Po odzyskaniu przytomności pomyślał, że nie podoba mu się wieczność. Było ciemno, wilgotno i wokół unosił się zapach benzyny i szlamu. Bolała go głowa i plecy, miał wrażenie, że jest cały połamany.
Czy duchy mogą odczuwać ból?
Poruszył się. Nadal znajduje się w ciele. A więc jeszcze nie przeszedł w zaświaty.
— Odpocznij jeszcze trochę — powiedział jakiś głos.
— Kim jesteś? — rzucił pytanie w ciemność.
— Smith.
— Ach, to ty — usiadł i położył ręce na swojej głowie. Jak ci się udało to zrobić?
— Myślałem, że już wszystko stracone — zaczął wyjaśniać zombie. — Jak tylko ogłoszono, że jesteś zwierzyną, próbowałem ciebie znaleźć. Pomagało mi kilku przyjaciół. Krzyknąłem do ciebie, gdy wychodziłeś ze sklepu z bronią, ale byłeś zbyt szybki.
— Myślałem, że się przesłyszałem.
— Gdybyś zawrócił, już wtedy byłbyś bezpieczny. Nie pozostało nam nic innego, jak iść za tobą. Otworzyliśmy kilka klap prowadzących do podziemi, ale nie mogliśmy trafić na odpowiednią chwilę. Zawsze już byłeś za daleko.
— Nie za ostatnim razem.
— Udało mi się otworzyć wejście znajdujące się tuż pod tobą. Przykro mi, że uderzyłeś się w głowę.
— Gdzie jestem?
— Odciągnąłem ciebie od głównego przejścia. Nie znajdą cię tutaj.
Blaine ponownie nie wiedział, jak podziękować Smithowi. Smith i tym razem nie oczekiwał dowodów wdzięczności.
— Nie robię tego dla ciebie. Potrzebuję ciebie.
— Czy już wiesz dlaczego?
— Jeszcze nie — odpowiedział Smith.
Oczy Blaine’a przywykły do ciemności. Widział już zarys postaci zombie.
— Co teraz? — zapytał.
— Jesteś bezpieczny. Mogę przeprowadzić cię kanałami i chodnikami aż do New Jersey. Dalej poradzisz sobie sam. Ale nie sądzę, żeby to było trudne.
— Na co czekamy?
— Aż przyjdzie pan Kean. Zanim ciebie przeprowadzę, musimy otrzymać jego pozwolenie na skorzystanie z podziemnych korytarzy.
Po kilku minutach oczekiwania Blaine dostrzegł w ciemności sylwetkę przywódcy zombie. Starszy mężczyzna, opierając się na ramieniu Murzyna, zbliżył się do nich powoli.
— Przykro mi, że pan ma kłopoty — powiedział Kean, gdy siadł naprzeciwko Blaine’a.
— Panie Kean — głos Smitha był pełen szacunku — czy mógłbym otrzymać pozwolenie na przeprowadzenie starym holenderskim tunelem na New Jersey…
— Jest mi naprawdę przykro — przerwał mu Kean ale nie mogę udzielić pozwolenia.
Blaine rozejrzał się wokoło. Otaczało ich z tuzin zombie w podartych ubraniach.
— Rozmawiałem z myśliwymi — ciągnął Kean — i dałem im gwarancje, że w ciągu pół godziny opuści pan nasze tereny i wyjdzie na ulicę. Musi pan już iść.
— Dlaczego?
— Po prostu nie jesteśmy w stanie panu pomóc. Już za pierwszym razem nie powinienem wpuszczać pana do podziemi, ale uczyniłem to na prośbę Smitha, którego przeznaczenie splecione jest nieodłącznie z pana osobą. Smith jest jednym z moich ludzi. Wie pan, że jesteśmy tutaj z powodu naszej choroby.
— Tak.
— Smith powinien uwzględnić konsekwencje. W chwili gdy otworzył dla pana wejście, sprowokował myśliwych do wtargnięcia do środka. Jeszcze pana nie znaleźli, ale wiedzą, że pan tu jest. A więc szukają. Blaine, oni węszą tu i z tuzin myśliwych bada korytarze, zastrasza naszych ludzi, krzyczy do swoich krótkofalówek. Przesyłają raporty. Kilku. młodych myśliwych, niedoświadczonych, zaczęło strzelać do zombie.
— Przykro mi — powiedział Blaine.
— Nie jest pan temu winien, ale Smith powinien się lepiej orientować. Nasze miasto nie jest suwerennym królestwem. Żyjemy tutaj jedynie dzięki tolerancji. W każdej chwili nastawienie dotąd odpowiedzialnych ludzi może się zmienić. Dlatego rozmawiałem z myśliwymi i reporterami.
— Co pan im powiedział? — zapytał Blaine.
— Wyjaśniłem, że otworzyła się pod panem wadliwie zamknięta krata i spadł pan do środka przez przypadek, a potem odczołgał się gdzieś w boczny korytarz. Zapewniłem ich, że zombie nie mają z tym nic wspólnego. Obiecałem, że znajdziemy pana i dostarczymy na powierzchnię w ciągu najdalej pół godziny. Zaakceptowali moją propozycję i opuścili nasze tereny. Wolałbym nie być zmuszonym do takiego zachowania.
— Nie mam do pana pretensji — powiedział Blaine, podnosząc się z wolna na nogi.
— Nie określiłem miejsca, gdzie pan się ukaże. Ma pan przynajmniej większe szanse. Chciałbym panu pomóc, ale przede wszystkim muszę dbać o moich ludzi. Musimy być neutralni — nikogo nie niepokoić. Tylko w ten sposób możemy przetrwać.
— Gdzie pan mi proponuje wyjść?
— Wybrałem od dawna nie używane wyjście na ulicy 79 Zachodniej. Zwiększy to pańskie szanse. Postarałem się też o coś, czego prawdopodobnie nie powinienem robić.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, co takiego?
— Nawiązałem kontakt z pańskimi przyjaciółmi, którzy będą na pana czekali przy wyjściu. Proszę jednakże nic C o tym nie mówić. I czas już na pana.
Kean powiódł zebranych krętymi korytarzami. Blaine powoli dochodził do siebie, ból głowy stawał się coraz mniej dokuczliwy. Wkrótce stanęli przed wyjściem.
— Życzę panu powodzenia — powiedział Kean.
— Dziękuję. I tobie, Smith.
— Starałem się, jak mogłem. Jeśli umrzesz, ja też prawdopodobnie umrę. Ale jeśli będziesz żył — popracuję nad tym, żeby sobie przypomnieć.
— Co będzie, jeśli to się stanie?
— Wówczas się spotkamy — powiedział Smith.
Blaine skinął głowo na pożegnanie i zaczął wspinać się po schodach.
Na zewnątrz panowała noc. Ulica 79 Zachodnia wydawała się pusta. Stał obok wejścia, zastanawiając się, co robić dalej.
— Blaine!
Ktoś go wołał, ale nie był to głos Marie. Męski głos, skądś mu znany. Może to był Sammy Jones, może Theseus…
Szybko odwrócił się w stronę wejścia. Na próżno. Nikogo nie zauważył. Było dokładnie zamknięte.
— Tom! Tom, to ja!
— Ray?
— Oczywiście! Nie mów tak głośno. Niedaleko stąd są myśliwi. Poczekaj chwilę.
Blaine czekał, wtulony w zagłębienie wejścia, spoglądając w mrok. Rozejrzał się wokoło, ale nigdzie nie było widać Melhilla, żadnego kłębu ektoplazmy — dobiegał go tylko jego cichy głos.
— W porządku, idź na zachód — powiedział jego niewidzialny przyjaciel. — Szybko.
Poszedł, przez cały czas czując tuż nad sobą jego obecność.
— Ray, skąd się tu wziąłeś?
— Najwyższy czas, abym ci trochę pomógł. Kean skontaktował się z twoją dziewczyną, a ona ze mną przez Łącznicę Duchów. Zatrzymaj się!
Blaine skrył się za węgłem. Przeleciał helikopter.
— Myśliwi — wyjaśnił Melhill. — Wyznaczono za ciebie wysoką nagrodę. Nawet obiecano pewną sumę pieniędzy za wiadomość, która pomoże ciebie złapać. Tom, powiedziałem Marie, że postaram się ci pomóc, ale nie wiem, jak długo jestem w stanie tu przebywać. To bardzo wyczerpuje energię. Gdy rozstanę się z tobą, nie pozostanie mi nic innego, jak przejść w zaświaty.
— Ray, doprawdy, nie wiem jak…
— Daj spokój… Nie mogę zbyt dużo mówić. Marie ma pewien plan. Jej przyjaciele mogą ciebie uratować, musimy się tylko do nich dostać. Nie ruszaj się!
Zatrzymał się i skrył za skrzynką pocztową. Minęły dhzgie chwile, po czym pojawiło się trzech myśliwych z bronią gotową do strzału. Gdy tylko skręcili za rogiem, Blaine ponownie podjął ucieczkę.
— Masz chyba sto oczu — powiedział do Melhilla.
— Stąd widzi się o wiele więcej. Przetnij szybko tę ulicę. Przebiegł. Przez następne piętnaście minut, słuchając poleceń przyjaciela, kluczył po ulicach miasta.
— To tutaj — powiedział wreszcie Melhill — drzwi numer 341. Idź tam. Będę przy tobie. Zaczekaj!
