Rozdział siódmy

Przed wyruszeniem w pole Egert zebrał oddział, pragnąc wygłosić krótką mowę.

Chciał podtrzymać na duchu swoich żołnierzy przed trudną i niebezpieczną wyprawą, kiedy jednak zobaczył ponure lub obojętne twarze, rozgniewał się i jego przemowa przyjęła inny kierunek.

Pułkownik Soll nawet w lepszych czasach potrafił być uszczypliwy. Teraz wprost bryzgał jadem, chłostał swych podwładnych gorzkimi wyrzutami, szydził i drwił, a na koniec wyraził głęboki żal, że nie zginął podczas Oblężenia razem z ostatnimi dzielnymi wojownikami garnizonu miejskiego. Szczęśliwi, którzy nie dożyli takiej hańby, a ich potomkowie, noszący dzisiaj broń, wystawili się na kpiny.

W tym momencie pułkownik, tknięty nową myślą, obiecał zwrócić się do władz miasta z inicjatywą, aby wytrzebić najbardziej tchórzliwych i głupich strażników, żeby nie płodzili sobie podobnych. Trzy panienki lekkiego prowadzenia, tradycyjnie odwiedzające garnizon, dlatego też będące świadkami przemowy dowódcy, spojrzały po sobie ze smutnymi uśmieszkami. Strażnicy pocili się, prężyli muskuły, nienawistnie spoglądając na oficera. Woleli to, niż spoglądać po sobie nawzajem.

Na koniec Soll westchnął głęboko, z pogardą przebiegł wzrokiem poczerwieniałych ze wstydu żołnierzy i dał rozkaz wymarszu.

Strażnicy bramowi salutowali wyruszającym w bój towarzyszom. Przymykając oczy, Soll wyobraził sobie smugi plotek idące w ślad za oddziałem, a nawet go wyprzedzające. Sieć pogłosek, jak wodne kręgi, informatorzy i szpiedzy wędrujący od osady do osady i zanoszący meldunki Sowie.

Przygryzł wargę. Jeśli jego oddział był rozjuszonym niedźwiedziem, to banda Sowy przypominała rój rozdrażnionych os. Nie ma innego wyjścia. Trzeba ich pokonać lub zginąć, przy czym to drugie jest lepsze. Martwy Soll nie będzie musiał wracać do miasta, by aresztować jedynego syna. To znaczy tego, który wydawał się takim przez prawie dwadzieścia lat.

Ni z tego, ni z owego pogonił konia. Żołnierze, klnąc pod nosem, ruszyli za nim. Słońce przebiło się wreszcie przez gęste chmury, oświetlając rozciągającą się przed pułkownikiem kolorową mapę taktyczną: w oddali zagajnik, rozstaje dróg, opodal wioska. Nawet nie zamykając oczu, Egert widział teraz, co kryło się za horyzontem: zielony jedwab z wyszytymi na nim laskami i polami, wsiami i chutorami, rzekami i strumieniami, ścianami gęstego boru – odpowiedniej kryjówki dla zbójów.

Znowu wydał się sobie jakby rozdwojony. Rusza właśnie na śmiertelne łowy, a jednocześnie zaszył się w mateczniku, czekając na myśliwego. Krzyknął ochryple i znowu przyspieszył koński bieg. Jadący za nim przeklinali w najgorszych słowach szalonego pułkownika.

Jak się wkrótce wyjaśniło, Sowa nie zamierzał bynajmniej się ukrywać. Na całym świecie znał tylko jednego łowcę: samego siebie. W południe drugiego dnia Egertowi wojacy poczuli zapach dymu.

Nie był to dym ogniska ani tym bardziej fajkowy. Oddział bez trudu znalazł drogę do pożaru, a raczej spopielonych zgliszcz.

Chutor przy rozwidleniu dróg. Parę domów i jedno duże gospodarstwo. Pod końskimi kopytami miotał się ujadając oszalały pies. Kury szukały pożywienia w rozdeptanym ogrodzie, dalej błądził cielak z kawałkiem sznurka na szyi, wielki spichlerz był splądrowany, a wiatr miotał źdźbła brudnej słomy po podłodze pustego dworu.

Dom spłonął do połowy. Ogień z niewiadomych przyczyn wygasł i nie strawił go do końca. Trup właściciela, wiszący na gałęzi drzewa, wyglądał znacznie gorzej. Egert zerknął szybko i natychmiast odwrócił oczy.

Parę dziesiątek ludzi stało zbitych ciasno w milczący tłum. Ocalili domy i życie. Patrząc na spalone zwłoki, myśleli o tym, że utracili pieniądze i bydło, mąkę, zapasy jedzenia i całą resztę dobytku. Tylko jedna kobieta w średnim wieku rozpaczała nad ciałem szesnastoletniej dziewczyny, szczupłej panienki z szeroko otwartymi oczami i plamami krwi na poszarpanej sukience…

Oddział Solla także zbił się ciaśniej, brzękając stalą i żelazem. Miejscowi nadal milczeli, patrząc spode łba, myśląc pewnie, czego mogą spodziewać się od tych nowych najeźdźców.

Jęki kobiety ucichły na moment i wtedy dały się słyszeć świerszcze, grające w wysokich trawach.

Kobieta uniosła twarz. Egertowi wydało się, że ich oczy się spotkały, lecz było to złudzenie, ponieważ tamta nie widziała nikogo ani niczego, a uzbrojony po zęby oddział był jej równie obojętny, jak owe świerszcze…

Wieśniacy patrzyli na strażników, na kobietę, na psa pałętającego się pod kopytami i na zwęglone zwłoki. Pułkownik dał znak ręką, zawrócił konia i poprowadził swój oniemiały oddział świeżym śladem.

Nocą skończył się pościg.

Egert szybko upewnił się, że następuje Sowie na pięty. Herszt zbójców otwarcie z nich szydził. Rozbójnicy uciekali w rozsypce, wlokąc zrabowane bydło, które zacierało ich ślady. Wieśniacy z osad mijanych po drodze przysięgali na wszystkie świętości, że nie widzieli żadnych zbójców. Rozeźlony Egert dał w pysk chłopakowi, który łgał w oczywisty sposób z rozbieganymi oczami. Parobek jęknął, oblał się krwią i zakrzyczał rozpaczliwie o ciężkiej doli chłopa, którego wszyscy biją i wykorzystują…

Wieczorem oddział wjechał jednak do lasu, lecz zapadająca ciemność skryła nawet te ocalałe ślady, jakie udało się wypatrzyć zwiadowcom. Pułkownik zacisnął zęby i zarządził postój.

W gasnącym ognisku podrygiwały w popiele spalone drwa. Egert widział, jak czyjaś dłoń grzebie w nich powoli cienką gałązką z iskrą na czubku. Całkiem jasno mu się zdawało, że Luar siedzi razem z nim przy ogniu. Chłopak uwielbiał w swoim czasie nocne ogniska i zabawy z węgielkami i czerwone linie zawisające na moment w ciemności.

Egert podniósł głowę. Młody strażnik pochwycił jego wzrok, stropił się i rzucił gałązkę w ogień.

Był to wyjątkowo milczący postój, wypełniony tylko nocnymi odgłosami lasu, miarowym krokiem wartowników i trzaskiem ognia. Z pewnością jego odblask widziano z daleka. Sowa miał znowu przewagę nad Sollem i został panem sytuacji. Pewnie dlatego tak triumfalnie pohukują w borze jego wielkookie imienniczki…

Egert umościł sobie siodło pod głową i położył się okryty płaszczem. Wisiała nad nim gęsta ciemność, bezgwiezdne niebo, pokryte chmurami, niewidoczne korony drzew, niewidzialne nocne życie. Głęboko wciągnął zapach ziemi i lasu. W tym momencie jego palce zacisnęły się kurczowo na wilgotnej trawie.

Mrówka na wielkiej mapie, gdzie wyszyto jedwabiem nocny las, bez oznakowanych dróg i ścieżek, gdzie tu i ówdzie sterczą szpilki z czerwonymi główkami ognisk. Korony drzew, nitka strumyka, przemykająca w stronę niebieskiej wstęgi rzeki… Grzbiety jedwabnych mostów: tu i tam… Nitka promu. Zarysy wąwozów. I wiatrołomy, których nie ma na mapie. Gałązki chlaszczą po twarzy. Cudza wola staje się własną. Egert Soll czeka, pochrząkując w swym mateczniku aż ten drugi Egert, uważający się za myśliwego, wykona ostatni, beznadziejny ruch. Beznadziejny, ponieważ…

Egert usiadł. Porucznik Waor, leżący nieopodal, szepnął wystraszony:

– Co?!

Niedźwiedź w pogoni za rojem szerszeni. Odważny i głupi misiek.

Egert skinął porucznikowi i znów się położył. W szczelinie między chmurami błysnęła mętnie jedna gwiazdeczka. Egert zauważył ze zdziwieniem, że nie jest złotawa, lecz zielonkawa jak kocie oko.

Zamknął oczy. W ciemności pod powiekami zobaczył gwiazdozbiór. Konstelację pieprzyków na długiej szyi. Nie teraz… nie powinien wspominać.

Rano oddział zdumiał nowy rozkaz pułkownika. Tracąc najwyraźniej rozsądek, Egert Soll postanowi! porzucić świeży ślad i rozkazał wyruszyć na północ ku rzece.

Strażnicy szemrali, zgrzytali zębami i zerkali na porucznika Waora, bojącego się panicznie dowódcy, który odważył się nieśmiało zaoponować: no jak to… przecież ślady… chutor… Kto to widział, panie pułkowniku?!

Pułkownik wyszczerzył zęby i wyciągnął miecz. Porucznik odskoczył, lecz dowódca zakręcił nim tylko młynka nad głową, oznajmiając, że następny, który sprzeciwi się jego rozkazom, zawiśnie na najbliższej suchej gałęzi.

Waor uciszył się, lecz niezadowolenie narastało. Nikt z uczestniczących w pościgu nie wątpił już, że po powrocie do miasta czeka Solla otwarty bunt. Prężąc mięśnie i przeżuwając zmieszanie, wlekli się za komendantem, który wciąż ich poganiał. Oddział, przedzierając się szybko przez las, pozostawiał na gałęziach strzępy odzieży, nie mając nawet siły pomstować. Wszystkie siły wkładali w to, żeby nie wpaść na pień drzewa i nie okaleczyć konia.

Las wreszcie się przerzedził i obłąkany pułkownik ruszył galopem.

Wkrótce między pniami zajaśniało coś niebieskiego. Kilka minut później oddział wyjechał na odkryte miejsce u brzegu rzeki. Wzdłuż brzegu ciągnęła się droga, opodal widniał bród. Szeroki prom był już w połowie rzeki. Płynął wolno, gdyż był przeciążony. Zapewne ponad dziesięć koni i tyleż samo jeźdźców nie było w smak przewoźnikowi.

Na brzegu kolejni jeźdźcy czekali na powrót promu. Niespełna dziesięciu, przeliczył w myśli Egert. Wydało mu się, że wszystko to się już kiedyś zdarzyło, że widział to we śnie, zarówno prom, jak i zwrócone ku niemu twarze z jednakowym wyrazem, a przynajmniej tak się zdawało z daleka.

Ktoś westchnął za jego plecami. W tym momencie nad rzeką przetoczył się przenikliwy, kłujący w uszy gwizd, a na promie konie zarżały nerwowo.

Wpadł, stwierdził ze zdziwieniem Egert. W dzieciństwie bawił się, rzucając kamyczki z zamkniętymi oczami i nieraz zdarzało mu się, choć nie zawsze, trafić do środka dzbanka… Tak na ślepo… Za każdym razem odczuwał właśnie takie radosne zdziwienie: wpadł!

Tym razem jednak nie był ślepy. Przeczucie wiodące go do promu tego dnia i w tej chwili, okazało się bardziej jasne niż czyjeś bystre oczy. Wiedział, że tak się stanie, a jednak zdołał się jeszcze dziwić.

Prom zakołysał się ciężko pośrodku rzeki. Ludzie biegali, konie szarpały się wystraszone, stary przewoźnik przysiadł, zakrywając głowę rękami. Ci, którzy zostali na brzegu, zbili się w ciasną grupę. Ruszając ku nim, Egert zrozumiał, że nie ma do czynienia z wystraszoną hołotą, lecz z bandą gotową do walki. Świetnie, pomyślał prawie z szacunkiem. Sowa musiał zostać na brzegu. Bez niego by się rozbiegli w rozsypce. Szukaj wiatru w polu. Choć niekoniecznie. Są widoczni jak na dłoni, za późno na ucieczkę.

Myśląc o tym, jednocześnie wykonywał dłonią nad głową rozkazujące gesty, które nie wymagały słów. Za jego plecami żołnierze przegrupowali się, kopyta wzbijały tumany kurzu, grzechotała stal, wydobywana z pochew. Jadąc, zdążył ocenić siły przeciwnika i obrać rodzaj boju, lecz zarówno swoi jak i wrogowie byli mu dziwnie obojętni. Niebiosa, jeśli jest tam Luar…

Soll nie wiedział, jak by się zachował, gdyby wśród tej bandy morderców zobaczył znajomą twarz. Od razu jednak zorientował się, że nie ma tutaj Luara, zresztą domyślał się tego wcześniej. Tak jest, sędzio Ansinie. Nie ma go tu i nigdy nie było. Moją sprawą jest Sowa.

Tylko Sowa, myślał, przeglądając blade twarze jeźdźców przy promie. Tylko Sowa. Sam. Pokonam go osobiście.

Rozbójnicy cofali się częściowo. Część z nich ugrzęzła pośrodku rzeki, pragnąc najwidoczniej przyjść swoim z pomocą albo dać drapaka. Przewoźnik, co Egert zauważył kątem oka, leżał na deskach, a jego bezwładna dłoń muskała wodę. Za co go zabili? – pomyślał Egert. Bydlaki, za co?

W jednym przebłysku zrozumiał za co. Rozbójnicy nie mieli dokąd uciekać. Przyzwyczajeni żyć na krawędzi śmierci, przyzwyczajeni do zabijania, umieli także umierać. Lecz nie na stryczku, a w bitwie, nawet z niespodziewanym przeciwnikiem, aby pociągnąć za sobą jak najwięcej wrogów. Będą zabijać wszystkich po kolei, ocenił Egert. Nawet konie zabiją.

A strażnicy – no cóż… Także nie mogli się cofnąć. Po tym jak zobaczyli martwą dziewczynę przy drodze i zwęglonego gospodarza w pobliżu spalonego domu… Nigdy się nie cofną. Naprzód!…

Dwa oddziały starły się ze sobą ostro i bezlitośnie.

Egert przebijał się coraz bardziej w głąb bitwy, nie bacząc, że może się nadziać na czyjąś klingę. Nadstawiał się wręcz na ostrza i owa samobójcza brawura, wyglądająca z zewnątrz jak niebywała odwaga, przerażała nawet doświadczonych zabójców. Krótki miecz, oręż straży miejskiej, którego Soll nigdy nie lubił, był już czerwony od krwi.

