CZĘŚĆ DRUGA. SALUD

8

– Wybaczcie mi – jęknęła Unni, kiedy zeszli na dół. – Wybaczcie, ale cierpię z głodu. Czy moglibyśmy najpierw coś zjeść, zanim rzucimy się na spotkanie nowych przygód?

Jej słowa spotkały się z właściwą reakcją. Wszyscy zdali sobie sprawę, że tego dnia w ogóle zapomnieli o jedzeniu. Usiedli więc, gdzie kto mógł, studiowali dziennik przyniesiony przez Miguela, żując resztki jedzenia, jakie udało im się znaleźć w torbach i kieszeniach. Było tego potwornie mało, więc ostrzeżenie Unni: „Tylko nie poplamcie dziennika”, zabrzmiało przesadnie. Zostało im właściwie tylko trochę owoców i sucharki, odrobina czekolady…

Juana siedziała z kartką Flavii w ręce. Według tego szkicu pod kościołem nie ma nic więcej prócz dwóch pomieszczeń, które dopiero co obejrzeli.

– Ale ten szkic nie jest chyba kompletny – powiedział Jordi. – Migueł, Kenny miał dziennik Flavii, który według wszelkiego prawdopodobieństwa jej ukradł.

– Dziennik jest pisany po norwesku – powtórzyła Sissi. – Więc pewnie nie był własnością Flavii.

– Widocznie ona też go ukradła – stwierdził Jordi sucho. Zaciekawieni kartkowali zniszczony kajet. Wszyscy chcieli zobaczyć. Wkrótce dowiedzieli się, że to poszukiwany dziennik Jonasa Hansena, z mnóstwem notatek po włosku, na marginesach i w tekście. Wszędzie wykrzykniki, znaki zapytania.

Można się było dowiedzieć wiele o dzieciństwie i młodości Jonasa. Rozpoznawali wiele z jego przeżyć, słyszeli już przedtem o ponurych, dziwnych wizjach, w których pojawiali się rycerze i mnisi, o snach, że czas nagli. Z dziennika wynikało też to, że Jonas nic a nic z tego nie rozumiał…

– Teraz nie zdążymy wszystkiego przeczytać – stwierdził Antonio. – To, co interesuje nas najbardziej, to oczywiście opis tego miejsca. Ale hrabiowska para namazała tyle różnych uwag na czerwono, że cały ten rozdział trzeba będzie najpierw rozszyfrować. Popatrzmy więc na koniec! Spójrzcie, tutaj mamy plan kościoła. Oryginalny.

Zapis kończył się następująco:

Jednak to, czego nie rozumiem, to wielkie kamienie. Coś takiego nie powinno się chyba znajdować w kościele? I kto lub co to jest AGILA?

Spoglądali po sobie. Jakie wielkie kamienie? Nigdy przedtem o nich nie słyszeli. No i rzeczywiście, przy tym zdaniu znajdowało się pięć czerwonych, postawionych ze złością znaków zapytania. Widać włoskie rodzeństwo też niczego nie zrozumiało.

– To raduje moje podłe serce – oznajmiła Urini ze złośliwym uśmiechem. – Czytaj dalej, Antonio! Powinniśmy byli mieć ten dziennik od dawna!

Selje w listopadzie 1953. Spotkałem fantastyczną dziewczynę. Ma na imię Gudrun, Gudrun Vik, i szczerze powiedziawszy, znałem ją od dawna, tylko jej po prostu przedtem nie odkryłem. Ona wie wszystko o tej sprawie ze śmiercią w moje dwudzieste piąte urodziny, ale w to nie wierzy. Ja też nie.

Witamy w klubie – bąknął Morten cierpko.

Selje 1955. Urodziła nam się maleńka córeczka! Niewiarygodnie słodka. Będzie mieć na imię Sigrid i zamierzamy stworzyć jej fantastyczne życie.

