Rozdział piąty

Poranek spędził samotnie, podobnie jak dzień poprzedni. Pijatyki w domu Solla z czasem ustały. Mieszkańcy Kawarrenu dowiedzieli się o dziwnej niechęci Egerta do wypełnienia żołnierskiego obowiązku, by odpowiedział na wezwanie i objął z powrotem dowództwo nad garnizonem w walce z rozbójnikami, o których okrucieństwie doszły wieści i tutaj. Miasto żyło plotkami, lecz i te się skończyły. Ktoś stracił dla nich zainteresowanie, ktoś inny wzruszył ramionami, a niektórzy wręcz uznali Egerta za tchórza i zdrajcę…

Uśmiechnął się. Mieszkańcy miasta nawet nie podejrzewali, jak mało go obchodziły ich opinie. Siedział przy oknie i patrzył obojętnie na kałuże tworzące się od deszczu, wałęsające się zmokłe psy i przejeżdżające od czasu do czasu karety z pstrokatymi herbami.

Ktoś niepewnie zapukał do drzwi. Stroskany lokaj wsunął w szparę perkaty nos.

– Jaśnie panie… ktoś przyszedł…

Egert machnął niechętnie dłonią. Nie życzył sobie wizyt.

Lokaj odszedł, lecz wrócił po chwili, odrobinę wzburzony.

– Jaśnie panie… Ona mówi, że to bardzo ważne… Ona…

– Jaka ona? – zdziwił się Egert.

Nie zdarzało mu się tutaj przyjmować dam.

Lokaj zmieszał się i westchnął cicho.

– Dziewczyna, jaśnie panie. Taka… jednym słowem, dziewczyna.

Egert zastanawiał się chwilę, zapatrzony w strugi deszczu. Pogoda nie sprzyjała wizytom i doszedł do wniosku, że tajemnicza nowo przybyła rzeczywiście musi mieć ważną sprawę.

– Proś – rzucił lokajowi.

Tamten znowu się zmieszał.

– Jest… cała mokra, panie. Pomoczy dywan…

– Czy nie powinieneś mnie chronić przed wizytami brudnych dziewek? – zapytał chłodno jego pan.

Lokaj zaniepokoił się.

– Więc… wyrzucić?

Egert wstał z westchnieniem.

Dziewczyna czekała za drzwiami. Rzeczywiście wyglądała jak zmokła kura, czarne włosy zlepiły się w strąki, pod podeszwami sfatygowanych trzewików utworzyła się spora kałuża. Gospodarz nie poznał jej w pierwszej chwili, dopiero, gdy ruszyła wprost ku niemu i zachrypiała:

– Panie Soll… Przyjechałam w sprawie… Luara.

Nie musiała wypowiadać tego imienia. I bez tego Egert doskonale pamiętał jesienną uroczystość z udziałem wędrownego teatru, ognistą komediantkę, wywołującą ogólny śmiech, i swego syna w habicie zakonnika Łaszą. Dziewczyna imieniem Tantala w jego świadomości wiązała się z przykrym szokiem odkrycia prawdy, toteż zmarszczył się boleśnie.

– Co z Luarem?

Zatrzepotała rzęsami z zaskoczoną miną. Zdaje się, że nieprzyjazne powitanie było dla niej problemem. Szukała słów, by udobruchać gospodarza.

– Luar… Chcę z panem porozmawiać, panie Soll. To przeze mnie tak wyszło. Nie moja wina, że wszystkiego się dowiedziałam…

Lokaj stojący za plecami Egerta nadstawił ciekawie uszu. Soll stłumił w sobie małoduszne pragnienie, by odesłać tamtego.

– Czego wszystkiego? – zapytał nazbyt głośno, żeby okazać sobie i służącemu na ile nieistotne są dlań wszystkie sekrety świata.

W głębi duszy był zresztą przekonany, że dziewczyna nie wie najważniejszego.

Zaczerpnęła powietrza. Zezując na lokaja poprosiła cicho, ze smutkiem.

– Proszę się schylić… Powiem panu.

Wzruszył ramionami i pochylił głowę. Przybliżyła zsiniałe z zimna wargi do jego ucha i zaszeptała ledwie słyszalnie.

– Ma medalion… Chodził na grób… Ale nie jest niczemu winien. Był w Wieży Łaszą… Może się stać taki jak Fagirra, choć nie powinien. Dlaczego pan go zostawił?

Lokaj sapnął z oburzeniem, niczego nie dosłyszawszy. Egert stał wciąż przygarbiony, mając tuż przed oczyma rozpalone źrenice dziewczyny, błagalne, mokre od łez, wystraszone własną śmiałością.

– Panie Soll… Ja, oczywiście, nie mam prawa… ale nikt oprócz mnie by panu tego nie powiedział. Przepraszam.

Z trudem rozprostował plecy. Odwrócił się i ruszył do siebie ciężkim, powolnym krokiem. Obejrzał się u podnóża schodków.

– Na pewno jesteś głodna?

Milczała, wpatrując się w niego intensywnie. Nie rozumiała, czego od niej chce.

Uśmiechnął się z przymusem.

– No, dobrze. Dostaniesz jeść. Potem porozmawiamy.

Pospiesznie skinęła głową. Miał wrażenie, że dziewczyna nie ma odwagi poprosić o coś jeszcze.

– Tak? – spytał przez ramię.

Westchnęła nerwowo.

– Jeśli można… chciałabym się umyć.

Droga do Kawarrenu zajęła, wedle jej relacji, wiele dni. Jak wiele, nie umiała powiedzieć, straciła w trakcie rachubę. Bardzo się zmieniła od czasu, gdy Egert widział ją poprzednio: wychudła, dojrzała i straciła sporo ze zwykłej wesołości. Gorąca kąpiel i obfity obiad przywróciły jej żywotność. Egert zauważył kątem oka, jak zarzuciła serwetkę na przedramię posągu ozdabiającego jadalnię, dzięki czemu pastuszek z brązu upodobnił się do kelnera.

Egert zaprowadził ją do gabinetu i pozwolił podziwiać bojowe dziki na gobelinach i portret kobiety z synkiem. Usiadła w tym samym fotelu, w którym parę miesięcy temu siedział Luar. Soll stłumił w sobie uczucie goryczy,

Zaczęła opowiadać z wysiłkiem, przezwyciężając nieśmiałość, potem mówiła coraz szybciej i swobodniej, przy czym jej głos zdumiewająco zmieniał się zależnie od tego, kto był w danej chwili bohaterem opowieści. Egert poczuł ciarki na plecach, słysząc w ustach słabo znanej dziewczyny znajomą intonację Luara. Przemawiała, umiejętnie podtrzymując uwagę słuchacza, naśladując kolejne postacie. Patrzył w jej błyszczące, czarne oczy, dostrzegając pewne podobieństwo do Torii, gdy była całkiem młoda i nie przeżyła jeszcze śmierci narzeczonego, kompletnie poświęcona nauce i miłości… Oczywiście, dziewczyna nie przypominała z twarzy jego żony, ale ten blask w oczach…

Pozwolił sobie lekko rozluźnić pancerz ochronny, odgradzający go od świata i pomyśleć o młodej Torii, o pieprzykach na jej szyi i o pierwszej miłości dojrzewającego, lekkomyślnego Luara.

Całe szczęście, że w ciągu tych okropnych miesięcy chłopak nie był sam.

Opowiedziałam mu wszystko. To znaczy wszystko, co uznałam za ważne, czego według mnie powinien dowiedzieć się o Luarze. Pominęłam drobiazgi i na tym się właśnie potknęłam, ponieważ Egert Soll nie był głupcem.

Wstał i podszedł do okna. Patrząc na jego szerokie plecy, znowu poczułam zamęt w głowie, że jednak tu jestem, że rozmawia ze mną jak z kimś równym sobie, że siedzę w fotelu i grzeję się przy jego ogniu, że rozmawiamy sam na sam, a przecież wydawał mi się zawsze kimś niedostępnym, jak posąg na wysokim cokole.

Przymknęłam powieki. Najlepiej bywało, kiedy wędrowałam krytym wozem, gdy miałam przyjaciół, z którymi zjadłam obfitą kolację. Co innego wędrować samotnie na piechotę, niebezpiecznymi drogami, nocując pod płotem…

Uśmiechnęłam się. Wiejskie dzieciaki dawały mi drobne pieniążki za „prychnięcie”. Podchodziłam do pierwszego lepszego, proponując „prychnąć” za miedziaka. Każdy się namyślał, lecz zwyciężała ciekawość. Pokazywałam prostą sztuczkę, jakiej nauczył mnie Flobaster: nadymałam policzki, ruszałam uszami i w końcu zabawnie „prychałam”. Mały cyrkowy numer.

Dzieciaki i wyrostki, chciwe widowiska, zbierali się całymi grupkami, wołali kolegów. Zdarzało się zebrać sporą garść monet. Zdarzało się jednak i tak, że później doganiał mnie rosły młodzik i wszystko zabierał, nawet to, co zarobiłam gdzie indziej.

Uśmiech zgasł. Nie mogłam powstrzymać westchnienia. Soll odwrócił się od okna, za którym wciąż spływały strugi deszczu. Nasze oczy spotkały się. Zrozumiałam, że to, co przemilczałam, jest dla niego absolutnie jasne.

– Tak – powiedziałam zbyt głośno, pragnąc zagłuszyć arogancją swoją lękliwą niepewność. – Tak. Kocham go. No i co z tego?

Przyjął moje wyznanie w sposób całkiem nieoczekiwany. Uśmiechnął się krzywo.

– A ja nie kocham. Matka też nie.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Znowu się odwrócił.

– Miałem tutaj ostatnio same nieprzyjemności. Nie wypełniłem wojskowego obowiązku, odepchnąłem syna… To znaczy, nie syna, a… W każdym razie to karygodne. Rzuciłem go na pastwę losu. Tak?

Wstałam. Podeszłam do niego i padłam na kolana.

– Tak. Niech mnie pan zabije albo wygoni. Wszystko rozumiem. Zachowanie pani Torii i pańskie… W ogóle to nie moja sprawa. Lecz Luar niczym nie zawinił. Za co go tak… Nie jest winien, że się urodził… A jeśli teraz coś się z nim stanie… to będzie pańska wina. Teraz może mnie pan uderzyć… i wygnać.

Długo spoglądał na mnie z góry. Potem schylił się, złapał mnie wpół, aż dech mi zaparło, podniósł z kolan i uniósł nad podłogą jak kociaka. Znaleźliśmy się twarzą w twarz. Minęło parę długich minut, podczas których starałam się nie oddychać.

– No dobrze.

Westchnął i postawił mnie na podłodze.

– Wykazałaś wiele odwagi, mówiąc mi to. Teraz ja wykażę odwagę. Siadaj.

Idąc za jego gestem, opadłam z powrotem na fotel. Przeszedł się po pokoju, zatopiony w myślach. W końcu zatrzymał się przede mną. Wstałam znów, drżąca.

– Ależ siedź…

Energicznie tknął moje ramię. Postał chwilę, zastanawiając się, potem westchnął.

– Kiedy Toria miała niespełna dwadzieścia lat… przyjechała z narzeczonym do Kawarrenu. To nie byłem ja. Student zwący się Dinar Darran.

Znowu zamilkł, obserwując moją reakcję. Naturalnie zdziwiłam się, ale nie zamierzałam tego okazać. Zdaje się, że zadowolił go mój spokój. Chrząknął i kontynuował opowieść.

– Przyjechali do Kawarrenu w celach naukowych. Niestety, stanąłem na ich drodze. Ja, pierwszy zabijaka w mieście. Uroda Torii nie pozostawiła mnie obojętnym. Zachowałem się brutalnie, prowokując studenta Dinara do pojedynku. I zabiłem go.

Znowu przeszedł się po pokoju, zerkając kątem oka, jak przyjęłam owo wyznanie. Siedziałam jak skamieniała. Coś mi mówiło, że nikt przede mną nie słuchał tak szczerej spowiedzi z jego strony. Prawie się wystraszyłam. Czy to zaszczyt, czy kara?

– Zabiłem go – powtórzył, patrząc w podłogę. – Biedak, prawie nie potrafił fechtować… Sprawa zapewne na tym by się zakończyła, lecz tego samego dnia pojawił się w mieście pewien ważny świadek pojedynku. Uznał mnie winnym morderstwa. Swoją drogą, miał rację.

Skrzywił się mimo woli.

– Ten ktoś wyzwał mnie do walki…

Znowu zamilkł. Przyglądałam się, jak przywołuje wspomnienia i przeżywa od nowa straszne chwile, które potem nadeszły.

– Rzucił na mnie klątwę – podjął ponuro. – Zostawił mi szramę na policzku.

Przesunął palcem wskazującym od skroni do podbródka, zostawiając czerwoną smugę na skórze.

– Długą bliznę… wraz z klątwą tchórzostwa. Stałem się nieznośnie, bezmiernie strachliwy. Zgubiłem się, zżerany przez wewnętrznego tchórza. Bałem się mroku, wysokości, bólu, krwi… Obawiałem się hańby, która deptała mi po piętach, ponieważ gardzi się tchórzami.

Głęboko odetchnął.

– Panie Egert – szepnęłam – może nie trzeba…

Zrozumiał, co chciałam rzec. Uśmiechnął się chmurnie.

– Trzeba, Tantalo. Chcę, żebyś zrozumiała.