W tej samej chwili zza rogu wyszli dwaj mężczyźni. Spojrzeli uważnie na Blaine’a i jeden z nich powiedział:
— Patrz, to ten facet.
— Jaki facet?
— Ten, za którego wyznaczyli nagrodę. Hej, ty tam!
Zaczęli biec w jego stronę. Blaine z łatwością znokautował jednego z nich. Odwrócił się, aby zająć się drugim, ale nie docenił swojego przyjaciela: wokół głowy napastnika krążył tajemniczo lewitujący pojemnik na śmieci. Przestraszony, kuląc się, próbował osłaniać rękami głowę. Blaine podszedł i dokończył dzieła.
— Cholernie mi się to podobało — powiedział Melhill bardzo cichym głosem. — Zawsze chciałem zabawić się w straszenie. Ale niestety, ubyło mi sporo energii… Powodzenia, Tom!
— Ray! — krzyknął Blaine, ale nie doczekał się odpowiedzi. Przestał też czuć obecność ducha.
Nie było na co czekać. Podszedł do pokoju 341, otworzył drzwi i wąskim korytarzykiem podszedł do następnych. Zastukał.
— Proszę wejść!
Otworzył i stanął jak wryty.
W małym, odciętym od świata ciężkimi zasłonami pokoiku, siedział uśmiechnięty szeroko złodziej ciał — Carl Orc. Tuż obok niego, również promieniejący, stał Joe — naganiacz od Transplantu.
Zrobił krok wstecz, ale w tym samym momencie Orc gestem zaprosił go do środka.
— Spodziewaliśmy się oczywiście ciebie. Czy pamiętasz Joego?
Blaine skinął głową. Nie trzeba mu było przypominać tego człowieczka o niespokojnych oczach, który odciągnął jego uwagę, żeby Orc mógł zatruć napój.
— Tak się cieszę, że znów się spotykamy — oznajmił Joe.
— Nietrudno mi w to uwierzyć — odrzekł ponuro Blaine, nie odstępując od drzwi.
— Wejdź do środka. I siadaj — powiedział Orc. — Nie zamierzamy ciebie pożreć. Naprawdę. Zapomnij o przeszłości.
— Chciałeś mnie zabić.
— Miałem w tym interes — odparł z rozbrajającą szczerością Orc. — Teraz jesteśmy po tej samej stronie.
— Mam w to wierzyć?
— Żaden człowiek — Orc wyglądał na nieco urażonego — nigdy nie kwestionował mojej uczciwości. Nigdy, gdy byłem szczery, tak jak to jest w tej chwili. Pani Thorne wynajęła nas, abyśmy wydostali ciebie z tego kraju. Zamierzamy dotrzymać zobowiązania. Siadaj, musimy przedyskutować sprawę. Zjadłbyś coś?
Blaine usiadł, lecz nadal miał się na baczności. Na stole ~ znajdowały się kanapki i butelka czerwonego wina. Nagle zdał sobie sprawę, że przez cały dzień nic nie jadł. Nieomal rzucił się na jedzenie. Orc zapalił cienkie cygaro, Joe wydawał się drzemać.
— Niezbyt chętnie podjąłem się tego zadania — ciągnął Orc, puszczając kłęby dymu. — Nie z powodu małej sumy. Ale Tom, jest to największe polowanie, jakie widziałem w swoim życiu. Joe, widziałeś kiedy większe?
— Nigdy — człowieczek nagle potrząsnął głową. Zaroiło się w mieście jak w ulu.
— Ludzie z Rexa rzeczywiście chcą dostać ciebie w swoje łapy. Rozmieścili wszędzie twoje podobizny i wysłali za tobą swoje psy gończe. Całe miasto się zmobilizowało. Grube ryby nie lubią być wykiwane przez mało znaczącego człowieka, jakim ja jestem. Ale taka sytuacja jest wyzwaniem dla każdego prawdziwego mężczyzny.
— Carl lubi ryzyko — wtrącił się Joe.
— Podejmuję się spraw związanych z ryzykiem, szczególnie gdy w grę wchodzą duże pieniądze.
— Ale gdzie mam uciec? — zapytał Blaine. — Gdzie Rex mnie nie znajdzie?
— Nie ma takiego miejsca — powiedział Orc ze smutkiem.
— Może poza Ziemią? Mars? Wenus?
— Niezbyt dobry pomysł. Jest tam niewiele miast, są małe. Wszyscy znają wszystkich. Wiadomość dotrze tam w ciągu tygodnia. Zresztą nie miałbyś tam nic do roboty. Na Marsie mieszkają co prawda Chińczycy, ale oprócz nich znajdują tam się również naukowcy z rodzinami. Podobnie jest na Wenus.
— W takim razie gdzie się udać?
— Takie samo pytanie zadałem Marie Thorne. Przedyskutowaliśmy kilka propozycji. Pierwsza dotyczyła miasta zombie. Ludzie z Rexa nigdy by tam ciebie nie znaleźli. Mógłbym to załatwić.
— Wolałbym umrzeć.
— Nie dziwię się — zgodził się Orc. — Odrzuciliśmy ją. Zastanawialiśmy się nad jakąś małą farmą w głębi Oceanu Atlantyckiego. Jest tam pusto, ale człowiek musi mieć odpowiednie predyspozycje psychiczne, aby tam żyć. Nie wiedzieliśmy, czy się do tego nadajesz. Wreszcie, po odpowiednim zastanowieniu, doszliśmy do wniosku, że najodpowiedniejszym miejscem dla ciebie są wyspy Markizy.
— Jakie?
— Wyspy Markizy. Mała grupka rozrzuconych wysp na Pacyfiku. Niedaleko Tahiti.
— Morza Południowe…
— Zgadza się. I co ważniejsze, będziesz się tam czuł jak u siebie w domu. Mówi się, że jest to jedyny zakątek, w którym żyją ludzie tak, jakby wciąż jeszcze był dwudziesty wiek. Co więcej, może ludzie z Rexa zostawią ciebie w spokoju.
— Czemu?
— Zastanów się przez chwilę, dlaczego chcą ciebie teraz zabić? Dlatego, że porwali ciebie, naruszając przepisy, z przeszłości i teraz obawiają się, że rząd dobierze im się do skóry. Gdy opuścisz Stany Zjednoczone, znajdziesz się poza jurysdykcją tutejszego rządu. Nie ma ciebie — nie ma sprawy. A twoje tak znaczne oddalenie jest wskazówką dla Rexa, że nie zamierzasz im szkodzić. Poza tym, Markizy są suwerennym państwem, odkąd Francuzi pozwolili im na niepodległość. Rex musiałby uzyskać specjalne pozwolenie, aby tam na ciebie polować. Zbyt dużo hałasu i problemów. Pewny jestem, że po twojej ucieczce rząd USA przestanie interesować się tą sprawą, a Rex zostawi ciebie w spokoju.
— Jesteś tego zupełnie pewny?
— Tak do końca nie, ale ten tok myślenia jest logiczny.
— Czy nie możemy wcześniej dogadać się z zarządem Rexa?
Orc potrząsnął głową.
— Jak długo jesteś w Nowym Jorku, łatwiej i bezpieczniej dla nich jest zabić ciebie.
— Zdaje się, że masz rację — powiedział Blaine. Jak zamierzacie mnie stąd wywieźć?
Orc i Joe spojrzeli na siebie niespokojnie.
— Z tym największy kłopot — powiedział Orc. — Wygląda na to, że nie istnieje taki sposób.
— Helikopter, może odrzutowiec?
— Zatrzymują się w punktach kontrolnych. Myśliwi już wszystkie obsadzili. Możemy je od razu wykluczyć.
— Mógłbym się przebrać.
— Jest to skuteczne jedynie w pierwszych godzinach polowania. Teraz, nawet jeśli przeprowadzimy operację plastyczną, mogą łatwo ciebie zidentyfikować. Mają analizatory identyfikujące.
— A więc nie ma jak uciec? — zapytał smutno Blaine.
Orc i Joe ponownie wymienili spojrzenia.
— Jest jeden sposób, ale chyba ci się nie spodoba.
— Przede wszystkim zależy mi na życiu.
Orc zapalił następne cygaro.
— Zamierzamy zamrozić ciebie do temperatury bliskiej zeru, to znaczy hibernować. Potem wyślemy ciebie jako mrożoną wołowinę. Twoje ciało zapakujemy tak, że znajdzie się pośrodku ładunku. Jest duża szansa, że go nie znajdą.
— Ryzykowne.
— Nie aż tak bardzo — powiedział Orc.
Blaine nagle coś zrozumiał.
— Mam być przez cały czas nieprzytomny, tak?
Minęła dłuższa chwila, zanim usłyszał odpowiedź Orca.
— Nie.
— Nie będę?
— Nie zrobimy tego w ten sposób. Twoje ciało i ty muszą zostać odseparowane. Właśnie tego się obawiam, że ci się to nie spodoba.
— O czym, do diabła, mówisz? — Blaine wrzał z oburzenia.
— Uspokój się. Usiądź, zapal papierosa, napij się jeszcze wina. Zrozum, Tom, nie możemy przetransportować ciała — zamarzniętego ciała z psychiką w środku. Myśliwi tylko na to czekają. Czy wiesz, co się stanie, gdy za pomocą analizatora odkryją, że w przesyłce znajduje się uśpiona psychika? Żegnaj, nadziejo. Będziesz już ich. Nie mam na celu wykiwania ciebie, Tom. Tylko w ten sposób możemy umożliwić ci wydostanie się z tego kotła.
