Jak długie byłoby życie, czy warto tracić czas na rzucanie kamyczków z mostu? Nawet jeśli garbaty most istnieje tutaj od wieków ze swymi szerokimi balustradami i omszałym podłożem. Ileż to lat minęło, a most się wcale nie zmienił i on, Raul jest wciąż taki sam, a zatem coś ich łączy…
Dostrzegł wśród wodnej rzęsy brązowawą żabkę, dokładnie wycelował… i powstrzymał się. Wstyd. Nie wypada wędrownemu mędrcowi rzucać kamieniem w żabę. Choć właściwie nie jest wszechwiedzący. Czym jest jego wiedza? Pierwszy z brzegu chłopak może to przewidzieć: jeśli rzucisz kamieniem w żabę, ona uskoczy i skryje się pod wodą.
Co się stanie ze wszystkim żabami? Co się stanie, gdy otwarte zostaną Wrota?
Z trudem oderwał oczy od kanału. Mostem przejeżdżała obok kareta. Lokaj, stojący na tylnej osi, zerknął ze zdziwieniem na dziwnego staruszka, którego opończa skrywała pod spodem długą szpadę.
Drzwi otworzyła pokojówka. Nienagannie czysty fartuszek i opuchnięte, choć błyszczące szczęściem oczy.
– Nie… przyjmujemy… nikogo.
– Zaczekam.
Uśmiechnął się tak, że dziewczyna struchlała.
– Zostało jeszcze trochę czasu. Poczekam. Prowadź do salonu.
– Nie przyjmuje! – zawołała, ustępując mu jednak z drogi.
W środku pachniało kroplami nasercowymi.
Wchodząc po schodach, naliczył piętnaście stopni. Ktoś stał na półpiętrze. Najpierw zobaczył trzewiki, częściowo przykryte suknią, potem cienkie palce, szarpiące sznurówkę szaty, a wreszcie na koniec pobladłą, wystraszoną twarzyczkę. Panienka Tantala w domu Sollów. Tym lepiej.
– Nie przyjmuje? – spytał rzeczowo.
Westchnęła ciężko.
– Pana… przyjmie…
Zacięła się. Zostawiła w spokoju sznurówkę i zajęła się guzami na pasku.
– Żyje. Jest na wolności.
Mrugała powiekami, jakby oślepił ją promień słońca. Wziął ją za ramię.
– Chodźmy. Zawiadomisz Egerta.
Tantala szła obok niego, dziwnie się bocząc i nie śmiejąc ruszyć ręką, jakby zdrętwiałą pod jego dotykiem. Czuł gorączkowe pulsowanie jej krwi. W życiu nieraz dotykał kobiet, co prawda było to bardzo dawno. Dziwne jest ludzkie serce. Strach, czy namiętność, zawsze ten sam przyspieszony rytm…
Weszli do salonu. Puścił jej rękę i przysiadł na poręczy fotela. Dziewczyna stała nieruchomo.
– Zawiadom – rzekł, zakładając nogę na nogę – pana Egerta. Szybko.
– Zaraz tutaj przyjdzie – powiedział ktoś za jego plecami, więc się obejrzał.
Toria stała u okna, podtrzymując dłonią kotarę. Jej twarz była całkiem spokojna, lecz oczy miała zapuchnięte jak u pokojówki i strwożone jak u Tantali.
– Z chłopakiem wszystko w porządku – oznajmił oschle Raul. – Gorzej ze wszystkim innym. Sądzę, Torio, że byłoby lepiej, gdybyś nie była obecna przy mojej rozmowie z Sollem.
Westchnęła dziwnie, ni to szlochając, ni to chichocząc.
– Będziecie mówić o moim synu?
Nastąpiła chwila ciszy. Usta Tantali bezdźwięcznie wypowiedziały imię.
Raul nachmurzył się.
– Nie należało tak go nazywać. Chcieliście uczcić dziekana Łujana, a wyszedł Raul tylko na odwrót.
– Jaki Raul? – spytała ponuro Tantala.
Toria drgnęła, posyłając dziewczynie szybkie, ostrzegawcze spojrzenie.
Uśmiechnął się krzywo.
– Ja jestem Raul. Raul Ilmarranien, zwany Odźwiernym.
Wiatr. Przeciąg, pachnący kurzem i starymi księgami. Cień w końcu korytarza. Dźwięk zamykanych drzwi, szybkie kroki. Zaraz nastąpi spotkanie. Nie, znów tylko cień.
Splątane gałęzie. Półotwarte okno, zapach wilgotnej ziemi i przywiędłej trawy.
Mój ojciec spoczywa w ziemi. Stalowe szczypce pozostaną w grobie nawet kiedy kości rozsypią się w pyl.
Tak.
Fotel pośrodku pustego przedpokoju. Pusty fotel i studzienny łańcuch na podłokietniku. Łańcuch spełza z brzękiem i zwija się na podłodze w kłębek, jak żywy…
Co za dziwny dom. Płonąca świeczka wewnątrz szklanej kuli… Milczący klawesyn pod grubą warstwą kurzu. Deski podłogi skrzypiące różnorodnie, a jednak przypominające wciąż to samo słowo…
Długo i namiętnie ścigał uchodzącego. Próbował rozpoznać w nim ojca. Nieznanego i nieoczekiwanie bliskiego, niepokojąco podobnego i zarazem innego, pociągającego, urzekającego… Wsłuchiwał się w jego głos, wyławiając dziwnie znajome nutki, a zarazem z każdą upływającą minutą pojmował, że nie rozmawia z ojcem. Ojciec leży pod ziemią.
