Znowu hotel, znowu śmiertelna głębia postmagowego załamania, Prior prowadzący ją przez hol i japońscy turyści, już gotowi, stłoczeni wokół znudzonych przewodników. Jedna stopa, druga, znów pierwsza, jedna po drugiej, z głową tak ciężką, jakby ktoś wywiercił dziurę na czubku i wlał do środka ćwierć kilo ołowiu. Zęby należały jakby do kogoś innego, były za duże. Oparła się o ścianę windy, kiedy dodatkowe ciążenie ruchu pchnęło ją w dół.
— Gdzie Eddy?
— Eddy wyjechał, Mona.
Jakoś zdołała otworzyć szeroko oczy i spojrzała na niego. Ten drań znów się uśmiechał.
— Co?
— Eddy został wykupiony. Otrzymał rekompensatę. Jest teraz w drodze do Macau, z otwartą linią kredytową. Taka miła wycieczka do kasyn gry.
— Rekompensatę?
— Za swoją inwestycję. W ciebie. Za swój czas.
— Czas?
Drzwi rozsunęły się, odsłaniając korytarz z niebieskim chodnikiem. Coś uderzyło ją, wzbudziło lodowaty dreszcz: Eddy nie cierpiał hazardu.
— Teraz pracujesz dla nas, Mona. Nie chcielibyśmy, żebyś znów wychodziła sama.
Ale chcieliście, pomyślała. Pozwoliłeś mi wyjść. I wiedziałeś, gdzie mnie szukać.
Eddy'ego już niema…
Nie pamiętała, kiedy zasnęła. Wciąż miała na sobie sukienkę i kurtkę Michaela zarzuconą na ramiona jak koc. Bez poruszania głową widziała szczyt tego góropodobnego budynku, ale wielkoroga już nie było.
Stymy Angie nadal leżały zapieczętowane w folii. Wybrała losowo jedną kasetę, paznokciem rozcięła opakowanie, wcisnęła ją do odtwarzacza i założyła trody. Nie zastanawiała się; miała wrażenie, że ręce same wiedzą, jak się zachować: przyjazne zwierzątka, które nie zrobią jej krzywdy. Jedna z nich wcisnęła PLAY i Mona zsunęła się w czysty — jak najlepsze prochy — świat Angie: powolna melodia saksofonu i płynna jazda limuzyną przez jakieś europejskie miasto. Ulice przesuwały się wokół niej, wokół samochodu bez kierowcy: szerokie aleje, czyste o świcie i prawie puste, muśnięcie futra na ramionach… I dalej, prostą drogą między płaskimi polami, otoczonymi doskonałymi, identycznymi drzewami.
Zakręt, szelest opon po żwirze, krętym podjazdem przez park okryty srebrzystą rosą, tutaj żelazny jeleń, tam mokre marmurowe popiersie… Dom był ogromny, stary, niepodobny do żadnego domu, jaki w życiu widziała… Samochód wyminął go, potem jeszcze kilka mniejszych budynków, wreszcie dotarł na skraj gładkiego, rozległego pola.
Szybowce czekały tu na uprzężach: półprzejrzyste membrany rozpięte na kruchych z wyglądu polikarbonowych szkieletach. Wibrowały lekko w porannej bryzie. Stał przy nich Robin Lanier: przystojny, swobodny Robin w szorstkim czarnym swetrze, w prawie wszystkich stymach grający partnera Angie.
Teraz wysiadała z samochodu, ruszała ku niemu, śmiała się, gdy obcasy wbiły się w trawę. Reszta drogi z butami w ręku, z uśmiechem, w ramiona Robina, jego zapach, jego oczy.
Wir, taniec montażu, kondensacja wsiadania do szybowca czekającego na srebrnej szynie indukcyjnej… Wypłynęli gładko nad pole, wznieśli się, skręcili, by pochwycić wiatr, w górę, wyżej, aż wielki dom stał się kanciastym kamykiem pośród szerokiego łanu zieleni przeciętego zmętniałym blaskiem łuku rzeki…
…i palec Priora na STOP, ściskający żołądek zapach jedzenia z wózka obok łóżka, w każdym stawie tępy, mdlący ból magowego załamania.
— Jedz — powiedział. — Niedługo wyjeżdżamy.
Podniósł z talerza metalową pokrywę.
— Sandwicz klubowy… Kawa, bułeczki. Zalecenie lekarza. Kiedy już znajdziesz się w klinice, przez jakiś czas nie będziesz mogła nic jeść.
— W klinice?
— U Geralda. W Baltimore.
— Po co?
— Gerald jest chirurgiem plastycznym. Popracuje nad tobą. Wszystko da się później odwrócić, jeśli zechcesz, ale sądzimy, że będziesz zadowolona z wyników. Bardzo zadowolona. — Ten uśmiech… — Czy ktoś ci kiedyś mówił, Mona, jak bardzo jesteś podobna do Angie?
Zerknęła na niego, milcząc. Zdołała usiąść, wypić pół filiżanki wodnistej czarnej kawy. Nie mogła się zmusić do spojrzenia na sandwicza, ale zjadła słodką bułeczkę. Smakowała jak tektura.
Baltimore… Nie była pewna, gdzie to jest.
Gdzieś tam szybowiec wciąż wisiał nad oswojoną zieloną krainą, gdzieś było futro na ramionach i Angie na pewno ciągle się śmiała…
Godzinę później, w holu, kiedy Prior podpisywał rachunek, zobaczyła czarne walizki Eddy'ego z klona aligatora, przejeżdżające na automatycznym wózku bagażowym. Wtedy wiedziała już na pewno, że Eddy nie żyje.
