Robert Sheckley Nieśmiertelność na zamówienie

1.

1

Już po wszystkim Thomas Blaine przypomniał sobie każdy szczegół swojej śmierci. Wolałby, żeby doszło do niej w bardziej interesującej scenerii. Czemu nie zmarł podczas tajfunu, polowania na tygrysy lub wspinaczki po stromych górach? Czemu ta śmierć była tak pospolita, wręcz trywialna?

Niestety, zdawał sobie z tego sprawę, umarł w taki sposób, w jaki żył. Całe jego życie zmierzało ku takiej śmierci. O ile w dzieciństwie przeczuwał tylko mgliste przeznaczenie, to w wieku trzydziestu dwóch lat mógł mieć już pewność.

Mimo wszystko, gdy dojdzie już do śmierci, jest to ekscytujące wydarzenie. Myśl o niej fascynowała Blaine’a. Musiał sobie przypomnieć wszystkie ostatnie minuty oddzielające go od śmierci, czekającej na ciemnej autostradzie wiodącej do New Jersey. Czy miał jakieś przeczucie? Co robił, o czym myślał?

Ostatnie sekundy… Jak to się odbyło?…


* * *

Jechał prosto pustą autostradą. Reflektory samochodu oświetlały jezdnię. Licznik wskazywał prędkość siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę. Daleko przed sobą zobaczył światła nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu, pierwszego od wielu godzin.

Blaine powracał do Nowego Jorku z tygodniowego wypoczynku w swojej chacie nad Zatoką Chesapeake. Przez siedem dni łowił ryby, wylegiwał się w słońcu na deskach przystani. Pewnego dnia popłynął żaglówką do Oksfordu na wieczorek taneczny w tamtejszym klubie jachtowym. Spotkał tam głuptaska z zadartym nosem, w niebieskiej sukience. Powiedziała mu, że wygląda jak poszukiwacz przygód z Mórz Południowych — smagły i wysoki. Cały następny dzień wylegiwał się na brzegu marząc, jak rzuca wszystko i po załadowaniu żywności na żaglówkę kieruje się w stronę Tahiti. Ale zapału wystarczyło mu tylko na marzenia.

Od Tahiti oddzielał go nie tylko ocean, ale i cały kontynent, nie wspominając o bardziej prozaicznych przeszkodach. Teraz powracał do Nowego Jorku, gdzie pracował w szacownej firmie „Mattison Peters” jako młodszy projektant jachtów.

Światła nadjeżdżającego samochodu zbliżyły się. Blaine zmniejszył szybkość do sześćdziesiątki.

Pomimo swojego tytułu, Blaine miał mało roboty. Stary Tom Mattison zostawił sobie projektowanie konwencjonalnych łodzi. Jego brat Rolf, znany jako Czarodziej Mistyki, cieszył się międzynarodową sławą konstruktora jachtów regatowych i żaglowców. Cóż więc pozostało Blaine’emu? Rysował plany instalacji i wystroju, kierował promocją nowych modeli, zajmował się reklamą. Była to odpowiedzialna praca i dawała swego rodzaju satysfakcję, ale miała mało wspólnego z projektowaniem jachtów.

Zdawał sobie sprawę, że powinien odejść, zacząć coś na własną rękę, ale wokół było tak wielu projektantów, a tak niewielu klientów. Jak powiedział pewnego razu Laurze, przypominało to projektowanie katapult lub wieży oblężniczych — interesująca, twórcza praca. Ale kto to kupi?

— Możesz znaleźć rynek dla swoich żaglówek — stwierdziła wprost, w sposób wymagający odpowiedzi. — Dlaczego nie zaryzykujesz?

— Działanie nie jest moją najmocniejszą stroną odpowiedział z chłopięcym, czarującym uśmiechem. — Jestem ekspertem od rozmyślań i użalania się nad sobą.

— Inaczej mówiąc, jesteś leniem.

— Skądże. Zupełnie jakbyś zarzucała jastrzębiowi, że nie umie szybko biegać lub ubolewała nad koniem, że nie umie latać. Nie da się porównać odmiennych gatunków. Po prostu nie należę do przedsiębiorczego rodzaju w gatunku ludzkim. Dla mnie marzenia, wizje, plany odgrywają dużą rolę, ale jako podnieta do snucia miłych myśli, nie jako bodziec do działania.

— Słabo mi się robi, gdy mówisz w taki sposób westchnęła.

Oczywiście przesadzał. Ale było w tym, co mówił, sporo prawdy. Miał przyjemną pracę, odpowiednie wynagrodzenie, bezpieczne miejsce w świecie. Mieszkał w apartamencie w Greenwich Village, miał hi-fi, samochód, małą chatkę nad Zatoką Chesapeake, żaglówkę. Wzbudzał zainteresowanie Laury i kilku innych dziewcząt. Być może, jak wcześniej powiedziała Laura, ugrzązł w wygodnym ciepełku dotychczasowego życia. Ale co z tego? Przynajmniej miał wygodny punkt obserwacyjny.

Światła samochodu z naprzeciwka znalazły się bardzo blisko. Blaine zauważył nagle, że jedzie z prędkością osiemdziesięciu mil na godzinę. Zaczął zwalniać. Jego samochód gwałtownie zboczył z trasy ku zbliżającym się światłom.

Pękła opona? Jakiś defekt w kierownicy? Zakręcił nią. Koła nie reagowały. Samochód uderzył o barierkę rozdzielającą oba pasma autostrady i wzniósł się w powietrze.

Kierownica oddzieliła się od reszty maszynerii, silnik wył na najwyższych obrotach.

Ten drugi na próżno usiłował wyminąć przeszkodę. Blaine pomyślał: „Tak, więc jestem jednym z nich. Jednym z tych bękartów, o których się czyta, że stracili panowanie nad samochodem i zabili niewinnych ludzi. Chryste! Nowoczesne samochody, nowoczesne drogi, większa szybkość i wciąż ten sam słaby refleks…”

Nagle z niewyjaśnionych powodów kierownica zaczęła działać. Blaine zignorował ten fakt. Podczas gdy oba pojazdy zbliżały się do siebie, jego nastrój ze smętnego zmienił się w pełen euforii. Przez chwilę zapragnął zniszczenia, zatęsknił za bólem, okrucieństwem i śmiercią.

Obydwa samochody wpadły na siebie. Uczucie tryumfu znikło tak nagle, jak się pojawiło. Blaine poczuł tęsknotę za wszystkim, co zostawił za sobą, zrobiło mu się żal nie obejrzanych filmów, żal, że nigdy już nie popłynie żaglówką, nie przeczyta książki, nie poderwie dziewczyny.

Rzuciło nim do przodu. Kierownica złamała się w jego rękach. Drążek przebił mu pierś i złamał obojczyk, a głowa Blaine’a rozbiła przednią szybę z grubego szkła.

W tej chwili zrozumiał, że umiera.

Chwilę później był po prostu martwy.

2

Ocknął się w białym pokoju, leżąc w łóżku.

— Teraz jest żywy — powiedział ktoś.

Blaine otworzył oczy. Obok niego stało dwóch ubranych na biało mężczyzn. Wyglądali na lekarzy. Jeden z nich, niski, starszy mężczyzna, nosił brodę. Drugi, około pięćdziesiątki, miał brzydką twarz o czerwonej skórze.

— Jak się nazywasz? — zapytał sucho starszy.

— Thomas Blaine.

— Ile masz lat?

— Trzydzieści dwa. Ale…

— Stan cywilny?

— Kawaler. Dlaczego…

— Widzisz? — powiedział starszy mężczyzna zwracając się do kolegi. — Żadnych zaburzeń umysłowych.

— Trudno uwierzyć.

— Ależ na pewno. Uraz spowodowany śmiercią jest przeceniany, grubo przeceniany, czego dowiodę w następnej książce.

— Hm… Ale depresja po ponownym urodzeniu…

— Nonsens — przerwał stanowczo starszy mężczyzna. — Blaine, dobrze się czujesz?

— Tak. Ale chciałbym wiedzieć…

— Widzisz? — stary doktor powiedział z tryumfem. Ożywiony i przy zdrowych zmysłach. Teraz podpiszesz raport?

— Podejrzewam, że nie mam wyboru. Obydwaj lekarze wyszli.

Blaine popatrzył za nimi, zastanawiając się nad ich słowami. Do jego łóżka podeszła otyła pielęgniarka w typie matczynym.

— Jak się czujesz?

— Świetnie — odpowiedział. — Chciałbym tylko wiedzieć…

— Przykro mi, lecz lekarz zabronił odpowiadać na pytania. Wypij to, doda ci animuszu. O tak, grzeczny chłopiec. Nie zamartwiaj się, wszystko skończy się dobrze.

To oznacza, że coś jest nie w porządku! Co takiego? Co on tu robi, co się stało?

Wrócił brodaty lekarz. Wraz z nim przyszła jakaś młoda kobieta.

— Czy wszystko z nim w porządku, panie doktorze? zapytała.

— Jest zupełnie zdrów na umyśle. Nazwałbym to dobrze skojarzoną parą.

— A więc mogę zacząć wywiad?

— Oczywiście. Choć nie biorę odpowiedzialności za jego zachowanie. Uraz spowodowany śmiercią, choć jego znaczenie jest wyolbrzymione, mimo wszystko może…

— Tak. Wspaniale. — Podeszła do Blaine’a i pochyliła się nad nim. Była bardzo ładna. Miała regularne rysy twarzy, świeżą i promieniejącą cerę. Długie, połyskujące brązowe włosy gładko przylegały do głowy, a wokół unosił się delikatny zapach perfum. Byłaby piękna, gdyby nie surowy wyraz jej twarzy. Trudno było wyobrazić ją sobie płaczącą czy śmiejącą się, a jeszcze trudniej — w łóżku. Sprawiała wrażenie osoby fanatycznie oddanej jakiejś idei, ale podejrzewał, że zależało jej tylko na osobistej korzyści.

— Dzień dobry, panie Blaine. Jestem Marie Thorne.

— Dzień dobry — odpowiedział pogodnym głosem.

— Panie Blaine, jak pan myśli, gdzie pan się znajduje?

— Przypuszczam, że w szpitalu, przynajmniej… — przerwał, zauważywszy w jej ręku mały mikrofon.

— Proszę, niech pan mówi dalej.

Dała znać ręką i kilku mężczyzn wtoczyło do pokoju jakiś sprzęt.

— Niech pan nie przerywa sobie. Proszę dokończyć zdanie.

— Do diabła — powiedział ponuro Blaine, przypatrując się przygotowaniom. — Co to jest? Co zamierzacie robić?

— Próbujemy panu pomóc — odpowiedziała Marie Thorne. — Czy nie chce pan z nami współpracować?

Skinął głową. Miał nadzieję, że się uśmiechnie. Nagle poczuł, że stracił pewność siebie. Czyżby coś mu się stało?

— Czy pamiętasz wypadek? — zapytała.

— Jaki wypadek?

— Czy pamiętasz, jak zostałeś zraniony?

Blaine wstrząsnął się na wspomnienie zbliżających się świateł, wyjącego motoru, zderzenia.

— Tak. Złamała się kierownica. Drążek przebił mi pierś. Potem uderzyłem się w głowę.

— Spójrz na swoją pierś — powiedziała miękko. Spojrzał. Był ubrany w białą piżamę, a na jego piersi nie było nawet jednej blizny.

— To niemożliwe! — krzyknął. Jego własny głos dochodził do niego z oddali, wydał mu się nierzeczywisty. Obawiał się zgrupowanych wokół łóżka mężczyzn; wymieniali uwagi o swoich urządzeniach, ale sprawiali na nim wrażenie duchów, istot niematerialnych. Ich słabe, nieciekawe głosy przypominały brzęczenie much uderzających o szybę.

— Ładna reakcja.

— O tak.

— Nie jesteś ranny — powiedziała to Marie Thorne.

Blaine spojrzał na swoje nietknięte ciało i przypomniał sobie wypadek.

— Nie mogę w to uwierzyć! — krzyknął. — Jest doskonały.

— Wspaniała mieszanka wiary i niedowierzania.

— Proszę o ciszę — powiedziała Marie Thorne. — Proszę, niech pan mówi dalej, panie Blaine.

— Pamiętam wypadek. Pamiętam zderzenie. Pamiętam śmierć.

— Masz to?

— Do diaska, tak.

— Cudownie autentyczne.

— Wspaniałe. Oszaleją z zachwytu!

— Proszę trochę ciszej — powiedziała. — Panie Blaine, pamięta pan umieranie?

— Tak. O tak! Umarłem!

— Spójrz na jego twarz!

— Ta prawie groteskowa ekspresyjność podkreśla realność sceny.

— Mam nadzieję, że Reilly też będzie tego zdania.

— Panie Blaine — podsunęła mu lustro. — Niech pan spojrzy na swoje ciało. Niech pan spojrzy na swoją twarz.

Spojrzał. Wstrząsnął nim dreszcz. Dotknął tafli lustra, potem przesunął drżącymi palcami po twarzy.

— To nie jest moja twarz! Gdzie jest moja twarz? Gdzie jest moje ciało?

Miał wrażenie, że śni mu się jakiś koszmar, z którego nie może się obudzić. Cienie mężczyzn okrążyły go, ich głosy brzęczały cicho. Zajmowali się swoimi maszynami i niby nie zwracali uwagi na Blaine’a, a jednak stanowili nieokreślone zagrożenie, śledzili każdy jego ruch. Marie Thorne pochyliła nad nim swoją ładną buzię o nieruchomych rysach, a jej czerwone małe usta wypowiedziały koszmarne słowa.

— Pańskie ciało jest martwe. Zabite w wypadku samochodowym. Pamięta pan przecież, jak umierało. Ale nam się udało uratować tę część, która coś jest warta. Ocaliliśmy pańską psychikę i daliśmy panu nowe ciało.

Blaine otworzył usta chcąc krzyknąć, ale tylko powiedział cicho:

— To jest nieprawdopodobne.

Znów zabrzęczały głosy.

— Zbyt mało emocji.

— To zrozumiałe. Nikt nie zachowuje się przez cały czas jak szaleniec.

— Spodziewałem się nieco większej dozy dramatu.

— Nie jest potrzebna. Takie wyciszenie podkreśla tylko jego rozterkę.

— Być może tak jest, gdy akcja rozgrywa się na scenie. Ale weź pod uwagę, że jest to dokument. Ten biedaczyna właśnie zrozumiał, że zmarł w wypadku samochodowym i został wskrzeszony w nowym ciele. I co ma do powiedzenia? „To jest nieprawdopodobne”. Do diabła, to nie jest właściwa reakcja na szok!

— Dla niego — jest. Dla ciebie — może nie.

— Panowie! — powiedziała Marie Thorne. — Niech pan mówi dalej, panie Blaine.

Blaine, pogrążony w swoim koszmarze, ledwo słyszał te głosy.

— Czy ja rzeczywiście umarłem? — zapytał.

Skinęła głową.

— I rzeczywiście urodziłem się ponownie w innym ciele?

Skinęła powtórnie, wyczekując.