Usiadł wreszcie, zakładając nogę na nogę i splatając dłonie na kolanie.

– Tak… Musiałem rozstać się z dotychczasowym życiem i uciekać z miasta. Przeżyłem ból, bagno i wstyd, dopóki los nie przywiódł mnie do miasta, gdzie Łujan był dziekanem uniwersytetu, a… Toria okazała się jego córką. Chciałem znowu uciekać, lecz dziekan mnie zatrzymał. Zasiał w mej duszy nadzieję, że kiedy spotkam się z tym, kto mnie przeklął, zdołam może wybłagać przebaczenie…

Deszcz za oknem z ulewnego zamienił się w drobną, lepką mżawkę. Gdy Egert znowu zamilkł, poniewczasie zrozumiałam, że więcej póki co nie opowie.

Znowu się uśmiechnął.

– Więc Luar stał się prawdziwym mężczyzną? I należycie go oceniłaś?

Wzdrygnęłam się od nieoczekiwanej urazy i natychmiast straciłam panowanie nad sobą. Poczułam ciepło rozlewające się po twarzy, uszach i szyi. Spuściłam nisko głowę, pragnąc skryć się przed wzrokiem gospodarza.

Jego dłoń spoczęła na mym karku.

– Nie ma się co mnie wstydzić…

Zamarłam, bojąc się wstrząsnąć gwałtownie głową i zrzucić jego dłoń. Westchnął, delikatnie pogładził mnie i znowu odszedł ku oknu.

Zaczął znów mówić. Przed mymi oczami jawiły się i rozpływały kolejne obrazy cudzego życia. Widziałam dwudziestoletniego Egerta, po raz pierwszy wchodzącego do gmachu uniwersytetu, dumne oblicze Torii, zatopionej we własnym bólu… Ogromnym bólu. Oboje przeszli drogę przez mękę, by odnaleźć szczęście, które następnie próbował zniszczyć Zakon Łaszą. „Koniec Czasu”, rozkopany kurhan, Czarny Mór, wezwany przez szalonych fanatyków. Nie wiadomo czemu wspomniałam akurat mego starego dziadunia, pomarszczonego i schorowanego, bez przerwy zrzędzącego na moją biedną mamę. Nagle poczułam ciarki na skórze, ponieważ słuchając Egerta, ujrzałam dziekana Łujana jakby własnymi oczami, maga, zwyciężającego zarazę za cenę własnego życia.

Egert zamilkł na chwilę. Posmutniał, przygryzając wargi. Odwrócił się do mnie gwałtownie.

– Fagirra. Tak go zwali. Próbował nakłonić mnie do zdrady. Byłem tchórzem, nie byłem w stanie sprzeciwić się siłą. Spisek mnichów sprawił, że obwiniono Łujana o wywołanie czarami zarazy. Torię uwięziono…

Zadrżałam. Mroczna izba tortur. I ten człowiek, będący prawdziwym ojcem Luara, pytający: „Gdzie to jest? Gdzie Amulet?!”.

– Amulet? – powtórzyłam machinalnie.

Soll chyba nie dosłyszał.

– Byłem świadkiem oskarżenia. A raczej mój strach. Oczekiwali, że powiem to, czego żądał Fagirra, ponieważ strach był silniejszy ode mnie. Uczynił mnie ich niewolnikiem. Fagirra dobrze o tym wiedział…

Znowu usiadł, splatając dłonie. Westchnął z wysiłkiem.

– Ale gdy ona weszła na salę sądową…

Zmrużyłam powieki. Każdy krok sprawiał ból ciała udręczonego torturami. Tłum gęsty jak błoto, nienawistne spojrzenia… Najpierw gwar, potem grobowa cisza. Podest dla świadków. Sędzia za wielkim stołem i ława oskarżonych.

Soll wciągnął głęboko powietrze.

– Ona także wiedziała. Wiedziała, że powiem „tak”. Tak, wysoki sądzie i wy, dobrzy ludzie, Łujan i jego córka wezwali Czarny Mór, byłem przy tym. Ona mi pozwoliła. Tak. Tak…

W jego oczach błysnął groźny ognik. Wstrzymałam oddech.

– Nie wiem, jak to się stało – podjął po chwili – ale powiedziałem „nie”. Nie! To kłamstwo! Nie…

Odchylił się na oparcie fotela. Potarł palcami policzek.

– W tym momencie zaklęcie ustało, Tantalo. Szrama znikła. Wszystko skończyło się… dobrze. Ponieważ… Kleszcze o ostrych szczypcach… prosto w jego pierś. Nie miałem pod ręką innej broni, on zaś miał zatruty sztylet… Zakopaliśmy go. Zapomnieliśmy.

Rozplótł dłonie. W szaroniebieskich oczach widniało zmęczenie.

– To wszystko, Tantalo. Po urodzeniu Luara… Toria długo chorowała. Długo nie mogła urodzić kolejnego dziecka, jakby konający Fagirra ją przeklął. Niemal straciliśmy nadzieję, gdy przyszła na świat Alana. Teraz już wiesz…

Odwrócił się i mówił dalej, patrząc na dzika wyszytego na gobelinie.

– Miałem dużo szczęścia w życiu, tak wiele, że obecny wyrok losu wydaje mi się niemal sprawiedliwy. Toria stała się częścią mnie i jej strata najbardziej boli. Jest jak zbezczeszczona świętość, do której nie sposób wrócić. Nikomu tego nie mówiłem, tylko teraz tobie. Nie wiesz, dlaczego?

Miałam ochotę znowu paść na kolana.

– Jest jeszcze jeden człowiek – dodał, przesuwając bezmyślnie pakami po pysku dzika – któremu mógłbym… ale to byłoby coś innego. On wie wszystko. To właśnie on naznaczył mnie szramą i rzucił klątwę… Złamał mi życie. Potem zwrócił mnie samemu.

Westchnienie.

– Boję się go jednak. Nie potrafiłbym rozmawiać z nim tak, jak dzisiaj z tobą.

– Kim on jest? – spytałam cicho.

– Nazywają go Tułaczem – odparł niechętnie Egert. – Nikt nie zna prawdziwego imienia. Jest stary. Nie jest magiem, ale…

– Potrafi rzucić klątwę?

– Tak. Nikt nie wie, kim jest. Dziekan Łujan uważał, że to on był Odźwiernym, który nie wpuścił na świat stojącej za progiem Trzeciej Siły. Kontakt z ową siłą go jednak odmienił… Ach, prawda, nie wiesz, o co chodzi… Odźwierny, Wrota… Nie wiesz nic. Ja także nie wiem wszystkiego. Raz do roku, w Dzień Wszelkiej Radości, Tułacz zjawia się w mieście. Spotykamy się w karczmie „Pod Ryjówką”. Ani razu nie odważyłem się zacząć rozmowy. Patrzymy na siebie, wypijamy po szklance wina i on wychodzi, zostawiając mnie.

Zamknął oczy, wspominając. Kąciki jego ust nieco się uniosły.

– Nie zmienił się w ciągu dwudziestu lat. Jest taki sam, odkąd go znam. Dziwne… W przypadku zwykłego człowieka. Kto go tam wie… Te jego obojętne oczy, jakby odbijała się w nich obojętność całego świata. Bezrzęse powieki. Dziwne, że interesują go jeszcze nasze, ludzkie sprawy. Zdaje się, że wszystko mu jedno. A jednak zjawia się w Dzień Radości i nigdy się jeszcze nie spóźnił.

Długą chwilę wsłuchiwaliśmy się w szum deszczu.

– Amulet – powiedział, pocierając czoło z westchnieniem. – Luar zdobył Amulet, którego tak pragnął Fagirra. Medalion był ukryty w gabinecie dziekana. Po jego śmierci Toria schowała tę rzecz bez mojej wiedzy, bym nie wygadał się podczas przesłuchania. Sama… nie wydała… tamtemu. A podczas Oblężenia… oddaliśmy medalion. Oddaliśmy Tułaczowi, bo wiedzieliśmy, że zdoła go uchronić. Widocznie Luar spotkał Tułacza, który mu oddał Amulet. To znaczy, że Luar jest nowym Wieszczbiarzem…

Mnie także przychodziła wcześniej do głowy podobna myśl, lecz dopiero wypowiedziana głośno przez Egerta, zamieniła się z domysłu w pewnik.

– I co teraz będzie? – spytałam szeptem. – On… Zdaje mi się, że coś zamierza. Postanowił: „Skoro wszyscy uważają mnie za syna Fagirry, stanę się taki, jak on… „. Co teraz będzie, panie Egercie?

Uśmiechnął się.

– Panienko, nie jestem magiem. Nie umiem przepowiadać przyszłości. Czego oczekujesz?

Zebrałam myśli.

– Chcę, żeby pan wrócił i spotkał się z Luarem. I żeby poprosił pan o wybaczenie panią Torię. Ona bardzo cierpi.

– Niczego nie zrozumiałaś – oświadczył smutno. – Według ciebie zrąbane drzewo wystarczy na powrót postawić na pniu i samo odrośnie.

Rozzłościłam się. Zdrowy rozum podpowiadał mi, że nie powinnam, lecz gniew zapanował nade mną i słowa popłynęły same.

– Pan… jest po prostu… Porzucił pan rannego. Być może śmiertelnie. Upaja się pan własnym cierpieniem… a zostawił tamtych samym sobie. Nic tego nie usprawiedliwia. Porzucił pan Torię akurat wtedy, gdy potrzebowała…

– Zamilcz – powiedział tak zimnym tonem, że dalsze słowa uwięzły mi w gardle.

Zapomniałam, z kim rozmawiam. Kogo ośmielam się pouczać. Strzeżcie Niebiosa przed wszelkimi związkami z pułkownikiem Sollem.

Wcisnęłam głowę w ramiona, patrząc w podłogę i smętnie dumając, że nadszedł koniec mojej misji, która się pozornie powiodła. Będę teraz musiała udać się w drogę powrotną z „prychaniem”, deszczami i nocnym chłodem, by zamiast Luara spotkać młodego Fagirrę, a wtedy pozostanie już tylko milcząc zejść mu z drogi.

Za oknem zaczął się zmierzch. W półmroku pokoju dostrzegałam tylko nieruchomą sylwetkę Egerta. Tak nam minęła co najmniej godzina. Siedział jak posąg, ja zaś nie wstałam i nie odeszłam.

– A co z twoim teatrem? – spytał nagle z cicha. – Nie wyobrażam go sobie bez ciebie.

Nie odpowiedziałam. Zaschło mi w gardle.

– To z powodu Luara? – zapytał wciąż cicho.

Kiwnęłam głową, z nadzieją, że w ciemności tego nie zauważy. Zauważył.

– Na zawsze?

– Panie Egercie – szepnęłam – pójdę już sobie. Proszę wybaczyć… Pójdę.

Wstał, podszedł do biurka i zapalił świecę. Płomień oświetlił najpierw dłonie, potem twarz, zdumiewająco spokojną, niemal obojętną. Zerwałam się, obciągając suknię.

– To już pójdę?

– Siadaj – rzucił, nie odwracając się.

Wystraszyłam się.

– Tantalo – poprosił, wpatrując się w płomyk – opowiedz teraz o sobie.

Długo się męczyłam, próbując oddzielić bajki od faktów. Co chwila mamrotałam: „To wszystko”. Nie mogłam pojąć, że mogło go interesować wszystko, co mnie dotyczy. W końcu coś we mnie pękło i w całej pełni odpłaciłam mu za szczerość, przeżywając od nowa dzieciństwo, przytułek, spotkanie z Flobasterem, potem z Luarem… Opowiedziałam mu o naszej pierwszej nocy na wozie i o gospodzie „Miedziana Brama”, żeby wszystko zrozumiał. Tym razem nie pomijałam niczego, mówiłam o rzeczach najbardziej wstydliwych i ukrytych, upajałam się własną spowiedzią jak podróżnik na pustyni wodą z oazy. Pierwszy raz w życiu zrozumiałam dziewczynki z sierocińca, które tak lubiły opowiadać mi z płaczem historię swego życia…

– Tak – powiedział, gdy skończyłam. – A mnie się zdawało, że minęło tak mało czasu… od chwili, gdy wyjaśniłem Luarowi na czym polega różnica między mężczyzną a kobietą.

Uśmiechnął się i długo spoglądał wyczekująco w me oczy, aż do chwili, kiedy także się uśmiechnęłam.

– Jesteś wspaniałą dziewczyną, Tantalo. Jaka szkoda, że wszystko tak źle poszło. Szkoda…

Gdzieś na dole trzasnęły drzwi i rozległy się liczne głosy. Drgnęłam mimo woli. Służący zastukał cicho.

– Jaśnie panie… Posłańcy… Znowu strażnicy domagają się…

Uśmiech zgasł na twarzy Egerta, w jednej chwili jakby się postarzał i przygarbił. Odwrócił się do ciemnego okna.

– Panie Egercie – rzekłam tak przekonująco, jak umiałam – proszę jechać… Boję się wracać sama…

Ten argument przyszedł mi do głowy w ostatniej chwili. Uradowana, powtórzyłam z naciskiem:

– Tak, boję się! Na drogach pełno zbójców. Panie Egercie…

Lokaj wsunął w szparę drzwi oblicze i dłoń ze świecą.

– Prosić, jaśnie panie?

Egert odwrócił się do mnie powoli.