Nie udało się – rzekła Unni zasmucona.

Dam jej ten pamiętnik, kiedy będzie odpowiednio dorosła. Może zrozumie to o opuszczonym kościele i wszystkich rytuałach. Zwłaszcza to, co zostało napisane dużymi literami:

NIC NIE JEST TAK, JAK SIĘ WYDAJE. KONIEC NIE JEST KOŃCEM.

– Czy to wszystko musi być takie cholernie tajemnicze? – jęknęła Sissi.

Kiedy tak siedzieli, zastanawiając się, co mogłyby znaczyć powyższe słowa, Juana pogrążyła się we własnych zmartwieniach. Ja, która zawsze szukałam samotności, zajęta swoimi książkami i studiami, ja, która tłumiłam wszelkie potrzeby, siedzę teraz tutaj niczym świeżo naładowana bateria, otoczona tyloma wspaniałymi mężczyznami, myślała bliska rozpaczy.

Przede wszystkim Jordi, w nim pierwszym się zakochałam. Marzyłam o nim przez jakiś czas, dopóki nie odkryłam, że on i Unni są razem. Rozdzielać ich nie miałam ani ochoty, ani możliwości. Oni do siebie należą. Na zawsze.

Antonio. Jeszcze przystojniejszy niż brat, ale myślę, że Jordi jest bardziej fascynujący. No i Antonio ma swoją Veslę oraz maleńkiego synka. Nigdy nie miałam zamiaru zadawać się z żonatymi mężczyznami. A zresztą u tego też jestem pozbawiona wszelkich szans.

Miguel! Westchnienie. Dlaczego, dlaczego, dlaczego ten cudowny, fantastyczny chłopak musi być demonem? To on mnie rozbudził, o, nigdy mu tego nie zapomnę, zresztą i nie potrafię, dopóki nie wygaśnie to wszystko, co teraz we mnie płonie. Musiałam go jednak oddać Sissi, która z demoniczną stroną jego natury radzi sobie dużo lepiej niż ja, to już nieraz przyznawałam. Poza tym on jest w niej tak strasznie zakochany. Myśli, że nikt tego nie widzi, ale miłość wprost z niego promieniuje.

Na mój widok nigdy się tak nie rozjaśniał, chociaż uratował mi życie i okazywał życzliwe zainteresowanie. Nie, nie chcę myśleć o Miguelu, nadal sprawia mi to ból.

Pod pewnym względem jednak to dobrze, że on się okazał demonem. Bo gdyby był tylko człowiekiem – Miguelem, tym absolutnie fantastycznym facetem, to nie przeżyłabym tego, że kocha Sissi, a nie mnie. Tak jak jest, czuję się nieco lepiej, bo przecież wiem, że to beznadziejna miłość. Dlatego nie jestem zazdrosna o Sissi, w każdym razie nie tak bardzo. Nie będzie jej łatwo, kiedy nadejdzie czas rozstania.

W tej chwili przemknęła jej przez głowę groźba Tabrisa, że ich wszystkich pozabija, otrząsnęła się więc z zamyślenia i zaczęła słuchać tego, co Antonio mówi do Jordiego:

– Ale ty, bracie, dokonałeś jakiegoś odkrycia. Możesz nam o tym opowiedzieć?

Jordi wyprostował się i głęboko zaczerpnął powietrza.

– Tak, rzeczywiście, hrabia zwrócił uwagę, że na ścianach, które miałyby nas prowadzić dalej, nic nie ma. Ale pamiętacie przecież słowa z dziennika: Nic nie jest tak, jak się wydaje. Koniec nie jest końcem.

– Miecz – próbowała podpowiadać Unni. – Powiedziałeś, że są na nim jakieś znaki.

Jordi uśmiechnął się.

– Tak tylko mówiłem hrabiemu, żeby odwrócić jego uwagę.

– Ale na nim coś jest – upierał się Morten, który, ku zmartwieniu wszystkich, siedział i dotykał broni.