Dźwięk zamykanych drzwi.
Stamtąd.
Deski podłogi trzeszczały, powtarzając ze smutkiem i zgrozą wciąż to samo określenie: Wieszczbiarz…
– Nigdy nie wieszczyłem – powiedział Luar do wymykającej się postaci.
Ale widziałeś Wielkiego Starca Łaszą.
– Ale widziałeś Wielkiego Starca Łaszą – powtórzył z wyrzutem głos spod kaptura.
W spokojnym, miękkim głosie nieuchwytnego rozmówcy pojawił się odcień ironii. Nic dziwnego, że Fagirra miał wpływ na ludzkie umysły: cóż za subtelne, delikatne intonacje.
– Szalonego Starca Łaszą – odparł powoli Luar.
Fagirra skinął głową.
– Mógł to zrobić już wtedy.
Już wtedy.
Oddalające się kroki. Klamka porusza się bezdźwięcznie. Na starych schodach leżą zwały piachu. Muszelki i wyschłe wodorosty, jakby po stopniach długo przepływała woda, która potem wyschła.
Wszystko się zmienia.
– Gdzie będę, kiedy wejdziesz?
Wszędzie.
– A ty gdzie będziesz?
W tobie.
– Jak w skorupie?
Jak w dłoni.
Luar schodził po schodkach. Po słupku balustrady szła w dół stonoga.
Jesteś Następcę. Moc Łajana i wola Fagirry, twojego ojca.
– Mój ojciec…
Na piasku zaszeleścił skraj długiej szaty. Luar podniósł głowę. Habit okrywał całkowicie postać, kaptur krył twarz, tylko odwinięty rękaw odsłaniał białą dłoń z tatuażem na nadgarstku. Znak przynależności do cechu fechmistrzów.
– Dlaczego? – zapytał szeptem Luar. – Czarny Mór… i ta zbiorowa mogiła… Po co?
Habit zachwiał się, jakby poruszony wiatrem, chociaż nie było wiatru. Stonoga odpadła od słupka i zamieniła się w puste, wyschłe truchełko.
Moc. Wola. Źródło na pustyni. Diament na dnie popiołu… Szczupak goniący okonie. Życie wśród śmierci… Wybrany spośród milionów niegodnych.
– Zrozumiesz – potwierdził głuchy głos spod kaptura. – Zrozumiesz. Ja nie umiałem.
Jesteś spadkobiercą…
– Szaleństwa? – zdumiał się Luar.
Stojąca przed nim postać zrzuciła kaptur. Luar zdrętwiał, spotykając się wzrokiem z szarymi, smutnymi oczami. Opuszczone kąciki ust, jasne pasma włosów na czole.
– Ojcze – szepnął Luar.
Fagirra uśmiechnął się blado. Odwrócił się i zaczął oddalać, zagarniając skrajem habitu strzępy pajęczyny. Znowu odgłos zamykających się drzwi. Luar nie miał sił gonić za nim.
Wpuść mnie.
– A…
Urodziłeś się, aby zostać Odźwiernym.
– A ty…
Nie ja. Ty.
– Przemiana, tak? Świat na opak? Nowy świat, czy tak?
Sam zobaczysz.
– A co będzie z…
Śmiech.
Ujął Amulet. Ściśnięty w mokrej dłoni zardzewiały medalion zapulsował ostrzegawczo lub może zachęcająco. Puścił go i ukrył twarz w dłoniach. Czerwoną ciemność przenikały białe smugi: „Pęknie zasłona niebios… woda zgęstnieje jak zakrzepła krew… mglista pętla na martwej szyi… spójrz, drzewa wyciągają korzenie ku wyrwie, gdzie było słońce… „
– Tak będzie?
Nadchodzę zmiany.
– Takie zmiany?
Zmiany. Wpuść mnie.
– Ale…
Strasznie i miło zarazem. Jak wtedy, gdy myszka… Bał się, że mu ucieknie. Długo przywiązywał ją do nogi stołowej. Serce mu zamierało. Co za rozkosz. Ma nad tym całkowitą władzę… Absolutną. Być może, nacieszywszy się władzą, nie należało brać szczypiec, lecz pragnął tak bardzo zrobić jeszcze i to. Strasznie i miło…
Oczy matki. Jej głos…
To było dawno.
Zrozumiesz i sam ocenisz. To twoje przeznaczenie… Ciężki kandelabr, miażdżący mu twarz. Wszystkim przynosisz nieszczęście…
– I dlatego jestem… wyrodkiem?
Śmiech.
Gorąco jest w głębi wulkanu. Luar zadrżał. Znów zakrył oczy.
– Gorąco…
Jego skóra zamieniła się w zastygłą powierzchnię lawy. Nieznośny żar, wybuch i purpurowa lawina słodko i strasznie lgnąca do drgającego zbocza góry. Całkiem jak tamtej nocy z Tantalą. Bał się wtedy ją zranić, urazić… Lawa nie może nie palić. Musi wszystko obracać w popiół.
Piasek osypujący się ze schodków.
Pamiętasz mrowisko na zboczu?
– Nie – przyznał się szczerze Luar.
Trzysta istnień… pamiętasz?
– Nie.
Rozpalony język, liżący ziemskie ciało. Nieznośnie piękne, jak ugaszenie pragnienia… a raczej szczyt rozkoszy…
Oddalone kroki. Szelest habitu. Natrętne spojrzenie.
Rdzawa płytka Amuletu zakołysała się na łańcuszku. Przykrył ją dłonią, jak złowionego motyla.
