Prolog

Chłopczyk siedział ukryty za kufrem, gdzie czuć było kurzem. Zasłaniające okno kotary wznosiły się nad nim jak masywne, zapylone kolumny. W słonecznych promieniach trzepotał się chaotycznie białawy mol.

Za oknem brzęczało żelazo i tętniły kopyta. Mówiono tam: „wrogowie” i jeszcze: „wojna”, lecz tutaj, w domu byli przecież ojciec i matka, bliscy i niezawodni, jak owe słoneczne łuki, podpierające sufit…

Bał się jednak starca. Był dla niego obcy i niepojęty. W jego obecności nawet swoi wydawali się inni niż dotychczas. Rodzice nie zwracali uwagi na syna, tak jakby starzec był chmurą, która przesłoniła chłopcu słońce. Na pewno też bali się starego. Inaczej, dlaczego mieliby mu to oddawać?

Chłopczyk płakał, oblizując łzy. Ta rzecz… Ta niezwykła rzecz. Czyżby miało jej zabraknąć? Nie będzie więcej tych świątecznych dni, gdy mama wydobywała ją ze szkatułki i pozwalała mu, zazwyczaj w nagrodę, dotknąć tego choć jednym palcem? Pozwalała napatrzeć się do syta i śledzić wzrokiem świetlisty zajączek, tańczący na suficie…

Mówili coś o plamie rdzy, której naturalnie nie było. I jeszcze o wojnie. Chłopiec wyobraził sobie las kopii z wąskimi proporcami, rozdwojonymi jak żmijowe języki… Całe mnóstwo dorodnych jeźdźców i przyjemną woń prochu… Jego ojciec i tak wszystkich pokona.

Dlaczego jednak starzec tylko kiwa milcząco głową?

Mokrym od łez palcem chłopczyk rysował na kufrze paskudne gęby. Krzyczeli na niego, kiedy rysował złe mordy. W tej chwili z osobliwą satysfakcją wykreślał usta wykrzywione kącikami w dół, groźnie zmarszczone brwi… A niech go ukarzą…

Potem złoty przedmiot błysnął na obcej dłoni, znalazł się między długimi palcami starca. Chłopczyk nie wytrzymał, wyskoczył z wrzaskiem ze swojej kryjówki, chcąc wyrwać tamtemu zabawkę, nie mogąc uwierzyć, że tym razem jego zachcianka pozostanie niezaspokojona…

– Luarze!

Na policzkach matki pojawiły się czerwone plamy. Ojciec mówił coś surowo. Chłopiec sam już tymczasem pożałował swego wyskoku. Starzec patrzył nań uporczywie, przenikliwie, badawczo. Dziwne, że dzieciak nie zmoczył od tego spodenek.

Na dnie przejrzystych, jakby szklanych oczu przebiegł jakiś cień. Obwisłe, bezrzęse powieki zadrgały. Chłopak najeżył się. Starzec przeniósł wzrok na jego matkę.

– Nazwała go pani tak na cześć Łujana?

Zza okna dobiegał tupot podkutych butów. Donośny głos wykrzykiwał coś groźnym, rozkazującym tonem. Starzec westchnął.

– Kiedy mały kamyk obrusza się ze szczytu… pozostaje nadzieja, że wpadnie w jakiś dołek i nie spowoduje lawiny.

Zawsze trzeba mieć nadzieję.

Chłopczyk pochlipywał, trąc kułakami oczy i czepiając się rękawa ojcowej kurty. Nie zauważył, jak dziwnie spojrzeli na siebie rodzice.

Starzec uśmiechnął się smutnie.

– Los od dawna naznaczył twoją rodzinę, panie Soll.

Matka przewróciła trwożnie oczyma. Ojciec milczał, trzymając się za policzek, jakby poczuł nagły ból zęba. Staruszek skinął głową.

– W zasadzie… to głupstwo. Zapomnijcie o tym, co powiedziałem.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, poczucie straty zastąpiła ulga.

Ciepła dłoń, w której całkiem niknęła jego drobna rączka. Będziesz miał dużo innych zabawek. Nie płacz, Dzionku.

Загрузка...