– Możemy zobaczyć?

Morten z trudem dźwignął ogromny miecz.

– To chyba wygląda na starohiszpański, Juana, zobacz. Tuż przy rękojeści znajdowały się małe, ozdobne literki.

– Żeby to tylko nie było coś w rodzaju Made in Taiwan – mruknęła Unni.

– Nie martw się – uspokoiła ją Juana z wielką powagą. – Widzę tu coś… zaraz wam przetłumaczę: Śmierć Wamby.

– O, nie – jęknął Jordi. – Tylko znowu nie to! Antonio go pocieszał:

– Może to ten miecz zabił go po raz pierwszy? Dawno temu.

– Miejmy nadzieję.

– Co to chciałeś nam opowiedzieć, Jordi? – spytał Miguel.

– No właśnie, otóż dokonałem pewnego odkrycia. Spójrzcie w dół, na pustą komorę po skarbie!

Na dole, w pomieszczeniu gdzie jeszcze niedawno leżał skarb, dostrzegli po jednej stronie małą szczelinę, ledwie widoczną.

– Co by to było, gdybyśmy spróbowali wbić tam miecz? – zastanawiał się Jordi.

– No, spróbujmy – zachęcała Sissi.

– Tam pod spodem na pewno coś jest – mruknął Morten pesymistycznie.

No i rzeczywiście. Ale opór nie był tak wielki, żeby nie można było wsunąć miecza aż po rękojeść.

Gdzieś w głębi budynku coś zatrzeszczało. Nic innego jednak się nie wydarzyło. Jordi wyciągnął miecz z powrotem.

Rozejrzeli się wokół.

– Pomieszczenie wygląda na hermetycznie szczelne – rzekł Morten.

– Owszem. No to co robimy? Unni wpadła na znakomity pomysł.

– Kościelny dzwon! Dzwon i miecz wymieniano równocześnie.

– Trzecie uderzenie – potwierdził Antonio.

– Ale Thore Andersen nie mógł ostatnio wejść na dach – przypomniała Juana. – W takim razie nam też się to nie uda.

– Ja mogę iść – ofiarował się Miguel.

Nikt nie wątpił, że akurat on zdoła się wdrapać na zniszczony dach kościoła. Wszystko jedno, czy jako Miguel, czy jako Tabris.

Pod jego nieobecność Juana nagle doznała bolesnego olśnienia. Ja przecież jeszcze raz zapomniałam o Mortenie, pomyślała. Wciąż byłam zajęta którymś z tych pociągających mężczyzn i na niego nie zwracałam najmniejszej uwagi. Zapomniałam mu okazać, jak bardzo go podziwiam, a przecież on potrzebuje wsparcia. Po prostu go zaniedbałam. Biedny Morten, nawet nic nie znacząca Juana o nim nie pamięta.

Postarała się więc okupić swój brak zainteresowania uśmiechem w stronę Mortena. Uśmiechem pełnym ciepła, zrozumienia, pociechy.

Cokolwiek zaskoczony Morten także odpowiedział jej uśmiechem i zaczerwienił się przy tym jak uczniak.

O Boże, chyba trochę przesadziłam, pomyślała Juana przestraszona.

Podskoczyła, gdy dzwon kościelny odezwał się z taką siłą, że pod sklepieniem zadudniło. Kościół nie miał już przecież dachu, który by pochłonął część dźwięków.

– Teraz z pewnością tamci zawrócą – mruknęła Sissi. Miguel był na dole zdumiewająco krótko. Tak krótko, że wracając usłyszał uwagę Sissi.

– No to niech wracają – odparł spokojnie. – Ja z powrotem „zakleiłem” kościelne drzwi. A na dach drugi raz nie wejdą, tego jestem pewien. No i działo się coś?

– Teraz się dzieje – odpowiedział Jordi krótko. Usłyszeli głuchy łoskot i tylna ściana się zatrzęsła.

