobie sprawę z dalszych zachodzących w nim zmian. Na pewien czas wydłużone dotąd palce skróciły się i zgrubiały, a długie zakrzywione pazury cofnęły się nieco. Zniknęła też błona między kciukiem i palcem wskazującym. Wkrótce jednak cały proces zaczął ulegać odwróceniu: dłonie Erica znów się wydłużyły, kłykcie powiększyły się, szpony zaś stały się jeszcze ostrzejsze i groźniej zagięte niż poprzednio. Jego ręce były tak szkaradne – poczerniałe, cętkowane, zrogowaciałe u nasady paznokci i powiększone o jeszcze jeden staw – że Eric starał się w ogóle nie spoglądać w dół, tylko patrzeć na drogę.
Niezdolność do zaakceptowania własnego wyglądu nie wynikała jedynie z lęku przed tym, czym się stawał. Owszem, bał się, ale z transformacji czerpał zarazem doprowadzającą do szaleństwa przyjemność. Przynajmniej na razie był niezwykle silny, szybki jak strzała i śmiertelny. Mimo swego nieludzkiego wyglądu stanowił uosobienie męskiego marzenia o władzy absolutnej i potężnej sile; marzenia obecnego w wyobraźni każdego chłopca; marzenia, z którego nigdy się tak do końca nie wyrasta. Nie mógł jednak skoncentrować się na tym wszystkim, bo takie fantazje znów uczyniłyby zeń zwierzę.
Dziwne i całkiem przyjemne palenie we wnętrznościach, żyłach i kościach towarzyszyło mu teraz nieprzerwanie; w gruncie rzeczy z upływem czasu nawet narastało. Początkowo myślał, że rozpływa się, by stworzyć nowy kształt, teraz jednak wydawało mu się, iż nie rozpływa się, lecz pali od środka, a za chwilę ogień buchnie mu z palców. Miał na to nawet własne określenie, ogień przemian.
Na szczęście osłabiające ataki przejmującego bólu, który męczył go we wczesnej fazie metamorfozy, ustąpiły zupełnie. Cały czas odczuwał tu, to tam jakieś ćmienie, ale nie były to boleści tak intensywne jak poprzednio i nie trwały dłużej niż minutę lub dwie. Najwyraźniej amorfizm stał się przez ostatnich dziesięć godzin genetycznie zaprogramowanym stanem jego organizmu tak dlań naturalnym – i przeto bezbolesnym – jak oddychanie, regularny puls, trawienie i wydalanie.
Okresowe napady przeraźliwego głodu były wszystkim, co mu dokuczało. Jednakże wiedział, że męki te mogą stać się nie do wytrzymania. Jego organizm niszczył stare komórki i w straszliwym tempie produkował nowe, potrzebował więc paliwa dla podtrzymania tego procesu. Eric zauważył także, że znacznie częściej niż dotąd oddaje mocz; za każdym razem, gdy zjeżdżał na pobocze i dawał ulgę pęcherzowi, czuł, że uryna coraz bardziej cuchnie amoniakiem i innymi związkami chemicznymi.
Teraz, kiedy pokonywał wzgórze, za którym rozpościerała się świetlista panorama Las Vegas, znów chwycił go za żołądek okropny skurcz: to głód zaciskał na nim swą żelazną pięść. Eric zaczął się pocić i trząść.
Zjechał na pobocze i zatrzymał się. Wymacał hamulec ręczny i zaciągnął go.
Kiedy uderzyła go pierwsza fala bólu, zaczął skamleć. Po chwili usłyszał, że z jego gardła wydobywa się ryk. Poczuł, iż traci kontrolę nad sobą, w miarę jak zwierzęce potrzeby stawały się bardziej zdecydowane i nieodparte.
Bał się tego, co może zrobić. Jeśli wyjdzie z samochodu, by zapolować na pustyni, to na tym pustkowiu – choć blisko Vegas – zgubi się po prostu. Jeśli zaś, co gorsza, bezrozumny i wiedziony tylko zwierzęcym instynktem wyjdzie na autostradę i zatrzyma jakiś samochód, to niewątpliwie wywlecze jego kierowcę na drogę i rozerwie na kawałki. W takim wypadku na pewno znajdą się świadkowie i nie będzie już żadnej nadziei na to, że nie zauważony dotrze do starego motelu w Vegas, gdzie kryła się Rachael.
