3.

19

Gdy łóżko zatarasowało mu odwrót, Blaine krzyknął wołając o pomoc, ale nikt się nie zjawił. W odpowiedzi usłyszał tylko ten złowieszczy chichot.

Czyżby wszyscy ogłuchli?

Nagle pojął, że w tym świecie śmierć jest prywatną sprawą każdego człowieka. Nikt się nie będzie mieszał. Rano przyjdzie portier, wszystkie brudy zostaną uprzątnięte i znów pokój będzie do wynajęcia.

Drzwi zostały w jakiś sposób zatarasowane. Jedyne wyjście, jakie mu przyszło do głowy, to skok przez łóżko i zamknięte okno. Jeśli dobrze wymierzy odległość, uda mu się wylądować na pożarowym zejściu. Jeśli nie — spadnie z wysokości trzech pięter na ulicę.

Krzesło uderzyło go w ramię. Łóżko zaczęło zbliżać się, aby przygwoździć go do ściany. Blaine szybko ustalił kierunek i odpowiednią odległość. Skoczył.

Uderzył mocno, ale nie uwzględnił nowoczesnej techniki. Szyba elastycznie wygięła się i odrzuciła go z powrotem. Wpadł na ścianę, a z niej stoczył się na podłogę. Spoglądając w górę zobaczył nad sobą unoszącą się ciężką komodę, powoli zmierzającą w jego stronę.

Gdy złośliwy duch skupił swoją siłę, aby unieść komodę, drzwi się otworzyły. Do pokoju wszedł Smith. Z nieruchomą twarzą zombie odsunął komodę ramieniem.

— Chodź — powiedział.

Blaine nie zadawał zbędnych pytań. Poderwał się na nogi i chwycił za brzeg przymykających się drzwi. Przy pomocy Smitha udało mu się ponownie je otworzyć. Wyślizgnęli się na zewnątrz. Za nimi rozpętało się piekło.

Smith pospiesznie podążył przez korytarz. Jego zimna dłoń trzymała nadgarstek Blaine’a. Zeszli po schodach i wydostali się na ulicę.

Twarz zombie nadal była blada, jedynie w miejscu, gdzie uderzył go Blaine, widniała czerwona ogromna plama. Upodobniało go to do Arlekina.

— Gdzie idziemy? — spytał Blaine.

— W bezpieczne miejsce.

Doszli do dawno nie używanego wejścia do metra. Zeszli na dół i zatrzymali się przed małymi metalowymi drzwiczkami. Smith otworzył je i zaprosił Blaine’a do środka. Ten zawahał się. W tej samej chwili dobiegł go szaleńczy chichot. Duch szedł za nim, podobnie jak w starożytnej Grecji Erynie, nie odstępował swojej ofiary. Blaine mógł pozostać na górze, ale wraz z nim zostałby duch. Mógł też pójść za Smithem, zagłębić się w ciemność, niepewny, co go tam może spotkać.

Chichot narastał. Blaine nie zastanawiał się dłużej. Wszedł za Smithem i zatrzasnął za sobą drzwi.


* * *

Przemierzali tunel, ledwo oświetlony pojedynczymi żarówkami. Mijali połyskujące wraki pociągów, skłębione kable. Powietrze było cuchnące i wilgotne. Ich kroki odbijały się pustym echem.

— Gdzie idziemy?

— Tam, gdzie mogę ciebie ochronić.

— Rzeczywiście jesteś w stanie?

— Duchy też mają swoje słabe strony. Jeśli zna się ducha, można odprawić egzorcyzmy.

— Wiesz, kto mnie straszy?

— Myślę, że tak. Logicznie biorąc, może to być tylko jedna osoba.

— Kto?

Smith potrząsnął głową.

— Lepiej, żebym na razie nie wymawiał jego imienia i nie wzywał, skoro go tu nie ma.

Zeszli niżej. Po przejściu olbrzymiej komnaty skręcili, aby wyminąć czarny staw. Jego powierzchnia wydawała się twarda jak beton. Wąskim przejściem dotarli do korytarza. Na jego końcu stał Murzyn, ubrany w łachmany i uzbrojony w metalowy kij. Patrząc na niego Blaine zorientował się, że jest to również zombie.

— Mój przyjaciel — przedstawił Blaine’a Smith. — Mogę go wprowadzić?

— Pewny jesteś, że nie jest inspektorem?

— Całkowicie.

— Zaczekajcie — powiedział Murzyn.

Znikł w głębi korytarza.

— Gdzie jesteśmy? — spytał Blaine.

— Pod Nowym Jorkiem, wśród nie używanych od dawna tuneli metra, ścieków i kilku korytarzy, które przystosowaliśmy dla siebie.

— Ale dlaczego mnie tutaj przyprowadziłeś?

— A co innego mógłbym zrobić? — zapytał się zdziwiony Smith. — Tu jest mój dom. Nie wiedziałeś? Jesteś w mieście zombie.

Blaine nie uważał, by miasto zombie było o wiele lepsze od zwariowanego ducha, ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym. Powrócił Murzyn. Razem z nim szedł bardzo stary mężczyzna. Jego twarz pokryta była zmarszczkami, nawet wargi i oczy ginęły wśród zwisających policzków.

— O tym człowieku mi opowiadałeś? — zapytał Smitha.

— Tak, sir. Blaine, pozwól, że przedstawię ciebie panu Keanowi, przywódcy naszego miasta. Czy mogę go wprowadzić do środka, sir?

— Wolno ci — odpowiedział starzec. — Przez chwilę będę wam towarzyszył.

Poszli w głąb tunelu. Pan Kean opierał się na ramieniu Murzyna.

— Na co dzień wpuszczamy tu tylko zombie — powiedział Kean. — Ale już od bardzo dawna nie rozmawiałem z normalnym człowiekiem. Pomyślałem, że może to być wartościowe. Z~ tego powodu, ulegając prośbie Smitha, pozwoliłem panu wejść do środka.

— Jestem bardzo wdzięczny ~ powiedział Blaine, marząc o tym, żeby to była prawda.

— Niech pan mnie źle nie zrozumie. Nie mam nic przeciwko temu, aby panu pomóc. Przede wszystkim jednak jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo tysiąca stu zombie, którzy żyją w podziemiach Nowego Jorku. Dlatego nie dopuszczamy do siebie normalnych ludzi. To odosobnienie jest naszą jedyną nadzieją w tym ignoranckim świecie. Być może mógłby pan nam pomóc, Blaine.

— Jak?

— Przez zrozumienie naszej sytuacji i poinformowanie o tym świata. Zmiana stosunku ludzi do nas jest naszą jedyną nadzieją. Co pan wie o zombie?

— Niewiele.

— Oświecę więc pana. Zombizm jest chorobą, wokół której powstała aura sensacji i kłamstwa, podobnie jak to było z epilepsją czy chorobą świętego Wita. Schizofrenię z kolei odbierano niegdyś jako opętanie przez diabła, a ludzi chorych na wodogłowie traktowano jako szczególnie błogosławionych. Podobne przesądy dotyczą zombizmu. Przez kilka chwil wędrowali w milczeniu.

— Poglądy związane z zombie wywodzą się z Haiti kontynuował Kean. — Ta choroba rozprzestrzeniła się szeroko, chociaż występuje raczej rzadko. Wywołuje niemiłe skojarzenia w umysłach ludzi. W ich wyobraźni zombie jest jednym z elementów wierzeń. Uważa się, że jest człowiekiem pozbawionym duszy za pomocą czarów. Ciało zombie czarownik wykorzystywał do swoich celów. Jeśli zombie zjadł sól lub zanurzył się w morzu, stawał się martwy i powracał do grobu. Łatwo się zorientować, że wszystko to nie ma nic wspólnego z prawdą.

Te przesądy zaczęły dotyczyć osób, które zapadały na tę chorobę. Na początku takich ludzi było niewielu, ale wraz ze wzrostem liczby dokonywanych reinkarnacji zombizm zaczął się rozszerzać. Powstaje wtedy, gdy psychika nie jest w stanie opanować ciała w odpowiednio krótkim czasie. W takim przypadku ciało i psychika nie tworzą jedności, współistnieją jakby niezależnie od siebie. Weźmy jako przykład pańskiego przyjaciela Smitha. Jest w stanie kontrolować większość ruchów ciała, ale trudno to nazwać całkowitą koordynacją. Nie jest w stanie modulować swojego głosu, jego uszy nie rozróżniają subtelnych zmian dźwięku. Twarz jest bez wyrazu, gdyż nie potrafi zapanować nad jej mięśniami. Kieruje swoim ciałem, ale tak naprawdę nie jest jego częścią.

— I nic nie można zrobić?

— Jak dotychczas — nic.

— Przykro mi.

— Nie mówiłem tych słów, aby wzbudzić pańską sympatię. Chcemy tylko zrozumienia. Po prostu pragnę, żeby każdy zrozumiał, że zombizm nie jest karą za grzechy ani niczym takim. To choroba — jak rak czy świnka.

Kean oparł się o ścianę, aby przez chwilę odpocząć.

— Nie przeczę, że wygląd zombie nie jest przyjemny. Trzęsie się, jego rany się nie goją, ciało ulega szybkiemu rozkładowi. Bełkocze jak idiota, porusza się jak pijak. Ale czy można uczynić go odpowiedzialnym za całe zło, które istnieje na Ziemi w naszym dwudziestym drugim wieku? Mówi się, że zombie atakują ludzi, a przecież jego ciało wciąż się trzęsie, i tak naprawdę poradzi sobie z nim nawet małe dziecko. Ludzie są przekonani, że choroba ta jest zaraźliwa. Oczywiście tak nie jest. Uważa się ponadto, że zombie są perwersyjni i mają ogromne potrzeby seksualne. W rzeczywistości zombie wcale nie mają takich potrzeb. Ludzie nie chcą dowiedzieć się prawdy; jedynie na stosie lub na stryczku widzą miejsce dla zombie.

