Główny inżynier i brodaty doktor spierali się ze sobą, stojąc obok aparatury reinkarnacyjnej. Nieco dalej stali ich asystenci. Problem był ściśle techniczny. Blaine stwierdził, że próbują określić przyczynę niepowodzenia. Obydwaj usiłowali przerzucić odpowiedzialność jeden na drugiego. Stary doktor uważał, że jest to wina niesprawnej aparatury lub wykorzystania nieodpowiedniej mocy. Główny inżynier zaklinał się, że jego maszyna jest całkowicie sprawna. Był pewny, że to lekarze źle przygotowali Reilly’ego.
Żaden z nich nie zamierzał ustąpić ani na krok. Obaj byli jednak ludźmi odpowiedzialnymi i wkrótce osiągnęli kompromis. Wina — zgodzili się — leży po stronie bezimiennego ducha, który nie pozwolił Reilly’emu na opanowanie żywiciela.
— Ale kto to może być? — zastanawiał się inżynier. Jakiś upiór?
— Możliwe — zgodził się lekarz. — Choć rzadko porywają się na opanowanie żyjącego ciała. Ale gadał takie głupstwa, że może być upiorem.
— Bez względu na to, kim jest, opanował ciało zbyt późno. Bez wątpienia mamy do czynienia z zombie. Cóż, nie ma co szukać winnych.
— Słusznie. Podpiszę, że aparatura działała bez zarzutu.
— Jasne. A ja, że nie popełniliście najmniejszego błędu.
Spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
W tym czasie dyrektorzy dyskutowali o wpływie następstw nieudanej reinkarnacji na działalność korporacji. Zastanawiali się też, w jaki sposób zredagować odpowiednią informację o przebiegu wypadków, czy dać pracownikom dzień wolny, aby mogli uczcić pamięć Reilly’ego i odprowadzić zwłoki do jego rodzinnego grobowca.
Zwłoki Reilly’ego leżały wciąż na fotelu. Zaczynały sztywnieć. Na twarzy malował się jakiś ponury grymas.
Marie Thorne odzyskała przytomność.
— Chodźmy — wyprowadziła Blaine’a z sali.
Pospiesznie przebyli długi korytarz o zielonych ścianach, wiodący do drzwi wychodzących na zewnątrz. Wezwała taxihel. Gdy już wzlatywali w górę, Blaine zapytał:
— Gdzie lecimy?
— Do mnie. Za chwilę Korporacja Rexa zamieni się w dom wariatów — zaczęła poprawiać włosy.
Blaine spojrzał przez szybę na rozciągające się w dole połyskliwe miasto. Z tej wysokości przypominało barwną mozaikę, jakby ilustrację do „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Ale gdzieś w dole, po ulicach i poziomach, krążył zombie, próbując przypomnieć sobie — jego.
— Dlaczego akurat mnie? — zapytał się głośno.
— Dlaczego pan i zombie? Cóż — a czemu nie? Czy pan nigdy nie popełnił błędu? — odpowiedziała pytaniem.
— Przypuszczam, że tak. Ale wszystko działo się dawno temu.
Potrząsnęła głową.
— Może te słowa byłyby słuszne w pańskich czasach. Dziś nic nie ulega przedawnieniu. Jest to jeden z cieni związanych z życiem po śmierci. Czasem błędy nie dadzą się pogrzebać: idą za kimś, bez względu na to, gdzie się uda.
— Teraz rozumiem. Ale ja nigdy nie zrobiłem nic, co by mogło być źródłem TEGO!
Wzruszyła ramionami jakby nie przekonana do końca.
— W takim razie jest pan lepszy niż większość z nas. Wydała mu się tak daleka i obca, jak nigdy dotąd. Taxihel zaczął zniżać lot.
Blaine pomyślał, że nie ma światła bez cienia. Naukowe udostępnienie wieczności z pewnością było dużym osiągnięciem rodzaju ludzkiego, ale niestety… Pojawiły się i pewne niedogodności. Zbyt cienka jest teraz bariera między życiem tu i tam. Umarli nie chcą leżeć cicho; czasem z różnych powodów pragną wrócić. Duchy również korzystają z odkrytych praw. Nie jest to jednak zbyt przyjemne z punktu widzenia prześladowanego.
Taxihel wylądował na duchu budynku. Marie Thorne zapłaciła za kurs i poszli do jej mieszkania.
Był to duży, pełen światła apartament. Meble i ozdoby, dobrane z dużym gustem, wyraźnie wskazywały, że mieszka tu kobieta. Kolory wnętrza były dosyć jaskrawe, ale być może ostra żółć lub intensywna czerwień kompensowały w jakiś sposób Marie Thorne ograniczenia w pracy. Pokoje były wyposażone w gadżety, które kojarzyły się Blaine’owi z przewidywaniami dwudziestowiecznych futurystów: samoregulujące się światło i klimatyzacja, fotele dopasowujące się do ciała, przycisk, po naciśnięciu którego otrzymywało się kieliszek martini.
Marie Thorne znikła w jednej z sypialń. Wkrótce wróciła, przebrana w luźną suknię i usiadła naprzeciw niego.
— No i cóż, Blaine, jakie są pańskie plany?
— Zdaje się, że na początek poproszę panią o pożyczkę.
— To ma pan zapewnione.
— W takim razie muszę znaleźć mieszkanie i poszukać sobie pracy.
— Nie będzie łatwo, ale znam kilka osób, które mogłyby…
— Nie, serdeczne dzięki — przerwał jej. — Mam nadzieję, że nie zabrzmi głupio, gdy powiem, że wolałbym sam to sobie załatwić.
— Nie, nie powiedział pan nic głupiego. Myślę, że się panu uda. Co powie pan o obiedzie?
— Z chęcią. Gotować pani też potrafi?
— Zaprogramuję. Zastanówmy się, co myśli pan o świetnym marsjańskim jedzeniu?
— Nie, dziękuję. Marsjańskie jedzenie jest niezłe, ale trudno nim się najeść. A co pani powie o steku?
Marie nacisnęła odpowiednie klawisze. Jej automatyczny kucharz wykonał resztę. Dobrał z lodówki i spiżarni odpowiednie składniki potraw i wszystko przygotował. A gdy już w powietrzu rozprzestrzeniał się zapach gotowanych potraw, zamówił u dostawców produkty, które zużył.
Smakowało wybornie, ale Marie Thorne sprawiała wrażenie trochę zażenowanej. Przeprosiła Blaine’a za to, że wszystkie potrawy przygotowane zostały automatycznie. Wiedziała, że w jego czasach kobiety własnoręcznie otwierały zawczasu przygotowane przetwory i przygotowywały jedzenie według własnego smaku. Ale być może starała się usprawiedliwić — ówczesne kobiety miały więcej czasu na takie przyjemności.
W czasie gdy pili kawę, zaszło słońce.
— Jestem pani wdzięczny. Teraz, jeśli może mi pani pożyczyć odpowiednią sumę, zacznę swoje starania.
Spojrzała zdziwiona.
— W nocy?
— Znajdę pokój w hotelu. Jest pani bardzo miła i uprzejma, ale nie chciałbym nadużywać pani gościnności…
— Niech pan nie przesadza. Tej nocy może pan przespać się tutaj.
— Dobrze — odpowiedział. Nagle poczuł suchość w ustach, serce zaczęło mu szybciej bić. Wiedział, że za jej zaproszeniem nie kryje się nic osobistego, ale jego ciało zdawało się mówić co innego. Wyraźnie czegoś oczekiwało od chłodnej, opanowanej pani Thorne.
Zaprowadziła go do jednej z sypialń, dając zieloną piżamę. Wyszła i zamknęła drzwi. Niedługo potem położył się do łóżka. Światło zgasło, jak tylko wydal odpowiednie polecenie.
W chwilę później, właściwie dokładnie wtedy, gdy poczuł to swoim ciałem, drzwi otworzyły się. Ubrana w coś zwiewnego weszła do pokoju i położyła się przy nim.
Leżeli w milczeniu. Przysunęła się bliżej, Blaine wsunął ramię pod jej głowę.
— Myślałem, że nie jestem w twoim typie.
— Nie tak do końca. Powiedziałam, że wolę wysokich, szczupłych mężczyzn.
— Kiedyś taki byłem.
— Domyślałam się tego.
Milczeli. Blaine czuł się coraz bardziej nieswojo. Zastanawiał się nad jej słowami. Czy to oznacza, że się jej podoba, czy może takie zachowanie jest typowe dla tej epoki i jedynie świadczy o gościnności?
— Pani Thorne, zastanawiam się, czy…
— Och, przestań wreszcie gadać — nagle odwróciła się do niego. Jej oczy w półmroku wydawały się niezwykle duże. — Czy o wszystko musisz pytać, Tom?
Później, pełna rozmarzenia, powiedziała:
— Biorąc pod uwagę okoliczności, uważam, że możesz mi mówić Marie.
Rankiem po toalecie Blaine zjadł z Marie śniadanie. Wręczyła mu małą kopertę.
— Jeśli będziesz w potrzebie, mogę pożyczyć ci więcej. A teraz, co się tyczy pracy…
— Jesteś mi bardzo pomocna, naprawdę wiele ci zawdzięczam, ale resztę wolałbym zawdzięczać sobie.
— Dobrze. Na kopercie jest mój adres i numer telefonu. Zadzwoń, jak tylko znajdziesz hotel.
— Zrobię tak — obiecał, patrząc na nią badawczo. Nie przypominała w niczym Marie z ostatniej nocy. Można byłoby pomyśleć, że to dwie różne osoby.
Gdy znalazł się przy drzwiach, dotknęła go lekko.
— Tom, proszę, bądź ostrożny. I zadzwoń.
— Dobrze.
Ruszył na podbój świata szczęśliwy i pełen siły.
W pierwszej chwili zamierzał szukać pracy przy projektowaniu jachtów. Porzucił jednak tę myśl, gdy wyobraził sobie projektanta z 1806 roku, wędrującego w podobnej sprawie po biurach konstrukcyjnych w 1958 roku. Mógł mieć facet nawet wielki talent, ale co by odpowiedział na pytania z zakresu wyliczania metacentrum, poziomów pływów mórz, miejsc największych naprężeń i najkorzystniejszego miejsca dla sonaru i radaru.
Kto zapłaci za jego naukę? Nie było sensu prosić o pracę w biurze projektowym. Może później, gdy się nauczy obecnej technologii, ale do tej pory trzeba z czegoś żyć.
Podszedł do budki, kupił mikrofilm z „New York Timesem” i przeglądacz. Gdy usiadł na napotkanej ławce, zabrał się do czytania ogłoszeń dotyczących pracy.
„Konserwator potrzebny do automatycznej kawiarni. Wymagana jest tylko znajomość podstaw robotyki”.
„Czyściciel kadłubów. Linie Mar-Goling. Koniecznie Rh+ i zabezpieczenie przed klaustrofobią”.
„Człowiek do selekcji złomu elektronicznego. Wystarczy podstawowa wiedza dotycząca elektroniki. Jedzenie na miejscu”.
Blaine uświadomił sobie, że nawet prace wymagające niskich kwalifikacji są dla niego zbyt trudne. Spojrzał na rubryki, gdzie zamieszczone zostały ogłoszenia o pracy dla uczniów.