– Zaczekaj chwilę, Tantalo… Wyjdź, proszę.

Odprowadzana przez sługę, słyszałam wzburzone głosy gońców, czekających w przedsionku. Potem usłyszałam kroki na schodach i brzęk ostróg. Znalazłam się w małym pokoju gościnnym, gdzie służący przyniósł kolację.

Nad wejściem piekarni wisiał gliniany bochenek z wbitym weń wielkim drewnianym nożem. Luar odczekał, aż opuszczą sklep klienci, po czym wszedł do środka. Za ladą stał mały chłopiec, około dwunastoletni. Ujrzawszy Luara uśmiechnął się profesjonalnie i szczerze zarazem.

– Czego pan sobie życzy? Bułki, precle, ciepły chleb…

Luar zawahał się, nie zamierzał bowiem kupować wcale pieczywa. Już chciał wyjść, lecz przemożne uczucie, które kazało mu zaczepić szalonego starca pod mostem, wciąż miało nad nim władzę.

– Chcę rozmawiać z panem Traktanem – oznajmił.

Chłopczyk zmieszał się, zmierzył wzrokiem młodzieńca i wzruszył ramionami.

– Tutaj jest tylko pan Aktan… Może pan pomylił nazwisko?

– Tak – odparł Luar po chwili namysłu – pomyliłem się.

Chłopiec wymamrotał przeprosiny i pobiegł do piekarni na zapleczu.

– Dziadku! – dobiegł jego głos. – Tam… ktoś do ciebie… nie wiem, kto…

Do sklepu weszła kolejna klientka, wyglądająca na stałą. Chłopczyk zaraz ją obsłużył. Tymczasem w drzwiach na zapleczu stanął potężnie zbudowany, rumiany jak kołacz starszy mężczyzna w umączonym fartuchu.

– E… Kto, chłopcze?

Malec wskazał na Luara. Piekarz spojrzał ze zdziwieniem na nieznajomego młodzieńca.

– E… Przepraszam, młody człowieku. Ciasto nam rośnie i nie będzie czekać… Czym mogę…

Luara nagle olśniło.

– Witaj, bracie Traktanie – powiedział szeptem, obserwując potem, jak rumieńce znikają z policzków tamtego i bieleją jak posypane mąką.

Klientka wyszła tymczasem z pełnym koszykiem, a chłopczyk spojrzał na dziadka ze zdziwieniem i niepokojem. Luar czekał. W końcu piekarz zdołał zaczerpnąć powietrza, niczym złowiona ryba.

– Ja…

– Nie jestem wrogiem – oznajmił chłodno Luar. – Chcę tylko porozmawiać.

Tamten otarł nerwowo dłonie o fartuch. Zrobił to dwa razy, jakby chciał zetrzeć dowody zbrodni. Opamiętawszy się, rozejrzał się nerwowo po sklepie i skinął na intruza, mamrocząc pod nosem.

– Tak… Proszę za mną.

Wąski korytarzyk wypełniony był gęstym, upajającym aromatem chleba. Nad krawędzią wielkiej kadzi unosiło się białe jak pierzyna chlebowe ciasto. Piekarz zatrzymał się, najwidoczniej nie wiedząc, dokąd iść dalej. Znów wytarł dłonie w fartuch.

– Skąd pan…

– Nieważne – osadził go młodzieniec. – Chociaż… niech mi się pan przyjrzy uważnie.

Tamten przymrużył powieki, przybliżając załzawione oczy do twarzy młodzieńca. W korytarzu było ciemnawo, toteż upłynęła dłuższa chwila, nim piekarz odskoczył drżący. Na jego czole pojawiły się grube krople potu. Luar poczuł coś na kształt rozczarowania. Tak jakby w głębi duszy żywił nadzieję, że były brat Traktan jednak go nie rozpozna.

– Kim… pan jest? – wykrztusił z trudem tamten.

– Jego synem – oświadczył obojętnie. – Mam parę pytań.

Piekarz zgarbił się. Fartuch już dawno zamienił się w jego dłoniach w zmiętą, brudną szmatę.

– Myślałem… że nigdy więcej… Jestem starym człowiekiem. Mam rodzinę! Dzieci, wnuki… Dawno zmieniłem nazwisko. Myślałem, że wszystko skończone… Czym zawiniłem?

– Niczym.

Piekarz drżał nadal.

– Przez te wszystkie lata… Tak, ocalałem. Chociaż chodziłem z braćmi na wzgórze… Nie wiedziałem, o co chodziło… Myślałem, że Łasz…

Zatkał sobie usta i rozejrzał lękliwie na boki. Ze sklepu słychać było głosik malca, witającego nowego klienta.

– Kto wydał rozkaz? – łagodnie spytał Luar. – Kto wam kazał rozkopać kurhan? Mistrz? Czy Fagirra?

Tamten zatrząsł się na całym ciele.

– Nie było rozkazu… tylko wola Łaszą. Nie dopuścili mnie do sekretu… Nie byłem wtajemniczony. Po co panu to wiedzieć?!

– Tylu ludzi umarło – stwierdził w zadumie młodzieniec.

Piekarz znów się rozejrzał, załamując prosząco ręce.

– Niech pan posłucha… Proszę iść. Ja niczego nie wiem, chciałem o tym zapomnieć. Nie jestem winien, rozumie pan? W baszcie też umierali… Ja też mogłem umrzeć, lecz Niebo zrządziło inaczej. Moje wnuki nie wiedzą… Kim pan jest, żeby przychodzić tutaj i…

Zaciął się. Luar uśmiechnął się cierpko.

– Jestem jego synem, pamięta pan?

Piekarz zmiękł jak balon, z którego wypuszczono powietrze. Zaszeptał błagalnie:

– Niech pan odejdzie. Niczego nie wiem.

Luar stał jeszcze chwilę, lustrując wzrokiem postarzałe, pomarszczone oblicze. Potem pożegnał się z westchnieniem i wyszedł, skinąwszy po drodze głową zdziwionemu chłopczykowi.

Idąc niespiesznie ulicą, nie zdążył dotrzeć do gospody, gdy tłuste ciało piekarza zadyndało na rzemiennej pętli w zamkniętej komórce.

Przebywałam już pięć dni w domu Solla i przez cały ten czas nie powiedział mi „tak” ani „nie”. Nie zgodził się wracać ze mną do Luara, ale też nie odmówił. Straciłam wiarę.

Pułkownik znajdował się w stanie sennego otępienia. Jego zewnętrzna powłoka wyglądała przez okno, błądząc wzrokiem po ulicach, lecz dusza przebywała gdzieś na niedostępnych wyżynach, tam zaś panowały głucha cisza, spokój i obojętność. Jak to powiedział o Tułaczu? „Obojętność całego świata”. Zrozumiałam, słuchając jego roztargnionych odpowiedzi, że któryś z kolejnych posłańców (bo wiedziałam, że nie było to pierwsze poselstwo) nazwał go w oczy tchórzem, czym tylko go rozbawił. Tak się wyraził: „rozbawił mnie”. Wiedziałam, że niczego nie udaje i nie pozuje.

Odeszłam szóstego dnia, zostawiając nabazgrany liścik i zabrawszy do węzełka trochę jedzenia. Nie mogłam dłużej żyć w tej mglistej niepewności, nie miałam sił ani ochoty.

Byłam w fatalnym nastroju, lecz późna wiosna, przechodząca właśnie we wczesne lato, powoli przegnała z mej głowy przykre myśli. Szłam jak mrówka po klombie. Wszystko wokół pachniało i rozkwitało, sypiąc pyłki, świętowało czas godów, brzęczało i zapylało, ja zaś wdychałam głęboko kwietne wonie, oszołomiona od stóp do głów.

W pierwszej wiosce, gdzie zatrzymałam się, by odpocząć, rozmawiano tylko o rozbójnikach.

Nieopodal spalili chutor i zagrabili zapas chleba, zmuszając mieszkańców, by żywili się pokrzywami aż do następnych plonów. Kto się próbował sprzeciwić, tego powiesili i nie pozwolili zdjąć ciała przez tydzień, a jeśli krewni zdjęli wisielca mimo zakazu, w ciągu doby zbóje wracali i wieszali krewniaków…

Młody chłopak ze strzechą płowych włosów spierał się z innymi, aż ochrypł:

– Sowa jest głupcem, powinien wspierać chłopską biedotę, bo jak wszystkich rozgniewa, wydadzą go w końcu strażom…

Odpowiadali mu ponuro:

– Trzymaj język za zębami. Znalazł się wojewoda… Zdarzyło się, że ubili chłopi dziesięciu zbójów, a teraz z tej wsi zostały tylko osmalone kikuty… Straż jest daleko, mało się nami przejmuje, a jakby co i tak Sowy nie złapie. Las jest wielki…

Zgryźliwy staruszek z włosami przewiązanymi rzemykiem wyraził powątpiewanie:

– A na pewno wszyscy zbóje są od Sowy? Tu i tam pojawiają się różne szajki, a wy wciąż: Sowa?…

Też go wnet osadzili.

– Wszyscy od Sowy! A kto zanadto miele językiem, ten potem dynda na stryczku. Kiedyś zbójcy byli po naszej stronie, ale teraz… mają jednego, srogiego herszta. Ma władzę, by nas karać, więc lepiej się zamknąć i milczeć.

Nie ukrywam, że te pogawędki mocno mnie zniechęciły do samotnej wędrówki. Po krótkim wahaniu zwróciłam się do właściciela najbliższej gospody z pytaniem, czy nie wie, gdzie jest najbliższe miasto z garnizonem wojskowym? A może przebywa u niego ktoś ruszający w dalszą drogę? W odpowiedzi oberżysta tylko pokręcił głową: ciężkie czasy, interes źle idzie, niedobra wiosna… nijakich podróżnych…

Upadłam na duchu. Noc, spędzona na rogoży pod czyimś wozem, nie przyniosła ukojenia. Ranek wstał jednak słoneczny i postanowiłam jednak wędrować dalej. W końcu żadna ze mnie bogaczka, żeby rozbójnicy podnieśli dla mnie swe zadki z niedźwiedzich skór… Szkoda zachodu.

Tak właśnie rozumowałam, próbując się uspokoić, kiedy spotkałam drugiego podróżnika na pustej dotychczas drodze.

Był wysokim starcem i szedł w tę samą stronę, tylko wyszedł na trakt z innego kierunku. Przystanęłam i pozdrowiłam go, jak każe obyczaj. Kiwnął głową w odpowiedzi. Poraziły mnie jego oczy. Okrągłe, przezroczyste, bezrzęse i obojętne, jakby wyrażały „obojętność całego świata”…

Osadziłam się zaraz: czy gdyby Soll opowiedział mi o ziejącym ogniem smoku, pierwszy napotkany podróżny objawiłby mi się od razu w ogniu i dymie?

Starzec nie spieszył się zbytnio. Przystanął i obserwował mnie uważnie, jakbym była owadem na szpilce. Dokładnie tak się poczułam, jak przyszpilony motyl. Nieco zirytowana, zaczęłam również mu się przyglądać.

Nie wiadomo, ile miał lat. Twarz, pokryta siecią zmarszczek, przypominała starą, drewnianą maskę. Nozdrza rozdymały się szeroko, jakby łowiąc trop, oczy przypominały kule lodu. Najdziwniejsze jednak, że u pasa miał długą szpadę w ozdobnej pochwie, rzadki, kosztowny oręż. Zrugawszy się za podejrzliwość, w jednej chwili pojęłam, że wszystko to nie jest wytworem mojej fantazji. Naprawdę może być tym z opowieści Solla, który odmienił życie Egerta, tajemniczym Tułaczem…

A może nie. Może to zwykły surowy starzec, idący do syna w sąsiedniej wsi, sterany podagrą i nieprzepadający za synową…

Uśmiechnęłam się lekko. Poprzednie przeżycia pozwoliły mi przezwyciężyć nieśmiałość. Rozciągnęłam szerzej usta, by podkreślić owo zwycięstwo.

– Proszę wybaczyć, szanowny panie… jeśli nam razem po drodze, czy nie mógłby pan odprowadzić biedną dziewczynę, bo sama się boję…

Wargi mu lekko drgnęły.

– Mylisz się. Najstraszniejsze rzeczy dzieją się, gdy spotka się dwoje ludzi. Najbezpieczniej w samotności.

Zatrzepotałam powiekami, usiłując zrozumieć, co chciał powiedzieć. Tymczasem jego twarz nieco się odmieniła i ze zdziwieniem stwierdziłam, że zjawił się na niej uśmiech.

– Chociaż właściwie… Nie sądzę, żeby nam było po drodze…

Kiedy próbowałam zrozumieć, zgadza się, czy odmawia, podał mi ramię naturalnym i rycerskim zarazem gestem. Nie pozostało mi nic innego, jak wesprzeć się na nim. W duchu zganiłam się za pochopność i bezczelność.

Jeden jego krok składał się na dwa moje.

Pola cuchnęły nawozem, skądś także dochodził zapach dymu. Chłopi wypalają pod zasiew albo rozbójnicy palą następny chutor. Podskakiwałam, próbując zrównać krok z nieznajomym, a moje myśli także skakały jak szalone, niczym koła na wyboistej drodze. Nim uszłam dziesięć kroków, zdążyłam upewnić się co do głupoty swoich domysłów… To na pewno nie on… Potem znowu zlustrowałam kątem oka beznamiętne, sterane wiekiem oblicze i poczułam, jak uginają się pode mną kolana. „Nikt nie wie, kim jest… Rzucił na mnie klątwę”.