Ale nic poza tym. Zresztą łoskot wkrótce ustał.

– Miecz! – zawołali niemal wszyscy równocześnie. Jordi ponownie wbił go w szczelinę.

I tym razem zadziałało. A więc najpierw kościelny dzwon, a potem miecz. To jest właściwa kolejność.

Rozległ się taki hałas, jakby część ściany opadła na podłogę, ale niczego takiego nie było widać. Tyle tylko, że dość gładki mur zaczął się lekko trząść.

– Lepiej odejdź stamtąd – ostrzegł Jordi Miguela, który podszedł do ściany i zaczął ją opukiwać.

– Magia? – zastanawiała się Juana. Jordi zwlekał z odpowiedzią.

– Nieee, nie sądzę. Czy widzicie, że mimo wstrząsów ściana sprawia bardzo stabilne wrażenie? Prawie się nie porusza. Z wyjątkiem tamtego miejsca, nieco w bok od centrum…

– Tam drga wyraźnie – potwierdziła Unni. Miguel mimo ostrzeżeń natychmiast podszedł do wskazanego miejsca. Przesunął dłonią po ścianie i zwrócił się do zebranych.

– Wygląda na to, jakby w tym miejscu był podwójny mur, i że tamten wewnętrzny się rozpadł czy też osunął na podłogę. Tu jednak mur jest cieńszy, słyszę to, kiedy go opukuję. A kawałek dalej, o tam, odgłos jest taki, jakby za murem znajdowały się zwarte masy ziemi. Słyszycie różnicę?

Owszem, słyszeli.

Łoskot ucichł. Mężczyźni spoglądali po sobie. Potem podeszli do ściany w miejscu, gdzie była cieńsza, i natarli wspólnymi siłami. To jednak nie wystarczyło.

– Przyniosę jakąś deskę! – zawołał Miguel i wbiegł po schodach na górę. Wrócił po chwili z resztką czegoś, co w przeszłości mogło być ławką.

Użyli jej jako taranu i bez kłopotu przebili mur, mnóstwo prostokątnych kamieni spadło na dół, resztę wyjęli rękami.

– Miałeś rację, Miguel – stwierdził Antonio. – Tu rzeczywiście wewnętrzny muf się rozpadł.

Zrobili otwór wielkości drzwi, oświetlili wnętrze latarkami – O, nie! – jęknęła Sissi zawiedziona.

Wewnątrz znajdował się murowany korytarz. Niezbyt długi. Nawet bardzo krótki, jeśli już mówić szczerze. Miał nie więcej niż dwa metry i zamykała go znowu zbudowana z kamieni ściana.

– O co im właściwie chodziło z tym cholernym korytarzem? – prychnął Morten zirytowany, bliski złości. – Tacy piekielnie tajemniczy nie musieli chyba być, no nie?

– A może musieli – zaprotestował Jordi. Wszyscy weszli do środka. Zrobiło się ciasno.

– O, spójrzcie! – zawołała Sissi. – Takie samo wgłębienie dla gryfa jak poprzednio w tym murze przed nami. Jordi, wyjmij jednego i spróbuj!

– Ale to nie może być dowolny – ostrzegł Jordi. – Moglibyśmy wszystko zniszczyć.

Wszyscy zaczęli się uważnie rozglądać. W końcu w najwyższej części muru dostrzegli wyryte słowo. Jedno. SALUD.

9

Saludi - zawołał Morten zdezorientowany. – Czy to nie oznacza czegoś w rodzaju naszego skal? Po prostu taki toast.

– Nie w tym przypadku, głuptasie – zachichotała Unni. – Kto by chciał wznosić toasty w tej ponurej norze? Salud znaczy zdrowie.

– Aha – powiedział Morten, którego nagle olśniło. – Po francusku mówi się A votre sante. Państwa zdrowie!