„Potrzebny młody człowiek, interesujący się drukiem czasopism. Wymagania: podstawowa znajomość rachunku różniczkowego i całkowego oraz umiejętność praktycznego zastosowania wzorów Hooteana”.
„Sprzedawca na Wenus. Płaca plus procent od sprzedaży. Konieczna znajomość podstawowego słownictwa języków: francuskiego, niemieckiego, rosyjskiego i ourescz”.
„Roznoszenie gazet. Agencja Eth-col. Konieczna umiejętność jazdy sprendingiem. Wymagana dobra znajomość miasta”.
A więc nie nadaję się nawet na roznosiciela gazet! Poczuł się zniechęcony. Znalezienie pracy okazywało się trudniejsze, niż myślał. Czyżby nikt w tym mieście nie kopał rowów, nie nosił bagaży? Może całą fizyczną pracę wykonują tutaj roboty, a może aby wozić piach taczkami, potrzebny jest co najmniej stopień naukowy? Co to za świat?
Spojrzał na pierwszą stronę gazety.
„Budowa nowej stacji na Oxa, Nowy Południowy Mars”.
„Złośliwy upiór podejrzewany jest o spowodowanie serii pożarów w Chicago. Przeprowadzono stosowne egzorcyzmy”.
„Bogate złoża miedzi wykryto w sektorze Sigma-G”.
„Motłoch w Spencer Alabama zlinczował i spalił dwóch miejscowych zombie. Podjęto odpowiednie kroki przeciwko przywódcom”.
„Jeden z naszych najlepszych antropologów twierdzi, że archipelag Tuamoto jest ostatnim zakątkiem dwudziestowiecznego życia”.
„Stowarzyszenie do Spraw Ławic Ryb Atlantyckich będzie obradowało w Waldorf’.
„Wilkołak wciąż nieuchwytny. W Tyrolu, w Austrii, zawiadomiono mieszkańców, aby nadal mieli się na baczności”.
„W Izbie Reprezentantów upadła ustawa wprowadzająca zakaz polowań i popisów gladiatorskich”.
„Szaleniec zabił cztery osoby w San Diego”.
„Liczba wypadków helikopterowych w ciągu jednego roku doszła do miliona”.
Blaine odłożył gazetę. Był jeszcze bardziej przygnębiony. Duchy, wilkołaki, upiory… Nie podobały mu się te zamierzchłe słowa, które znów stały się aktualne. Spotkał już na swojej drodze zombie. Nie miał ochoty na nic więcej.
Poszedł dalej przez dzielnicę rozrywki. Oglądał połyskujące kopuły, plakaty reklamujące walki gladiatorów, odbywające się w Madison Square Garden, tablice ogłoszeń, zapraszające na trójwymiarowe filmy i widowiska, w których oddziaływano na wszystkie zmysły. Świetliste napisy informowały o koncertach i wenusjańskiej pantomimie.
Blaine przypomniał sobie ze smutkiem, że mógłby być jedynym pracującym w rozrywce, gdyby tylko Reilly nie zmienił zdania. Występowałby w jednym z teatrów jako „Człowiek z Przeszłości”.
Ależ tak! „Człowiek z Przeszłości”… w tej roli z pewnością by był dobry — co więcej — unikatowy. Korporacja Rexa uratowała mu w 1958 roku życie, aby wykorzystać jego umiejętności. Zmienili zdanie — ale on nie musi się do nich stosować. Swoją drogą… i tak nie ma wyboru.
Pospieszył do ogromnego biura i znalazł w spisie na ścianie nazwiska sześciu teatralnych agentów. Wybrał spółkę „Barnex, Scofield Styles”. Winda zawiozła go na osiemnaste piętro.
Wszedł do luksusowej poczekalni. Na ścianach wisiały duże trójwymiarowe fotografie aktorek. W najdalszym krańcu siedziała sekretarka. Spojrzała na niego pytająco. Podszedł do biurka.
— Chciałbym z kimś porozmawiać na temat mojego występu.
— Przykro mi, ale nie mamy teraz wolnych miejsc.
— Ale to jest wyjątkowe, niepowtarzalne przedstawienie.
— Naprawdę jest mi przykro. Może niech pan spróbuje w przyszłym tygodniu.
— Niech pani posłucha. Moje przedstawienie to naprawdę coś wyjątkowego. Widzi pani — ja jestem człowiekiem z przeszłości.
— Nie interesuje mnie, czy jest pan duchem Scotta Merrivale’a — odpowiedziała słodkim głosem. — Nie mamy miejsc. Niech pan spróbuje w przyszłym tygodniu.
Blaine obrócił się na pięcie. Niski, krępy mężczyzna przeszedł szybko obok niego, pozdrawiając sekretarkę.
— Dzień dobry, pani Thatcher.
— Dzień dobry, panie Barnex.
Barnex! Jeden z agentów! Pospieszył ku niemu, złapał go za rękaw.
— Panie Barnex, chciałbym wystąpić…
— Każdy chce — Barnex odpowiedział ze znużeniem.
— Ale ja mam nadzwyczajny pomysł!
— Każdy ma. Niech pan puści mój rękaw. Może w przyszłym tygodniu…
— Jestem z przeszłości! — krzyknął Blaine i natychmiast poczuł się głupio. Miał wrażenie, że za chwilę agent wyda polecenie, żeby zadzwonić na policję. Nie poddawał się. Naprawdę! Mogę tego dowieść! Ludzie z Korporacji Rexa porwali mnie z przeszłości. Wystarczy zapytać!
— Rex?… Tak, słyszałem u Lindy o jakimś porwaniu. Hm… Niech pan wejdzie do biura, panie…
— Blaine, Tom Blaine.
Wszedł za Barnexem do małego, zagraconego pokoju.
— Myśli pan, że się nadam?
— Być może — powiedział agent, wskazując Blaine’owi krzesło. — To zależy. Z jakiego okresu pan pochodzi?
— Z 1958 roku. Znam bardzo dobrze lata trzydzieste, czterdzieste, pięćdziesiąte. Nawiasem mówiąc, podczas nauki w college’u występowałem w teatrze szkolnym i pewna zawodowa aktorka powiedziała mi, że mam wrodzony…
— 1958? Dwudziesty wiek?
— Tak.
Agent potrząsnął głową.
— Niedobrze. Jeśliby pan pochodził z szóstego wieku ze Szwecji lub siódmego z Japonii, mógłbym znaleźć dla pana pracę. Bez trudu załatwiam występy ludziom z pierwszego wieku Cesarstwa Rzymskiego lub z czwartego wieku z Saksonii. Ale trudno znaleźć ludzi z tamtych lat, odkąd podróże w czasie zostały zakazane. Okres sprzed Chrystusa też jest całkowicie nie obstawiony.
— A co z dwudziestym wiekiem?
— Nie mamy zapotrzebowania.
— Jak to?
— Tak. Wszystkie możliwe przedstawienia daje Ben Therler z 1953 roku.
— Rozumiem — powiedział Blaine, podnosząc się wolno. — Cóż, dziękuję panu.
— Nie ma za co. Chciałbym panu pomóc. Jeśliby pan pochodził z jakiegokolwiek miejsca sprzed jedenastego wieku. Ale okres dziewiętnastego i dwudziestego wieku nie cieszy się dużym zainteresowaniem. Zaraz, a może pojedzie pan do Therlera? Nie jest to zbyt prawdopodobne, ale może wykorzysta pana jako dublera albo coś w tym rodzaju…
Zapisał adres i podał kartkę Blaine’owi. Ten wziął papier, podziękował i wyszedł.
Stał przez chwilę na ulicy, przeżywając porażkę. Jego niezaprzeczalna umiejętność, unikalna wartość, zostały przekreślone istnieniem Bena Therlera z 1953 roku. Pomyślał, że rzeczywiście podróże w czasie powinny być bardziej elitarne. To nieuczciwe: porwać człowieka i zostawić go własnemu losowi.
Zastanawiał się nad Therlerem. Co to może być za człowiek? Wkrótce się okaże. Nawet jeśli nie skorzysta z jego usług, z przyjemnością porozmawia z kimś ze swojej epoki. No i może Therler, który przebywa tu dłużej, będzie w stanie znaleźć jakąś radę na kłopoty Blaine’a.
Wezwał taxihel i po piętnastu minutach znalazł się przed drzwiami mieszkania Therlera.
Otworzył mu szczupły mężczyzna o przeciętnej aparycji, ubrany w szlafrok.
— Fotograf? — zapytał. — Przyszedł pan za wcześnie.
Blaine potrząsnął głową.
— Jestem z pańskiego wieku, z 1958 roku.
— Czyżby? — spojrzał na niego nieufnie.
— Mówię prawdę. Porwali mnie ludzie z Korporacji Rexa. Może pan sprawdzić moją prawdomówność.
Therler wzruszył ramionami.
— Cóż, w jakiej sprawie pan przyszedł?
— Miałem nadzieję, że może chciałby pan mieć dublera lub…
— Nie, nigdy nie korzystam z dublera — zaczął zamykać drzwi.
— Nie o to chodzi. Tak naprawdę przyszedłem po porostu porozmawiać z panem. Czuję się wyobcowany z dala od swoich czasów. Chciałem porozmawiać z kimś podobnym do mnie. Pomyślałem, że może i pan miałby ochotę.
— Ja? Och! — na twarzy Therlera pojawił się profesjonalny ciepły uśmiech. — Ma pan na myśli złote lata dwudziestego wieku! Z prawdziwą przyjemnością porozmawiam kiedyś z panem na ten temat, kolego. Stary, kochany Nowy Jork. Dodgersi i Yankesi, jednoślady w parku, tor do jazdy na wrotkach w Rockefeller Plaza. Pewnie, że brakuje mi tego. Ale obawiam się, że teraz nie mam czasu.
— Oczywiście — odpowiedział Blaine — innym razem.
— Cudownie! Naprawdę się cieszę na nasze spotkanie powiedział Therler, starając się uśmiechać jeszcze bardziej promiennie. — Zadzwoń do mojej sekretarki, dobrze, chłopie? Rozumiesz, mam wszystko zaplanowane z góry. Pewnego dnia przegadamy dobrych kilka godzin. Przypuszczam, że masz dolara czy więcej. Mógłbyś przyjść…
Blaine potrząsnął głową.
— No to na razie — powiedział z przekonaniem Therler. — I nie zapomnij zadzwonić do mojej sekretarki. Blaine pospiesznie wyszedł z budynku. Nie jest przyjemnie, gdy człowiek dowiaduje się, że ktoś zajął jego miejsce, ale jest jeszcze gorzej, gdy okazuje się,, że wykopał go zwykły oszust, który nie zbliżył się do 1953 roku nawet o stulecie. Tor do jazdy na wrotkach w Rockefeller Plaza! Zresztą, nawet nie musiał popełnić tej pomyłki, żeby dało się na milę wyczuć szalbierza.
Niestety, Blaine był prawdopodobnie jedynym człowiekiem w 2110 roku, który się w tym orientował.
Tego popołudnia Blaine dokonał niezbędnych zakupów. Znalazł sobie tani hotel na Piątej Alei. Przez następny tydzień szukał pracy.