Wielkie nieba, jeszcze tylko mi brakowało wędrowania pod rękę ze starcem potrafiącym rzucać zaklęcia! A nawet jeśli to tylko surowy starzec, idący do syna, sterany podagrą i nielubiący synowej. Strzeż mnie, Niebo, czymkolwiek urazić go lub rozgniewać. Mało mi jeszcze…

– Jak myślisz… – zaczął.

Przyzwyczajona już do jego milczenia, tak się zatrzęsłam, że mało nie puściłam jego łokcia. Skarciłam się w myślach: jak można tak otwarcie okazywać strach!

– Jak myślisz – podjął po chwili jak gdyby nigdy nic – po co człowiekowi imię? Nadają komuś imię, by móc go wołać? Hej ty, jak ci tam… Żeby nie było wątpliwości, gdy ktoś zawoła „hej!” na ulicy?

Podobne pytania nigdy mi nie przychodziły do głowy. Milczałam, z nadzieją, że pytanie nie wymaga odpowiedzi. Westchnął.

– A jeśli nie ma komu zawołać? Nie ma komu wzywać… Po co imię? Jak go zwą… ale nikt nie zwie. Nie ma imienia. Zapomniane.

Dalej milczałam, beznadziejnie usiłując zdobyć się na jakąś uprzejmą, nic nieznaczącą odpowiedź.

– Każdy pies nosi imię – kontynuował w zadumie – lecz wilki są bezimienne.

Wreszcie znalazłam odpowiedź.

– A jeśli jeden wilk zechce nazwać drugiego? Jakoś go przecież nazwie?

Moje nogi, wyrażając głupotę mego umysłu, trzykrotnie się tymczasem potknęły. Mój towarzysz podróży chrząknął niejasno. Kroczyliśmy traktem, a świat wokół nas był zalany słońcem. Rozgrzana ziemia parowała. Koniec szpady miarowo uderzał o łydkę starca. Pomyślałam, że uzbrojeni panowie powinni wędrować konno.

Prędko się okazało, że pieszy wędrowiec jest bardziej wytrzymały niż ja. Próbując dotrzymać mu kroku, zalałam się potem, zadyszałam, wreszcie okulałam. Poczułam nieznośne kłucie w boku. Tamten szedł dalej, lekkim, równomiernym krokiem, nie zważając na piękno przyrody, zielone poła i barwne kwiaty. Łapałam powietrze szeroko otwartymi ustami, powstrzymując, jak mogłam, ochrypłe dyszenie, bojąc się nawet pisnąć, on zaś szedł dalej. Przeklinałam chwilę, w której zdecydowałam się zagadać do niego.

Zapytał o coś. Zrozumiałam z intonacji, że to pytanie, lecz nie rozróżniałam słów przez szum w uszach. Nie doczekawszy się odpowiedzi, obejrzał się na mnie i zaraz zatrzymał, mierząc mnie spojrzeniem pozbawionym zdziwienia, raczej trochę smutnym.

Od dawna zaschło mi w gardle, mogłam więc tylko zdobyć się na żałosną parodię uśmiechu.

– Także tego nie wiem – oznajmił i z westchnieniem puścił moją dłoń.

Odszedł na pobocze i siadł na kamieniu wrośniętym do połowy w ziemię.

Umęczone nogi drżały. Ledwie idąc, także zeszłam na bok i usiadłam opodal na swym podróżnym węzełku.

– Wątpię, czy go powstrzymasz – powiedział wciąż zadumany – ale warto spróbować.

Poczułam zimny dreszcz na plecach. Wpiłam się w niego oczami i napotkałam zimne, przezroczyste źrenice.

– Ja nie zdołałem – kontynuował powoli. – Ty, to co innego… Spróbuj…

Żółtawy motyl, który zjawił się nie wiadomo skąd, okrążył jego ostre kolano i usiadł na gardzie szpady. Starzec patrzył w niebo, rozdymając nozdrza.

– Nie podróżuję w towarzystwie. Nikt mnie nie wzywa. Na co mi imię, skoro nikt nie woła…

Zaczekał, aż motyl sfrunie z rękojeści, wstał sprężyście i poszedł w dalszą drogę. Siedziałam na swym węzełku i wstrząśnięta spoglądałam w ślad za nim.

Przestał się dziwić swojemu szczęściu. W końcu, czyż tylko łut szczęścia sprawił, że znalazł w zamurowanej baszcie najważniejszą dla niego komnatę i w zasadzie przypadkiem otworzył skrytkę? Czy szczęście kazało mu rozmawiać ze starym wariatem? Tylko przypadek sprowadził go do piekarni, by spotkał tam byłego braciszka Traktana? Tak samo nie przypadkiem odszukał na innej ulicy sklep rzeźniczy, którego właściciel nazywał się identycznie, jak kolejny współbrat Fagirry.

Tak zwane powodzenie nie towarzyszyło mu jednak nigdy do końca. Szaleniec ani piekarz nie zdołali wyjaśnić Luarowi, dlaczego dwadzieścia lat wcześniej Zakon Łaszą wyzwolił z kurhanu powszechną plagę, zwaną Czarnym Morem i do czego Fagirrze potrzebny był Amulet Wieszczbiarza. Luar nie mógł pojąć motywów sług Świętego Widziadła, a szczególnie samego Mistrza… albo też Fagirry, który bardzo pragnął zdobyć medalion. A może był to pomysł jeszcze kogoś, o kim Luar nie wiedział.

Nad wejściem do sklepu mięsnego wymalowana był ponura, różowa świnka. Luar wszedł do środka, z trudem odmykając wykoślawione drzwi. W środku nie było nikogo, tylko na hakach krwawiły tusze mięsne, a z żelaznej półki spoglądała ślepo odrąbana głowa cielaka.

Luar od dziecka nie cierpiał rzeźników i kramów z mięsem. Obecnie złapał się na tym, że jest mu całkiem obojętny. Odcięty łeb, który dawniej wywołałby w nim strach i obrzydzenie, teraz stał się naturalnym elementem wyposażenia sklepu, jak pusta beczułka w kącie lub fragment łańcucha od studni, walający się pod ławką.

– Sklepikarzu! – zawołał Luar.

Długi czas nie było odpowiedzi. Wreszcie w drzwiach na zaplecze dało się słyszeć stłumione przekleństwo i w ciemnym otworze pojawił się krępy, barczysty, szeroki jak szafa rzeźnik.

– Czego sobie życzy?

Luar przyglądał mu się w milczeniu. Mężczyzna był około pięćdziesięcioletni. Szerokie dłonie nosiły ślady ciężkiej pracy fizycznej, oblicze jednak nie wydawało się tępe ani bezmyślne, jakim, wedle wyobrażeń młodzieńca, winno być typowe oblicze rzeźnika. Miał gniewną, zirytowaną twarz silnego, lecz ciężko doświadczonego człowieka.

– No? – zapytał znowu ze złością.

– Witaj, bracie Kow – odparł z westchnieniem Luar. – Jestem synem pańskiego starego druha, który, niestety, zmarł. Chciałbym porozmawiać z panem o moim ojcu.

Rzeźnik drgnął i sapnął gniewnie.

– Ślepy pan? Nie umie czytać? Nad drzwiami wyraźnie napisano: „Mięso”! Sprzedaję mięso i nie strzępię języka po próżnicy. Kup pan połeć albo zabieraj się stąd…

– To pan jest ślepy – rzucił chłodno młodzieniec. – Proszę mi się przyjrzeć uważnie, trzymając język za zębami, inaczej całe pańskie „Mięso” sczeźnie wraz z nim.

Tamten raz-dwa wyskoczył zza lady. Okazał się wyższy o głowę od Luara, dwa razy obszerniejszy, z pięściami jak bochny.

– Ty szczeniaku, won zaraz na ulicę albo… wylecisz tam bez jednego zęba! Ja ciebie…!

Wrzask umilkł, jakby rzeźnika nagle zatkało. Luar patrzył zimno w jego zwężone powieki. Dojrzał w oczach tamtego rozpoznanie i uznał to za oczywiste. Co począć, skoro wszyscy oni go rozpoznają?!

Wielki mężczyzna ciężko dyszał. Skleił cienkie wargi w czymś na kształt uśmieszku i wrócił za ladę. Zapytał spokojnie:

– Podać mostek? Czy polędwiczkę?

– Jestem jego synem – oznajmił ponuro Luar.

– Widzę – syknął tamten, wspierając się wielkimi łapami o blat zalany zakrzepłą krwią. – Widzę, że nie córką… Nie wzywałem cię tutaj, smarkaczu. Nie masz mnie co straszyć. Możesz o tym wrzeszczeć na całą dzielnicę… Wyjdź i krzycz: „Stary Kow to zakonnik Łaszą!”. I tak wszyscy wiedzą. Nie mam się czego wstydzić!

Splunął na podłogę.

– Zakon był opoką! I stałby się… tronem! Stałby się… Gdyby nie ten łajdak, twój ojciec. To on nas zdradził. Zachciało mu się władzy! Chciał ją kupić jak sprzedajną dziewkę! A świątynia dla niego… Tfu!

Znów splunął z patetycznym, złym grymasem.

– Czego chcesz? Trzeba było wtedy… doprowadzić rzecz do końca! Do końca zabijać, jak należy, lecz on… Łotrowski mistrz szermierki… Sam bym… A co potem? Potem wszystko się skończyło. A wrzeszcz o mnie choćby i na całe miasto… Pluję na to!

Splunął po raz trzeci.

– Nasyłali na niego skrytobójców?

Luar pochylił się w przód, nie odrywając wzroku od przekrwionych oczu rzeźnika. Tamten dyszał ciężko.

– Skrytobójców?… Zabiliby go… Trzeba było. Żeby zdechł, przeklęty fechmistrz!…

Luar nie wierzył własnym uszom.

– Kto nasyłał? Mistrz?

Rzeźnik drgnął i znów zaryczał, chwytając koszulę młodzieńca.

– Wynoś się! Żywo!… Ja się nie boję. Choćby i sam… wstał z mogiły, nie boję się! Powiem mu… To wszystko przez niego! Przez niego upadł Zakon!

– Dlaczego rozkopaliście kurhan? – zapytał szeptem Luar, przenikliwie wpatrując się w wiszące nad nim potężne lico. – Dlaczego wezwaliście Mór?

Rzeźnik odepchnął go. W jego oczach pierwszy raz błysnął strach.

– Jesteś wyrodkiem… potworkiem. Powtarzam: zjeżdżaj!

– Kto szukał medalionu?

Młodzieniec uśmiechnął się niemal pogodnie.

– Fagirra, czy sam Mistrz?

Tamten odwrócił się. Luar usłyszał jego stłumiony bas.

– Niczego nie wiem… Nie dla mnie… Chcesz się dowiedzieć, to idź do Sowy… Teraz tak go zwą. Dawniej braciszek Tfim. Rozbójnik Sowa… bo ja nic nie wiem.

Znów się odwrócił i Luar ze zdumieniem zobaczył łzy w oczach tamtego.

– Gdyby nie Fagirra… Tobym teraz nie mięso sprzedawał, lecz… Bydlę!!!

Luar wzruszył ramionami i odszedł. Martwy cielak patrzył w ślad za nim, niemy świadek dziwnej rozmowy.

Jarmark wydawał się biedny i niezbyt ludny. Sprzedawano na nim przede wszystkim drewniane łopaty i koryta, rzemienną uprząż, szczeniaki i cięte deski. Wszystko to kompletnie mnie nie interesowało. Kupiłam w kramie z żywnością kawałek chleba i kawałek starego boczku, wydając ostatnie miedziaki zarobione „prychaniem”. Dawno przejadłam jedzenie z kuchni Solla, toteż czym prędzej wgryzłam się w chleb i słoninę, nie szukając ustronnego miejsca.

Nagle, poprzez zgiełk ciżby usłyszałam:

O, czasy! O, obyczaje! O, biada!

Wszędzie zgubne przykłady…

Niech będę psem łańcuchowym,

Lecz nigdy wzrok rozpustnika,

Nie tknie mej żonki uczciwej…

Stanęłam jak wryta, kęs chleba utknął mi w gardle, wywołując gwałtowny kaszel. Poznałam ten głos. Żaden inny teatrzyk nie odgrywał Farsy o rogaczu wierszem i żaden inny aktor nie miał tak aksamitnego tonu, niezwykłej pewności siebie, dotyczącej niewiernej małżonki…

Miałam ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie. Najpierw tak zrobiłam, lecz zatrzymałam się, zrobiwszy dziesięć kroków. Tylko popatrzę ukradkiem z daleka. Nie zauważą mnie…

Oszukiwałam sama siebie. Gdzieś w głębi duszy tliła się jeszcze nadzieja: a może serce Flobastera zadrży, jeśli mu padnę do nóg? Może Barian mnie uściska? Mucha udzieli poparcia? Przyspieszyłam kroku i ruszyłam w stronę niewielkiego placyku, gdzie zebrała się niewielka grupa ludzi. Po drodze olśniła mnie myśl: to przecież była „moja” sztuka! Kto gra żoneczkę, czyżby Gezina?!