– Rozumiem, o czym mówisz. Rozumiem.
Mówił powoli, z wysiłkiem. Trzeba było czekać na każde zdanie. Soll zdążył kolejny raz okrążyć pokój, Toria westchnąć głęboko. Stałam za oparciem jej fotela i widziałam fragment śnieżnobiałej szyi nad ciemnym kołnierzykiem.
Tułacz rozprawiał, a skrzydełka wąskiego nosa rozdymały się mu drapieżnie, jasne oczy obserwowały na przemian Egerta i Torię. Na mnie nie patrzył, z czego się w duchu cieszyłam. Dobrze, że nie wyrzucili mnie za drzwi. Dobrze, że nie zwraca na mnie uwagi.
Mówił coś o Wrotach, o Nadchodzącym Stamtąd, o zbliżającym się końcu świata. Coś podobnego przepowiadali, jak się zdaje, słudzy Łaszą: Koniec Czasów. Słowa Tułacza dźwięczały jak straszna baśń dla niegrzecznych dzieci. Przejmująca dreszczem, ale niewiarygodna.
Luar.
Także opowiadał mi baśń. Pamiętam, że najbardziej poruszyła mnie jedna kwestia: czy owa Moc to Ona, czy też On, Nadchodzący Stamtąd?
Usta rozciągnęły mi się w nerwowym uśmiechu. Nie da się tego powstrzymać: wargi rozchylają się głupawo od ucha do ucha, chociaż po plecach wieje grobowym chłodem od słów Tułacza… Wciąż mówi o Luarze… O nim…
Potem odezwała się Toria. Zdaje się, że płakała. Zdaje się też, że zwalała na siebie całą winę za postępowanie Luara i rychły koniec świata.
Tułacz przerwał jej natychmiast. Idź do kuchni, rzekł, i wsadź rękę w ogień… A kiedy już nacieszysz się samoudręczeniem, wróć do nas.
Zauważył mój uśmiech, chociaż odwracałam twarz. Rozbolały mnie wargi od usiłowań, by zapanować nad sobą. Wciąż się uśmiechałam jak martwa kukła.
Toria zamilkła. Egert próbował spytać o coś, ale się zaciął. Jego dłoń błądziła bezwiednie po policzku.
– Powinno mi być wszystko jedno – stwierdził powoli Tułacz, przymrużając nieco ciężkie powieki. – Sami zdecydujcie… czy ten świat wart jest takich wysiłków? Może Luar powinien stać się tym, kim ma być? Odźwiernym?
Parszywy świat, pomyślałam. Poderżnięte gardło Flobastera…
Smutek przygniótł mnie ciężkim brzemieniem. Gdyby można było zawrócić. Wrócić do tamtego Dnia Wszelkiej Radości, kiedy pełni nadziei przybyliśmy do miasta. Wrócić w czasie i tam pozostać. A Luar…
Kim jest Odźwierny? Dlaczego To przychodzi któryś już raz, a nikt nie chce wpuścić? Co powstrzymuje dłoń Odźwiernego, gdy…
– A dlaczego pan nie otworzył? – spytałam szeptem.
Niepotrzebnie spytałam. Zdrowy rozsądek odezwał się zbyt późno: Głupia! Nie z tobą rozmawia! Ugryź się w język!
Tułacz odwrócił powoli głowę, ale i tak na mnie nie spojrzał. Zatrzymał spojrzenie na Torii.
– Wątpię, byś tego chciała, nadając mu imię. Myślałaś o Łujanie, a wyszedł Raul na odwrót. W odróżnieniu ode mnie doprowadzi rzecz do końca. Stracona szansa… lecz jest wasz. I ten świat jest bardziej wasz, niż mój.
– Nasz syn – powiedział ledwie słyszalnie Egert. – Nasz…
Toria powstała. Na śnieżnobiałą szyję spadł czarny lok.
– Nie boimy się śmierci – oznajmiła niemal radośnie. – Już tyle razy…
– Decydujcie – rzucił Tułacz, także wstając. – Tymczasem, jeśli pozwolicie, chciałbym się czegoś napić.
Powstrzymał gestem sięgającego po dzwonek Egerta. Ruszył ku drzwiom, nacisnął klamkę i obejrzał się na mnie. Potrafił wszystko wyrazić spojrzeniem. Krótko i jasno.
Natychmiast wywiało mnie z pokoju. Mogłam się sama domyślić wcześniej, że należy zostawić małżonków samych.
Zamknąwszy drzwi za sobą, obiema dłońmi wczepiłam się w spazmatycznie rozciągnięte policzki, próbując zmazać kretyński uśmiech. Tułacz nigdzie nie odszedł, stał tuż obok mnie. W półmroku korytarza pobłyskiwała mętnie ozdobna garda szpady. Cofnęłam się.
– Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego? – spytał, przeszywając mnie spojrzeniem jasnych oczu. – A jak myślisz?… Świat jest rzeczywiście zły?
Nie było dokąd uciec. Wciągnęłam głęboko powietrze.
– Przecież nie ma innego…
– A gdyby był?
Najlepszy świat byłby taki, pomyślałam z goryczą, w którym Flobaster nadal by żył, a Luar mnie kochał…
– Wyobraź sobie – podjął, błyskając w półmroku zębami – że na łące biega dziesięć królików… Wszystkie są szczęśliwe. Wtem nadchodzi lis i przegryza gardło jednemu z nich. Strach, krew na trawie, chrzęst zgniatanych kostek. A co robią pozostałe przy życiu? Cieszą się. Ponieważ tym bardziej cenią życie. Świat bez śmierci nie istnieje. Tak?