Blaine spojrzał na nią, na krzątających się wokoło mężczyzn. Dlaczego go niepokoją? Dlaczego nie zajmują się jakimś innym zmarłym? Zwłoki nie powinny być zmuszane do udzielania wywiadów. Śmierć — to odwieczny przywilej człowieka, układ z życiem dotyczący zarówno niewolnika, jak i uprzywilejowanego. Śmierć — to pociecha dla człowieka i jego prawo nie do podważenia. Ale może oni odebrali to prawo i teraz nie można uniknąć odpowiedzialności po prostu umierając?

Czekali, żeby coś powiedział. A Blaine zastanawiał się, czy ludzie obłąkani są w tej społeczności traktowani ulgowo. Łatwo mógłby to sprawdzić.

Ale nie każdy może być obłąkany. Blaine odzyskał panowanie nad sobą. Spojrzał na Marie Thorne.

— Trudno mi opisać to, co czuję — zaczął powoli. Umarłem i teraz zastanawiam się nad tym zdarzeniem. Przypuszczam, że nikt tak naprawdę nie wierzy w swoją śmierć. Gdzieś w środku jesteśmy przekonani o swojej nieśmiertelności. Wydaje się, że śmierć spotyka tylko innych, ale nigdy ciebie. To prawie jak gdyby…

— Przerwij. Zaczyna zbytnio filozofować.

— Myślę, że pan ma rację — powiedziała Marie Thorne. — Dziękuję panu, panie Blaine.

Mężczyźni, teraz już należący do świata realnego, zaczęli zwijać sprzęt.

— Zaczekajcie — poprosił Blaine.

— Niech pan się nie niepokoi — zapewniła go. — Jeszcze wrócimy. Teraz chcieliśmy zarejestrować pana emocjonalną reakcję.

— Świetny zapis.

— Godny archiwum.

— Zaczekajcie! — krzyknął. — Nic nie rozumiem. Gdzie ja jestem? Co się stało? Jak…

— Wyjaśnię wszystko jutro — zapewniła Marie Thorne. — Jest mi bardzo przykro, ale teraz muszę się pospieszyć, pokazać cały materiał panu Reilly’emu.

Mężczyźni zniknęli. Marie Thorne uśmiechnęła się uspokajająco i wyszła w pośpiechu.

Blaine poczuł, że chce mu się płakać. Otrząsnął się widząc powracającą pielęgniarkę.

— Wypij to — poleciła. — Będziesz po tym smacznie spał. Wypij do dna, jak przystało na grzecznego chłopca. A teraz zrelaksuj się, masz za sobą ciężki dzień. Śmierć i wskrzeszenie, i ten pozostały rozgardiasz.

Dwie wielkie łzy spłynęły po policzkach Blaine’a.

— Aj, aj — powiedziała. — Szkoda, że nie ma tu kamer. To są najbardziej autentyczne łzy, jakie kiedykolwiek widziałam. Wiele tragicznych i autentycznych zdarzeń widziałam w tym szpitalu, wierz mi. Mogłabym powiedzieć co nieco tym zarozumiałym chłopcom o ludzkiej naturze, choć im się wydaje, że znają każde drgnienie serca.

— Gdzie ja jestem? — zapytał senny.

— Możesz to nazwać pobytem w przyszłości.

— Och!

Zasnął.

3

Obudził się po wielu godzinach, spokojny i odprężony. Rozejrzał się dookoła i wszystko sobie przypomniał. Zginął w wypadku i w jakiś czas później został wskrzeszony. Stał tu doktor, który uważał, że przecenia się znaczenie urazu wywołanego śmiercią, i ludzie, którzy nagrywali jego reakcje i nazywali je materiałem godnym archiwum. I ładna dziewczyna, której twarz wyrażała tak mało emocji.

Ziewnął i przeciągnął się. Martwy. Zmarł w wieku trzydziestu dwu lat. Szkoda, stwierdził, a jednocześnie — jaka korzyść. Materiał w pierwszym gatunku i wielce obiecujący…

Zaniepokoił się swoim nonszalanckim stosunkiem do tego, co się stało. Nie powinien w ten sposób reagować. Próbował wzbudzić w sobie uczucie szoku, które — jak sądził — było bardziej na miejscu.

Jeszcze wczoraj — pomyślał — byłem projektantem jachtów, wracającym z Maryland. Dziś jestem człowiekiem wskrzeszonym w bliżej nieokreślonej przyszłości. Przyszłość! Wskrzeszenie!

Bez skutku, nie działało. Widocznie oswoił się z sytuacją. Niektórzy potrafią przywyknąć nawet do śmierci. Szczególnie do swojej śmierci. Pewnie dałoby się komuś takiemu ucinać głowę trzy razy dziennie i tak by mu to weszło w krew, że płakałby jak dziecko, gdyby zaprzestano tej czynności…

Pomyślał o Laurze. Czy płakała po nim? Czy się rozpiła? A może po prostu poczuła przygnębienie i wzięła środek uspokajający? A co z Jane i Miriam? Czy dowiedziały się o jego śmierci? Prawdopodobnie nie. Jeszcze wiele miesięcy po wypadku zastanawiały się, czemu nie dzwoni.

Dosyć tego. To wszystko tylko przeszłość. Teraz jest w przyszłości.

Cała jednak jego wiedza o przyszłości ograniczała się do białego pokoju, lekarzy i pielęgniarki, a także mężczyzn nagrywających jego reakcje i ładnej dziewczyny. Jak dotąd nie widział większych różnic pomiędzy obydwoma epokami. Ale niewątpliwie jakieś istnieją.

Przypomniał sobie artykuły w gazetach i opowiadania. Być może wykorzystywana jest energia jądrowa, uprawia się rośliny na dnie mórz, a na całym świecie panuje pokój; może wprowadzono powszechną kontrolę urodzin, odbywają się podróże międzyplanetarne, uznaje się wolną miłość i całkowitą równość, może też wynaleziono lekarstwa na każdą chorobę, a w społeczeństwie — mimo powszechnego planowania — każdy człowiek jest wolny.

Tak powinno być. Ale istniały jeszcze inne, mniej przyjemne warianty. Być może władzę na Ziemi sprawuje jakaś bezwzględna oligarchia i maluczcy walczą o swoją wolność albo jakieś dziwacznie wyglądające istoty pozaziemskie zmieniły ludzi w niewolników. Może jakieś straszliwe choroby zagrażają ludzkiej rasie lub wojna atomowa zniszczyła całą cywilizację lub… miliony innych możliwości.

A jednak — pomyślał Blaine — ludzkość na przestrzeni wieków dowiodła, że umie unikać skrajności; przepowiadano chaos, utopię, które jednak nie miały większego wpływu na rzeczywistość.

Blaine spodziewał się, że podobnie jest i teraz. Pewne problemy znikły, a na ich miejsce pojawiły się nowe. Spodziewam się, że w pewnym uproszczeniu — powiedział do siebie — ta przyszłość okaże się dokładnie taka sama, jak inne przyszłości w porównaniu do wcześniejszych czasów. Może nie jest to dokładny opis, ale nie jestem przecież futurologiem.

Jego rozważania przerwało wejście Marie Thorne.


* * *

— Dzień dobry, jak pan się czuje? — zapytała.

— Jak nowo narodzony — odpowiedział szczerze.

— Wspaniale. Czy mógłby pan to podpisać? — podała mu długopis i kartkę.

— Jest pani cholernie efektowna. Co podpisuję?

— Niech pan przeczyta. Jest to oświadczenie uwalniające nas od prawnej odpowiedzialności za uratowanie panu życia.

— Rzeczywiście uratowała je pani?

— A jak pan myśli — skąd pan się tu wziął?

— Nie zastanawiałem się nad tym.

— Uratowaliśmy pana. Odbyło się to jednak bez pana przyzwolenia, wbrew obowiązującemu prawu. Pracownicy Korporacji Rexa nie mieli okazji skontaktować się z panem wcześniej. Chcielibyśmy więc teraz dopełnić formalności.

— Co to jest, ta Korporacja Rexa?

Wyglądała na zaniepokojoną.

— Nikt jeszcze pana nie zapoznał z naszą rzeczywistością? Jest pan teraz w budynku, w którym mieści się zarząd Rexa. Nasza spółka jest także znana jako Flyier-Thiess w pana czasach.

— Kto to jest Flyier-Thiess?

— Nie zna pan? A Forda?

— Tak, Ford. A więc Korporacja Rexa jest równie znana jak w swoim czasie Ford. Czym się zajmujecie?

— Wytwarzamy System Energetyczny Rexa, wykorzystany w rakietach kosmicznych, urządzeniach reinkarnacyjnych, maszynach przenoszących w życie pozagrobowe i tak dalej. To dzięki Systemowi Energetycznemu Rexa wydostaliśmy pana z samochodu tuż po śmierci i przenieśliśmy do przyszłości.

— Podróże w czasie — powiedział Blaine. — Na jakiej zasadzie?

— Trudno mi to będzie wyjaśnić. Pan nie ma odpowiedniego przygotowania naukowego. Cóż, spróbujemy. Wie pan o tym, że czas i przestrzeń to jest to samo, że są to różne postacie tej samej rzeczy.

— Naprawdę?

— Tak. Podobnie jak masa i energia. W pańskich czasach naukowcy wiedzieli, że masa i energia są wymiennikami. Potrafili odkryć procesy rozpadu i syntezy, odbywające się we wnętrzu gwiazd. Ale nie byli w stanie ich odtworzyć, gdyż potrzebna była do tego ogromna ilość energii, umożliwiająca rozbicie atomu i stworzenie nowego za pomocą syntezy.

— Wiem o tym. A co z podróżami w czasie?

— Podobnie. Przez długi czas wiedzieliśmy, że czas i przestrzeń to dwie postacie tej samej rzeczy. Wiedzieliśmy, że zarówno czas, jak i przestrzeń da się rozbić na podstawowe elementy i przekształcić jedno w drugie, wykorzystując olbrzymią energię. Odkryliśmy zmiany w przestrzeni w pobliżu supernowej. Zaobserwowano też zniknięcie gwiazdy Wolfa-Rayeta, kiedy to doszło w niej do przyspieszenia przetwarzania czasu. Potrzebowaliśmy jednak nauczyć się jeszcze wielu innych rzeczy. No i musieliśmy znaleźć źródło energii o odpowiedniej mocy. Gdy to nastąpiło, opanowaliśmy proces zamiany czasu w przestrzeń i odwrotnie. W tej chwili możemy przebyć, dajmy na to, dystans stu lat zamiast porównywalnego dystansu stu parseków.

— Jako tako zrozumiałem. Czy ma pani coś przeciwko temu, żeby powtórzyć mi to wszystko powoli?

— Później — odpowiedziała. — Czy mógłby pan podpisać to oświadczenie?

Na kartce było napisane, że on, Thomas Blaine, nie będzie zgłaszał żadnych pretensji pod adresem Korporacji Rexa w związku z jej samowolnym aktem uratowania mu życia w 1958 roku i przeniesieńia tegoż życia w Odbieralnik w rok 2110.

Podpisał. — Teraz — rzekł — chciałbym wiedzieć…

Przerwał. Jakiś nastolatek wszedł do pokoju, niosąc wielki plakat.

— Przepraszam, pani Thorne — zapytał — ludzie z działu plastycznego chcieliby wiedzieć, czy tak jest dobrze? Chłopak rozwinął plakat. Widniał na nim samochód w momencie zderzenia. Wynurzająca się z chmur gigantyczna, stylizowana ręka wydobywała kierowcę z płonącego wraku.

REX TO ZROBIŁ — głosiły wielkie litery.

— Niezły — stwierdziła Marie Thorne, patrząc uważnie. — Powiedz im, żeby dali intensywniejszą czerwień. Do pokoju weszło więcej osób. Blaine poczuł złość.

— Co się dzieje? — zapytał.

— Wyjaśnię później — odpowiedziała Marie Thorne. Jak dobrze, że pani przyszła, pani Vaness! Co pani myśli o tym plakacie, jak mogą zareagować na niego kpiarze?

W pokoju przebywało z tuzin osób i wciąż nadchodziły nowe. Skupili się wokół Marie Thorne i plakatu, całkowicie ignorując Blaine’a. Jeden z mężczyzn, zajęty rozmową z jakąś siwowłosą kobietą, usiadł na brzegu łóżka. Blaine wybuchł:

— Dosyć tego! — wrzasnął. — Doprowadzacie mnie do szału. Co się z wami dzieje? Nie umiecie zachowywać się, jak przystało na ludzi? Wynoście się stąd!

— O, Boże — westchnęła Marie Thorne, przymykając oczy. — On rzeczywiście jest pełen temperamentu. Ed, porozmawiaj z nim.

Do łóżka Blaine’a podszedł tęgi, spocony mężczyzna w średnim wieku.

— Panie Blaine — zapytał z powagą — czy nie uratowaliśmy pana życia?

— Przypuszczam, że tak.

— Chyba orientuje się pan, że nie musieliśmy tego robić. Poświęciliśmy na to wiele czasu, pieniędzy, mieliśmy z tym masę kłopotów. Teraz jest pan z nami. Wszystko, co chcemy w zamian, to nadanie temu, co zrobiliśmy, rozgłosu.

— Rozgłosu?

— Oczywiście. Został pan uratowany przez System Energetyczny Rexa.

Blaine skinął głową. Rozumiał już teraz, dlaczego wszyscy dookoła traktują go w taki sposób. Poświęciwszy mu tyle starań, chcą wyciągnąć jak najwięcej korzyści.

— Rozumiem — powiedział. — Uratowaliście mnie po prostu po to, aby wykorzystać ten fakt w kampanii reklamowej. Czyż nie?

Ed nie wyglądał na uszczęśliwionego jego konkluzją.

— Dlaczego tak pan stawia sprawę? Pańskie życie warte było tego, by je uratować. My zaś prowadziliśmy kampanię reklamową, która potrzebowała jakiegoś mocnego chwytu. Zadbaliśmy o to, żeby i pan odniósł jakieś majątkowe korzyści. Być może nasze motywy nie były czysto altruistyczne, ale czy wolałby pan umrzeć?

Blaine potrząsnął głową.

— Oczywiście, że nie — zgodził się z nim Ed. — Pańskie życie przedstawia dla pana wielką wartość. Lepiej żyć, nawet w innym czasie. Czyż nie? Dlaczego zatem nie okaże pan odrobiny wdzięczności? Dlaczego pan nie zacznie z nami współpracować?

— Chciałbym — odpowiedział Blaine — ale nie nadążam za wami.

— Rozumiem, ale zna pan przecież reguły obowiązujące w reklamie. Czas jest okrutny. Dziś jesteś na fali, jutro nikt się tobą nie zainteresuje. Musimy wyciągnąć z pańskiego ocalenia ile się da, dopóki jest to sprawa na czasie. Potem będzie za późno.

— Cieszę się, że ocaliliście mi życie, nawet jeśli nie był to czyn w pełni altruistyczny. Współpraca z wami sprawi mi przyjemność.

— Dziękujemy, panie Blaine — powiedział Ed. — I proszę nam przez chwilę nie przeszkadzać. Wprowadzimy pana we wszystko, jak tylko skończymy. Pani Thorne, ma pani głos.