W tym momencie, zamiast głosu Flobastera usłyszałam całkiem inny, cienki i dźwięczny: „Ach, przyjaciółeczko, jaki to trudny ścieg, jaki dziwny wzór!”

Potknęłam się raz, potem drugi. Najprostsza w świecie myśl jakoś mi dotychczas nie przychodziła do głowy. Byłam święcie przekonana, że będą beze mnie biedować… Czekając w cichości, aż do nich wrócę…

Powinnam była zawrócić i odejść jak najdalej, lecz tłumek wypchnął mnie na placyk, gdzie stały trzy kryte wozy: jeden odkryty i dwa po bokach. Nad sceną falowała kurtyna.

Flobaster nieco się postarzał. Od razu to zauważyłam. Wciąż jednak dobrze się trzymał i grał, jak dawniej, znakomicie. Widzowie śmiali się na całego, chociaż nie wykrzywiał się i nie błaznował jak aktorzy od Haara. Wiarygodnie odgrywał przekonanie o ciężkich czasach, mówił z wzruszającą powagą o wierności małżonki z surowym, prawie patetycznym wyrazem twarzy.

Może pójdę do lubej mej, spojrzeć,

Jak razem z poczciwą druhnę

Udatnie hafty wyszywa…

A za jego plecami kotłowało się pod prześcieradłem dwoje aktorów: Mucha, który przez kilka miesięcy zdążył bardziej wyciągnąć się do góry i piętnastoletnia dziewuszka, piegowata i niebieskooka, z perkatym noskiem i strzechą rudych włosów. Dziewczyna starała się, jak umiała. Stałam wśród roześmianej gawiedzi, jako jedyna, która się nawet nie uśmiechnęła.

Potem Mucha wyleciał zza prześcieradła w przekrzywionym gorsecie i opadającej spódnicy. Natężyłam uwagę, gdyż za nim wyszła nowa koleżanka i teraz miał być jej tekst…

Pamiętała słowa. Była nawet utalentowana. Taki talent trzeba zauważyć i wydobyć, potem sam się rozwija. Ruszała się jak drewniana kukła, lecz można to było złożyć na karb niezgrabności podlotka. Za rok albo półtora…

Mucha zeskoczył z podestu, trzymając miseczkę na datki. Nie zwracając uwagi na niego, wpatrywałam się dalej w scenę, na której kłaniali się Flobaster i ta, która zajęła moje miejsce. Miseczka podjechała mi pod nos, odskoczyłam więc, opamiętawszy się i spotkałam wzrokiem okrągłe ze zdumienia oczy chłopaka.

Jak najdalej…

Ktoś wrzasnął gniewnie, ktoś uskoczył mi z drogi, ktoś inny obrzucił przekleństwami i walnął mnie w plecy. Przepychałam się przez tłum z całej siły i w końcu z niego wyrwałam, ściskając kurczowo węzełek i lejąc gorzkie łzy.

I po cóż się okłamywałam. Nie trzeba było wierzyć… Na tej drodze nie można zawrócić, by odnaleźć zgubę. Niczego się nie da naprawić. Co było, nie wróci…

– Panienko…

Ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Odwróciłam się gwałtownie. Zwyczajny, płowowłosy, wiejski chłopak. Cofnął się z lekką obawą.

– Coś ty, nie płacz… Co z tobą? Jesteś głodna?

Szczęśliwy i nieszczęsny zarazem. Myślał, że ludzie płaczą tylko z głodu…

Nazywał się Mihar. Przywiózł na jarmark pięć worków mąki, lecz sprzedał tylko dwa. Miał furmankę z zaprzężoną do niej melancholijną klaczą. Okazało się, że nam razem po drodze. Uznałam, że prostoduszny wieśniak będzie lepszym towarzyszem podróży niż przemawiający tajemniczo staruszek ze szpadą.

Pół godziny później siedziałam na słomie, wsparta plecami o jeden z niesprzedanych worków i wsłuchiwałam w skrzypienie kół, wyciągając zmęczone nogi. Chwilami także słuchałam poważnych wywodów Mihara.

Gadał o wszystkim i o niczym, ale przede wszystkim o przyszłej żeniaczce. Chłopak z niego postawny i niebiedny, jedyny gospodarski syn, więc wszystkie dziewki… Nadszedł właściwy czas. Jesienią mus było się żenić, tylko jeszcze nie wybrał narzeczonej, te zaś, które raiła mamuśka nie były mu po sercu. Stać go nawet, by wziął żonę bez posagu, w końcu jedyny gospodarski syn…

Patrzyłam w popołudniowe niebo i dumałam ospale, że to z pewnością wyrok losu. Najlepiej, gdy wyląduję na weselu Mihara… Co jednak oznaczały słowa starca: „Wątpię, czy go powstrzymasz, ale warto spróbować”?

– A zbójców się nie boisz? – zapytałam, gdy skończyły się pola i zaczęły lasy.

Mihar westchnął.

– A jakże… Sowa srogo łupi… A co tam, oddam mu jeden worek. Zawsze trzymam jeden dla chłopaków… jako myto…

Coś mnie zakłuło w sercu. Wyprostowałam się czujnie.

– A jak zechcą wziąć oba worki?

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Coś ty… Oni jak wszyscy… Tak się nie zdarza… Zawsze byli zbójcy… i zawsze się można było wykupić jednym workiem albo prosiakiem… Tak to już jest.

Znowu opadłam plecami na worek i przymknęłam bezsilnie powieki. Znów miałam przed oczami kostycznego starca ze szpadą. „Wątpię, czy go powstrzymasz, ale warto spróbować”.

Kogo powstrzymasz? Może wszystko to było brednią i niepotrzebnie szukam rozwiązania zagadki? A może?…

No dobrze. Załóżmy, że jest Tułaczem. Tak więc nosił ten przeklęty Amulet Wieszczbiarza, który teraz ma Luar. Oddał medalion po dobroci. Nie potrafiłam wyobrazić sobie Luara wyrywającego siłą Amulet temu potężnemu, władającemu zaklęciami starcowi, który jednak nie jest magiem. A jednak spotkał mnie na drodze i wiedział, kim jestem. I powiedział, że należy powstrzymać… Luara?!

„Mylisz się. Najstraszniejsze rzeczy dzieją się, gdy spotka się dwoje ludzi”…

Luar… Twarz wtopiona w poduszkę. Jak czule potrafią całować jego spierzchnięte wargi… Jak czule. To nie było fantazją, iluzją ani zabawą, czy też nawykiem. Naprawdę był dla mnie czuły. Jak prawdziwy kochanek…

„Ale warto spróbować”… Warto spróbować. Spróbować…

Przenikliwy gwizd zranił uszy. Kobyłka spłoszyła się, ja podskoczyłam, w jednej chwili spocona jak mysz. Pobladły Mihar ściągnął wodze. Zza pni drzew niespiesznie wyszło pięciu mężczyzn w skórzanych kaftanach bez rękawów.

– Co tam masz, szczeniaku? Nie za ciężko konikowi?

– Bierzcie, chłopaki – bełkotał Mihar, chwytając pierwszy z brzegu worek. – Bierzcie… Podzielę się po sąsiedzku…

Milczałam, przyciskając do piersi węzełek. Oblicza „chłopaków” zdawały się jednocześnie pospolite i odpychające, jak twarz Haara. Moment grabieży nie był tylko okazją do wzbogacenia się, lecz dawał im też na chwilę poczucie władzy. Wesołe chłopaki…

Najstarszy z nich z oburzeniem trącił nogą worek zrzucony z furmanki.

– Co ty, szczeniaku? Na własnym grzbiecie mam targać, czy jak?

Widziałam zmieszanie Mihara. Jedyny gospodarski syn chyba nie przywykł, by tak się do niego zwracano. Tymczasem rozbójnicy okrążyli furmankę, przetrząsnęli słomę. Czyjaś zimna dłoń ucapiła mnie za nogę. Zadrżałam.

Starszy zaśmiał się.

– Nic to… Cały dzień tutaj zmitrężyliśmy, to chociaż się zabawimy… Niezła ptaszyna… fiu, fiu…

Na wpół zemdlona, zwinęłam się w kłębek.

– No więc tak – zarządził starszy, zwracając się do wieśniaka – wyręczysz nas… Wyprzęgaj klacz i zarzuć worki na jej grzbiet, bo my nie będziemy dźwigać. Zeskakuj z kozła, dzieciaku. Dziewczyna jest nasza.

Mihar wstał powoli i zeskoczył z furmanki. Jego twarz wydawała się zastygłą maską i w jednej chwili zrozumiałam, że gotów mnie wydać zbójom.

– Jak to: worki? – zapytał drżącym głosem. – Przynależy wam jeden worek, a klaczka jest moja… Co ja zrobię bez konia? Mam robotę…

– Pluję na twoją robotę – odparł zbój rozbawiony. – Podziękuj, że cało uchodzisz. A ty – zwrócił się do mnie – złaź do nas.

Rozwiązałam zawiniątko z żałosnym uśmiechem.

– Chłopcy… Ja nic nie mam.

– Masz, co potrzeba – uspokoił mnie przymilnie jeden z chłopaków o pyzatym licu. – Z daleka widać, że masz…

Jego towarzysze mrugnęli do siebie porozumiewawczo, chichocząc z zadowoleniem.

– Jeden worek! – zapiszczał Mihar. – Dam tylko jeden!

Czyjeś ręce złapały mnie wpół i silnie szarpnęły, ściągając z furmanki. Upuściłam węzełek, obracając głowę i próbując ze wszystkich sił znaleźć w twarzach otaczających mnie zbójów choć odrobinę współczucia.

Mihar skoczył na starszego, wymachując pięściami. Był tak wstrząśnięty spotykającą go niesprawiedliwością, że całkiem zapomniał o strachu. Wrzeszczał, przeklinał i wygrażał, jakby sam był rozbójnikiem, straszącym piątkę spokojnych chłopków.

– Ruszaj…

Powlekli mnie ze sobą. Nie miałam sił się opierać, sparaliżowana strachem. Posłusznie przebierałam nogami. Tymczasem za mymi plecami przekleństwa wieśniaka zamieniły się w rozpaczliwy krzyk, coraz cieńsze:

– Nie… e…!!!

Obejrzałam się.

Mihara nie było widać zza gałęzi drzew. Widziałam tylko nogi młócące powietrze niewysoko nad ziemią. Chwilę nimi jeszcze machał, potem znieruchomiał.

Pociemniało mi w oczach.

Nie pamiętam zbyt dobrze drogi przez las. Zatrzymawszy się u źródełka, zbóje dość długo polewali mnie i poili wodą. Potem ten pyzaty, dziwacznie ruszając brwiami, mrugnął kolejno do swych towarzyszy i zerknął wymownie za klamrę swego paska.

– Chcesz na gałąź? – osadził go starszy. – Pokażemy Sowie naszą zdobycz… Jak powie „nie”, możesz ją używać do woli. Jak powie „tak”, nie waż się jej tknąć, dostaniesz ją potem, nie ubędzie jej…

– Po Sowie nie ubędzie?! – oburzył się pyzaty. – Zgniecie ją na placek! Po nim wszystkie umierają…

Żołądek zwinął mi się w bolesny kłębek.

Starszy zmrużył powieki.

– Sowa ci się nie podoba? Zazdrościsz mu dziewki?

Cała czwórka spuściła oczy, głośno wzdychając.

– Sowa by nie poznał – burknął niepokornie pyzaty. – Niczego nie zauważył…

– Wszystko mu powiem – rzekłam, otrząsając wodę z twarzy i włosów. – Powiem o tobie.

Wskazałam na pyzatego.

– O tobie też…

Pokazałam palcem najmłodszego z barwną chustką na szyi.

– A mnie za co? – słusznie oburzył się tamten. – Za co?

– Jeszcze słowo – wycedził starszy, groźnie zwężając powieki – a przywiążemy cię do drzewa. Wilki będą nam wdzięczne. Nikt nie rozpozna, co to była za dziewka…

– Dowie się – odcięłam się z rozpaczliwym tupetem. – Nie zawiążesz pięciu języków… Ktoś się wygada i polecą głowy.

Starszy wyszczerzył się i walnął pięścią w twarz. Opadłam, zachłystując się łkaniem, zdążyłam jednak zauważyć, jak cała piątka mierzy się wzajem złymi, niemiłymi spojrzeniami.

Nie przywiązali mnie do drzewa, lecz za ręce do końskiego ogona. Stara klacz, nieprzyzwyczajona do ciężaru na grzbiecie człapała powoli, ja za nią, wielekroć przeklinając drogę przez szeleszczący wiosennie las.

Już o zmierzchu doszliśmy do skrytej w kniejach osady, czasowej zbójnickiej kwatery. Właściwie mówiąc, kwatery głównej.

Egert Soll zbudził się w środku nocy, czując ból szramy na policzku.

Oblany zimnym potem, wczepił się dłońmi w twarz. Szramy nie było, zniknęła dwadzieścia lat temu, kiedy zdjęto klątwę tchórzostwa…

Skąd jednak wzięło się to niemiłe pieczenie i przekonanie, że choć niewidzialna, blizna znowu się pojawiła?

„Porzucił pan rannego… Upaja się pan własnym cierpieniem… Nic tego nie usprawiedliwia… „

Uśmiechnął się krzywo. Jego usta przypominały niezabliźnioną ranę. Biedna, głupia dziewczyna.

