11 W gigancie

Mona zbudziła się, kiedy już lądowali.

Prior słuchał Eddy'ego, kiwał głową i błyskał tym swoim prostokątnym uśmiechem. Zupełnie jakby uśmiech zawsze tam był, ukryty za brodą. Ale przebrał się, więc musiał mieć w samolocie jakieś rzeczy. Teraz nosił gładki szary garnitur i krawat w ukośne paski. Jak te numery, z którymi umawiał ją Eddy w Cleveland, tyle że garnitur leżał na nim inaczej.

Widziała kiedyś, jak numer przymierza garnitur — facet, który zabrał ją do Holiday Inn. Sklep był w holu, a numer stał w samej bieliźnie, porysowany krzyżującymi się liniami niebieskiego światła, i oglądał siebie na trzech wielkich ekranach. Nie było tam widać niebieskich linii, bo na każdym obrazie miał na sobie inny garnitur. A Mona musiała przygryzać język, żeby nie wybuchnąć śmiechem, ponieważ system miał jakiś program kosmetyczny i trochę zmieniał wizerunek na ekranach, wydłużał twarz i dorabiał mocniejszy podbródek, a facet jakby tego nie zauważał. W końcu wybrał garnitur, włożył ten, w którym przyszedł, i po wszystkim.

Eddy tłumaczył coś Priorowi, jakiś kluczowy punkt architektury któregoś ze swoich przekrętów. Potrafiła już wyciszyć treść, ale ton wciąż do niej docierał. Jakby sądził, że ludzie nie zdołają pojąć, na czym polega sztuczka, z której był tak dumny, więc mówił powoli i spokojnie, jak do dziecka. Jakoś to Priorowi nie przeszkadzało; Mona miała co prawda wrażenie, że Priora guzik obchodzi, co gada Eddy.

Ziewnęła, przeciągnęła się, a samolot uderzył dwa razy o betonowy pas, ryknął i zaczął zwalniać. Eddy nawet nie przerwał.

— Samochód na nas czeka — wtrącił Prior.

— I dokąd nas zabierze? — spytała Mona, nie zważając na gniewną zmarszczkę na czole Eddy'ego.

Prior zademonstrował jej swój uśmiech.

— Do hotelu. — Odpiął pas bezpieczeństwa. — Zamieszkamy tam na kilka dni. Obawiam się, że większość z nich będziesz musiała spędzić w swoim pokoju.

— Taka była umowa — dodał Eddy, jakby to on wpadł na pomysł, żeby nie wychodziła.

— Lubisz stymy, Mona? — zapytał Prior, wciąż uśmiechnięty.

— Jasne — odparła. — Kto nie lubi?

— A masz jakiś ulubiony, Mona? Ulubioną gwiazdę?

— Angie — burknęła czymś poirytowana. — Kogo by innego?

Uśmiech poszerzył się nieco.

— To dobrze. Ściągniemy ci jej najnowsze taśmy.

Wszechświat Mony składał się w znacznej części z przedmiotów i miejsc, które znała, ale nigdy fizycznie ich nie widziała ani nie odwiedziła. W stymach centrum północnego Ciągu nie śmierdziało. Pewnie to wycinali, domyślała się; tak samo Angie nigdy nie bolała głowa ani nie miała okresu. Ale Ciąg śmierdział. Jak Cleveland, a nawet gorzej. Z początku myślała, że to zapach lotniska, ale okazał się jeszcze silniejszy, kiedy wysiedli z samochodu przed hotelem. W dodatku na ulicy było zimno jak diabli, a wiatr kąsał jej nagie łydki.

Hotel był większy niż Holiday Inn, ale i starszy. W holu panował większy tłok niż w stymowych holach i leżało sporo czystego niebieskiego dywanu. Prior kazał jej czekać przy afiszu jakiegoś orbitalnego kurortu, a on z Eddym podeszli do długiego czarnego kontuaru i zaczęli rozmawiać z kobietą noszącą mosiężny identyfikator. Mona czuła się głupio, stojąc tak w białym plastikowym płaszczu przeciwdeszczowym, który Prior kazał jej włożyć, jak gdyby uznał, że jej ubiór nie jest dostatecznie elegancki. Mniej więcej trzecią część ludzi w holu stanowili Japończycy, których wzięła za turystów. Chyba wszyscy mieli jakiś sprzęt rejestrujący: wideo, holo, niektórzy zestawy stymowe na paskach… Ale poza tym nie wyglądali na takich, co mają dużo forsy. Pomyślała, że przecież powinni mieć. Może są sprytni i nie chcą tego okazywać, uznała.