— Dziękuję, Ed. Teraz słuchajcie: otrzymaliśmy pozwolenie na naszą akcję od pana Reilly’ego, postępujmy więc zgodnie z planem. Billy, dostarcz porannym gazetom wiadomość w rodzaju: „Człowiek z przeszłości”.

— Już to zrobiliśmy.

— Cóż, jest to już wiadomość! Nieprawdaż?

— Sądzę, że nic się nie stanie, jeśli podamy tę informację jeszcze raz. A więc… „Człowiek z 1988 wydobyty…”

— Czy wolno mi się wtrącić? — powiedział Blaine. To był 1958.

— A więc „…z 1958 wydobyty tuż po śmierci ze zmiażdżonego samochodu i przeniesiony do ciała żywiciela”. Tu będzie krótka wzmianka o ciele. Potem napiszemy, że dokonaliśmy tego dzięki Systemowi Energetycznemu Rexa, pokonując dystans stu pięćdziesięciu dwóch lat. Podamy również, ile spaliliśmy ergów energii, jeśli w ogóle coś spaliliśmy. Porozumiem się z inżynierem w sprawie odpowiednich terminów technicznych. Okay?

— Zaznacz, że żaden inny system nie mógłby tego dokonać. Napisz, że stało się to możliwe dzięki nowemu systemowi kalibracyjnemu.

— Nie wykorzystają tego.

— Nigdy nic nie wiadomo — powiedziała Marie Thorne. — Pani Vaness, potrzebujemy artykułu opisującego reakcję Blaine’a i eksponującego jego emocje. Niech pani opisze pierwsze zabawne przygody w nowej epoce. W jakichś pięciu tysiącach słów.

Siwowłosa pani Vaness skinęła głową.

— Czy mogę już teraz przeprowadzić z nim wywiad?

— Nie ma na to czasu — odpowiedziała Marie Thorne. — Niech pani sama coś wymyśli: przestraszony, zdumiony, zaskoczony, zaszokowany zmianami. Postęp naukowy. Chciałby pojechać na Marsa. Nie podoba mu się panująca obecnie moda. Uważa, że za jego czasów ludzie żyli może bardziej prymitywnie, bez takiej ilości gadżetów, ale byli szczęśliwsi. Blaine się z tym zgadza. Nieprawdaż?

Skinął głową z lekko ogłupiałym wyrazem twarzy.

— Wspaniale. W ciągu ostatniej nocy nagraliśmy jego spontaniczne reakcje. Mike, zrób z tego ze swoimi chłopakami jakąś piętnastominutową historyjkę. Na początku daj wstawkę o tym, jak Rex dokonał przeniesienia.

— Yhm.

— Dobrze. Panie Brice, niech pan zapewni nam czas w kilku programach rozrywkowych. Pan Blaine opowie o tym, co myśli o naszych czasach, jak je odbiera w porównaniu z dwudziestym wiekiem. Niech pan zadba, żeby za każdym razem wspomniano o Rexie.

— Ale przecież ja nic nie wiem o waszej epoce — powiedział Blaine.

— Zostanie pan wprowadzony. No dobrze, to wystarczy na początek. Teraz pójdę poinformować pana Reilly’ego, co zamierzamy zrobić.

Podczas gdy inni opuszczali pokój, Marie Thorne odwróciła się w stronę Blaine’a.

— Pewnie myśli pan, że nasze zachowanie pozostawia dużo do życzenia. Cóż, interesy załatwia się zawsze w taki sam sposób, bez względu na czasy. Jutro stanie się pan sławnym i prawdopodobnie bogatym człowiekiem. Biorąc zatem pod uwagę wszystkie okoliczności, nie powinien się pan uskarżać.

Wyszła. Blaine patrzył za nią. Zastanawiał się, jaka obecnie obowiązuje kara za uderzenie kobiety.

4

Pielęgniarka przyniosła mu na tacy drugie śniadanie. Potem przyszedł brodaty lekarz, zbadał go i oznajmił, że jest całkowicie zdrowy. Nie zauważył u niego najmniejszych objawów depresji; uraz, spowodowany śmiercią, okazał się nieznaczny. Nie było więc żadnych przeciwwskazań, żeby Blaine mógł wstać i wyjść na miasto.

Pielęgniarka przyniosła ubranie; niebieską koszulę, brązowe luźne spodnie i miękkie buty z szerokimi przodami. Zapewniła go, że był to ubiór jak najbardziej typowy.

Blaine jadł z apetytem. Zanim jednak się ubrał, badawczo obejrzał swoje ciało w ogromnym lustrze łazienki.

Dawniej był wysoki i szczupły, miał czarne proste włosy oraz wesołą chłopięcą twarz. Przez trzydzieści dwa lata zdążył się przyzwyczaić do swojego ciała, poruszającego się lekko i szybko. Dobrze znosił drobne dolegliwości i przelotne niedyspozycje, pewne braki w wyglądzie nauczył się traktować jako cechy wyróżniające go z otoczenia i bardziej podkreślające jego indywidualność niż jego zdolności.

Dotychczas był zadowolony ze swojego ciała. Nowe zaszokowało go.

Patrzył na tę solidnie umięśnioną sylwetkę: szeroką w ramionach, o wypukłej klatce piersiowej i o nie imponującym, raczej niskim wzroście. Wyglądał na nieco przysadzistego; zbyt krótkie nogi zakłócały ogólną proporcję. Jego dłonie były duże, pokryte zgrubiałą skórą. Zacisnął pięść i spojrzał na nią z respektem. Prawdopodobnie jednym uderzeniem mógł ogłuszyć wołu.

Jego kwadratowa twarz, bez żadnego zarostu, charakteryzowała silnie zarysowana szczęka, szerokie kości policzkowe i rzymski nos. Miał kręcone włosy koloru blond, a oczy szaroniebieskie. Na swój sposób ta twarz była przystojna, lekko brutalna.

— Nie podobasz mi się — powiedział z emfazą Blaine. I nie cierpię kręconych blond włosów.

W jego nowym ciele z pewnością tkwiła znaczna siła, on nigdy jednak nie zachwycał się muskułami. Ciało to wyglądało niezdarnie, poruszało się bez wdzięku; trudno będzie sobie z nim radzić. To było jedno z tych ciał, które z hałasem siadają na krzesło, depczą po cudzych palcach, zbyt energicznie potrząsają ręką przy powitaniu, zbyt głośno rozmawiają i do tego obficie się pocą. Ubranie nigdy nie leży na nich dobrze. To ciało trzeba wciąż ćwiczyć. Być może będzie nawet musiał stosować jakąś dietę, odnosił bowiem wrażenie, że będzie miał skłonności do tycia.

— Siła fizyczna — to nie jest nic złego — mruknął pod nosem — o ile można jej odpowiednio użyć. W przeciwnym razie będzie tylko zawadzać i wywoływać zamieszanie podobnie jak skrzydła u ptaka dodo.

Już sama sylwetka nie zachwycała Blaine’a, a cóż dopiero ta twarz! Nigdy nie lubił marsowych, grubo ciosanych rysów. Pasowałyby do sierżanta czy podróżnika, przedzierającego się przez dżunglę, ale nie są odpowiednie dla człowieka, który wiedzie życie w cywilizowanym świecie. Tego rodzaju twarz po prostu nie umie oddać subtelnych półtonów, wyrazić ukrytego znaczenia wypowiadanej myśli. Co najwyżej można zmarszczyć brwi lub roześmiać się szeroko.

Spróbował swego chłopięcego uśmiechu: twarz w lustrze wykrzywił grymas godny satyra.

Zostałem wykantowany — powiedział z goryczą. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego umysł i ciało zupełnie nie pasowały do siebie. Współpraca między nimi wydawała się niemożliwa. Oczywiście, jego osobowość może po pewnym czasie zmienić wygląd zewnętrzny, z drugiej jednak strony — nie wiadomo, czy ciało nie wywrze swojego piętna na osobowości.

— Jeszcze zobaczymy, kto tu jest panem.

Na lewym ramieniu miał długą, poszarpaną bliznę. Zastanawiał się przez chwilę, po czym mogła być. Potem pomyślał o byłym właścicielu tego ciała. Może pozostał mu tylko mózg i wciąż czeka na swój szczęśliwy los?

Nie miało sensu rozważanie tego problemu. Być może później dowie się czegoś na ten temat. Po raz ostatni spojrzał w lustro.

Nadal nie podobał się sobie; obawiał się, że nigdy nie zaakceptuje tego widoku.

— Cóż — westchnął — bierz, co ci dają. Martwi ludzie nie mogą pozwolić sobie na grymasy.

To było wszystko, na co było go teraz stać. Odwrócił się tyłem do lustra i zaczął nakładać koszulę.


* * *

Późnym popołudniem do jego pokoju weszła Marie Thorne. Bez żadnego słowa wstępu powiedziała:

— To koniec.

— Koniec?

— Koniec! Skończone! Mamy to z głowy! — popatrzyła na niego z goryczą i zaczęła przemierzać pokój wielkimi krokami. — Zaprzestano kampanii reklamowej związanej z twoją osobą.

Blaine popatrzył na nią. Wiadomość była interesująca, ale o wiele bardziej poruszyły go pierwsze oznaki emocji na twarzy panny Thorne. Zawsze całkowicie panowała nad sobą — bez reszty oddana pracy, nie pozwalająca sobie na sekundę luzu. Teraz na jej twarzy pojawiły się wypieki, wargi lekko drżały.

— Pracowałam nad tym pomysłem przez dwa długie lata. Po to, by ciebie tu sprowadzić, spółka wydała masę pieniędzy. A kiedy przyszło do zbierania plonów, ten cholerny staruch oznajmia, żebyśmy wszystko zostawili w spokoju.

Była piękna, ale najwidoczniej uroda nie sprawiała jej radości. Traktowała ją jak jeden z walorów, pomagających zrobić karierę. Podobnie jak na przykład tęga głowa. Blaine pomyślał, że może ją krzywdzi osądzając w ten sposób. Pozostanie jednak przy swoim, dopóki nie zdarzy się coś, co zmieni tę opinię.

— Ten cholerny głupi staruch — mruczała do siebie Marie Thorne.

— Co za staruch?

— Reilly, nasz błyskotliwy prezes.

— To on zadecydował, że należy przerwać kampanię reklamową?

— Chciałby ją całkowicie wyciszyć. O Boże, tego już za wiele! Dwa lata!

— Ale dlaczego?

Marie Thorne potrząsnęła głową ponuro.

— Z dwóch powodów. Obydwa zresztą są bez znaczenia. Po pierwsze, chodzi mu o stronę prawną całego przedsięwzięcia. Powiedziałam mu, że podpisałeś odpowiedni dokument, a resztą zajmą się prawnicy, którzy nie widzą uchybień w naszym postępowaniu. A on wciąż marudzi. Nadchodzi czas jego reinkarnacji, nie życzy więc sobie żadnych zadrażnień z rządem. Wyobrażasz to sobie? Trzęsący się z przerażenia staruszek na czele Rexa! Po drugie, rozmawiał z tym stetryczałym dziadkiem, któremu nie spodobał się ten pomysł! To wystarczyło. Dwa lata starań.

— Zaraz, zaraz — powiedział Blaine. — Wspomniałaś o jego reinkarnacji?

— Tak. Reilly ma zamiar spróbować. Osobiście uważam, że lepiej byłoby dla niego, gdyby umarł.

Nie zabrzmiało to miło. Marie Thorne powiedziała to jednak takim tonem, jakby chodziło o stwierdzenie najprostszego faktu.

— Sądzisz, że lepiej, by umarł, niż spróbował reinkarnacji?

— Tak. Och, zapomniałam, że jeszcze nic nie wiesz. Wolałabym, żeby wcześniej postanowił, że nie będziemy prowadzić kampanii. Ten sklerotyczny dziadek…

— Dlaczego Reilly nie zapytał się go wcześniej? — Pytał. Ale dziadek nie odpowiadał.

— Rozumiem. Ile ma lat?

— Dziadek Reilly’ego? Gdy zmarł, miał 81 lat.

— Co?

— Tak, zmarł jakieś sześćdziesiąt lat temu. Ojciec Reilly’ego również nie żyje. On jednak nigdy nie zabiera głosu. A szkoda! Miał głowę do interesów. Czemu się tak na mnie gapisz? Och, ciągle zapominam, że nie znasz tych spraw. To bardzo proste, uwierz mi.

Przez chwilę stała zamyślona. Nagle skinęła zamaszyście głową i po obróceniu się na pięcie podeszła do drzwi.

— Gdzie się wybierasz?

— Powiedzieć Reilly’emu, co o nim myślę! Nie może mi tego zrobić. Obiecał!

Odzyskała już kontrolę nad sobą.

— Jeśli idzie o ciebie, Blaine, przypuszczam, że nie jesteś nam dłużej potrzebny. Masz swoje życie, odpowiednie ciało. Sądzę, że możesz opuścić to miejsce, kiedy tylko zechcesz.

— Dzięki — powiedział, gdy wychodziła z pokoju.


* * *

Ubrany w brązowe spodnie i niebieską koszulę opuścił szpital. Poszedł długim korytarzem, aż dotarł do drzwi. Stał przed nimi umundurowany strażnik.

— Przepraszam — zapytał Blaine — czy te drzwi wiodą na zewnątrz?

— Co?

— Czy te drzwi prowadzą na zewnątrz budynku?

— Tak, oczywiście. Na zewnątrz i na ulicę.

— Dziękuję.

Zawahał się. Potrzebował tego „wprowadzenia”, które tyle razy mu obiecywano. Chciałby zapytać strażnika, jak wygląda teraz Nowy Jork, co się zmieniło od jego czasów. Czego powinien unikać. Ale strażnik z pewnością nie słyszał nigdy o Człowieku z Przeszłości. Patrzył uważnie na Blaine’a.

Blaine’owi nie odpowiadało wcale, że musi wyjść do obcego miasta, jakim był Nowy Jork w 2110 roku — bez pieniędzy, nie znając nikogo, nie wiedząc gdzie skierować swoje kroki, nie mając pracy. Do tego jeszcze skazany był na to nowe ciało. Nie było znikąd pomocy. Miał jednak poczucie własnej godności. Nie poniży się i nie będzie prosić o pomoc tę porcelanową lalkę, pannę Thorne, lub kogoś innego od Rexa.

— Czy potrzebuję jakąś przepustkę, żeby stąd wyjść?

— Nie — odpowiedział strażnik patrząc na niego podejrzliwie. — Hej, co się z tobą dzieje?

— Nic — odrzekł Blaine i tworzył drzwi. Wciąż nie mógł pojąć, dlaczego tak po prostu mogli go zostawić samemu sobie. Ale dlaczego by i nie? Znalazł się przecież w świecie, w którym rozmawia się ze zmarłymi krewnymi, w świecie statków kosmicznych i urządzeń przenoszących do wieczności, wreszcie — w świecie, w którym dla potrzeb kampanii reklamowej porywa się z przeszłości człowieka, a jeśli coś się nie uda — zwyczajnie wypuszcza się go na wolność.

Drzwi zamknęły się. Blaine opuścił ogromny, szary budynek Rexa. Przed nim rozciągał się Nowy Jork.