Wstąpił do restauracji, ale okazało się, że talerze myją tylko automaty. W dokach i portach większość ciężkiej pracy wykonywały roboty. Pewnego dnia przyjęto go na okres próbny na kontrolera opakowań, ale po dokładnym sprawdzeniu jego ankiety personalnej dział kadr zwolnił go, przyjmując na to stanowisko małego mężczyznę o tępych oczach, który jednakże mógł się wykazać ukończeniem projektowania opakowań.
Blaine wracał w ponurym nastroju, gdy nagle rozpoznał w tłumie znajomą twarz. Znał tego człowieka bardzo dobrze. Był w jego wieku, rudowłosy, o lekko zadartym nosie, białej cerze i czerwonej plamie na szyi. Wydawało się, że wszystko mu się w życiu udaje.
— Ray! — krzyknął Blaine. — Ray Melhill! — przedarł się przez tłum i schwycił tamtego za ramię. — Ray, jak ci się udało wyrwać stamtąd?
Mężczyzna wyrwał się i wyprostował zagnieciony materiał.
— Nie nazywam się Melhill.
— Czyżby? Jesteś pewny?
— Oczywiście — zaczął odchodzić.
Blaine zagrodził mu drogę.
— Chwileczkę. Wygląda pan dokładnie jak on, ma pan nawet taką samą bliznę. Czy na pewno nie jest pan Rayem Melhillem, nawigatorem na statku kosmicznym „Bremen”?
— Jestem zupełnie pewny — mężczyzna odpowiedział zimnym głosem. — Młody człowieku, musiał mnie pan pomylić z kimś innym.
Blaine przez chwilę stał oszołomiony. Mężczyzna oddalał się. Blaine pobiegł do niego, chwycił za ramię i odwrócił twarzą do siebie.
— Ty cholerny złodzieju ciał! — krzyknął, uderzając jednocześnie obcego ręką w podbródek.
Mężczyzna zatoczył się na ścianę, a potem opadł nieprzytomny na chodnik. Blaine ruszył w jego stronę, ludzie rozpierzchli się na boki.
— Szaleniec! — krzyknęła kobieta. Ktoś jej zawtórował. Kątem oka Blaine dostrzegł, jak przez tłum przeciska się człowiek w niebieskim mundurze.
Policjant! Nurknął w tłum. Skręcił w jedną ulicę, potem w następną. Spojrzał do tyhz. Nikt go nie śledził. Podjął przerwany spacer do hotelu.
To było ciało Melhilla, ale Ray nie znajdował się już w nim. Nie dali mu żadnej szansy. Zabrali mu ciało i dostał je jakiś bogaty staruch. Jego gderliwa psychika nie pasowała do zbyt młodzieżowego odzienia.
Upewnił się, że jego przyjaciel nie żyje. Wypił na jego cześć kilka kolejek w pobliskim barze. Wrócił do hotelu.
Gdy przechodził koło recepcji, zatrzymał go urzędnik.
— Pan Blaine? Mam dla pana wiadomość. Proszę chwilę zaczekać — wszedł do biura.
Blaine stał, zdziwiony, zastanawiając się o kogo chodzi. Marie? Przecież jeszcze do niej nie zadzwonił. Obiecał sobie, że nie zrobi tego, dopóki nie znajdzie pracy.
Urzędnik powrócił niosąc kartkę.
Blaine przeczytał: „Na pana Blaine’a czeka połączenie w Łącznicy Duchów na ulicy 23. Godziny: od dziewiątej do piątej”.
— Zastanawiam się, jak ktokolwiek mógł znaleźć moje miejsce pobytu?
— Duchy mają swoje sposoby — odpowiedział urzędnik. — Znałem pewnego człowieka, którego zmarła teściowa umiała go dopaść, mimo że trzy razy zmieniał wygląd. Nie pomógł nawet Transplant. Ukrył się przed nią w Abisynii.
— Nie mam żadnej teściowej.
— Nie? Kto mogłby chcieć się z panem spotkać?
— Dowiem się jutro i przekażę panu wiadomość odpowiedział Blaine. Ale niepotrzebnie wysilał się na sarkazm. Urzędnik pogrążył się już w korespondencyjnym kursie Remontowania Silników Atomowych. Blaine poszedł do siebie.
Łącznica Duchów na ulicy 23 zajmowała duży budynek z szarego kamienia w pobliżu Trzeciej Alei. Nad drzwiami wyryte było: „Przeznaczony do bezpłatnego porozumiewania się między żyjącymi na Ziemi i poza nią”.
Wszedł do budynku, zatrzymał się przed tablicą informacyjną. Podawała numery piętra i pokoi: „Informacje Wpływające”, „Informacje Wychodzące”, „Translacje”, „Wyrzekanie się”, „Egzorcyzmy”, „Ofiary”, „Usprawiedliwienia”, „Egzorty”. Nie był pewny, gdzie powinien się skierować, pokazał więc w informacji swoje wezwanie.
— „Informacje Wpływające” — oznajmiła mile wyglądająca siwowłosa recepcjonistka. — Niech pan pójdzie prosto korytarzem, aż do pokoju numer 32 a.
— Dziękuję — powiedział. Zawahał się, ale dodał: Czy może mi coś pani wytłumaczyć?
— Oczywiście. Co pan chciałby wiedzieć?
— Mam nadzieję, że nie wychodzę na głupka pytając, o co tu chodzi?
— Trudne pytanie — uśmiechnęła się. — Patrząc od strony filozoficznej, mógłby pan nazywać Łącznicę Duchów krokiem na drodze ku jedności, próbą wyzbycia się dualizmu między psychiką i ciałem, zastąpienie…
— Nie o to mi chodzi — przerwał jej — chciałbym wiedzieć dokładnie.
— Dokładnie? Cóż, Łącznica Duchów jest stworzoną przez osoby prywatne instytucją bezpłatną, służącą jako miejsce, w którym dokonuje się porozumienia z Przedsionkiem Zaświatów. Niekiedy, oczywiście, ludzie obywają się bez naszego pośrednictwa, ale często potrzebują pomocy. Mamy odpowiednie wyposażenie, umożliwiające nawiązanie kontaktu. Również wykonujemy inne usługi, takie jak egzorcyzmy, wyklinanie, egzorty i tak dalej, które są konieczne od czasu do czasu, gdy ciało wchodzi w konflikt z duchem — uśmiechnęła się ciepło. — Czy moja odpowiedź coś panu wyjaśniła?
— Bardzo pani dziękuję — powiedział i poszedł do pokoju.
Było to małe szare pomieszczenie, w którym stało kilka foteli i urządzenie nagłaśniające, wmontowane w ścianę.
Blaine usiadł, zastanawiając się nad tym, co mu się tu przytrafi.
— Tom Blaine! — krzyknął jakiś bezosobowy głos w urządzeniu.
— O co chodzi? — Blaine poderwał się na nogi i skierował w stronę drzwi.
— Tom! Jak się miewasz?
Blaine, trzymając rękę na klamce, nagle rozpoznał głos.
— Ray Melhill?
— Zgadza się! Jestem tam, gdzie idą po śmierci bogacze. Nieźle, nie?
— To zaniedbanie waszych czasów — odpowiedział Blaine żartobliwie. — Ale, Ray, jak do tego doszło? Myślałem, że nie masz ubezpieczenia na życie po śmierci.
— Nie miałem. Ale pozwól, że opowiem ci całą historię. Przyszli do mnie jakąś godzinę po tobie. Byłem taki wściekły, że myślałem, że wyjdę z siebie. Pozostałem taki nawet, gdy mnie uśpili, gdy mnie usuwali z ciała — gdy umarłem.
— Jak wygląda śmierć?
— Podobna jest do eksplozji. Miałem wrażenie, że się rozpryskuję, rosnę do rozmiarów galaktyki, rozpadam na fragmenty, na mniejsze okruchy, a każdy z nich jest mną.
— I co się dalej stało?
— Nie wiem. Może pomogło, że byłem taki wściekły. Rozprzestrzeniłem się na takim obszarze, że jeszcze trochę i bym zupełnie znikł — wtedy po prostu skurczyłem się i znów stałem sobą. Zgodnie z tym, co ci mówiłem, kilka osób na milion przeżywa, pomimo że nie poddali się treningowi. Okazało się, że należę do grona szczęściarzy.
— Domyślam się, że znasz moją historię — powiedział Blaine. — Próbowałem coś dla ciebie zrobić, ale było już za późno.
— Wiem. Mimo to dziękuję. I dzięki za przyłożenie temu draniowi. Temu, który nosi moje ciało.
— Widziałeś?
— Mam oczy szeroko otwarte. Swoją drogą, podoba mi się Marie. Miła dziewczyna.
— Dzięki. Ray, jak wyglądają Zaświaty?
— Nie wiem.
— Nie wiesz?
— Jeszcze nie przebywam w Zaświatach. Jestem w Przedsionku. Jest to miejsce, w którym następuje przygotowanie. Coś w rodzaju mostu pomiędzy Ziemią i Zaświatami. Trudno opisać. Rodzaj szarości, z Ziemią po jednej stronie i Zaświatami po drugiej.
— Dlaczego nie przeszedłeś na drugą stronę?
— Nie teraz. Stamtąd się nie wraca. Nie można kontaktować się z Ziemią.
Blaine chwilę się zastanowił.
— Kiedy zamierzasz przejść na drugą stronę, Ray?
— Na razie dokładnie nie wiem. Myślę, że pobędę w Przedsionku przez jakiś czas, aby dopilnować pewnych rzeczy.
— Aby ze mnie nie zdejmować oka? To chciałeś powiedzieć?
— No cóż…
— Dziękuję, Ray, ale nie rób tego. Idź do wieczności. Sam mogę zadbać o siebie.
— Pewnie — odparł Melhill. — Myślę jednak, że zostanę tu jeszcze trochę. Zrobiłbyś dla mnie to samo, nieprawdaż? Przestań się więc sprzeciwiać. A teraz słuchaj. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z grożących ci kłopotów? Blaine skinął głową.
— Mówisz o zombie?
— Nie wiem, Tom, kim on jest i czego chce od ciebie, ale na pewno ma złe zamiary. Lepiej trzymaj się od niego z daleka. Ale nie o niego mi chodzi.
— Coś więcej?
— Obawiam się, że tak. Masz być straszony.
Tom roześmiał się mimo woli.
— Co ciebie tak śmieszy? — zapytał oburzony Melhill. Myślisz, że jest to przyjemność?
— Podejrzewam, że nie. Ale rzeczywiście mam być straszony?
— O Boże! Ależ z ciebie ignorant! Czy wiesz coś na temat demonów, upiorów? W jaki sposób powstają i jakie są ich pragnienia?
— Oświeć mnie.
— Kiedy umiera człowiek, są trzy możliwości. Po pierwsze, jego psychika może się po prostu rozprysnąć, zniszczyć i w ten sposób przychodzi całkowita śmierć. Po drugie, psychika człowieka może przetrwać szok wywołany śmiercią i znajdzie się on w Przedsionku jako duch. Domyślam się, że już te dwie możliwości są ci znane.
— Mów dalej.
— Jest trzecia możliwość — jego psychika ulegnie podczas śmierci rozbiciu, ale nie do końca. Dociera do Przedsionka, ale jest obłąkany. I w ten sposób, przyjacielu, rodzą się demony.
— A więc demon — jest to psychika, która oszalała podczas śmierci, doznała urazu?
— Zgadza się. Jest obłąkana i straszy.