— Co w tym czasie będzie działo się z moją psychiką?
— Na tym lepiej się zna Joe.
Joe, który przez cały czas zdawał się drzemać, skinął raptownie głową.
— Odpowiedź brzmi: Transplant.
— Transplant?
— Już ci o nim opowiadałem. Tego niemiłego wieczoru, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Pamiętasz? Transplant, wspaniała rozrywka, każdy może w niej uczestniczyć. Coś orzeźwiającego dla zmęczonych ciał. Mamy całą siatkę jak świat długi i szeroki — ludzi, którzy są tym zafascynowani. Zamierzamy uczynić ciebie członkiem naszej organizacji.
— Zamierzacie przesłać moją psychikę przez cały kraj? — Tak jest! Od ciała do ciała. — Joe wyglądał na zadowolonego. — Wierz mi, jest to niezła rozrywka. I pouczająca.
Blaine poderwał się na nogi tak gwałtownie, że przewrócił krzesło, na którym siedział.
— Do diabła! Mówiłem wam, ale widzę, że muszę powtórzyć! Nie mam zamiaru bawić się w waszą świńską zabawę. Idę spróbować swoich szans na ulicy.
Skierował się w stronę drzwi.
— Wiem, że jest to nieco wstrząsające… — odezwał się Joe.
— Nie!
W pokoju rozbrzmiał podniesiony głos Orca:
— Psiakrew, Blaine! Może chociaż dasz człowiekowi dokończyć i wysłuchasz, co ma do powiedzenia!
Blaine zatrzymał się.
— No dobrze. Mów.
Joe nalał sobie lampkę wina i wypił ją jednym haustem.
— Panie Blaine, trudno mi będzie wyjaśnić wszystko, ale spróbuję. Niech pan też postara się zrozumieć.
Blaine skinął głową niechętnie.
— Cóż, Transplant w obecnych czasach jest stosowany najczęściej jako środek umożliwiający bogatsze przeżycia seksualne. W taki właśnie sposób ja go reklamuję. Dlaczego? Ponieważ ludzie nie wiedzą o tym, że można go wykorzystać inaczej. Ponadto konserwatywne rządy nie pozwalają go stosować. Transplant jest zwiastunem nadchodzącej przyszłości.
Oczy człowieczka się rozjaśniły. Blaine ponownie usiadł na krześle.
— W społeczeństwie ludzkim od wieków istnieje podstawowy konflikt dotyczący wolności — zaczął sentencjonalnie Joe. — Podczas gdy ludzie dążą do uzyskania jak największej wolności słowa i poglądów, postępowania, wyboru rządów, nasze władze dążą do jej ograniczenia.
Blaine pomyślał, że Joe nieco upraszcza sprawy, ale nie przerywał.
— Rząd ogranicza naszą wolność z kilku powodów: aby zapewnić bezpieczeństwo, zyski, aby mieć władzę lub dlatego, że ich zdaniem społeczeństwo nie dorosło do wolności. Bez względu jednak na powód, fakt pozostaje faktem: ludzie dążą do wolności, a rząd do ograniczenia jej. Transplant jest jednym ze środków umożliwiających wolność. Nie podoba się to władzy.
— Seksualną wolność — powiedział z ironią Blaine.
— Skądże! Nie chodzi nam o ten rodzaj wolności, choć nic przeciwko niej nie mamy. Transplant jest stworzony do wyższych celów. To prawda, reklamując Transplant posługujemy się argumentacją z tej dziedziny, ale dlatego, że ludzie nie lubią mieć do czynienia z abstrakcją. Lubią od razu wiedzieć, ile i co zyskają. Ukazujemy więc im coś ponętnego, a dalej już działa Transplant.
— A co można dzięki niemu uzyskać?
— Daje ludziom możliwość przekroczenia granic narzuconych przez środowisko, pochodzenie, dziedzictwo! — pawiedział przejętym głosem Joe.
— Co?
— Nie przesadzam. Transplant umożliwia wymianę wiedzy, ciał, zdolności i umiejętności z każdym, kto się na to zgodzi. Wielu nie ma nic przeciwko temu. Ludzie lubią zmiany. Muzycy chcą zostać inżynierami, ludzie na pozór spokojni — myśliwymi, żeglarze chcą być pisarzami… Życie jest jednak zbyt krótkie, aby rozwinąć w sobie wszystkie umiejętności. Zresztą, jeszcze potrzebna jest szczypta talentu. Transplant umożliwia tę zamianę bez utraty czasu. Czy człowiek musi być przypisany do jednego ciała? Zupełnie tak, jakby od momentu narodzin musiał chorować przez resztę życia. Ludzie pragną wolności wyboru, pragną zmieniać siebie w zależności od potrzeb.
— Realizacja waszych planów — powiedział Blaine przyczyni się do stworzenia armii neurotyków, którzy, zmieniając ciała, już nie będą wiedzieli, kim są i czego chcą.
— Zawsze wytaczano podobne argumenty, gdy dyskutowano nad jakimś aspektem wolności po to tylko, aby go nie wprowadzać w życie — oczy Joego połyskiwały. Udowadniano, że człowiek nie jest na tyle mądry, żeby mógł sam wybrać sobie religię, że kobiety nie są dostatecznie inteligentne, aby móc głosować, że ludzie w ogóle nie powinni wybierać władzy, bo zawsze dokonują złego wyboru. Oczywiście wokół nas również istnieje mnóstwo neurotyków. Ale większość ludzi wykorzystuje swoją wolność właściwie. — Joe zaczął mówić przekonywającym głosem. — Panie Blaine, powinien pan zrozumieć, że istotą człowieka nie jest jego ciało, które zresztą jest przypadkowe. Nie jest ono ani zaletą, ani wadą. Jeśli zaś chodzi o umiejętności, to nabywa się je z konieczności. Talenty z kolei są wrodzone i rozwijają się w sprzyjających okolicznościach. Ani choroby, ani ułomności człowieka — podobnie jak środowisko, w którym się urodził — nie zależą od niego. Wszystkie te cechy charakteryzują, oczywiście, człowieka. Jest on jednak kimś więcej: może zmieniać swoje otoczenie, dokonywać ułomności, może rozwijać talenty. Teraz jest w stanie zmienić jeszcze swoje ciało i uwolnić się od ograniczeń. Jest to kolejny krok na drodze ku wolności! Historycznie nieunikniony, bez względu na to, co sobie myśli na ten temat rząd. Człowiek musi stać się wolnym tak dalece, jak jest to możliwe!
Joe skończył swoje przemówienie prawie w ekstazie. Blaine niepostrzeżenie zmienił o nim swoje zdanie. Patrzył , teraz na niego jak na genialnego rewolucjonistę z 2110 roku.
— On ma rację, Tom — ponownie zabrali głos Orc. Transplant jest dozwolony w Szwecji i na Cejlonie. Jakoś nie wygląda na przyczynę wzrostu zachorowań na choroby psychiczne.
— Przyjdzie taki czas — powiedział Joe, nalewając sobie kolejną lampkę wina — że Transplant rozprzestrzeni się na cały świat.
— Być może — odezwał się Orc. — A może wynajdą inną formę rozszerzenia wolności. Nieważne. Tom, w każdym razie widzisz, że nie jest to takie niemoralne, jak myślałeś. Jak więc będzie z naszą propozycją?
— Ty również jesteś rewolucjonistą? — zapytał Blaine.
Orc zachichotał.
— Trudno powiedzieć. Raczej jestem człowiekiem, który dla zysku sprzedaje broń walczącym przeciw ograniczeniom. Ale nie jestem przeciwny zmianom.
— Tak… Lecz jak dotąd miałem wrażenie, że znajduję się wśród kryminalistów.
— Daj spokój — powiedział dobrodusznie Orc. — Spróbujesz?
— Na pewno. Nie mam wyboru. Nigdy nie myślałem, że znajdę się w awangardzie rewolucji.
Orc uśmiechnął się.
— To dobrze. Mam nadzieję, że wszystko się uda. Podciągnij rękaw — im wcześniej się zabierzemy do dzieła, tym lepiej.
Podczas przygotowania do zastrzyku Orc wyjaśnił:
— Teraz musimy ciebie uśpić. Aparatura znajduje się w pokoju obok. W niedługim czasie oddzielimy ciebie od ciała. Gdy tylko powstanie sprzyjająca sytuacja, z powrotem staniesz się jednością ze swoim ciałem.
— Przez jak wiele psychik przejdzie moje ciało? Jak długo to będzie trwało?
— Nie wiem dokładnie. Jeśli idzie o długość pobytu… Może sekundy, minuty… może pół godziny. Będziemy przesyłać ciebie tak szybko, jak tylko się da. Nie będzie to pełny Transplant. Nie staniesz się właścicielem żadnego ciała, zajmiesz jedynie część świadomości. Pamiętaj więc nie wtrącaj się. Pozostań obserwatorem. Rozumiesz?
— Tak — skinął głową — ale jak pracuje i na czym polega działanie tej aparatury?
— Umożliwia ci przeżycie tego, co byś uzyskał dzięki wieloletniemu praktykowaniu jogi. Zrelaksuje każdy twój mięsień i nerw, ukoi twój mózg, pomoże ci się skoncentrować. Gdy osiągniesz odpowiedni poziom, łatwo oddzielisz ciało astralne. Zresztą i ten etap zrobi za ciebie aparatura. Przeniesie też twoją psychikę do ciała osoby, którą wybierzemy. Wszystko pójdzie bardzo szybko, zobaczysz. Będziesz się czuł jak ryba w wodzie.