— Co na to władze? — zapytał Blaine.

Kean uśmiechnął się gorzko.

— Zamykają nas, niby dla naszego dobra, w szpitalach dla obłąkanych. Ale zombie bardzo rzadko są szaleni i władze zdają sobie z tego sprawę. Obecnie, za ich milczącą zgodą, zamieszkujemy te tunele i korytarze ściekowe.

— Nie moglibyście znaleźć lepszego miejsca?

— Szczerze mówiąc, tutaj jest nam dobrze. Słońce nie jest zdrowe dla naszej skóry.

Ponownie zaczęli spacerować.

— Co mogę dla was zrobić? — zapytał Blaine.

— Może pan opowiedzieć, co pan tu widział. Może napisać o nas…

— Zrobię, co tylko będę mógł.

— Dziękuję — powiedział z powagą Kean. — Podniesienie poziomu wiedzy jest naszą ostatnią szansą. Oświata i przyszłość. Z pewnością w przyszłości ludzie będą bardziej światli.

W przyszłości? Blaine poczuł się niewyraźnie. Przecież to była przyszłość, w którą został przeniesiony z pełnego nadziei i ideałów dwudziestego wieku. Jakoś jednak nie nastąpiło w tym czasie spodziewane oświecenie. Przez chwilę czuł się bardzo staro, starzej niż Kean.

— Wreszcie — jego rozmyślania przerwał głos Keana dotarliśmy do celu.

Blaine otrząsnął się.

Mroczny korytarz się skończył. Blaine stał przed starą metalową drabiną, której koniec ginął w mroku.

— Powodzenia — powiedział Kean.

Opierając się na ramieniu Murzyna odszedł w kierunku, z którego przyszli. Blaine patrzył za nim, potem odwrócił się do Smitha.

— Gdzie teraz idziemy?

— W górę.

— Gdzie ta drabina prowadzi?

Smith już zaczął wspinaczkę. Spojrzał z góry na Blaine’a.

— Zamierzamy złożyć wizytę twojemu przyjacielowi. Wejdziemy do jego grobowca i poprosimy grzecznie, aby przestał ciebie straszyć. Lub zmusimy go do tego.

— Kto to jest?

Smith jedynie skrzywił się i ponownie podjął wspinaczkę. Blaine poszedł w jego ślady.

20

Przewód wentylacyjny doprowadził ich do następnego korytarza. Podeszli do ostatnich drzwi i weszli do środka.

Znaleźli się w rzęsiście oświetlonym pokoju. Na sklepieniu namalowany był obraz, który przedstawiał przystojnego mężczyznę o jasnym spojrzeniu, wkraczającego do nieba w otoczeniu aniołów. Blaine w jednej chwili rozpoznał modela.

— Reilly!

Smith skinął głową.

— Jesteśmy w jego Pałacu Śmierci.

— Jak wpadłeś na to?

— Sam mógłbyś z łatwością zgadnąć. Jedynie dwaj ludzie powiązani z tobą zmarli ostatnio. Na pewno nie mógł ciebie straszyć Ray Melhill. A więc Reilly.

— Ale dlaczego?

— Nie wiem. Może sam nam wyjaśni.

Blaine rozejrzał się wokoło. Ściany grobowca pokryte były magicznymi znakami. Na podwyższeniach ustawiono figurki bóstw. Blaine rózpoznał wśród nich Zeusa, Apollina, Dagona, Odyna i Astarte. Przed każdym z posągów zbudowano ołtarz, na którym umieszczono wypolerowany kamień szlachetny.

— Po co to?

— Przesądy.

— Ale przecież wieczność została naukowo udowodniona.

— Pan Kean wyjaśnił mi, że nauka ma niewielki wpływ na wierzenia. Reilly był przekonany, że będzie żył wiecznie, ale nie widział powodu, dlaczego nie miałby zwiększyć szans powodzenia. Zresztą bogacze nie lubią myśleć o tym, że w niebie znajdą się w towarzystwie zwykłych ludzi. Mają nadzieję, że za pomocą rytuałów i symboli zapewnią sobie jakiejś bardziej ekskluzywne miejsce.

— Czy rzeczywiście jest takie?

— Nie wiadomo. Ale wielu wierzy, że tak.

Smith zaprowadził go do drzwi, pokrytych egipskimi i chińskimi hieroglifami.

— W środku znajduje się ciało Reilly’ego — powiedział Smith.

— Wejdziemy?

— Tak, musimy.

Smith otworzył drzwi. Blaine zobaczył wykładany marmurem pokój. Na samym środku stała trumna z brązu i złota, inkrustowana drogimi kamieniami. Dookoła niej znajdowało się mnóstwo rzeczy: obrazy i rzeźby, instrumenty muzyczne, przedmioty gospodarstwa domowego, takie jak lodówki czy kuchenki, nawet cały helikopter. W innym miejscu leżały książki i ubrania. Z boku przygotowano coś w rodzaju małego bankietu.

— Po co to wszystko?

— Mają towarzyszyć właścicielowi w Zaświatach. Stare wierzenia.

Blaine poczuł coś na kształt żalu. A więc naukowe udowodnienie istnienia wieczności nie uwolniło ludzi od strachu przed śmiercią. Wprost przeciwnie, wzmocniło niepewność i rywalizację. Wraz z upewnieniem się, że istnieje przyszłe życie, człowiek natychmiast zapragnął dostać się do lepszego nieba niż inni. Równość — to mile brzmi, ale każdy ma przede wszystkim siebie na względzie. Ta filozofia sprawiała, że ludzie pokroju Reilly’ego budują grobowce jak starożytni faraoni i ze wszystkich sił starają się zapewnić sobie bogactwo i odpowiedni status społeczny w nieznanej przyszłości.

Wstyd. Przypuśćmy jednak, że rzeczywiście można w ten sposób zapewnić sobie lepsze życie na tamtym świecie. Czy wówczas nie należałoby poświęcić swojego pobytu na Ziemi na odpowiednie przygotowania? Blaine odrzucił tę myśl. Nie zgodzi się nigdy z tym, że jest to jedyna przyczyna istnienia życia na Ziemi.

Smith wszedł powoli do grobowca. Stanął przed małym stołem pokrytym ornamentami. Nie zmieniając wyrazu twarzy, kopnął go. Powoli, nie spiesząc się, zaczął roztłukiwać ozdoby.

— Co robisz?

— Chcesz, żeby przestał ciebie straszyć?

— Oczywiście.

— Należy więc coś zrobić, by tego zaprzestał — wyjaśnił Smith, kopiąc hebanową rzeźbę.

Wydało się to logiczne, nawet duch o tym wie, że kiedyś opuści Przedsionek i przejdzie w Zaświaty. Chciałby z pewnością, żeby jego rzeczy czekały tam na niego nie naruszone. A więc cios za cios, oko za oko, ząb za ząb.

Mimo to Blaine czuł się jak wandal, gdy uniósł stary obraz olejny, żeby go zniszczyć.

— Nie rób tego — powiedział głos, dobiegający gdzieś spod sufitu.

Spojrzeli w górę. Nad ich głowami uformowała się lekka, srebrna mgiełka, z której dochodził głos:

— Proszę, odłóż obraz.

Blaine wyciągnął przed siebie obraz, naszykował pięść.

— Jesteś Reilly? — zapytał.

— Tak.

— Dlaczego mnie straszysz?

— Bo jesteś winny! Zabiłeś mnie swoją morderczą psychiką. Tak! Ty, ty ohydna rzeczy z przeszłości, ty przeklęty potworze!

— Nie zrobiłem tego! — krzyknął Blaine.

— Zrobiłeś! Nie jesteś człowiekiem! Wszyscy unikają ciebie, masz tylko jednego przyjaciela — zombie. Czemu nie zdechłeś, ty morderco?!

Pięść Blaine’a zbliżyła się do płótna.

— Nie! — krzyknął głos.

— Dasz mi spokój?

— Odłóż obraz — poprosił Reilly.

Blaine odłożył go ostrożnie.

— Zostawię ciebie w spokoju. Dlaczego miałbym tego nie zrobić? Są sprawy, o których nie wiesz, Blaine, ale ja wiem. Twój pobyt na Ziemi będzie krótki, boleśnie krótki. Ci, którym ufasz — zdradzą ciebie, ci, których nienawidzisz — pokonają ciebie. Umrzesz, i to wkrótce, nie za lata, wcześniej, wcześniej niż ci się wydaje. Będziesz zdradzony i popełnisz samobójstwo.

— Wariat! — krzyknął Blaine.

— Ja? — zachichotał Reilly. — Czyżby na pewno ja?

Zniknął.


* * *

Smith odprowadził go do wyjścia na ulicę. Wstawał poranek. Powietrze było orzeźwiające.

Blaine chciał mu podziękować, ale Smith potrząsnął głową.

— Nie musisz mi dziękować. Nie zapominaj, że ja potrzebuję ciebie. Kim byłbym, gdyby jakiś upiór zabił ciebie? Dbaj o siebie, bądź. ostrożny. Bez ciebie jestem nikim.