— Ale czemu?
— Demony straszą — powiedział Melhill — ponieważ wypełnia je nienawiść, wściekłość, strach i ból. Nie chcą odejść w Zaświaty. Chcą jak najdłużej przebywać na Ziemi: tu skupia się ich uwaga, tu chcą działać. Pragną straszyć ludzi, ranić ich, doprowadzać do obłędu. Straszenie jest dla nich najłatwiejsze, wynika z ich szaleństwa. Zauważ, Tom, że od początku istnienia ludzkości…
Od początku istnienia ludzkości zawsze istniały duchy, ale nie było ich dużo. Jedynie kilku ludzi na milion przeżywało śmierć. Tylko niewielka część spośród nich stawała się upiorami.
Wpływ tych demonów na ludzi był jednak kolosalny: spowodował zafascynowanie śmiercią, rozważania nad jej przypadkowością — ktoś, przed chwilą pełen życia, nagle stawał się zimny i nieruchomy. Potem zjawiał się straszliwy demon. Zaczęto celebrować śmierć. Otaczała ją głęboka tajemnica, kierująca myśli ku niebu. Każde pojawienie się demona powodowało powstanie plotek i opowieści — w rezultacie wydawało się, że jest ich tysiące. Dopatrywano się też ich w każdej drżącej gałązce, ogniku na bagnie, poruszającej się zasłonie. Zrodziły się przesądy i wierzenia, czarownice i magicy, złe duszki, diabły, zmory, wilkołaki i wampiry.
Wczesne naukowe badania, próbujące wykryć prawdę, przede wszystkim dowiodły istnienia szeregu oszustów, halucynacji i zwykłych pomyłek. Ale natrafiono też na przypadki nie dające się tak łatwo wyjaśnić.
Przesądy zostały obalone. Statystycznie rzecz biorąc duchy nie istniały. Ale nadal istniało coś, co nie dało się zaklasyfikować. Ignorowano owo „coś” przez stulecia, dopóki nauka nie stworzyła w ostatnich czasach odpowiedniej teorii.
Wraz z naukowym odkryciem Zaświatów, demony zaczęły być czymś zrozumiałym. Nawet zaczęto klasyfikować szaleństwo według kryteriów stosowanych na Ziemi. Znaleziono melancholików, przesuwających się posępnie przez okolice, w których działały, szepczących hebefreników, opowiadających zabawne nonsensy, idiotów i imbecylów, którzy zdziecinnieli, schizofreników, wyobrażających sobie, że są zwierzętami, wampirami, wilkołakami i tak dalej.
Odkryto upiory rzucające kamieniami i podpalające domy, rozgadanych paranoików, którzy przyjmowali postać Lucyfera czy Belzebuba, Archaniołów, czy Duchów Bożego Narodzenia, proroków głoszących zgubę lub nawet postać samej Śmierci.
Straszyły rzeczywiście jak szaleńcy. Włóczyły się po starych budowlach, gadały nonsensy na seansach spirytystycznych. Zawracały ludziom głowę aż do momentu, w którym nie zabrano się do ich leczenia. Wówczas uciekły do Przedsionka, bojąc się, że ktoś może je wyleczyć.
— Teraz już wiesz, jak się sprawy mają — zakończył Melhill. — Odkąd zaczęła działać Korporacja „Zaświaty”, o wiele więcej osób przeżywa śmierć. Ale i więcej staje się szalona.
— W ten sposób rośnie liczba upiorów — uzupełnił Blaine.
— Zgadza się. Jeden z nich ma z tobą na pieńku — głos Melhilla stawał się coraz słabszy. — Tak więc bądź ostrożny. Muszę już iść.
— Co to za upiór? Czyj to duch? I dlaczego musisz już iść?
— Potrzeba wiele energii, aby przebywać na Ziemi wyszeptał Melhill. — Zużyłem prawie cały zapas. Czy nadal mnie słyszysz?
— Tak, mów dalej.
— Nie wiem, kiedy upiór da o sobie znać. I nie wiem, kto to jest. Pytałem, ale nie odpowiedzieli. Po prostu musisz być ostrożny.
— Będę — powiedział Blaine, trzymając ucho przyciśnięte do głośnika. — Ray, porozmawiamy jeszcze innego dnia?
— Myślę, że tak — głos Melhilla ledwo było słychać. Wiem, że szukasz pracy. Spróbuj u Eda Franchela, na ulicy 19 Zachodniej 322. Nie jest to przyjemna praca, ale dobrze płatna. I pilnuj się.
— Ray! — krzyknął Blaine. — Jaki to jest rodzaj upiora? Głośnik milczał.
Pod adresem podanym przez Melhilla znalazł niski, sypiący się budynek, otynkowany na brązowo. Wspiął się po schodach i nacisnął dzwonek, przy którym widniała karteczka: Przedsiębiorstwo Edwarda J. Franchela. Ogromny, łysy mężczyzna w podkoszulku otworzył drzwi.
— Pan Franchel? — zapytał Blaine.
— Tak — odpowiedział z uśmiechem. — Proszę do środka, sir.
Zaprowadził Blaine’a do mieszkania, wypełnionego zapachem gotującej się kapusty. Część pomieszczenia przerobiona została na biuro, w głębi można było dostrzec ciemny pokój stołowy.
— Proszę wybaczyć ten bałagan — powiedział gospodarz, wskazując Blaine’owi krzesło. — Zamierzam przenieść się do normalnego biura, jak tylko znajdę trochę czasu. Mam tyle zajęć… Ale czym mogę panu służyć?
— Szukam pracy.
— Do diabła! Myślałem, że jesteś klientem — odwrócił się w kierunku części mieszkalnej i krzyknął: — Alice, czy możesz wyłączyć wreszcie to cholerstwo?!
Dobiegające ich dotychczas głosy umilkły. Franchel zwrócił się do Blaine’a.
— Bracie, jeśli interes nie zacznie wreszcie prosperować, nie pozostanie mi nic innego, jak tylko kolejka samobójców. Chcesz pracy, tak?
— Tak. Ray Melhill poradził mi, żebym tu spróbował.
Franchel ożywił się.
— Co porabia Ray?
— Nie żyje.
— Skandal! To był człowiek z klasą, choć może trochę zbyt ostry. Pracował u mnie, gdy piloci statków kosmicznych strajkowali. Chcesz się napić?
Skinął głową. Gospodarz podszedł do szafki i wyjął butelkę whisky z ryżu „Moonjuice”. Napełnił dwie szklanki z dużą wprawą.
— Na cześć Raya — powiedział. — Domyślam się, że go zapuszkowali?
— Zapuszkowali — potwierdził Blaine, domyślając się, że chodzi o kradzież ciała Melhilla. — Dopiero co rozmawiałem z nim w Łącznicy Duchów.
— A więc dostał się do Przedsionka! — zauważył z podziwem Franchel. — Chłopie, dobrze by było, żebyśmy też mieli takie szczęście. A więc szukasz pracy? Hm, może uda mi się coś znaleźć. Wstań.
Obszedł Blaine’a dookoła, pomacał jego bicepsy i mięśnie na karku. Potem stanął przed nim i nagle zadał cios.
Blaine podniósł natychmiast prawą rękę, zasłaniając się.
— Dobra budowa, szybki refleks… — powiedział Franchel. — Myślę, że się nadasz. Wiesz co nieco na temat broni?
— Nie za wiele — odpowiedział Blaine, zastanawiając się, jaki to może być rodzaj pracy, którą naraja mu Franchel. — Jedynie znam antyki: colty, winchestery…
— Nie bujasz? Wiesz, zawsze chciałem kolekcjonować takie starocie. Na polowaniach nie wolno używać ani blasterów, ani żadnej broni miotającej pociski. Co jeszcze umiesz?
— Mógłbym walczyć na bagnety — zaproponował Blaine i jednocześnie pomyślał o tym, jak jego sierżant zareagowałby na taką przechwałkę.
— Naprawdę? Pchnięcie i sparowanie, i reszta? Niech mnie diabli! Byłem przekonany, że nikt już tego nie potrafi. Jesteś pierwszym od piętnastu lat człowiekiem, który mówi, że potrafi bić się na bagnety. Chłopie, jesteś zatrudniony.
Franchel podszedł do biurka, napisał coś na kartce i wręczył ją Blaine’owi.
— Idź jutro pod ten adres. Na miejscu powiedzą ci, co masz robić. Dostaniesz normalną płacę myśliwego, dwieście pięćdziesiąt dolarów za każdy dzień polowania. Masz może własną broń? Dostaniesz wyposażenie, ale potrącą ci jego koszt z wypłaty. I ja oczywiście mam swoje dziesięć procent. Zgadza się?
— Pewnie. Czy możesz mi powiedzieć coś więcej o polowaniu?
— Nie ma o czym mówić. To nic wyjątkowego. Nie rozpowiadaj dookoła, że bierzesz w nim udział. Nie jestem pewien, czy polowania są nadal legalne. Chciałbym, aby Kongres zdecydował się wreszcie na brzmienie ustawy o samobójcach i dozwolonych morderstwach, inaczej nie wiadomo, na czym się stoi.
— Hm — zgodził się Blaine.
— Teraz prawdopodobnie zastanawiają się nad legalnymi aspektami pouczenia. Inni myśliwi też będą jutro w tym miejscu, którego adres ci dałem. Quarry powie ci wszystko, co warto wiedzieć. Pozdrów ode mnie Raya, dy będziecie ponownie rozmawiać. Powiedz mu, że przykro mi, iż został zabity.
— Przekażę mu — powiedział Blaine. Postanowił, że nie będzie zadawał więcej pytań. Bał się, że może swoją ignoracją spowodować wymówienie z pracy. Bez względu na to, na czym polega polowanie, na pewno jego ciało i on sam podołają trudnościom. Potrzebował pracy, jakiejkolwiek, żeby poczuć się pewnym siebie — i wypełnić pieniędzmi pusty portfel.
Podziękował Franchelowi i wyszedł.
Zjadł obiad w barze i kupił kilka tygodników. Był dumny ze znalezienia pracy, wreszcie uwierzył, że potrafi żyć samodzielnie w dwudziestym drugim wieku.
Jego dobry nastrój znikł bez śladu, gdy po drodze do hotelu zobaczył samotnego mężczyznę. Stał na brzegu chodnika i patrzył na Blaine’a wyblakłymi oczami Buddy. Jego podarte ubranie wisiało w strzępach, biała twarz rzucała się w oczy. Zombie.
Blaine pospieszył do hotelu, nie chcąc stykać się z niebezpieczeństwem. No cóż, jeśli mogą na niego patrzeć inni, może i zombie.
Pomimo tej refleksji, przez całą noc prawie nie zmrużył oka. Wciąż śniły mu się koszmary.
Wczesnym rankiem Blaine wyszedł z domu, aby udać się pod adres podany mu przez Franchela. Gdy stał, czekając na autobus, był świadkiem zamieszania.
Jakiś mężczyzna zatrzymał się na krótko pośrodku chodnika pełnego ludzi. Śmiał się do siebie, zrobiło się wokół niego pusto. Miał około pięćdziesięciu lat, ubrany był jak solidny biznesman.
Nagle przestał się śmiać. Otworzył trzymaną w ręku teczkę i wyjął dwa długie, lekko wygięte sztylety. Odrzucił teczkę, zdjął z nosa okulary i również rzucił je na chodnik.