Przed oczami oficera prędko przesuwała się zryta kopytami ziemia, niebo pokryte obłokami, twarz z wybałuszonymi oczami, potem otwarta rana na jego miejscu, później kolejna twarz, usta otwarte do krzyku z przegniłymi pieńkami zębów. Później znowu ziemia z walającą się na niej uciętą dłonią, topór na długim stylisku, spadającym powoli z góry, zdumiona brodata gęba, samotna ręka z mieczem, bitewny ścisk, niemal zwalający z siodła, perłowe obłoki na niebie. Kwik oszalałego konia. Przebicie ciężkiego ciała. Chrzęst. Przekleństwa. W ostatniej chwili sparował dwa silne ciosy. Z prawej w ramię, z lewej w pas. Kolczasta kula na długim łańcuchu, rozmazująca się w kolistym zamachu, przeleciała mu tuż przed nosem, tak iż wydało mu się, że czuje zapach mokrego metalu…

Woń śmierci. Krew i metal. Metaliczny posmak w ustach, słonawy smak krwi. Jakże nienawidzi tego wszystkiego. Jak nienawidzi…

Podczas Oblężenia nie wyzywał śmierci. Wiedział, że musi żyć dalej, by uratować Torię i syna, a wraz z nimi całe miasto. Wtedy wszystko było inaczej. Był w tym jakiś sens. I cel…

Sowa! Owa myśl sprawiła, że szarpnął się jak oparzony. Mimochodem odrzucił na bok czyjś oręż, zawrócił konia, wypatrując wśród walczących tajnego lub jawnego przywództwa. Potyczka rozciągnęła się wzdłuż rzeki. Teraz każdy już bronił siebie. Egert widział jak usiłującego uciekać zbója dopada dwóch strażników z krótkimi mieczami i od razu wracają w bój, pozostawiając na pastwę losu ciało wlokące się za pędzącym koniem…

Uśmiechnął się ponuro. Dobrze wyszkolił swoich ludzi. I nieźle rozzłościł. Zresztą, Sowa także podburzył swoich. Nikt stąd nie ujdzie…

Władztwo śmierci. Trzeba teraz zabijać jak najwięcej, by uniknąć dołączenia do szeregu wisielców na szubienicy.

Zgrzytnął zębami. Wielkie nieba… Tylko on wie, jak obrzydliwie cuchnie owa wściekłość, ta żądza płonąca od stóp do głów. To jeszcze gorsze, niż odór krwi. Cóż za ohydny splot uczuć włada ścierającymi się w boju ludźmi…

Wrzasnął. Krzyk pomógł mu zapanować nad sobą. Jest żołnierzem. Tym gorzej, jeśli czasem zdarza mu się odczuć cudzy ból i gniew.

Znowu rzucił się do walki, wznosząc bojowe okrzyki i szukając Sowy. Ktoś przeciął sznur od promu, łączący oba brzegi. Prom powoli, lecz nieuchronnie znoszony był prądem rzeki. I tak nikt nie ujdzie… Siły rozbójników topniały, piasek pokryły ciemne plamy, a nad samą wodą stał smętnie koń z pustym siodłem, przestępujący z nogi na nogę i patrzący na rzekę.

Egert sparował kolejny cios, nawet nie patrząc na atakującego. Koń bez jeźdźca… Co najmniej dziesięć przerażonych, zlanych krwią zwierząt biega po brzegu. Dobrze utrzymany, wypasiony, piękny rumak…

Znowu wyrwawszy się z walki, Soll zmrużył oczy, jak krótkowidz, przesuwając wzrokiem po tafli wody. Nic? Czyżby mu się przywidziało?

Na przeciwległym brzegu chwiały się wysokie szuwary. Prom znosiło coraz dalej, wzdłuż brzegu pędziła pogoń… Zdawało mu się, czy nie?!

Doczekał się wreszcie. Czarna głowa wynurzająca się na ułamek sekundy i znowu kryjąca pod wodą. Koń bez jeźdźca…

Już wiedział. Intuicja wojownika nagliła go do działania. Każda chwila droga…

Rzeka Kawa. Ciepły nurt Kawy, duma starego Kawarrenu. Egert nieźle pływał już jako dzieciak…

Niebiosa, jak to było dawno!…

Woda okazała się ciepła, jak za dawnych lat.

Od razu przypomniał sobie, co trzeba. Niewygodnie było pływać w spodniach i koszuli. Kurtkę i buty zostawił na brzegu. Tak samo miecz, kolejne obciążenie.

Przeciwległy brzeg był daleko. Raz, czy dwa zdawało mu się, że widzi nad wodą głowę płynącego przed nim człowieka. Potem zachłysnął się wodą, zakaszlał, ledwie łapiąc oddech. Prąd rzeki znosił go wraz z promem.

Ansin, myślał Soll, szybkimi ruchami przesuwając swoje ciało w żółtawej, miodowozłotej wodzie. Sędzia Ansin. Spełnię swój obowiązek. Ty także wypełnisz… Przywiozę ci go w łańcuchach. Ale ty oddaj mi syna… Sam się przekonasz, że tamte oskarżenia są bzdurne. Ja zaś zrobię, co należy…

Ściana szuwarów była całkiem blisko, gdy twarde, mocne dłonie wczepiły się w gardło Egerta.

Zobaczył czerwone plamy przed oczami. Błyszczące iskierki biegały w górę i w dół, powierzchnia wody oddaliła się, stając się podobna do mętnej ścianki rybiego pęcherza. Silne dłonie zaciskały się na jego szyi coraz mocniej. Egert poczuł, że traci świadomość. Szarpnął się ostatnim wysiłkiem. Pierwszy raz widział Sowę z tak bliska: czarne włosy i broda falowały jak wodorosty, przymrużone oczy błyszczały złowrogo, pęcherzyki powietrza wzbijały się z szerokich nozdrzy.

Słabnąca dłoń Solla namacała kindżał za pasem.

Wroga twarz wykrzywiła się wściekłością i bólem. Woda się zmąciła i osłabł chwyt na szyi oficera. Choć ciemniało mu w oczach, zdołał jednak wyrwać się ku słońcu. Wciągnął powietrze ze świstem, chwytając powietrze nosem i ustami, niemal wszystkimi porami skóry.

Sekundę później jego dłoń przechwyciła rękę Sowy z zaciśniętym w niej ostrzem. Soll nie rozpoznawał broni, widział tylko błysk słońca na metalu w żółtawej wodzie. Nad powierzchnią Sowa nie wydawał się już taki złowieszczy. Mokre włosy lepiły się mu do twarzy, przeszkadzając patrzeć.

Jakiś czas szamotali się w milczeniu, zanurzając się i wynurzając. Sowa był silny, wyćwiczony i syty. Jego przeciwnikiem był człowiek, który przebił szczypcami pierś Fagirry, jego ukochanego pana. Herszt rozpoznał go natychmiast. Bardziej go to bolało niż drobna rana zadana kindżałem Egerta. Woda zamąciła się krwią…

Egert także był silny. Zmaganie się stało się jego radością od pierwszych minut walki. Nareszcie. Tyle było pustych dni, tyle bezpłodnej walki z samym sobą i wreszcie ma przed sobą prawdziwego wroga, realnego i potężnego. Nie musi dłużej grzebać we własnej duszy, wystarczy poddać się nakazom ciała. Ciała szkolonego od dziecka wojownika, obdarzonego siłą i wyczuciem. Trzeba mu tylko zaufać…

Egert z trudem oderwał od swego gardła zakleszczoną, włochatą dłoń. Cały sens walki zasadzał się na jednym: chwycić samemu oddech i nie dać odetchnąć przeciwnikowi, udusić go i podtopić, doczekać się, aż wróg osłabnie. Złość albo strach zmniejszają szanse zwycięstwa. Tylko zimna krew i wiara w siebie pozwolą wstrzymać oddech na dłużej. Soll miał przeczucie, że Sowa nie był zbyt zimnokrwisty. Nienawidził, gorączkowo ryzykował, toteż szybciej się męczył. W ostatniej chwili jednak wyrywał się na powierzchnię i Soll nie mógł żadnym sposobem wepchnąć pod siebie tej góry mięsa.

Kindżał Egerta i nóż rzeźnicki Sowy dawno spoczęły na dnie. Wczepieni w siebie, znaleźli się na płyciźnie i teraz szarpali się w czarnej, pełnej iłu cieczy. Sowa próbował stanąć na równe nogi, z całych sił dzierżąc Egerta za ramiona i usiłując go wepchnąć pod wodę swym ciężarem. Soll zanurkował pod nim i zbił go z nóg. Stracił przy tym poczucie kierunku, zapadając znowu w nieprzejrzysty mrok…

Szuwary były tuż obok, wysokie jak dorosły człowiek. W pewnej chwili Egert wypuścił z rąk przeciwnika, zamiotał się w panice i zobaczył go, jak się gramoli na brzeg. Egert uznał, że wróg ucieka, lecz Sowa widział to, czego pułkownik nie zauważył. Wśród trzcin ukryta była łódka, pozostawiona tam przez rybaka. Brnąc po kolana w mulistej kaszy, Sowa dotarł do łodzi i chwycił za leżące na dnie szerokie jak łopata, długie i ciężkie wiosło.

Mieli teraz nierówne siły. Sowa zaatakował Egerta uśmiechnięty od ucha do ucha. Woda spływała strumieniami z czarnej brody, oczy gorzały złośliwą satysfakcją. Nie tylko bronił swego życia i wolności, lecz mścił także swego dawnego patrona.

Nogi obu grzęzły w ile. Tu i ówdzie pluskały do wody wystraszone żaby, nad wodorostami unosiła się chmara muszek. Egert czuł ciepły muł między palcami stóp. Dawno zapomniane uczucie z dzieciństwa.

Sowa roześmiał się i umiejętnie pchnął wiosłem, krótko i mocno. Egert uchylił się zręcznym unikiem zawołanego szermierza. W ostatniej sekundzie Sowa obniżył cios. Egert nie mógł uskoczyć, mając stopy grzęznące w mule. Przewidując ruch przeciwnika, ze wszystkich sił próbował uskoczyć, lecz Sowa i tak go dopadł.

Wiosło ugodziło Egerta powyżej kolana. Pociemniało mu w oczach, a ból go sparaliżował. Chwilę potem uświadomił sobie, że leży na plecach, a gdzieś wysoko nad nim, na tle nieba, zawisła ociekająca wodą, kudłata głowa Sowy z wyszczerzonymi zębami i wiosło opadające w kolejnym ciosie…

Soll przetoczył się. Wiosło plusnęło w wodorostach. Sowa ryknął. Jego twarz nagle zjawiła się całkiem blisko, tak że widoczne były czarne kropki źrenic z brązową obwódką.

– A!… Sza…

Wiosło znalazło się w poprzek gardła Egerta. Chrypiąc i szamocząc się, machał rękami i w tym momencie prawa dłoń natrafiła na coś ostrego i krągłego, jak odłamek lustra. Kurczowo zaciskając palce na znalezisku uderzył na ślepo tam, gdzie powinna być twarz przeciwnika.

Sowa zawył. Egert uderzył jeszcze parę razy. W ręce miał kawałek dużej muszli, naturalny nóż z masy perłowej dziwacznego kształtu. Sowa osłabił nacisk. Z jego szyi lała się krew, czerwone strugi z głęboko rozciętego czoła zalewały oczy i skapywały po brodzie.

Ostatkiem sił Egert odepchnął duszące go wiosło i dźgnął Sowę w wyciągniętą rękę, przetoczył się i stanął na czworakach. Muszla pękła na dwa poczerwieniałe, nieprzydatne kawałki.

Sowa ryczał, przyciskając ranę na ramieniu. Czarne kosmyki spadały mu na twarz, między nimi, jak z leśnej gęstwiny, wyglądały okrągłe ślepia, pełne bólu i nienawiści.

– Poddaj się – rzekł ochryple Egert.

Sowa zerwał się na nogi rozpaczliwym zrywem i uniósł wiosło.

– Asz… sza…

Cios poszedł wyżej, niż należało. Soll skoczył pod wiosłem, chwycił herszta za nogi i obalił na plecy. Rozbójnik zwalił się w gęstą, błotnistą ciecz. Tym razem drąg wiosła przydusił gardło Sowy.

Dalej było już łatwo. Egert dusił do skutku, dopóki wyraz oczu wroga nie przestał być złowrogi i zamienił się w rozpaczliwy. Potem zmętniały i uciekły w głąb głowy. Sowa zacharczał, a jego twarz skryła się pod wodorostami.

Jakiś czas Egert siedział bezmyślnie na ciele pokonanego przeciwnika. Potem wstał z jękiem, chwycił Sowę za brodę i wydobył jego głowę na powierzchnię. Herszt nie dawał oznak życia.

Kulejąc i łapiąc powietrze ze świstem, Soll dotarł do łódki i znalazł na jej dnie rybacką sieć oraz zwój liny. Wrócił do Sowy, z wysiłkiem przewrócił na bok potężne cielsko i związał bezwładne ręce na plecach.

Ściągnął potem koszulę. Niegdyś biała, przypominała teraz flagę piracką. Soll wycisnął ją metodycznie i podarł na równe strzępy.

Wodorosty wokół Sowy zabarwiały się jego krwią. Egert zacisnął zęby i mocno przewiązał jego ranę. Na okaleczonej szyi atamana znajdowała się jedwabna wstążka. Soll przyjrzał się uważnie i wydobył zza pazuchy tamtego niewielki, skórzany woreczek.

Kamyczek z dziurką, starta moneta, okrągły guzik, chyba od płaszcza. Pamiątki? Talizmany? Nosił coś takiego przy sobie jak świętość? Świętości dla Sowy?!

Poryw wiatru zaszeleścił w suchych trzcinach. Egert wzdrygnął się i dopiero teraz spojrzał na przeciwległy brzeg.

Walka dawno się już skończyła. Łąka i droga przybrzeżna przedstawiały niesamowity widok. Strażnicy wrzucali trupy na czyjąś furmankę. Zbóje pozostali przy życiu siedzieli nieopodal plecami w plecy. Obok stał wartownik, malowniczo wsparty na koniu. Zniknął prom zniesiony nurtem rzeki. Egert rozpoznał z daleka porucznika Waora, który wymachiwał rękami, wskazując na trzciny na drugim brzegu, Egerta i Sowę.

Herszt poruszył się. Spojrzał znowu przytomnie i nienawistnie. Gdyby można było zabijać spojrzeniem, Soll padłby już martwy.

– Wstawaj – rozkazał Soll, zaciskając wargi.

Sowa obnażył zęby, nie ruszając się. Soll podszedł, chwytając po drodze wiosło.

– Wstawaj, gadzie!