Zombie spojrzał na niego niespokojnie, po czym pospiesznie się oddalił. Blaine popatrzył za nim. Zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby mieć tuzin zajadłych wrogów niż jednego Smitha za przyjaciela.

21

Pół godziny później znajdował się u Marie Thorne. Przywitała go na wpół śpiąca, bez makijażu i w szlafroku. Poszedł za nią do kuchni, gdzie zaprogramowała kawę, grzanki i jajecznicę.

— Wolałabym, żebyś pojawił się nieco później. Jest teraz wpół do siódmej.

— Postaram się poprawić na przyszłość — odpowiedział jej radośnie. .

— Obiecałeś, że zadzwonisz. Co się stało?

— Niepokoiłaś się?

— Ani odrobinę. Co się stało?

Jedząc opowiedział jej o polowaniu i egzorcyzmach. Wyshzchawszy powiedziała:

— Najwyraźniej jesteś z siebie bardzo dumny i, jak domyślam się, masz do tego powody. Ale wciąż nie wiadomo, czego chce od ciebie Smith. Ani nawet kim jest. — Nie mam zielonego pojęcia. On również.

— Co się stanie, gdy odkryje swoją tożsamość?

— Będę się tym martwił, gdy to się stanie.

Marie uniosła brwi, ale nie skomentowała jego zdania.

— Tom, jakie są teraz twoje plany?

— Zamierzam znaleźć pracę.

— Jako myśliwy?

— Nie. Może to nielogiczne, ale spróbuję dostać się do pracowni projektowej jachtów. Potem zamierzam wpadać tutaj, ale o bardziej odpowiedniej porze. Co o tym myślisz?

— Niepraktyczne. Chcesz dobrą radę?

— Nie.

— I tak ci to powiem. Tom, wyjedź z Nowego Jorku. Tak daleko, jak możesz. Pojedź na Fidżi lub na Samoa.

— Po co?

Marie zaczęła przemierzać kuchnię.

— Po prostu nie rozumiesz tego świata.

— Myślę, że nie masz racji.

— Tom, doświadczyłeś kilku przygód, ale to nie oznacza, że się zasymilowałeś. Straszono ciebie i byłeś na polowaniu. Tak naprawdę twoje przeżycia przypominają wycieczkowe atrakcje, a nie rycie. Reilly miał rację: jesteś równie nieprzystosowany do obecnego świata jak jaskiniowiec.

— Nie zgadzam się z takim porównaniem.

— Dobrze, lepsze będzie czternastowieczny Chińczyk? Przypuśćmy, że przeniesiony do dwudziestego wieku Chińczyk zobaczył Coney Island, spotkał się z gangsterem i pojeździł trochę autobusem. Czy mógłbyś powiedzieć, że zrozumiał twój wiek?

— Oczywiście, że nie. Ale jakie to ma znaczenie?

— Oznacza to — powiedziała — że nie jesteś tu bezpieczny. Nawet nie wiesz, czego się bać. Przede wszystkim jest ten cholerny Smith. Należy też uwzględnić spadkobierców Reilly’ego, którzy nie będą zadowoleni, gdy odkryją, że demolowałeś jego grobowiec. Poza tym istnieją dyrektorzy Rexa, którzy nadal nie wiedzą, co z tobą zrobić, ale są zgodni, że coś trzeba. Czy naprawdę nie czujesz, ile namieszałeś?

— Mogę sobie poradzić ze Smithem. Spadkobiercy Reilly’ego mogą iść do diabła. A jeśli idzie o dyrektorów, to co oni mogą mi zrobić?

Podeszła do niego i objęła go za szyję.

— Tom, każdy, kto znajdowałby się na twoim miejscu, nawet urodzony tutaj, w tych czasach, uciekałby gdzie go oczy poniosą.

Blaine przytulił ją na chwilę, pogłaskał jej włosy. Troszczyła się o niego, chciała, żeby był bezpieczny. Ale nie miał zamiaru zastosować się do jej rad. Poradził sobie na polowaniu, nic mu się nie stało w mieście zombie, nawet Reilly nie dał mu rady. Teraz, siedząc w kuchni Marie, czuł się pogodzony z całym światem. Niebezpieczeństwo wydawało mu się czysto akademickim problemem, niewartym tracenia czasu na dyskusje o nim. Myśl o opuszczeniu Nowego Jorku wydała mu się absurdalna.

— Powiedz mi, czy i ty jesteś wśród tych osób, którym pomieszałem szyki?

— Nie wiem, o co ci chodzi, ale prawdopodobnie stracę pracę.

— Nie, nie o to mi chodzi.

— W takim razie odpowiedź jest oczywista… Tom, proszę, wyjedź z Nowego Jorku.

— Nie. I proszę ciebie, przestań mnie straszyć.

— O Boże — westchnęła. — Mówimy tym samym językiem, a ja nie jestem w stanie nic ci przekazać. Pozwól, że spróbuję raz jeszcze — przez chwilę się zastanawiała. Przypuśćmy, że jakiś człowiek jest właścicielem łodzi…

— Lubisz pływać na żaglówce?

— Tak, uwielbiam. Ale nie przerywaj. Przypuśćmy, że chce na niej przepłynąć ocean.

— Przez morze życia… — wtrącił Blaine.

— Wcale nie jesteś zabawny — wyglądała na bardzo poważną, było jej z tym do twarzy. — Ten człowiek nie wie nic o łodziach. Patrzy na swoją i wydaje mu się, że wszystko jest na swoim miejscu: piękna, świeżo pomalowana. Wtedy ty dokonujesz oględzin. I szybko odkrywasz, że świdraki przedostały się do układu sterowania i porządnie go nadwerężyły, że szkielet konstrukcji jest spękany, gniazdo masztu spróchniało, żagle zbutwiały, kil zardzewiał, a wiązania właśnie mają zamiar puścić.

— Skąd wiesz tyle o żaglówkach?

— Pływałam na nich od małego. Czy mógłbyś wreszcie skupić uwagę na tym, co mówię? Powiedziałeś temu człowiekowi, że jego jacht nie nadaje się do podróży po morzu. Pierwsza fala go zatopi.

— Musimy gdzieś wspólnie popłynąć — przerwał jej Blaine.

— Ale ten człowiek — ciągnęła Marie nie zniechęcając się — nie wie nic na temat jachtów. Wszystko wygląda znakomicie i mimo że się starasz, nie jesteś w stanie powiedzieć mu, co i kiedy może się stać. Być może popływa przez miesiąc, rok, a może utonie następnego dnia po wypłynięciu z portu. Może pierwszy zawiedzie kil, a może maszt. Dokładnie przecież nie wiesz. Teraz jest taka sama sytuacja. Nie potrafię ci wyjaśnić jak, kiedy. Mimo to widzę, że się nie nadajesz. Musisz stąd wyjechać!

Spojrzała na niego z nadzieją. Blaine pokręcił głową i powiedział:

— Straciłaś masę czasu.

— A więc nie wyjedziesz?

— Nie. Spędziłem całą noc na nogach. Zamierzam teraz iść do łóżka i jest to jedyne miejsce, gdzie się dziś wybieram. Czy masz ochotę mi towarzyszyć?

— Idź do diabła!

— Kochanie! Gdzie jest twoja życzliwość dla bezdomnego wędrowca z przeszłości?

— Wychodzę. Zadbaj o siebie sam. Lepiej znajdź trochę czasu i przemyśl moje słowa.

— Oczywiście. Ale czym mam się martwić, skoro ty stoisz obok, śledząc każdy mój krok?

— Smith również.

Pocałowała go i wyszła z pokoju.


* * *

Blaine skończył śniadanie. Obudził się wczesnym popołudniem. Marie wciąż jeszcze nie wróciła. Zanim wyszedł, zapisał na kartce papieru swój adres.

Przez następne kilka dni szukał pracy w pracowniach projektowych jachtów. Bez powodzenia. Wreszcie w Jaakobsen Yachts zapytano go o wygasłą już teraz wiedzę dotyczącą budowy łodzi rybackich z wysp Bahama i łodzi używanych w Zatoce Chesapeake. Blaine popisał się stosowną wiedzą, podobnie jak i dawnym kreślarstwem.

— Złożono u nas zamówienia na kilka starych typów łodzi — powiedział kierownik działu. — Zatrudnimy pana jako gońca. Będzie pan mógł projektować te stare typy, korzystając ze swojej wiedzy, a jednocześnie podszkoli się pan w projektowaniu. Gdy osiągnie pan odpowiedni poziom, zmienimy panu stanowisko. Co pan na to?

Nie była to luksusowa posada, ale miał wreszcie możliwość zatrudnienia w normalnym fachu i szansę na poprawę swojej pozycji. A to oznaczało, że wreszcie stanął na nogi w tym cholernym 2110 roku.

— Zgadzam się — odpowiedział. — Dziękuję.


* * *

Tego wieczoru, aby uczcić to ważne wydarzenie, poszedł do sklepu kupić odtwarzacz i kilka nagrań. Uważał, że należy mu się odrobina luksusu.

Podobnie jak telewizory w czasach Blaine’a, tak obecnie sensoryki były częścią 2110 roku. Szeroko wykorzystano je w teatrach, a także w niektórych dziedzinach reklamy i propagandy. Dzięki nim można było przeżywać wrażenia zaspokajające indywidualne potrzeby i upodobania.