— Szaleniec! — ktoś krzyknął.
Mężczyzna zanurzył się w tłumie. Obydwa sztylety zabłysły w słońcu. Ludzie zaczęli krzyczeć, rozbiegali się na boki.
— Szaleniec, szaleniec!
— Wezwijcie policję!
Ktoś upadł. Klął trzymając się za zranione ramię. Twarz szaleńca zrobiła się purpurowa, z warg toczyła mu się piana. Pobiegł w kierunku większego ścisku. Ludzie, usiłując uciec mu z drogi, wpadali na siebie. Jakaś kobieta, obładowana zakupami, straciła równowagę. Wszystkie paczki rozsypały się po chodniku. Wojownik usiłował zranić ją w lewą rękę, ale nie trafił i pobiegł w głąb tłumu.
Zjawiło się kilku policjantów w niebieskich mundurach.
— Położyć się na ziemię! — krzyczeli. — Wszyscy kładą się na ziemię!
Wstrzymano ruch. Ludzie, którzy znajdowali się w pobliżu szaleńca, upadli na ziemię. Również tam, gdzie stał Blaine, wszyscy się kładli.
Drżąca, dwunastoletnia dziewczynka pociągnęła Blaine’a za rękę.
— Niech pan się kładzie na chodniku. Chce pan, żeby trafili w pana?
Położył się. Wojownik zawrócił i biegł teraz w stronę policjantów, machając sztyletami i wydając jakiś obłąkany krzyk.
Natychmiast trzech policjantów nacisnęło spusty. Z ich broni wydobyły się lekko żółte promienie, które trafiając w szaleńca, przybrały czerwoną barwę. Ten krzyknął, odwrócił się i zaczął uciekać. Promień dosięgnął go. Resztką sił rzucił sztylety w stronę policjantów i opadł bezwładnie na ziemię.
Z góry nadleciała karetka. Szybko zaniesiono do środka szaleńca i jego ofiary. Policjanci zaczęli rozganiać tłum, który się zebrał wokoło.
— No, koniec, rozejść się!
Tłum topniał. Blaine wstał i otrzepał się z pyłu.
— Kto to był?
— Wojownik, głuptasie — odpowiedziała dziewczynka. — Nie widziałeś?
— Widziałem. Wielu ich macie?
Przytaknęła z dumą.
— W Nowym Jorku jest więcej wojowników niż w innych miastach na świecie. Jedynie w Manilii jest więcej, tam nazywają ich furiatami. Ale niczym się nie różnią od naszych. U nas jest ich z pięćdziesięciu rocznie.
— Więcej — wtrącił mężczyzna. — Może nawet z osiemdziesięciu. Ale ten nie reprezentował zbyt wysokiego poziomu.
Wokół Blaine’a i dziewczynki skupiło się kilka osób. Rozmawiali o wojowniku, podobnie jak w dwudziestym wieku świadkowie wypadku samochodowego.
— Ile osób dostał w swoje ręce?
— Tylko pięć. I wątpię, żeby kogoś zabił.
— Nie włożył w to serca — powiedziała starsza kobieta. — Kiedy byłam małą dziewczynką, nie dawało się ich tak łatwo pokonać.
— Cóż, wybrał zły punkt. Ulica 42 roi się od policjantów.
Zanim się rozkręcił, już został złapany.
Podszedł do nich wysoki policjant.
— No, dosyć rozmowy. Skończona zabawa, rozejdźcie się.
Rozproszyli się na boki. Blaine wsiadł do swojego autobusu. Rozmyślał nad tym, dlaczego pięćdziesięciu lub więcej ludzi pewnego dnia dochodzi do wniosku, żeby zacząć walkę. Napięcie nerwowe? Wypaczona forma indywidualizmu? Przestępstwo?
Przybył mu jeszcze jeden problem do zastanowienia.
Kamerdyner zaprowadził go do przestronnego pokoju, w którym stały ustawione rzędem krzesła. Siedzący na nich mężczyźni stanowili grupę głośno mówiących, wytrzymałych na trudy, żylastych typków, z których każdy niewiele dbał o garderobę. Większość z nich dobrze się znała.
— Hej, Otto! Wziąłeś się za polowania?
— Aha. Nie mam forsy.
— Wiedziałem, że wrócisz do nas. Tim!
— Cześć, Bjorn. To jest moje ostatnie polowanie. — Na pewno. Do przyszłego.
— Nie, naprawdę zamierzam się wycofać. Kupuję farmę na północnym Atlantyku. Potrzebuję jeszcze trochę gotówki.
— Aby ją przepić.
— Tym razem na pewno nie.
— Theseus! Jak się miewa twoje zwichnięte ramię?
— Nieźle, Chico. Que tal?
— Całkiem, całkiem, chłopcze.
— O, pojawił się Sammy Jones, jak zawsze ostatni.
— Chyba się nie spóźniłem?
— Tylko dziesięć minut. Co z twoim cieniem?
— Sligo? Nie żyje. Polowanie na Asturiasa.
— Marnie. Zaświaty?
— Nie sądzę.
Do pokoju wszedł mężczyzna. Zawołał:
— Panowie! Proszę o uwagę.
Przeszedł na środek pokoju. Trzymając ręce na biodrach, stanął na przeciwko myśliwych. Był szczupły, żylasty, średniego wzrostu. Ubrany w czerwone bryczesy i rozpiętą pod szyją koszulę. Jego bystre oczy patrzyły z wąskiej, drobnej twarzy na siedzących mężczyzn, którzy pod tym spojrzeniem czuli się wyraźnie nieswojo. Wreszcie odezwał się.
— Dzień dobry panom. Nazywam się Charles Hull, jestem waszym pracodawcą i zwierzyną — mówiąc te słowa uśmiechnął się chłodno. — Przede wszystkim kilka słów na temat legalności naszego przedsięwzięcia. Mój prawnik zapoznał się ze wszystkimi ostatnio dokonanymi zmianami. Naświetli nam tę sprawę. Ma pan głos, panie Jensen.
Do pokoju wszedł mały, nerwowy człowieczek. Nałożył okulary i przeczyścił gardło.
— Tak, panie Hull. Panowie, co się tyczy obecnych przepisów prawnych, regulujących polowania, to zgodnie z poprawkami do Ustawy o samobójcach z 2102 każdy człowiek, który ma zapewnione życie wieczne, może wybrać sobie moment śmierci i jej rodzaj oraz miejsce, w którym dokona samobójstwa, o ile nie jest to czyn zbyt okrutny. Według obowiązujących przepisów ciało człowieka, który ma zapewnioną wieczność, nie jest równoznaczne z człowiekiem jako takim i zniszczenie go nie pociąga za sobą żadnej kary.
Podczas tego wyjaśniania Hull przemierzał pokój szybkimi, miękkimi krokami. Teraz zatrzymał się.
— Dziękuję panu, Jensen. Nie można więc w żaden sposób podważyć mojego prawa do samobójstwa. Również nie ma nic nielegalnego w wyborze takich jak wy mężczyzn do dokonania tego. Wasze postępowanie nie może być w żaden sposób karalne, co gwarantują odpowiednie przepisy. Wszystko gra. Wątpliwości budzi jedynie ostatnia poprawka.
Skinął w kierunku Jensena.
— Ostatnia poprawka mówi, że człowiek może wybrać sobie rodzaj śmierci i tak dalej „o ile nie wiąże się to z naruszeniem cielesnej powłoki innych”.
— Ten przepis jest źródłem kłopotów. Polowanie jest legalną formą samobójstwa. Czas i miejsce zostało już wybrane. Wy, myśliwi, tropicie mnie. Ja, zwierzyna, uciekam. Gdy któryś mnie dopadnie — zginę. Wspaniale, z jednym wyjątkiem. — Odwrócił się w stronę prawnika. Panie Jensen, może pan opuścić pokój. Nie chciałbym wpędzać pana w jakieś tarapaty.
Po wyjściu prawnika Hull kontynuował wątek.
— Jedyny problem polega na tym, że będę uzbrojony i będę robił wszystko co w mojej mocy, aby was zabić. Któregokolwiek. Wszystkich. A TO — jest nielegalne usiadł z wdziękiem na krześle. — Jednakże przestępstwo jest moim dziełem. Ja was zatrudniłem, a wy zupełnie nie orientowaliście się, że zamierzam się bronić. Oczywiście to, co proponuję, jest stworzone na użytek ewentualnej obrony. Jeśli zostanę przyłapany na próbie morderstwa, poniosę karę. Ale wy będziecie czyści jak łza. Gdy któryś z was zabije mnie, tym samym uwolni mnie od ziemskiej sprawiedliwości. Jeżeli dojdzie do tego nieszczęścia, że zabiję wszystkich z was, będę zmuszony dokonać samobójstwa w bardziej prozaiczny, staroświecki sposób. Ale doprawdy, poczuję się rozczarowany. Ufam, że mnie nie zawiedziecie. Są jakieś pytania?
Myśliwi zaczęli wymieniać między sobą uwagi.
— Pewny siebie sukinsyn.
— Nie przejmuje się tym, wszyscy są tacy.
— Myśli, że fiest od nas lepszy — on i ta jego gadanina. — Zobaczymy, co będzie gadał, gdy znajdzie się w nim kawałek stali.
Hull uśmiechnął się zimno.
— Wspaniale. Sądzę, że wszystko jest jasne. Teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, powiedzcie mi swoje rodzaje broni.
Myśliwi jeden po drugim udzielali wyjaśnień.
— Maczuga.
— Sieć i trójząb.
— Włócznia.
— Bolas. — Szabla.
— Bagnet — odpowiedział Blaine, gdy przyszła na niego kolej.
— Pałasz.
— Berdysz.
— Miecz.
— Dziękuję panom. Ja będę uzbrojony w rapier i oczywiście nie założę żadnego pancerza. Spotkamy się w niedzielę o świcie, na terenie mojej posiadłości. Kamerdyner da każdemu z was informację, w jaki sposób tam się dostać. Niech zostanie człowiek od bagnetu. Do widzenia pozostałym.
Myśliwi wyszli.
— Walka na bagnety jest niespotykaną umiejętnością. Gdzie się pan jej nauczył?
Blaine zawahał się, po czym powiedział:
— W wojsku, między rokiem 1943 a 1945.
— Jest pan z przeszłości?
Potwierdził.
— Interesujące — powiedział Hull, nie zdradzając najmniejszych oznak zaciekawienia. — A więc jest to pana pierwsze polowanie?
— Tak.
— Wydaje się pan osobą obdarzoną pewną dozą inteligencji. Przypuszczam, że wybrał pan tak niebezpieczną pracę z jakiś szczególnych powodów?
— Brak mi pieniędzy, a nie jestem w stanie znaleźć innego zajęcia.
— Oczywiście — zgodził się Hull, jakby znał wcześniej odpowiedź. — A więc wziął się pan za polowania. Nie jest to jednak zajęcie dla każdego. Potrzebne są szczególne zdolności, między innymi zdolność do popełnienia morderstwa. Czy jest pan pewny, że ją posiada?
— Ufam, że tak — odrzekł Blaine, choć jeszcze nie zastanawiał się nad tym problemem.