— Wcale nie jestem tego pewien — powiedział Blaine. Myślisz, że się uda?
— Człowieku, nic innego nie możesz zrobić, jak tylko wejść w kogoś innego. To się robi samo! Słyszałeś zapewne o ludziach opętanych przez demony? Część z nich była schizofrenikami, część stanowili zwykli oszuści. Ale wśród nich nie brakowało przypadków rzeczywistej psychicznej inwazji przez ludzi, którzy odkryli zasadę przechodzenia z ciała do ciała. Zmuszeni byli do walki, która z boku wyglądała na obłąkanie. Ty masz do swojej dyspozycji naszą aparaturę i ludzi, którzy pragną ciebie w sobie gościć. Po co się więc martwić?
— No dobrze. A jakie są te Markizy?
— Piękne — powiedział Orc, robiąc zastrzyk. — Na pewno ci się tam spodoba.
Blaine powoli tracił przytomność. Przed oczami przesuwały mu się obrazy palm, fal rozbijających się o koralowe wyspy i ciemnoskórych tubylców, rzeźbiących w kamieniu bożka.
Nagle odzyskał przytomność. Nie był już tylko Thomasem Blaine’em. Stał się również Edgarem Dyersenem. Lub raczej jego integralna częścią. Myślał tak jak on, zachował w pamięci jego życie. Odczuwał lęki, nadzieje i obawy Dyrsena. Mimo to pozostawał Blaine’em.
Dyersen-Blaine wrócił z pola i oparł się na drewnianym płocie. Był farmerem starej daty, który nie cierpiał maszyn i im nie dowierzał. Zbliżał się do siedemdziesiątki, ale wciąż cieszył się wspaniałym zdrowiem. Co prawda, rwało go w kościach na deszcz. Młody doktorek powiedział mu, że ma początki arteriosklerozy, ale i tak jest zdrowszy niż tysiące innych i na pewno przeżyje jeszcze ze dwadzieścia lat.
Ruszył w stronę chaty. Jego szara koszula lepiła się od potu, również spodnie przylegały do ciała.
Dobiegło go z oddali szczekanie psa. Zauważył żółtobrązową plamę, spieszącą w jego stronę. (Okulary? O nie, wystarczą mi w zupełności moje oczy).
— Champ! Chodź tutaj, mały!
Pies zatańczył na powitanie, po czym zaczął biec truchtem przed swoim panem. W pysku niósł coś szarego. Szczura albo jakiś kawałek mięsa. Dyersen-Blaine nie mógł dokładnie dostrzec, co to takiego.
Pochylił się, żeby pogłaskać psa po głowie…
Ponownie nie czuł żadnego przenoszenia. Po prostu ukazał mu się jakiś obraz — i stał się kolejną hybrydą.
Teraz nazywał się Thompson-Blaine, miał dziewiętnaście lat. Na wpół drzemiąc, leżał rozciągnięty na nagich deskach żaglówki. Sterburta dotykała niskiego brzegu, a z lewej burty widoczny był fragment Baltimore Harbor. Łódź poruszała się leniwie, radośnie szumiała woda.
Przebywał zaledwie od tygodnia w domu. Przez dwa lata uczył się na Marsie. Nauka go interesowała, szczególnie podobała mu się archeologia i speleologia. Mniej ciekawiły uprawy roślin pustynnych, ale lubił za to kierować maszynami rolniczymi.
Spodziewano się, że wróci na Marsa i zostanie kierownikiem jakiejś farmy. Gdyby jednak mu to nie odpowiadało, to nikt nie będzie mógł go do tego zmusić.
Jeszcze się nie zdecydował.
Dziewczyny na Marsie nie podobały mu się. Były zbyt męskie. Jeśli wróci tam, to przywiezie ze sobą żonę. Co prawda, jest tam Marcia, ale jej osada przeniosła się na południe, a trzy wysłane listy pozostały bez odpowiedzi. Może zbyt dużo w niej widział…
— Hej! Sandy!
Thompson-Blaine podniósł głowę i zobaczył Eddiego Duelitle’a, który z pokładu swojej łodzi „Thistle” machał na niego ręką. Chłopak miał tylko siedemnaście lat, nigdy jeszcze nie opuścił Ziemi. Chciał zostać kapitanem statku kosmicznego. Nikłe były na to szanse.
Słońce chowało się za horyzontem, z przyjemnością na nie popatrzył. Umówił się dziś na spotkanie z Jennifer Hunt. Ojciec obiecał mu pożyczyć helikopter. Ale ta mała urosła w ciągu dwu lat! Jej oczy patrzą na wpół nieśmiało, na wpół zuchwale. Ciekawe, czy po tańcach do czegoś dojdzie; może nic się nie stanie, a może…
Usiadł i skierował łódź w stronę przystani. Najwyższy czas na kolację, potem…
Poczuł uderzenie pejcza.
— Do roboty, szybciej!
Piggot-Blaine natężył siły, podniósł ciężki okruch skalny i przeniósł go na zakurzoną drogę. Strażnik pozostał daleko — z bronią gotową do strzału pilnował roboty. Piggot-Blaine znał każdy rys tej twarzy, każde skrzywienie wąskich warg, zmrużenie oczu.
„Poczekaj, kupo mięsa — pomyślał. — Przyjdzie i na ciebie pora. Poczekaj jeszcze troszkę”.
Strażnik zaczął przesuwać się wzdłuż szeregu więźniów. Słońce prażyło niemiłosiernie. Piggot-Blaine usiłował splunąć, ale nie starczyło mu śliny. Wspaniały, nowoczesny świat! Każdy zachłystuje się statkami kosmicznymi, zmechanizowanymi farmami, pieprzoną wiecznością. A jak wygląda prawda? Gdy się zapytasz, jak buduje się drogi w białym słońcu Missisipi, oczywiście nie odpowiedzą. Możesz jednak dowiedzieć się sam. Wówczas poznasz prawdziwy świat.
Arny, pracujący przed nim, zapytał cicho:
— Zdecydowałeś się, Otis? Jesteś gotowy?
— Jestem — odpowiedział, a jego mocne palce miarowo zaciskały się wokół rączki. — Już od dawna jestem gotowy.
— W takim razie zaczynamy. Jeff jest twój.
Piggot-Blaine oddychał szybko. Odgarnął opadające na oczy włosy i spojrzał na Jeffa, który zbliżał się ku niemu. Jeszcze dzieliło ich pięciu więźniów. Piekły poparzone ramiona, rany od kajdan na kostkach nóg i ślady pejcza na plecach. Czuł narastające pragnienie, ale żadna woda nie mogłaby go zaspokoić. Podobnie jak nic nie mogło przeszkodzić temu, że się tu znalazł po zabiciu tego śmierdzącego Indianina w saloonie w Gamsville.
Jeff poruszył ręką. Skuci łańcuchem więźniowie doskoczyli. Piggot-Blaine rzucił się na niego, podnosząc oskard. Strażnik nie zdążył wycelować broni. Z krzykiem upadł na ziemię.
— Dawaj klucze! — zawołali współwięźniowie.
Piggot-Blaine wyszarpnął z kieszeni zmarłego pęk kluczy. Dobiegł go jęk agonii. Zaniepokojony rozejrzał się wokoło…
Ramirez-Blaine leciał helikopterem nad płaskimi obszarami Teksasu, kierując się w stronę El Paso. Czuł się bardzo odpowiedzialny za swoją pracę i właściwie był całkowicie pochłonięty kierowaniem. Zaczął się zastanawiać, czy zdąży przed zamknięciem sklepów… Powoli przestrzeń pod nim stawała się coraz zieleńsza. Spojrzał na zegarek, potem na szybkościomierz.
„Tak — pomyślał Ramirez-Blaine — nie tylko zdążę przed zamknięciem sklepów, a może nawet znajdę trochę czasu na…”
Tyler-Blaine wytarł usta i przygotował kanapkę. Wstał, z wahaniem napełnił miskę mięsem, jarzynami i wziął duży kawał chleba.
— Ed — zapytała jego żona — co ty robisz?
Spojrzał na nią. Była wychudzona i posępna, zmierzwione włosy otaczały pobrużdżoną miejscami twarz. Nie odpowiedział.
— Ed, ja chcę wiedzieć!
Spojrzał na nią z niepokojem. Jej ostry, przejęty głos zawsze wytrącał go z równowagi — najostrzejszy głos w całej Kalifornii. Akurat on musiał wziąć ją sobie za żonę. Ostry głos, suche ciało bez piersi i bezpłodne. Nogi dobre jedynie jako środek lokomocji — żadnej przyjemności z patrzenia na nie. W ogóle nie było ani na co patrzeć, ani czego wziąć do ręki. Nie ma co, dostała mu się najgorsza ze wszystkich kalifornijskich dziewczyn. Wujek Rafe miał rację, gdy nazwał go wtedy głupcem.
— Gdzie zabierasz tę miskę? — zapytała.
— Idę nakarmić psa.
— Nie mamy przecież żadnego psa! Ed, nie rób tego, przynajmniej nie dziś!
— Zrobię to — odpowiedział, zadowolony z wrażenia, jakie na niej wywarł.