Zauważyła, że Prior kładzie na kontuarze chip kredytowy, a kobieta z identyfikatorem podnosi go i przesuwa wzdłuż metalowej szczeliny.


Prior położył jej torbę na łóżku, szerokim bloku beżowej pianki. Dotknął panelu i rozsunęła się kotara na całą ścianę.

— Nie jest to Ritz — powiedział. — Ale postaramy się, żeby ci było wygodnie.

Mona mruknęła coś niewyraźnie. Ritz był barem z hamburgerami w Cleveland i nie rozumiała, jaki może mieć związek z tym wszystkim.

— Patrz — dodał Prior. — Twoja ulubienica.

Stał przy głowie łóżka. Miało wbudowany stym, a na małej półce leżały trody w plastikowym opakowaniu i jakieś pięć kaset.

— Same nowe stymy Angie.

Zastanowiła się, kto tu przyniósł te kasety i czy zrobili to, kiedy już Prior ją zapytał, co lubi najbardziej. Pokazała mu własny uśmiech i podeszła do okna. Ciąg wyglądał tak jak w stymach; okno było niczym holograficzna pocztówka ze słynnymi budynkami, których nazw nie znała, ale wiedziała, że są słynne.

Szare kopuły geodezyjne pobielone śniegiem, za nimi szarość nieba.

— Zadowolona jesteś, dziecinko? — spytał Eddy. Podszedł do niej od tyłu i położył jej dłonie na ramionach.

— Mają tu przysznic?

Prior roześmiał się. Wzruszyła ramionami, zrzucając dłonie Eddy'ego, i wyniosła torbę do łazienki. Zamknęła drzwi na zamek. Usłyszała, jak Prior śmieje się znowu, a Eddy zaczyna tę swoją gadkę. Usiadła na muszli, otworzyła torbę i wyjęła kosmetyczkę, gdzie trzymała swój mag. Zostały jej jeszcze cztery kryształy. To chyba dosyć; trzy wystarczały, ale kiedy miała już tylko dwa, rozglądała się za handlarzem. Nieczęsto brała dopalacze, w każdym razie nie codziennie… Co prawda ostatnio zaczęła, ale to dlatego, że Floryda doprowadzała ją do obłędu…

Teraz będzie się ograniczać, postanowiła, wytrząsając z fiolki jeden kryształ. Przypominał twardy żółty cukierek; trzeba było go rozkruszyć, a potem rozdrobnić między dwoma płytkami. Wydzielał wtedy taki szpitalny zapach.


Nie było ich już, kiedy wyszła spod prysznica. Stała pod nim, dopóki się jej nie znudziło, a trwało to długo. Na Florydzie zwykle używali natrysków na publicznych basenach albo na stacjach autobusowych — takich, gdzie się wrzucało żetony. Domyślała się, że tutaj było podłączone coś, co odmierzało litry i doliczało je do rachunku; tak działały łazienki w Holiday Inn. Nad plastikowym sitkiem wisiał duży biały filtr, a na kafelkach przyczepili tabliczkę z okiem i łezką, co znaczyło, że można się spokojnie kąpać, ale trzeba uważać, żeby woda nie dostała się do oczu, jak woda w basenie. W ścianie tkwiły chromowane rurki, a kiedy się przycisnęło guzik pod którąś z nich, płynął szampon, balsam, mydło w płynie i olejek kąpielowy. Zapalała się też czerwona kropka obok guzika, ponieważ wszystko to doliczali do rachunku. Rachunku Priora. Ucieszyła się, że sobie poszli, bo lubiła być sama, czysta i na haju. Nieczęsto bywała sama, chyba że na ulicy, ale to nie to samo. Podeszła do okna, zostawiając na beżowym dywanie mokre ślady stóp. Owinęła się ręcznikiem, dopasowanym kolorem do łóżka i wykładziny; w szorstkiej części miał wygolone jakieś słowo, pewnie nazwę hotelu.