Oczywiście, pewne koła występowały przeciwko takiej formie spędzania czasu, doprowadzającej do całkowitej pasywności. Wzburzało je to, że człowiek oglądając i przeżywając obraz, wcale nie musi się starać, by go zrozumieć i przyswoić. Tak przynajmniej twierdzono. Prawdę mówiąc, wiele niepracujących kobiet miało puste, nieprzytomne oczy: bardziej realny stał się dla nich sen niż rzeczywistość.

Czytanie książki czy oglądanie telewizji wymaga od człowieka pewnego wysiłku. Natomiast sensoryki po prostu zalewają rzeczywistość swoim światem — wszystko jest żywe, namacalne, prawdziwe. Ma to tylko jedną wadę nie jest realne. Stwarza jednak wrażenie, że sny w porównaniu z prawdziwym życiem są ciekawsze i godne większej uwagi. Wszystkie te poglądy miały~na celu jedno — wykazanie, że sensoryki są niebezpieczne. Oczywiście, nikt nie mógł zaprzeczyć, że istniały też artystyczne osiągnięcia (na przykład to, co robił Verreho, Johnston, Telkin czy Mikkelsen), ale większość produkcji nie przedstawiała większej wartości. Oznaczało to obniżenie ogólnego poziomu kultury, zakłócenia w psychice, wzrastającą pasywność…

Krytycy byli pewni, że następne generacje zupełnie przestaną czytać, myśleć, nie będą aktywne!

Ich argumenty były dość przekonujące, ale Blaine już spotkał się z podobną kampanią. Wpierw dotyczyła radia, potem rozpętała się wokół telewizji, wcześniej zaś rzucano gromy na kino, komiksy, literaturę gazetową. Nawet powieść, tak obecnie wynoszona na ołtarze, była w swoim czasie potępiana jako gorsza siostra poezji. Każdą nowość w kulturze najpierw zaciekle się atakuje, widząc w niej zagrożenie dla istniejącego porządku, by później, po iluś tam latach, traktować ją jako wyróżnik starych, dobrych czasów, oddający ducha epoki. Dopóki — rzecz jasna — nie zostanie wyparta przez kolejną nowość.

Z pewnością sensoryki były takim właśnie wyróżnikiem w 2110 roku. Blaine wszedł do sklepu, aby się z nimi zapoznać bliżej.

Obejrzawszy kilka modeli, kupił niedrogi sensoryk, produkowany przez Bendixa. Potem, korzystając z rady sprzedawcy, wybrał trzy nagrania i skierował się do pomieszczenia, w którym mógł je przejrzeć. Przyczepiwszy elektrody do czoła, włączył pierwsze z nich.

Była to bardzo popularna opowieść historyczna, a dokładniej — romans przygodowy, rozgrywający się w scenerii dawnych czasów. Tytuł nagrania: „Pieśń o Rolandzie”. Sen się zaczął…

…i Blaine znalazł się w wąskim przesmyku górskim. Był sierpień 778 roku. Słońce prażyło niemiłosiernie. Stał nie opodal Rolanda jako członek straży przybocznej. Śledził z wysoka ruchy armii Charlemagne’a, powoli sunącej doliną w stronę Frankonii. Zmęczeni żołnierze powłóczyli nogami, skrzypiała skóra, dźwięczała broń. W powietrzu unosił się zapach potu, spalenizny ze startej z powierzchni ziemi Pampelony, oleju, którym nasmarowana była broń, i wyschłej na słońcu trawy…

Zdecydował się na zakup. Następne nagranie dotyczyło polowania na zupełnie niewinnego człowieka. Akcja przebiegała na Wenus. Ostatnie nagranie opowiadało treść „Wojny i pokoju”; widz mógł wybrać sobie, z kim chce się identyfikować podczas oglądania.

Podczas płacenia za nabytki, sprzedawca mrugnął do Blaine’a.

— Interesuje pana coś specjalnego?

— Może.

— Mam kilka pornosików. Całkowita identyfikacja. Nie? To może wspaniały horror — człowiek umiera zasypany przez piasek. Mordercy dokonali zapisu specjalnie dla dobrych klientów.

— Może kiedy indziej — powiedział Blaine, idąc w stronę drzwi.

— Mam również wyjątkowe nagranie — powiedział niezrażony sprzedawca — zrobione legalnie, ale nie dopuszczone do sprzedaży. Zrobiono kilka nielegalnych kopii. Człowiek z przeszłości rodzi się ponownie. Coś wspaniałego.

— Doprawdy?

— Tak, niezwykłe nagranie. Emocje są niesłychanie silne. Coś dla koneserów. Pewny jestem, że kiedyś to nagranie przejdzie do historii.

— Chciałbym w takim razie zobaczyć — powiedział ponuro Blaine.

Zabrał nagranie do pomieszczenia, w którym już był przed chwilą. Po dziesięciu minutach wrócił wstrząśnięty i kupił nagranie po wygórowanej cenie. Zupełnie jakby kupował kawałek siebie.

Sprzedawca i chłopcy od Rexa mieli rację. Rzeczywiście, powstało nagranie warte zachowania dla potomnych.

Niestety, wszystkie nazwiska zostały zmienione, aby policja w razie czego nie mogła natrafić na miejsce, gdzie się to stało. Był sławny — ale jednocześnie zupełnie nieznany.

22

Codziennie chodził do pracy, zamiatał podłogę, opróżniał kosze, adresował koperty i zajmował się projektowaniem w miarę swoich możliwości. Wieczorami studiował nowoczesne sposoby konstrukcji jachtów. Po pewnym czasie otrzymał łatwe do wykonania zadanie, a gdy sobie z nim poradził, przeniesiono go na stanowisko młodszego konstruktora jachtów.

Kontynuował naukę, chociaż zamówień na łodzie o klasycznej linii było niewiele. Bracia Jaakobsen wykonywali większość projektów, starszy, Ed Richter, znany jako Czarodziej z Salem, zostawił sobie projektowanie wyścigowych żaglowców i jachtów. W tych warunkach nie pozostawało Blaine’owi nic innego, jak wziąć się za reklamę.

Jego praca była odpowiedzialna i bardzo przydatna, ale miała niewiele wspólnego z projektowaniem jachtów. Nieodwołalnie jego życie wpadło w podobną koleinę jak w 1958 roku.

Blaine rozmyślał nad tym. Z jednej strony czuł się szczęśliwy — wreszcie jego psychika zwyciężyła ciało. Ale czy po to trzeba było pokonywać tyle trudności, zwyciężać wrogów, aby pracować tak, jakby nie opuszczał swoich czasów? W jego charakterze musiała istnieć jakaś skaza, coś, co ograniczało jego ambicję.

Ponuro wyobraził sobie, jak przeniesiony miliony ląt wstecz zostaje członkiem społeczności jaskiniowców. Pewnie też po krótkim czasie zostałby kimś w rodzaju młodszego konstruktora dłubanek. Ale tak naprawdę nie zajmowałby się tą pracą, tylko liczyłby wampumy, sprawdzał wartość zamówionego drzewa, podczas gdy jacyś neandertalscy geniusze zajmowaliby się resztą roboty.

Można było, oczywiście, spojrzeć na tę sprawę od innej strony. Oto bowiem był człowiekiem, który rzeczywiście wiedział, kim jest. Bez względu na otaczające warunki, zmierzał ku swemu przeznaczeniu, pozostawał wierny sobie.

Z tego punktu widzenia mógł być z siebie dumny.

Od czasu do czasu spotykał się z Marie, która zazwyczaj była zajęta pracą u Rexa. Przeprowadził się ze swego hotelu do umeblowanego ze smakiem mieszania. Zadomowił się w 2110 roku.

Gdy napadała go chandra, mówił sobie, że przynajmniej udało mu się rozwiązać problem istniejący w jego wnętrzu — konflikt pomiędzy ciałem a psychiką. Niedługo jednak się tym cieszył.


* * *

Jak zwykle opuścił biuro. Czekając na rogu na autobus, zauważył wpatrzoną w siebie kobietę. Miała prawdopodobnie dwadzieścia pięć lat. Była urodziwą, rudowłosą dziewczyną. Nie wyróżniała się elegancją, ale i trudno byłoby ją nazwać pospolitą.

Zdał sobie sprawę, że spotyka ją nie po raz pierwszy. Śledziła go, być może już od dłuższego czasu. Dlaczego?

Czekał, nie spuszczając z niej wzroku. Kobieta się zawahała.

— Czy może mi pan poświęcić trochę czasu? — miała miły głos, może nieco chrapliwy. Była zdenerwowana. Panie Blaine, jest to dla mnie bardzo ważne.

Znała więc jego nazwisko.

— Oczywiście — odpowiedział. — Słucham panią.

— Może nie tutaj. Czy nie moglibyśmy… czy nie moglibyśmy pójść gdzieś?

Blaine potrząsnął głową. Nie wygląda groźnie, ale Orc również nie budził grozy. Ten, kto ufał nieznajomym, mógł łatwo stracić swoją psychikę, ciało lub obydwie rzeczy.

— Nie znam pani. I nie wiem, skąd zna pani moje nazwisko. Bez względu na to, czego pani chce, wolę, żeby pani powiedziała mi to tutaj.

— Wiem, że nie powinnam niepokoić pana — zaczęła nieśmiało — ale nie mogłam się powstrzymać. Czasem czuję się bardzo samotna. Zna pan to uczucie?

— Samotność? Oczywiście, ale dlaczego chce pani ze mną rozmawiać?

Spojrzała na niego smutnymi oczami.

— Racja, nie wie pan.

— Tak, nie wiem — odpowiedział cierpliwie. — A więc o co chodzi?