— Proszę, przynajmniej nie dziś. Niech pójdzie sobie gdzieś indziej. Co będzie, gdy inni się o nim dowiedzą?
— Już zapadł zmrok — powiedział Tyler-Blaine, stojąc w drzwiach.
— Ludzie są wścibscy. Ed, jeśli się dowiedzą, zlinczują nas, wiesz przecież o tym.
— Będzie ci do twarzy ze Stryczkiem na Bryi — powiedział, wychodząc na zewnątrz.
— Robisz to tylko dlatego, aby mi dokuczyć! — krzyknęła za nim.
Zamknął za sobą drzwi. Zapadł zmrok. Rozejrzał się wokoło. Najbliższy dom, Flannaganów, znajdował się w odległości stu jardów. Ale oni nie interesowali się cudzymi sprawami. Postał jeszcze chwilę, aby upewnić się, czy w pobliżu nie kręci się żaden dzieciak.
Spokojnym krokiem dotarł do skraju lasu. Postawił miskę.
— Wszystko w porządku — powiedział cicho — chodź, wujku Rafe.
Spośród zarośli wyczołgał się mężczyzna o bladej, nieruchomej twarzy i oczach zombie. Jego prawa noga, złamana podczas ucieczki, zwisała bezwładnie.
— Dziękuję ci, chłopcze.
Zombie szybko pochłonął zawartość naczynia. Gdy skończył, Tyler-Blaine zapytał:
— Jak się czujesz?
— Nic nie czuję. To stare ciało jest właściwie zużyte. Wytrzyma może kilka dni. Tydzień i będzie po kłopocie.
— Będę się o ciebie troszczył tak długo, jak długo będziesz żył. Szkoda, że nie mogę przenieść cię do domu.
— Nie trzeba — odpowiedział zombie. — To zbyt niebezpieczne… Chłopcze, a jak się miewa twoja żoneczka?
— Równie miła jak zawsze — westchnął Tyler-Blaine.
Zombie wydał dźwięk podobny do śmiechu.
— Ostrzegałem ciebie, żebyś jej nie brał, czyż nie?
— Tak, wujku, tylko ty wiedziałeś, czym się to skończy. Szkoda, że się wtedy ciebie nie posłuchałem.
— Szkoda, szkoda… Cóż, wracam do swojej skorupy.
— Jesteś zadowolony, wujku?
— Tak.
— I umrzesz zadowolony?
— Na pewno, chłopcze. Dostanę się do Przedsionka i zrobię wszystko, co ci obiecałem.
— Dziękuję, wujku.
— Nigdy nie złamałem danego słowa. Jeśli tylko dostanę się do Przedsionka, będę ją straszył. Na pierwszy ogień pójdzie jednak ten opasły konował, który zrobił ze mnie zombie. Potem zajmę się twoją turkaweczką, aż dostanie obłędu i ucieknie od ciebie na drugi koniec świata.
— Dziękuję, wujku.
Zombie ponownie się zaśmiał, po czym odczołgał się w stronę zarośli. Tylerem-Blaine’em wstrząsnął dziwny dreszcz, powoli podniósł miskę i skierował się w stronę swojego domu.
Mariner-Blaine poprawiła kostium plażowy tak, aby ściślej przywierał do jej młodego, zgrabnego ciała.
— Janice?
— Tak, mamo? — spojrzała z niewinnym wyrazem twarzy.
— Co robisz, kochanie?
— Idę popływać. Być może obejrzę nowe ogrody na dwunastym poziomie.
— Nie wybierasz się czasem na spotkanie z Tomem Leuwinem?
Czyżby matka się domyślała? Mariner-Blaine poprawiła czarne włosy.
— Ależ skąd.
— Dobrze — powiedziała matka z półuśmiechem, wyraźnie jej nie dowierzając. — Postaraj się w miarę wcześnie wrócić do domu. Wiesz, jaki ojciec jest nerwowy.
Pocałowała matkę na pożegnanie. A więc mimo że domyślała się, pozwoliła jej wyjść… Dlaczego jednak miałaby nie pozwolić? Ma przecież siedemnaście lat, wystarczająco dużo, żeby robić to, na co ma ochotę. Dzieciaki teraz szybciej dojrzewają, chociaż ich rodzice z reguły tego nie dostrzegają.
Sprawdziła maskę i aparat oddechowy. Zamknięta w śluzie ciśnieniowej otworzyła zawór. W ciągu kilku chwil pomieszczenie wypełniło się wodą. Niecierpliwie czekała, dopóki ciśnienie nie zrówna się z tym, które panowało na zewnątrz. Śluza otworzyła się automatycznie, wreszcie mogła wypłynąć.
Farma jej ojca znajdowała się na głębokości stu stóp pod poziomem morza, niedaleko Hawajów.
Tom miał czekać na nią niedaleko, w jaskini koralowej. Czy rzeczywiście niedługo będą mieli swoje własne skrzela? Co prawda, nauczyciel mówił, że jest to sprawa najbliższych lat. Ciekawe, czy będzie jej w nich do twarzy… Zresztą, zawsze będzie je można zasłonić włosami.
Zobaczyła Toma i nagle poczuła niepewność. A co się stanie, gdy będzie miała dziecko? Chociaż Tom zapewniał ją, że nie ma co się martwić, ale on ma zaledwie dziewiętnaście lat. Rozmawiali o tym wielokrotnie. Chyba zaszokowała go swoją szczerością, ale co innego jest mówić, co innego — robić. Jak zareaguje, gdy usłyszy „nie”? Czy nie powinna powiedzieć, że tylko żartowała lub chciała go sprawdzić?
Nadpływał. Już z daleka znacząco machał ręką na powitanie. Co robić? Tom uśmiechnął się i jej serce zabiło mocniej.
Elgin-Blaine usiadł. Wydawało mu się, że drzemał przez dłuższy czas. Płynął na małym stateczku, nad głową świeciło rozpalone słońce. Wiatr unosił dym z komina daleko od statku.
— Czuje się pan lepiej, panie Elgin?
Elgin-Blaine spojrzał na małego, brodatego człowieczka w kapitańskiej czapce.
— Po prostu świetnie.
— Jesteśmy zawsze do pańskiej dyspozycji.
Skinął w podziękowaniu głową. Trochę zdezorientowany usiłował się pozbierać. Powoli przypominał sobie, kim jest: był mężczyzną mniej niż średniego wzrostu i bardzo dobrze zbudowanym, chociaż jego nogi były zbyt krótkie w porównaniu z szerokimi barami. Na ramieniu miał bliznę pozostałość po pewnym polowaniu…
Nagle przyszło olśnienie! Zrozumiał, że jest już ponownie w swoim ciele i podróżuje pod pseudonimem „Elgin”.
Jego długi lot wreszcie się skończył.
— Przez tak długi czas był pan nieprzytomny… — powiedział kapitan.
— Teraz już czuję się świetnie. Daleko stąd do Markiz? — Nie. Wyspa Nuku Hiva jest zaledwie o kilka godzin drogi stąd.
Kapitan ponownie ujął ster. Blaine powrócił myślą do wszystkich osób, w których skórze się znalazł. Nadal czuł z nimi więź i życzył im wszystkiego najlepszego, bez względu na to, czy byli dobrzy, czy źli, inteligentni czy nie… Stanowili jego rodzinę, chociaż prawdopodobnie nigdy więcej już ich nie spotka. Podobnie jak członkowie innych rodzin, kórzy różnili się między sobą, ale jednocześnie należeli do siebie. Nigdy ich nie zapomni.
— Nuku Hiva na horyzoncie! — zawołał kapitan. Blaine spojrzał na wąską smugę odcinającą się od oceanu. Postanowił nie zajmować się dłużej rodziną. Czekały go inne problemy. W niedługim czasie zawita do nowego domu. Trzeba zastanowić się nad swoim nowym życiem.
Podczas wpływania do Zatoki Taiohae, kapitan — urodzony na tych wyspach — opowiedział Blaine’owi ich historię.
Markizy — jak objaśniał — składają się z dwóch grup wysp. Wszystkie są skaliste i o pofałdowanej powierzchni. Jedno z tych skupisk nazywa się Wyspami Kanibali. Ich mieszkańcy znani byli ze swoich grabieżczych umiejętności. Francuzi podbili wyspy w 1842 roku, a w 1933 otrzymały one autonomię. Nuku Hiva była największą wyspą. Jej najwyższy szczyt, Temetiu, sięgał na wysokość prawie czterech tysięcy stóp. W porcie mieszkało około pięciu tysięcy ludzi. Spokojne, miłe miejsce, wymarzone na odpoczynek, wyróżniające się wśród niespokojnych, wiecznie spieszących się gdzieś ludzi z Mórz Południowych. Ostatni prawdziwy zakątek dwudziestowiecza.
Blaine kiwał machinalnie głową, zajęty podziwianiem krajobrazu. Poczuł, że mu się tu spodoba.
Wkrótce statek przybił do brzegu i Blaine wyszedł na małą przechadzkę.
W czasie spaceru napotkał supermarkety, trzy kina, obejrzał wiele białych domów, zauważył dużo rosnących palm. Światła regulowały ruch na ulicach, po których poruszały się tuziny samochodów. Dostrzegł też motele. Po chodnikach spacerowali ludzie odziani w kolorowe koszule; wszyscy nosili okulary przeciwsłoneczne.