– Otóż to. Hiszpanie jeszcze to skracają. Widocznie spieszy im się, żeby wypić, więc mówią po prostu: zdrowie.

– Czy możecie przestać gadać, a raczej słuchać? – spytał Jordi z przesadną cierpliwością. – Zdrowie to gryf Nawarry, a z Nawarry pochodzi nas troje. Morten, czy zechciałbyś jako pierwszy wziąć na siebie honor otwarcia przejścia?

– On upuści swojego gryfa, jestem tego pewna. Zapłacze mu się gdzieś – powiedziała Unni.

– Nic podobnego – protestował Morten. – Jordi, będę miał wielki zaszczyt zrobić nareszcie coś pożytecznego.

– Zrobiłeś już wiele pożytecznych rzeczy – zapewnił go Jordi. – Proszę, oto gryf Nawarry.

Gryf się Mortenowi nigdzie nie zaplątał, ale rzeczywiście upadł. Na buty chłopaka. Unni jednak nie powiedziała nic. Poklepała go tylko po plecach dla dodania odwagi, kiedy drżącymi palcami starał się umieścić gryfa na miejscu.

Dokładnie tak jak poprzednio również i ten mur się zapadł. Morten cedził przez zęby, dumny ze swojego dzieła:

– Nasi przodkowie musieli mieć bardzo zdolnego inżyniera, który skonstruował to wszystko. Bo naprzód mogli posuwać się tylko ci, którzy znali te labirynty.

– No, chyba to jednak był ktoś bardzo jednostronny – wtrąciła Unni. – Opanował tylko jedną sztukę, a mianowicie wznosił mury, które w odpowiednim momencie się zapadają, i trzymał się tego z uporem.

– Nie doceniasz go – uśmiechnął się Jordi, – Wymyślił wiele wspaniałych rozwiązań. Taki Leonardo da Vinci swojego czasu.

– No, no – roześmiał się Antonio. – To właśnie był czas Leonarda. Nie przypuszczam jednak, żeby Leonardo był tutaj. Sądzę raczej, że ten nasz techniczny geniusz otrzymał pomoc.

– Od Urraki, tak myślisz?

– Do czego my teraz zmierzamy? – spytała Juana.

– Zobaczymy – odparł Antonio. – Ów owiany legendą skarb okazał się wielką przesadą i… Nie, a to co takiego?

Morten oświetlił nowy otwór i wszyscy, wielce zdumieni, weszli do pomieszczenia za nieistniejącym już murem. Była to jakby naturalna jaskinia. Tunel. Wyschłe koryto podziemnej rzeki, jakich wiele w północnej Hiszpanii. Nierówne, miejscami wyższe, to znowu niżej położone dno, ale można się było posuwać naprzód.

Tylko w którą stronę? W lewo dno się lekko wznosiło, w prawo opadało.

– Wszystko jedno dokąd, byle jak najdalej od tego ponurego kościoła – wzdrygnęła się Unni.

– Kościół jest niczemu nie winien – zapewnił Jordi. – Makabryczne było to, co się tam stało. Tylko pozbierajcie dokładnie swoje rzeczy. Miecz także. I jak stoimy z bateriami do latarek?

Morten, który opiekował się wyposażeniem, odparł, że zapas wystarczy jeszcze na jakiś czas. Ale nie będzie to trwać wieki! Jeśli jutro wyruszą w drogę powrotną do domu, to nie powinno być kłopotów.

Na to nikt nie odpowiedział. Widoki na przyszłość były raczej ponure. Ale co tam, bywali już w gorszych opałach.

– W takim razie moglibyśmy zbadać oba kierunki, i w prawo, i w lewo. Co ty na to, Morten?

– Ja bym tego akurat nie polecał!

– Ciii! – syknęła Unni.

Stali w milczeniu. Miguel dźwigał ciężki miecz.

– Co słyszałaś? – spytał szeptem Morten.

– Lekkie kroki.