O przecznicę dalej wznosiła się piramida staromodnego budynku. Zwężający się szczyt wyrzeźbiono tak, żeby przypominał górę z kamieniami, trawą i wodospadem, który opadał, uderzał o kamienie i opadał niżej. Uśmiechnęła się, myśląc, po co ktoś robił sobie tyle kłopotu. Smugi pary unosiły się z miejsca, gdzie woda uderzała o podłoże. Nie może po prostu wylewać się na ulicę, pomyślała. Za dużo by to kosztowało. Pewnie pompują ją z powrotem na górę i używają jeszcze raz, i tak w kółko.

Coś szarego poruszyło tam głową i uniosło zakręcone rogi, jakby się jej przyglądało. Cofnęła się o krok i zamrugała niepewnie. Rodzaj owcy… ale pewnie zdalnie sterowanej, hologram albo co… Zwierzę potrząsnęło łbem i zaczęło skubać trawę. Mona wybuchnęła śmiechem.

Czuła maga w mięśniach łydek i łopatkach: chłodny dreszcz. I szpitalny posmak w gardle.

Przedtem była przestraszona, ale teraz już nie.

Prior miał nieprzyjemny uśmiech, ale był po prostu graczem, szurniętym garniturem. Miał pieniądze, ale należały do kogoś innego.

Eddy też już nie budził w niej lęku; miała niemal uczucie, jakby przedtem bała się o niego, bo widziała, za kogo biorą go inni.

Zresztą, pomyślała, to teraz nieważne. Nie hoduje już ryb w Cleveland i nikt jej nie zmusi do powrotu na Florydę.

Przypomniała sobie spirytusowy palnik, lodowate zimowe poranki i staruszka otulonego luźnym szarym płaszczem. Na zimę mocował drugą warstwę plastiku na oknach. Palnik wystarczał wtedy, żeby ogrzać pomieszczenie, bo ściany pokrywały płyty twardego styropianu, a na nich paździerzowe. Tam, gdzie wystawał styropian, dało się wydłubywać go palcem i robiły się dziury; staruszek wrzeszczał, kiedy ją na tym przyłapał. Trudniej było ogrzewać zbiorniki ryb; pompowali wodę na dach, gdzie sterczały słoneczne zwierciadła, a potem do tych przezroczystych plastikowych rurek. Pomagały rośliny gnijące przy zbiornikach; kiedy łapali siatką ryby, wznosiła się para. Staruszek wymieniał zębacze na inne rzeczy, które ludzie hodowali, na spirytus do palnika i do picia, kawę, na odpadki do karmienia ryb.

Nie był jej ojcem, co powtarzał dość często, jeśli już w ogóle się odzywał. Czasami jeszcze się zastanawiała, czy to prawda. Kiedy pierwszy raz go spytała, ile ma lat, powiedział, że sześć. Od tego dnia zaczęła liczyć.

Usłyszała, jak otwierają się drzwi. Obejrzała się: w progu stał Prior ze złotą płytką klucza w ręku i z brodą ukazującą uśmiech.

— Mona — powiedział, wchodząc. — To jest Gerald.

Wysoki Chińczyk, szary garnitur, siwiejące włosy. Uśmiechnął się łagodnie, wyminął Priora i podszedł wprost do biurka naprzeciw łóżka. Położył na nim czarną walizeczkę i otworzył zamki.

— Gerald to przyjaciel. Jest doktorem. Musi cię obejrzeć.

— Mona… — Gerald wyjął coś z walizeczki. — Ile masz lat?

— Szesnaście — odpowiedział Prior. — Prawda, Mona?

— Szesnaście… — powtórzył Gerald. Przedmiot w jego rękach przypominał czarne gogle, słoneczne okulary z wypustkami i przewodami. — To trochę mało, nie uważasz?

Spojrzał na uśmiechniętego Priora.

— Ile brakuje? Dziesięć lat?

— Niecałe — odparł Prior. — Nie wymagamy perfekcji.

Gerald przyjrzał się Monie.

— I nie otrzymacie jej. — Założył czarne okulary i nacisnął coś; pod szkłem zapaliło się światełko. — Ale istnieją różne stopnie aproksymacji.

Światło skierowało się w jej stronę.

— Chodzi o kosmetykę, Gerald.

— Gdzie Eddy? — zapytała, kiedy Gerald podszedł bliżej.

— W barze. Mam po niego zadzwonić? — Prior podniósł słuchawkę, ale odłożył ją, nie wybierając numeru.

— O co tu chodzi? — Odsunęła się od Geralda.