5

Na pierwszy rzut oka miasto przypominało surrealistyczny Bagdad. Zobaczył niskie pałace, których ściany zdobiła biała i niebieska ceramika. Między nimi wyrastały strzeliste czerwone minarety, a także inne budynki o niesymetrycznych kształtach, pokryte jaskrawymi chińskimi dachami lub kopułami z iglicą. Wyglądało na to, że w architekturze zapanował styl orientalny. Trudno było Blaine’owi uwierzyć, że to jest rzeczywiście Nowy Jork. Z ulgą zauważył pojedyncze wieżowce, wystające ponad azjatycką zabudowę.

Na ulicach prawie wcale nie było ruchu. Jechały motocykle i rowery, samochody nie większe niż porsche, ciężarówki wielkości buicka. Zastanawiał się, czy nie jest to czasem spowodowane koniecznością obniżenia poziomu zanieczyszczenia powietrza — nawet to się nie na wiele zdało.

Zdecydowanie większe natężenie ruchu panowało nad ziemią. Niektóre pojazdy zaopatrzone zostały w śmigła, inne — w silniki odrzutowe; przelatywały ciężarówki, jednoosobowe „samochody” wyścigowe, taksówki, podobne do helikopterów, a także autobusy, na których widniały napisy: „Port Lotniczy 2 Poziom” czy „Ekspres do Montauk”. Połyskujące punkty oznaczały granice szlaków komunikacyjnych zarówno w pionie, jak i w poziomie. Pomiędzy nimi pojazdy wznosiły się i opadały, zakręcały i wymijały się. Ruch regulowały czerwone, zielone, żółte i niebieskie światła. Z pewnością obowiązywały jakieś przepisy, ale Blaine nie mógł się w nich połapać.

Pięćdziesiąt stóp nad nim znajdował się inny poziom ze sklepami. Jak dostawali się tam ludzie? Dlaczego w ogóle chciało im się żyć w tym hałaśliwym i zanieczyszczonym spalinami mieście? Panowało tu wyraźne przeludnienie. Miał wrażenie, że znalazł się na dnie morza pełnego ryb. Ilu tu mogło być ludzi? Piętnaście milionów? Dwadzieścia? Nowy Jork w 1958 roku wyglądał w porównaniu z tym miastem jak spokojna wioska.

Poczuł, że musi się zatrzymać i uporządkować wrażenia. Ale chodniki pełne były spieszących się ludzi i gdy zwolnił kroku, zaczęli wpadać na niego, posypały się przekleństwa. W zasięgu wzroku nie mógł dostrzec żadnych ławek, nie mówiąc już o parku.

Zauważył, że grupa ludzi utworzyła kolejkę. Stanął na jej końcu. Powoli przesuwał się do przodu. Zaczynała go boleć głowa, z trudem chwytał oddech.

Szybko jednak odzyskał równowagę. Z uznaniem pomyślał o swoim nowym ciele. Być może człowiek z przeszłości po prostu potrzebuje takiego organizmu, żeby móc sprostać rzeczywistości? Niewrażliwy system nerwowy ma więc swoje plusy.

Kolejka przesuwała się do przodu. Spoglądał na stojących z nim ludzi. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni wyglądali na biednych: zaniedbani i nieumyci. Wokół nich unosiła się atmosfera przygnębienia.

Czyżby stał w kolejce po darmowe jedzenie?

Dotknął ramienia stojącego przed nim mężczyzny.

— Przepraszam, po co stoi ta kolejka?

Mężczyzna odwrócił głowę. Spojrzał na Blaine’a podkrążonymi oczami.

— Prowadzi do budki samobójców — powiedział, wskazując brodą w kierunku czoła kolejki.

Blaine podziękował i szybko opuścił szereg. Co za idiotyczny przypadek skierował go właśnie tutaj. Budki samobójców! Nie, z własnej woli nigdy nie znajdzie się w jednej z nich. Nie może być aż tak źle!

Ale co to za świat, w którym istnieją budki samobójców? I to bezpłatne — do korzystania według uznania klienta… Na drugi raz musi być ostrożniejszy, zanim zdecyduje się przyjąć coś za darmo.


* * *

Blaine wędrował dalej, rozglądając się na boki. Powoli przyzwyczajał się do tego jasno oświetlonego, zatłoczonego miasta. Podszedł do ogromnego budynku, przypominającego gotycki zamek. Wokół murów obronnych fruwały gołębie. Na najwyższej wieży paliło się jaskrawozielone światło, dobrze widoczne mimo zachodzącego słońca.

Blaine przez chwilę przyglądał się budynkowi. Zauważył, że o jego ścianę opiera się mężczyzna, palący cienkie cygaro. Wyglądało na to, że jest to jedyny człowiek w Nowym Jorku, któremu się nigdzie nie spieszy. Blaine podszedł do niego.

— Przepraszam pana — powiedział — co to za budynek?

— Mieści się tu zarząd Korporacji „Zaświaty”.

Był to wysoki, bardzo szczupły mężczyzna, a jego twarz, pociągła i ponura, sprawiała wrażenie ogorzałej od wiatru. Wąsko osadzone oczy patrzyły prosto. Ubranie wisiało na nim — wyglądał jak człowiek z farmy, który tak bardzo przyzwyczaił się do noszenia levisów, że już nie mógł dobrze się czuć w ubraniu szytym na miarę.

— Robi wrażenie — powiedział Blaine, patrząc na zamek.

— Zbytkowny — zauważył mężczyzna. — Pan nie jest nowojorczykiem, czyż nie?

Blaine potrząsnął głową.

— Ja również. Ale, mówiąc szczerze, myślałem, że wszyscy na Ziemi i innych planetach znają ten budynek. Czy ma pan coś przeciwko, żeby powiedzieć mi, skąd pan pochodzi?

— Skądże. — Blaine zastanawiał się, czy może powiedzieć prawdę. Nie, nie należało jej mówić całkiem nieznajomej osobie. Mógłby wezwać policję. Lepiej coś zmyślić.

— Rozumiesz, ja jestem z Brazylii.

— O?

— Tak. Dolina Górnej Amazonki. Moi najbliżsi wyjechali stąd na plantację kauczuku, gdy byłem małym chłopcem. Właśnie zmarł mój ojciec, pomyślałem sobie, że warto by było odwiedzić Nowy Jork.

— Słyszałem, że wciąż jeszcze są tam dzikie miejsca.

Blaine skinął głową, ciesząc się, że jego historyjka nie została zakwestionowana. Może nie jest to niezwykła opowieść, jak na te czasy? W każdym bądź razie — znalazł swój dom.

— Jeśli idzie o mnie — odezwał się nieznajomy — jestem z Mexican Hat w Arizonie. Nazywam się Orc, Carl Orc. A ty Blaine? Miło mi, Blaine. Przyjechałem tu po to, by rzucić okiem na Nowy Jork i zrozumieć, dlaczego wciąż nim się przechwalają. Nie mogę powiedzieć, widok jest dosyć interesujący, ale ludzie, jak na mój gust, za bardzo się spieszą i za bardzo wrzeszczą. Nie chcę przez to powiedzieć, że powinniśmy się zabierać stąd do domu, ale rzeczywiście ci ludzie biegają jak kot z pęcherzem.

— Rozumiem ciebie.

Przez kilka minut wymieniali poglądy na temat poddenerwowanych, szalonych w swym pośpiechu nowojorczyków, porównując ich życie ze spokojnym i zrównoważonym spędzaniem czasu w Mexican Hat i Dolinie Górnej Amazonki. Zgodzili się ze sobą, że tutejsi ludzie po prostu nie umieją żyć.

— Blaine — powiedział Orc. — Cieszę się, że ciebie spotkałem. Co powiesz na jednego głębszego?

— Czemu nie — odpowiedział Blaine. Przy Orcu może uda mu się przebrnąć przynajmniej przez wstępne przeszkody. Może załatwi sobie jakąś pracę w Mexican Hat? Postanowił, że swą nieporadność wobec współczesności wytłumaczy pobytem w Brazylii i amnezją.

Przypomniał sobie nagle, że nie ma pieniędzy.

Zaczął obszernie wyjaśniać, jak to przez zapomnienie zostawił w hotelu portfel, ale Orc przerwał mu w pół słowa.

— Słuchaj, Blaine — spojrzał na niego stanowczo. — Chcę ci coś powiedzieć: taka historyjka nie przeszłaby u większości ludzi, ale ja znam się na ludziach i rzadko się mylę. Trudno mnie nazwać biedakiem. Co powiesz na to, że ja stawiam?

— Ale ja nie…

— Jeśli masz jakieś skrupuły, jutro się zrewanżujesz. Ale teraz chodźmy zagłębić się w nocne życie tego miasta.

Okazja równie dobra jak inna, aby dowiedzieć się czegoś o tej przyszłości. Blaine pomyślał, że nic tak bardzo nie pomaga w zrozumieniu epoki, jak obserwowanie zrelaksowanych ludzi podczas zabaw i rozmów. Co bardziej symbolizuje Rzym, jeśli nie cyrk? Czyż rodeo nie było wizytówką Dzikiego Zachodu? Hiszpania miała swoje walki byków, a Norwegia narciarstwo. Co jest charakterystyczne dla obecnej cywilizacji? Mógłby się tego dowiedzieć czytając książki, ale nie byłoby to tak bezpośrednie przeżycie i tak ciekawe.

— Może wpadniemy do Dzielnicy Marsjańskiej? — spytał Orc.

— Prowadź.


* * *

Szli labiryntem ulic, usytuowanych w różnych poziomach, pod podziemnymi arkadami i po nadziemnych kładkach. Część drogi przebyli pieszo, część windą, jechali również metrem i taxihelem. Nie zrobiło to żadnego wrażenia na przybyszu z Zachodu. Stwierdził, że przypomina mu Phoenix. Oczywiście, w nieco innej skali.

Dotarli wreszcie do małej restauracji, która nosiła nazwę „Czerwony Mars”. Zamówili prawdziwą potrawę marsjańską. Blaine musiał przyznać, że jeszcze nigdy nic takiego nie jadł. Orc zaś oznajmił, że próbował marsjańskiego jedzenia kilka razy, w Phoenix.

— Całkiem dobre — zarekomendował — ale nie zaspokaja głodu. Potem wpadniemy na porządny stek. Menu spisane było w języku marsjańskim, bez żadnych angielskich tłumaczeń. Blaine zamówił to samo co Orc zestaw numer jeden. Przyniesiono im dziwnie wyglądającą sałatkę z drobniutko pokrajanych warzyw i mięsa. Spróbował — i widelec o mało co nie wypadł mu z ręki.

— Smakuje dokładnie jak potrawy Chińczyków!

— To zrozumiałe. Chińczycy pierwsi wylądowali na Marsie. Zdaje się, że w dziewięćdziesiątym siódmym roku. To, co się je na Marsie, jest chyba marsjańską potrawą, nie?

— Myślę, że tak.

— Poza tym, robią te potrawy z roślin, które, wywiezione na Marsa, uległy mutacji. Przynajmniej tak je reklamują.

Blaine nie wiedział, czy powinien czuć rozczarowanie, czy raczej odetchnąć z ulgą. Zjadł z apetytem C’kyo-Ourher, który smakował dokładnie jak krewetki po chińsku zmieszane z jarzynami, i Trrdxat, który z kolei okazał się nadziewanym jajkiem.

— Czemu nadali swoim potrawom takie dziwaczne nazwy? — zapytał, zamawiając na deser Hggshrt.

— Człowieku, ty rzeczywiście pochodzisz z dziury zabitej dechami. Chińczycy poszli na całego. Przetłumaczyli napisy, widniejące na pozostałościach po cywilizacji na Marsie i w niedługim czasie zaczęli mówić po marsjańsku, zapewne z silnym kantońskim akcentem. Ale nie było komu pokazać im, jak ten język brzmi naprawdę. Mówili po marsjańsku, ubierali się po marsjańsku, zaczęli myśleć po marsjańsku. Nazwij teraz któregoś Chińczykiem, a dostaniesz w dziób. On jest Marsjaninem!

Przyniesiono Hggshrt, który smakował dokładnie jak placuszek z migdałami.

Orc zapłacił. Gdy wychodzili, Blaine zapytał:

— Czy dużo jest marsjańskich pralni?

— Do licha i trochę. Roi się od nich.

— Tak myślałem — zadumał się nad marsjańskimi Chińczykami i ich przywiązaniem do tradycji.


* * *

Złapali taxihel. Orc chciał jeszcze wpaść do Greens Club, o którym wspominali mu jego przyjaciele z Phoenix. Ten mały, intymny i komfortowy klub był znany w całym świecie: żaden z gości, zwiedzających Nowy Jork, nie mógł go pominąć. Miejsce to słynęło z pokazów życia roślin.

Dostali miejsce na małym balkonie, niedaleko ogrodzonego szklanym płotem środka, otoczonego trzema poziomami stolików. Za szklaną przegrodą znajdowało się coś jakby żywcem przyniesione z dżungli. Gąszcz roślin, różniących się od siebie kolorem i wielkością, lekko kołysał się na sztucznym wietrze. Rośliny te zachowywały się inaczej niż jakiekolwiek inne, które kiedykolwiek widział. Wyrastały niesłychanie szybko wprost z korzenia lub maleńkiego ziarna, osiągały potężne rozmiary, dojrzewały, pokrywały się kwiatami i wreszcie następowało zapłodnienie, wysiew nasion i powolne obumieranie. Nie wszystkie gatunki odradzały się ponownie. Na tym małym obszarze toczyła się bezpardonowa walka o przetrwanie, o każdą piędź ziemi, każdy łyk powietrza, drobinę światła. Wygrywały mutanty, lepiej przystosowane do warunków. Czasem dominowała jedna roślina, której szczęśliwie udało się pokonać rywali, ale gdy tylko następowało obumieranie, na jej resztkach natychmiast wyrastały inne. Zmieniał się wygląd roślin, ich wielkość — wszystko w celu przetrwania. Ale nie pomagało ani zdeterminowanie, ani transformacja. Każdą roślinę czekała wcześniej czy później śmierć.

Widok ten poruszył Blaine’a. Czyżby to, co się działo teraz, w 2110 roku, miało być fatalistyczną przepowiednią przyszłości? Spojrzał na Orca.

— To, co robią w Nowym Jorku z szybko rosnącymi mutantami, jest rzeczywiście ekscytujące. Oczywiście nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak taki pokaz się skończy. Po prostu, ograniczają się do stworzenia odpowiednich warunków — i niech lepszy zwycięża. Słyszałem, że wymienia się rośliny co dobę — tak szybko zużywają swoje potencjały.

— A więc tak to się kończy — powiedział Blaine, patrząc na zmagania — na wymianie.

— Pewnie — odpowiedział Orc, nie zauważając filozoficznego podtekstu. — Przy tych cenach mogą sobie właściciele na to pozwolić. Ale to dziwactwo. Lepiej opowiem ci o pustynnych roślinach, które uprawiamy w Arizonie.

Blaine sącząc whisky, śledził walkę roślin. Orc kontynuował.