— Mam pewne wątpliwości. Pomimo swojego wyglądu nie stwarza pan wrażenia, że jest człowiekiem tego rodzaju. Jak pan postąpi, gdy okaże się, że pomylił się pan w ocenie swoich możliwości? Jeśli zawaha się pan w ważkim momencie, gdy stal uderzy o stal?
— Zobaczę.
Hull skinął głową.
— Ja również. Być może, jest w panu głęboko ukryta żądza krwi. Ta wątpliwość doda smaku grze. Choć może pan nie zdąży się w niej rozsmakować.
— Moje zmartwienie — odpowiedział Blaine czując, jak narasta w nim niechęć do swojego eleganckiego pracodawcy, pełnego retorycznych pytań. — Czy mogę zadać panu pytanie?
— Jestem do pana usług.
— Dziękuję. Dlaczego chce pan umrzeć?
Hull spojrzał na niego i wybuchnął śmiechem.
— Teraz jestem pewny, że jest pan z przeszłości! Co za pytanie!
— Czy mógłby pan na nie odpowiedzieć?
— Oczywiście. — Hull wyciągnął się. W jego oczach można było dostrzec pewnego rodzaju rozmarzenie. Mam czterdzieści trzy lata. Oznacza to, że przeżyłem już mnóstwo dni i nocy. Jestem bogaty i zawsze mogłem robić wszystko, na co miałem ochotę. Znużyłem się przeżyciami. Kiedy byłem młody, każdy dzień przynosił mi ekscytację, przeżycie. Teraz wlecze się godzina po godzinie — bez końca. I nie przynoszą nic nowego. Nasza Ziemia nie ma już nic do zaoferowania. Kiedyś wyobrażałem sobie, że Ziemia jest skrzynią pełną klejnotów. Teraz okazało się, że są to tylko szkiełka — spojrzał na Blaine’a, sprawdzając efekt swoich słów. — Czeka mnie tylko nuda. Wybrałem coś innego: ostatnią przygodę, którą może mi się przydarzyć na Ziemi — przygodę ze Śmiercią, bramą do wieczności. Rozumie mnie pan?
— Oczywiście — odpowiedział Blaine, coraz bardziej zirytowany pozą tamtego. — Ale po co ten pośpiech? Śmierć zaczeka, a życie może dostarczyć jeszcze wielu przyjemności.
— Mówi pan jak dwudziestowieczny optymista. — Hull roześmiał się. — Życie jest realne, należy je brać na serio… W pańskich czasach rzeczywiście musieliście w to wierzyć. Jaki mieliście przed sobą wybór? Ilu z was tak naprawdę wierzyło w wieczne życie?
— Pańskie słowa nie podważają mojego punktu widzenia — powiedział Blaine. Coraz bardziej denerwowało go, że musi zachowywać się z respektem.
— Ależ wprost przeciwnie! Zmieniły się poglądy na temat życia i śmierci. Zamiast stosować się do banalnych rad Longfellowa, wolimy filozofię Nietzschego — śmierć w odpowiednim czasie. Inteligentni ludzie nie trzymają się kurczowo życia, wiedzą, że przebywanie na Ziemi jest tylko częścią ich egzystencji. Czemu nie mieliby skrócić pobytu tutaj, skoro mają na to ochotę? Czemu zdolni uczniowie nie mieliby przyspieszyć swojej edukacji o rok czy dwa? Tylko przestraszeni głupcy starają się wydhiżyć życie, choćby o dzień, choćby o sekundę.
— Przestraszeni głupcy — powtórzył Blaine — i ci, którzy nie mieli szczęścia zarobić dostatecznie dużo, żeby wykupić ubezpieczenie na wieczne życie.
— Bogactwo związane jest z pewnymi przywilejami Hull uśmiechnął się lekko — podobnie jak nakłada pewne obowiązki. Jednym z nich jest śmierć we właściwym czasie, zanim człowiek stanie się swoim własnym przekleństwem. Czyny są jednak ostatecznym kryterium wartości i to, jak zachowa się podczas swojej ostatniej przygody na Ziemi, wskaże czy, i na ile, jest godny bycia człowiekiem. — Jego oczy ożywiły się. — Nie chciałbym, doprawdy, zetknąć się z nią leżąc w łóżku. Nie życzę sobie zwykłej, pospolitej śmierci. Taki obraz budzi we mnie niesmak. Wolę umrzeć w walce!
Blaine mimo woli przytaknął. Pomyślał z żalem o swojej śmierci. Jakże zwykła i pospolita. W porównaniu z nią śmierć Hulla pełna była godności. Nie brak w niej było pretensjonalności, oczywiście, ależ ile siły! Hull przypominał jednego z dawnych samurajów, przygotowujących spokojnie harakiri. Człowieka, który podkreśla swoim czynem wagę życia. Ale harakiri istniało na pasywnym Wschodzie. Hulk jako człowiek Zachodu, wybrał stosowną śmierć — pełną walki i brutalności.
Podziwu godne, ale denerwujące dla człowieka, który jeszcze nie przygotował się do śmierci.
— Nie mam nic przeciwko panu ani innym, którzy wybierają rodzaj swojej śmierci, ale co stanie się z myśliwymi, których zamierza pan zabić? Oni nie chcą umrzeć i nie mają zapewnionej wieczności.
Hull wzruszył ramionami.
— Sami wybrali takie życie. Wolą igrać z ryzykiem niż spać spokojnie. Blaine, zmienił pan zamiary?
— Nie.
— A więc do niedzieli.
Blaine podszedł do drzwi i wziął od kamerdynera kartkę z instrukcjami. Gdy już opuszczał pokój, odwrócił się w stronę Hulla.
— Zastanawiam się, czy wziął pan pod uwagę ostatnią rzecz.
— O co chodzi?
— Musiał pan również pomyśleć o takim prawdopodobieństwie, że cały ten wypracowany system — naukowa wieczność, głosy zmarłych, duchy — jest zwykłym oszustwem na gigantyczną skalę, spreparowanym przez Korporację „Zaświaty”.
Hull milczał przez chwilę. Gdy wreszcie odezwał się, w jego głosie słychać było cień poirytowania.
— Niemożliwe. Jedynie ludzie bez żadnego wykształcenia mogą tak myśleć.
— Być może, ale czy okazałby się pan głupcem, gdyby rzeczywiście to był jedynie dobry kawał? Do widzenia, panie Hull.
Wyszedł zadowolony, że choć na chwilę udało mu się wyprowadzić z równowagi tego przemądrzałego sukinsyna. I smutny, że jego własna śmierć miała być tak pospolita.
Następnego dnia, w sobotę, Blaine wstąpił do Franchela po broń i wyposażenie. Dostał zaliczkę, pomniejszoną o koszt ekwipunku i procent pośrednika. Pieniądze przydały mu się, gdyż pozostało mu tylko niewiele więcej niż trzy dolary.
Poszedł do Łącznicy Duchów, ale nie było żadnej informacji od Melhilla. Powrócił do pokoju. Resztę dnia spędził ćwicząc walkę na bagnety.
Wieczorem poczuł się poddenerwowany. Wpadł do małej knajpki, stylizowanej na dwudziestowieczny bar. Wyposażony był w drewniane stołki, balustrady z brązu, połyskujący bufet, na podłodze leżały trociny. Usiadł w jednej z kabin i zamówił piwo. Neonowe światło paliło się miękko, a z szafy grającej dolatywały melodie Glenna Millera i Benny Goodmana. Wypił piwo. Zapytał siebie ponuro, kim tak naprawdę jest. Czy rzeczywiście zatrudnił się jako zabójca człowieka? Jeśli tak, to co stało się z Tomem Blaine’em, byłym konstruktorem jachtów, który rozsmakował się w książkach, uwielbiał słuchać muzyki klasycznej i oglądać dobre sztuki? Co się stało z tym spokojnym, sardonicznym, zawsze ustępującym mężczyzną?
Na pewno tamten człowiek, gdyby miał jeszcze swoje miękkie, nerwowe, delikatne ciało, nie zdecydowałby się na zabójstwo!
Czyż nie?
Czyżby obecne ciało Blaine’a zwyciężyło jego psychikę i, kierując swymi instynktami, doprowadziło do wyboru takiego postępowania?
Przymknął oczy i pomyślał, że ma jakieś nonsensowne myśli. Prawda była prosta: zmarł w wyniku wypadku, został przeniesiony w inne czasy i nie mógł znaleźć innego zajęcia niż polowanie.
Ale pomimo dojścia do tego wniosku, nie uspokoił się. Nie miał już czasu na niezaangażowaną obserwację. Stał się jednym z aktorów występujących w 2110 roku. Musiał podjąć grę. Hamulce przestały działać i nie pozostało mu nic innego, jak zjeżdżać coraz szybciej w dół ze stromej góry, zwanej Życiem. Być może teraz jest ostatnia szansa, aby spojrzeć wstecz, zastanowić się.
Nie. Już było za późno. Uprzytomnił to sobie na widok mężczyzny, który usiadł na przeciwko niego. Spojrzał na białą, nieruchomą twarz zombie.
— Dobry wieczór — odezwał się zombie.
— Dobry wieczór — odpowiedział poważnie Blaine. Chcesz się napić?
— Nie, dziękuję. Moje ciało nie reaguje na środki pobudzające.
— Przykre.
Zombie wzruszył ramionami.
— Mam teraz imię — powiedział. — Zadecydowałem, że dopóki nie przypomnę sobie swego prawdziwego, będę nazywał się Smith. Podoba ci się?
— Wspaniale brzmi.
— Dziękuję. Poszedłem do lekarza. Powiedział mi, że moje ciało nie jest w dobrym stanie. Brak sił życiowych, zdolności regeneracji.
— Nie mogą ci pomóc?
Smith potrząsnął głową.
— Ciało jest bez wątpienia zombie. Zbyt późno dostałem się do środka. Doktor dał mi najwyżej kilka miesięcy.
— Smutne — rzekł Blaine, czując narastające obrzydzenie na widok tej posępnej twarzy o ostrych rysach. Smith siedział w jakiś osobliwy sposób. Ubrany był jak robotnik, jego policzki wyglądały na świeżo ogolone, pachniał wodą toaletową, ale już wyczuwało się w nim zmianę. Dookoła oczu, nosa i ust skóra straciła swoją elastyczność. Na czole pojawiły się skazy podobne do śladów narzędzia na starej skórze. Z zapachem wody toaletowej docierał słaby odór rozkładu.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał Blaine.
— Nie wiem.
— A więc daj mi spokój.
— Nie mogę — powiedział przepraszającym tonem Smith.
— Chcesz mnie zabić?
— Nie wiem! Nie pamiętam. Zabić, chronić, zranić czy kochać — nie wiem jeszcze. Ale sobie przypomnę, obiecuję ci to.
— Zostaw mnie w spokoju. — Blaine czuł napięcie w muskułach.
— Nie mogę. Nie rozumiesz? Nic nie jest mi znane, tylko ty. Dokładnie nic! Nie znam tego świata ani innego, żadnej osoby, twarzy, nic nie pamiętam. Jesteś ośrodkiem mego istnienia, jedynym powodem.
— Skończ z tym wreszcie!
— Ale ja mówię prawdę! Czy myślisz, że poruszanie tej rozpadającej się kupy mięśni sprawia mi przyjemność? Po co żyć, skoro nie wiem nic o przeszłości? Lepsza śmierć! Życie jest dla mnie więzieniem, śmierć przyniesie mi wyzwolenie. Marzę o niej. Ale jesteś jeszcze ty i dlatego wciąż chodzę po ziemi.