Teraz to już nie był ból. To, co było gnuśnością jego duszy, czymś najbardziej odrażającym, podsuwało mu przed oczy wciąż jedną, jedyną scenę: podniecony Fagirra, podniecony kat, dziesiątki zakonników Łaszą nagich pod długimi habitami… Wstydliwe, ohydne fantazje…

Wymierzył sam sobie policzek na odlew. Wizja zniknęła, pozostawiając uczucie własnej nikczemności i zgniły posmak w ustach.

Niebiosa, wszystkie te conocne sny, które zapominał rankiem. Oto skąd brał się ów tępy, nieodparty smutek…

Uderzył się ponownie. Zwinął się w kłębek, drgając w spazmach odrazy do samego siebie. Zazdrość, ta podstępna gadzina, skrywająca się na samym dnie jego świadomości. Czyżby przestał być sobą, Egertem Sollem?

Krzyknął i kolejnym uderzeniem rozciął sobie wargę.

Sługa poskrobał lękliwie drzwi.

– Panie Egercie… Co z panem? Co tam?…

– Konia – wydyszał ochryple. – I jeszcze zapasowego… Dwa zapasowe… Natychmiast!

Za drzwiami rozległo się głośne westchnienie.

W jednej chwili mroczny dom Sollów rozjarzył się dziesiątkami ogników. Służący biegali z pochodniami, a zbudzeni sąsiedzi rzucili się do okien. Nieco wystraszone konie zostały wyprowadzone ze stajni.

Rano całym Kawarrenem wstrząsnęła wieść, że pułkownik Soll, do którego bezczynności wszyscy już zdążyli przywyknąć, opuścił miasto w środku nocy.

W kryjówce rozbójników panowało ponure wzburzenie. Rankiem grupa dowodzona przez Sowę dokonała napadu na chutor, gdzie to i owo zrabowała, jednakże wieśniak, broniąc córki przed całą sforą ochotników, sprzeciwił się szaleńczo. Powalony na ziemię, zdołał zranić nożem w udo samego Sowę. Natychmiast zarżnęli chłopa, lecz herszt okulał i był przez to wielce rozdrażniony.

Dotarło to wszystko do mnie dzięki podsłuchanym rozmowom, gdy przywiązana do końskiego ogona, czekałam na swój los przed ziemianką, na dachu której powiewał dumnie pęk piór drapieżnego ptaka. Zapewne sowie, pomyślałam z odrazą.

Nie jestem w stanie stwierdzić z całą pewnością, ilu rozbójników przebywało w owej chwili w obozie. Miałam wrażenie, że jest ich cała ćma, okropnie dużo, a wszyscy spoglądają na mnie łakomie, jak żmija na wróbelka. Te spojrzenia nie wywoływały zresztą już u mnie lękliwego dygotu, skoro przed nimi wszystkimi miał mnie zaszczycić Sowa, po którym „wszystkie umierają”. Wolałabym umrzeć przed owym spotkaniem, nie zaś po, lecz moja wola kompletnie nie miała znaczenia.

Stałam z opuszczonymi rękami, przestępując z jednej umęczonej nogi na drugą. Otaczały mnie ze wszystkich stron szałasy i ziemianki, a w samym centrum, jak na osi koła, płonęło wielkie ognisko. Kucharz, bo jak się okazało, mieli także kucharza, mieszał wielką chochlą w trzech kotłach, warząc kaszę. Czując zapach strawy, przełknęłam nerwowo ślinę, dziwiąc się zarazem, że strach wcale nie odebrał mi apetytu.

Nieopodal stały dwa wbite w ziemię, gładko ostrugane pale, na przytwierdzonej zaś u góry kładce bujał się kawałek sznura. Znowu poczułam skurcz w żołądku, zgięłam się w pół, patrząc w zdeptaną trawę i roniąc łzy.

Wejście do ziemianki Sowy przesłaniała kotara. Na grubej tkaninie chodziła wiosenna mucha, co jakiś czas zacierając łapki. Jakby należała do bandy i radowała się zdobyczą…

Miałam ochotę trzepnąć ją dłonią, lecz w tym właśnie momencie zasłona drgnęła i z ziemianki wyszedł starszy z tych, którzy mnie tutaj przywiedli, przesunął po mnie obojętnym spojrzeniem i gromko zawołał stojącego w pobliżu młodzika. Rzucił mu krótkie polecenie. Tamten gdzieś pobiegł i zaraz wrócił w towarzystwie pyzatego, tego samego, który namawiał kolegów, by zlekceważyli rozkazy herszta względem zdobycznych kobiet. Teraz jego twarz zdawała się znacznie mniej krągła i rumiana.

Po krótkim pobycie w ziemiance jego oblicze wyglądało jeszcze gorzej z obwisłą dolną szczęką. Prowadzony przez obojętnego młodzika, podszedł do drewnianej konstrukcji. Wystraszyłam się, że zaraz go powieszą. Pyzaty ściągnął koszulę i stanął między palami, pokornie dając sobie przywiązać ręce. Młodzian odpiął pejcz od paska, energicznie splunął w dłonie i zarówno zbójnik jak i ja otrzymaliśmy lekcję, że hersztowi nie należy się sprzeciwiać. Pyzaty wył i zalewał się krwią, ja zaś gryzłam palce, skurczona we dwoje.

Chłosta wciąż trwała, gdy zasłona w wejściu została ponownie odchylona. Najstarszy z piątki rozwiązał w milczeniu więzy na moich nadgarstkach, chwycił za ramię i wepchnął w głąb jamy.

Jeden krok w ciemności trwał dla mnie wiele długich sekund. Nigdy jeszcze nie byłam tak bliska śmierci. Oderwane obrazy wspomnień o domu i matce, przytułku i Flobasterze, a między nimi migała wciąż twarz Luara, wtopiona w poduszkę, wyglądająca w moich oczach jak oświetlony słońcem krajobraz…

W środku było duszno i szaro. Płonęła tylko jedna pochodnia. Pachniało ziemią, dymem i niemytym męskim ciałem. Na okrytej grubym, barwnym kobiercem leżance siedział ktoś brodaty i osowiały. Oczy miał okrągłe jak sowa i ciemne w półmroku. Na zewnątrz wciąż wrzeszczał karany winowajca. Patrzyłam na Sowę jak mysz schwytana w pułapkę.

– No tak – wymamrotał raczej nie do mnie, lecz do stojącego za mymi plecami starszego. – No tak… Idź już…

Tamten wyszedł bez słowa, szczelnie zaciągając zasłonę. Sowa przechylił głowę na ramię. Światło pochodni padło mu na twarz. Dojrzałam oczy pełne bólu.

– Podejdź tutaj.

Wskazał palcem leżankę. Podeszłam na miękkich nogach. Dałam się oglądać przez wiele długich minut.

– Ty jesteś… taka…

W jego głosie pojawiło się coś na kształt zdziwienia.

– Gdzieś już ciebie widziałem?

Milczałam, usiłując powstrzymać płacz.

– A zresztą…

Podłubał zadumany w nosie.

– Może była podobna. I tak wcześniej zdążyłaś przyprawić rogi mężowi…

Dokładnie określił moją rolę, która przyniosła mi sukces. Nie wytrzymałam i zaszlochałam. Zbój Sowa okazał się teatromanem.

– No, coś ty – rzekł z uśmiechem – sporo miałaś chłopaków, bo skąd inaczej wzięłyby się takie wielkie rogi? Z powietrza?

– Ale to przecież fikcja – zaszeptałam żałośnie. – To tylko teatr… Fantazja… Naprawdę taka nie jestem.

Odniosłam wrażenie, że raczej mi nie uwierzył. Uśmiechnął się chytrze, przeciągnął, potem klepnął krzepką prawicą. Zacisnęłam zęby, powstrzymując krzyk bólu. Z łatwością mógłby mnie udusić jak kotkę, więc gest, który był w zamyśle łaskawy, zostawił na mym ciele pięć siniaków.

– Nieźle go nabrałaś – stwierdził z satysfakcją.

Spróbował wstać. Leżanka zaskrzypiała pod jego wielkim i ciężkim ciałem, a twarz Sowy wykrzywiła się w grymasie cierpienia.

– Ach, ty…

W tym miejscu rzucił dosyć plugawe słówko.

– Trochę mnie poranili.

Wyszczerzył się paskudnie.

– Jeden gnojek mnie zranił… Tak to bym ciebie, mała… A tak…

Zacisnął w pięść swą ogromną, włochatą dłoń, pokazując, co ze mną by zrobił. Przycisnąwszy dłoń do obolałego ramienia, przypomniałam sobie z przerażeniem słowa pyzatego: „Zgniecie ją na placek! Po nim wszystkie umierają… „

Łatwo było w to uwierzyć. Również w to, że umierały. Podziękowałam w duchu bezimiennemu biedakowi, który pchnął herszta nożem. Jakby czytając w mych myślach, zadumany Sowa przywołał mnie palcem.

I tak stałam tuż przed nim, ale zbliżyłam się jeszcze bardziej. Zdawało mi się, że słyszę, jak coraz żywiej pulsuje krew w jego byczym karku. Dychanie zbója stało się urywane i ochrypłe, widocznie nawet boląca rana nie mogła poskromić jego zwierzęcej żądzy.

– Zdradliwa – zaszeptał niemal czule – podstępna suka…

W jego ustach znaczyło to zapewne: „słodka kotka”, czy coś podobnego. Zadrżałam. Spoczywająca na mych plecach ciężka jak łopata dłoń wyczuła to.

– Nie bój się…

Woniał potem i krwią. Dyszał gorączkowo. Postanowił rozerwać moją suknię, zamiast rozpinać. Gryzłam wargi, czując, jak moja własna krew ścieka po podbródku. Opadł na leżankę, ciągnąc mnie za sobą i przywalił swym nieznośnie ciężkim cielskiem, aż zatrzeszczały mi wszystkie żebra. Tuż nad moją twarzą zabłysły w świetle pochodni jego okrągłe, ptasie oczy. Przymknęłam powieki, błagając w duchu o szybką śmierć. Sama nie wiedząc, co robię, dźgnęłam kolanem na oślep.

Przerażające sapanie zamieniło się w przytłumiony okrzyk. Sowa odsunął się, dając mi możliwość odetchnąć. Nie skorzystałam z okazji. Wczepiłam się palcami w jego tęgi kark i wybełkotałam:

– No!… No… zaczynaj… jestem taka rozpalona… rozgrzana…

Oczywiście znowu uraziłam „niechcący” jego ranę. Zawył i oderwał obejmujące go ręce. Prychnęłam oburzona.

– Co? Źle ci?

Światło pochodni padało mi na twarz, mógł więc na niej bez trudu wyczytać gorące pragnienie i równie gorącą urazę.

– E… ech… – przeciągnął gorzko. – Co za dziewka… E… ech…

Wkrótce wiedziano już w całym obozie, że jestem wyjątkową osobą, że mam męża rogacza i zakochałam się w herszcie bez pamięci. Najbardziej zdumiewająca była dziecinna łatwowierność rannego Sowy. Przyzwyczajony brać siłą wszystkie napotkane dziewczyny, niezmiernie uradował się na niespodziewaną, gorącą miłość. Mężczyźni to duże dzieci, rozmyślałam ponuro, siedząc u zbójeckiego ogniska, otoczona brodatymi gębami. Niedojrzałe sukinsyny…

Rana Sowy mogła zabliźnić się w ciągu kilku dni, nie spodziewałam się jednak, że zagoi się szybko jak na psie. Nie było możliwości uciec z kryjówki ani tym bardziej wydostać się z ziemianki, gdzie spotkało mnie tak niezwykłe szczęście. Wygłaszałam do Sowy z pamięci miłosne monologi z licznych tragedii, on zaś, sentymentalny, jak większość katów, ronił obfite łzy. Obserwowałam krwawy ślad na jego udzie i nóż za pasem, prędko jednak odrzucałam wszelkie głupie pomysły. Nie zdołałabym poważnie zranić herszta. Wszyscy pamiętali, co stało się z biedakiem, który ośmielił się go ostatnio skaleczyć…

Miłość ma jest jak burza,

Jak wicher gnący konary

I miotający liście,

Obnażający korzenie…

Deklamowałam znudzona, a Sowa słuchał, podpierając policzek dłonią. Miałam ochotę go zabić.

Tymczasem jego platoniczne zauroczenie w żaden sposób nie zmieniło zwykłych zbójeckich zajęć. Ktoś tam urządzał zasadzki, by wrócić potem z łupem. Tych, co wracali z pustymi rękoma, bezlitośnie karano chłostą. Ukrycie części zdobyczy groziło stryczkiem. Sowa utrzymywał ciągle nad bandą srogi reżim. Bez trudu w razie czego napuszczał jednych na drugich, w czym bardzo przypominał mi Haara. Nikt nie czuł się bezpieczny, a wczorajsze bogactwo w jednej chwili mogło zamienić się w nędzę biczowania lub śmierci. Zrozumiałam, dlaczego zbójcy byli tak bezlitośni wobec ofiar. Każdy z nich żył jak na ostrzu noża, nie bojąc się więzienia, czy kaźni, lecz znacznie bardziej tego, jak rozprawią się z nim swoi na rozkaz Sowy.