Na drzwiach gabinetu Geralda wisiała tabliczka z dużymi, staromodnymi literami, na czwartym piętrze bloku w mieście, o którym Prior mówił, że nazywa się Baltimore. W budynkach tego typu wznosi się tylko ramę, a firmy wynajmujące biura sprowadzają własne moduły. Jak w wielopiętrowym obozowisku przyczep campingowych, wszędzie pełno było wiązek kabli, światłowodów, rur kanalizacyjnych i wodociągowych.
— Co tu pisze? — spytała Priora.
— Gerald Chin. Dentysta.
— Mówiłeś, że jest chirurgiem plastycznym.
— Jest.
— Dlaczego nie możemy zwyczajnie iść do butiku, jak wszyscy?
Nie odpowiedział.
Niewiele teraz czuła. Jakaś część umysłu podpowiadała jej, że nie jest tak wystraszona jak powinna. Zresztą może to lepiej, bo gdyby naprawdę się bała, nic nie mogłaby zrobić, a stanowczo chciała wyrwać się z tej sprawy. Nieważne, o co tu chodzi. Podczas jazdy znalazła jakiś przedmiot w kieszeni kurtki Michaela. Dziesięć minut trwało, nim odkryła, że to paralizator; nerwowe garnitury często nosiły takie zabawki. Przypominał rękojeść śrubokręta z parą tępych metalowych rogów zamiast głowicy. Prawdopodobnie ładowało się go z gniazdka w ścianie; miała nadzieję, że Michael tego pilnował. Uznała, że Prior nie wie o paralizatorze. Takie rzeczy były prawie wszędzie legalne, ponieważ nie powinny powodować trwałych uszkodzeń. Jednak Lanette znała dziewczynę, którą porządnie takim załatwili i właściwie nigdy nie wyzdrowiała.
Jeśli Prior nie wiedział, że ma w kieszeni paralizator, to znaczy, że nie wiedział wszystkiego. Chociaż zależało mu, żeby w to wierzyła. Ale nie wiedział też, jak bardzo Eddy nie cierpiał hazardu.
Nie czuła specjalnie żalu w związku z Eddym, chociaż była pewna, że nie żyje. Nieważne, ile by mu dali, i tak nie zostawiłby tych walizek. Nawet gdyby zamierzał kupić całkiem nową garderobę, musiałby się przecież ubrać, żeby wyjść do sklepu. A te aligatorowe walizki były dla niego czymś szczególnym; kupił je od hotelowego złodzieja w Orlando i stały się rzeczą najbardziej zbliżoną do rodzinnego domu. Zresztą, kiedy się dobrze zastanowić, nie wyobrażała sobie, żeby się zgodził na taki układ. Najbardziej na świecie pragnął wkręcić się w jakiś wielki interes. Uważał, że wtedy ludzie zaczną go traktować poważnie.
I w końcu ktoś potraktował go poważnie, myślała, kiedy Prior wniósł jej torbę do kliniki Geralda. Ale nie w taki sposób, w jaki Eddy by pragnął.
Przyjrzała się dwudziestoletnim plastikowym meblom, stosom magazynów z gwiazdami stymów i japońskim tekstem. Wyglądało tu jak u fryzjera w Cleyeland. I nikogo nie było, nawet za biurkiem rejestratorki.
Gerald wszedł przez białe drzwi. Miał na sobie taki fartuch z marszczonej folii, jakich sanitariusze używają przy wypadkach drogowych.
— Zamknij drzwi — polecił Priorowi przez niebieską papierową maskę, kryjącą jego nos, usta i brodę. — Witaj, Mono. Wejdź tutaj, proszę.
Wskazał białe drzwi.
Ściskała w dłoni paralizator, ale nie wiedziała, jak go włączyć.
Ruszyła za Geraldem. Prior zamykał tyły.
— Usiądź — rozkazał Gerald.
Usiadła na białym emaliowanym krześle. Podszedł bliżej, spojrzał jej w oczy.
— Musisz odpocząć. Mono. Jesteś zmęczona.
Na uchwycie paralizatora znalazła karbowany przycisk. Nacisnąć go? Przesunąć do przodu? Do tyłu?
Gerald przeszedł do białej skrzyni z szufladami i wyjął coś.
— O, jest. — Wyciągnął w jej stronę okrągły przedmiot z jakimś napisem z boku. — To ci pomoże…
Prawie nie poczuła odmierzonej dawki aerozolu. Dokładnie tam, gdzie próbowała zogniskować spojrzenie, na pojemniku pojawiła się czarna plama. Rosła…
Pamiętała, że kiedyś staruszek tłumaczył jej, jak się zabija zębacze. Zębacz ma w czaszce dziurę porośniętą skórą. Trzeba wziąć coś sztywnego i wąskiego, drut, nawet gałązkę z miotły, i zwyczajnie wsunąć ją…
Pamiętała Cleveland i zwykły dzień, zanim przyszła pora na wyjście do pracy. Siedziały wtedy z Lanette i przeglądały magazyn. Znalazły fotografię roześmianej Angie w restauracji z jakimiś ludźmi. Wszyscy byli śliczni, ale poza tym sprawiali wrażenie, jakby roztaczali rodzaj poświaty. Nie naprawdę, na fotografii, ale ta poświata tam była. To się czuło. Patrz, powiedziała do Lanette, pokazując zdjęcie. Mają poświatę.
To się nazywa: pieniądze, powiedziała Lanette.
To się nazywa: pieniądze. Zwyczajnie wsunąć.