— Czy nie możemy iść gdziekolwiek? Nie chciałabym mówić tego w miejscu publicznym.

— Musi pani — powiedział Blaine, myśląc, że uczestniczy w raczej skomplikowanej rozmowie.

— No więc, jak pan sobie życzy — zgodziła się wyraźnie zmieszana. — Chodzę za panem już od dawna, panie Blaine. Dowiedziałam się, jak się pan nazywa, gdzie pan pracuje. Muszę z panem porozmawiać. Chodzi o pańskie ciało.

— Jak to?

— Pańskie ciało — powtórzyła nie patrząc na niego. Rozumie pan — należało kiedyś do mojego męża, zanim sprzedał je Korporacji Rexa.

Blaine otworzył usta, ale nie przyszło mu do głowy żadne odpowiednie słowo.

23

Blaine zawsze zdawał sobie sprawę z tego, że jego ciało, zanim przypadło jemu, wiodło swoje życie. Odcisnęło się w świecie, gdzieś pozostał jego ślad. Przypuszczał, że nawet było kiedyś żonate — tak zresztą, jak większość ciał. Wolał jednak o tym nie pamiętać. Założył, że cała przeszłość, związana z poprzednim właścicielem, nie istnieje.

Spotkanie z ciałem Raya Melhilla uprzytomniło mu, że jego filozofia jest naiwna. Teraz został zmuszony ją zweryfikować.

Poszli do mieszkania Blaine’a. Alice Kranch usiadła na brzegu kanapy. Poczęstował ją papierosem.

— Jak to się zaczęło — zamyśliła się. — Frank tak nazywał się mój mąż. Frank Kranch nigdy nie był zadowolony. Czy rozumie pan, o co mi chodzi? Miał dobrą pracę jako myśliwy, ale nigdy nie potrafił się cieszyć z tego, co ma.

— Był myśliwym?

— Tak. Walczył włócznią.

Blaine ponownie zastanowił się nad tym, dlaczego wziął udział w polowaniu. Sam tego chciał, czy zażyczyło sobie tego jego ciało? Zaczął się obawiać, że problem, który wydawał się gładko rozwiązany, ponownie zaistniał.

— Ale nigdy nie potrafił się cieszyć z tego, co ma powtórzyła. — Spotykając się z bogaczami, którzy znudzeni życiem bawią się nawet śmiercią, nie mógł znieść myśli, że pewnego dnia umrze jak jakieś zwierzę.

— Nie dziwię się mu.

Wzruszyła ramionami.

— Nie miał szans na zakup ubezpieczenia na życie po śmierci. Nigdy by nie zdobył odpowiedniej sumy. Martwił się tym. A gdy o mało co nie zginął… Pan chyba też ma tę bliznę na ramieniu?

Skinął głową.

— Nigdy potem już nie był sobą. Myśliwi zazwyczaj niewiele myślą o śmierci. Ale Frank był inny. Nie przestawał o niej myśleć. Wtedy właśnie spotkał tę sprytną panienkę z Rexa.

— Marie Thorne?

— Tak, o nią chodzi. Ostra jak sztylet i zimna jak lód. Nie mogłam zrozumieć, co Frank w niej widział. Oczywiście zdarzało mu się już przedtem spotykać z jakąś kobietą większość myśliwych postępuje w ten sposób. Ale z nią… byli nierozłączni jak papużki. Doprawdy, nie mogę zrozumieć, co w niej widział. Chodzi mi o to, że ona jest tak mało kobieca… jest ładna, nie przeczę, ale rozumie pan, co mam na myśli?

Skinął głową, czując coś w rodzaju bólu.

— Oczywiście, nie ma co dyskutować na temat gustów, ale byłam pewna, że znam dobrze Franka. Okazało się, ie nie myliłam się. Wkrótce bowiem wyszło na jaw, że oni wcale nie spotykają się ze sobą, aby poflirtować. Pewnego dnia powiedział mi: „Kochanie, opuszczam ciebie. Zabieram się w długą podróż w zaświaty. Dla ciebie też mam pewną niespodziankę”.

Chlipnęła i wytarła oczy.

— Ten idiota sprzedał swoje ciało! Rex opłacił mu wieczne życie i zapewnił mi dożywotnią rentę. Był tak cholernie z siebie dumny, że załatwił taką sprawę! Całe dnie straciłam na gadaniu, usiłując zmienić jego decyzję. Nic z tego, zamierzał powędrować do nieba. Według niego bezsensem było czekać na rychłą śmierć w polowaniu, skoro mógł tanim kosztem kupić sobie życie. No i udało mu się. Rozmawiałam z nim po wszystkim, gdy był już w Przedsionku.

— Jest tam nadal? — spytał, czując jak cierpnie mu skóra na karku.

— Nic o nim nie wiem. Już ponad rok się nie odzywa. Sądzę więc, że przeszedł w Zaświaty.

Płakała przez kilka chwil. Potem wytarła małą chusteczką oczy i spojrzała ze smutkiem na Blaine’a.

— Naprawdę, nie chciałam niepokoić pana. Wszystko przecież odbyło się legalnie. Frank miał prawo rozporządzać swoim ciałem. Nie mam do pana ani do nikogo żadnych pretensji, ale jest mi tak smutno, czuję się taka samotna…

— Wiem, co pani czuje — powiedział, myśląc, że nie jest w jego typie. Obiektywnie rzecz biorąc, była naprawdę ładna. Można ją sobie wyobrazić tańczącą flamenco, z rękami opartymi na biodrach, kłócącą się z policjantem, w rozchełstanej koszuli wspinającą się po zboczu góry. Ale nie była w jego typie.

Jednakże — przypomniał sobie — Frank Kranch miał odmienne zdanie. A on, Blaine, składał się między innymi z ciała Krancha.

— Większość naszych znajomych — ciągnęła Alice to myśliwi. Czasem wpadali do mnie, ale wie pan. Im tylko jedno na myśli.

— Rzeczywiście?

— Tak. Wyprowadziłam się więc z Pekinu. Zamieszkałam ponownie w mieście, w którym przyszłam na świat w Nowym Jorku. I nagle pewnego dnia natykam się na Franka, czyli na pana. Myślałam, że zemdleję. Oczywiście, nigdy nie wykluczałam, że spotkam ciało Franka, ale co innego zobaczyć je żywe.

— Zgadzam się.

— Poszłam więc za panem. Nie zamierzałam niepokoić pana, ale świadomość tego, że pan istnieje, nie dawała mi spokoju. Wreszcie postanowiłam dowiedzieć się… rozumie pan, Frank był tak… było nam dobrze razem.

— Na pewno.

— Zachowuję się okropnie!

— Wcale nie — zaprzeczył.

Patrzyła na niego nie spuszczając wzroku. W jej oczach malował się smutek, ale widać też było kokieteryjne błyski. Blaine poczuł dreszcz.

Pomyślał, że przecież nie jest Kranchem. Jest Blaine’em, jego wola nim rządzi, jego gusty…

Czy rzeczywiście?

Należy rozstrzygnąć ten problem — pomyślał, obejmując Alice i całując ją z dziwnie obcym Blaine’owi temperamentem.


* * *

Rano, podczas gdy Alice robiła śniadanie, Blaine patrząc przez okno snuł niewesołe myśli.

Ostatniej nocy przekonał się, że niestety, nie jest panem w układzie Blaine-Kranch. Zachowywał się brutalnie, zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Oznaczało to jedno — triumf ciała.

Nieciekawa go czekała przyszłość. Pewnego dnia z pewnością podda się zupełnie. Zostanie awanturnikiem, pełnym wigoru włóczęgą. Dojdzie do tego, że polubi takie życie… — Śniadanie gotowe — oznajmiła Alice.

Jedli w milczeniu. Alice ze smutkiem dotknęła siniaka na przedramieniu. Blaine nie mógł już dłużej tego wytrzymać.

— Przepraszam — powiedział.

— Za co?

— Za wszystko.

Na jej wargach pojawił się na chwilę blady uśmiech.

— Nic się nie stało. Sama tego chciałam.

— Wątpię. Czy mogłabyś mi podać masło?

Przez kilka minut milczeli. Tyrn razem pierwsza odezwała się Alice.

— Byłam głupia.

— Dlaczego?

— Myślałam, że przeszłość może wrócić. Nie należę do tego pokroju kobiet, panie Blaine. Ale myślałam, że to będzie jak z Frankiem.

— Nie było?

Potrząsnęła głową.

— Nie, oczywiście, że nie.

Blaine odstawił ostrożnie kubek z kawą.

— Podejrzewam, że Kranch był znacznie brutalniejszy. Podejrzewam, że…

— Och, nie! Nigdy! — krzyknęła. — Panie Blaine, Frank, jako myśliwy, nie miał lekkiego życia. Ale w stosunku do mnie zachowywał się zawsze jak dżentelmen. Był dobrze wychowany.

— Rzeczywiście?

— Ależ tak! Frank był zawsze łagodny, delikatny, jeśli wie pan, o co mi chodzi. Miły. Łagodny. Nigdy brutalny. Prawdę mówiąc, różnił się od pana o sto osiemdziesiąt stopni.

— Hm…

— Nie chciałam przez to powiedzieć, że uważam, iż z panem jest coś nie w porządku — dodała pospiesznie, kierowana uprzejmością. — Pan jest trochę brutalny, ale podejrzewam, że są o wiele bardziej…

— Pewnie tak — powiedział. — Na pewno tak.