— Badanie medyczne — wyjaśnił Gerald. — Nic bolesnego. — Przyparł ją do okna. Ponad ręcznikiem przyciskała łopatki do chłodnej szyby. — Ktoś zamierza cię zatrudnić i zaproponować bardzo dobrą pracę. Chcą się upewnić, że jesteś zdrowa. — Promień światła ukłuł ją w lewe oko. — Jest na jakichś stymulantach — poinformował Priora całkiem innym tonem.

— Staraj się nie mrugać, Mona. — Promień światła przesunął się do prawego oka. — Co to było, Mona? Ile wzięłaś?

— Mag. — Przymknęła oczy.

Chłodnymi palcami ujął ją pod brodę i ustawił głowę.

— Ile?

— Jeden kryształ…

Światło zgasło. Jego gładka twarz znalazła się bardzo blisko. W goglach pełno było soczewek, szczelin, małych pierścieni z czarnej drucianej siatki.

— Nie da się ocenić czystości — stwierdził.

— Był czyściutki — zapewniła, chichocząc.

Puścił jej brodę i uśmiechnął się.

— Nie będzie z tym kłopotów. Czy mogłabyś otworzyć usta?

— Usta?

— Chciałbym obejrzeć twoje zęby.

Zerknęła na Priora.

— Mamy szczęście — oznajmił Gerald, kiedy użył światełka, by zajrzeć jej do ust. — W dobrym stanie i bliskie konfiguracji docelowej. Koronki, wypełnienia…

— Wiedzieliśmy, Gerald, że możemy na ciebie liczyć.

Gerald zdjął gogle i spojrzał na Priora. Podszedł do swojej walizeczki i schował je.

— Z oczami też mamy szczęście. Bardzo podobne. Kwestia zabarwienia.

Wyjął foliową torebkę, rozerwał ją, wciągnął na prawą dłoń rękawiczkę chirurgiczną.

— Zrzuć ten ręcznik, Mona. Połóż się wygodnie.

Spojrzała niepewnie na Priora, potem na Geralda.

— Chcecie obejrzeć moje papiery, badania krwi i resztę?

— Nie — zapewnił Gerald. — Wszystko w porządku.

Wyjrzała przez okno w nadziei, że zobaczy wielkoroga, ale zniknął, a niebo pociemniało. Rozluźniła ręcznik, opuściła go na podłogę, potem położyła się na wznak na beżowej gąbce.

Nie różniło się to bardzo od tego, za co jej płacili; nie trwało nawet tak długo.


Siedząc w łazience z otwartą kosmetyczką na kolanach i rozcierając kolejny kryształ, uznała, że ma prawo być wściekła.

Najpierw Eddy poszedł gdzieś bez niej, potem zjawił się Prior z tym szurniętym medykiem, a w końcu powiedział jej, że Eddy śpi w innym pokoju. Na Florydzie chętnie znalazłaby się czasem z dala od Eddy'ego, ale tutaj to co innego. Nie miała ochoty siedzieć całkiem sama, a bała się poprosić Priora o klucz. On za to miał klucz, więc kiedy tylko zechciał, mógł się jej wpakować do pokoju ze swoimi szurniętymi kumplami. Co to w ogóle za układ?

I jeszcze ta sprawa z plastikowym płaszczem przeciwdeszczowym, który przypiekał jej tyłek. Pieprzona jednorazowa peleryna. Rozdrobniła sproszkowanego maga między nylonowymi krążkami, ostrożnie zsunęła go do inhalatora, wypuściła powietrze, przyłożyła ustnik do warg i przycisnęła. Podniebienie oblepiła chmura żółtego pyłu. Część dotarła pewnie aż do płuc. Słyszała, że to niezdrowo.

Nie miała żadnych planów, kiedy wychodziła do łazienki, żeby sobie walnąć. Ale kiedy poczuła mrowienie na karku, nagle pomyślała o ulicach wokół hotelu. Po drodze widziała niewiele. Były tam kluby, bary, sklepy z ubraniami na wystawach. Muzyka. Muzyka by się jej teraz przydała. I tłum. I to, jak można się w tłumie zgubić, zatracić, po prostu nie istnieć. Drzwi nie były zamknięte — to już sprawdzała. Tyle że zatrzasną się za nią, a nie miała klucza. Ale mieszkała tutaj, więc Prior musiał ją zameldować w recepcji. Pomyślała, czy nie zejść na dół i nie poprosić tam o klucz, ale ten pomysł jej się nie spodobał. Znała te garnitury za kontuarem i wiedziała, jak patrzą na człowieka. Nie, uznała. Najlepiej będzie zostać i przestymować sobie te nowe Angie.