– Nie wiem – odparłam głucho.
Dalla przyglądała nam się ze zdziwieniem z dolnego półpiętra. Króliki cieszące się życiem… lecz jeśli pojawił się lis, to następnego dnia może być kolej na następnego. Króliki są jednakowe… Ludzie jakiś czas nie mogą pogodzić się ze stratą bliskiego. I myślą: lepiej, żebym to był ja.
Tułacz patrzył na mnie w milczeniu. Także milczałam. W końcu chwycił mnie powyżej łokcia.
– Chce mi się pić. Chodźmy do kuchni, gdzie opowiesz mi tymczasem… Gdybyś była Odźwiernym… otworzyłabyś?
Patrzyłam pod nogi. Co mnie obchodzi właściwie ten świat? Cmentarzysko dobrych chęci… Szeroka kałuża na rozdrożu, zwężone powieki Luara… Miedziak na dnie tacki. Zgnieciona trawa pod głową Sowy…
Przełknęłam ślinę.
– Nie wiem. Pan jednak nie otworzył?
Brzęknął kubkiem o ściankę wiadra z wodą. Odchylił głowę. Przyjemnie było patrzeć, jak pije. Flobaster rzekłby: „pije artystycznie”. Ze smakiem, godnością, a zarazem chciwie. Poczułam się spragniona od samego patrzenia. Beznamiętny starzec okazał się kochać życie.
– Chciałem ci powiedzieć – rzekł, ocierając usta – i tylko tobie. Jeśli on pójdzie do Wrót i nie zdoła ich otworzyć… czeka go śmierć. Okropna śmierć. Ja zaś nie jestem Lartem Legiarem, lecz magiem, co nie jest magiem… Nie zdołam go uratować. Zdecyduj także: niech otworzy Wrota i połączy się… z Tym, czy lepiej, by tego nie zrobił i umarł. Jak sądzisz, co jest lepsze?
Z opuszczonego kubka kapała woda. Każda kropla rozpryskiwała się na podłodze jak miniaturowe ciemne słońce.
– Nie wiem – wydyszałam przez zaschnięte usta. – Nie wiem.
Trzy świece na niskim okrągłym stoliku. Deski wyginające się pod stopami. Czuł się obciążony niezwykłą mocą, która czyniła go nieruchawym. A nie powinien zwlekać. Ktoś wkradł się do jego świadomości i ciągle poganiał: szybciej, szybciej. Ręce drżą niecierpliwie, jakby idąc pustynią, natrafił na źródło…
Trzy płomienie zlały się w jeden. To jest to: Amulet na mokrej dłoni. Skomplikowane wycięcie, wypełnione ogniem. Świetliste wrota…
Trzeba tylko zrobić pierwszy krok.
Ogień ogarnął go od stóp do głów. Przejrzyste płomienie oplatały go niczym bluszcz, kładły ciężkim brzemieniem na ramionach, opadały, jak warstwy niewidzialnego całunu. Potem ogniste wrota zostały za plecami i Amulet bezwładnie kołysał się na łańcuszku.
Luar stał nad przepaścią. Po obu stronach ciemniały zastygłe wodospady tkanin, nad głową nie było nieba ani sufitu. Pod nogami cztery miedziaki przybite rzędem do starych, wyschniętych desek, przyjmujących bezszelestnie każdy krok.
Szybciej, szybciej. Tak mi pilno.
Dręczący robak w sercu: szybciej! Szybciej ugaś pragnienie. Teraz…
Obejrzał się.
Drzwi. W końcu długiego korytarza wśród pląsających cieni. Tam…
Szybciej. Nie oglądaj się za każdym krokiem, tylko idź naprzód.
Szedł. Deska pod jego ciężarem wygięła się w łuk.
Nie oglądaj się.
Tak było. Żył sobie kiedyś szczęśliwy chłopiec. A na progu jego domu… Miły, sympatyczny szczeniak w środku zimy znalazł w zaspie zesztywniałego kociego trupka. Myślał, że to zabawka, więc się nią bawił… Zobaczyłem to i zapłakałem. Zamarznięta szyba. Ktoś przycisnął do niej dłoń… Szara równina i odcisk dłoni, znikający jak widmo… Co ma do tego dłoń?
Morze miłości. Wyrzuciło cię na kamienie, bo nie jesteś delfinem, lecz szczurem… Schnij. Niech pęka twoja skóra, spływając posoką. Twoje morze znikło.
Sterta śmieci i uschła róża wyglądająca z pudełka. Opadły sczerniały pąk, sterczące suche kolce, z grubą jak łaska łodygą… Co to?
Czerwone słoneczne koło. Matka wracająca do domu z głową rozświetloną jak w aureoli. Delikatne dłonie, cienkie palce, białe i zimne. Świeży, mroźny zapach. „Uważaj, zaziębisz się, cała przemarzłam… „
A tam szczeniak bawi się kocim trupkiem. Długo będzie się bawił… lecz ja tego nie zobaczę. Zamarznięta szyba…
Rozwarty koński pysk. Strach i dłoń na ramieniu. Nie ma cię… Nie ma cię już w moim życiu. Matka pozostanie matką, ale ty…
Zresztą, sam wszystko powiedziałeś. Oderwałeś mnie jak rzep od psiego ogona. Mocno się czepiałem… ale ty byłeś silniejszy.