Sowa szarpnął się, usiłując oswobodzić z więzów i zawył z bólu. Podniósł się ciężko za trzecim razem. Zachwiał się, omal nie padając z powrotem.

– Do łodzi – rzucił Soll.

Sowa patrzył nań znużonym, ponurym wzrokiem. W jego oczach nie było cienia pokory, ani myślał się poddać.

Egert pchnął go wiosłem między łopatki, a potem długo przyglądał się, jak związany zbójnik usiłuje wleźć do łodzi i stanąć na jej rozkołysanym dnie, trącym z grzechotem o przybrzeżne kamienie.

Wreszcie ciężko przewalił się przez burtę, zerknął na Egerta złym okiem, umościł się na dnie. Soll wypchnął łódź na głębszą wodę i sycząc z bólu, usiadł na rufie.

Zraniona noga ciągle krwawiła, była spuchnięta i niesprawna. Egert wiosłował, zaciskając zęby, powoli i nieumiejętnie. Łódkę znosił prąd, aż porucznik Waor przeraził się nie na żarty, tracąc ich na chwilę z oczu. Podoficer krzyczał coś na brzegu, wydając niedosłyszalne rozkazy, nie wiedząc jak pomóc komendantowi. Trzeba go będzie awansować na kapitana, pomyślał ospale Egert.

Miał pokaleczone dłonie, być może od muszli albo noża rzeźnickiego. Sowa siedział naprzeciwko, wsparty plecami o ławeczkę, nie spuszczając z oficera bystrego, przenikliwego spojrzenia. Włosy, broda i wąsy atamana zlepiły się w jedną masę. Egertowi przyszedł na myśl zdechły wilk, jakiego widział kiedyś w lesie kawarreńskim. Zmierzwiona sierść… Mętne oko… To już wszystko, pomyślał. Sprawa zakończona. Ciekawe, co teraz powiesz, Ansinie…

Coś zmieniło się w spojrzeniu Sowy. W oczach pojawiły się dziwne ogniki. Egert naprężył się, czując niebezpieczeństwo.

Sowa odchylił się do tyłu i uderzył Solla nogami.

Łódź zakołysała się gwałtownie, nabierając wody z obu burt. Egert zwinął się z bólu. Sowa zaatakował ponownie, tym razem głową. Trzeci cios mógł się okazać ostatnim dla pułkownika, lecz ataman stracił równowagę i wypadł z krzykiem za burtę.

Łódka, tracąc obciążenie, podskoczyła jak spławik i stanęła niemal pionowo. Tam, gdzie Sowa zniknął pod wodą, wzdymały się wciąż bąble na powierzchni.

Ciekawe, co teraz powiesz, Ansinie, pomyślał półprzytomnie zalany krwią Egert.

Gęsta broda jest odpowiednia, by złapać za nią tonącego. Egert płynął, krztusząc się i zachłystując, dopóki czyjeś dłonie nie chwyciły go i wyciągnęły na brzeg, gdzie znajdował się porucznik Waor, gdzie wytrzeszczali oczy młodzi strażnicy, ponuro zerkali ocaleli zbóje i milcząc leżało pięciu żołnierzy Egerta, nie doczekawszy zwycięstwa.

Podtopionego Sowę czterech strażników z trudem wyciągnęło za nogi. Lały się zeń potoki wody jak z ogromnej beczki. W końcu herszt zakaszlał, zachrypiał i ożył. Strażnicy zakrzyknęli triumfalnie.

Egert siedział na trawie, bezmyślnie obserwując czarno-czerwonego żuka, wędrującego po liściu babki. Prosty, jasny cel zamienił się teraz w zwycięstwo. Usiłując wygodniej ułożyć zranioną nogę, Soll przyznał się przed sobą, że wolałby umrzeć w glorii tego sukcesu. Teraz nie będzie mógł już niczego obronić: ani przed sobą, ani sędzią Ansinem.

I trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy.

Zbudziły Luara szmery dochodzące zza drzwi gabinetu. „On tam jest?” – usłyszał wyraźnie czyjś zdławiony szept. Z trudem podniósł głowę i potarł w zadumie zdrętwiały policzek. Zasnął przy biurku, a opasła księga magiczna posłużyła mu za poduszkę, pozostawiając ciepły odcisk na twarzy.

Ktoś chodził i szeptał za drzwiami gabinetu dziekana. Nie wstając z fotela, Luar sięgnął do kałamarza, stojącego na krawędzi blatu i strącił go na podłogę.

Odpowiedzią na uczyniony łoskot były szybko oddalające się kroki na korytarzu. Luar przechylił się przez biurko i spojrzał na swoje dzieło.

Miedziany kałamarz leżał przewrócony na bok, a rozlewająca się wokół kałuża atramentu przypominała zarysem tańczącą niewiastę. Luar przetarł oczy. Uniesione ręce, rozwiana suknia…

Podniósł się z trudem. Obszedł wielkie biurko i wyjrzał na korytarz. Wydało mu się, że ktoś czaił się w jednej z nisz. Nie chciało mu się tego sprawdzać. Niech się chowają.

Wrócił do przewróconego kałamarza. Uklęknął obok i powoli, lecz bez wysiłku, wtłoczył z powrotem czarną ciecz przez wąską szyjkę, aż tańcząca sylwetka zniknęła.

Dlaczego, pomyślał ze znużeniem.

Kałamarz wskoczył z powrotem na biurko. Miedziane wieczko na zawiasie zamknęło się z brzękiem. Nie wiedzieć czemu Luar poczuł się źle.

Nieco odsunął ciężką zasłonę i stał długo u okna, nadstawiając twarz gorącym promieniom słonecznym. Uniwersytet dawno opustoszał, studenci rozjechali się na wakacje. Tylko stary woźny uniwersytecki w żaden sposób nie może pogodzić się z tym, że gabinet dziekana stał się miejscem zamieszkania jego wnuka.

Trzeba zjeść śniadanie. Tym razem miał przygotowany chleb i pieczone udko kurczęcia. Kiedy jednak rozwinął węzełek z jedzeniem, stwierdził, że nie jest głodny.

Zachmurzony, długo zastanawiał się, kiedy ostatni raz odczuwał głód albo pragnienie. Nie mógł sobie przypomnieć. To go jednak uspokoiło i skłoniło, by zabrał się do jedzenia.

Spełnienie pragnień dostarcza zadowolenia, pomyślał, wycierając dłonie serwetką. Gorzej, gdy już się niczego nie pragnie. Nie czujesz głodu ani tym bardziej rozkoszy nasycenia, niczego nie chcesz, stępił się nawet głód wiedzy. Jada teraz z przymusem, to samo z czytaniem. Wkrótce dojdzie do wniosku, że żyje także z przymusu, z przyzwyczajenia, wstydząc się przeszłości i obawiając przyszłości.

Pośrodku gabinetu znajdowała się srebrna czara wypełniona wodą. Luar wyciągnął ku niej dłoń w zamyśleniu. Ile trudu kosztowało stworzenie Wodnego Zwierciadła. Dotarł do pięciu źródeł z pięcioma menażkami, dwa dni ćwiczył zaklęcie i zdążył dziesięć razy załamać się, a potem wziąć w garść, nim tafla wody pociemniała i pojawiły się na niej cienie…

Uderzył wtedy dłonią wodę ze wszystkich sił. Teraz czasza jest bezużyteczna, a zwierciadło ślepe.

Podniósł z podłogi kawałek papieru i złożył z niego stateczek. Krawędzie powinny idealnie do siebie pasować, inaczej wyjdzie krzywo. Och, jak matka na niego kiedyś krzyczała: papier nie jest po to, dlaczego zmarnowałeś całą kartkę, więcej tak nie rób…

Dlaczego zniszczył swoje Zwierciadło? Bał się, wstydził, a może nie było na co patrzeć?

Niebiosa, jak chciałby zobaczyć matkę. I Tantale. Siostrę. Naprawdę tego chciał, więc czemu?…

Magiczne księgi straszyły się srogimi grzbietami. Szczerzył się wypchany szczur, skuty łańcuchem. Cały gabinet spoglądał nań pytająco, jak sędzia albo egzaminator.

„Nie pali się – stwierdził Luar. – Myślałem, że magia mi pomoże. Banialuki, jak mawiała moja stara niania. Banialukami okazały się moje nadzieje. Taki ze mnie mag, jak z tego wypchanego szczura. Oczywiście, mógłbym pokazywać sztuczki na jarmarkach: wtłaczać z powrotem do kałamarza rozlany atrament… Stworzyć zwierciadło w zwykłej filiżance, a potem dręczyć się, przedwcześnie bojąc się, co mi pokaże… „

Wyrodku, powiedział z wyrzutem szczur. Nie powinieneś był się narodzić. Zająłeś miejsce ich prawowitego syna, syna Egerta i Torii, który byłby dobrym chłopcem, przynoszącym szczęście. Wygnałeś go z tego świata, zabiłeś samym faktem swego urodzenia. Ciąży na tobie stygmat przekleństwa. Dlatego Tantala cię wyklęła. Nawet rodzona matka się ciebie wyrzekła: a jak miała postąpić z odmieńcem, który zajął miejsce prawowitego potomka?! Fagirra leży w ziemi. Pochowali go z kleszczami wbitymi w pierś. To samo szykują dla ciebie. Dobiorą się jeszcze do ciebie, skarbie, i dobrze zrobią. Uczyni to ten sam dobry wujek, który nauczył cię składać stateczki, nosił cię na barana i uczył szermierki, ten, którego nazywałeś tatą…

Luar wyciągnął powoli rękę.

Palce naprężyły się i zadrżały. Z ich koniuszków wyskoczył biały, ulotny ognik, który uderzył wyszczerzony pysk szczura.

Przez gabinet przeleciał powiew wiatru. Gdzieś trzasnęła okiennica, zadźwięczało szkło, zawył pies. Luarowi wydało się, że wypchany stwór łypnął nań z niesamowitą złością. Zaraz potem zadzwonił łańcuch, a potworek okazał się tylko pustą wyprawioną skórą.

Luar siadł na podłodze. Dłonie mu drżały. Zrozumiał coś znacznie gorszego. Nie rozmawiał przecież z wypchanym szczurem, tylko sam sobie wywalił szczerą prawdę. Przynajmniej większość. Któż wie, ile lat temu zdechło zwierzątko, on zaś zabił je dziś ponownie, tym razem na dobre.

Skóra kukły trzaskała i zwijała się jak od ognia. Po chwili w zwojach łańcucha leżała kupka popiołu. Za oknem zbierało się na burzę, szybciej, niż powinno.

Jesteś mocny, powiedział z szacunkiem Fagirra.

Jestem słaby, pomyślał Luar. Żałosny. Nigdzie nie ma dla mnie miejsca…

„Nie na tym świecie… „.

Za oknem błysnęła sina błyskawica. Grom uderzył głucho z pewnym opóźnieniem, jakby drewniany chodak niezdarnego gospodarza uderzał w to miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą był karaluch.

„Nie na tym świecie, lecz może… „.

O szyby zadzwonił deszcz, w jednej chwili zmieniając się w ulewę.

Dlaczego nie chcesz być magiem, zdziwił się Fagirra.

Luar podszedł ku oknu i rozciągnął zasłony. Świat za szybą tonął w szarym odmęcie. Najwyższy czas zasiąść przy ogniu, przytulić się do ciepłego ojcowskiego boku i posłuchać opowieści o wspaniałych zwycięstwach, bojach i wyprawach, zacnym orężu i pokonanych wrogach…

Dłoń Luara odszukała medalion na piersi.

Piorun błysnął jednocześnie z grzmotem i młodzieniec ujrzał na niebie siną siatkę żył. W świetle następnej błyskawicy zobaczył Amulet na swojej dłoni. Niemal całkowicie pokryty rdzą.

Kolejne wyładowanie oglądał przez wycięcie. Grom ogłuszył go jak uderzenie pałką.

Człowiek siedział przy klawesynie. Palce spoczywały nieruchomo na klawiszach, a jednak słychać było muzykę. Stara piosnka pastusza, grana niby triumfalny hymn.

– Odejdź – powiedział z krzywym uśmieszkiem tamten – i zostaw mnie w spokoju.

Jedno jego oko spoglądało z ponurą ironią, drugie, martwe, wydawało się szklane. Muzyka ucichła. Tamten bębnił w klawisze długimi, suchymi palcami, wydając monotonne, jednostajne dźwięki.

– Zapytaj go – wymamrotał przechylając w roztargnieniu głowę na ramię. – Powinien wiedzieć… Ma większą moc, ponieważ ciągle żyje. Chociaż trudno to oceniać… Hm… Za wcześnie, czy zbyt późno… Ja mam to już za sobą.

Uderzył mocno w klawisze, wydobywając dziwaczny akord, pełen dysonansów.

– Kim pan jest? – spytał Luar, nie słysząc własnego głosu.

Człowiek za klawesynem wzruszył ramionami.

– Dlaczego odwrócili jego imię… i dali tobie. Wypowiedz od końca…

Zamknął szybko wieko instrumentu i wsparł się na nim łokciami.

Luar cofnął się przed przenikliwym spojrzeniem jednego oka.

Nieznajomy westchnął.

– Nie gniewaj się… ale jeśli wytarzasz wronę w mące i tak nie stanie się łabędziem, prawda?

– Tak – przyznał Luar.

Nieznajomy uśmiechnął się.

– Czy niebo pokryte jest skórą? Niebieską skórą? Spływa z niej krwawa posoka? Co mówią zakurzone księgi? Wiem, dlaczego… Tamten jednak się nie odważył.

Pokiwał głową ze smutkiem.

– Pójdę – szepnął Luar.

– A kto cię zatrzymuje – mruknął tamten z roztargnieniem, znowu otwierając wieko klawesynu.

Za plecami miał ogromne lustro, sięgające sufitu. Odbijał się w nim poważny, czarnowłosy mężczyzna, ze smutnymi, niemal psimi oczami.

– Tylko zapal świece – przypomniał człowiek za klawesynem.

Znowu zabrzmiała pastusza śpiewka, tym razem grana niczym marsz pogrzebowy.

Luar otworzył oczy.

W gabinecie było ciemno, za oknem padał deszcz. Na biurku płonęła świeca, która wzięła się nie wiadomo skąd.

W połowie dnia wszyscy mieszczanie porzucili swe zwykłe zajęcia, prace i miłostki. Niedojedzone obiady stygły na stołach. Wstrząsająca wieść wygnała na ulice kupców i szwaczki, studentów i rzeźników, plebejuszy i arystokratów, dorosłych, dzieci i staruszków. Ogromny tłum płynął w stronę bramy miejskiej. Strażnicy wiele razy musieli odpychać lud drzewcami kopii, żeby utrzymać względny porządek.

Wieść była oszałamiająca: wiozą Sowę!