— W samym środku pustyni rosną u nas jarzyny i owoce. Udało nam się zaadaptować je do pustynnego klimatu i to bez dostarczania dodatkowych ilości wody. A co najważniejsze: ich cena jest konkurencyjna do tej, jaką chcą za zwykłe rośliny. Mówię ci, brachu, że za jakieś pięćdziesiąt lat wszystko ulegnie zmianie. Weź pod uwagę takiego Marsa…

Opuścili Green Club i skierowali się ku Times Square, zaglądając po drodze do barów. Mimo iż Orc miał kłopoty w utrzymaniu się prosto na nogach, to jednak jego głos bez trudu opisywał, jak to ludzie odkryją kiedyś sekret uprawy na samym piasku, bez żadnych nawozów. Blaine wypił dostatecznie dużo, żeby jego dawne ciało legło bez przytomności. Nowe zaś zdawało się całkowicie odporne na alkohol, co zresztą było przyjemne, ale nie na tyle, by Blaine’owi nie przeszkadzały wady jego ciała.

Przecięli Times Square i wpadli do baru na ulicy 44. Gdy serwowano im napoje, zatrzymał się przy nich mały człowieczek o niespokojnym spojrzeniu, ubrany w deszczowy płaszcz.

— Hej, chłopcy — powiedział niezobowiązująco.

— Czego, koleś?

— Może chcielibyście się zabawić?

— Czemu nie — odrzekł Orc. — Ale umiemy sobie radzić sami.

Człowieczek uśmiechnął się nerwowo.

— Nigdy nie znajdziecie tego, co ja mogę wam pokazać.

— Powiedz, co masz do zaoferowania.

— Cóż, chłopcy, to nie byle co!

Do baru weszli dwaj policjanci, rozejrzeli się powoli dokoła i wyszli. .

— No dobrze — zgodził się Blaine. — Co chcesz nam pokazać?

— Mów do mnie Joe — powiedział, krzywiąc twarz w nieokreślonym grymasie. — Mogę zarowadzić was do miejsca, gdzie odbywają się Transplanty. To najlepsza zabawa, nigdzie się tak nie ubawicie!

— Co, do diabła, znaczy: Transplant? — zapytał Blaine.

Spojrzeli na niego.

— Nic o tobie nie wiem, człowieku — stwierdził po chwili ciszy Joe. — Ale chyba pochodzisz z bardzo dalekich stron. Nigdy nie słyszałeś o Transplancie? Zadziwiasz mnie!

— Okay, jestem z daleka — uśmiechnął się Blaine przysunął swoją prymitywnie wyglądającą twarz do Joego. — Co to jest Transplant?

— Nie tak głośno — szepnął Joe, cofając się nieco. Spokojnie, koleś, zaraz ci wyjaśnię. Transplant — to nowa gra. Jesteś zmęczony życiem? Myślisz, że masz pecha? Zaczekaj, spróbuj jeszcze Transplanta. Widzisz, koleś, ludzie znający się na rzeczy mówią, że zwykły seks to ciepłe kluchy. Nie zrozum mnie źle, jest to dobre dla ptaszków, pszczółek, zwierzątek i prymitywów. Nadal porusza ich proste serca — i czemu nie? Ale prawdziwi koneserzy wolą Transplant. To demokratyczna zabawa, przyjacielu. Pozwala ci poczuć to, co czują inni. Uczy i rozwija, a nie jak zwykły seks — ogłupia. Czy kiedykolwiek chciałeś zostać wysokim południowcem? Proszę bardzo. Zastanawiałeś się, co czuje sadysta? Transplant umożliwi ci dokładne zbadanie tego problemu. A jest o wiele więcej możliwości. Na przykład — czy musimy przez całe swoje życie być mężczyznami? Dlaczego przez chwilę nie czuć tego, co kobieta? Transplant ci to z łatwością umożliwi.

— Voyeurism — powiedział Blaine.

— Znam te mądre słowa, ale one wcale nie mówią prawdy. Transplant umożliwia bycie wewnątrz, w samym środku ciała, poruszanie muskułami, doświadczanie przeżyć. Czy chciałeś być kiedyś tygrysem i bawić się ze swoją panią tygrysicą? Mamy tygrysa. Ciekaw jesteś, co czuje człowiek, który jest nekrofilem, fetyszystą czy kimś tam jeszcze? Jest na to sposób: Transplant. Nasz katalog ciał do wypożyczenia ma grubość encyklopedii. A ceny wcale nie są wygórowane.

— Wynoś się — przerwał mu Blaine.

— Co się stało, koleś?

Blaine schwycił Joego za płaszcz, tuż przy gardle. Podniósł małego naganiacza na wysokość swoich oczu.

— Takie gnojki jak ty — zachwalają podobne zabawy od czasów Babilonu, a ludzie tacy jak ja — nie korzystają z ich usług. Wynoś się, zanim skręcę ci kark, ot tak, dla sadystycznego dreszczyku.

Postawił go na ziemi. Joe poprawił płaszcz i uśmiechnął się nerwowo.

— Nie wnerwiaj się, chłopie, już idę sobie. Kiedy ci minie ten podły humor, pamiętaj, Transplant czeka na ciebie.

Blaine zaczął się podnosić, ale Orc powstrzymał go. Mały człowieczek zniknął za drzwiami.

— Nie warto dla niego tracić czasu — powiedział Orc. To jest smutny, zapluty świat, przyjacielu. Lepiej się napijmy.

Blaine wlał w siebie whisky, wciąż pełen wzburzenia. Transplant! Jeśli nawet jest to rozrywka, która charakteryzuje 2110 rok, to on nie miał ochoty jej skosztować osobiście. Orc miał rację, jest to zapluty świat. Nawet whisky zdaje się tracić swój właściwy smak.

Uchwycił się blatu lady, aby utrzymać równowagę. Co się dzieje? Ta whisky rzeczywiście dziwnie smakowała. Kręciło mu się w głowie. Poczuł, że Orc objął go ramieniem. Usłyszał jego głos.

— Wszystko w porządku, mój przyjaciel po prostu wypił o jeden kieliszek za dużo. Lepiej zabiorę go do hotelu.

Ale Orc nie wiedział, gdzie jest hotel Blaine’a. Nie wiedział nawet, czy w ogóle mieszka w jakimś hotelu. Orc, ten pozornie gadatliwy i prostoduszny Orc, musiał wsypać mu coś do kieliszka, podczas gdy rozmawiał z Joem.

Ale po co? Przecież wiedział, że nie ma pieniędzy. Dlaczego?

Próbował uwolnić się z jego objęć, ale nie miał dostatecznie dużo siły.

— Nie martw się, chłopie — usłyszał głos Orca. Zaopiekuję się tobą.

Pomieszczenie baru kręciło się powoli w głowie Blaine’a. Pomyślał, że chyba niewłaściwie postąpił, decydując się na poznawanie tego świata poprzez własne doświadczenie. Chyba zaciszny biblioteczny pokój okazałby się bardziej stosowny.

Wszystko nagle zawirowało. Blaine stracił przytomność.

6

Ocknął się w małym, słabo oświetlonym pokoiku, pozbawionym okien i drzwi, bez ani jednego mebla. W jedynym otworze znajdowało się urządzenie wentylacyjne. Podłogę i ściany pokrywała miękka wykładzina, nie prana już od dłuższego czasu. W pomieszczeniu panował zaduch.

Blaine usiadł i w tym momencie poczuł dwa niesłychanie mocne ukłucia. Opadł ponownie.

— Odpręż się — powiedział ktoś. — Musi upłynąć pewien czas, zanim przestanie działać środek oszałamiający.

Nie był sam. W rogu pokoju siedział mężczyzna, patrzył na niego uważnie. Miał na sobie jedynie szorty. Blaine spojrzał na siebie i odkrył, że jest podobnie ubrany.

Podniósł się powoli i oparł o ścianę. Przez chwilę miał wrażenie, że ból rozsadzi mu czaszkę. A potem, gdy ból nie ustępował, prawie zapragnął, by tak się stało.

— Gdzie jestem?

— Koniec linii — powiedział z uśmiechem mężczyzna. Zostałeś zapuszkowany, tak jak ja. Teraz należy jeszcze opakować kolorowo i przykleić cenę.

Blaine nie mógł zrozumieć słów mężczyzny. Nie miał nastroju do tego, by się zastanawiać nad znaczeniem żargonu typowego dla 2110 roku. Trzymając się za głowę powiedział:

— Nie mam pieniędzy. Dlaczego więc uwięzili mnie?

— Daj spokój! Dlaczego uwięzili ciebie? Przecież chcą twojego ciała, człowieku!

— Mojego ciała?

— Tak. Na żywiciela.

Żywiciel. To coś takiego, co się teraz wykorzystuje. Cóż, normalne, potrzeba im ciał do różnych celów. A skąd je wziąć? Nie rosną przecież na drzewach. Trzeba zabrać je innym ludziom. Nie każdy z radością rozstaje się ze swoim ciałem: życie ma tak niewielkie znaczenie bez tego worka z mięśni i kości, i innych dodatków. A więc jak zaspokoić popyt?

Rozwiązanie jest bardzo proste. Wystarczy znaleźć frajera, spoić go, zamknąć gdzieś, usunąć mózg — i gotowe.

Rozmyślanie na ten temat było dosyć wciągające, ale Blaine porzucił to zajęcie. Wyglądało na to, że jego mózg podjął wreszcie rozsądną decyzję — postanowił się unicestwić.


* * *

Z czasem ból się wyciszył. Blaine usiadł. Ktoś położył przed nim na papierowym talerzu kanapkę. Obok stała filiżanka z ciemnym napojem.

— Możesz zjeść bez obawy — powiedział mu mężczyzna. — Teraz o nas dbają. Słyszałem, że na czarnym rynku cena ciała wynosi niemal cztery tysiące dolarów.

— Na czarnym rynku?

— Człowieku, co się z tobą dzieje? Ocknij się! Wiesz przecież, że skoro istnieje wolny handel ciałami, to jest też czarny rynek.

Blaine pociągnął łyk napoju. Okazało się, że jest to kawa. Mężczyzna przedstawił się jako Ray Melhill, nawigator statku kosmicznego „Bremen”. Promieniowała z niego pewność siebie człowieka, który jak kot zawsze spada na cztery łapy. Jak prawie każdy rudowłosy miał piegowatą białą skórę, jedynie na szyi widniała plama — pamiątka oparzenia.

— Powinienem uważać — opowiadał Melhill. — Trzy miesiące spędziliśmy na asteroidach i jedyne, co wypełniało mój mózg, to zabawa całą gębą. Wszystko by się dobrze skończyło, gdybym trzymał się chłopców. Niestety, zostałem dla pewnej dziewczynki. W dowód wdzięczności za zainteresowanie się jej wdziękami, poczęstowała mnie przyprawioną whisky.

Wyciągnął się na podłodze, podłożył ręce pod głowę.

— Że też mi się to przytrafiło! Zawsze ostrzegałem chłopaków, żeby trzymali się razem. Żeby uważali. I… Rozumiesz, nie tyle jestem wściekły, że umrę. Nie podoba mi się po prostu, że te sukinsyny dadzą moje ciało jakiemuś trzęsącemu się, obleśnemu grzybowi, żeby mógł poszaleć jeszcze przez jakieś pięćdziesiąt lat. Ta myśl doprowadza mnie do szału — staruch w moim ciele. Chryste!

Blaine przytknął ze smutkiem.

— Taka jest moja opowieść — zakończył Melhill, odzyskując powoli zwykłą pogodę ducha. — A co tobie się przytrafiło?

— To długa histońa. I dosyć skomplikowana. Naprawdę masz ochotę jej wysłuchać?

— Pewnie. Dużo czasu przed nami. Przynajmniej mam taką nadzieję.

— Dobrze. Wszystko zaczęło się w 1958 roku. Zaczekaj, zaraz wyjaśnię. Jechałem samochodem…


* * *

Kiedy skończył, położył się na wznak i westchnął.

— Wierzysz mi?

— Czemu nie. O podróżach w czasie słyszałem. Teraz są zabronione. No i jest to kosztowna rozrywka. A ci chłopcy od Rexa gotowi są na wszystko.

— Dziewczyny również — dodał Blaine.

Melhill przytaknął.

Przez chwilę panowała cisza.

— A więc mają zamiar wykorzystać nas jako żywicieli? — zapytał Blaine.

— Tak, do tego nas przeznaczono.

— Kiedy przyjdą po nas?

— Kiedy zjawi się klient. Jestem tutaj gdzieś od tygodnia, przynajmniej mam takie wrażenie. Każdy z nas może być zabrany lada chwila albo posiedzimy jeszcze przez tydzień czy dwa.

— I zniszczą naszą świadomość?

Melhill skinął głową.

— Ale to jest morderstwo!

— Zgadza się. Ale jak dotąd jesteśmy żywi. Może policjanci przeprowadzą obławę.

— Wątpię.

— Prawdę mówiąc, ja również. Masz ubezpieczenie na życie po śmierci? Może przeżyjesz śmierć?

— Jestem ateistą — powiedział Blaine. — Nie wierzę w te bzdury.

— Ja również. Ale życie po śmierci jest udowodnione. — Nie rób mi wody z mózgu — odpowiedział gorzko. — Ależ jest to udowodnione naukowo!

Blaine spojrzał badawczo na młodego kosmonautę.

— Ray, czy mógłbyś mi w skrócie opowiedzieć, co się zdarzyło od 1958 roku?

— To nie będzie łatwe, tym bardziej że nie jestem tak zwanym uczonym człowiekiem.

— Chodzi mi o ogólny zarys. Co to za bzdury dotyczące życia po śmierci? Reinkarnacja i żywiciele? Co się przez ten czas stało?

Melhill westchnął.

— No dobrze. 1958. Gdzieś koło 1960 roku wylądował statek kosmiczny na Księżycu. Jakieś dziesięć lat później dotarliśmy na Marsa. Potem doszło do krótkiej wojny z Rosjanami o asteroidy. Odbywała się w przestrzeni kosmicznej, daleko od Ziemi. A może to nie byli Rosjanie, tylko Chińczycy?

— Bez znaczenia — przerwał mu Blaine. — Opowiedz mi coś o reinkarnacji i życiu po śmierci.

— Postaram ci się przekazać wszystko, czego dowiedziałem się w szkole. Kiedyś chodziłem na kurs „Ogólne zagadnienia dotyczące psychicznego przetrwania”. Było to jednak dawno temu.

Zaczekaj — Melhill koncentrował się przez dłuższą chwilę. — Cudzysłów: „Od najwcześniejszych czasów człowiek zdawał sobie sprawę z istnienia niewidzialnego świata duchów i przypuszczał, że po swojej śmierci również zamieszka w tym świecie”. Domyślam się, że znasz te wierzenia. Egipcjanie i Chińczycy, alchemia w Europie i tak dalej. Przejdę więc od razu do Rhine’a. Żył w twoich czasach. Badał zjawiska parapsychiczne. Słyszałeś o nim?

— Pewnie. Co odkrył?