— Wynoś się! — powiedział pełen obrzydzenia.
— Ty jesteś moim słońcem i księżycem, gwiazdami i ziemią, moim wszechświatem, życiem, przyjacielem, wrogiem, kochankiem, mordercą, żoną, ojcem, dzieckiem, mężem…
Blaine zadał cios, uderzając Smitha w oko. Zombie spadł ze stołka. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, jedynie pod okiem pojawiła się czerwona plama.
— Twój znak! — powiedział Smith.
Pięść Blaine’a, już uniesiona do powtórnego ciosu, opadła. Smith podniósł się.
— Idę. Bądź ostrożny, Blaine. Nie umrzyj za wcześnie. Potrzebuję ciebie. Wkrótce wszystko sobie przypómnę i powrócę.
Opuścił bar.
Blaine zamówił podwójną whisky i przez długi czas siedział nad szklanką, starając się uspokoić swoje drżące ręce.
Do posiadłości Hulla dotarł odrzutowym autobusem. Do świtu pozostała jeszcze godzina. Ubrany był w tradycyjny strój myśliwych: koszulę khaki, takie same luźne spodnie, buty na gumowych podeszwach i kapelusz o szerokim rondzie. Karabin i bagnet niósł schowane w torbie.
Przy bramie czekał na niego służący. Poprowadził go do niskiej rezydencji. Blaine dowiedział się, że lesista posiadłość Hulla rozciągała się na obszarze dziewięćdziesięciu akrów. Leżała między Keene i Elizabethtown w górach Adirondack. Tutaj, jak poinformował go służący, ojciec Hulla popełnił samobójstwo w wieku pięćdziesięciu jeden lat, zabijając podczas polowania sześciu myśliwych, zanim pokonał go człowiek z mieczem. Pełna chwały śmierć! Wuj Hulla z kolei wolał zostać wojownikiem w San Francisco. Policja musiała strzelić do niego dwanaście razy, zanim upadł. Zabił siedmiu przechodniów. Wiele pisały o tym wypadku gazety i w kronice rodzinnej zachowano kilka artykułów.
W ten sposób, uważał sługa, ujawnia się różnica temperamentu. Niektórzy, jak wuj, towarzyscy, lubiący rozrywki ludzie, chcieli umierać w tłumie, wywołując zainteresowanie. Inni, jak obecny pan Hull, bardziej woleli naturę i samotność.
Blaine przytakiwał uprzejmie. Zaprowadzono go do pokoju, w którym przebywali już pozostali myśliwi, pijąc kawę i dokonując ostatniego przeglądu broni. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest to scena ze średniowiecza. Blaine’owi zdecydowanie przypominało to kadr z filmu.
— Przysuń swoje krzesło, kumplu — powiedział człowiek z toporem. — Witaj w naszym Towarzystwie Dobroczynności i Opieki nad Mordercami i Zabójcami. Nazywam się Sammy Jones, jestem najlepszym topornikiem w Ameryce, a może i w Europie.
Blaine usiadł. Przedstawił się obecnym. Pochodzili z różnych krajów, ale obowiązującym w rozmowach językiem był angielski. Sammy Jones, o szerokiej klatce piersiowej i mięśniach karku jak u byka, musiał stoczyć już niejedną walkę. Jego twarz pokryta była bliznami.
— Pierwsze polowanie? — zapytał, patrząc na nowy strój Blaine’a.
Ten przytaknął. Wyjął strzelbę z torby i umocował bagnet. Sprawdził umocowanie, poluzował i ponownie wyjął bagnet. — Rzeczywiście umiesz się tym posługiwać? — zapytał Jones.
— Pewnie — odpowiedział z większą pewnością, niż czuł.
— Mam nadzieję, że tak jest. Faceci tacy jak Hull mają nosa. Potrafią szybko dostrzegać najsłabszych i ich jako pierwszych eliminują.
— Jak długo trwa polowanie?
— Najdłuższe zajęło mi osiem dni. Na Asturiasa, gdzie zginął mój partner Sligo. Silna grupa potrafi ubić zwierzynę w ciągu jednego, dwu dni. Zależy od tego, jak bardzo jest przywiązany do życia. Niektórzy usiłują przeciągnąć polowanie tak długo, jak to jest możliwe. Uciekają przed nami. Chowają się w ciemnych, głębokich miejscach i chcą, żebyśmy tam za nimi wchodzili, narażając się na zdradzieckie pchnięcie. Tak zginął Sligo. Ale nie sądzę, żeby Hull był takim człowiekiem. Chce umrzeć jak wielki bohater, prawdziwy mężczyzna. Będzie krążył wokół nas, usiłując jak najwięcej osób nadziać na swój pogrzebacz.
— Mówisz tak, jakby ci się to nie podobało.
Sammy Jones uniósł brwi.
— Nie cierpię, jak wokół umierania robi się tyle hałasu. Ale oto nasz bohater.
Do pokoju wszedł Hull, jak zawsze elegancki. Dookoła szyi miał zawiązaną białą jedwabną chustkę. Niósł lekką torbę, u pasa wisiał mu cienki, ostry rapier.
— Dzień dobry, panowie — powiedział. — Broń przyszykowana, sznurowadła zawiązane? Wspaniale!
Podszedł do okna i odsunął zasłony.
— Jeszcze nie wzeszła jutrzenka — świetlisty blask na wschodzie nieba, zwiastun naszego Pana Słońca, które podąża panować nad światem. Muszę już opuścić to miejsce. Służący poinformuje was, kiedy upłynie moje półgodzinne wyprzedzenie. Wówczas możecie przystąpić do polowania — i zabić mnie. Jeśli będziecie w stanie.
Ukłonił się i wyszedł.
— Boże, jak ja nie cierpię tych gogusiów! — krzyknął Sammy Jones, gdy tylko za Hullem zamknęły się drzwi. Wszyscy są jak dwie krople wody. Zachowują się tak godnie, tak heroicznie. Żeby wiedzieli, jakimi są głupcami w moich oczach! W oczach człowieka, który brał udział w dwudziestu ośmiu polowaniach.
— Dlaczego jesteś myśliwym? — zapytał Blaine.
Sammy Jones wzruszył ramionami.
— Mój ojciec był topornikiem. Nauczył mnie, jak się z tym obchodzić. Nic więcej nie umiem robić.
— Przecież mógłbyś nauczyć się czegoś innego?
— Pewnie tak. Ale ja lubię zabijać tych arystokratycznych zgniłków. Nienawidzę ich wszystkich, z ich wiecznością, na którą nie stać zwykłego człowieka. Sprawia mi przyjemność zabijanie ich i jeślibym miał pieniądze, z, chęcią bym płacił za ten przywilej.
— Hull lubi takich jak ty biednych ludzi. Smutny jest ten świat.
— Nie, tylko uczciwy. Wstań, poprawię ci pas u torby.
Kiedy już się z tym uporał, powiedział:
— Słuchaj, Tom, może byśmy się stowarzyszyli podczas tego polowania, co? Chronili nawzajem?
— Myślisz o ochranianiu mnie?
— Nie ma powodu do wstydu. Każdy musi się uczyć, zanim stanie się wytrawnym łowcą. I gdzie znajdziesz lepszego nauczyciela niż ja — najlepszy myśliwy ze wszystkich?
— Dzięki, ale sam będę osłaniał swoje plecy.
— Z pewnością sobie poradzisz. Pamiętaj, Hull jest szermierzem, a oni mają swoje tricki. Objaśnię ci je, jak będziemy iść jego tropem.
Wszedł służący, niosąc stary, ozdobny zegar. Gdy minutowa wskazówka minęła dwunastkę, spojrzał chłodno na zebranych.
— Panowie. Minął już czas, jaki daje się zwierzynie. Polowanie może się rozpocząć.
Myśliwi wyszli na dwór. Wstawał świt. Theseus, tropiciel, szybko znalazł ślady. Wiodły na zbocze góry. Rozciągnięci w długi sznur zaczęli się wspinać w górę.
Wkrótce słońce rozproszyło mrok. Theseus stracił trop, gdy ślad dotarł do gładkiej skały. Myśliwi łamaną linią kontynuowali wspinaczkę. W południe człowiek uzbrojony w miecz znalazł strzęp jedwabiu koloru khaki na gałązce krzewu. Z takiego materiału uszyty był strój Hulla. Kilka minut później Theseus znalazł ślady stóp na mchu. Prowadziły w dół ku wąskiej, zadrzewionej kotlinie. Myśliwi przyspieszyli.
— Tutaj jest! — krzyknął jeden z nich.
Blaine spojrzał w stronę, skąd dochodził krzyk. Jakieś pięćdziesiąt jardów po prawej stronie znajdował się człowiek z gwiazdą. Zbiegł w dół. Był to jeden z najmłodszych uczestników polowania, pewny siebie Sycylijczyk. Jego broń składała się z rączki z jesionu, do której przymocowany był łańcuch. U jego końca wisiała ciężka, nieforemna kula. Machał swoją bronią nad głową, nucąc piosenkę.
Sammy Jones i Blaine ruszyli w jego stronę. W tym samym czasie Hull wypadł z zarośli z rapierem w ręku. Sycylijczyk pochylił się i zadał uderzenie zdolne powalić drzewo. Hull odsunął się nieco, wyminął kulę i zadał pchnięcie.
Młody człowiek zarzęził i upadł na ziemię, krwawiąc z przeciętego gardła. Hull postawił stopę na jego ~ piersi, wyciągnął rapier z rany i zniknął wśród krzewów.
— Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego ludzie walczą za pomocą gwiazdy. Jeśli raz nie trafisz, już nie masz czasu na powtórne uderzenie — powiedział Sammy Jones.
Sycylijczyk nie żył. Wśród krzewów wyraźnie rysował się ślad pozostawiony przez Hulla. Poszli za nim, wraz z innymi myśliwymi. Niektórzy ubezpieczali ich po bokach. Wkrótce ponownie dotarli do litej skały i stracili trop.
Szukali go przez całe popołudnie, bez większego szczęścia. Po zachodzie słońca zrobili postój. Po wystawieniu straży skupili się wokół małego ogniska, rozmawiając o przebiegu polowania.
— Jak myślisz, gdzie on jest? — zapytał Blaine.
— W każdym miejscu tej przeklętej posiadłości. Pamiętaj, że on zna tu każdy zakątek. My jesteśmy tu po raz pierwszy.
— A więc może się przed nami skryć tak, że go nie znajdziemy.
— Jeśli zechce. Ale on chce umrzeć, nie pamiętasz? Jak bohater. Będzie się starał więc być zawsze w pobliżu nas i walczyć.
Blaine popatrzył na ciemny las.
— Może jest tam, podsłuchuje nas.
— Bez wątpienia. Mam nadzieję, że strażnicy nie utną sobie drzemki.
Rozmowy ucichły. Blaine zapragnął, aby już był świt. Ciemność odwracała role. Myśliwi stali się zwierzyną, na którą polował okrutny, bezwzględny samobójca, dążący do zabrania ze sobą jak największej liczby ludzkich istnień.
Z tą myślą zasnął.