– Tak – potwierdził Miguel. – Ja słyszę je teraz.

– I ja – dodał Jordi.

No tak, zawsze tych troje. Juana podeszła bliżej Mortena i czekała, że zobaczy zbliżającą się ku nim śmierć. Nie słyszała nic.

– Uff, czuję się taka pospolita – westchnęła Sissi.

– Ja także – przyznała Juana. – Niczego nie słyszę ani nie widzę.

– Te kroki idą przed nami – wyjaśnił Miguel i Juana skuliła się.

– Ruszamy za nimi – zdecydował Jordi. – Kierują się ku górze.

– Może ktoś chce nas wywieść w pole? – zastanawiał się Morten.

– No to dajmy mu szansę.

– Jak myślicie, kto to jest? Rycerze?

– Nie, to zbyt lekkie kroki. Jakby dwie osoby, prawda?

– Tak – potwierdziła Unni. – A w takim razie wiemy, kto to. Nie ma niebezpieczeństwa, Morten.

– Tam kroki ucichły – powiedział Miguel. – Pokazały nam właściwą drogę i teraz są już niepotrzebne.

Kiedy ruszyli dalej, Juana pomyślała, że to nic dziwnego, iż czuje się pospolita. Kiedy jeszcze mieli światło, przed kościołem, całą wieczność temu, Juana spojrzała w lusterko i przeraziła się. Oczywiście, że zadbała o siebie w Santiago de Compostela, zanim wyruszyli w tę podróż śmierci, ale już wtedy, przy kościele, nie pozostało po tym nawet śladu. Włosy domagały się mycia, szminka się starła, brwi należało wyskubać i, Boże drogi, jeśli już musiałeś mnie ozdobić tymi plamami pigmentu, to czy to naprawdę musiało być na górnej wardze, żeby wyglądało, jakbym miała wąsy?

Wspinając się mozolnie w górę koryta podziemnej rzeki, wyjęła ukradkiem korektor do twarzy i próbowała kryć te plamy. Nie takie to łatwe w ciemnościach, miała jednak nadzieję, że trafia we właściwe miejsce.

Juana nie zdawała sobie sprawy z tego, że rozpaczliwie szuka jakiegoś zajęcia, byle tylko nie myśleć o tej ekspedycji, której celu nie znała. Z każdym dniem wydawało jej się to coraz bardziej przerażające i coraz trudniejsze do pojęcia.

Czy więc wolałaby siedzieć w domu?

Och, nie, nawet jeśli tam jest bez wątpienia dużo wygodniej. I w ogóle lepiej dla systemu nerwowego.

By nie czuć się taka samotna i niepotrzebna, dołączyła do Mortena, który prawdopodobnie także czuł się samotny i niepotrzebny. Popatrzył na nią z wdzięcznością i Juana rozjaśniła się na chwilę.

Morten nie jest wcale taki zły. Pociągająca chłopięca twarz i ma poczucie humoru. Należy do tego typu mężczyzn, którzy rozkwitają, gdy ich chwalić i podziwiać, a gasną pod wpływem krytyki. Antonio jest dla niego stanowczo zbyt surowy, a Unni potrafi się z nim drażnić do granic wytrzymałości chłopca. Sissi go odrzuciła, poza tym Morten najwyraźniej boi się Miguela. Tylko Jordi jest wobec niego zawsze życzliwy i stara się dodać mu odwagi. Juana obiecała więc sobie, że zrobi wszystko, by wydobyć na światło dzienne jak najlepsze cechy Mortena.

Marsz ją zmęczył, zaczynało jej brakować tchu, bo w gruncie rzeczy przez cały czas szli pod górę. I trwało to długo. Ciekawe, jak daleko już zaszli?

– Poświećcie naprzód! – zawołał Antonio.