Zdmuchnij świeczkę… Tak, pamiętam. Będę unosił się nad ziemią i będę Tym, Kto Przyszedł Stamtąd, ale ciebie będę pamiętał, a każda gasnąca świeca przypomni mi twój zapach. Będę je gasił specjalnie, tłumił płomienie ognisk i pożarów… lecz ty także wszystko już powiedziałaś, nieprawdaż? Nie jestem w stanie zmienić tego, czym mnie dotknęłaś. W ogóle niczego.
Drzwi.
Oho, jeszcze jak jestem mocny. Jedna wielka zmiana albo przemiana… Wszystko jedno. Zmieniony… Zmieniający się… Niebo, ochroń mój rozum. Wesprzyj mnie, Mocy…
Drzwi!
Ty nigdy mnie nie zrozumiesz. Jesteś zbyt mała… i taką pozostań. Jak bardzo chciałbym być takim, jak ty… Twoim bratem i bliźnim. Pozostać dzieckiem…
Ostatni krok. Tak blisko… Gigantyczna zardzewiała sztaba aż się prosi, by ją ująć. A tam, za Wrotami…
Tak, czekam na ciebie, jak ty czekasz na objawienie swego prawdziwego ja. Do dzieła!…
Chrobot korników w drewnianych drzwiach.
Chcę usłyszeć, jak zaskrzypią zawiasy.
Alana także wyczuwała wszystko, dlatego była niezwyczajnie cicha i potulna. Siedzieliśmy wszyscy razem, tuląc się do siebie.
Tułacz stał odwrócony do nas plecami. Jego obnażona szpada leżała na podłodze, wyglądając jak wskazówka zegara na wieży ratuszowej.
Ostatnie minuty.
Toria westchnęła głęboko.
O czym myśli w tej chwili? O tym, jak stać się potworem? Co wspomina, jeśli w ogóle może wspominać? I o czym pomyślę ja, kiedy świat upadnie jak przewrócona szachownica?
Patrzyłam na jego twarz jakby z lotu ptaka. Łagodne wzgórki, dwa szare jeziora i zapach dymu… Rzuciłam wszystko, co kochałam, lecz nie doczekałam się wybaczenia…
Szpada Tułacza drgnęła, a może mi się tylko zdawało? Rączka Alany drżała w mej dłoni. Tułacz przycisnął klingę stopą.
Toria coś szeptała. Zdawało mi się, że usłyszałam imię Łujana.
Mroczne napięcie. Nieznanym dla mnie sposobem wysoki starzec szukał w pajęczynie czasu i przestrzeni jednego człowieka. Był to ogromny wysiłek. Wszyscy odczuwaliśmy jego trudy. Natężyłam siły, pragnąc mu pomóc i wziąć na siebie część pracy… ciężaru… zjednoczyć się z Egertem i Toria, zobaczyć oczami duszy podrygujący warkoczyk biegnącej przede mną Alany…
Sekundy rozciągały się, jakby byty z gumy.
– Wezwijcie – poprosił Tułacz przez zęby. – Wezwijcie go… Być może jest już w drodze. Może stoi przed drzwiami. Wołajcie!
Długo trwało milczenie. Siedzieliśmy nieruchomo, jak na portrecie rodzinnym. Poruszały się tylko usta Egerta.
– Luarze! – zawołała Alana, a jej krzyk odezwał się we mnie echem jak w pustej, ogromnej sali. – Luarze!
I zapadła ciemność.
Mój mężczyzna nie wróci. Nigdy… albo Ten, Kto Przychodzi Stamtąd nie pozostawi w nim odrobiny człowieczeństwa. Albo czeka go okrutna śmierć. Zagłada Luara przeciwko zagładzie świata…
Nie obchodzi mnie świat. Lecz ty powinieneś pozostać takim, jakim byłeś wcześniej. I… takim, jakim jesteś. Żebyś dalej żył i nie stał się… Tamtym. Nie mogę dokonać wyboru… Chciałabym mieć z tobą… niech nawet będzie wnukiem Fagirry, co mi tam. Usłysz mnie, Luarze…
Wtedy… leżeliśmy w dusznych ciemnościach… jak dwa węże wygrzane słońcem… Przez szczelinę w zasłonach przebijał się odblask dogasającego kominka. Czerwona iskierka odbijała się w twoim otwartym oku. Drugiego nie widziałam. W tamtej chwili twoja twarz na poduszce… z dolinami i wyniosłym szczytem, z pagórkami i bezsennym jeziorem… Czerwony odblask kominka przypominał słońce zachodzące nad wodą…
Twój oddech. Oddech człowieka zmęczonego szczęściem. I moja duma, że cię uratowałam…
Uratowałam?!
Wtedy wszystko, co się we mnie rodziło, splotło się w jeden bolesny kłębek.
Błona na oczach, oddzielająca mnie od Luara. Zasłona czasu i odległości. Drzwi z zardzewiałą sztabą. Lecz to, co we mnie rwie się ku tobie, jak źdźbło przebijające kamienie, jak pisklę ze skorupki, jest w moim życiu najsilniejsze…
Wdarła się do mej świadomości, niczym wiatr w rozwarte okno. Myśli Torii wydawały się ciemnosinymi falami potężnego oceanu woli. W duszy Egerta miotała się krwista bryła, pragnienie, by umrzeć za kogoś i ocalić mu życie. Alana emanowała zielonkawą, ciepłą poświatą, chciała go zobaczyć i położyć mu dłonie na ramionach… stateczek kołyszący się na wodzie i stado białych gęsi…
TORIA
Pamiętam twoje serce bijące we mnie. Obejrzyj się, chłopcze. Jaka wysoka trawa, nie widzę cię, miga tylko jasna główka i słychać śmiech. Słońce świeci, tworząc na twoich dłoniach cień rybiej łuski… Pęknięte koryto… Woda wylewa się na piasek, lecz dużo jej jeszcze na świecie. Ile zechcesz…
Strugi ciepłego mleka spływają na dno szklanki… na poły z krwią. Jak truskawki ze śmietaną. Rozgryzione sutki i codzienne zmartwienie: dlaczego znowu nie wypiłeś do końca, przecież pierś jeszcze pełna? Strugi mleka na podłodze. Powieki się przymykają. Opada ciężka głowa. Przewrócona szklanka, rozlane mleko… Dość już tego. Śpij.