Dziesięć minut później wychodziła bocznymi drzwiami z głównego holu, a mag szumiał jej w głowie.

Na dworze mżyło — może to kondensacja na kopule. Włożyła biały płaszcz, uznając, że może Prior jednak wie, co robi, ale teraz była z tego zadowolona. Z przepełnionego kosza oderwała zwój faksa i trzymała go nad głową, by ochronić włosy. Nie było już tak zimno i bardzo dobrze, bo jej nowe rzeczy nie należały do ciepłych.

Rozejrzała się po alei, niepewna, w którą stronę się skierować. Zobaczyła pół tuzina prawie identycznych frontonów hoteli, rząd riksz, rozmazane w mżawce neony sklepików. I ludzi, mnóstwo ludzi, jak w centrum Cleveland, ale każdy z nich ubrany ostro, każdy miał dokąd iść. Po prostu idź za nimi, pomyślała. Mag dał jej dodatkowego kopa, pozwolił bez zastanowienia zanurzyć się w rzekę pięknych ludzi. Stukała obcasami swoich nowych bucików, osłaniając głowę faksem, dopóki — znowu szczęśliwy traf — deszcz nie ustał.

Chętnie obejrzałaby wystawy sklepów, obok których niósł ją tłum, ale sam ruch sprawiał rozkosz, a nikt inny się nie zatrzymywał. Wystarczały jej przelotne spojrzenia. Ubrania przypominały ciuchy ze stymów, przynajmniej niektóre — w stylu, jakiego jeszcze nie widziała.

Tutaj powinnam mieszkać, myślała. Powinnam tu być od początku. Nie na rybnej farmie, nie w Cleveland, nie na Florydzie. To dobre miejsce, prawdziwe miejsce, każdy może tu trafić, nie trzeba go szukać przez stym. Rzecz w tym, że czegoś takiego nigdy nie oglądała na stymach — normalnych ludzi. Nie było to odpowiednie otoczenie dla takiej gwiazdy jak Angie. Angie bywała w zamkach, między innymi gwiazdami stymu. Ale, wielki Boże, było tu ślicznie, a noc taka jasna, a tłum płynął wokół niej, obok wszystkich rzeczy, jakie mogłaby zdobyć, gdyby tylko miała trochę szczęścia.

Eddy'emu się tu nie podobało. W każdym razie ciągle powtarzał, jak tu jest szmatławo, ludzi za dużo, czynsz za wysoki i za mocna konkurencja. Ale nie zastanawiał się nawet dwóch sekund, przypomniała sobie, kiedy Prior złożył mu propozycję. Domyślała się, dlaczego Eddy tak narzekał. Musiał coś tu zawalić, trafić jakiegoś solidnego wilsona. Albo nie chciał o tym pamiętać, albo byli tu ludzie, którzy by mu przypomnieli, gdyby tylko wrócił. Poznawała to po sposobie, w jaki mówił o tym mieście, tak samo jak mówił o każdym, kto twierdził, że z jego przekrętów nic nie wyjdzie. Nowy kumpel, taki sprytny pierwszej nocy, następnej okazywał się wrednym wilsonem, durnym i bez śladu wizji.

Minęła wielki magazyn z rewelacyjnym zestawem stymowym na wystawie, płaskim i matowoczarnym. Nad nim wspaniałe holo Angie, która z tym swoim wpół smutnym uśmiechem przyglądała się idącym ludziom. Królowa nocy, nie ma co.

Rzeka ludzi wpływała na coś w rodzaju kręgu, gdzie cztery ulice spotykały się i obiegały fontannę. Ponieważ Mona nigdzie właściwie nie zmierzała, przystanęła tam, a przechodnie wokół niej bez zatrzymywania rozeszli się w różne strony. Oczywiście, wewnątrz kręgu też byli ludzie; niektórzy siedzieli na popękanym betonowym brzegu fontanny. Pośrodku stał jakiś pomnik z marmuru, wytarty i zaokrąglony: jakby dziecko dosiadające wielkiej ryby, delfina. Wyglądało na to, że z pyska delfina powinna tryskać woda… gdyby fontanna działała, ale była zepsuta. Nad głowami siedzących Mona widziała w wodzie pomięty, mokry faks i białe styropianowe kubki.