Świadkowie historycznego wydarzenia zdawali sobie sprawę, że opowiedzą kiedyś wnukom o wszystkim, co dzisiaj widzieli.

Bramę wypełniała szczelnie gawiedź. Strażnicy wrzeszczeli ochryple, wymachiwali bronią, poszturchując drzewcami czyjeś plecy. Podniecony tłum rozstąpił się wreszcie przed pochodem. Sowa siedział na wozie, dumny jak monarcha, którego witają poddani.

W ciżbie wymieniano uściski.

Ludzie wrzeszczeli i całowali się, pozdrawiali się wzajemnie, podrzucali do góry czapki, zalewając się łzami ulgi. Okazało się, że zbój był głównym problemem mieszczan i mieszkańców przedmieścia. Teraz zaczniemy normalnie żyć, mówili jeden drugiemu. Teraz będzie dobrze, skoro złapali tego łotra…

Sowa miał szyję obwiązaną brudną szmatą. Skuty łańcuchami, rozglądał się chłodno i wyniośle. Ci, którym zdarzyła się przykrość spotkać się z nim wzrokiem, pospiesznie odwracali oczy.

Wokół wozu jechali zwycięzcy, ci, którzy pokonali legendarnego rozbójnika i jego szajkę. Lud wył z zachwytu, kwiaciarki rzucały na nich swój towar, nie bacząc na stratę zarobku.

Na drugim wozie jechało więcej roboty dla kata: schwytani żywcem zbójcy, spętani siecią. Ci patrzyli w dół, nie podnosząc wzroku. Co śmielsi mieszczanie godzili w nich kamykami.

Kiedy tłum ujrzał zamykającego pochód pułkownika Egerta Solla, wszyscy wpadli w prawdziwą ekstazę.

Nawet zmęczony i ranny, Soll pozostawał ujmująco przystojny. Zwycięstwo przydało władczego blasku jego twarzy. Zachwycone damy biły ile sił brawo i zrywały głosy w powitalnych okrzykach. Mężczyźni podrzucali czapki i także wiwatowali, nie przepuszczając okazji, by ucałować ładniutką sąsiadeczkę. Miasto płonęło wdzięcznością. Sporo narodzonych w tym czasie chłopców otrzymało imię Egerta.

Soll po raz kolejny udowodnił, że jest wspaniałym dowódcą. Sporo ludzi wspomniało czas Oblężenia. „Niech żyje! – niosło się nad głowami tłumów. – Niech żyje!”. Dzwoniły szyby i grzmiały bębny, wino lało się strumieniami, jak w Dzień Wszelkiej Radości, a nawet bardziej…

„Wiwat Soll! – krzyczeli rozradowani mieszczanie. – Niech żyje!.

Sowa milczał. Jego dłoń ściskała skórzany woreczek wiszący na obwiązanej szmatami szyi.

Miasto radowało się i biesiadowało trzy dni. Czwartego sędzia miejski zjawił się z wizytą u wyzwoliciela Solla.

Porucznik Waor, składając meldunek, cuchnął winem jak stara beczka. Kiedy Egert spotkał się spojrzeniem ze starym znajomym Ansinem, pożałował, że także nie jest pijany.

Sędzia odpowiedział skinieniem na uśmiech gospodarza.

– Witaj…

Soll zmieszał się jak żaczek.

Sędzia bez słowa położył na biurku kawałek studziennego łańcucha.

Jakiś czas trwała zupełna cisza. Egert patrzył na łańcuch, a jego twarz stawała się coraz bardziej ponuro trzeźwa. Nie doczekawszy się zaproszenia, sędzia zasiadł w fotelu dla gości i splótł dłonie na brzuchu.

– Znowu? – spytał ochryple Soll.

Sędzia potwierdził skinieniem.

– Kiedy?

Sędzia pokręcił splecionymi palcami.

– Ostatniej nocy… Dziewczynka. Dziesięć lat.

Egert wbił oczy w blat. Zdawało mu się, że zbudził się gwałtownie z oszołomienia i stanął oko w oko z czymś wyjątkowo obrzydliwym. Co teraz?

– Co teraz? – zapytał głucho.

Sędzia ustawił palce na kształt daszku.

– Teraz, Soll… Zeznanie sługi…

Egert podskoczył.

– Co?!

Sędzia uśmiechnął się blado.

– Sługi uniwersyteckiego, Egercie. Nie sługi Łaszą… Poczciwy staruszek, oddany swej pracy… Zresztą, po co ci to tłumaczę.

Spojrzał pytająco.

Egert przypomniał sobie. Rzeczywiście, był taki miły staruszek, zawsze usłużny wobec Torii. Imię żony zapiekło żywym ogniem. Przygryzł wargę.

– Więc co?

Sędzia westchnął.

– Staruszek doniósł nam… Syn nie wiedzieć gdzie przepadłej pani Torii zainstalował się w gabinecie dziekana Łujana, nie zwracając uwagi na protesty woźnego. Co więcej, młodzieniec zajmuje się aktywnie magią i sługa obawia się, że owe eksperymenty służą jakiejś złej sprawie. Na własne uszy słyszał grzmoty i widział błyskawice. I tak dalej.

– Sądzę – odparł powoli Egert – że chłopak ma prawo do dziedzictwa po swym dziadku. A co do grzmotów i piorunów. Nie fruwały też ogniste nietoperze? Może zjawił się smok?

Sędzia uśmiechnął się, patrząc długo i natarczywie w oczy rozmówcy.

– Egercie… Moi ludzie przesłuchali po kolei wszystkich, których schwytałeś… Jak na razie oprócz Sowy.

Soll poczuł strach, narastający we wnętrzu i ściskający gardło żelaznymi szponami, graniczący z paniką.

– I co z tego?

Pytanie zabrzmiało bezceremonialnie, choć Egert nie chciał wywoływać konfliktu. Starał się jednak ukryć drżenie głosu. To byłoby jeszcze gorsze. Trzeba wytrzymać do końca.

Sędzia rozplótł palce i pochylił się naprzód. Jego oczy miały dziwny wyraz.

– A to, że wszyscy oni, niezależnie od siebie odpowiedzieli tak samo na jedno pytanie: tak, był. Rozmawiał z atamanem, który zwracał się do młodzieńca: „panie Luarze” i traktował go bardzo uprzejmie, by nie rzec uniżenie. Tak to nimi wstrząsnęło, że świetnie pamiętają… jeden za drugim powtarzają… Zresztą, nieważne. Według niektórych, młody człowiek brał udział w grabieżach, rozbojach i gwałtach… Tu jednak nie ma takiej zgodności w zeznaniach. Za to wszyscy zgodnie twierdzą, że młodzik otrzymał od Sowy w podarku jakieś pakunki, a w nich przedmioty, które Sowa ukrywał w tajemnicy.

Sędzia zamilkł na chwilę, potem musnął ostrożnie dłoń Solla.

– Możesz chodzić? Mocno kulejesz? Więc kogoś poślij. Jeśli chcesz, zrobię wszystko sam, ale trzeba to zrobić, Egercie.

– To nie on – wycedził Egert przez zaciśnięte wargi.

Czuł w boku nowy, nieznany ból. Skurczył się, starając odetchnąć. Pomyśleć o czymś innym… Niebiosa, tyle szczęścia miał w życiu, mały Luar, radosna Toria… Stateczki na wodzie… Wszystko odeszło w dal. Obróciło się na złe. Porzucił maleńką Alanę. A Toria…

Z trudem powstrzymał jęk. Nie teraz, nie przy Ansinie. Już byłoby lepiej… spocząć w glorii… nie czując tego bólu…

– To nie on – powtórzył ochryple. – Mój syn… nie…

Sędzia znowu splótł palce.

– Nie jest twoim synem, Egercie. Cały czas chcę ci wyjaśnić: wiem wszystko. Wiem, kiedy się wydało. Noszę się z tym tak samo jak ty… przez te wszystkie miesiące.

Soll zamknął powieki. Skrzywiona gęba Sowy, nóż wzniesiony do ciosu… Chlupocze przelewająca się woda, daleko do powierzchni, brak tchu…

– To nie on – usłyszał własny głos, jakby z boku. – Cokolwiek by było… Wychowałem go przecież, Ansinie. Niemożliwe…

– Dawno go nie widziałeś – rzekł głucho sędzia. – Jest coraz bardziej podobny… wiesz, do kogo. Sowa go rozpoznał. Ten zbójnik, musisz wiedzieć, był zaufanym sługą Fagirry. Oddanym jak niewolnik.

Egert odniósł wrażenie, że dostrzegł światełko w ciemnym tunelu.

– Przesłucham Sowę. Osobiście przesłucham i…

Sędzia brzęknął kawałkiem łańcucha.

– Soll… Zwlekaliśmy i mamy na sumieniu kolejne stracone życie. Ani dnia dłużej. Zaaresztujesz Luara albo sam to zrobię. Szkoda, że jesteś ranny…

– Ja sam – cicho oznajmił Egert.

Sędzia splótł palce w węzeł.

– Jak chcesz. Wiedz jedno: nie jest już dawnym Luarem. Stał się teraz widmem Fagirry. Bądź więc ostrożny. Sowa to przy nim pestka. Dam ci wsparcie swoich ludzi…

– Nie trzeba – odszepnął Egert. – Dam radę.

Dwadzieścia lat wcześniej oddział straży miejskiej wkroczył do uniwersytetu, by aresztować córkę dziekana, Torię. Egert dobrze pamiętał lęk towarzyszący tamtemu wydarzeniu. Teraz sam kroczył na czele czerwono-białego oddziału, dokładnie powtarzając trasę swoich poprzedników, wiodących Torię na śledztwo. Krok po kroku…

Nie okaże słabości. Mieszczanie rozstępowali się z uszanowaniem, kobiety dygały. Idzie mocny człowiek. Ten, który pojmał Sowę, bohater Oblężenia. Idzie pułkownik Soll. Czapki z głów.

Żelazna żmija i drewniana małpa odwróciły pyski. Przemoc w tych murach?! To przecież świątynia nauki, panowie, tu się nie wchodzi z orężem. Przysięgał sobie, że nie zatrzyma się przed wejściem i nie podniesie głowy, a jednak to uczynił. To samo okno. Tamtego ranka je otworzyła i nieszczęśliwy, przeklęty Soll spotkał się z jej wzrokiem…

Strażnicy za jego plecami czekali cierpliwie. Pułkownik ma prawo do drobnych dziwactw. Skoro patrzy do góry, widocznie wie, co robi.

Woźny czekał na nich. Poprowadził przybyszy. Egert spoglądał nienawistnie na różową łysinę tamtego. Niech będzie przeklęta twoja wierność dla uczelni. Niech przeklęta będzie twoja wierność rodzinie Sollów.

Droga do gabinetu dziekana. Tyle razy nią przechodził: ze strachem, z nadzieją, ze smutkiem, z radosnym przeczuciem. Dopóki żył Łujan… Gabinet stał się ich domem, ale Toria nie pozwalała na jedno… Gabinet był świętością. A on tak lubił właśnie tam całować Torię, pośród zagadkowych, magicznych przedmiotów. Ach, niechby pozwoliła, co tam: świętość… Dwa fotele z wysokimi oparciami… Atrament i kurz książkowy…

Strażnicy stanęli po bokach drzwi, wyciągając miecze. Po co, pomyślał mimowolnie Egert. Przecież nie będzie się im opierał…

Staruszek wiercił się obok, zaglądając w oczy Egertowi. Coś tam mówił. Oficer zaczął się przysłuchiwać. Starego także dziwiła obnażona broń. Szczerze spodziewał się, że z panem Luarem będzie wszystko w porządku, to przecież nie przestępca, chociaż jego działania… trzeba je przerwać dla jego własnego dobra. Dla dobra dawnego pana Luara. Gabinet dziekana jest jak świątynia, więc broń…

– Proszę odejść – rzucił Soll.

Starzec znikł.

Egert zmierzył wzrokiem kolejno wszystkich swoich ludzi. Gotowi byli spełnić swój obowiązek, czekali tylko na rozkaz. Zabić Luara – zabiją. Ratować go – uratują. Wyłamać drzwi – nic prostszego…

– Idźcie na schody – rozkazał głucho Soll – i bądźcie w pogotowiu. Zjawcie się, gdy zawołam.

Posłuchali, nie okazując zdziwienia. Ich kroki ucichły za węgłem korytarza.

Egert z wysiłkiem schylił się do dziurki od klucza. Znowu ma dwadzieścia lat, szramę na policzku, a w gabinecie czeka straszny i niedosiężny mag, dziekan Łujan.

– Luarze – powiedział głucho. – To ja. Proszę cię, otwórz.

Żadnego dźwięku. Może nikogo tam nie ma, pomyślał Egert z nagłą nadzieją. Może gabinet jest pusty…

Nasłuchiwał aż do bólu w uszach. Wydało mu się, że słyszy ciche, powolne kroki za drzwiami. Przypomniał sobie stąpające miękko po posadzce lochów stopy Fagirry. Niepotrzebne wspomnienie.

– Luarze – rzekł ze znużeniem – zdarzało mi się już dawniej wystawać pod tymi drzwiami… Zawsze jednak, gdy odważyłem się zapukać, twój dziadek pozwalał mi wejść. On był… nie umiem tego wyrazić. Mógłby ci pomóc, Luarze. Jesteś jego wnukiem… Nazwaliśmy cię na jego cześć. Masz prawo tutaj być, Luarze. A teraz proszę, wpuść mnie.

Milczenie. Gdzieś na schodach strażnicy sapali i pokasływali, cicho brzękając bronią.

Egert wsparł się plecami o drzwi i powoli siadł na podłodze.

– Wiele lat temu zabiłem w pojedynku człowieka, który był narzeczonym twej matki. To było nieodwracalne. A to, co stało się potem, także okazało się nieodwracalne. To była długa i trudna droga. Na jej końcu urodziłeś się ty. Pomyślałem, że nareszcie odkupiłem… swą straszną winę…

Wstrzymał oddech. Próbował wyobrazić sobie twarz słuchającego uważnie Luara, lecz nie potrafił. Mrużąc oczy, chciał wspominać słoneczny dzień i tańce na ciepłym piasku, lecz nie potrafił. Zaczerpnął głęboko powietrze.

– Okazało się, że moja podróż jeszcze nie dobiegła końca. A twoja… dopiero się zaczęła. Tak już jest, Luarze. W życiu zdarzają się czasem rzeczy straszne. Ale to nic. Wszystko w końcu można przeżyć. Nie przeżyję jednak, jeśli ty… jeśli naśladujesz… osobę i czyny… człowieka, który cię spłodził. Tego, który sprowadził Mór. Torturował twoją matkę…

Zdawało mu się, że usłyszał jakiś ruch po tamtej stronie. Odchylił głowę i wsparł się potylicą o pociemniałe drewno.