Wszystko, co o tobie pamiętam i wiem o tobie, wszystko, co czuję, pozostanie we mnie jak wieczny płód w moim łonie. Nie da się go usunąć w żaden sposób. Wołam cię. Obejrzyj się.
Ojcze Łujanie, zmiłuj się nad nami. Przyjdź z otchłani, gdzie strzeżesz Moru… Przyjdź spod stalowego skrzydła, osłaniającego cię przed słońcem… Przyjdź ratować swego wnuka. Wnuka…
EGERT
Zawróć. Ty, który stoisz między mną a moją śmiercią. Ty, w którym nie ma mojej krwi. Mój syn. Wiele razy umierałem za ciebie, mogę jeszcze raz. Zdradziłem ciebie, lecz jest jedna rzecz, wobec której bezsilna jest nawet zdrada. Gotów jestem wziąć na siebie wszystkie twoje blizny, tylko zawróć, synku…
TUŁACZ
Ogromna czara goryczy. Nie szkodzi, gorszą już spijał… Niewiele miał w życiu szczęścia. Jakieś przebłyski na rozświetlonej wodzie rzeki, bitwy mrówek na rozgrzanym, białym piachu, czyjeś dłonie na oczach, czyjeś usta…
Ona czyha za progiem.
Całe życie nagradzali i karali go za nic. Oczekiwali odeń czegoś innego, niż okazywało się później. Po dawnych wstrząsach dni płynęły mu monotonnie, przelewając jeden w drugi, bez niespodzianek, równo niczym ubita droga. Wydaje się, że przeżył kilka żyć, których nie umiał już zliczyć. Teraz, być może, nadchodzi kres…
Jestem tylko robakiem. Stonogą. Larcie, dopomóż…
Teraz tamten chłopak o podobnym imieniu stoi u kresu drogi. Dokończy swej wędrówki i odmieni świat albo zginie.
Och, jak ma dosyć tych wszystkich patetycznych stów. Zagłada świata… Zagłada…
Także próbowałam przerwać niewidzialną zasłonę, jak wszyscy tutaj, usiłując dotrzeć do miejsca, gdzie był on. Nasze umysły obijały się o ścianki czaszki jak muchy o szybę.
Był z nami Tułacz, który widział więcej, stał jednak do nas plecami i dochodziły ku nam tylko urywki…
„I wejdzie, gdy Odźwierny jej otworzy, i stanie się jej sługą i namiestnikiem…
Mglista pętla na martwej szyi. Pęka zasłona niebios… Woda gęstnieje jak skrzepła krew…
I ona wejdzie!
I ona…
W tej chwili kłębek bólu w moim wnętrzu rozplatał się.
To, za co warto umrzeć z radością, nawet w tej chwili, tylko…
Za jedną istotę.
Cztery inne istoty…
I za tego Tułacza z wyjałowioną duszą, majaczącego jakieś imię… którego nigdy nie słyszała.
Jaszczurki. Małe złociste zwierzątka na podłodze, na stole, na moich kolanach…
Jaszczurki z cudzej wizji.
Im ich więcej, tym mocniej splatają się palce.
Skazani na ten wieczny ból…
I dobrze, że tak.
Pramatka wszystkich drzwi.
Granica między światem a tym, co jest Tam.
Praobraz progu. Drzwi za progiem. Wrota.
Na progu stoi Odźwierny.
Ja, Odźwierny, chcę usłyszeć zgrzyt twoich zawiasów.
Chcę zobaczyć, co się stanie ze światem i co powstanie zamiast niego.
Chce…
Nie obracaj się, tam już tylko zgliszcza. Już późno.
Zwęglony park ze spalonymi trupkami słowików. Żyjemy niczym pajączki w szklanej bańce, której górna powierzchnia zdaje się nam nieboskłonem. Dłoń wyciąga się, pragnąc dotknąć lub może pogładzić, lecz zostaje przypalona żelazem. Na wieki… Może nigdy nie zdołam pojąć kogoś, kto nie jest mną. Każdy z nas jest bolesną drzazgą w duszy drugiego człowieka…
Poduszeczka do igieł z roześmianą gębą. Igły w policzkach i oczach…
Zagubiłem się od tamtego czasu. Zgubiłem. Część ze mnie tam pozostała, w pokoju zalanym słońcem, gdzie można śpiewać, śmiać się i płakać, wiedząc, że wszyscy cię słyszą…
Jak ciężko przesuwa się sztaba. Jak ciężko oddychasz, tam, za Wrotami. Zmęczyło cię czekanie? Czy się niecierpliwisz? Ty, który żyjesz wiecznie?
Wieczność jest jak pusta komnata. Nudno chodzić wciąż z kąta w kąt.
