Z okna w dachu w kącie pokoju Gentry'ego przyglądali się płonącemu poduszkowcowi. Słyszeli ten sam wzmocniony głos.
— Myślicie, że to śmieszne, co? Hahahahahaha, my też! Uważamy, ze wy tam jesteście istną skarbnicą pieprzonych dowcipów! Wiec teraz urządzimy sobie imprezę.
Nie widział nikogo, tylko płomienie.
— Lepiej stąd wiejmy — powiedziała stojąca tuż przy nim Cherry.
— Weź wodę i trochę jedzenia. Jeśli masz. — Oczy miała zaczerwienione, twarz mokrą od łez, ale mówiła spokojnie. Zbyt spokojnie, pomyślał Ślizg. — No chodź, Ślizg! Na co jeszcze czekasz?
Obejrzał się na Gentry'ego, zgarbionego na krześle przed stołem holo. Siedział z głową opartą na rękach, wpatrzony w białą kolumnę wyrastającą ze znajomej tęczowej plątaniny cyberprzestrzeni Ciągu. Odkąd wrócili na poddasze, w ogóle się nie poruszył, nie powiedział ani słowa. Obcas lewego buta Ślizga zostawiał na podłodze niewyraźne ciemne ślady — krew Ptaszka. Wdepnął w nią po drodze.
Wreszcie Gentry przemówił.
— Nie mogłem uruchomić pozostałych.
Spojrzał na układ sterujący na kolanach.
— Do każdego, którego chcesz ruszyć, potrzebujesz osobnego sterownika — wyjaśnił Ślizg.
— Pora zwrócić się po radę do Grafa — stwierdził Gentry i rzucił Ślizgowi panel.
— Ja tam nie wracam — oświadczył Ślizg. — Idź sam.
— Nie ma potrzeby.
Gentry dotknął konsoli na blacie. Graf Bobby pojawił się na monitorze.
Cherry szeroko otworzyła oczy.
— Powiedz mu — rzuciła — że niedługo będzie martwy. Chyba że odłączycie go od matrycy i załatwicie szybki przejazd na oddział intensywnej terapii. On umiera.
Twarz Bobby'ego na ekranie znieruchomiała. Wyostrzyło się tło: szyja żelaznego jelenia, nakrapiana białymi kwiatami wysoka trawa, grube pnie starych drzew.
— Słyszysz, skurwielu? — wrzasnęła Cherry. — Umierasz!
Płuca wypełniają ci się płynem, nerki nie pracują, a serce pieprznęło… Rzygać mi się chce na twój widok!
— Gentry — odezwał się Bobby; piskliwy, cichy głos dobiegał z głośnika obok monitora. — Nie wiem, jaki tam macie układ, ale zorganizowałem manewr odciągający.
— Nie sprawdziliśmy motoru — przypomniała Cherry, obejmując Ślizga ramionami. — Nie obejrzeliśmy nawet. Może być na chodzie.
— Co to znaczy „zorganizowałem manewr odciągający”? — Odsunął się od niej i spojrzał na monitor Bobby'ego.
— Ciągle nad tym pracuję. Zmieniłem trasę automatycznego transportowca Borg-Ward z Newark.
Ślizg porzucił Cherry i podbiegł do fotela.
— Nie siedź tak! — krzyknął na Gentry'ego.
Ten podniósł wzrok i wolno pokręcił głową. Ślizg poczuł pierwsze drgnienia Korsakowa, maleńkie przyrosty rozmywającej się pamięci.
— On nigdzie nie chce odchodzić — wyjaśnił Bobby. — Znalazł Kształt. Teraz chce zobaczyć, jak to wszystko się poukłada, co nastąpi na końcu. Jadą do was ludzie. Przyjaciele… mniej więcej. Zabiorą od was alef. A póki co, zrobię, co mogę z tymi durniami.
— Nie chcę tu zostawać i ginąć — oznajmiła Cherry.
— Nikt cię o to nie prosi. Posłuchajcie mojej rady i zmywajcie się stąd. Dajcie mi dwadzieścia minut. Odwrócę ich uwagę.
Fabryka nigdy nie wydawała się bardziej pusta.
Ptaszek leżał gdzieś na betonie. Ślizg nie mógł zapomnieć o tej plątaninie rzemyków i kości, które zwisały mu na piersi, o piórach i zardzewiałych zegarkach, których wskazówki zatrzymały się każdy na innej godzinie… I o jego głupich małomiasteczkowych zagrywkach. Ale Ptaszka już więcej nie będzie. Chyba mnie też już niedługo nie będzie, pomyślał, prowadząc Cherry po chwiejnych stopniach w dół. Nie tak jak dotąd. Nie było czasu, żeby ruszyć maszyny — bez platformy i kogoś do pomocy. A kiedy już stąd odejdzie, to pewnie nie wróci. Fabryka nigdy już nie wyda mu się taka sama.