— Ściśle mówiąc, nic. Ale wywołał zainteresowanie tym problemem. Potem Kralski z Wilna popchnął sprawę naprzód. Gdzieś około 1987 roku. Następnie pracował nad tym von Leddner. Sformułował ogólną teorię życia po śmierci, ale nie dostarczył żadnych dowodów. Wreszcie przyszedł czas na profesora Michaela Vanninga. Zebrał wszystkie dotychczasowe wyniki i stworzył spójną teorię na ten temat. A przede wszystkim — udowodnił istnienie życia po śmierci. Skontaktował się z duchami, rozmawiał z nimi, nagrywał je i tak dalej. Rozpętało to dyskusję, pobudziło wiele ruchów religijnych. Wrzawa ogromna. Pewien znany profesor z Harvardu, James Archer Flynn, zaprzeczył wynikom badań. Stwierdził, że są sfabrykowane. Kłócili się z Vanningiem przez wiele lat. Gdy Vanning zestarzał się, postanowił udowodnić całemu światu, że się nie myli. Przygotował różne słowa-klucze, mające wskazać miejsce, gdzie skrył przedmioty i obiecywał, że po śmierci poda odpowiednie dane, umożliwiające odszukanie ich. Innymi słowy, obiecał, że powróci, podobnie jak Houdini, który nie dotrzymał słowa. Następnie…

— Przepraszam, że przerywam — wtrącił się Blaine — ale jeśli jest rzeczywiście życie po śmierci, czemu Houdini nie wrócił?

— Odpowiedź jest prosta, ale wyjaśnię ci to w swoim czasie. W każdym razie Vanning zabił siebie, zostawiając długi list pożegnalny, w którym napisał o nieśmiertelnej duszy człowieka i nieuniknionym rozwoju rasy ludzkiej. Można przeczytać go w prawie każdej antologii na ten temat. Później odkryto, że list ten był napisany przez ducha, ale to już inna historia. Na czym skończyłem?

— Na jego samobójstwie.

— Tak. I wyobraź sobie, po śmierci skontaktował się Z profesorem Jamesem Archerem Flynnem, podał odpowiednie informacje i wszystko pasowało. Życie po śmierci rzeczywiście istnieje! — Melhill przeciągnął się. — Instytut Vanninga ostrzegł wszystkich, żeby nie wpadać w histerię. Ale nic to nie dało. Następne piętnaście lat przeszło do historii pod nazwą „szalone lata czterdzieste” — zwilżył wargi. — Szkoda, że mnie wtedy nie było na świecie. Wszyscy zaczęli żyć pełną piersią. „Nieważne co robisz: jesteś mordercą czy biskupem — na każdego czeka ciepłe miejsce w niebie” — głoszono z katedr. A więc cieszcie się życiem, chłopcy i dziewczęta, korzystajcie z tego, co daje wam ciało, albowiem po śmierci zostaniecie go pozbawieni. I wszyscy ochoczo zaczęli się do tej filozofii stosować. Powstała nowa religia: „Realizacja”. Jej wyznawcy głosili, że powinno się doświadczać wszystkiego, bez względu na to, czy coś jest dobre czy złe, ponieważ życie po śmierci odwołuje się do doświadczeń człowieka. Innymi słowy: czego nie zaznałeś na ziemi, nie przeżyjesz po śmierci. Zaspokój więc każde pragnienie, wykorzystaj każdy pomysł — nieważne czy etyczny. Żyj na najwyższych obrotach, umrzyj w sposób niekonwencjonalny. Świat dostał bzika. Fanatycy skupili się w klubach tortur, napisano encyklopedię na temat bólu, kolekcjonowano metody torturowania tak, jak gospodyni domowa zbiera przepisy potraw. Na każdym spotkaniu jeden z członków na ochotnika zgłaszał się na ofiarę. Pozostali w najbardziej wyszukany sposób zadręczali go na śmierć. Chcieli doświadczyć wszystkiego, co było możliwe w dziedzinie przyjemności i bólu. Podejrzewam, że im się to udało — przetarł czoło. — Trochę interesowałem się tamtymi czasami.

— Domyślałem się tego — odpowiedział Blaine.

— Jest to interesująca epoka. Ale pewnego dnia nastąpił przełom. Przez ten cały czas Instytut Vanninga nie ustawał w przeprowadzeniu badań. Gdzieś około 2050 roku, w szczytowym okresie szalonych lat, ogłosił wynik swoich dociekań. Potwierdzili istnienie wieczności — ale nie dla wszystkich.

Blaine spojrzał zdziwiony, ale nie odezwał się ani słowem.

— Prawdziwy wstrząs. Ogłosili, że mają dowody wskazujące, iż tylko jedna osoba na milion przeżywa śmierć. Pozostałe po prostu umierają wraz z ciałem. Bach — i nie ma nic. Żadnego życia po śmierci. NIC.

— Dlaczego?

— Cóż, Tom. Gdybyś zapytał mnie, jak odbywają się loty kosmiczne, to mógłbym ci coś wyjaśnić, ale to nie jest moja działka — potarł czoło. — To, co przeżywa po śmierci lub też nie — to jest Myśl. Przez tysiące lat ludzie spierali się o to, czym jest świadomość, w jaki sposób odbywa się współpraca pomiędzy nią a ciałem. Do tej pory nie wiemy jeszcze wszystkiego, ale sformułowano szereg roboczych definicji. Obecnie uważa się, że myśl jest siatką energetyczną o wysokim napięciu, modyfikowaną przez ciało i modyfikującą je. Załapałeś?

— Myślę, że tak.

— Tak jak ja to rozumiem, myśl i ciało są złączone i wpływają na siebie. Ale myśl, świadomość może istnieć niezależnie od ciała. Zgodnie z tym co głoszą uczeni, niezależna myśl jest następnym etapem ewolucji. Twierdzą, że za miliony lat nie będziemy potrzebowali ciała, no, być może tylko do krótkiego okresu inkubacji. Osobiście, nie sądzę, że przetrwamy tak długo. I, cholera, nie zasługujemy na to.

— Zgadzam się z tobą, ale powróćmy do tematu.

— Mamy więc wysoce energetyczną sieć. Gdy ciało umiera, powinna ona odłączyć się od niego i egzystować samodzielnie, jak motyl wyłaniający się z poczwarki. Ale niestety, nie odbywa się to tak łatwo z powodu urazu wywołanego śmiercią. Część naukowców uważa, że uraz ten jest spowodowany niedoskonałością mechanizmu, mającego uwolnić psychikę od ciała. Ten proces odbywa się zbyt gwałtownie, śmierć jest szokiem psychicznym, w rezultacie więc dochodzi do uszkodzenia siatki energetycznej i śmierci. Całkowitej.

— Dlatego więc nie wrócił Houdini — stwierdził Blaine.

— On i wielu innych. Ludźmi wstrząsnęła wizja nieodwracalnej śmierci i tak skończyły się szalone lata czterdzieste. W Instytucie Vanninga nie przerywano badań tym razem zajęto się dorobkiem niektórych religii Wschodu. Przeczuwano w nich, o co chodzi. Wzmacniano psychikę. Tego chciano się nauczyć w instytucie: sposobu wzmocnienia siatki energetycznej do tego stopnia, żeby potrafiła przetrwać śmierć.

— Udało im się?

— Tak. Mniej więcej w tym czasie zmienili nazwę na Korporację „Zaświaty”.

Blaine skinął głową.

— Przechodziłem koło ich budynku. Zaczekaj! Powiedziałeś, że ratują psychikę wzmacniając ją i tak dalej. A więc nikt teraz nie umiera?

Melhill uśmiechnął się sardonicznie.

— Nie rozumuj jak ciemniak. Myślisz, że dają nieśmiertelność za darmo? Dokonują skomplikowanych, kompleksowych zabiegów elektrochemicznych i uważają, że coś im się za to należy. I to dużo.

— A więc tylko bogaci idą do nieba.

— Dziwisz się? Przecież byle kto nie ma prawa się tam znaleźć.

— Tak, tak… Czyż nie można osiągnąć wzmocnienia psychiki w inny sposób? A joga, zen?

— Dają pewne rezultaty. Przeprowadzono co najmniej tuzin badań rządowych, można uczestniczyć w domowych kursach. Problem polega na tym, że są to metody, które dają efekty po jakichś dwudziestu latach treningu. To nie dla przeciętnych ludzi. W rezultacie — bez odpowiedniego przygotowania w korporacji — jesteś martwy.

— Czy tylko korporacja ma odpowiednie urządzenia?

— Jeszcze Akademia „Po życiu” i spółka „Niebiosa”, ale cenią się równie wysoko. Rząd chciałby zmienić tę sytuację, nam to jednak niewiele pomoże.

— Niestety, masz rację — powiedział ponuro Blaine. Przez chwilę czuł ulgę. Zniknął strach przed śmiercią. Zamiast niego pojawiła się racjonalna pewność, że będzie żył jeszcze długo po rozstaniu się z ciałem. Świadomość możliwości nieograniczonego rozwoju, przebiegającego niezależnie od przypadkowego częstokroć ciała, oszołomiłago. Ale dalsze słowa Melhilla rozwiały jego nadzieje. Czuł się, jakby obcięto mu skrzydła.

— A co z reinkarnacją, żywicielami?

— Powinieneś o tym wiedzieć. Przecież ty sam zostałeś reinkarnowany i teraz korzystasz z żywiciela. Nie ma trudności w przenoszeniu świadomości. Transplantacja polega na chwilowym. wtargnięciu do czyjegoś mózgu, ale bez żadnych zakłóceń. Żywiciel staje się własnością reinkarnowanego. Oryginalna psychika zostaje usunięta, lecz gdy psychika usiłuje zawładnąć ciałem żywiciela, ponosi pewne ryzyko. Czasem nie jest w stanie zapanować nad nim — i niszczy siebie, ponawiając bezskuteczne próby. Jeśli wcale nie wejdzie do żywiciela, to często nie udaje się jej w ogóle przetrwać. Podczas reinkarnacji nie zawsze występują warunki umożliwiające przejście w stan życia po śmierci.

Blaine zrozumiał, dlaczego Marie Thorne uważała, że dla Reilly’ego lepiej byłoby, by umarł.

— Dlaczego ci, którzy mają zapewnione życie po śmierci, chcą się poddać reinkarnacji? — zapytał Melhilla.

— Ponieważ niektórzy staruszkowie boją się śmierci. Nie wiedzą nic pewnego o wieczności. A tu na ziemi mają władzę i pieniądze, mnóstwo ludzi na usługi. Kupują więc ciała legalnie. lub — jeśli nie mogą znaleźć czegoś odpowiedniego — idą na czarny rynek.

— Ciała na wolnym rynku są ofiarowywane dobrowolnie?

Melhill przytaknął.

— Ale kto sprzeda swoje ciało?!

— Biedacy, oczywiście. W zamian, według przepisów, powinni otrzymać nieśmiertelność. W rzeczywistości zadowalają się tym, co ktoś zechce dać.

— Kretyni.

— Tak myślisz? Obecnie — zresztą tak było zawsze — świat jest pełen chorych, mało zaradnych, tępych ludzi, których jedynym bogactwem jest ich ciało. Przypuśćmy, że mają kogoś na utrzymaniu. W dawnych czasach nie mieliby co sprzedać, aby zapewnić im byt. Teraz — przynajmniej mają swoje ciała.

— Być może. Ale ja nigdy nie pójdę w ich ślady. Nie sprzedam swojego.

Melhill wybuchnął śmiechem.

— Zabawny z ciebie facet. Ależ Tom, nikt ciebie nie będzie prosił. Wezmą je od ciebie nie dając ani centa.

Blaine nie mógł znaleźć stosownej odpowiedzi.

7

Czas mijał powoli. Dostali książki i gazety. Karmiono ich często i obficie. Ich bardzo cenne ciała nie mogły wszak stracić na wartości. W związku z tym potrawy podawane były w papierowych naczyniach. Nawet to, że przebywali razem, zawdzięczać mogli jedynie wartości swoich ciał. Stwierdzono wcześniej, że samotnie przetrzymywani osobnicy czasem dostawali obłędu, a to niszczyło cenne komórki mózgowe. Co więcej: nakłaniano ich, aby gimnastykowali mięśnie. Przyszły właściciel powinien być maksymalnie zadowolony z nabytku.

Blaine zaczynał cenić swoje ciało. Podczas ćwiczeń odczuwał prawdziwą przyjemność i podziw dla jego możliwości. Doszedł do wniosku, że otrzymał wspaniałe ciało, godne dumy. Nawet jeśli pozbawione było wdzięku, posiadało szereg zalet nie do pogardzenia. Z pewnością nie miało skłonności do kataru siennego, a jego zęby pozostawały w najlepszym porządku. Szkoda, że tak krótko miało mu służyć! Nie było to ciało, którego pozbyć się można z lekkim sercem.


* * *

Pewnego dnia, tuż po kolejnym posiłku, w ścianie pojawił się otwór. Ukazał się w nim Carl Orc, chroniony stalową kratą.

— Hej — powiedział wysoki, smukły, pozornie prostolinijny Orc. — Jak się miewa mój koleś z Brazylii?

— Ty sukinsynie — odpowiedział Blaine, czując, że nie jest to adekwatne słowo.

— Tylko tacy mają się dobrze — usłyszał w odpowiedzi. — Nie bywacie głodni?

— Ty i twoje rancho w Arizonie!

— Dzierżawię je i zamierzam osiąść tam, gdy już przejdę na emeryturę. Będę hodował rośliny, przystosowane do warunków półpustynnych. Wydaje mi się, że wiem więcej o Arizonie niż wielu tamtejszych mieszkańców. Ale rancho wymaga nakładów. Ubezpieczenie na życie po śmierci również. Każdy stara się, jak może.

— Hiena również.

Orc westchnął głęboko.

— Cóż, interesy zawsze zostaną interesami. Podejrzewam, że mój nie jest gorszy od kilku innych. Świat, w którym żyjemy, jest podły i okrutny. Pewnie, gdy już będę na rancho, pewnego dnia poczuję skruchę i żal.

— Nie dożyjesz tego dnia — powiedział Blaine.

— Czyżby?

— Pewnej nocy ktoś spostrzeże, że podtruwasz mu napój. Skończysz życie w rynsztoku z rozłupanym łbem. I taki będzie twój koniec.

— Jedynie mojego ciała — skorygował Orc. — W tym czasie moja dusza pomaszeruje do świetlanej krainy. Zapłaciłem, gdzie trzeba i kupiłem sobie niebo.

— Nie zasługujesz na to!

Orc parsknął śmiechem. Nawet Melhill nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu.

— Mój biedny przyjacielu, nikt się tym nie przejmuje. Powinieneś wiedzieć nie od dziś, że życie wieczne nie należy do słabeuszy i mięczaków, bez względu na to, ile są warci. Tylko spryciarze z kieszeniami pełnymi mamony, umiejący dobrze urządzić się w tym życiu, załatwiają sobie nieśmiertelność.

— Nie wierzę! To nieuczciwe, to niesprawiedliwe!

— Jesteś idealistą — powiedział Orc, patrząc na niego z zainteresowaniem, jakby miał przed sobą ostatniego przedstawiciela gatunku moa.

— Możesz mnie nazywać, jak chcesz, ale jestem pewny, że nawet jeśli osiągniesz życie wieczne, to znajdzie się tam dla ciebie mały kącik pełen ognia!