A więc tak wyobrażano sobie życie w dwudziestym wieku… Istna Floryda. Czyż można było spodziewać się po nich czego innego? Nigdy przecież nie widzieli na oczy dawnej Polinezji. A poza tym, Floryda również w jego czasach należała do przyjemniejszych miejsc na Ziemi.
Gdy przemierzał główną ulicę, rzucił mu się w oczy budynek filii Korporacji „Zaświaty”. Nieco dalej stał mały czarny budyneczek opatrzony napisem: „Budka samobójców”.
Cywilizacja sięgnęła więc nawet tutaj… Ciekawe, gdzie jest Łącznica Duchów?
Dotarł do skraju miasta. Gdy zaczął iść z powrotem, podszedł do niego szybkim krokiem otyły, czerwony na twarzy mężczyzna.
— Przepraszam, czy pan Elgin? Thomas Elgin?
— Tak — odpowiedział, czując pewną obawę.
— Przepraszam, że nie czekałem na pana w porcie. Nie ma oczywiście słów, które mogłyby usprawiedliwić takie niedopatrzenie z mojej strony. Wadą tych wysp jest to, że człowiek się rozleniwia. Nazywam się Davis, jestem właścicielem przystani dla łodzi. Witam na Taiohae.
— Miło mi.
— Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Chciałbym jeszcze raz podziękować za to, że odpowiedział pan na moje ogłoszenie. Na takiego mistrza w projektowaniu łodzi czekałem już od dawna. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że człowieka o tak rzadko spotykanych kwalifikacjach zainteresuje moje ogłoszenie.
— Hmm — powiedział Blaine, mile zaskoczony kompleksowością działania Orca.
— Niewielu ludzi zna sztukę budowy łodzi z dwudziestego wieku — stwierdził smutno Davis. — Obejrzał pan już wyspę?
— Po trosze.
— Zostanie pan? — zapytał z niepokojem. — Nie ma pan pojęcia, jak trudno znaleźć dobrego konstruktora, który zgodziłby się zamieszkać w tym odciętym od świata rejonie. Wie pan, gdzie indziej płaca jest wyższa i więcej jest rozrywek. Ale Taiohae też ma swoje uroki.
— Znudziłem się już wielkoświatowym życiem — powiedział Blaine, uśmiechając się z lekka. — Nie mam zamiaru tak szybko stąd wyjechać.
— Wspaniale! — krzyknął Davis. — Nie musi pan od razu przychodzić do pracy. Niech pan trochę odpocznie, rozejrzy się po okolicy. Proszę, to klucze do pana domu, który znajduje się na ulicy Temetiu — tam w górze, pod numerem pierwszym. Czy wskazać panu drogę?
— Dziękuję, poradzę sobie.
— To ja jestem panu wdzięczny. Wpadnę jutro, gdy już pan się zadomowi. Jeśli będzie pan miał ochotę, to zapoznam pana z kilkoma ludźmi stąd. Żona burmistrza organizuje w czwartek lub w piątek przyjęcie… Nieważne, dowiem się kiedy i powiadomię pana.
Pożegnali się i Blaine podążył w górę ulicą Temetiu.
Dotarł do swojego domu, który okazał się małym, świeżo odnowionym bungalowem, z oknami wychodzącymi na trzy zatoki, wcinające się w południową część wyspy. Przez kilka minut podziwiał krajobraz, potem podszedł do drzwi. Nie były zamknięte, wszedł do środka.
— Najwyższy czas, abyś wreszcie przyszedł.
Spojrzał, nie wierząc własnym oczom.
— Marie!
Była taka jak zawsze. Śliczna, szczupła i chłodna jak dawniej. Była czymś zdenerwowana. Mówiła szybko, unikając jego spojrzenia.
— Myślałam, że dobrze będzie, jeśli przygotuję grunt przed twoim przybyciem. Jestem tutaj od dwóch dni. Spotkałeś już pana Davisa? Wygląda na miłego człowieczka.
— Marie…
— Powiedziałam mu, że jesteśmy parą narzeczonych. Mam nadzieję, że nie uraziłam tym ciebie. Musiałam przecież znaleźć jakiś powód swojego pobytu tutaj. Powiedziałam, że przybyłam wcześniej, aby zrobić ci niespodziankę. Pan Davis był, oczywiście, zachwycony. Tak bardzo pragnie, aby jego mistrz osiedlił się tutaj na stałe. Gniewasz się, Tom? Zawsze możemy powiedzieć, że się pokłóciliśmy…
Blaine wziął ją w ramiona.
— Nie mam zamiaru zrywać zaręczyn. Kocham ciebie.
— To dość dziwne.
— Bardzo dziwne. Mogę przysiąc, że jego broda nie była prawdziwa.
— Nie?
— Wyglądała na sztuczną. Zresztą cały wyglądał sztucznie i powłóczył nogami.
— Powiedział, jak się nazywa?
— Smith. Tom, gdzie idziesz?
— Muszę natychmiast iść do domu. Wyjaśnię ci wszystko później.
Szedł pełen niepokoju. Najwyraźniej Smith przypomniał sobie, kim jest i czego od niego oczekuje. Wrócił — tak jak obiecywał — aby mu o tym powiedzieć.
Marie wymogła na nim, aby do ślubu mieszkali oddzielnie. Blaine chciał, by była to cicha ceremonia, ale ku jego zdumieniu Marie zażyczyła sobie inaczej. Tak też się stało w pewną słoneczną niedzielę.
Pan Davis pożyczył im mały kuter, którym popłynęli na Tahiti, by tam spędzić miodowy miesiąc.
Blaine miał wrażenie, że przeżywa cudowny sen. Płynęli po morzu, widzieli zanurzający się w wodzie księżyc. Po jakimś czasie z czarnej chmury wyłoniło się słońce. Potem powoli wzniosło się nad horyzont i po minięciu zenitu opadło ku morzu, zamieniając go w połyskliwą masę brązu. Zatrzymali się w lagunie Papeete i obejrzeli góry Moorei, płonące w zachodzącym słońcu — bardziej tajemnicze niż te na Księżycu. Przypomniał sobie wieczór w Chesapeake, wypełniony marzeniami o południowych wyspach…
Po zwiedzeniu Tahiti wrócili do domu. Marie zajęła się gospodarstwem, a Blaine rozpoczął pracę u Davisa.
Przez kilka najbliższych tygodni z niepokojem śledzili nowojorską prasę, usiłując wykryć, co zamierzają ludzie z Rexa. Ale nie poświęcono mu ani słowa, doszli więc do wniosku, że sprawę można uważać za niebyłą. Mimo to z ulgą przeczytali w dwa miesiące później, że polowanie na Blaine’a zostało odwołane.
Praca Blaine’a była interesująca i różnorodna. Wciąż trafiały się łodzie wymagające naprawy. Zaprojektował także kilka dżonek i szkuner.
Zajmował się pracą biurową. Napisał też kilka artykułów do miejscowej prasy. Po ich opublikowaniu przybyło im klientów. Wkrótce więc Blaine przejął całą robotę związaną z reklamą.
Jego praca coraz bardziej przypominała tę, którą wykonywał jako młodszy konstruktor jachtów. Ale już się tym nie przejmował. Widocznie taki rodzaj pracy był jego przeznaczeniem. Zaakceptował ten fakt.
Jego życie się unormowało. W dni robocze przebywał w pracy i w swoim białym domku, a w soboty chodzili do kina i jeździli na krótkie wycieczki po okolicy. Bywali u burmistrza i grywali w karty w klubie jachtowym. Zaczął się już przyzwyczajać do myśli, że wreszcie osiągnął upragniony spokój.
Wtedy właśnie, po czterech miesiącach od chwili przybycia na wyspę, znów dał o sobie znać zewnętrzny świat.
Obudził się, jak zwykle, wczesnym rankiem. Po śniadaniu pocałował Marie na pożegnanie i poszedł do pracy. Po drodze rozmyślał o problemach, wymagających szybkiego załatwienia. Należało naprawić pewną łódź, która wpadła na podwodne skały. Zdaje się, że wymagała wymiany części szkieletu, ale należy to zbadać dokładnie.
Właśnie sprawdzał stan łodzi, gdy podszedł do niego pan Davis.
— Tom — powiedział — jakiś człowiek pytał o ciebie. Czy spotkałeś się z nim?
— Nie. Kto to był?
— Jakiś obcy, przybył właśnie parowcem. Powiedziałem mu, że ciebie nie ma, a on na to, że poczeka na ciebie w domu.
— Jak wyglądał? — zapytał Blaine, czując, że serce podchodzi mu do gardła.
Davis spoważniał.
— Prawdę mówiąc, trochę dziwnie. Był mniej więcej twojego wzrostu, szczupły. Nosił brodę. Takich ludzi nie widuje się często. Zalatywało od niego silnie wodą toaletową.
— Och, Tom, ja też ciebie kocham! — przytuliła się do niego, ale po chwili się odsunęła. — Musimy szybko zrobić wesele. Tutejsi ludzie są bardzo małomiasteczkowi, niesłychanie dwudziestowieczni. Wiesz, co mam na myśli.
— Tak, wiem, co masz na myśli — powiedział.
Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.
Wyjaśnił wszystko Marie. Podeszła do szafy i wyciągnęła walizki. Zaniosła je pospiesznie na łóżko i zaczęła pakować rzeczy.
— Co robisz? — zapytał.
— Pakuję ubrania.
— To widzę. Ale dlaczego?