Jakiś czas przed świtem obudził go jęk. Chwytając za karabin poderwał się na nogi i spojrzał w ciemność. Rozległ się jeszcze jeden głośny skowyt, tym razem bliżej niego, a potem hałas dobiegający spośród drzew. Ktoś rzucił na ognisko garść liści.
W jasnym blasku płomienia Blaine ujrzał mężczyznę z dwoma krwawiącymi ranami. Był to jeden ze strażników, uzbrojony we włócznię. Jego rany nie wyglądały zbyt groźnie.
— Ten sukinsyn — wyjęczał włóczniarz — ten pieprzony sukinsyn.
— Uspokój się, Chico — powiedział jeden z mężczyzn, obmywając mu rany. — Udało ci się go dostać?
— Zbyt szybki. Nie trafiłem go — westchnął włóczniarz.
Nikt już nie zmrużył oka tej nocy.
W pierwszych promieniach poranka myśliwi ruszyli ponownie. Byli wściekli. Pierwszy znalazł ślad Theseus. Podążyli ku szczytowi.
Idący przodem Otto krzyknął nagle: — Hej! Mam go!
Ruszył w jego stronę Theseus, za nim pobiegli Blaine i Jones. Zobaczyli, jak Hull cofa się, śledząc poczynania Otta. Ten rozwinął swoje lasso, rzucił je w stronę Hulla. Trzy kule z żelaza zaświstały przecinając powietrze. Wtedy Otto puścił koniec sznura. W tej samej chwili Hull upadł na ziemię. Lasso przeleciało nad nim i owinęło się dookoła drzewa. Otto pozostał bezbronny. Hull podążył w jego stronę, ale wcześniej dotarł do niego Theseus. Zaczęli walczyć: rapier z trójzębem. Nagle Hull odwrócił się i zaczął uciekać. Theseus zadał pchnięcie. Zwierzyna wydała jęk, ale nie ustawała w biegu.
— Zraniłeś go? — spytał Jones.
— Najwyżej drasnąłem — odpowiedział. — Najwięcej dostało się jego dumie.
Myśliwi pobiegli za Hullem, lecz ponownie stracili go z oczu. Ponieważ góra zwężała się, rozproszyli się tak, aby Hull nie mógł uciec i zajść ich od tyłu. Od czasu do czasu napotykali na zostawione przez niego ślady. Późnym popołudniem dotarli prawie pod sam szczyt. Wokół niego rozciągało się rumowisko skał, istny labirynt.
— Bądźcie ostrożni! — zawołał Jones do pozostałych.
Jeszcze nie przebrzmiało echo tych słów, jak zza skały wyłonił się Hull. Zaatakował starego Bjorna, którego bronią była maczuga. Jego rapier błysnął w słońcu. Wyraźnie starał się położyć Bjorna jednym pghnięciem i zniknąć, zanim pozostali zdążą pospieszyć mu na pomoc.
Ale Bjorn nie dał się zaskoczyć. Zaczął flegmatycznie parować pchnięcia. Hull zaatakował, zdenerwowany jego powolnością — i ledwo udało mu się uniknąć ciosu maczugi. Stary zbliżył się jednak zbyt szybko. Z szybkością błysku światła rapier zagłębił się w jego piersi i maczuga wypadła z bezwładnych rąk. Ciało Bjorna zaczęło staczać się w dół góry.
Myśliwi ponownie zamknęli koło. Hull zniknął w plątaninie głazów.
Blaine zauważył zbliżający się zachód słońca.
— Dzień się już kończy — powiedział do Jonesa.
— Zostało nam jeszcze z pół godziny silnego światła. Jones spojrzał na niebo. — Lepiej, żebyśmy teraz go dopadli, bo potem wyłuska nas wśród tych skał z dziecinną łatwością. Szybciej ruszyli do przodu.
— Może stoczyć na nas głazy.
— Nie on — odpowiedział Jones. — Jest na to zbyt dumny.
W tym momencie Hull wyszedł zza wysokiej skały nie opodal Blaine’a.
— Bo roboty, karabinierze.
Blaine ledwo sparował pchnięcie. Ostrze rapiera minęło o cal jego szyję. Instynktownie cofnął się do tyłu. Potem z zaciekłością ruszył naprzód. Znikł z niego człowiek, który mógł mówić o sobie, że przypadkiem znalazł się w gronie myśliwych. Stał się istotą czerpiącą rozkosz z morderczej walki.
Zwierzyna unikała jego pchnięć z dużą gracją. Blaine szedł za nim krok po kroku, wściekłość kłębiła się w jego mózgu. Nagle został odcięty do tyłu przez Jonesa.
— Mój. Teraz jesteś już mój, Hull — powiedział Jones. — Wypróbuj na mnie swojego pogrzebacza.
Hull z nieruchomą twarzą zaatakował. Jones stał na lekko ugiętych nogach. Jego dłonie z łatwością poruszały toporem. Sparował pchnięcie Hulla tak mocno, że rapier ugiął się jak cienka gałązka.
Pozostali myśliwi dołączyli do nich. Zajęli miejsca na pobliskich skałach i z wysokości obserwowali pojedynek. Coraz to któryś udzielał Jonesowi rad.
— Przygwoźdź go do skały, Sammy!
— Nie, zrzuć go w przepaść!
— Może ci pomóc?
— Do diabła, nie! — odkrzyknął.
— Uważaj na siebie!
— Nie martw się — odpowiedział Jones.
Blaine stał z boku. Jego wściekłość minęła równie szybko, jak się pojawiła. Patrzył teraz na starcie dwóch przeciwników. Topór Jonesa nie był lekki, ale w jego ręku zdawał się nie ważyć więcej niż piórko. Teraz dopiero widać było różnicę pomiędzy Hullem — uzdolnionym amatorem a prawdziwym wyszkolonym mordercą — Jonesem. Hull nie miał żadnych szans. Jones spychał go w stronę urwiska. Gdy już dotarł na sam skraj przepaści, Jones zadał cios. Topór wbił się w bok Hulla. Ten krzycząc przeraźliwie spadł w przepaść. Po chwili dobiegł ich głuchy odgłos upadku.
— Zaznaczcie, gdzie spadł — powiedział Jones.
— Na pewno jest już martwy — odparł człowiek z mieczem.
— Możliwe. Ale dopóki się nie upewnimy, nie zasługujemy na miano solidnie pracujących ludzi.
Poniżej stoku znaleźli martwe ciało Hulla. Zaznaczyli jego położenie, aby łatwo mogli je znaleźć ludzie zajmujący się pogrzebem, i podążyli w stronę rezydencji.
Myśliwi wrócili do miasta i urządzili szalone przyjęcie. Podczas wieczoru Jones zapytał Blaine’a, czy nie chciałby wziąć udziału w innych polowaniach.
— Podpisałem niezłą umowę — powiedział Jones. Pewien Rosjanin chce zorganizować kilka walk gladiatorów. Musiałbyś walczyć włócznią, ale niewiele się to różni od posługiwania się bagnetem. Nauczę cię tego. Potem w Manilii będzie wielkie polowanie. Samobójstwo chce popełnić pięciu braci, razem. Zatrudniają pięćdziesięciu myśliwych. Idziesz na to?
Blaine zastanowił się, zanim odpowiedział. Życie myśliwego odpowiadało mu. Dobrze się czuł w towarzystwie prostych, nieokrzesanych ludzi typu Sammy Jonesa. Odpowiadało mu to zwykłe życie: bez zadawania zbędnych pytań, bez tracenia czasu na jałowe rozmyślania, wypełnione działaniem nie pozostawiającym żadnych wątpliwości.
Z drugiej strony było coś bezsensownego w tej wędrówce po świecie po to, by zabijać jak płatny morderca — nowoczesna wersja zbira, bandyty. Działanie takie ani nie pogłębiało wiedzy, ani nie było dążeniem do określonego celu. Blaine nie zaprzątałby sobie głowy tymi rozważaniami, gdyby był jednością ze swoim ciałem, które jednak ciągnęło go w swoją stronę. Musiał się z nim zmierzyć. Zresztą ten świat na pewno ma mu do zaoferowania inne rzeczy, bardziej pasujące do jego osobowości.
— Przykro mi, Sammy — odpowiedział. Jones potrząsnął głową.
— Popełniasz błąd, Tom. Jesteś urodzonym zabójcą. Nic innego tak ci się nie spodoba.
— Być może — powiedział Blaine — ale muszę spróbować.
— No to życzę ci szczęścia. I dbaj o swoje ciało. Dostałeś coś prima sort.
Blaine mimo woli zamrugał oczami.
— Czyżby tak łatwo dało się zauważyć, że to nie jest moje?
— Ja już wiele widziałem — zachichotał Jones. — Łatwo rozpoznam, czy ktoś korzysta z żywiciela. Jeśliby twoja psychika urodziła się w tym ciele, polowałbyś wraz ze mną. Ale jeśli w innym…
— Tak?
— Nie poszedłbyś polować. Wcale. Nie jest to dobre połączenie, Tom. Lepiej zastanów się nad sobą.
— Dzięki.
Podali sobie ręce i Blaine opuścił zebranych.
Dotarł do hotelu. W pokoju rzucił się nie rozbierając na łóżko. Gdy się obudzi, zadzwoni do Marii. Ale przede wszystkim musi się wyspać. Wszystko poza tym musi zaczekać.
Zgasił światła. Po chwili już spał.
Obudził się kilka godzin później. Wydawało mu się, że coś jest nie w porządku. W pokoju panowała ciemność. Było cicho, o wiele ciszej niż można się było spodziewać w tak ogromnym mieście.
Usiadł na łóżku. Od strony miednicy dobiegał jakiś szelest. Wychylił się i zapalił światło. W pokoju nie było nikogo. Mimo to miednica uniosła się powoli, bez niczyjej pomocy w powietrze. W tej samej chwili usłyszał chichot.
Natychmiast pojął, że jest straszony przez złośliwego i hałaśliwego ducha.
Ostrożnie wstał z łóżka i skierował się w stronę drzwi. Niespodziewanie miednica z dużą szybkością poleciała w jego stronę. Uchylił się. Naczynie roztrzaskało się o ścianę.
Teraz uniósł się w powietrze dzbanek. Wraz z nim lewitowały dwa ciężkie kubki. Wirując, skierowały się w jego stronę. Blaine porwał z łóżka poduszkę i osłaniając się nią jak tarczą pobiegł do drzwi. Obrócił klucz w zamku. Kubek roztrzaskał się nad jego głową. Drzwi nie otwierały się. Nie pozwalał na to duch.
Dzbanek uderzył go mocno w żebra. ~ Drugi kubek wirował ostrzegawczo wokół jego głowy. Musiał odejść od drzwi.
Przypomniał sobie o zejściu pożarowym. Duch jednak i o nim nie zapomniał. Ledwo Blaine ruszył w stronę okna, zasłony buchnęły płomieniem. W tej samej chwili zapaliła się jego poduszka. Rzucił ją na podłogę.
— Na pomoc! — krzyknął. — Na pomoc!
Zapędzony został do kąta pokoju. Gdy usiłował się stamtąd wydostać, łóżko uniosło się i zastawiło mu drogę. Również krzesło oderwało się od podłogi, przybierając dogodną pozycję do uderzenia go w głowę.
Przez cały czas rozlegał się ostry, złośliwy, skądś znajomy chichot.