Nic nie może go zatrzymać, zanim tam dotrze. Na samą myśl o żonie, wizja Erica zabarwiła się na czerwono, on sam zaś mimowolnie wrzasnął, pełen gniewu, a jego przenikliwy krzyk odbił się echem od zalanych deszczem szyb kabiny. Zemścić się na niej, zabić ją – to pragnienie było na tyle silne, że oparło się postępującej w ostatnich godzinach degeneracji. Szansa na rewanż za wszystkie upokorzenia utrzymywała go w przytomności umysłu i w formie.
Rozpaczliwie tłumiąc pierwotny stan świadomości, znów rozbudzany w nim przez fale głodu, Eric odwrócił się w stronę turystycznej chłodziarki, która stała za przednimi siedzeniami wewnątrz kabiny. Widział ją już wcześniej, kiedy wsiadał do pickupa, ale jeszcze nie zbadał jej zawartości. Teraz podniósł wieko i z ulgą stwierdził, że młodzi ludzie zamierzali w drodze do Vegas urządzić sobie piknik. Lodówka zawierała starannie zapakowane w foliowe woreczki kanapki, dwa jabłka i sześciopuszkowy karton piwa.
Smoczymi łapami Eric wydobywał jedzenie z folii i błyskawicznie pakował je sobie do ust. Omal się nie udławił gumowatymi kęsami bułki z wędliną; należało się skupić na staranniejszym przeżuwaniu kanapek.
Cztery z nich zawierały grube kawałki nie dopieczonego rostbefu. Smak i zapach na wpół surowego mięsa podnieciły go do granic wytrzymałości. Żałował, że rostbef nie jest zupełnie surowy i nie ocieka krwią. Tak bardzo chciał zanurzyć zęby w ciele żywego zwierzęcia i rwać mięso na strzępy.
Dwie następne – i ostatnie – kanapki przełożono plastrami szwajcarskiego sera z musztardą. Też je zjadł, choć nie zawierały mięsa i nie pachniały krwią, a więc nie mogły być smaczne; Eric potrzebował jednak kalorii bez względu na to, jakiego pochodzenia. Pamiętał smak krwi kowboja, pamiętał smak krwi jego kobiety – metaliczny smak krwi wyssanej z gardła i piersi… Zaczął syczeć i kiwać się na siedzeniu, ożywiony tymi wspomnieniami. Żarłocznie pochłonął również oba jabłka, choć jego powiększone szczęki, dziwnie zdeformowany język i ostro zakończone zęby nie były przeznaczone do spożywania owoców.
Dławiąc się i pryskając śliną, wypił całe piwo. Nie bał się oszołomienia alkoholem, gdyż wiedział, że przyspieszona przemiana materii spali go, zanim Eric poczuje jego działanie.
Kiedy wreszcie lodówka została ogołocona ze wszystkich produktów, zziajany Eric rozparł się na swym siedzeniu. Patrzył bez celu na ociekające wodą szyby, a bestia w jego wnętrzu chwilowo ucichła. Koszmarne wspomnienia związane z morderstwem uprzednio zgwałconej kobiety uleciały jak dym gdzieś w najgłębsze pokłady pamięci.
I nagle za oknem, przez czarną zasłonę nocy, rozbłysły cieniste ognie.
Wrota piekieł? Czy przypominają mu o jego przeznaczeniu, o tym, że jest przeklęty, mimo iż udało mu się oszukać śmierć i uciec jej?
A może to zwykłe halucynacje? Może jego torturowana podświadomość, przerażona zmianami, które zachodziły w zamieszkiwanym przez nią ciele, rozpaczliwie próbowała uzewnętrznić ogień przemian, przenieść żar metamorfozy z wnętrza organizmu na sugestywne obrazy?
To był najbardziej rozumny ciąg myśli, jaki pojawił się w umyśle Erica w ciągu ostatnich kilku godzin. Przez chwilę czuł w sobie krzepiące ożywienie władz umysłowych, które w pewnej dziedzinie zyskały mu miano geniusza. Ale tylko przez chwilę. Potem powróciła pamięć krwi; po karku tego, który kiedyś nazywał się Erikiem Lebenem, przebiegł dreszcz dzikiego podniecenia, a on sam wydobył z głębi gardła rozdzierający ryk.
Z lewej strony minęło go kilka samochodów osobowych i ciężarówek. Wszystkie jechały na wschód, wszystkie pędziły do Vegas. Vegas…
Powoli przypomniał sobie, że on też jedzie do Vegas, gdzie ma znaleźć motel o nazwie „The Golden Sand Inn” i sprawić komuś przykrą niespodziankę…