Cherry miała cztery litry przefiltrowanej wody, siatkę birmańskich fistaszków i pięć zapieczętowanych porcji sproszkowanej zupy Big Ginza — wszystko, co znalazła w kuchni. Ślizg wziął dwa śpiwory, latarkę i młotek.
Było cicho; słyszeli tylko szum wiatru na falistych blachach i zgrzyt własnych butów na betonie.
Nie był pewien, gdzie mogliby uciekać. Pomyślał, że zabierze Cherry do Marviego i tam ją zostawi. Potem może wróci sprawdzić, co się dzieje z Gentrym. Za dzień czy dwa Cherry złapie może jakąś okazję do któregoś z okolicznych miasteczek. Ona o tym nie wiedziała; myślała teraz tylko o ucieczce. Chyba nie mniej niż tych ludzi z zewnątrz bała się patrzeć, jak Graf Bobby umiera na swoich noszach. Ale Ślizg widział, że Bobby nie przejmuje się śmiercią. Może uważał, że zostanie tam na stałe — jak 3Jane. A może zwyczajnie mu zwisało. Ludzie czasem doprowadzają się do takiego stanu.
Jeśli zamierza odejść na dobre, pomyślał, wolną ręką prowadząc Cherry, to powinien teraz po raz ostatni spojrzeć na Sędziego, Wiedźmę, Trupożercę i dwóch Śledczych. Ale w takim razie musi wyprowadzić stąd Cherry i wrócić… Wiedział jednak, że to bez sensu, nie ma na to czasu, że i tak musi ją stąd zabrać…
— Tutaj gdzieś jest dziura… nisko nad podłogą — powiedział. — Przeciśniemy się jakoś. Mam nadzieję, że nikt nie zauważy.
Ścisnęła jego dłoń.
Znalazł dziurę na dotyk, wypchnął śpiwory, wcisnął młotek za pas, położył się na plecach i przeciągał, aż głowa i piersi znalazły się na zewnątrz. Niebo wisiało nisko, odrobinę tylko jaśniejsze niż ciemność Fabryki.
Miał wrażenie, że słyszy słaby warkot silników, który zaraz ucichł.
Przeczołgał się do końca na piętach, biodrach i ramionach, potem odtoczył się po śniegu.
Coś dotknęło jego lewej stopy: to Cherry wysunęła pojemnik z wodą. Sięgnął po niego i na grzbiecie dłoni zobaczył czerwoną plamkę. Cofnął rękę i przetoczył się znowu, a pocisk jak ciężki młot uderzył w ścianę Fabryki.
Biała flara dryfowała w powietrzu nad Samotnią, słabo widoczna przez niskie chmury. Spłynęła z wypukłej, szarej burty transportowego sterowca — dywersyjnego manewru Bobby'ego. Trzydzieści metrów od Ślizga oświetliła drugi poduszkowiec i zakapturzoną sylwetkę z karabinem…
Pierwszy kontener z hukiem uderzył o ziemię tuż przed pojazdem i rozpadł się, wyrzucając chmurę styropianowych kulek opakowania. Drugi, z dwoma lodówkami, zaliczył bezpośrednie trafienie i zgniótł kabinę. Porwany sterowiec Borg-Ward nadal zrzucał kontenery, a flara gasnąc, powoli opadała ku ziemi.
Ślizg przeczołgał się z powrotem przez otwór w ścianie, zostawiając na zewnątrz wodę i śpiwory.
Biegł szybko w ciemności.
Zgubił gdzieś Cherry. Zgubił młotek. Na pewno wróciła do Fabryki, kiedy ten facet wystrzelił po raz pierwszy. I ostatni, jeśli znalazł się pod spadającą skrzynią…
Stopy odnalazły rampę do pomieszczenia, gdzie czekały jego maszyny.
— Cherry?
Zapalił latarkę.
Promień trafił jednorękiego Sędziego. Tuż przed nim stała jakaś postać z lustrami zamiast oczu. Odbijały światło.
— Chcesz umrzeć? — Kobiecy głos.
— Nie…
— Światło. Zgaś.
Ciemność. Uciekać…
— Widzę po ciemku. Właśnie wsadziłeś latarkę do kieszeni kurtki. Nadal wyglądasz, jakbyś miał ochotę uciekać. Mam cię na celowniku.
Uciekać?
— Nawet o tym nie myśl. Widziałeś kiedy strzałkę Fujiwara HE? Trafia w coś twardego i wybucha. Trafia w coś miękkiego, jak większa część ciebie, koleś, to wchodzi do środka i dopiero wtedy wybucha. Po dziesięciu sekundach.
— Dlaczego?
— Żebyś miał czas o tym pomyśleć.
— Jesteś z tymi facetami na zewnątrz?
— Nie. To wy zrzuciliście na nich te kuchenki i cały złom?
— Nie.
— Newmark. Bobby Newmark. Dzisiaj dobiłam targu. Doprowadzę kogoś do Bobby'ego Newmarka, a moje akta zostaną wyczyszczone. A ty mi pokażesz, gdzie on jest.