Bogu dzięki. Zaczynała ją ogarniać klaustrofobia, Juana obawiała się, że już nigdy stąd nie wyjdą. Pójdą przed siebie, wciąż przed siebie, aż podziemny korytarz się skończy i trzeba będzie zawrócić do kościoła, Nie, wszystko tylko nie to! Nie tam!

Jaśniejący przed nimi otwór był niewielki. Znajdował się w jakiejś niszy korytarza, wszyscy starali się tam wejść. Zrobiło się ciasno. Juana czuła ciała innych ludzi tuż przy sobie i znowu pomyślała o długiej samotności, która teraz zdawała się dobiegać końca.

– To też jest wyschły strumień – powiedział Jordi. – To odnoga głównego koryta, którym dotychczas szliśmy.

– Jesteśmy wysoko w górskiej ścianie! – zawołała Sissi zdumiona. – Stąd widać całą dolinę!

Wszyscy mogli się przekonać, że tak właśnie jest. Próbowali ustalić, gdzie znajduje się kościół, ale na to trzeba było czasu. Przedtem zobaczyli coś innego.

– O rany, to oni jeszcze się nie wydostali z doliny? – jęknęła nagle Unni z przejęciem. – Patrzcie, oni jeszcze nie znaleźli drogi wyjścia!

– Zmierzają do tej wydłużonej wąskiej przełęczy, która ciągnie się wzdłuż właściwej… Tracą w ten sposób mnóstwo czasu.

Ludzie w dole wyglądali jak małe zabawki, z trudem posuwali się w górskim terenie. Nie ulegało wątpliwości, że to pięcioro pozostałych jeszcze przy życiu przeciwników Jordiego i jego grupy. Trochę ich przesłaniał las, ale można było rozróżnić bardzo wysokiego mężczyznę, czyli hrabiego, któremu towarzyszył inny, o pełnych kształtach, Thore Andersen. Kawałek za nimi szła kobieta, to przecież Emma. Ci dwaj, którzy dotrzymywali jej towarzystwa, to z pewnością Tommy i Alonzo.

– Uważajcie, żeby nas nie zobaczyli – upomniała Unni.

– Nie ma takiego niebezpieczeństwa. Ten otwór jest niewielki i z dołu niewidoczny ze względu na występ z zewnątrz – uspokajał Antonio. – Ale, na Boga, stójcie spokojnie!

Skąpana w promieniach słonecznego światła dolina wydawała się niewiarygodnie piękna. Choć to późna pora roku, dolina wciąż była żyzna i zielona, i taka spokojna, że aż patrzących dławiło w gardle. Ponieważ znali tragiczną historię tego miejsca, zdawało im się, że spoczywa nad nim mgiełka smutku, nad doliną, nad otaczającymi ją górami; wyczuwali* że pod wysokim niebem panuje samotność. Unni musiała głęboko zaczerpnąć powietrza, by opanować ogarniające ją wzruszenie.

Przyjemnie było jednak chwilkę odpocząć. Marsz dał się wszystkim we znaki.

– Czy moglibyśmy tą drogą zejść na dół? – spytała Juana.

Jordi spojrzał na skały.

– Wygląda, że skały są po prostu całkiem gładkie, nie ma się czego trzymać. W górę, nawet gdyby było trzeba, w żadnym razie nie wejdziemy. Ale co tam, zejdziemy, jeśli będziemy musieli. Problem tylko, czy chcemy.

– Nie, ja dziękuję – odparła Juana bez wahania.

– Natomiast ja wiem jedno, za nic nie chcę wracać do kościoła – wtrąciła Unni zdecydowanie.

Nikt nie chciał.

– Może więc jest sens, żebyśmy tutaj zeszli na dół – zastanawiała się Sissi, a Miguel, jak zawsze, kiedy Sissi się odezwała, popatrzył na nią z uwielbieniem.

Przyjaciele uśmiechali się pod nosem. Wrócili do koryta podziemnej rzeki, niechętnie opuścili oświetlony teren.