— Dlatego, że wyjeżdżamy.
— O czym ty mówisz? Zostajemy.
— Nigdy. Nie będziemy tu mieszkać z tym cholernym Smithem; jego obecność tutaj oznacza tylko kłopoty.
— Pewnie tak — zgodził się — ale to nie powód, aby uciekać. Przestań na chwilę pakować i posłuchaj mnie. Jak myślisz, czego on może ode mnie chcieć? W czym mi zagrozi?
— Nie będziemy specjalnie czekać, aby zaspokoić swoją ciekawość.
Nie przestawała układać ubrań, dopóki Blaine nie schwycił jej za nadgarstki.
— Uspokój się i zrozum, że ja nie chcę przed nim uciekać.
— Naprawdę, jest to jedyna sensowna rzecz, jaką możemy i powinniśmy zrobić. Z pewnością przysporzy to nam kłopotów, ale przecież niedługo umrze, może za miesiąc, tydzień… Zresztą, ten straszliwy zombie już dawno powinien umrzeć. Tom, wyjedźmy.
— Zwariowałaś? Nic się nie stanie bez względu na jego żądania.
— Dawniej też tak mówiłeś.
— Wtedy sprawy miały się inaczej.
— Teraz też! Tom, możemy przecież pożyczyć kuter pan Davis zrozumie — możemy popłynąć…
— Nie! Zapominasz, że Smith dwukrotnie ocalił mi życie.
— Czy wiesz, dlaczego to zrobił? — załkała. — Tom, ostrzegam ciebie: nie wolno ci się z nim spotkać, nie wolno, skoro sobie wszystko przypomniał.
— Zaraz, zaraz… Czyżbyś coś wiedziała? Coś, o czym ja nie mam zielonego pojęcia?
W jednej chwili się uspokoiła.
— Nie, oczywiście, że nie.
— Marie, nie kłamiesz?
— Oczywiście, że nie. Tak bardzo boję się Smitha. Proszę, Tom, ze względu na mnie, wyjedźmy stąd.
— Nie zrobię ani kroku, dla nikogo. Chcę żyć tutaj. Wreszcie skończmy tę rozmowę.
Marie usiadła. Wyglądała na zupełnie wyczerpaną.
— Dobrze, kochanie, zrób tak, jak uważasz.
— Teraz mówisz rozsądnie. Zobaczysz, wszystko dobrze się skończy.
— Na pewno — odpowiedziała.
Blaine powiesił z powrotem rzeczy, schował walizki i usiadł. Wyglądał na opanowanego, ale jego myśli krążyły wokół słów, które powiedział Reilly, unosząc się pod sufitem swojego grobowca:
— Są sprawy, o których nic nie wiesz, Blaine, ale ja wiem. Twój pobyt na Ziemi będzie krótki, boleśnie krótki. Ci, którym ufasz — zdradzą ciebie, ci, których nienawidzisz — pokonają ciebie. Umrzesz, i to wkrótce, nie za lata, wcześniej, wcześniej niż ci się wydaje. Będziesz zdradzony i popełnisz samobójstwo.
Zbzikowany staruszek! Blaine poczuł dreszcz, spojrzał na Marie. Siedziała z zamkniętymi oczami. Czekała. On również czekał.
Po niedługim czasie dobiegło ich miękkie stukanie do drzwi.
— Proszę! — powiedział Blaine, nie wiedząc, kto i co czai się za progiem.
Blaine rozpoznał Smitha od razu, mimo iż był zamaskowany.
— Wybaczcie tę maskaradę. Nie chciałem nikogo wprowadzać w błąd lub oszukać ciebie, Blaine. Noszę to wszystko, gdyż nie mogę już pokazać swojej twarzy wyjaśnił Smith.
— Masz za sobą długą drogę — powiedział Blaine.
— Tak, bardzo długą i najeżoną trudnościami, ale nie będę ciebie zanudzał opowiadaniem o nich. Najważniejsze, że tu dotarłem.
— Dlaczego?
— Wiem już, kim jestem.
— Uważasz, że twój los związany jest ze mną?
— Tak.
— Cóż, nie wiem, jak to jest możliwe, ale wysłuchajmy.
— Chwileczkę, Smith — wtrąciła się Marie. — Czy nie możesz go zostawić w spokoju? Odkąd przybył na ten świat, wciąż ma same kłopoty. Czy nie można zostawić wszystkiego tak, jak jest? Nie możesz od nas odejść?
— Wpierw muszę mu wszystko opowiedzieć.
— Zaczynaj więc — powiedział Blaine.
— Nazywam się James Olin Robinson.
— Nigdy nie znałem człowieka o tym nazwisku — powiedział Blaine po chwili zastanowienia.
— Zgadza się.
— Czy spotkaliśmy się wcześniej, przed pobytem u Rexa?
— Nieformalnie.
— Ale spotkaliśmy?
— Tak. Na krótko.
— Dobrze. Jamesie Oknie Robinsonie, opowiedz mi o tym. Kiedy to się zdarzyło?
— Stało się to w ułamku sekundy pewnej nocy w 1958 roku, na autostradzie — może trwało to trochę dłużej, może krócej. Ty jechałeś swoim samochodem, a ja swoim.
— Tym, z którym się zderzyłem?
— Tak, o ile można nazwać to zderzeniem.
— Ależ tak! Przecież to był wypadek, zupełnie niespodziewany wypadek!
— Jeśli mówisz prawdę, to nie mam tu nic do roboty. Wiem jednak, że to nie był przypadek. To było morderstwo. Nie wierzysz mi? Zapytaj więc swoją żonę.
Wystarczyło jedno spojrzenie na woskową twarz Marie, ale pragnął się upewnić.
— Marie, co wiesz na temat tamtej nocy? Skąd wiedzieliście, że się rozbiję?
— Prowadziliśmy badania statystyczne… wykorzystywaliśmy teorię prawdopodobieństwa i inne czynniki… jej głos brzmiał niepewnie.
— Czy czasem to nie wy spowodowaliście ten wypadek, aby porwać mnie w przyszłość i wykorzystać do celów reklamowych?
Marie milczała. Blaine gorączkowo przypominał sobie szczegóły tamtej nocy. Nagle uprzytomnił sobie, że kierownica samochodu, która wyglądała na zablokowaną, w ostatniej chwili zaczęła się swobodnie poruszać…
— Mój Boże! To wy spowodowaliście ten wypadek! krzyknął w kierunku żony. — Ty i inni ludzie z Rexa! Doprowadziliście do zderzenia. Popatrz na mnie i powiedz coś! To prawda?
— Tak, to prawda — powiedziała — ale Robinsona nie chcieliśmy’ zabić. Znalazł się tam przez przypadek. Przykro mi.
— Przez cały czas wiedziałaś, kim on jest.
— Tylko podejrzewałam.
— Nigdy mi o tym nie mówiłaś — podniecony Blaine zaczął chodzić wielkimi krokami po pokoju. — Marie, do cholery, zabiłaś mnie!
— Nie zrobiłam tego, Tom! Przeniosłam przecież ciebie w 2110 rok, dałam ci inne ciało, ale nie zabiłam!
— Zabiłaś mnie — powiedział Robinson.
Spojrzała na niego z wysiłkiem.
— Chyba jestem odpowiedzialna za pana śmierć, choć była ona przypadkowa. Pana ciało zmarło pewnie w tej samej chwili, co Toma. Energia, którą wykorzystaliśmy na przeniesienie psychiki Toma, najwidoczniej również podziałała na pana. Potem zawładnął pan żywicielem Reilly’ego.
— Zresztą niewiele wartym w porównaniu z moim dawnym ciałem.
— Z pewnością. Czego więc pan chce w zamian? Wieczność…
— Nie chcę wieczności. Jeszcze niczego nie przeżyłem na Ziemi.
— Ile miałeś lat w chwili wypadku? — zapytał Blaine.
— Dziewiętnaście.
Blaine smutno pokiwał głową.
— Nie czuję się przygotowany do życia wiecznego. Chcę podróżować, zobaczyć różne rzeczy, dotykać je. Chcę się dowiedzieć, kim jestem, na co mnie stać. Chcę żyć! Czy wiecie, że ja tak naprawdę nigdy nie miałem kobiety? Za dziesięć lat, spędzonych tu na Ziemi, jestem gotów oddać całą waszą nieśmiertelność.
Robinson się zawahał. Chwilę milczał, potem powiedział:
— Chcę ciała. Dobrego ciała, w którym mógłbym żyć. Blaine, twoja żona zabiła moje ciało.
— Chcesz moje?
— Jeśli myślisz o tym poważnie.
— Zaczekajcie! — krzyknęła Marie. Jej twarz ożywiła się. Wyglądało na to, że otrząsnęła się już z paraliżu i była gotowa do dalszej walki o życie.
— Robinson — powiedziała — nie możesz go prosić o coś takiego. To nie on, lecz ja jestem winna. Przykro mi. Nie chcesz kobiecego ciała? Zresztą i tak ci swojego nie dam. Co było — to było. Wynoś się stąd!
Robinson zignorował ją. Patrzył na Blaine’a.
— Zawsze wiedziałem, że o ciebie chodzi. Troszczyłem się o ciebie, uratowałem ci życie.
— Tak — zgodził się Blaine.
— Co z tego! — krzyknęła Marie. — No i uratował twoje życie! Ale przecież nie stał się jego właścicielem! Ludzie ratują czyjeś życie, ale nie wymagają tak dużo. Tom, nie słuchaj go!