Drżą mi ręce. Też się niecierpliwię. Wciąż ten sam robak w sercu. Myszka przywiązana do nogi stołowej. Jej ból daje mi władzę. Oprawca, syn oprawcy…
Dlaczego do tej pory nie wszedłeś? Ile razy się zjawiałeś? I nikt ci nie otworzył?
Mgnienia jak przesypujące się drobinki piasku. Nie mogłem wejść, zanim się urodziłeś. Szare cienie wędrują, jedne w górę, inne w dół, jeszcze inne krążą dokoła.
Nikt nie chciał władać światem? Razem z tobą? „I Odźwierny stanie się jej sługą i namiestnikiem… „. Gdzie są twoi namiestnicy, Trzecia Siło?
Tylko dwaj. Teraz trzecia, czarodziejska próba.
Żartujesz… Nie lubisz magów. Są twoimi wrogami. A ja nie stałem się magiem do końca. Jestem i nie jestem magiem. Jak Raul Ilmarranien…
Zamienił ognistą lawę na marne łzy.
Co wiesz o łzach, Ty, Który Przychodzisz Stamtąd?
A co to znaczy wiedzieć? Ty wiesz?
Jeśli nie wpuszczę cię… znowu przyjdziesz?
Wpuścisz. Po to się zrodziłeś. Nie masz innego wyjścia. Szybciej.
Nie złość się. Oczywiście, że otworzę. Oczywiście. Tylko zasuwa…
Czarna krew na białych dłoniach. Trudno poradzić sobie bez krwi… Wiesz przecież, że się nie boję.
Obejrzeć się tylko jeszcze jeden raz.
Nie oglądaj się. Tam nic nie ma.
Jedno spojrzenie w owej pustce, która kiedyś zwała się życiem.
Nie.
Jedno spojrzenie…
Nie!
Tam…
Nie ma niczego, tylko zgliszcza… Nie!!!
Wybuch.
Zasłona pękła i zwinęła się na boki, aż znikła.
Do nóg Tantali spadł zębaty lustrzany odłamek.
Nieustępliwe wezwanie. Ostatnimi siłami. Luarze…
Obejrzał się.
Widmo dłoni na zamarzniętej szybie. Nitka dymu nad zgaszoną świeczką. Wilgotny piasek, nogi zapadają się po kostki, książkowy kurz, brzękanie kling… Wąska trumna płynąca nad schodami, baszty odbijające się w rzece, mokra flaga, oblepiająca twarz chorążego…
Śnieżnobiała poduszka. Fałdka…
Zmarszczka na jej twarzy. Drobne kostki białych palców.
Ręce wyciągnięte ostatkiem sił. Sięgają…
Zdeptana trawa. Gałązka w potoku.
Luarze!!!
– Ratuj go! – wołałam do Tułacza.
Usta starca poruszały się bezdźwięcznie, lecz odczytywałam słowa. Dwie drogi. Tylko dwie… Wpuścić lub umrzeć. Jeśli on zginie…
Każdego promiennego poranka, gdy ciepłe są wargi, gdy dłoń odsuwa zasłonę… Każdego wieczoru, gdy płonie ogień we dworze, lampa świeci nad książką, słychać głosy, żółty poblask twoich okien… Wszystko to…
Dwie drogi.
Zatrzymaj się!
Zasuwa zatrzymała się, potem zgrzytnęła ostatni raz…
Wejście zostało otwarte.
Tułacz cofnął się, zakrywając oczy rękami. Wydało mi się, że zatargał nim bezdźwięczny krzyk. Fala przerażenia, stalowoszary nóż wbity w serce. Dziecięca rączka w mej dłoni zrobiła się lodowata. Szpada na podłodze wiła się jak przyduszona żmija.
„I drzewa będą oplecione lepką pajęczyną gałęzi… I ziemia zawyje otwartymi ustami mogił… „.
Daleki, nieznośnie ostry dźwięk. Zatkaj uszy.
Wrota się otwarły.
Wrota.
Teraz dorosłeś, powiedział Fagirra. Doszedłeś, dokąd całe życie chciałem dotrzeć. Teraz jesteś moim następcą. Chciałem zostać Odźwiernym i dlatego czyniłem wszystkie te krwawe okropieństwa, lecz Przychodzący Stamtąd nie stał wtedy za progiem, a ja przegrałem. Ty jesteś przedłużeniem moich czynów, zrobiłeś to, ku czemu zmierzałem i za co umarłem, stałeś się tym, kim ja nie zdołałem. Jestem z ciebie dumny, synu. Jesteś godzien mocy…
Sztaba zazgrzytała i spadła, otwierając wejście.
Drzwi uchyliły się.
Nikt nie lubi pustki. Puste naczynie winno być wypełnione i ty nim jesteś, Luarze…
Nie witaj się przez próg.
Zgrzyt zawiasów…
Myszka przywiązana do stołowej nogi.
Luarze, Luarze, Luarze…
Wołacie mnie. Wyczuwam was, lecz Wrota są już otwarte. Zardzewiała sztaba nie wróci na swoje miejsce. I Ty, który jesteś mną, robisz swój pierwszy krok. Wejdź i panuj.
Panuj w mej duszy.
Ty, Przychodzący Stamtąd. Myślisz, że ten, kto mnie spłodził w podziemiu, uwił tutaj gniazdko dla ciebie? Czekał na ciebie i próbował wezwać. Zapłacił za to śmiercią, a teraz wcielił się we mnie, swego następcę? Odźwiernego? I teraz spotkacie się, zjednoczycie we mnie? Z powodu zamęczonej myszy?