– Pamiętasz, Luarze… ten dzień, gdy musiałem cię ukarać. Sam prysłeś, bym ja to zrobił, a nie mama… Nie wiesz, ile mnie to kosztowało. Wolałbym sam się wychłostać. Śniło mi się to później wielekroć. Może trzeba się było obejść bez tego?

Zacisnął usta. Serce tłukło się w piersi. Westchnął parę razy głęboko, żeby się uspokoić i podjął półgłosem:

– Twój dziadek… Nigdy ciebie nie widział. Umarł, żebyśmy żyli. Twoja matka, ja, ty i miasto… Zginął, walcząc z Morem. Nie sądził, że…

Egert walnął pięścią w drzwi.

– Otwieraj! Muszę cię zobaczyć! Czyżbyś mi… nie ufał?!

Egert krzyczał teatralnym szeptem, ze ściśniętym gardłem. Nie chciał być słyszany na schodach.

– Możesz mi zaufać, synku, pozwól, żebym… Nie. Powiedz mi, że to wszystko brednia, tak po starej znajomości, jakbym był kimś obcym, ale życzliwym człowiekiem! Sowa…

To było potworne, Luarze, rozumiesz?! Przestań milczeć. I otwórz drzwi.

W gabinecie wciąż było cicho, natomiast rozległy się głosy na schodach. Ktoś tam warknął, nakazując milczenie. Egert usłyszał zbliżające się kroki na korytarzu. Wstał szybko, wręcz pospiesznie, nie zwracając uwagi na obolałą nogę. Zza rogu wynurzył się zatroskany strażnik, za nim dreptał woźny.

– Kazałem czekać! – krzyknął Soll.

Strażnik zatrzymał się w obawie przed gniewem dowódcy, lecz staruszek nie stropił się wcale i szedł dalej, gwałtownie gestykulując.

– Panie Egercie, w bibliotece… Tam! Idę tam, widzę: leży… Wielkie nieba, jakim cudem?! Wcześniej nie było tam nikogo, a teraz: leży…

– Melduję posłusznie – zaczął ochryple strażnik.

Soll zauważył, że jego podkomendny ściska w dłoni kawałek stalowego łańcucha.

Poczuł, jak podłoga ucieka mu spod nóg. Łódka pośrodku rzeki. Wiosło w zdrętwiałych palcach. Ściana trzcin…

– Skąd to? – usłyszał własny spokojny głos.

Strażnik przełknął ślinę i otworzył usta, lecz stary go wyprzedził.

– W bibliotece, panie Egercie! Coś niesłychanego… Nie było tam nikogo, nie było żadnych łańcuchów. Dopiero co zaglądałem. Nie śmiałbym, ale… Wie pan, dlaczego. Wszyscy wiedzą… Nikt obcy tu nie wchodził. Przysięgam na wszystko! Toć pusty uniwersytet, jak to latem…

Źle się czujesz? – zapytał współczująco Fagirra.

Żadnego objawu słabości. Dwóch świadków i trzeci, najstraszniejszy, bo niewidzialny… Nieistniejący świadek.

Ależ jestem, powiedział Fagirra. Będę zawsze. Związałem się z rodem dziekana nierozerwalnym węzłem. Zapomniałeś o czwartym świadku: twoim tak zwanym sumieniu. Prawda?

Soll obserwował wzory drewnianych słojów, pokrywających wysokie drzwi gabinetu. Wcześniej ich nie zauważył… Jak drogi na mapie albo zmarszczki na twarzy.

Jak możesz je widzieć, przecież tutaj jest ciemno? – zdziwił się Fagirra. Sam siebie oszukujesz, Soll. Wstydź się, nie można całe życie się okłamywać… Teraz uznasz, że łańcuch nie jest żadnym dowodem, habit to przypadek, że u Sowy walczyłeś tylko z kimś podobnym. A kwiaty na grobie… no cóż, miał prawo. Na mogile dobrze rosną, Soll. Dobra pożywka dla długich korzeni…

Egert z trudem powstrzymał się, żeby nie zatkać uszu. Wszyscy strażnicy stali już przed nim, zagradzając korytarz i przesłaniając promyk słońca z odległego okienka.

– Wyłamać drzwi – rozkazał szeptem pułkownik.

Staruszek zachwiał się. Tupot kroków. Soll usunął się na bok, schował się w najbliższej niszy i przywarł policzkiem do zimnego kamienia.

Wszystko jak należało: najpierw głośne kołatanie i gromki okrzyk: „W imieniu prawa!”. Potem miarowe uderzenia silnych ramion. Drzwi są stare, na pewno już pękają od góry do dołu i za chwilę rozleci się zasuwka… Chociaż dosyć jednak mocne, porządne, uniwersyteckie drzwi…

Wybacz, dziekanie, poprosił w myślach Egert. Przebacz bluźnierczą przemoc… Co robić, skoro…

Strażnicy zaprzestali napierać na drewno. Odstąpili, ocierając spocone czoła. Woźny stał na boku. Łańcuch w jego dłoniach wił się jak żmija.

Niebiosa, czy to może być prawda?!

Egert ruszył przed siebie jak ślepy. Usunął z drogi czyjeś ramię. Pozostali sami się rozstąpili, niemal ze strachem. Oficer stanął przed drzwiami. Fagirra uśmiechał się do niego. Tak, Egercie. Naprzód. Działaj. Znów tutaj jestem. Zmierzymy się ze sobą.

Zadrżał z wściekłości, gdy przypomniał sobie Torię po torturach.

– Otworzysz, wyrodku? – zagrzmiał lodowato. – Czy sam się mam wziąć za ciebie?

Z gabinetu dobiegło westchnienie lub może chichot.

Egert zebrał siły i uderzył w drzwi, jakby chciał przełamać własny los i znaleźć się po drugiej stronie bytu.

Drzwi gabinetu dziekana wreszcie się poddały. Wiele przeszły dotychczas, więc teraz wyleciały z zawiasów i wleciały do środka. Obsypany pyłem i drzazgami drewna Egert wpadł do wnętrza, gdzie wcześniej nie ośmieliłby się wejść bez pukania.

W środku czuć było ostrą woń spalenizny. Na fotelu z wysokim oparciem leżał szary habit. Puste rękawy przypominały bezradnie rozłożone ręce: cóż począć…

Na podłodze pośrodku pokoju wymalowane były skomplikowane symbole. W samym centrum stała świeczka z dymiącym knotem. Na biurku leżała sterta ksiąg. Ich pozłacane grzbiety, zdobienia i zameczki wydawały się pokryte rdzą.

Okno było dokładnie zasłonięte. Młodzieniec znikł bez śladu.

Dzieci bawiły się na przestronnym podwórku. Dziwny przybysz, który przysiadł odpocząć obok bramy w cieniu starego drzewa, śledził kątem oka wesołą gromadkę. Dzieciaki szybko przyzwyczaiły się do jego obecności i nie zwracały nań uwagi. Siedział nieruchomo, niemal zlewając się z ciemną, chropowatą korą i wydawał się rzeźbionym w drewnie posążkiem.

Drzewo było młodsze od niego. Pamiętał, jak było tylko cienkim pręcikiem, a może tak mu się tylko zdawało. Mógłby to pamiętać, gdyby za młodu był trochę uważniejszy.

Na dwór wyszła kobieta. Krzyknęła na dokazujące dzieci, zerknęła z ukosa na nieznajomego i zdawało się, że w jej ciemnych, uważnych oczach błysnął niepokój. Dom był stary, a raczej to, co z niego zostało. Wszystkie dodatki i ozdoby pojawiły się później. Zbijały z tropu i przeszkadzały wspominać. Schodki z czerwonej cegły…

– Szuka pan kogoś? – zapytała niewiasta.

Wzdrygnął się, słysząc jej głos.

„Pan” nie ma tu czego szukać. Lepiej szukać w ziemi. Tamta kobieta istnieje teraz tylko w jego pamięci. Tak samo ciepła woda rzeki z pląsającymi rybkami, mrówki na rozgrzanym piasku i dłonie na rozpalonym czole…

Kobieta zmarszczyła brwi.

– Może przynieść panu wody?

Pokręcił głową.

– Nie… Dziękuję. Zaraz idę, tylko trochę odpocznę.

Kiwnęła głową i skryła się we wnętrzu domu. Nie mogła nie zauważyć, że „odpoczywa” już co najmniej godzinę. To zresztą nieważne. Do wieczora zostało dużo czasu. Można spokojnie wesprzeć się o pień, zamknąć oczy i spokojnie powspominać…

Wsłuchiwać się w głosy jej prawnuków. Jedynej kobiety, która…

Oschły śmiech we wnętrzu głowy. I od razu: ciężkie, natarczywe spojrzenie.

Mogłeś nim zawładnąć. Sam tak wybrałeś, głupcze.

Starzec postanowił nie odpowiadać. Dzieciaki zauważą, że gada sam z sobą i mogą się wystraszyć.

Widzisz teraz swą całkowitą klęskę. Chcesz, żebym dał ci ostatnią szansę? Otworzysz mi drzwi? Wpuścisz?

– Po co? – zapytał szeptem. – Co możesz mi ofiarować? Niczego mi już nie potrzeba…

Śmiech.

Ach, tak. Sam sobie jesteś panem. Niczego ci nie trzeba i ty jesteś już niepotrzebny, Raulu. Nowy Odźwierny stanie wkrótce u drzwi.

Tyczkowata panienka ganiała się po podwórku ze swoim bratem, który coś jej odebrał. Zapewne wstążkę.

– Jakże to? – zapytał, ledwie ruszając ustami. – Przecież potrzebny ci jest mag pozbawiony mocy. Mag i nie mag? Taki jak ja?

Patrzący na niego z otchłani ciągle chichotał.

Jesteś niepotrzebny!

Więc dlaczego ze mną rozmawiasz? – zdziwił się Raul.

Dziewczyna dogoniła w końcu rabusia i powaliła go na ziemię, próbując wyrwać z jego pięści jasnozielony atłasowy strzępek.

Nie mam z kim rozmawiać.

Więc milcz!

Mam wiele do powiedzenia.

Ale dlaczego mnie?

Grubawy wyrostek, obserwujący szamotaninę, podniósł w zadumie walające się w trawie jabłko. Wytarł o połę, ugryzł ostrożnie, skrzywił twarz w grymasie niesmaku, po czym rzucił owocem w walczących.

Jesteś mym zbuntowanym sługę, Raulu, dlatego cię nienawidzę. Tylko ty jednak mnie słyszysz. Wszystko, co widzisz tego dnia jest moim darem.

Raul wzruszył ramionami.

– Niczego nie mam.

Twoja długowieczność i moc, wszystko to masz ode mnie. Nosisz mnie w sobie, jesteś mną opętany, jak biały dzień nadciągającym zmierzchem.

Poczuł chłód. Od ziemi ciągnęło zgniłą wilgocią.

– Przynosisz temu światu – zapytał powoli – noc?

Noc jest teraz.

Raul zadrżał pod strasznym naporem, wnikającym w jego świadomość wraz z owymi słowami.

Noc jest teraz. Dzień nadejdzie. Boisz się, głupcze… Kto boi się ciemności, ten nigdy nie zrozumie światła. Co zyskali żywi, że mnie nie wpuściłeś? Kto mnie zdradził i zawiódł nadzieje? Co na tym wygrałeś? To twoje życie… Jesteś tylko mrówką wędrującą po jabłku. Poznam wieczność, myśli robaczek. Jabłko jest okrągłe… Nieskończona wędrówka… Jesteś wciąż mocny i wielki, ponieważ masz w sobie cząstkę mnie.

Nieskromny jesteś, Przychodzący Stamtąd.

Śmiech.

Wkrótce się zobaczymy, Raulu. Twarzą w twarz.

Znów przeszył go dreszcz. Jego mózg i ciało pamiętały dawny strach.

Nie bój się. Po prostu bądź gotów.

Dziewczynka w końcu odebrała swoją wstążkę. Byli przeciwnicy rozprawiali teraz zgodnie o prawidłach przy rzucaniu kostkami. Grubawy wyrostek nakreślił w piachu krzywą linię. Najmłodszy dzieciak ssał palec, patrząc jak jego siostra wtyka w ziemię długie, cienkie patyczki.

Raul przezwyciężył słabość.

– A co z twoim Odźwiernym? – zainteresował się z uśmieszkiem.

Wkrótce dojrzeje. Odwrócili się od niego, zdradzili go i przeklęli… Jak kiedyś ciebie.

– Szukasz odtrąconych – wymamrotał z namysłem. – Potrzebni ci są skrzywdzeni.

Nie skrzywdzeni. Wyswobodzeni.

Chciałem się zemścić…

To także.

Nie rozumiem…

Starzec rozsiadł się wygodniej, zakładając nogę na nogę.

– Na świecie pełno łajdaków, gotowych wpuścić cię bez konkretnego powodu… chociażby z nudów.

Sądzisz, że każdy jest do tego zdolny?

Raul uśmiechnął się, wyczuwając cudze wzburzenie.

– A nie jest?

Ty nie dałeś rady.

Dzieci rzucały po kolei kością w częstokół z patyków. Grubawy rzucał najcelniej, jego brat ciągle przekraczał linię, a dziewczynka wciąż go głośno upominała. Najmłodszy ssał piąstkę w zamyśleniu.

– A on – zapytał szeptem Raul – ten twój nowy Odźwierny… da radę?

Wiatr przeleciał w koronach drzew. Na trawę spadły kolejne jabłka. Dzieci przerwały zabawę, łakomie się oblizując.

Jest silniejszy od ciebie. Jego moc wzrośnie wielokrotnie i spróbuje zmierzyć się z moją… Jest następcą Fagirry i Lujana. Jest wieszczbiarzem. Niewinnie ukarany, zdradzony i wyklęty. Wolny i zły. Stanie się mną i nasze moce staną się jednością.

Na progu domu znowu zjawiła się ciemnooka kobieta. Nieznacznie zerkając na siedzącego pod drzewem staruszka, otarła buzię najmłodszego dzieciaka i zawołała pozostałe na obiad. Tyczkowata dziewuszka sprzeciwiła się i dostała lekkiego, choć soczystego klapsa.

– I co dalej? – powoli zapytał Raul.

A co ci do tego? Pozostaną ci wspomnienia i nic więcej.

– A oni? – znowu zapytał, patrząc na drzwi zamykające się za dzieciakami.

Nie rozumiesz. Przed tobą wspaniała świątynia, a ty myślisz o kałuży pod nogami. Dlatego nie dałeś rady, głupcze.

– Ty jesteś tą wspaniałą świątynią?

Jestem wiodącym. I twórcą.

– A on? Odźwierny?

Stanie się mną.

– A ja?

Będziesz obserwatorem, jak zwykłe.

Kobieta znowu wyszła. Zabrzęczała wiadrem u studni. Hałaśliwie otworzyła klapę i puściła rozkręcający się łańcuch, cały czas nie spuszczając z Raula czujnego, niezbyt życzliwego spojrzenia.