Skończyli śniadanie całkowicie zażenowani. Alice, uwolniona od swojej obsesji, wyszła natychmiast, nie wspominając ani słowem o następnym spotkaniu. Blaine usiadł w głębokim fotelu, ponownie zagłębił się w siebie.

A więc nie zachowywał się wcale jak Kranch!

Smutna prawda mówiła, że postępował w taki sposób, gdyż myślał, że Kranch tak by się zachował. Coś w rodzaju autosugestii. A teraz przyszło mu odkryć, że na pozór szorstcy, brutalni mężczyźni nie traktują kobiet jak przeciwnika w zapasach.

Wierzył w stereotyp. Podobnie jak Alice, gdy wspomniała Marie: ostra jak nóż, zimna jak lód.

Biorąc pod uwagę, co się jej przydarzyło, nie mógł jej za to winić.

24

Kilka dni później otrzymał wiadomość, że w Łącznicy Duchów czeka na niego połączenie. Poszedł tam zaraz po pracy. Znalazł się ponownie w tym samym pomieszczeniu.

— Cześć, Tom — usłyszał trochę zniekształcony głos Raya.

— Cześć, Ray. Zastanawiałem się, co porabiasz.

— Wciąż przebywam w Przedsionku, ale chciałbym pójść dalej, obejrzeć sobie wieczność. Ciągnie mnie tam. Ale wpierw chciałem z tobą porozmawiać. Uważam, że powinieneś być ostrożny z Marie Thorne.

— Ależ Ray…

— Takie jest moje zdanie. Całe dnie siedzi u Rexa. Nie wiem, na co się zanosi. Ich pokoje konferencyjne są zabezpieczone przed duchami. Ale wiem, że to dotyczy ciebie i ona macza w tym palce.

— Będę się pilnował.

— Tom, skorzystaj z mojej rady. Wyjedź z Nowego Jorku. Zrób tak, póki jeszcze masz ciało i psychikę, która nim kieruje.

— Zostanę.

— Jesteś upartym osłem — powiedział Melhill przejętym do głębi głosem. — Jaka korzyść z posiadania ducha opiekuńczego, skoro nie słucha się jego rad?

— Bardzo sobie cenię twoją pomoc. Naprawdę. Ale powiedz mi szczerze, co zyskam na swojej ucieczce?

— Może uda ci się trochę dłużej pożyć.

— Tylko trochę? Czyżby było tak źle?

— Wystarczająco. Tylko pamiętaj, nie wierz nikomu. Idę już.

— Porozmawiamy jeszcze ze sobą?

— Może. A może nie… — zawahał się Melhill. — Powodzenia.

Rozmowa się skończyła. Blaine poszedł do domu.

Następnego dnia, w sobotę, długo wylegiwał się w łóżku. Po śniadaniu zadzwonił do Marie. Nie odpowiadała. Postanowił, że trochę poleniuchuje i poogląda sensoryk.

Po południu odwiedziły go dwie osoby.

Wpierw pojawiła się garbata starsza pani, ubrana w niby mundur. Na jej paramilitarnej czapce widniał napis: „Stary Kościół”.

— Sir — powiedziała lekko drżącym głosem. — Zbieram datki na Stary Kościół, który rozprzestrzenia wiarę w naszych bezbożnych czasach.

— Przepraszam, ale mnie to nie interesuje — odrzekł Blaine i zaczął zamykać drzwi.

Aby jednak pozbyć się tej kobiety, musiałby wymyślić coś skuteczniejszego. Stanęła pomiędzy skrzydłem drzwi a framugą i nie przestawała mówić.

— Nadeszły czasy, w których zapanowała bestia z Babilonu, a dusze uległy zniszczeniu. Jesteśmy świadkami triumfu Szatana. Ale nie wolno nam dać się omamić! Pan zesłał na nas to wszystko, aby nas wypróbować. Zwycięzcy dostąpią zbawienia wiecznego. Jeszcze nie jest dla pana za późno! Porzuć drogę wiodącą do grzechu!

Blaine dał jej dolara, aby wreszcie sobie poszła. Ona jednak nie przestawała mówić.

— Strzeż się, młody człowieku, złudnego blasku, jaki roztacza wokół ciebie Szatan! Nie wierz w kłamstwo, którym mami człowieka — w to sztuczne niebo, zwane przez was wiecznością! Cóż genialniejszego mógł wymyślić ten największy oszust niż tę iluzję! Iluzję, że piekło jest niebem. A zaślepieni ludzie idą prosto do piekła.

— Jestem pani wdzięczny — odparł Blaine, usiłując, ponownie zamknąć drzwi.

— Pamiętaj, co ci powiedziałam! — krzyknęła kobieta patrząc na niego szklistymi oczami. — Wieczność jest stworzona przez Szatana! Strzeż się diabelskiego życia po śmierci!

— Dziękuję! — krzyknął. Wreszcie udało mu się zamknąć drzwi.

Usiadł w fotelu i włączył odtwarzacz. Przez jakąś godzinę był pochłonięty „Lotem na Wenus”. Przerwał seans, słysząc pukanie do drzwi.

Otworzył. W wejściu stanął niewysoki, doskonale ubrany, pełen energii młody mężczyzna.

— Czy mówię z panem Thomasem Blaine’em?

— Tak.

— Nazywam się Charles Farrell. Jestem przedstwicielem Korporacji „Zaświaty”. Czy ma pan wolną chwilę? Jeśli panu przeszkadzam, możemy umówić się na spotkanie w innym terminie.

— Proszę wejść — powiedział Blaine, otwierając szeroko drzwi.


* * *

Farrell wręczył Blaine’owi list polecający, który potwierdzał, że jest przedstawicielem korporacji. Dokument zawierał, między innymi, trzy zdjęcia i odciski palców, jak również dokładny opis wyglądu Farrella. Następnie wyjął inne dokumenty stwierdzające jego tożsamość oraz pozwolenie na wykonywanie zawodu. Gdy Blaine oglądał papiery, Farrell zrobił odciski swoich palców na kartce i wręczył mu ją, aby mógł porównać z danymi z listu.

— Czy to wszystko jest konieczne? — spytał Blaine.

— Absolutnie — usłyszał w odpowiedzi. — Mieliśmy kilka niemiłych incydentów w przeszłości. Oszuści pojawili się wśród biedaków. Zaofiarowali im ubezpieczenie, pobrali pierwszą ratę i znikli bez śladu. Zbyt wielu ludzi straciło dorobek całego życia, nie dostając nic w zamian. Nielegalnie działające instytucje nie mają odpowiedniego wyposażenia ani wyszkolonego personelu.

— Nie wiedziałem o tym — powiedział Blaine. — Może pan usiądzie.

— Izby Kontrolne usiłują coś z tym zrobić, ale trudno jest przyłapać ich na gorącym uczynku. Jedynie trzy spółki, w tym oczywiście nasza korporacja, są w stanie zapewnić życie po śmierci.

— A co z różnymi praktykami — jogą, medytacjami?

— Jeśli jest pan cierpliwy i odpowiednio zdeterminowany, to po jakichś dwudziestu latach ćwiczeń osiągnie pan cel. Ale jeśli nie… pojawiamy się my.

— Chciałbym coś więcej wiedzieć na ten temat.

Pan Farrell poprawił się na krześle.

— Jeśli jest pan taki jak większość ludzi, to z pewnością chciałby pan wiedzieć, czym jest śmierć? Co to jest psychika? Gdzie dochodzi do połączenia psychiki i ciała? Czy psychika jest równoznaczna z duszą? A może dusza jest jej częścią? Może są od siebie niezależne, a może nie? A w ogóle, czy istnieje dusza? — uśmiechnął się. — Nie chciałby pan usłyszeć odpowiedzi na te pytania?

Blaine przytaknął.

— Cóż, ale niestety nie umiem ich udzielić. Nie wiemy, jak naprawdę jest. Jeśli idzie o problemy natury religijnej, to Korporacja „Zaświaty” nie usiłuje ich nawet rozwiązać. Interesuje nas rezultat, a nie spekulacje. Jesteśmy pragmatykami. „Czy się udało?” — jest to jedyne pytanie, które zaprząta naszą uwagę.

— Pańskie stanowisko jest jasne.

— Jest ważne, aby od samego początku między mną a drugą stroną nie było niezrozumienia. Chciałbym, abyśmy wyjaśnili sobie jeszcze jedno: ja nikomu nie ofiarowuję nieba.

— Nie?

— Całkowicie nie. Niebo jest częścią wierzeń religijnych, a my z religią nie mamy nic wspólnego. Nasza wieczność dotyczy psychiki, która żyje po śmierci ciała. To wszystko. Nie mamy zamiaru popełnić podobnej pomyłki, jaka przydarzyła się naszym przodkom, którzy, odkrywszy kości jaskiniowców, ogłosili, że znaleźli szkielety Adama i Ewy.

— Nieco wcześniej wpadła do mnie starsza pani. Powiedziała, że nasza wieczność jest piekłem.

— Fanatyczka — powiedział Farrell chichocząc. — Zawsze mnie uprzedza. Ale biorąc pod uwagę naszą wiedzę, może mieć rację.

— Co wy wiecie na temat wieczności?

— Nie za wiele. Po śmierci psychika dostaje się do Przedsionka, który rozciąga się pomiędzy życiem na ziemi a wiecznością. Wydaje się nam, że jest to rodzaj granicy. Gdy psychika zdecyduje się na przekroczenie jej, na wejście do wieczności, wówczas traci kontakt z ziemią.

— A jak wygląda wieczność?