Sowa należał do tych władców, którzy potrafią zedrzeć ze swego stada trzy skóry. Była w nim jakaś instynktowna potrzeba wiecznego niszczenia. W myślach porównywałam go do ogrodnika, ścinającego wszystkie kwiaty lub do rybaka rwącego sieci. Nie zastanawiał się, co będzie jutro. Zdumiewało mnie, że tak długo zdołał utrzymać władzę absolutną. Opierała się na jego niezłomnej woli psychopaty, spajającej całą drużynę.

Bali się go i szanowali. Największą zasługą było wychłostać na jego rozkaz wspólnika. Niewolnicy Sowy zachowywali się jak panowie wobec napadniętych kupców, chłopów i pechowych podróżników. We własnym mniemaniu ci niedomyci dranie, w dziurawych portkach, lecz obwieszeni zrabowanymi kosztownościami, uważali się za namiestników wszechpotężnego władcy. Przebywając wśród nich dwa dni, omal sama nie straciłam rozsądku.

Panował nieustanny strach. Za każdym razem, gdy Sowa wołał mnie do ziemianki, gotowa byłam na śmierć. Zadufany w sobie jak dzieciak, brał moje dygotanie za objaw niespełnionej żądzy i pocieszająco klepał po ramieniu. Zaczekaj jeszcze trochę. Już niedługo.

Rana się goiła. Męczyłam się jak skazaniec czekający na egzekucję.

Nocą, wsłuchana w sowie pohukiwania z głębi boru, całkiem serio rozważałam samobójstwo. Mając świadomość, że prędzej czy później ten potwór rzuci się na mnie, odechciewało się żyć. Leżałam wpatrzona w gwiazdy, przebłyskujące w dziurach daszku z jodłowych gałęzi. Gwiazdy mrugały wesoło, obojętne na moje łzy.

Wypłakawszy się, szeptałam przez zaciśnięte zęby, ledwie poruszając wargami. Wszystkie modlitwy kończyły się tak samo: „Luarze”.

Wybaw mnie, Luarze, powtarzałam niedosłyszalnie, ratuj, Luarze… Sama się nie wypłaczę… Dopuścisz, by to się stało?! Umrę z obrzydzenia, zanim tamten rozpocznie swoje ohydne dzieło. A jeśli przeżyję, przeklnę siebie i powieszę się na pierwszej gałęzi… skoro zabraknie odwagi zrobić to wcześniej. Boję się, Luarze, nie chcę tak umierać… ani żyć dla przyjemności Sowy. Słyszysz mnie, Luarze?…

Trzeciego dnia Sowa poczuł się na tyle dobrze, że w gronie dziesięciu swoich zbirów wyruszył do jakiejś oddalonej wsi. Udał się tam konno, toteż nocą ucałowałam łeb jego zmordowanego wierzchowca, gdyż podczas długiej jazdy rana ponownie się otworzyła. Sowa wrócił zsiniały z bólu, wściekły, rozdrażniony. Zerknął na mnie ponuro i zdzielił po gębie najbliżej stojącego chłopaka. Moja śmierć została odroczona znowu o kilka dni. Jakby zbudzona z otumanienia, ponownie rozważyłam w duchu wszystkie ewentualności ucieczki, kręcąc się na granicy obozu. Wywołałam tym podejrzliwe spojrzenia jednego ze strażników, który jednak wolał nie donosić na mnie groźnemu szefowi.

Pozostało mi tylko oczekiwać nieuniknionego z opuszczonymi rękami. Siedząc przed ziemianką i grzejąc się na słońcu, wodziłam bezmyślnie gałązka po piasku, mącąc drogę szarych mrówek, wielkich jak szczury. Przed oczami przewijały mi się urywki wspomnień.

We śnie nawiedzał mnie Luar. Płonący kominek… Rozumiałam czułość ukochanego. W owej chwili należałam tylko do niego. Dorastał otoczony miłością… Egert i Toria kochali się. Luar tym żył… Wielkie nieba! Kominek pełen czerwonych płomieni. Dotknięcie. Delikatniejsze niż aksamit. Matka, kochanka, córka, żona… Kryształowa waza, nowo narodzone zwierzątko… Zdążymy, Luarze, tu jest tak ciepło, zdążymy… Spletliśmy się ze sobą jak dwa korzenie… Długo będziemy przebijać się w wilgotnym mroku, dopóki nie strącimy z wysokiego brzegu grudy ziemi i nie zobaczymy rzeki…

Pamiętasz, Luarze, jak polewałam wodą twoje plecy? Myłeś się… Widziałam w miednicy odbicie twej roześmianej twarzy. Woda spadała z pluskiem i odbicie zmąciło się, a po chwili znów pojawiło. Z twarzy skapywały krople, jak wiosenny sok z pnia młodej brzozy… Którego nie piłam wiele lat… Ścieżka mrówek i słodki sok na białym pniu…

Gdy otwierałam oczy, nie było nikogo obok mnie. Opodal wygrzewał się na słońcu kucharz, nadstawiając ku słońcu obnażony brzuch i co jakiś czas drapał się weń, mrużąc oczy z zadowoleniem.

Znowu wracałam do swoich majaków. Luar stał przy mnie, a jego obecność była tak realna jak słońce, gałązka i mrówki. Kiedy się budziłam z rozmarzenia słońce i mrówki pozostawały, lecz ukochanego nie było i być nie mogło. Tylko jego głos dźwięczał w pamięci…

Cała pokryłam się potem, nurzając dłonie w trawie. Głos… Niebiosa, już tak mi się wszystko zwiduje?!

Głos Luara. Niedaleko, po drugiej stronie ziemianki. Patrzyłam tępo na swoje dłonie, zafarbowane na zielono. Nonsens…

– Ktoś to w końcu zrobi – powiedział Luar jasno i wyraźnie. – Później zobaczymy…

Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Sowa ryknął wściekle w ziemiance. U wejścia dały się słyszeć kroki i głos, który mógł być tylko głosem Luara, oznajmił z chłodną ironią:

– Nie potrzeba nam świadków.

Wargi mi drżały. Oczywiście, że to był Luar. W żadnym innym głosie nie zmieściłoby się naraz tyle lodu i żółci.

Nie zastanawiając się nad tym, że czając się w pobliżu ziemianki wyglądam na szpiega, przymknęłam zmęczone oczy. Wszystko jedno.

– Kim jesteś, bydlaku? – wrzasnął Sowa.

Drgnęłam mimo woli.

Ten, kogo wzięłam za Luara, odpowiedział coś szeptem i w ziemiance nastała chwilowo cisza.

– Ty… – wychrypiał w końcu herszt. – No tak…

Nieznajomy znowu odpowiedział coś niedosłyszalnie.

Znów nastąpiło długie milczenie, przerywane tylko ciężkim dyszeniem Sowy, które słyszałam bardzo wyraźnie.

– Nie – odezwał się wreszcie Sowa nieswoim głosem.

Był najwyraźniej wstrząśnięty do głębi serca i wystraszony, co było tak niesamowite, jakby pojawił się nagle wilk w koronkowym czepku.

– Spójrz na mnie – powiedział nieco głośniej nieznajomy tonem jak ze stali. – Przyjrzyj się mi, a sam się przekonasz. Przyszedłem po twoją duszę, Tfimie.

– Nie nazywaj mnie tym imieniem – zachrypiał złowieszczo zbój. – Kimkolwiek byś był. Wystarczy, że zagwiżdżę, a zaraz cię powieszą lub spalą żywcem!

Nieznajomy zaśmiał się. Od jego śmieszku przeszły mi ciarki po plecach. Zapewne nie spodobał się także Sowie. Zmieszany, mamrotał niewyraźne obelgi.

– No cóż, pogawędźmy – zaproponował ze śmiechem nieznajomy.

Znowu poczułam lodowaty dotyk na karku. Jaki podobny głos! Nieznośnie podobny!

Sowa milczał, dysząc.

– Porozmawiajmy, Tfimie… Bracie Tfimie – podjął tamten lodowato. – Pomówmy o moim nieboszczyku ojcu. Nie słyszałeś o przesądzie, że dusze ojców, którzy zmarli przed narodzeniem syna, przenoszą się w ciało potomka? Nie wiesz o tym?

Po mojej nodze wspinały się dwie wielkie szare mrówki. Cień od pobliskiej jodły deptał mi po piętach. Siedziałam dalej, słuchając poprzez szum w uszach. W myślach powtarzałam: dzięki ci, wszystkowidzące Niebo. Nieważne, kim teraz jest. Ważne, że przyszedł. Dzięki…

Rozmowa w ziemiance toczyła się teraz przytłumionymi głosami. Dochodziły głównie przekleństwa, którymi Sowa przyozdabiał z nawyku co drugie zdanie. Mamrocząc wciąż „dziękuję”, nadstawiałam uszu ze wszystkich sił. W tym momencie obok cienia jodły pojawił się jeszcze jeden. Nieruchomy cień pyzatego zbója, tego samego, co został wychłostany za samą myśl o nieposłuszeństwie, a prawdę mówiąc, z mojego powodu. Nie miał powodu lubić mnie specjalnie. Stał tuż przy mnie, wsparty pod boki.

– Podsłuchiwałaś, ścierwo? Naszego atamana?

Zbyt późno się zorientowałam, lecz starałam się pokazać po sobie, że zdrzemnęłam się na słońcu, z czego przebudził mnie właśnie pewien bezczelny głupek.

Półnagi kucharz przyglądał się nam ciekawie z bezpiecznej odległości. Głosy w ziemiance przycichły i znowu się rozległy, nieco szybciej, niż należało oczekiwać. Pyzaty zwęził powieki.

– Ach, ty suko!… Prawdę o tobie gadają… Wiesz, jak kończą ciekawscy?

Splunęłam mu pod nogi. Moje myśli miotały się jak szczury w pułapce. Jeśli to naprawdę Luar… Co mam zrobić, żeby go uratować?! Nie wątpiłam, że trzeba go ratować, bez względu na to, co powiedział Sowie… Sowa to bestia. Swoje problemy rozwiązuje zabijając. Być może los zgotował mi właśnie największe szczęście: umrzeć razem z Luarem… albo i nie. Powinnam wymyślić, czym odwrócić uwagę Sowy i umrzeć później, kiedy Luar będzie już bezpieczny.

Zrobiło mi się trochę głupio od własnych, naiwnych i patetycznych pomysłów. Pyzaty chrząkał znacząco, nie spuszczając ze mnie oczu. Wetknął sobie do gęby grudkę żywicy i zaczął żuć ją powoli. Kucharz tak mocno podrapał swe brzuszysko, że na brudnej skórze pozostał ślad pięciu palców.

Nieodparta rozpacz sprawiła, że nogi ugięły się pode mną.

Drgnęła zasłona w wejściu do ziemianki. Pierwszy wyszedł Sowa, najwyraźniej rozeźlony. W ślad za nim szedł jego gość. W pierwszej chwili pociemniało mi w oczach, ponieważ wydało mi się, że to nie Luar. Przez zasłonę łez widziałam jak idzie za kulejącym hersztem, nie zwracając na mnie uwagi. Szli w stronę drewnianych słupów. W następnej chwili pojęłam, że to naprawdę On i że chcą go powiesić.

Czułam się jak we śnie, kiedy trzeba uciekać, lecz nogi nie chcą ruszyć. Wciągnęłam spazmatycznie powietrze. Zauważyłam, że koń Luara przywiązany został do jednego ze słupów i że Sowa żegna gościa, pozwalając mu swobodnie odjechać.

Patrzyłam w osłupieniu, jak odwiązuje lejce, wskakuje w siodło, mówi coś Sowie mimochodem, ten zaś nadyma się, grając rolę groźnego herszta z uwagi na swoich ludzi. Wiedziałam już jednak, co się stało: Sowa przegrał coś ważnego i teraz stał się bezbronny…

I za to odegra się na mnie.

Próbowałam krzyknąć, ale nie dałam rady. Luar zmuszał konia do jazdy.

Zawyłam jak zraniona suka i runęłam do przodu. Nogi miałam ciężkie jak z ołowiu. Luar chlasnął konia po zadzie, spod kopyt wzbiły się fontanny piachu.

Mój krzyk wreszcie się ze mnie wydobył, długi i rozpaczliwy. Nigdy w życiu tak nie krzyczałam. Mój wrzask uderzył Luara między łopatki niczym zdradziecka strzała.

Biały koń stanął dęba. Stałam przy ognisku, patrząc, jak koń wraz z jeźdźcem bardzo powoli zawracają. Przenikliwy, badawczy wzrok Luara zatrzymał się na mej twarzy.

Jak strasznie wychudł…

Coś zmieniło się też w jego oczach. Uspokajając spłoszonego konia, zwrócił się do Sowy:

– Kto to?

Sowa milczał ponuro.

Mógł odpowiedzieć: „Moja dziewka”. Lecz w tym momencie zrozumiałam w olśnieniu, że Luar odpowiedziałby na to: „Nie… moja!” W tej sytuacji Sowa musiałby zarżnąć kucharza i pyzatego oraz wszystkich pozostałych świadków swej porażki.

Sowa milczał. Luar uśmiechnął się szeroko.

– Mówiłeś, że masz jej dosyć.

Być może mi się zdawało, lecz poruszony dyplomatycznym wybiegiem gościa, zbity z pantałyku Sowa, jakby się ucieszył. Machnął ręką.

– Bierz…

Pyzaty za moimi plecami wydał zduszony jęk. Chwilę potem siedziałam już wraz z Luarem na koniu.