Oślepiony bólem i wściekłością wpuszczę cię do swej duszy. I wyrzeknę się…
Za ścianą trawy bawili się i dokazywali jego rodzice. Zielone miotełki ścieliły się, przyginając ku ziemi, żeby potem powoli się rozprostować.
Czarne włosy matki mieszały się z łodygami, długimi ostrymi liśćmi i żółtymi kwiatami jak złote guziki. Ojciec śmiał się, chwytając jej przeguby, padając wraz z nią w głęboką zieleń traw, mieszając z łodygami także swoje jasne włosy. Jak u Luara…
Gąsienica. Sprzączka na niebieskiej sukni…
Potem przez morze traw wyciągnęły się dłonie. Jedna cienka, biała, z niebieskimi kreskami żył, druga szeroka, silna, opalona. Jedna dotknęła czoła Luara, druga energicznie potargała mu włosy za uchem.
Nieskończona pieśń świerszczy i czyjś zabłąkany prosiak na skraju polany…
Przejmujący chłód wieczoru. Rzadki lasek sosnowy. Nie pamięta już, kto za kim pobiegł. Spore jezioro o zielonych, omszałych brzegach. Gęsta, letnia mgła nad stojącą wodą. Wkrótce wzejdzie słońce.
Znowu myszka. Skąd się tutaj wzięłaś, męczennico? Kominkowe szczypce… Stalowe kleszcze oprawcy.
Ogień na kominku.
Mocne, zwinne ciało. Sznurówka sukni i na gorsecie… Łopatka jak toporek. Bose stopy, tupiące po podłodze izby w gospodzie, czysty, jasny poranek, kiedy ręce same się splatają… Chłodne strugi na karku, chlupot wody w miednicy i śmiech… Samotny trzewik przed wygasłym kominkiem.
Tak, był taki kominek. Gasnąca plama żółci… Brzęk pogrzebacza na kratce. Zimna noc, potem snop promieni słonecznych między trzeszczącym łóżkiem, a obracającym się ciałem Luara. Niestraszny mu słoneczny łuk… Nie chce jej zranić…
Ręce, żebra, piersi, radosny śmiech albo szloch…
Mokre siano. Zapach wilgotnej trawy. Żmija. Ognisko, szeroka dłoń, zatykająca usta. Rozpalone żelazo. Oślepiający ból i prędka ulga. Pochylona pobladła twarz. Woda. Chłodna woda.
„To wszystko”.
Wszystko?!
Zgrzyt zawiasów. Jak zimno tam na zewnątrz. Jak zimno.
Człowiek stojący na progu wyciągnął dłoń.
Medalion, Amulet Wieszczbiarza, złota rzecz, nieco zbrązowiała. Płytka pokryta rdzą. Najdroższa rzecz…
Nie taka znowu najdroższa.
Mamo… Chcę być ciepłym szalem na twych ramionach. Chcę być deszczem zmywającym twoje łzy. Pragnę wypić do końca twą gorycz. Chcę być trawą, ścielącą się pod twymi bosymi stopami bez jednego kamyka.
Egercie… Przyjdę do ciebie we śnie. Będę lampą na twoim biurku. Ugaszę twój ból. Wsłuchaj się w odgłosy długiej zimowej nocy, a usłyszysz, jak wołam do ciebie: ojcze.
I ty, który nosisz odwrotność mego imienia, tułający się po drogach uratowanego przez ciebie świata. Składam ci hołd, Tułaczu, lecz nie pójdę twoją drogą.
Tantalo… tobie nie powiem niczego. Sama wiesz.
Biegnę wiosenną ulicą.
(SŁUCHAJ MNIE, PRZYCHODZĄCY STAMTĄD. SŁUCHAJ OSTATNIEGO WIESZCZBIARZA).
Mokra jezdnia, błyskająca każdym kamieniem. Moje odbicie w każdej oszlifowanej płytce.
(ZDJĄŁEM ZASUWĘ ZAMYKAM AMULETEM. ZAMYKAM SOBĄ).
Biegniesz mi na spotkanie… W zabawnym kostiumie staruchy, z którego sterczą przyszyte doń siwe kłaki.
Czekasz, roześmiana. Na twej szyi gwiazdozbiór pieprzyków, a w twoich włosach nie ma siwizny. Ani jednej nitki. Nie ma nikogo piękniejszego na całym świecie.
Ty także czekasz. Ty, który podniosłeś na wieży oblężonego miasta moją dziecinną koszulkę. Weź Alanę na ręce, żebym ją lepiej widział.
(STWORZONA PRZED WIEKAMI I PRZECHOWANA PRZEZ WIEKI, SKARB WIESZCZBIARZY, WIELKA MOC).
Idźcie ku mnie. Chodźcie do mnie wszyscy… Padać będzie dopiero wieczorem, a do wieczora jeszcze daleko… Do końca wiosny także daleko. Czysty kominek i czyste szyby. Strumyk pod twym pantofelkiem.
(ZAMKNIE NA WIEKI I OCHRONI).
I niebo. Niebiosa.
(STANĘ NA STRAŻY TAK, JAK MÓJ DZIADEK ŁUJAN. ODEJDŹ PRZYCHODZĄCY STAMTĄD. TUTAJ NIE MA JUŻ PRZEJŚCIA!)
Tak bardzo… wszystkich…
(TUTAJ NIE MA JUŻ PRZEJŚCIA. TUTAJ TRZYMA STRAŻ OSTATNI ODŹWIERNY, OSTATNI WIESZCZBIARZ…)
Twój syn, Egercie.
(NA WIEKI!)