— Nie wiemy. Pewni jesteśmy jedynie tego, że nie jest materialna. Niektórzy ludzie twierdzą, że — podobnie jak psychika jest esencją człowieka — tak można przenieść do wieczności esencję rzeczy. Możliwe. Inni temu zaprzeczają. Są również tacy, którzy uważają, że Przedsionek jest swoistą poczekalnią, gdzie przebywają dusze przed przeniesieniem się w inne ciała na innych planetach; życie na ziemi byłoby zatem tylko częścią reinkarnacyjnego cyklu. Może mają rację. Jeszcze inni uważają, że odkryta przez nas wieczność jest tylko pierwszym szczeblem w egzystencji pozaziemskiej. W trakcie przechodzenia przez sześć następnych osiąga się stan nirwany. Możliwe. Spotkałem się i z takim poglądem, że wieczność jest pustym miejscem, gdzie dusza wędruje samotnie, wciąż szukając i wciąż nie znajdując. Czytałem o pewnej teorii głoszącej, że w wieczności ludzie żyją w grupach dobranych według odpowiednich kryteriów: jedni uważają, że decyduje o tym przynależność rodzinna, inni — rasowa, wyznanie religijne czy pozycja społeczna. Są nawet tacy, którzy głoszą, że psychika po wejściu do wieczności znika, umiera. A niektórzy uważają, że jesteśmy oszustami na ogromną skalę i sami wymyśliliśmy tamten świat. Ostatnio pojawiły się opinie, że każdy znajdzie w wieczności to, czego pragnie — niebo, raj, nirwanę i co tylko jeszcze sobie zażyczy. Natknąłem się na książki, w których udowadniano, że wiecznością rządzą duchy Rosjan, Anglików lub Amerykanów — w zależności od tego, kto był autorem tych pozycji. Jeden z największych filozofów naszego wieku stwierdził, że skoro chęć rywalizacji jest nieodłączną częścią istoty człowieka, to również w wieczności muszą istnieć zwycięzcy i zwyciężeni. I tak dalej. Może pan wybrać z tego, co chce. Lub stworzyć sobie własną oryginalną teorię.

— A co pan myśli na ten temat?

— Ja? Nie mam zdania na ten temat. Gdy nadejdzie czas, znajdę się tam i dowiem, jak jest naprawdę.

— Podoba mi się pański stosunek. Ale dla mnie nie jest to dobre rozwiązanie. Nie starczy mi na to pieniędzy.

— Wiem. Zanim tu przyszedłem, zapoznałem się ze stanem pańskich aktywów i pasywów.

— Czemu więc…

— Każdego roku — powiedział Farrell — fundowanych jest kilka bezpłatnych ubezpieczeń. Czasem przez korporacje lub filantropów. Kilka — dzięki loteriom. Jest mi bardzo przyjemnie oznajmić panu, że został pan jednym z obdarowanych.

— Ja?

— Proszę przyjąć moje gratulacje. — Farrell wstał i wyciągnął rękę. — Jest pan szczęściarzem.

— Ale kto ufundował dla mnie ubezpieczenie?

— Korporacja Odzieżowa Maina-Farbengera.

— Nigdy o nich nie słyszałem.

— Ale oni słyszeli o panu. Chodzi o tę podróż z 1958 roku. Akceptuje pan darowiznę?

Blaine patrzył na przedstawiciela wieczności. Hm, w razie czego będzie mógł sprawdzić prawdziwość jego słów w budynku korporacji. Nie mógł wyzbyć się podejrzeń, chociaż myśl, że w taki prosty sposób mógłby zapewnić sobie życie po śmierci, przesłoniła wszystkie obawy. Zachowa ostrożność, nie może przecież odrzucić takiej okazji, kiedy drzwi do wieczności otwierają się przed nim na oścież.

— Co mam zrobić?

— Razem ze mną pójść do siedziby Korporacji „Zaświaty”. Możemy zakończyć operacje w ciągu kilku godzin.

Życie po śmierci!

— Dobrze. Przyjmuję darowiznę. Chodźmy.

W chwilę później w mieszkaniu Blaine’a nie było nikogo.

25

Taxihel dowiózł ich bezpośrednio do budynku korporacji. Farrell natychmiast dopełnił formalności. Blaine — między innymi — musiał zostawić odciski swoich palców i okazać dowód tożsamości. Pokazał koncesję myśliwską.

Po podpisaniu odpowiednich dokumentów został odprowadzony do pokoju, w którym odbywały się badania kontrolne. Farrell życzył mu szczęścia i zostawił go w rękach obsługi. .

Został poddany gruntownym testom. Po podłączeniu Blaine’a do elektrod różne maszyny zaczęły drukować masę wykresów i wydruków. Wielka skrzynia błyszczała światłami, coś buczało, a w tym czasie technicy wymienili między sobą uwagi.

— Interesujący jest wykres beta. Jak sądzisz, czy uda się nam otrzymać dokładne testy?

— Na pewno. Wystarczy, że obniżysz współczynnik.

— Nie cierpię tego robić. Osłabia to sieć.

— Nie musisz aż do tego stopnia. Tyle tylko, żeby przeżyć uraz.

— Być może… A co ze wskaźnikiem Henlingera? Nie ma nic?

— Dlatego, że jest w żywicielu. Obejdziemy się bez niego.

— A ten facet z ostatniego tygodnia? Wyleciał w powietrze jak rakieta.

— Od początku był niepewny.

Blaine nie wytrzymał.

— Hej! Czyżby to nie zawsze się udawało?

Spojrzeli na niego, jakby do tej pory nie zdawali sobie sprawy z jego istnienia.

— Każdy przypadek jest inny, przyjacielu.

— Do każdego należy podchodzić indywidualnie.

— Zawsze mogą być jakieś kłopoty.

— Myślałem, że macie już opanowaną całą technikę wtrącił Blaine. — Mówiono mi, że zabieg jest niezawodny.

— Pewnie, zawsze tak gadają klientom — powiedział jeden z nich z goryczą.

— Takie bujanie w celach reklamowych — dodał drugi.

— Nie wygląda to zatem tak różowo.

— Ale potraficie przewidzieć, czy zabieg się udał?

— Oczywiście. Jeśli wychodzisz stąd żywy — na pewno.

— Gdy zaś nie, nigdy stąd nie wyjdziesz.

— Zazwyczaj się udaje — odrzekł uspokajająco jeden z nich. — U wszystkich z wyjątkiem tych, którzy mają K 3.

— Ten cholerny K 3 powoduje, że wciąż nie jest zbyt dobrze. Podejdź, Jamiesen, sprawdź, czy on ma K 3?

— Nie jestem pewny — powiedział Jamiesen, nachylając się do ucha kolegi. — Aparat testujący znów dostaje szmergla.

— Co to jest K 3? — spytał Blaine.

— Sam chciałbym wiedzieć — odparł ponuro Jamiesen. Pewni jesteśmy jedynie tego, że ludzie z K 3 nie przeżywają śmierci.

— Bez względu na starania.

— Czy ja mam K 3?

— Pewnie nie. Muszę jeszcze sprawdzić.

Blaine odczekał, zanim po ponownym przeanalizowaniu wyników z psującego się komputera, nie stwierdzą u niego obecności K 3.

— Sądzę, że nie ma go u pana. Czy możemy jednak powiedzieć coś pewnego na ten temat? W każdym razie, spróbujemy.

— Co teraz? — spytał Blaine.

Zrobiono mu zastrzyk.

— Bądź spokojny, wszystko się uda.

— Pewny jesteś, że nie mam K 3?

Jamiesen skinął z powagą. Blaine chciał zadać mu więcej pytań, ale poczuł narastającą senność.

Gdy odzyskał przytomność, leżał na miękkiej kanapie, dobiegały go dźwięki muzyki. Pielęgniarka podała mu szklaneczkę sherry. Przybył nawet Farrell, stał promieniejący obok niego.

— Dobrze się pan czuje? — zapytał. — Na pewno, zabieg przecież się udał.

— Do końca?

— Nie może być pomyłki, panie Blaine. Wieczność należy do pana.

Skończył sherry, spróbował wstać. Trochę trzęsły mu się nogi.

— Przeżyję śmierć? Bez względu na to, kiedy umrę? Jak umrę?

— Tak. Bez względu na to, kiedy i jak pan umrze, pańska psychika przeżyje śmierć. Jak pan się czuje?

— Nie wiem.

Dopiero gdy wrócił do mieszkania i usiadł w fotelu, w pełni zrozumiał i poczuł, co się stało. Będzie żył wiecznie! Ogarnęło go podniecenie. Wszystko jest już bez znaczenia: jest nieśmiertelny! Stara śmierć, zawsze czająca się z boku, została zmuszona do kapitulacji. Czuł się lekki jak piórko. Przepełniała go euforia. Usłyszał dzwonek telefonu.

— Halo.

— Tom? — usłyszał głos Marie Thorne. — Gdzie się podziewałeś? Dzwonię do ciebie przez całe popołudnie.

— Byłem poza domem. Ale gdzie ty byłaś?

— W Rexie. Usiłowałam dowiedzieć się, co zamierzają z tobą zrobić. Teraz skup się, mam ci do powiedzenia coś ważnego.

— Ja również, kochanie.

— Słuchaj! Przyjdzie do ciebie jakiś człowiek. Przedstawi się jako pełnomocnik Korporacji „Zaświaty”. Zaproponuje ci bezpłatne ubezpieczenie. Nie zgódź się!

— Dlaczego? Ma zamiar mnie oszukać?

— Jego oferta jest uczciwa. Ale nie wolno ci z niej skorzystać.