I nagle wydało się jej, że tłum stopił się za nią we wklęsłą, ruchomą ścianę ciał, a trójka z przodu, na brzegu fontanny, nagle wyostrzyła się jak na filmie. Gruba dziewczyna z włosami farbowanymi na czarno, z ustami wpół otwartymi tak, jakby zawsze takie były, z piersiami przelewającymi się przez czerwony błyszczący stanik; blondynka o wąskiej twarzy, z cienką niebieską linią szminki, z dłonią jak ptasia łapa, w której wyrasta papieros; mężczyzna o nagich, mimo chłodu, błyszczących od olejku ramionach z wszczepami twardych jak skała mięśni pod syntetyczną opalenizną i marnymi więziennymi tatuażami…

— Hej, mała — krzyknęła gruba jakby z radością. — Chyba nie masz zamiaru tu zrywać…

Blondynka spojrzała na Monę zmęczonym wzrokiem, rzuciła jej blady uśmiech w stylu „to nie moja wina” i odwróciła głowę.

Alfons oderwał się od fontanny jak nakręcany automat, ale Mona już odchodziła. Zrozumiała minę blondynki. Chwycił ją za ramię, lecz nie wytrzymał plastikowy szew peleryny i zdołała wcisnąć się z powrotem w tłum. Mag zadziałał znowu i zanim się zorientowała, była już o przecznicę dalej, oparta o stalowy słup, rozkaszlana i zdyszana.

Teraz jednak mag działał odwrotnie, jak to się czasem zdarzało. Wszystko stało się brzydkie. Twarze w tłumie wyglądały na opętane i chciwe, jak gdyby wszyscy mieli tu swoje misje do spełnienia; z okien wystawowych padało zimne i ostre światło, a wszystkie przedmioty leżały za szybami tylko po to, by jej powiedzieć, że nie może ich zdobyć. Skądś dobiegał głos, paplanie zagniewanego dziecka, wykrzykującego nieskończony, bezsensowyny ciąg przekleństw; kiedy uświadomiła sobie, kto to jest, umilkła.

Zmarzła jej lewa ręka. Rękaw zniknął, szew z boku był rozerwany do pasa. Zdjęła płaszcz i narzuciła go sobie na ramiona jak pelerynę; może dzięki temu trudniej ją będzie zauważyć.

Oparła się plecami o słup; mag płynął niby spóźniona fala adrenaliny. Kolana się pod nią ugięły i poczuła, że zaraz zemdleje. Wtedy jednak mag wyciął jedną ze swoich sztuczek i nagle znalazła się w letnim słońcu na podwórzu staruszka; na szarym gruncie widziała wydrapane linie dziecinnej gry, ale sama tkwiła tam nieruchomo, przykucnięta, wpatrzona ponad zbiorniki, gdzie świetliki fruwały w krzakach przy pogiętej starej karoserii. Światło padało zza jej pleców, z domu. Czuła zapach kukurydzianych placków i kawy, którą tam gotował raz za razem, póki łyżeczka nie stanęła w niej sztorcem, jak mówił, a on sam pewnie czytał którąś ze swoich książek, kruchych i pożółkłych; ani jedna stronica nie miała wszystkich rogów. Trzymał je opakowane w foliowe koperty, bo czasami rozsypywały się pod palcami, ale kiedy znalazł w nich coś, co chciał zachować, wyciągał z szuflady tę małą kopiarkę, wkładał baterię i przesuwał nad stroną. Lubiła patrzeć, jak wysuwają się świeżutkie kopie: ich szczególny zapach szybko się rozwiewał, a sama nie mogła obsługiwać kopiarki. Niekiedy czytał głośno, z pewnym wahaniem w głosie, jak człowiek próbujący zagrać na instrumencie, którego od bardzo dawna nie dotykał. To nie były historie… nie miały zakończenia i nie opowiadały żartu. Były jak okna wychodzące na coś niezwykłego… Nie starał się niczego tłumaczyć, pewnie sam nie rozumiał, może nikt już nie rozumiał…

Ulica powróciła, wyraźna i jaskrawa.

Mona przetarła oczy i zakaszlała.

Загрузка...