Wszystko się zmieni, Raulu. Tylko ty się nie zmienisz ani twoja pamięć. Choć wątpię, czy cię to uraduje. Ciężko żyć niezmiennym w świecie, który się odmienia.

– Odmienia na twoją modłę?

Chyba odezwał się zbyt głośno. Kobieta usłyszała go poprzez szczękanie łańcucha i wzdrygnęła się.

Śmiech.

Powinieneś się zmienić, bo tamten jest wciąż niedojrzały. Nie jesteś aż tak głupi, Raulu, by go lekceważyć.

Ty sprawisz, że dojrzeje?

Nie ma dojrzałości.

Więc dlaczego…

Skostniały świat musi się zmienić. Życie jest wieczną zmianą. Gorzej nie będzie. I tak jest już wystarczająco źle. Szczególnie Luarowi, naszemu Odźwiernemu. Najgorzej ze wszystkich.

Kobieta schyliła się i chwytając za rączkę, wyciągnęła pełne wiadro, przypominając Raulowi tę, która była jej babcią. Nawet to spojrzenie: poważne i nieufne…

– Jaszczurka – szepnął.

Wiele straciłeś, Raulu.

Koronami drzew znowu przeleciał nieoczekiwanie świeży wietrzyk. Raul poczuł ciarki na skórze.

– Tak – odparł ledwie słyszalnie – i to jeszcze nie koniec strat.

Egert nie lubił podziemi. Kto je zresztą lubi. Na pewno nie więźniowie, całymi latami gnijący w kamiennych lochach lub regularnie torturowani. Soll bardzo dobrze pamiętał, jak szedł tym korytarzem w towarzystwie Fagirry i miejskiego oprawcy, odór izby tortur i krzyki, przebijające się przez grube mury…

Oprawca wstał na powitanie. Był zdumiewająco podobny do swego poprzednika, rozżarzającego dwadzieścia lat temu węgle na żelaznym trójnogu. Egerta nie tknął wtedy rozpalony metal. Lecz Toria…

W jego duszy zamknęła się jedna z furtek: wstęp wzbroniony. Nie myśleć o tym teraz. Skinął prowadzącemu go nadzorcy. Tamten przekazał swą pochodnię siepaczowi i znikł w bocznym korytarzu. Kat, wyglądający na mistrza w swoim fachu, przechylił pytająco głowę na ramię. Soll odkaszlnął, by oczyścić gardło.

– No?

– Gotów – odparł poważnie oprawca. – Czeka.

Niskie żelazne drzwiczki rozwarły się gościnnie przed pułkownikiem. Pochylając głowę, Soll wkroczył do izby tortur. Tej samej, gdzie wiele lat temu rozmawiał z Fagirrą.

Dwa łuczywa zatknięte w żelaznych pierścieniach dawały więcej światła, niż pragnąłby tego Soll. Żelazny trójnóg żarzył się czerwoną poświatą. Pod ścianą stał fotel z podłokietnikami, obok niski, okrągły taboret. Opodal paleniska znajdowała się szeroka prycza, żałośnie poskrzypująca pod ciężarem wielkiego, obnażonego, włochatego cielska. Smród dymu w lochu mieszał się z odpychającym odorem niemytego chłopa.

Soll przesunął dalej fotel i usiadł, kładąc ręce na poręczach. Oprawca zaczął rozkładać narzędzia. Oficer nie patrzył w jego stronę. Słysząc odrażające zgrzytanie, przypomniał sobie zamyślone oczy sędziego Ansina. „To nie twój fach, Egercie… ale rozumiem, dlaczego chcesz to zrobić”.

Sowa czekał. Jego oczy bardziej niż zazwyczaj przypominały okrągłe ślepia nocnego ptaka. Na czole miał otwartą, długą ranę, efekt uderzenia, które uratowało Sollowi życie. Ręce i nogi herszta były mocno przywiązane do łoża tortur. Oprawca zdążył wcześniej zgolić mu brodę i ostrzyc włosy. Powierzchowna rana na ramieniu zabliźniała się już, lecz szyja wciąż była obwiązana przesiąkniętą krwią szmatą.

Siepacz zakończył przygotowania i stanął za oparciem fotela, czekając na rozkazy. Myśli Egerta były niezwykle ciężkie i niemrawe. Nie mógł wykombinować pierwszego pytania. Swoją drogą, takie milczące siedzenie jest także rodzajem tortury.

Sowa poruszył się lekko i cicho westchnął. Klatka piersiowa uniosła się i opadła. Na piersi widać było starą bliznę, w dole brzucha wiły się włosy nietknięte przez oprawcę, a męski członek niebywałych rozmiarów bezwładnie zwieszał się na bok.

Egert odwrócił wzrok, lecz Sowa zdążył złowić to umykające spojrzenie. Soll dostrzegł ze zdumieniem iskierki satysfakcji w oczach herszta. Kat przestąpił z nogi na nogę.

Sowa patrzył teraz prosto w twarz Egerta. Nie było to spojrzenie ofiary. Ataman spoglądał, jakby sam siedział w fotelu, obserwując przywiązanego Solla. Egert znowu się zdziwił. Na pewno nie można było odmówić Sowie męstwa.

Szczypce na żarowni przybrały malinowy odcień. Soll wyobraził sobie odór przypalonego ciała i zmarszczył się boleśnie. Sowa uznał to za objaw słabości i w jego oczach znowu przemknął cień zadowolenia. Rozgniewał tym Egerta.

Nie tak dawno siedzieli razem: morderca i chłopak, któremu Soll niegdyś nadał imię. O czym rozmawiali? Luar dostał coś od niego. Co takiego? „Pan Luar”… „uprzejmie, by nie rzec uniżenie”. Uniżony Sowa? Kłaniający się przed Luarem?

– No cóż – rzekł głosem spokojnym, zrównoważonym, jak chciał – no cóż, Iszta…

Siepacz zrobił krok do przodu, gotów spełniać polecenia. Egert uniósł kącik ust.

– Wyjdź, Iszta. Pilnuj za drzwiami, żeby mi nikt nie przeszkadzał. Nikt. Rozumiesz?

Oprawca był zmieszany. Najwidoczniej rozkaz pułkownika był sprzeczny z rozporządzeniami sędziego.

Soll nachmurzył się. Jakiś czas patrzyli na siebie z oprawcą, przy czym ten ostatni zastanawiał się, posłuchać, czy się sprzeciwić. Minęła minuta, nim zrezygnował z próby oporu, skłonił głowę, zerknął z żalem na żarownię i znikł bezszelestnie za żelaznymi drzwiczkami.

Egert sprawdził, czy są dobrze zamknięte. Zawrócił i przeszedł wokół łoża tortur, starając się nie patrzeć na Sowę. Zbój przekonał się o jego słabości: pułkownik chce się czegoś dowiedzieć, lecz nie chce, by dowiedzieli się inni. Tajemnica, jaką znał Sowa, była teraz jego jedyną bronią. Alternatywą pozostawały jednak rozżarzone kleszcze, pozostawione przez oprawcę.

Soll doszedł do punktu wyjścia. Jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Sowy i rozbójnik jakby się trochę speszył.

– To prawda, że służyłeś Łaszowi? – rzucił niegłośno Soll.

Sowa odchrząknął z wysiłkiem. Egert nie oczekiwał zresztą szczerych i szybkich odpowiedzi.

– Twój czas nie jest nieskończony – zauważył, lustrując wzrokiem narzędzia oprawcy. – Możesz mieć lekką śmierć. Koniec marzeń. Lekka śmierć. Będziesz mówić?

– Będę – odparł nieoczekiwanie Sowa.

Głos miał ochrypły, lecz mówił całkiem wyraźnie.

– Jeszcze będziesz mnie prosił, żebym zamilkł, pułkowniku. Nie boisz się, że powiem wszystko?

Egert z trudem opanował chęć uderzenia leżącego. Przeszedł się, wsłuchując we własne kroki. Przysiadł na podłokietniku fotela.

– Nie boję się, Sowa. Myśl lepiej o sobie.

– O mnie już pomyśleli.

Więzień głośno przełknął ślinę.

– Wszystko mi jedno. Tylko…

Zamilkł, spoglądając na Egerta z nieskrywanym szyderstwem, czekając na pytanie.

– Nie wszystko jedno.

Egert znowu wstał. Podszedł do paleniska, trącił palcem rękojeść szczypiec i cofnął dłoń.

– Nie wszystko jedno, Sowo. Potnę cię na kawałki, nogi powyrywam z korzeniami… i język. Udławisz się swoim „tylko”…

Sowa zadyszał gwałtownie.

– Spocisz się przy tym i cały ubrudzisz, pułkowniku, po same uszy… Chociaż… – Zachichotał ochryple. – Jesteśmy tacy sami.

Soll zrugał siebie w duchu za niedopuszczalną słabość. Nie powinien irytować się słowami zbója, a tymczasem palą go żywym ogniem, jakby to on był torturowany. Znalazł wśród rzeczy oprawcy spracowane, skórzane rękawice. Na samą myśl, że będzie musiał je włożyć, coś przewróciło mu się w żołądku.

– Mów, gadzie – szepnął przez zaciśnięte zęby. – Mów, czy służyłeś w zakonie?

– Ty także mu służyłeś – odparł zbój z uśmiechem. – Pamiętam cię od szczeniaka. Mój pan igrał tobą jak marionetką. Mógł także obdarować habitem. Wystraszyłeś się, pułkowniku i uciekłeś… Nic to…

Badany przymrużył oczy z dwuznacznym grymasem.

Soll poświęcił parę sekund, by uspokoić oddech. Krew tętniła w skroniach… Niebiosa, jak tu zachować zimną krew?! Po co wyciągnął tego gada z dna rzeki, co chciał od niego usłyszeć?!

– Nic to… – powtórzył za Sową, przeciągając samogłoski. – Pamiętasz, co stało się z twoim panem? Nie wywiniesz się tak łatwo, koleżko… Gadaj!

Przygotowane pytanie nie przeszło mu przez usta. Przewiercał Sowę wzrokiem, z nadzieją, że ten sam zdradzi się z czymś interesującym. Sowa dobrze wiedział, czego dotyczy pytanie. Egert ochłódł, widząc uśmiech atamana. Sowa dokładnie oblizał wargi.

– O czym?

Kpi sobie, pomyślał Egert i chwycił dłońmi w rękawicach uchwyty kleszczy. Czegośmy doczekali: pułkownik Soll stał się katem… Rączki tamtych były nieco dłuższe i bardziej okrągłe. Ostrza wyszły tamtemu plecami… Jak niesamowitą trzeba mieć siłę, żeby przebić nimi kogoś na wylot… Czyżby…

– Gadaj, bydlaku – powtórzył Egert nieswoim, lecz wyraźnym i spokojnym głosem.

Szczypce nie drżały w dłoniach. Dymiły czerwone końce. Mięśnie związanego więźnia naprężyły się, lecz twarz nie zdradzała strachu.

– O czym? – znowu zapytał z ironią. – Powiedz, o czym mam gadać, pułkowniku!

Soll patrzył na Sowę zza malinowych nożyc. Dodało mu to pewności siebie.

– O chłopaku. Wszystko. Kiedy, co i dlaczego…

– O jakim chłopaku?

Oczy Sowy śmiały się.

– Podaj imię, pułkowniku, bo znałem wielu chłopaków…

Uśmiechał się tak ohydnie, że Soll poczuł mdłości.

– Nazywa się Luar Soll – wydusił, patrząc z nienawiścią w żółtawe ślepia. – Jeśli będziesz kłamał, gadzino…

Sowa zachichotał.

Śmiał się, odchylając głowę i waląc potylicą o pryczę. Egert stał nad nim, ściskając kleszcze w dłoniach, chwytając gwałtownie zatęchłe powietrze.

Kiedy zbój się wyśmiał, zajrzał spod zmrużonych powiek niemal w głąb duszy pytającego.

– Tak, pułkowniku… Lepiej, żebyś zapłacił mi za milczenie, bo ten chłopak…

Uciął, tworząc efektowną pauzę. Soll ledwie trzymał coraz cięższe kleszcze, ze strachem odczuwając zalewającą go falę mdłości.

Jeśli okaże się, że Luar… on, Egert nie zdoła żyć ani sekundy dłużej.

Martwa dziewczyna na drodze. Ciemna krew na bosych nogach, dym, zwęglony trup…

Mokre zawiniątko na rękach. Senne oczka i żarłocznie otwarte usteczka. Dziwne, wstydliwe rozczarowanie: więc to jego syn?! Zielona szyszka i wędrujący po niej błyszczący żuk. Chcę być jak ty… ale nigdy nie będę tak fechtować.

– Ten chłopak – podjął Sowa, nabrawszy powietrza w płuca – jeszcze pokaże ci, co jest wart, pułkowniku. On… Spróbuj go złapać i torturować. Wiem, jak to cię dręczy. Gdybyś widział, co on czynił…

Sowa przymknął w rozmarzeniu powieki.

– Wszystkim opowiem, co robił twój syneczek…

Znowu otworzył oczy i zwęził powieki. Próbował podnieść się na łokciu, lecz przeszkodziły mu w tym łańcuchy.

– Jak słyszałem, nie jest naprawdę twój. Śmiałem się do rozpuku, mało gaci nie zmoczyłem… Nie dychaj tak, pułkowniku, każdemu mogło się zdarzyć. Nie dychaj i nie świdruj mnie oczami. Zaszalała twoja baba, aj, aj, z mym panem zaszalała… Możesz teraz ją męczyć. A co do chłopaka: wszystko powiem, czemu nie… Wezwij tylko sędziego i pisarza sądowego, i kogo jeszcze chcesz. Mogę i na placu…

Uciął, próbując przywołać na oblicze nietypowy dla siebie wyraz współczucia.

– Żal mi cię, pułkowniku. Baba kurwa, a syn bękart. Pomści mego pana. I mnie też. Jak poczujesz uścisk na gardle, wspomnij Sowę… A chłopak…

Mlasnął językiem.

– Żelazne pętle, uliczne kąty, studnie, małe dziewczynki. Szkoda, że nie będę mógł zobaczyć, jak dorwie ciebie, pułkowniku. Swego tatusia…

– Kłamiesz – rzekł oschle Egert. – Przyznaj, że kłamiesz, gadzie…

– Bo co? – spytał Sowa z uśmiechem. – No, przypalaj mnie! Pan także mnie przypalał i nauczył mnie… ja także go czegoś nauczyłem…

– Kłamiesz!

Zadrgały ognie pochodni. Głos Solla odbił się wielokrotnie od sklepień piwnicznych i zanikł w ciemnych zakamarkach. Gdzieś za grubymi murami wzdrygnęli się więźniowie i uniosły pyszczki szczury.

Sowa nie odpowiadał. W oczach błyszczało zwycięstwo.

Mętna fala, podnosząca się w duszy Solla, wypełniała go całego, zalewając myśli, uczucia i pamięć.