Toria majaczyła. Wydało jej się, że zaszła w ciążę.

Nosiła go w sobie długich dziewięć miesięcy. Był taki dzień, gdy poczuła rodzące się życie. Teraz miotała się po domu w obłędzie, zaciskając dłonie na płaskim, pustym brzuchu.

Potem wydobył się z ciepłego, bezpiecznego łona i przyszedł na świat innych ludzi. Oglądała z lękiem linie losu we wnętrzu jego dłoni, pulsującą skórę na ciemieniu i długie rzęsy, okalające bezmyślne, niebieskie oczy.

Był jej częścią i długo nią pozostawał. Zawsze czuła wcześniej, gdy był wesoły lub smutny. Starała się opanować smutek, czy rozdrażnienie, wiedząc, że także natychmiast zapłacze…

Błąkała się po domu, wsłuchując w nienarodzonego jeszcze Luara. Nie zważała na zadyszaną, zapracowaną nianię ani na zaszywającą się w kącie osamotnioną córkę, nie dostrzegała ruiny i bałaganu panujących w podmiejskim domostwie Sollów. Nie przyjmując pożywienia, żywiąc się tylko wodą, powoli traciła siły, konając z głodu.

Fagirra więcej jej nie odwiedzał. Zdawało się, że jego grób znajduje się pod oknami. Wychodząc na dwór, szeptała uspokajająco:

– Leż…

Bała się, że jej syn nigdy się nie narodzi.


*

Moje nogi kiwały się w powietrzu, nie napotykając oparcia, koń pędził kłusem, mijając jaskrawozielone gałęzie i brunatne pnie o potężnych korzeniach, muskane słonecznymi promieniami, na zmianę z nikłymi cieniami na szaroniebieskim tle. Wczepiałam palce w szorstką tkaninę i jakieś sznurki albo rzemyki na płaszczu i kurtce Luara. Podtrzymywał mnie swymi ramionami, nie dopuszczając, bym zsunęła się z siodła. Koń skakał na prawo i lewo, omijając krzaki. Przepełniało mnie szczęście, myśli się gubiły, wnętrzności zaś trzęsły się od niemiłosiernych podskoków. Spoglądając na migający po bokach las, rozumiałam jasno jak nigdy dotąd, jak piękne, nieskończenie brutalne i wspaniałe jest ludzkie życie.

Potem koń wyjechał na drogę i zwolnił bieg, ruszając spokojną rysią. Luar milczał.

– Nie dobrał się do mnie – powiedziałam z radosnym śmiechem. – Zranili go, bydlaka. Chciał, lecz niczego nie wskórał, niedorżnięty wieprz…

Obejmujące mnie ramiona jakby się rozluźniły. Może był to wyraz ulgi?

Dalej milczał. Z trudem odwróciłam głowę, by spojrzeć mu w twarz.

– Albo całkiem zgłupiałam, albo tymczasem stałeś się za jednym zamachem Wieszczbiarzem, wielkim magiem i hersztem rozbójników?

Krzyknął nagle ostro. Naturalnie nie do mnie, lecz na konia. Las, którym przed tygodniem przejeżdżałam z nieszczęsnym Miharem, skończył się wreszcie i wzdłuż drogi rozciągały się zieleniejące pola.

– Luarze – szepnęłam, wiedząc, że nie usłyszy poprzez szum wiatru – dziękuję, że się zjawiłeś.

Droga zakręcała. Popołudniowe słońce oślepiło mnie nagle, tworząc jaskrawobiałą ścianę między mną a światem.

– Widziałam się z twoim ojcem, Luarze – szeptałam ledwie dosłyszalnie. – Widziałam Egerta.

Wbił koniowi ostrogę. Nieszczęsne zwierzę, unoszące podwójny ciężar, nie spodziewając się takiego okrucieństwa ze strony jeźdźca, przeszło w galop.

– A! A! – wrzasnęłam, czepiając się rąk Luara, wbijając się weń podbródkiem i kolanami. – Ach!!!

Koń także zarżał z oburzeniem. Luar zacisnął usta i ściągnął wodze. Rumak stanął dęba. Wpadłam na mego towarzysza podróży, widząc tuż przed sobą jego zwężone, zrozpaczone oczy.

Nie rozmawialiśmy aż do wieczora. Luar wypatrzył na skraju drogi dostatnio wyglądającą gospodę i zawrócił utrudzonego konia, wjeżdżając w gościnnie otwartą bramę. Tej nocy zaspokoił mnie w pełni.

Nie był już wyrostkiem, lecz dojrzałym mężczyzną, który potrafił kochać czule i mocno. Nawet złota płytka medalionu, pobłyskująca między nami, wcale mi nie przeszkadzała. Omal nie rozwaliliśmy w drzazgi rozchybotanego łóżka. Najpiękniejsza była jednak chwila, gdy budząc się rankiem, objęliśmy się znowu, nie otwierając oczu.

Za oknem świergotała radośnie sikorka. Dobry znak: ptak śpiewający o świcie…

– Nieprędko to będzie – powiedział nagle.

Odczekałam chwilę i zapytałam ostrożnie:

– A co będzie?

– Nie wiem – odparł z westchnieniem. – Gdybym wiedział…

Sikorka brzmiała jak dzwoneczek. Medalion zsunął się z piersi Luara i spoczywał teraz na jego białym, muskularnym ramieniu. Spoglądałam z zazdrością na Amulet Wieszczbiarza, jako świadka naszej miłości. Nie od razu dotarło do mnie, że ciemne plamy na złotej płytce pochodzą od rdzy.

– Nie patrz – rzekł, nie otwierając oczu. – Nie lubię, gdy tak patrzysz.

Przeniosłam spojrzenie na jego twarz. Na moich oczach czuły nocny kochanek znowu zmienił się w okrutnego potwora, zdolnego sterroryzować nawet Sowę.

– Rdzewieje? – spytałam szeptem.

Otworzył oczy. Przykrył dłonią amulet i ukrył pod kołdrą.

– Tak… Rdza jest znakiem… że Ten, kto przychodzi stamtąd, znów się pojawi.

Sikorka za oknem umilkła. Słychać było kroki w górę i w dół na karczemnych schodach.

– Luarze – powiedziałam cicho – stałeś się magiem?

Spojrzał na mnie prawie ze strachem.

– Nie wiem…

– A Sowa? – spytałam jeszcze ciszej.

Zdziwił się.

– Co: Sowa? Ten na pewno nie jest magiem…

– A kim jest? – nie ustępowałam. – Kim jest Tfim?

Uniósł brwi.

– Wszystko słyszałaś?

Wcisnęłam twarz w jego ramię. Przed oczyma przeleciały mi wszystkie straszne chwile z ostatnich dni. Zaszlochałam i uspokoiłam się dopiero wtedy, kiedy jego dłoń pogłaskała mnie czule za uchem.

– Sowa, czyli brat Tfim. Mnich z Zakonu Łaszą, który był w swoim czasie pomocnikiem mego ojca… Wiesz, którego.

– Więc go zaszantażowałeś! – wreszcie się domyśliłam.

Skrzywił się.

– Na jakie licho miałem go szantażować… Myślałem, że chociaż on wie… po co wezwali Mór. Kto wydał rozkaz: Mistrz, czy Fagirra?

Zza drzwi dobiegały pokrzykiwania służących.

– Dlaczego zawsze nocujemy w gospodach? – spytałam z irytacją. – Ciągle gospody… Chciałabym, żebyśmy mieli dom. I dzieci.

– Stoi za progiem – odparł głucho Luar. – I czeka, żeby ją wpuścić… Ta, która przychodzi stamtąd.

– Więc w końcu jakiej jest płci? – wymamrotałam zamyślona. – Ta, która przyszła, czy Ten, który przyszedł?

Spojrzał na mnie pochmurnie, z wyrzutem. Odwrócił się.

– Luarze…

Podniosłam się na łokciu.

– Jeśli jesteś Wieszczbiarzem, to powinieneś widzieć przyszłość! Spojrzyj, a wtedy… wezwiemy Egerta.

Długo milczał, zapatrzony w sufit.

– Po co nadeszła? – zapytałam w końcu. – Stamtąd?

– Żeby wejść i zapanować nad tym światem – odezwał się ponuro.

– To może ją wpuść? – zaproponowałam niepewnie. – Wątpię, żeby było gorzej niż teraz.

– A Odźwierny stanie się jej sługą i namiestnikiem – wymamrotał.

– Raul Ilmarranien, zwany Odźwiernym – powiedziałam, niespodziewanie dla samej siebie.

Poderwał się i usiadł.

– Skąd o tym wiesz?

Medalion podskoczył na jego piersi. Nie mogłam oderwać wzroku od misternego wycięcia pośrodku.

– Dorwałaś się do księgi? – zapytał już spokojniej. – Specjalnie szukałaś? Coś takiego…

– Luarze – odpowiedziałam szeptem – Egert i Toria kochali się nawet podczas Czarnego Moru. Wiedzieli, że być może nie zostało im wiele czasu, a jednak cieszyli się sobą… Może my także…?

Wstał i podszedł do okna. Obserwując go kątem oka, stwierdziłam z satysfakcją, że mój mąż jest dobrze zbudowany.

– Nie wierzysz mi – stwierdził, wzdychając. – Ja też nie zawsze wierzę… że nad światem naprawdę zawisło… to. Nie wiadomo, co. W każdym razie Testament Pierwszego Wieszczbiarza opisuje nadejście Trzeciej Siły jako coś strasznego: „Płaczcie, żyjący… Pęknie zasłona niebios…”

Zadrżałam, podciągając kołdrę pod brodę. Wraz z zimnym dreszczem na plecach pojawiło się zrozumienie, że Luar na pewno nie żartuje.

– Muszę się kimś z tym podzielić – powiedział rozpaczliwie. – Nie mogę ciągle być sam. Nosić to w sobie… Nie jestem magiem. Nie umiem prorokować. I nie mam kogo zapytać… Nie wiem, co robić… Myślę, że Fagirra wiedział. Wszyscy jednak milczą. Nie rozumieją, nie pamiętają… Nawet Sowa. Posiada jakieś rzeczy Fagirry, schowane w skrytkach. Obiecał mi je dostarczyć. I on jednak nie wie, po co… I do czego to – dodał obejmując dłonią Amulet – było potrzebne Fagirrze. Dlaczego torturował moją matkę, żeby to zdobyć?

Zasłonił twarz rękami. Amulet wysunął się spomiędzy palców i zakołysał na łańcuszku.

– Tantalo… Idź do niej. Ja nie mogę… Proszę cię.

Wozy stały na poboczu z pustymi zaprzęgami. Nie wierząc własnym oczom, z całej siły wczepiłam się w Luara. Bez słowa zatrzymał konia.

– To ty?!

Mucha siedział na ziemi, ocierając kułakiem obolałą, czerwoną twarz. Barian, okropnie postarzały, nie zdziwił się na mój widok ani nie ucieszył. Gezina kurczowo ściskała dłoń rudej dziewczyny. Fantin trzepotał w rozterce jasnymi, długimi rzęsami.

– To ty… Witaj.

Znowu przebiegłam wzrokiem po ich twarzach, przeczuwając coś strasznego. Rozprute boki wozów, wybebeszone kufry, puste dyszle.

– Zabrali wszystko – rzekł Fantin. – Konie… Na szczęście dziewczyny zdążyły się schować…

– Flobaster?! – zawołałam teatralnym szeptem.

Barian odwrócił się. Z widocznym wysiłkiem wskazał na jeden z wozów. Podciągnęłam się i wskoczyłam pod rozdarty płócienny dach.

Ktoś złożył mu dłonie. Leżał na podłodze z dumnie uniesioną głową, nie zamierzając ukrywać rany na poderżniętym gardle. Nie chciał też zamknąć oczu. Patrzył chłodno na prześwitujące przez dziury w brezencie sinawe niebo.

Luar stanął za mną i podtrzymał mnie.

Krzyczałam. Przeklinałam Sowę i siebie, za to, że byłam blisko zabójcy i nie wykończyłam go w porę. Przysięgałam Niebu, że Sowa umrze straszną śmiercią, że podpalę lasy i pola, że zemszczę się, zabiję wszystkich, choćbym na to miała poświęcić całe życie. Luar trzymał mnie mocno za ramiona. Wiłam się w jego rękach, zachłystując płaczem i przekleństwami. Nie wypuścił mnie, aż ugięły się pode mną nogi i opadłam u stóp Flobastera.

Luar rozmawiał półgłosem z Barianem. Dotarło do mnie, jak przez grubą zasłonę: „Nie trzeba było… Psy… Wszystkich związali… Tylko on… Nie wiem jak… Teraz wszystko jedno”.

Spoglądałam bezmyślnie zamglonymi oczyma, jak dłoń Luara kładzie na deskach ciężką sakiewkę.

– Nie odmawiaj, Barianie… Spłacam stary dług. To za tamten spektakl. Pamiętasz. Najważniejszy spektakl mojego życia. Weź to. Kup nowe konie.

– Skąd masz tyle pieniędzy? – zapytał ktoś drżącym głosem.

Zdaje się, że to była Gezina. Nie miało to dla mnie znaczenia. Myślałam tylko o tym, że Flobaster nie wybaczył mi przed śmiercią. A jeśli nawet wybaczył, już nigdy się tego nie dowiem.

Nigdy.

Загрузка...