— Nie zamierzam cię zmuszać, Blaine. Ty zadecydujesz, a ja się podporządkuję. Przypomnij sobie wszystko.
Blaine spojrzał na niego prawie z czułością.
— Robinson, to zdarzenie kryje w sobie coś więcej. Mam rację?
Zombie skinął głową, nie odrywając oczu od twarzy Blaine’a.
— Skąd ty o tym wiesz?
— Ponieważ rozumiem ciebie. Przez cały ten czas moje myśli krążyły tylko wokół twojej osoby. Im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej byłem pewien.
— Być może masz rację…
— O czym wy mówicie? — wtrąciła się zaniepokojona Marie. — Co jeszcze może się w tym kryć?
— Muszę trochę pomyśleć — powiedział Blaine. — Proszę, Robinson, poczekaj na zewnątrz.
— Oczywiście — odpowiedział zombie i natychmiast wyszedł.
Blaine usiadł, schował twarz w dłoniach. Potrzebował wszystko jeszcze raz dokładnie przemyśleć, prześledzić wydarzenia z minuty na minutę. Zrozumieć.
W uszach wciąż słyszał słowa wypowiedziane przez Reilly’ego:
— Jesteś odpowiedzialny! Zabiłeś mnie swoim diabelskim, pełnym chęci mordu mózgiem. Czemuż wtedy nie zginąłeś, ty morderco!
Czy Reilly coś wiedział?
Przypomniał sobie słowa Sammy’ego Jonesa, gdy po polowaniu powiedział:
— Tom, jesteś urodzonym zabójcą.
Czyżby Sammy się domyślał?
To był najważniejszy moment jego życia: kierownica się odblokowała, lecz on zignorował ten fakt. Wypełniła go żądza zniszczenia, pragnienie bólu i śmierci.
Wspomnienia o zdarzeniu, o którym zawsze chciał zapomnieć, wstrząsnęły nim: mógł zapobiec katastrofie, ale wolał popełnić morderstwo.
Podniósł głowę i spojrzał na żonę.
— Zabiłem go. To jest ta tajemnica Robinsona. Teraz ja też ją znam.
Wszystko spokojnie wyjaśnił Marie. W pierwszej chwili nie chciała mu uwierzyć.
— Tom, przecież minęło już tyle czasu! Jak możesz być pewny, co wtedy czułeś?
— Wiem. Sądzę, że nikt nie zapomina o tym, jak umierał — co wtedy czuł i myślał. Ja pamiętam dokładnie.
— Nie możesz nazywać siebie mordercą, przecież to była tylko jedna chwila.:.
— Ile potrzeba czasu, aby strzelić, wbić nóż? Ułamek sekundy! Wystarczy chwila, aby stać się mordercą.
— Ależ Tom, przecież nie miałeś żadnego motywu!
Potrząsnął głową.
— To prawda, nie zabiłem dla zysku czy z zemsty. Dowodzi to tylko jednego — że nie jestem tego rodzaju mordercą. Jestem przeciętnym człowieczkiem, zdolnym do wszystkiego po trosze, również do morderstwa. Zabiłem gdyż pojawiła się taka sposobność. Nie groziła mi za to kara. Być może nie popełniłbym tego czynu, gdyby nie specjalne okoliczności, nastrój, temperatura, skojarzenia myślowe i diabli wiedzą co. Ale zrobiłem to.
— Nie powinieneś siebie winić! Nigdy byś nie zabił, gdyby ludzie Rexa nie stworzyli tych specyficznych warunków.
— Tak. Ale to ja skorzystałem ze sposobności. I dokonałem morderstwa z zimną krwią, ot tak, dla zabawy. Mojego morderstwa.
— Niech ci będzie… Twojego morderstwa — zgodziła się Marie.
— Tak.
— No dobrze, więc jesteśmy mordercami — powiedziała spokojnie. — Czy nie mógłbyś tego po prostu przyjąć do wiadomości, zaakceptować? Zabiliśmy raz, możemy zabić ponownie.
— Nigdy więcej.
— Przecież on właściwie już jest martwy! Starczy jedno pchnięcie. Jedno uderzenie.
— Tego nie potrafię.
— A ja mogę to zrobić?
— Tobie też nie pozwolę.
— Idiota! Więc siedź i czekaj! Poczekaj miesiąc i on sam się wykończy. Przecież możesz poczekać…
— To też byłoby morderstwo — powiedział ponuro.
— Tom, chyba nie zamierzasz oddać mu ciała! A co będzie z nami?
— Myślisz, że po tym wszystkim jeszcze możemy być razem? Nie wydaje mi się. Teraz przestań się ze mną spierać. Nie wiem, czybym to zrobił, gdybym nie był pewny wieczności. Prawdę mówiąc, uważam, że nie postąpiłbym tak. Ale wieczność jest. Chciałbym tam pójść po uregulowaniu wszystkich rachunków. Rozumiesz?
— Tak — odpowiedziała ze smutkiem.
— Szczerze mówiąc, jestem ciekaw, jak wygląda przyszłe życie. Chciałbym już tam być. Jeszcze jedno…
— Co takiego?
Blaine wrócił myślą do I-Iulla i jego filozofii. Umrzeć we właściwym czasie… Przypomniał sobie wrażenie, jakie zrobił na nim ten człowiek, i swoją śmierć.
— O czym chciałeś powiedzieć? — przerwała jego zadumę.
— Ach — zawahał się — chciałem tylko powiedzieć, że wasze czasy też wycisnęły na mnie jakieś piętno, szczególnie poglądy wyższych sfer.
Uśmiechnął się i pocałował ją.
— Zresztą, jak wiesz, zawsze miałem dobry smak.
Otworzył drzwi chaty.
— Robinson, chodź ze mną do budki samobójców. Zamierzam oddać ci swoje ciało.
— Byłem pewny, że tak postąpisz, Tom.
— Chodźmy.
Skierowali się w stronę miasta. Marie patrzyła za nimi przez chwilę, wkrótce pospieszyła ich śladem.
Zatrzymali się przy budce.
— Myślisz, że sobie poradzisz? — zapytał Blaine.
— Tak, z pewnością. Tom, jestem ci taki wdzięczny. Będę dbał o twoje ciało.
— Tak do końca to ono nie jest moje. Należało do człowieka, który nazywał się Kranch, ale polubiłem je. Powinieneś sobie poradzić. Tylko od czasu do czasu przypomnij mu, kto z was jest panem. Czasem ma ochotę na polowanie.
— Myślę, że też je polubię.
— Pewnie. Cóż, życzę ci powodzenia.
— Nawzajem, Tom.
Podeszła Marie. Pocałowała Blaine’a na pożegnanie.
— Co zamierzasz ze sobą zrobić? — zapytał ją. Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Jestem tak przybita i otępiała… Czy musisz?
— Tak.
Spojrzał po raz ostatni na palmy, połyskujące w słońcu morze, wznoszącą się nad nim ciemną skałę. Odwrócił się i wszedł do środka.
Wewnątrz nie było żadnych mebli, tylko pojedyncze krzesło. Do ściany przyczepiona była instrukcja. Bardzo prosta. Należało usiąść i przekręcić gałkę, znajdującą się ponad prawą ręką. Śmierć miała być szybka i bezbolesna.
Usiadł. Sprawdził położenie gałki i oparł się o poręcz. Ponownie przypomniał sobie pierwszą śmierć i ponownie poczuł żal, że była tak pospolita. Powinien przynajmniej teraz inaczej to załatwić, pójść w ślady Hulla, walczyć do końca. Cóż — jakie życie, taka śmierć.
Nie miał się na co uskarżać. Mimo że żył w tych nowych czasach zaledwie przez rok, udało mu się otrzymać największy z dostępnych przywilejów — nieśmiertelność. Ponownie poczuł tę euforię, jaka wypełniła go po zabiegu gwarantującym wieczność. Nie czuł już żalu za życiem. Dostarczyło mu wystarczającej satysfakcji.
Przekręcił gałkę.
— Gdzie jestem? Kim jestem?
Cisza.
— Pamiętam. Nazywam się Thomas Blaine. Właśnie przed chwilą umarłem. Teraz znajduję się w Przedsionku. Jest to zupełnie realne miejsce, ale riie~ sposób je opisać. Czuję Ziemię, a przede mną jest wieczność.
— Tom…
— Marie!
— Tak.
— Ale jak ty… nie sądziłem, że…
— Pewnie pod niektórymi względami nie byłam zbyt dobrą żoną. Kocham ciebie i zawsze starałam się robić wszystko, co w mojej mocy. Nie ma w tym nic dziwnego, że poszłam za tobą.
— Marie, czuję się szczęśliwy.
— Cieszę się.
— Idziemy tam?
— Gdzie?
— W Zaświaty.
— Tom, boję się. Czy nie moglibyśmy zostać tu jeszcze przez jakiś czas?
— Nie bój się, nic się złego nie stanie. Chodź ze mną.
— Co będzie, jak nas rozdzielą? Jak tam jest? Nie wiem, czy mi się spodoba. Obawiam się, że jest tam dziwnie i strasznie.
— Marie, przestań się bać! Już trzykrotnie byłem młodszym konstruktorem jachtów. To jest moje przeznaczenie i nie może mnie ominąć w tej krainie.
— No dobrze. Jestem gotowa. Chodźmy.