— Żadne naukowe badania nie potwierdzają istnienia piekła. Zbyt mało jednak wiemy o tamtej krainie. Może będę płonął. Może nawet powstała tam fabryczka, w której posklejają twoją roztrzaskaną psychikę… Ale skończmy kłótnię. Przykro mi, nadeszła już pora.

Orc zniknął. Krata otworzyła się, wpuszczając pięciu mężczyzn.

— Nie! — krzyknął Melhill.

Skupili się wokół kosmonauty. Unikając sprawnie jego ciosów, obezwładnili go i zakneblowali.

Gdy szykowali się do wyjścia z Melhillem z pokoju, w drzwiach pojawił się Orc.

— Puśćcie go — rozkazał. — Półgłówki, pomyliliście ludzi. Chodziło o tego — wskazał na Blaine’a.

Blaine, który już przygotował się psychicznie do straty przyjaciela, był zupełnie zaskoczony. Zanim zdążył otrząsnąć się i przygotować do obrony, już było po wszystkim.

— Przykro mi — powiedział Orc, gdy wyprowadzano Blaine’a. — Klient zażyczył sobie ciała dokładnie takiego jak twoje.

Blaine odzyskał nagle siły, próbował się wyrwać.

— Zabiję ciebie! — krzyknął w stronę Orca. — Przysięgam, że zabiję!

— Nie uszkodźcie go — powiedział Orc do zachowujących się obojętnie mężczyzn.

Jakąś szmatą zakryto mu usta i nos. Poczuł słodki zapach. Chloroform. Gasnącymi oczami zobaczył poszarzałą twarz Melhilla, patrzącego przez kratę drzwi.

8

Po odzyskaniu przytomności najpierw sprawdził, czy wciąż jest Thomasem Blaine’em, czy nadal ma swoje ciało. Wszystko było w porządku. Na razie zabiegu nie przeprowadzono.

Leżał ubrany na dywanie. Po chwili usiadł. Ktoś zbliżył się do drzwi. Chyba przecenili wpływ chloroformu na jego ciało. Nadal ma szansę!

Stanął przy framudze. Drzwi otworzyły się i ktoś wszedł szybkim krokiem do środka. Blaine doskoczył i zadał cios.

Próbował w trakcie osłabić siłę uderzenia, zmienić jego kierunek, ale na próżno: uderzona w szczękę Marie Thorne upadła bezwładnie na ziemię.

Przeniósł ją na dywan. Po kilku minutach ocknęła się. Poczuł na sobie jej wzrok.

— Blaine, jest pan kretynem.

— Nie wiedziałem, kto idzie — odpowiedział. Już w chwili, gdy to mówił, zdał sobie sprawę z tego, że kłamie. Rozpoznał ją dostatecznie wcześnie, ale wypełniała go wówczas jakaś wściekłość i nie dbał o konsekwencje. Czuł prawdziwą przyjemność, że może znokautować chłodną i powściągliwą Mańe Thorne. Uzmysłowił sobie, że jest w nim coś, co wymyka się spod kontroli.

— Pani Thorne, dla kogo wykupiła pani znoje ciało?

Spojrzała na niego.

— Dla pana, skoro najwyraźniej nie potrafi pan sam o nie zadbać.

Jeśli tak, ma jeszcze przed sobą kawałek życia. Żaden gruby, obleśny staruch nie zawładnie jego ciałem. Wspaniale! Chciał żyć. Wolałby to jednak zawdzięczać komu innemu.

— Mógłbym lepiej sobie radzić, gdybym został zaznajomiony z tym światem.

— Zamierzałam wszystko wyjaśnić. Dlaczego pan nie poczekał?

— Po tym, jak mnie pani potraktowała?

— Przepraszam, jeśli byłam zbyt szorstka. Przygnębiła mnie decyzja pana Reilly’ego, dotycząca odwołania kampanii reklamowej. Ale czy pan nie rozumie? Gdybym była mężczyzną…

— Ale pani nie jest — przypomniał.

— Co za różnica? Podejrzewam, że ma pan przestarzałe poglądy na temat roli i miejsca kobiet.

— Nie sądzę, że są przestarzałe.

— Oczywiście — wskazała na lekko zaczerwienione i trochę opuchnięte miejsce na szczęce. — No cóż, czy wyrównaliśmy rachunki? A może chciałby pan uderzyć mnie ponownie?

— Dziękuję, raz wystarczy.

Stała, niezbyt pewnie trzymając się na nogach. Objął ją ramieniem i momentalnie zmieszał się. Zawsze wyobrażał sobie, że jest wysportowana, o ciele twardym jak ze stali. Niespodziewanie odkrył, że trzyma w ramionach elastyczną miękkość. Patrzył na nią z tak bliska, że wyraźnie widział niesforne włoski, wymykające się z gładko zaczesanych pasm i mały pieprzyk na czole, tuż przy linii włosów. W jednej chwili Marie Thorne z niezbyt realnej postaci zmieniła się w ludzką istotę.

— Mogę stać bez pomocy — usłyszał.

Dopiero po dłuższej chwili opuścił rękę.

— Biorąc pod uwagę okoliczności — patrzyła na niego stanowczo — uważam, że nasze stosunki nie powinny wykraczać poza sferę ściśle oficjalną.

Jedno zaskoczenie po drugim. Ona również zaczęła widzieć w nim człowieka. Co więcej — dostrzegła, że jest mężczyzną, i to nią wstrząsnęło. Fakt ten sprawił mu dużą przyjemność, lecz nie dlatego (przynajmniej chciał, by tak było), że podobała mu się, czy pragnął jej. Ale dlatego, że zachwiał jej równowagę, zrobił rysę w pancerzu, który nosiła.

— Proszę bardzo, pani Thorne — odpowiedział.

— Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Szczerze mówiąc, nie jest pan w moim typie.

— A jaki jest pani typ?

— Lubię wysokich, szczupłych mężczyzn, posiadających pewien wdzięk, obytych i wyrafinowanych.

— Ale…

— Czy pójdziemy na lunch? — zmieniła temat. — Poza tym, pan Reilly chciałby zamienić z panem kilka słów. Sądzę, że przedstawi jakąś propozycję.

Wyszedł za nią z pokoju, czyniąc sobie wyrzuty. Czy czasem nie drwiła sobie z niego? Wysoki, szczupły, pełen wdzięku, wyrafinowany mężczyzna. Cholera, taki przecież był! Wciąż jest w środku tej góry mięśni. Gdzie ona ma oczy! Już dawno powinna to sama zauważyć!

No i kto tu kogo wyprowadził z równowagi…


* * *

Gdy siedzieli za stołem w stołówce u Rexa, Blaine nagle przypomniał sobie.

— Melhill!

— O co chodzi?

— Mówię o Rayu Melhillu. Zamknięto go wraz ze mną. Pani Thorne, czy nie mogłaby go pani wykupić? Zwrócę pieniądze najszybciej, jak to będzie możliwe. Siedzieliśmy z nim w jednym pomieszczeniu. To cholernie miły facet.

Spojrzała na niego zaintrygowana.

— Zobaczę, co da się zrobić.

Odeszła. Blaine czekał zaciskając dłonie. Tak by chciał, żeby między nimi znajdowała się teraz szyja Orca! Marie Thorne wróciła po kilku minutach.

— Jest mi naprawdę przykro. Rozmawiałam z Orcem. Pan Melhill został sprzedany pół godziny później. Naprawdę jest mi przykro. Nie wiedziałam…

— W porządku — przerwał jej. — Zdaje mi się, że mam ochotę się napić.

9

Pan Reilly, mimo że siedział wyprostowany, nieomal ginął w przepastnym fotelu, przypominającym miękki tron. Był drobnym, łysym, starym człowiekiem upodabniającym się powoli do pająka. Wysuszona skóra ciasno opinała czaszkę, wyraźnie widać było zarys kości. Zdawało się, że krew bardzo leniwie płynie napuchłymi żyłami, w każdej chwili mogąc wstrzymać bieg. Mimo tych oznak starości, Reilly w niczym nie przypominał śliniącego się starucha. Wprost przeciwnie, z pomarszczonej, jakby małpiej twarzy patrzyły bystre oczy.

— A więc to jest nasz człowiek z przeszłości — powitał ich jego głos. — Proszę usiąść, sir. Właśnie rozmawiałem o panu z dziadkiem.

Blaine rzucił wzrokiem dookoła, jakby spodziewał się zobaczyć nieżyjącego od pięćdziesięciu lat mężczyznę, świecącego gdzieś w pobliżu. Ale w wysokim, bogato udekorowanym pokoju nic nie wskazywało na jego pobyt.

— Odszedł — wyjaśnił Reilly. — Kochany dziadek nie może długo trwać w postaci ektoplazmy. Ale i tak jest lepszy niż wiele innych duchów.

Na twarzy Blaine’a musiał się pojawić dziwny grymas, gdyż Reilly zapytał:

— Pan nie wierzy w duchy?

— Obawiam się, że nie.

— To naturalne. Przypuszczam, że to słowo kojarzy się panu z dwudziestowiecznymi przesądami i bajkami: szkielety, pobrzękujące łańcuchy i inne głupstwa. Ale znaczenie słów ulega zmianie.

— Tak, rozumiem — odpowiedział uprzejmie Blaine.

— Uważa pan, że plotę banialuki — powiedział dobrodusznie Reilly. — A tak nie jest. Niech pan weźmie pod uwagę zmiany, jakie zaszły w znaczeniu słów w ciągu pańskiego wieku. Na przykład słowo „atom” było nadużywane w science fiction, lecz dla przeciętnego człowieka znaczyło ono niewiele. Podobnie jak pan ignoruje słowo „duch”. A jednak kilka lat później ludzie zaczęli przywiązywać wagę do słowa „atom” — kojarzyło się im z czymś bardzo realnym, stanowiło zagrożenie. Nikt nie mógł go już ignorować! — uśmiechnął się. — Promieniowanie przestało być terminem pojawiającym się tylko w nudnych, naukowych książkach. „Choroba przestrzeni kosmicznej” w pańskich czasach nie budziłaby żadnych emocji, ale pięćdziesiąt lat później szpitale wypełniły się poskręcanymi ciałami. Słowa zmieniają swoje znaczenie: wychodzą poza język akademicki i zaczynają żyć w umysłach ludzi, zatracając abstrakcyjny charakter. Zdarza się to zawsze, gdy teoria staje się praktyką.

— A duchy?

— To podobny proces. Panie Blaine, jest pan staroświecki! Powinien pan zmienić swoją koncepcję świata.

— To będzie trudne.

— Ale konieczne. Niech pan zauważy, że zawsze istniały pewne przesłanki świadczące o ich istnieniu. A kiedy życie po śmierci zostało udowodnione naukowo — przestając tym samym być jedynie mrzonką — duchy również stały się faktem.

— Sądzę, że wpierw bym musiał któregoś zobaczyć odpowiedział Blaine.

— Niewątpliwie dojdzie i do tego. Ale skończmy ten temat. Niech mi pan powie, jak podobają się panu nasze czasy?

— Jak dotąd — nie bardzo. Reilly zachichotał rozbawiony.

— Nie powie pan nic miłego na temat porywaczy ciał? Nie powinien był pan opuszczać budynku. Leżało to w interesie nie tylko pana, ale i naszym.

— Przepraszam, panie Reilly — wtrąciła Marie Thorne. — Ale jest to wyłącznie moja wina.

Reilly spojrzał na nią, potem ponownie zwrócił się do Blaine’a.

— Przykre, oczywiście. Powinien pan, szczerze mówiąc, wrócić do 1958 roku i dopełnić swego przeznaczenia. Pańska obecność tutaj jest w pewnym stopniu kłopotliwa.

— Ubolewam nad tym.

— Niestety, chyba poniewczasie, wspólnie z dziadkiem doszliśmy do wniosku, aby nie wykorzystywać pana publicznie. Ta decyzja powinna zapaść o wiele wcześniej. Pomimo naszych chęci może jednak dojść do rozgłosu. Jest bardzo prawdopodobne, że rząd podejmie działanie, skierowane przeciw korporacji.

— Sir — ponownie wtrąciła Marie Thorne — adwokaci są pewni, że nie mamy się czego obawiać.

— Och, oczywiście, nie zamkną nas w więzieniu. Ale weźmy pod uwagę rozgłos towarzyszący sprawie. Skandal! Rex musi być odbierany jako odpowiedzialna, poważna instytucja. Skandal wywoła insynuacje, że omijamy przepisy prawa… Nie, pan Blaine nie powinien przebywać tutaj jako żywy dowód popełnionego błędu. Dlatego chciałbym przedstawić panu swoją propozycję.

— Słucham.

— Przypuśćmy, że Rex wykupiłby panu ubezpieczenie na życie po śmierci. Czy zgodziłby się pan popełnić samobójstwo?

Blaine przez chwilę patrzył osłupiały.

— Nie.

— Dlaczego? — zapytał Reilly.

Przez chwilę przyczyny wydały mu się oczywiste. Kto, jaka istota chciałaby odebrać sobie życie? Na nieszczęście, niektórzy zdobywają się na to. Uporządkował swoje myśli.

— Przede wszystkim — nie jestem na sto procent przekonany o istnieniu zaświatów.

— Przypuśćmy, że uda się pana przekonać. Czy wtedy popełni pan samobójstwo?

— Nie!

— Pan jest krótkowzroczny! Niech pan weźmie pod uwagę swoją sytuację. Świat, w którym pan teraz żyje, jest dla pana obcy, groźny. Nie jest źródłem niczego przyjemnego. W jakim zawodzie zamierza pan pracować? Z kim pan nawiąże znajomość? O czym będzie pan rozmawiał? Nawet spacer po ulicy okazał się dla pana niebezpieczną przygodą!

— Taka sytuacja nie powtórzy się. Nie byłem jeszcze zorientowany w panujących tu zwyczajach.

— Ależ w każdej chwili może dojść do zagrożenia pańskiego życia. Nigdy nie pozna pan dostatecznie dobrze naszych czasów. Nie kłamię! Jest pan w takim samym położeniu, jak jaskiniowiec przeniesiony do dwudziestego wieku. Pewnie wspaniale sobie radził z mastodontami czy niedźwiedziem jaskiniowym, być może jakaś dobra dusza ostrzeże go przed gangsterami. Ale czy mu w tym pomoże? Czy dzięki temu uda mu się uniknąć przejechania przez samochód, wpadnięcia pod pociąg, zatrucia gazem czy skręcenia karku w wannie? Nic nie jest w stanie zastąpić doświadczenia, które zdobywa człowiek wychowując się w określonej cywilizacji. A przecież nawet najlepiej przystosowanym ludziom zdarza się chwila nieuwagi, którą przypłacają życiem. Cóż więc dopiero mówić o jaskiniowcu.

— Pan przecenia niebezpieczeństwo. — Blaine poczuł, że na jego czole zaczynają zbierać się drobne kropelki potu.

— Czyżby? Niebezpieczeństwo, na jakie jesteśmy narażeni w lesie, jest niczym wobec tego, które grozi nam w wielkim mieście. A gdy miasto rozrośnie się do wielkości molocha…

— Nie popełnię samobójstwa. Chcę zaryzykować. Skończmy rozmowę na ten temat.