W tym momencie przez chwilę rozumiał Fagirrę. Zrozumiał wszystkich oprawców świata, jak słodko zgasić czyjś triumfalny uśmiech. Jak miło zburzyć czyjeś brudne zwycięstwo. Skoro nie można sprawy odwrócić, można się chociaż zemścić. Nieważne, co jest prawdą, a co kłamstwem. Są tylko żółtawe oczy we włochatym cielsku, gotowe na ból. Wypróbuje je. Zada morze bólu, oceany cierpień, godzinę za godziną, dzień za dniem. Soll nigdy nie przestanie, mają przed sobą długie życie i długą mękę.

Uderzył go w nozdrza odór przypalonego mięsa. Żółtawe oczy Sowy pociemniały, tak bardzo rozszerzyły się źrenice. W pierwszej chwili zdołał powstrzymać krzyk, udając obojętność, lecz wkrótce murami izby tortur wstrząsnęło dzikie wycie. Stróżujący za drzwiami pokiwał głową z szacunkiem.

Egert opamiętał się. Upuścił kleszcze, krztusząc, niemal dusząc się gęstym dymem. Odszedł w najdalszy kąt lochu, zasłaniając usta dłonią. Na szczęście znalazł tam wiadro z wodą.

Sowa chrypiał. Z każdym jękiem niemal pękały mu płuca. Dlaczego kłamie?! Przecież to wszystko łgarstwo, uświadomił sobie jasno Egert, przecierając twarz mokrymi dłońmi. Kłamstwo i odrażający, duszący odór spalenizny. Jakieś wspomnienie snujące się wokół, nieuchwytne jak przerwany sen…

Koszyczek z wystającą nacią pietruszki. Chmara muszek za oknem… Spadający, jesienny liść, przyklejony do szyby. Dłoń na oczach…

Czarne oczy i gładka, biała skóra. Potworne łoże tortur. Żarownia. Haki. Zwęglona skóra. I…

Zimny dzień. Śnieg… Śnieżki na jej plecach… Iskrzące się grudki niepowtarzalnych kryształków, przejrzyste granie nieskończonego świata…

Niższa odeń o głowę, wydawała się przy nim podlotkiem, niemal dzieckiem… Ośmielił się pierwszy raz ją przytulić. Wąskie ramiona drgnęły… Pragnąc ze wszystkich sił ją pocieszyć i zarazem bojąc urazić, przygarnął Torię do siebie.

Sine cienie na śniegu zastygły, tworząc jeden. Oboje bali się poruszyć, by nie popsuć tej chwili. Miasto za murami było im obojętne i zimne odblaski na zamarzającej rzece, tylko wiatr…

Wiatr.

Soll drżał. Mokry i osłabiony wiedział dobrze, iż jeśli się odwróci, zobaczy rozpiętą na pryczy Torię. Co oni tu z nią robili?! Nigdy nie powiedziała do końca, nie chciała pamiętać… Toria… Gwiazdozbiór pieprzyków na smukłej szyi. I szczypce… Niebiosa, nie obronił jej ani nie wyzwolił. Nie uratował wtedy ani teraz. I to ma być ta wielka miłość?! Wyrzeczenie się tego, co najświętsze, zdrada, brudna plama na bieli. Sine cienie na śniegu. Dziewczynka, nadzieja, radość… Zdradził je obie i samego siebie, wszystkie owe lata miłości i życia zniszczył swoją dziką zazdrością. A przecież to, co zrobił z nią Fagirra, było tylko dodatkową torturą!

Jęknął, przymykając powieki. Świadomość błędu i winy kazała mu wbić zęby we własną dłoń. Poczuł w ustach smak krwi. Zlizując słone krople, odczuwał błogosławiony ból. Jakby na jego sercu wyrósł ropiejący strup, który przywykł uważać za coś naturalnego, a teraz pękł, obnażając gołe nerwy i uwalniając zgniliznę i ohydę…

– Ohyda – szepnął. – Byłem podły, Tor. Idę do ciebie.

Sowa dyszał ochryple. Soll nawet nie spojrzał na niego. Żelazne drzwi zaskrzypiały na zardzewiałych zawiasach.

Kiedy zamknęły się za nim, Sowa, sam nie wiedząc czemu, uznał, że przegrał.

Pewnego pogodnego, ciepłego dnia wybrałam się z Alaną na rynek do najbliższej wioski. Widok ludzi sprawiał jej prawdziwą radość, a zwłaszcza wiejskich dzieciaków, zaciekawionych jej obecnością i wędrujących za nami uparcie. Moja przekorna towarzyszka ośmieliła się pokazać język jakiemuś starszemu chłopakowi, chyba wozakowi. Tamten rozdziawił gębę, lecz nic więcej z tego nie wynikło.

Wszyscy przekazywali sobie z ust do ust najnowsze plotki: Sowa został schwytany, ale w mieście grasuje tajemniczy morderca, duszący małe dzieci studziennym łańcuchem. Pierwsza z tych wieści wydała mi się zbyt piękna, druga nazbyt okrutna, nie uwierzyłam więc ani w jedną, ani drugą.

Rynek nieoczekiwanie mnie zatrwożył. Wszędzie widziałam podesty i mimowolnie wybierałam w myślach najlepsze miejsce dla teatralnych wozów, a także zastanawiałam się, jaki repertuar byłby odpowiedni dla tutejszej publiki. Marzenia prysły, pozostawiając rozczarowanie i tępy ból. Zakończyłam zakupy najszybciej jak mogłam, napełniłam nasze koszyczki i ruszyłam w drogę powrotną.

Po drodze do domu Alana zaproponowała zrobić postój, by pobawić się w Luara i czarownika. Oczywiście ona była Luarem, mnie zaś przypadła rola złego maga.

Odłożyłyśmy koszyki i zaczęłyśmy wybierać dla siebie odpowiednią broń w kupie chrustu. Alana miała całkiem dobre pojęcie o szermierce, w końcu wiedziała na ten temat więcej ode mnie. Rozochocona wykrzykiwała obelgi pod adresem czarodzieja i tak ostro atakowała, że mogłam tylko słabo się bronić i błagać o łaskę.

W końcu upadłam na trawę i skończyłam w konwulsjach. Potem wznowiłyśmy wędrówkę, w pełni zadowolone z zabawy.

Wtedy jednak wróciły ponure myśli. Wchodząc na dziedziniec, boleśnie wspomniałam rozstawienie wozów, śmiech gości, kolejność spektakli i nieudany debiut Luara… Czy zresztą jakikolwiek debiut był udany? Teatr w teatrze: może zagrałybyśmy z Alaną „wygnanie syna” albo „śmierć Flobastera”.

Niańka nie mogła dość się nacieszyć, odbierając zakupy. Odczekałam, póki przygotuje obiad dla Torii i nieoczekiwanie dla samej siebie poprosiłam:

– Daj to mnie.

Mój głos był cieńszy od pisku myszy, lecz staruszka usłyszała i wzdrygnęła się.

– Ach… Tobie?

Kiwnęłam niepewnie głową.

– Spróbuję… Jeśli się nie uda, to… A może jednak?

Niania kręciła głową w zamyśleniu.

– Żeby tylko nie było gorzej.

– Gorzej być nie może – odparłam szeptem.

Niania zawahała się i z niechęcią podała mi tacę.

Droga na górę okazała się niezwykle długa. Stanąwszy przed zamkniętymi drzwiami, przestępowałam z nogi na nogę, wsłuchując się w skrzyp desek. Przerażająca osoba: Toria Soll. Zawsze bałam się obłąkanych…

Więc czemu o to poprosiłam?!

„Idź do niej, ja nie potrafię… Proszę!”

Polewka stygła na tacy. Wszystko jedno, pomyślałam bezwzględnie. Niech stygnie, Toria i tak jej nie zje.

– Wejdź – rozległ się głos za drzwiami.

Omal nie upuściłam tacy.

Drzwi okazały się otwarte. Pchnęłam je czubkiem stopy i niezgrabnie, bokiem, przecisnęłam się do środka.

– Postaw na podłodze.

Toria siedziała u okna. Widziałam jej plecy i czarne włosy, rozsypujące się na ramionach. Szklanka kiwnęła się, omal nie wywracając, talerzyk zabrzęczał. Wstrzymałam oddech.

– Lepiej już idź – powiedziała matowym głosem. – Tutaj niczego nie ma.

– Jest dziecko – odpowiedziałam ostrożnie.

Każde moje słowo mogło wywołać nieobliczalną reakcję. Jakbym stąpała po kruchym lodzie.

– Dziecko ma matkę – odparła tym samym tonem.

Milczałam.

– Zresztą, jak chcesz – rzekła, opuszczając głowę. – Odejdź.

Ruszyłam do wyjścia i już na samym progu dogoniło mnie pytanie:

– On żyje?

Powstrzymałam pragnienie, by się obejrzeć. Chwyciłam dłonią klamkę. – Tak.

– To on prosił, żebyś przyszła?

Rozpaczliwie szukałam w myślach odpowiedzi. Zarówno „tak”, jak i „nie” mogły się okazać jednakowo zgubne, nie mogłam wymyślić niczego mądrego, więc powiedziałam prawdę.

– On także prosił.

– Kto jeszcze?

Miałam wrażenie, że ton jej głosu nieco się zmienił.

– Jeszcze ja sama chciałam.

– To wszystko?

Znowu dramatyczne szukanie odpowiedzi.

– Tak. Nie. Obiecał, że wkrótce się zjawi…

Na próżno czekałam w drzwiach na kolejne pytania. Toria ukryła twarz w dłoniach i tak zastygła.

Parę dni później bawiłyśmy się z Alaną na podwórcu. Tupot końskich kopyt sprawił, że pokryłam się gęsią skórką. Nie mogąc się opanować, wybiegłam przed bramę. W stronę domu galopował niewielki, pięcioosobowy oddziałek.

W głowie miałam zupełną pustkę. Odsunąwszy Alanę, chwyciłam za ciężkie skrzydło wrót i w tym momencie dostrzegłam, że jeźdźcy mają na sobie czerwono-białe mundury. Cała pokryłam się gorącym potem. To nie zbójcy, tylko… Egert?!

– Dziewczyno, pani w domu? – zawołał porucznik, biorąc mnie za służącą.

Kiwnęłam głową. W gardle mi zaschło: ani „tak”, ani „nie”…

– A młody panicz? Nie zjawił się?

– A wam co do tego? – zapytała niania, przychodząc mi w porę z pomocą.

Porucznik zamachał przed naszymi oczami jakimś papierem.

– Rozkaz pana burmistrza, rozporządzenia sędziego i naczelnika straży miejskiej! Wpuścić w imieniu prawa!

Jakbyśmy mogły nie wpuścić…

Żołnierze zsiadali z koni. Moje dłonie spoczywały na ramionach Alany. Dziewczyna kurczowo wczepiła się w moją jubkę.

– Pani nikogo nie przyjmuje – powiedziałam ochryple – - a młody panicz daleko…

Porucznik zmarszczył tradycyjnie wystrzyżone brwi.

– Mam rozkaz. Zameldujcie swej pani… – Przenosił wzrok ze mnie na niańkę i z powrotem, w końcu postanowił dogadać się z młodszą. -…Jak najszybciej o naszym przybyciu. Każda chwila droga!

Przypomniałam sobie, jak dwóch takich wykręcało ręce biednemu Musze.

– Nikogo nie przyjmuje – wycedziłam przez zęby. – Nikogo. Powiedzcie, o co chodzi, a ja przekażę…

Porucznik nasrożył się, zastanawiając się, czy ma mnie ukarać za opór, czy też zgodzić się na tę propozycję.

– Czy pan Soll zezwolił wam na przemoc? – zdziwiłam się, przyspieszając jego decyzję.

Zeskoczył z konia. Zmierzył mnie sceptycznym spojrzeniem, potem wycedził przez zęby:

– Umiesz czytać?

Podetknął mi pod nos dokument z pieczęcią. Jeśli strażnik chciał zawstydzić mnie mym niedouczeniem, tu się przeliczył.

W imieniu prawa… Zatrzymanie… oskarżonego… czyny bezecne… morderstwa… pojmać… doprowadzić w łańcuchach…

– O kim to? – spytałam, zagubiona.

Litery skakały mi przed oczami.

– Powiedz twojej pani – burknął niechętnie strażnik – że mamy rozkaz aresztować Luara Solla jako mordercę. Zabójcę ze studziennym łańcuchem.

Moje usta rozchyliły się same od ucha do ucha z niewiadomej przyczyny.

– Kogo? – spytałam z tym głupawym uśmiechem.

Porucznik przewrócił oczami.

– Powiedz twojej pani! Jej syn, Luar Soll jest poszukiwany jak zbrodniarz!

– Ten sam? – zapytałam wciąż tymi rozciągniętymi idiotycznie wargami.

Obok jęknęła niańka. Porucznik odwrócił wzrok. Półgłosem rozkazał swoim:

– Przeszukać dom.

– Nie pozwalam – rozległ się głos od drzwi wejściowych.

Wszyscy: ja, porucznik, niania, a nawet Alana, odwrócili się w tamtą stronę jak na komendę.

Toria Soll stała w drzwiach. Włosy miała starannie przyczesane, sine cienie na policzkach i lód w oczach.

– Nie pozwalam. Nie ma go tutaj, Warto. Nie mówiąc już o tym, że oskarżenie jest bzdurne.

Porucznik skłonił się.

– Pani, otrzymałem rozkaz…

Toria zmarszczyła brew.

– Nie wierzysz mi? Nie ma tutaj Luara.

Porucznik skłonił się jeszcze niżej. Wzrok Torii działał na niego, jak na niektórych ludzi czyjaś wysokość. Strażnicy milczeli ze spuszczonymi oczami.

Ramiona Alany drżały pod moimi dłońmi. Także czułam na sobie wzrok Torii, który jakby zamykał mnie i dziewczynkę w niewidzialnym kokonie. Porucznik z ponownym ukłonem przedstawił Torii nakaz. Przebiegła go oczami i być może tylko ja zauważyłam, jak rozszerzyły się jej źrenice.

Nagle mnie olśniło.

– On ma alibi! – oznajmiłam zdławionym głosem. – I jest ktoś, kto może je potwierdzić! W czasie kiedy wasz morderca zabijał, Luar Soll był razem ze mną w podróży!

Wszyscy spojrzeli teraz na mnie i chwilę później na Torię. Alana patrzyła z dołu i w jej okrągłych oczach odbijał się błękit nieba.

– A ty kim jesteś? – spytał powoli porucznik.

W ślad za nim pytał dom Sollów, pytała Toria i niebo w obłokach: „Kim jesteś?”

– Jego świadkiem – oświadczyłam, zbierając siły.

Porucznik uśmiechnął się.

– Interesujący świadek…

Specjalnie zaakcentował słowo „interesujący”.