— Już to zrobiłem.

— Co?!

Przyszedł kilka godzin temu. Zgodziłem się.

— Zdążyli dokonać zabiegu?

— Tak. Oszukali mnie?

— Nie — odpowiedziała zmartwiona. — Oczywiście, że nie. Och, Tom, kiedy się nauczysz, że nie należy przyjmować prezentów od nieznajomych? Jeszcze był czas na załatwienie ubezpieczenia… Och, Tom, Tom…

— Co się stało? To był dar Korporacji Odzieżowej Maina-Farbengera.

— Należy ona całkowicie do Korporacji Rexa.

— Ach, tak… Ale jakie to ma znaczenie?

— Tom, otrzymałeś tę darowiznę od zarządu Rexa. Tamta korporacja służyła jedynie za parawan. Czy nie pojmujesz, co to oznacza?

— Nie. Czy nie mogłabyś przestać jęczeć i zacząć jaśniej mówić?

— Tom, w ustawie mówiącej o dobrowolnym samobójstwie jest paragraf poświęcony dozwolonemu morderstwu. Zamierzają z niego skorzystać.

— O czym ty mówisz?

— Mówię o tym paragrafie, który umożliwia korzystanie z żywiciela. Rex zagwarantował ci przeżycie po śmierci i ty się zgodziłeś. Teraz mogą legalnie zabrać twoje ciało w jakimkolwiek celu. Należy do nich. Mogą zabić je, Tom!

— Zabić mnie?

— Tak. Oczywiście, zamierzają tak zrobić. Rząd szykuje się, żeby pociągnąć ich do odpowiedzialności za bezprawne przeniesienie ciebie z przeszłości. Nie ma ciebie — nie ma problemu. Koniecznie musisz wyjechać z Nowego Jorku. Nawet z tego kraju. Pomogę ci. Sądzę, że…

Połączenie zostało przerwane. Kilkakrotnie usiłował zadzwonić, ale nie było sygnału na linii. Najwidoczniej telefon został odcięty.

Euforia zniknęła bez śladu. Jak mógł się tak zapomnieć?! Chciał żyć tu na Ziemi, w swoim ciele Nie miał nic przeciwko pośmiertnemu życiu, ale nie teraz, nie zaraz!

Kiedy przyjdą, aby go zabić? Mogą w każdej chwili. Jego mieszkanie stało się pułapką. Szybko schował do kieszeni wszystkie pieniądze i wymknął się z pokoju.

Pospieszył korytarzem. Wtem zatrzymał się.

Zza węgła wyszedł mężczyzna. Stanął pośrodku korytarza, ręku trzymał blaster, którego lufa wymierzona była w brzuch Blaine’a.

To był Sammy Jones.

— Och, Tom, Tom… — westchnął Sammy. — Uwierz mi, jest mi naprawdę przykro. Ale biznes to biznes.

Blaine stał nieruchomo. Lufa nadal była skierowana w jego pierś.

— Ale dlaczego ty? — udało mu się wykrztusić.

— A dlaczego miałby kto inny? Czy nie jestem najlepszym myśliwym na tej półkuli? Rex zatrudnił wszystkich, którzy przebywają na terenie miasta. Tym razem jednak polowanie odbywa się za pomocą blasterów. Przykro mi.

— Przecież ja też jestem myśliwym — powiedział Blaine.

— Nie jesteś pierwszy, którego to spotyka. Koniec gry, przyjacielu. Nie załamuj się. Nie będzie bardzo bolało.

— Nie chcę umierać! — żachnął się Blaine.

— Dlaczego? Masz przecież swoje ubezpieczenie.

— Nabrali mnie. Chcę żyć! Sammy, nie rób mi tego!

Sammy spoważniał. Ujął ostrożnie broń, opuścił powoli lufę.

— Zdaje się, że zaczynam mieć zbyt miękkie serce jak na taką zabawę. Dobrze, Tom. Zwiewaj. Każda zwierzyna powinna mieć jakieś fory. Tak będzie bardziej po sportowemu. Nie spodziewaj się jednak za dużo.

— Dzięki, Sammy. — Blaine pobiegł naprzód.

— Tom, jeśli chcesz rzeczywiście żyć, to pilnuj się. Zapewniam ciebie, więcej teraz na ulicach myśliwych niż normalnych ludzi. I wystrzegaj się środków transportu.

— Dzięki! — zawołał Blaine i zaczął zbiegać po schodach.

Znalazł się na ulicy, ale nie wiedział, gdzie się udać. Jednak nie było czasu do stracenia. Zbliżał się mrok, ciemność mogła mu pomóc. Instynktownie wybrał kierunek prowadzący w stronę slumsów.

26

Mijał bary i tanie hotele, stare domy i chylące się ku upadkowi kluby. Starał się stworzyć sobie jakiś plan.

Jones ostrzegł go przed środkami transportu. Jak więc ma sobie poradzić, zupełnie bezbronny… Żeby miał pistolet, od razu byłoby inaczej. Inaczej… tak. Hull powiedział, że zwierzyna, która zabija myśliwego, jest winna morderstwa. Policja aresztuje go zanim się obejrzy. Nie będzie to miłe, ale uniknąłby w ten sposób bezpośredniego zagrożenia.

Natknął się na sklep z bronią.

— Chcę kupić strzelbę.

— Jaką?

— Macie blastery?

Mężczyzna potwierdził i poszedł na zaplecze. Przyniósł połyskujący karabin ręczny.

— Jest to ekstra model. Używają go w polowaniach na Wenus. Bije na odległość 500 jardów. Z boku znajduje się wskaźnik. Może go pan nastawić na dalszy lub krótszy dystans.

— Podoba mi się — powiedział Blaine, wyciągając plik banknotów.

— Czy mogę zobaczyć pańskie zezwolenie?

Blaine wyjął koncesję myśliwską. Sprzedawca z denerwującą powolnością wypisał kwit.

— Zapakować?

— Nie trzeba.

— Siedemdziesiąt pięć dolarów.

Gdy Blaine podawał pieniądze, sprzedawca czytał jakąś listę, wiszącą za jego plecami.

— Proszę zaczekać! — powiedział nagle.

— Co?

— Nie mogę panu sprzedać tej broni.

— Dlaczego? — zdziwił się Blaine. — Widział pan przecież moją koncesję.

— Ale nie uprzedził mnie pan, że jest zarejestrowany jako zwierzyna. Wie pan przecież, że zwierzyna nie może mieć broni. Pańskie nazwisko znalazło się tu jakieś pół godziny temu. Nigdzie w Nowym Jorku nie kupi pan broni.

Blaine sięgnął po broń, ale sprzedawca był szybszy. Wymierzył w niego.

— Powinienem im zaoszczędzić kłopotu — powiedział. — Masz pan swoją cholerną wieczność. Jeszcze panu za mało?

Blaine stał bez ruchu. Mężczyzna opuścił lufę.

— Ale to nie mój problem. Myśliwi wkrótce pana dopadną.

Sięgnął pod ladę i nacisnął guzik. Blaine odwrócił się i wybiegł ze sklepu. Zapadła ciemność, ale niestety, już za chwilę wszyscy będą wiedzieli, gdzie się znajduje.

Miał wrażenie, że ktoś wykrzyknął jego nazwisko. Nie odwracając się, poszedł przed siebie. Nie mógł w taki idiotyczny sposób umrzeć! To nie było uczciwe!

Zauważył, że idzie za nim człowiek. Poznał go. Theseus. Niósł odbezpieczoną broń, czekając na odpowiedni moment, aby strzelić.

Blaine przyspieszył, wmieszał się w tłum i skręcił w boczną ulicę. Przebiegł ją, potem nagle stanął.

Daleko od niego stał mężczyzna, oświetlony z tyłu przez światło. Składał się do strzału.

Blaine zawahał się, spojrzał ponownie na Theseusa.

Mały myśliwy strzelił, promień rozerwał rękaw Blaine’a. Ten pobiegł ku otwartym drzwiom, które nagle zatrzasnęły się mu przed nosem. Następny promień osmalił jego płaszcz.

Z niesamowitą ostrością uprzytomnił sobie swoją sytuację. Theseus depcze mu po piętach, drugi myśliwy zamyka drogę ucieczki. Pobiegł ku dalej znajdującemu się przeciwnikowi.

— Theseus, zejdź z linii promienia. Mam go! — krzyknął drugi myśliwy.

— Jest twój, Hendrick! — Theseus przywarł do ściany.

Strzelec wycelował. Blaine upadł na bruk, promień ominął go. Toczył się po ulicy, uciekając przed śmiercią. Nagle dostrzegł kratę od metra. Gdy upadał, wydawało mu się, że promień Mastera naruszył metal kraty. Ślepy traf! Ale jeszcze nie mógł się cieszyć. Musiał poderwać się na nogi i nie tracąc przytomności, nie tylko dostać się do środka, lecz i odpełznąć dalej. W innym wypadku wystawi się na pewną śmierć.

W połowie drogi usiłował zrobić unik. Za późno. Upadł ciężko, uderzył głową w słup. Wysiłkiem woli zebrał jednak wszystkie siły i podniósł się na nogi.

Musiał odejść jak najdalej od wejścia. Na tyle daleko, żeby nie mogli go dostrzec.

Nie stać go już było nawet na zrobienie jednego kroku. Nogi ugięły się pod nim. Upadł na twarz, przekręcił się, jego oczy spojrzały na otwór znajdujący się ponad nim.

Zemdlał.

Загрузка...