— Dlaczego jest pan tak nieodpowiedzialny? — zapytał rozdrażnionym głosem Reilly. — Niech pan zabije siebie teraz. Przynajmniej oszczędzi to nam całej masy kłopotów. Skoro pan nie zastanowił się nad tym, sam przedstawię pańskie perspektywy. Być może szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dzięki instynktowi przeżyje pan rok. No, może dwa. Bez znaczenia. Wcześniej czy później i tak popełni pan samobójstwo. Należy pan do tego typu ludzi. To pańskie przeznaczenie — od pierwszej chwili życia. Zabije się pan na pewno, ale choć z ulgą opuści pan ciało, to jednak nie dostanie się do wieczności.

— Pan zwariował! — krzyknął Blaine.

— Nigdy się nie mylę w ocenie skłonności samobójczych — usłyszał spokojny głos. — Zawsze trafiam. Zresztą dziadek jest podobnego zdania. Tak więc, jeśli tylko…

— Nie. Nie odbiorę sobie życia. Obawiam się, że nie pozostaje panu nic innego, jak wynajęcie płatnego mordercy.

— Nie jestem człowiekiem tego pokroju. Nie chcę naciskać na pana. Ale zapraszam na moją reinkarnację. Dziś po południu. Zetknie się pan na moment z wiecznością. Być może zmieni pan zdanie.

Blaine wahał się. Na twarzy starca pojawił się uśmiech.

— Przyrzekam, że nie będzie to dla pana niebezpieczne. Kupiłem swego żywiciela wiele miesięcy temu, bynajmniej nie na czarnym rynku. Szczerze mówiąc, nie czułbym się dobrze w czymś tak solidnie umięśnionym.

Rozmowa dobiegła końca. Marie Thorne wyprowadziła Blaine’a.

10

Pomieszczenie reinkarnacyjne przypominało salę widowiskową małego teatru. Blaine przypuszczał, że w zwykły dzień odbywają się tu konferencje i kursy dla kierownictwa spółki.

Teraz znajdowało się tu niewiele starannie dobranych ludzi. Pięciu mężczyzn w średnim wieku, z zarządu Rexa, zajęło fotele w ostatnim rzędzie. Rozmawiali przyciszonymi glosami. Niedaleko nich siedział sekretarz z notatnikiem w ręku. Blaine i Marie Thorne usiedli z przodu, jak najdalej od grupy z tyłu.

Na rzęsiście oświetlonym podwyższeniu ustawiono aparaturę do reinkarnacji. Składała się z dwóch foteli obwieszonych przewodami, które biegły do dużej, czarnej metalowej skrzyni. Blaine nie mógł pozbyć się wrażenia, że za chwilę weźmie udział w egzekucji. Kilku ludzi z obsługi manipulowało przy skrzyni. Obok nich stał stary brodaty doktor i jego kolega o czerwonej twarzy.

Pan Reilly wszedł na podium, lekko skinął głową zgromadzonym i usiadł w jednym z foteli. Za nim wszedł mężczyzna około czterdziestki. Na jego pobladłej twarzy malowało się rozpaczliwe zdeterminowanie. To miał być przyszły żywiciel Reilly’ego. Usiadł na drugim fotelu, rzucił wzrokiem na obecnych, potem opuścił oczy. Wyglądał na zmieszanego. Na jego górnej wardze pojawiły się krople potu. Podobnie jak Reilly udawał, że nie dostrzega swego partnera.

Na podium ukazał się kolejny mężczyzna. Był łysy, ubrany w czarny garnitur, pod szyją miał koloratkę. Trzymał w ręku małą książkę w czarnych okładkach. Zaczął rozmawiać szeptem z mężczyznami siedzącymi w fotelach.

— Kto to? — zapytał Blaine.

— Ojciec James — odpowiedziała Marie Thorne duchowny z Kościoła Życia Pozagrobowego.

— Co to jest?

— Nowa religia. Słyszałeś o szalonych latach czterdziestych? Wtedy to przed kościołami stanął ważny problem do rozstrzygnięcia — ustosunkowanie się do życia po śmierci.


* * *

Głównie chodziło o określenie statusu wieczności. Sytuacja uległa pogorszeniu, gdy Korporacja „Zaświaty” ogłosiła wyniki badań naukowych na ten temat. Choć starano się w publikacjach nie poruszać problematyki związanej z poglądami religijnymi, to jednak większość hierarchii kościelnych poczuła się urażona. Stwierdzono, że naukowcy przekroczyli swoje kompetencje. Korporacja — świadomie lub nie — przyczyniła się do powstania nowego poglądu na życie po śmierci, pozostającego w sprzeczności z nauką kościołów. Głosiła, że zbawienia nie osiąga się dzięki moralnym, religijnym czy etycznym wartościom, ale dzięki bezosobowej aparaturze, nie selekcjonującej ludzi pod żadnym względem. W całym świecie odbywały się synody i kongresy. Na części z nich uchwalono, że to, co odkryto w wyniku badań naukowych, nie jest niebem, zbawieniem, nirwaną czy rajem — ponieważ nie dotyczy duszy. Psychika — jak twierdzili — nie jest jednoznaczna z duszą, ta druga nie wchodzi nawet w skład psychiki. Oczywiście, nauka odkryła sposób na przedłużanie egzystencji jakiejś części człowieka, ale te badania nie mają nic wspólnego z duszą i w związku z tym nie podważają wierzeń religijnych.


* * *

— Zdaje się, że rozumiem o co chodzi. Starali się pogodzić naukę z dotychczasowymi wierzeniami. Ale czy tok ich rozumowania nie był zbyt skomplikowany dla zwykłych ludzi?

— Tak. Mimo że starali się wyjaśniać swój punkt widzenia jak najprościej, o wiele prościej ode mnie, przytaczali mnóstwo analogii. Inni w ogóle odrzucili wyniki badań naukowych, uznając je za błędne, za dzieło szatana. A jedna sekta rozwiązała ten problem ogłaszając, że dusza jest częścią psychiki.

— Podejrzewam, że właśnie wtedy doszło do powstania Kościoła Życia Pozagrobowego?

— Ma pan rację. Oddzielili się od innych religii. Według nich życie po śmierci jest ponownym narodzeniem się duszy, bez względu na przesłanki potwierdzające tę teorię lub też ją obalające.

— Coś przystającego do waszych czasów. Ale moralność…

— Z ich punktu widzenia wcale nie przekraczają nakazów moralności. Uważają, że moralny jest ten, kto po pierwsze dobrze egzystuje w społeczeństwie, a po drugie potrafi zapewnić sobie powodzenie.

Blaine nie miał odwagi kontynuować rozmowy na ten temat.

— Przypuszczam, że są popularni?

— Tak.

Chciał zapytać o coś więcej, ale w sali rozległ się głos Jamesa.

— Williamie Fitzsimmons — skierował się ku przyszłemu żywicielowi. — Czy znalazłeś się w tym miejscu z własnej, nieprzymuszonej woli, aby zakończyć egzystencję ziemską i zacząć nową, duchową?

— Tak, ojcze — wyszeptał bladymi wargami Fitzsimmons.

— Czy dokonano odpowiednich przygotowań umożliwiających ci tę egzystencję?

— Tak, ojcze.

Duchowny odwrócił się w stronę Reilly’ego.

— Kennethcie Reilly, czy znalazłeś się w tym miejscu z własnej, nieprzymuszonej woli, aby kontynuować swoją egzystencję na ziemi w ciele Williama Fitzsimmonsa?

— Tak, ojcze — powiedział z naciskiem Reilly.

— Czy sprawiłeś, by William Fitzsimmons dostąpił życia w wieczności, czy przekazałeś odpowiednią sumę na rzecz jego spadkobierców i opłaciłeś podatki związane z tymi transakcjami?

— Tak, ojcze.

— A więc rzeczy mają się następująco: nie dochodzi do żadnej zbrodni, tak w oczach prawa państwowego, jak i religijnego. Nie jesteśmy świadkami utraty życia, gdyż William Fitzsimmons będzie od dzisiaj przebywał w niebiosach, gdy Kenneth Reilly, zmieniając ciało, będzie kontynuował swoje ziemskie życie. Niech stanie się reinkarnacja!

Blaine miał wrażenie, że bierze udział w ceremonii przypominającej osobliwą mieszankę ślubu i egzekucji. Uśmiechnięty duchowny zniknął z podium. Ludzie z obsługi zajęli się obydwoma mężczyznami, sprawnie podłączyli elektrody.

Zapadła cisza. Część obecnych pochyliła się do przodu, w natężonym oczekiwaniu.

— Zaczynajcie — powiedział Reilly, patrząc na Blaine’a i uśmiechając się lekko.

Główny inżynier przekręcił pokrętło. Czarna skrzynia zabuczała głośno. Obydwaj mężczyźni drgnęli konwulsyjnie w swoich fotelach, potem ich ciała opadły bezwładnie.

— No i zamordowali tego biedaczynę, Fitzsimmonsa szepnął Blaine.

— Ten biedaczyna — odezwała się Marie Thorne doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co robi. Miał trzydzieści siedem lat i nic mu w życiu się nie udawało. Nie umiał zapewnić sobie pracy, mierne dochody nie wystarczały na nic. W żadnym wypadku nie mógł liczyć na życie pośmiertne. Wykorzystał swoją szansę. Co więcej — jego żona i pięcioro dzieci, dotychczas żyjący w nędzy, dzięki sumie, jaką wpłacił pan Reilly, nie tylko mają zapewnione dostatnie życie, ale stać ich będzie na opłacenie przyzwoitego wykształcenia.

— Na ich cześć — hip, hip, hurra! „Na sprzedaż: ojciec, lekko używany, we wspaniałym stanie. Z przyczyn losowych. Okazja”.

— Zachowuje się pan co najmniej dziwacznie. Ale, ale, zdaje się, że już po wszystkim.

Od obu głównych aktorów odłączono przewody, czarna skrzynia została odsunięta na bok. Nikt nie przywiązywał wagi do starczych zwłok, wszyscy skupili się przy żywicielu.

— Jak na razie nic — zawołał brodaty lekarz.

Blaine wyczuł rosnące podniecenie na sali, jakby objawy strachu. Powoli upływały sekundy, ludzie z obsługi krzątali się gorączkowo wokół ciała.

— Nadal nic! — lekko drżącym głosem zakomunikował lekarz.

— Co się dzieje? — zaciekawił się Blaine.

— Tak jak mówiłam panu wcześniej, reinkarnacja jest niebezpiecznym zabiegiem. Psychika Reilly’ego jak dotychczas nie weszła w posiadanie swego żywiciela. Nie pozostało jej zbyt wiele czasu.

— Jak to?

— Ciało zaczyna umierać od chwili, w której opuszcza je psychika. Nawet gdy jesteśmy nieprzytomni, podświadomość kontroluje czynności organizmu. Ale w takim przypadku…

— Nadal nic! — dobiegł ich głos lekarza.

— Obawiam się, że już jest za późno — szepnęła Marie Thorne.

— Drżenie! Zdaje się, że poczułem drżenie!

Znów zapadła cisza.

— Uważam, że jest w środku! — krzyknął lekarz. Dajcie tlen, adrenalinę!

Do twarzy żywiciela przyłożono maskę tlenową, wstrzyknięto środki pobudzające. Ciało drgnęło, poruszyło się. — Udało mu się! — krzyknął lekarz, odejmując maskę tlenową.

Dyrektorzy z zarządu poderwali się z miejsc. Pospieszyli z hałasem na podium. Żywiciel mrugał oszołomiony. Otoczyli go gwarem.

— Moje gratulacje, panie Reilly.

— Dobrze panu poszło, sir.

— A już zaczynaliśmy się martwić, panie Reilly.

Żywiciel spojrzał na nich, otworzył usta.

— Nie nazywam się Reilly.

Doktor przecisnął się przez stojących wokół ludzi.

— Nie jest pan panem Reillym? A może mówimy z panem Fitzsimmonsem?

— Nie — powiedział żywiciel. — Nie jestem Fitzsimmonsem. Cholerny, głupi biedaczyna. I nie jestem Reillym. Reilly próbował dostać się do tego ciała, ale ja byłem silniejszy. To teraz jest moje ciało.

— Jak się pan nazywa?

Żywiciel wstał. Dyrektorzy rozstąpili się.

— Wszystko trwało zbyt długo — powiedziała Marie Thorne.

Na twarzy żywiciela nie malował się już strach Fitzsimmonsa ani jego rozpacz, ani depresja. Nie nabrała też charakterystycznej dla Reilly’ego pogody ducha, ani nawet rozdrażnienia.

Bezbarwne wargi prawie nie odcinały się od białej twarzy. Do wilgotnego czoła przywarł pukiel włosów. Wcześniej rysy budziły sympatię, wydawały się harmonijne. Teraz twarz przypominała maskę — była martwa i bez żadnego wyrazu. Jedynie oczy pozwalały przypuszczać, że w środku jest człowiek. Wielkie, cierpliwe, niestrudzone oczy Buddy.

— Zombie — szepnęła Marie Thorne, przywierając do boku Blaine’a.

— Kim pan jest? — ponownie spytał lekarz.

— Nie pamiętam — odpowiedział. Powoli odwrócił się i zszedł z podium. Dwaj dyrektorzy przecięli mu drogę.

— Wynoście się! To teraz jest moje ciało!

— Dajcie mu spokój — powiedział ponuro lekarz. Zombie odwrócił się i podszedł do Blaine’a.

— Znam ciebie!

— Co? Czego ode mnie chcesz? — zdenerwował się Blaine.

— Nie pamiętam — zombie patrzył na niego nieruchomym wzrokiem. — Jak się nazywasz?

— Tom Blaine.

Zombie potrząsnął głową.

— Nic mi się z tym nazwiskiem nie kojarzy. Ale ja przypomnę sobie. Kiedyś… Moje ciało umiera, czyż nie? Zdążę sobie przypomnieć, zanim się rozpadnie. Ty i ja, rozumiesz, razem. Blaine, nie przypominasz sobie mnie?

— Nie! — krzyknął Blaine, usiłując tym krzykiem strząsnąć z siebie możliwość, że rzeczywiście łączy go coś z tą martwą istotą. — To absurd — pomyślał. — Jakie możemy mieć wspólne przeżycia? Czego on chce?! Nie. Blaine uspokoił się, ponieważ wiedział o sobie wszystko: kim był i kim jest. To stworzenie musiało chyba oszaleć. Albo się pomyliło.

— Kim jesteś? — zapytał.

— Nie wiem — zombie machnął rękami, jakby usiłował wydostać się z sieci.

Blaine zrozumiał, jak on się czuje: zdezorientowany, bez imienia, przyszłości. Chciał żyć — a stał się zombie.

— Jeszcze się spotkamy — zombie powiedział do Blaine’a. — Jesteś dla mnie ważny. Spotkamy się i przypomnę sobie wszystko o tobie i o sobie.

Odwróciwszy się, skierował się ku wyjściu. Blaine patrzył w ślad za nim. Nagle poczuł na ramieniu jakiś ciężar.

Marie Thorne zemdlała. Była to najbardziej kobieca rzecz, jaką do tej pory zrobiła.

Загрузка...