Wargi Alany drgnęły, lecz nie wypowiedziały ani słowa.

– Kiedy się zaczęły zabójstwa?

Zmrużyłam oczy jak doświadczony śledczy.

Porucznik patrzył gdzieś obok mnie.

– W ostatnich dniach wiosny.

– Pójdę do sędziego – oznajmiłam, odsuwając Alanę i robiąc krok naprzód. – Pójdę do burmistrza… Niech mnie przesłuchają. Przysięgnę na własne życie, że człowiek zwany Luar Soll nie popełnił tych strasznych zbrodni, o jakie jest oskarżony. Mało tego, ze swej natury nie jest zabójcą, a w ostatnich dniach wiosny był daleko stąd, mogę na to przysiąc!

Mówiłam coraz głośniej drżącym głosem. Porucznik pomilczał chwilę i odwrócił się.

– Mam rozkaz aresztować przestępcę. Nie moją rzeczą sądzić, jest, czy nie jest winny.

– Weźcie mnie z sobą.

Chwyciłam porucznika za rękaw.

– Natychmiast. Wszystkim udowodnię. Niech mnie nawet torturują. Zeznam to samo pod torturami. No?

Strząsnął moją dłoń.

– To nie moja sprawa. Skoro nawet pułkownik Soll uważa go za winnego…

Strażnicy momentalnie znaleźli się w siodłach. Czułam ciągle wzrok Torii, który dosłownie wisiał w dusznym powietrzu.

– On jest niewinny!

– Muszę panią uprzedzić – zwrócił się porucznik do Torii – że w wypadku, gdyby panicz Luar tutaj się zjawił, należy bez zwłoki dać znać do miasta odpowiednim władzom. Liczę na pani rozsądek.

Toria skinęła powoli głową, jakby zgadzając się na prośbę służącego o dwudniowe wychodne.

– On jest niewinny!

Jeźdźcy wypadli galopem za bramę. Biegłam za koniem porucznika, potknęłam się na grudzie ziemi i oczywiście wywróciłam…

Długo jeszcze wykrzykiwałam na pustą drogę rozmaite przekleństwa, kiedy dotarło do mnie wreszcie, że ktoś stoi za mymi plecami. Zmełłam w ustach ostatnie przekleństwo. Nie odwracając się, wiedziałam kto to.

– To nieprawda. Proszę w to nie wierzyć. To kłamstwo…

Milczenie za plecami. Zaszlochałam.

– Wszyscy go… Nie wierzę, żeby pan Egert… Nie mógł uznać Luara za… Nie. Chyba że całkiem zwariował.

Roztrzęsiona, zapomniałam o kim mówię.

– Własnego syna…

Urwałam. To dopiero niezręczność. Wielkie nieba… Za takie gafy powinno się wyrywać języki rozpalonymi szczypcami.

– Tak – powiedziała powoli Toria – oczywiście, masz rację.

Jej dłoń przesunęła się po mym ramieniu. Obejrzawszy się, zobaczyłam jak odchodzi do domu, przygarbiona niczym staruszka.

Następnego dnia, zatopiona w myślach, chlapałam się na podwórku w mydlinach. Milcząca i skupiona Alana puszczała w korycie drewnianą łódeczkę. Dzięki moim dłoniom natrafiła na pieniste fale sztormu. Łódka podskakiwała na falach, Alana zaś zręcznie prowadziła ją dalej prętem.

Niania krzątała się w kuchni, słyszałam jej westchnienia i szczękanie naczyń. Potem w domu zrobiło się cicho. Minutę później staruszka stanęła w drzwiach dla służby z takim wyrazem twarzy, że przerwałam swą pracę.

– Dziecinko – rzekła niepewnie do Alany – chodź tutaj… Mama cię wzywa.

Alana zostawiła łódkę. Przeniosła wzrok z niani na mnie. Jakiś czas patrzyłyśmy sobie w oczy.

– Boję się – wyznała w końcu.

Stojąca w drzwiach niania głośno chlipnęła.

– To głupstwo – odparłam spokojnie. – Nic się twojej łódce nie stanie. Przypilnuję jej.

Na jej twarzy pojawiło się zmieszanie. Usiłując zrozumieć moje słowa, sama uwierzyła, że jej strach dotyczy łódeczki.

– Biegnij.

Nie dając jej czasu na opamiętanie, popchnęłam ją lekko w plecy. Na sukience pozostał mokry ślad. Machinalnie wycierając ręce o fartuch, patrzyłam, jak biegnie do domu, chociaż czułam, że parę razy miała chęć zawrócić i dać drapaka.

Wargi niani drżały. Drzwi zamknęły się cicho za nimi, ja zaś przysiadłam na lichej deszczułce, dopiero teraz odczuwając zmęczenie.

Łódka kołysała się na spokojnej mydlanej powierzchni. Bańki wypuczały się tęczowymi kloszami, po czym szybko pękały i znikały. Piana w korycie topniała jak śnieg na wiosnę.

– Jesteś zadowolony, Luarze? – spytałam szeptem.

Odpowiedzią był daleki tętent.

Poczułam ciarki na plecach. Nie ruszając się z miejsca, mięłam w palcach mokry fartuch. Znowu? Może tym razem po mnie? Jak rzekłam wczoraj: niech przesłuchują. Nawet torturują.

Zacisnęłam zęby i zmusiłam siebie do wstania. Nie należy przeszkadzać tym dwojgu, skoro w końcu się pojednali. Nie ma jednak komu powitać przyjezdnych oprócz mnie.

Tupot kopyt przybliżał się. Wyglądając przez bramę, zauważyłam, że tym razem jest tylko jeden jeździec. W końcu do mnie wystarczy jeden konwojent.

Byłam gotowa skryć się za węgłem domu, kiedy w szczelinie między niedomkniętym skrzydłami bramy pojawiła się ręka. Zręcznym, wyćwiczonym gestem odsunęła do końca zasuwę. Nie zdążyłam nawet otworzyć ust, gdy jedno skrzydło bramy przesunęło się i w rosnącej szczelinie pojawił się najpierw koński łeb z pianą na pysku, potem szeroka czarna pierś zwierzęcia, a na koniec sam jeździec, tym razem bez czerwono-białego uniformu.

Energicznym gestem odgarnął z czoła zlepione włosy. Omiótł prędkim spojrzeniem dziedziniec, zatrzymując się na zamkniętym głównym wejściu i na wysprzątanym przeze mnie ganku…

Mnie na razie nie zauważył. Stałam za rogiem, przylgnąwszy do ściany, ledwie się trzymając na nogach.

Zeskoczył z konia i puścił lejce. Dwa kroki i już był na ganku.

– Egert!!!

Odwrócił się. Biegłam ku niemu, potykając się co rusz, z głową lekką niczym dmuchawiec.

W domu głośno trzasnęły drzwi i zaskrzypiały schody pod pospiesznymi krokami.

Własna dłoń, rysująca kredowe wzory na podłodze gabinetu dziekana, wydała się Luarowi ptasią łapką.

Spieszył się. Za drzwiami stał Egert Soll. Jego szept oplatał zmysły Luara, chociaż nie mógł rozróżnić słów. Słuch młodzieńca działał dziwnie wybiórczo: doskonale słyszał ruchy strażników na schodach, sapanie starego woźnego, ćwierkanie wróbli pod oknami, a nawet chrobot myszy wędrującej między ścianami. A jednak skierowane wprost do niego słowa pułkownika traciły sens, przelewając się przez umysł młodzika jak woda.

A jednak słuchał. Wystarczały mu znajome intonacje w głosie Egerta. Był bezpieczny, wiedząc, że nie dojdzie do spotkania. Miło jest patrzeć w ogień, lecz nie każdy odważy się w niego wejść. Luar zbyt dobrze pamiętał ostatnie spotkanie z byłym ojcem. Chociaż nie, ostatnie zdarzyło się w leśnej kryjówce Sowy. Niestraszno skrzyżować broń. A tamten dywan na podłodze domu w Kawarrenie z wydeptaną ścieżką… Nie chciał przechodzić tego od nowa. Za żadne skarby.

Teraz ucieknie. Tamci ludzie sądzą, że zapędzili go jak wilka w pułapkę. Wszystkie problemy przyzwyczaili się rozwiązywać za pomocą żelaza. Egert nie jest inny… Prawie taki sam. Mówi coś ważnego. Szkoda, że Luar nie pojmuje. Ale mów, Egercie, mów dalej, twój głos wyzwala wspomnienia.

Czarna kijanka, oślizgła główka z ogonkiem. Przywiera do ścianki koryta, łaskocze dłoń. Śnięta rybka na płyciźnie, zmętniała srebrna łuska… Wyciśnięty na śniegu ślad potężnej łapy… Płozy schnące na słońcu…

Znowu ten wydeptany dywan, niech go licho. Soll przemawia właśnie szczególnie mocno i przejmująco…

Szum wodospadu. Mów dalej, Soll.

Ale jak bardzo chce się zdobyć na takie głupstwo. Nawet bez celu. Wszystkie głupstwa są bezcelowe, a niektóre nawet szkodliwe. Zobaczyć cię, Egercie…

Za drzwiami zrobiło się cicho. Luar, zbity z pantałyku, podniósł głowę ze zdziwieniem. Cicho. Pospieszne kroki. Mamrotanie woźnego. Nowy, nieznany głos i znów cisza. I nagle absolutnie wyraźny, doskonale słyszalny szept:

Wyłamać drzwi.

Pauza. Ochrypły krzyk:

– W imieniu prawa!

Luar przymknął powieki. Poczuł nagły strach, jakby od strony drzwi powiało gęstym trującym gazem. Nienawiść jest kluczem. Nienawiść szukająca wyrazu.

Ależ tak, potwierdził Fagirra. Właśnie doszliśmy do najważniejszego… Nie wystarczy wykląć wyrodka. Trzeba go jeszcze zabić. Zrodzony przez pomyłkę powinien jak najszybciej umrzeć. Jego śmierć naprawia, by tak rzec, porządek świata.

Drzwi zatrzeszczały. Jedno uderzenie i następne. Miernoty od ciężkiej pracy. Buch. Buch.

– Dlaczego? – zapytał w roztargnieniu Luar.

Uderzenia przerwały się. Znowu nastąpiła cisza. Dyszenie, które Luar mógł rozpoznać spośród tysiąca innych. Jego dłoń kurczowo zacisnęła się na medalionie.

Otworzysz, wyrodku? Czy sam się mam wziąć za ciebie?

Czarny pył. Świeczka gaśnie. Cieniutki dymek…

Zapragnął przestać istnieć. Dwie siły, szarpiące jego duszę niczym kleszczami, stały się jedną: cudza, odpychająca wola i własne pragnienie, by zniknąć, uciec gdzieś…

Rzucił się…

Było to bolesne.

Po tym, jak rozpłynęły się ściany gabinetu, jak pokryta symbolami podłoga zamieniła się w wielki lej, po tym, gdy złączone moce wyrzuciły Luara w mrok, nicość… po wszystkim…

Jego ciało spływało bezforemnym ślizgiem po niewidzialnym skłonie. Płonące ciało. Ognista lawa. Słyszał jak załamywały się pod nim kruche gałęzie drzew, topiły się kamienie pod jego ciężarem, wyczuwał zeszklony od żaru piasek. Lśnił krwawą łuną. Czerwony pożar do samych niebios. Zostawiał za sobą zwęgloną pustynię, a jego płomienny krzyk wstrząsał obłokami.

To było jak ugaszenie wielodniowego pragnienia. Był lawą, spływającą ze zbocza góry…

Potem ocknął się i wydało mu się, że leży twarzą w dół, z rozpostartymi rękoma, patrząc na zielony dywan na podłodze. Stary dywan z wydeptanymi frędzlami…

To była daleko przepływająca pod nim ziemia: zielono-szara, osnuta mgłami, z błyskającymi nitkami rzek i równymi kwadratami pól. Wisiał pośrodku nieba, a jego rozpostarte ręce zdawały się drgać konwulsyjnie. Odwróciwszy głowę, ujrzał białą łopatkę gęsto splecionych piór.

Niezgrabny ruch wywołał zachwianie równowagi. Ziemia odskoczyła na bok i zobaczył linię widnokręgu, za którą rozciągała się bezkresna błękitna przestrzeń. Nie czuł strachu ani radości. Po prostu wisiał w niebieskim przestworze z nieruchomo rozpostartymi skrzydłami. Jego cień płynął w kurzu drogi, a potem zobaczył swoje odbicie na powierzchni okrągłej tafli jeziora. Stojąca woda w okrągłej czaszy. Po brzegi. Łakomie upił z niej łyk i zachlapał przy tym koszulę. Zadrżał, zapewne z zimna.

To chyba była sala bankietowa. Obszerne pomieszczenie ze sklepionym sufitem, w którym od jednego końca do drugiego rozciągał się wielki dębowy stół. Luar westchnął spazmatycznie i opadł na brzeg zakurzonego aksamitnego fotela. Ręce mu drżały. Pachniało dymem.

Jego oczy powoli przywykły do półmroku. Ze ścian komnaty spoglądały ponuro ledwie rozpoznawalne oblicza. Nikłe światło przenikało przez szpary w zasłonach. Luar wstał, słaniając się na nogach. Było mu duszno. Szarpnął kotarę, jak szarpie się przyciasny kołnierzyk.

Z zewnątrz wpadł promień słońca. Wzniecony tuman kurzu wydał się Luarowi chmarą świecących muszek. Boleśnie zmrużył oczy. Złote frędzle, zdobiące kotarę, kołysały się ciężko. Spomiędzy fałd wypadło zasuszone truchło karalucha.

Luar cofnął dłoń. Dopiero teraz przyszło mu do głowy, że bez pytania rządzi się w cudzym domu, w którym nigdy jeszcze nie był i do którego spadł prosto z nieba…

Przeszedł go dreszcz. Na podłodze obok fotela leżały dwa białe pióra.

Ech ty, wyrodku.

Czuł się niesamowicie ciężki, jak lawa. Deski podłogowe skrzypiały i uginały się pod jego stopami. Drzwi otworzyły się zanim dotknął brązowej klamki. Idąc dalej, uświadamiał sobie, że zna rozkład pokoi i zawartość szaf bibliotecznych, a także, że właściciel nigdy się już nie zjawi. Twarze z portretów śledziły każdy jego ruch. Nie miał sił obejrzeć się, by napotkać wzrok nieruchomego osobnika w pierwszej z brzegu ramie…

Następne wnętrze okazało się pustym i nasłonecznionym przedpokojem. Pośrodku stał fotel. Luar zatrzymał się, nie spuszczając oczu z jasnowłosej potylicy i odrzuconego na ramiona szarego kaptura.

Należało się przywitać, ale przez usta nie chciało mu przejść zakazane słowo: Ojciec…

Siedzący westchnął i obejrzał się. Luar drgnął, widząc własną, nieco postarzałą twarz.

Загрузка...