Jordi z wolna odpowiedział na pytanie Sissi:

– No nie wiem. Koryto ciągnie się wciąż w górę.

– Teraz przydałby się nam jakiś znak – powiedział Morten. – Jakiś głos gryfa lub indiańska strzała… a zresztą, dlaczego by nie lekkie kroki?

Nic takiego jednak do nich nie dotarło. Poza tym nie bardzo mogli zrozumieć, dlaczego mieliby teraz zejść w dół do doliny po takiej długiej, bezsensownej drodze okrężnej.

Ostatecznie postanowili kontynuować wędrówkę podziemnym korytarzem, tym razem dosyć już zmęczeni i znudzeni tym maszerowaniem to pod górę, to znowu w dół. Od chodzenia po kamienistym podłożu wszystkich bolały stopy. Jordi wziął Unni za rękę, żeby jej się łatwiej szło, a ona nie miała nic przeciwko temu. W ogóle wciąż była w świetnej formie i nie mogła zrozumieć, na co narzekają przyszłe matki. Od czasu do czasu zastanawiała się, czy rzeczywiście będzie miała dziecko, a może to wszystkie trudy, na jakie ostatnio była narażona, sprawiły, że miesiączka ustała? Sama rozstrzygnąć tego nie mogła, a nie miała ochoty prosić, żeby ją zbadał Antonio. To zbyt intymne, by ktoś tak bliski…

Chyba jestem dziecinna, robiła sobie wymówki. Ale skoro nie chcę, to nie chcę i nie będę się przymuszać. Jordi też z pewnością by nie chciał, żeby badał mnie jego brat.

Światło latarek odbijało się od jasnych wapiennych ścian. Miejscami korytarz bywał ciasny albo niski, ale jakoś się przedzierali.

– Jak to cholernie daleko – narzekał Morten. – Jestem okropnie zmęczony.

– Wiem, jak się czujesz – bąknęła Unni.

– I ja – potwierdził Antonio. – Mam wrażenie, jakby to nie miało nigdy mieć końca.


Także Miguel był zmęczony i głodny, a przez to skłonny do irytacji. Wyczuwał niezadowolenie swojego mistrza jako lekkie drgania skorupy ziemskiej pod sobą i wiedział, że wkrótce będzie musiał przedstawić jakiś rezultat swoich działań. A on przecież żadnych działań nie podjął, w każdym razie nie doprowadził niczego do końca.

Tego dnia Jordi spytał go cicho, czy nadal obstaje przy swoich dwóch zadaniach, to znaczy pojmaniu Urraki i zamordowaniu ich wszystkich.

– W każdym razie nie chcę pozostać człowiekiem – odpowiedział wtedy Miguel cierpko.

– Dlaczego nie?

– I co, mam umrzeć, kiedy miną odpowiednie lata całkiem zwyczajnego życia? A poza tym marznę jako Miguel. Jestem głodny i odczuwam ból. Nawet smutek. Co to jest za życie?

– To ludzkie życie – odparł Jordi łagodnie.

– W takim razie ja dziękuję – odparł Miguel i podniósł się z miejsca, by odejść.

Jordi wyglądał na zmęczonego i urażonego, więc Miguel zakończył uspokajająco:

– Ale wy nawet niczego nie zauważycie. Niewiele to oczywiście pomogło.

Teraz, kiedy szedł tym ciemnym korytarzem, zdzielił mieczem w górską ścianę, aż echo poszło po grocie.

Tamci przyglądali mu się zaskoczeni, ale on nie był w stanie niczego wyjaśniać. Niech sobie myślą, że to nieostrożność.

Rozpacz, pomyślał. To jedno z tych ludzkich uczuć, których nienawidzę. Ja nie chcę, nie chcę, nie chcę!

Ponieważ nie chciał już więcej hałasować, więc uderzył tylko w skałę zaciśniętą pięścią. Sprawiło mu to ból, pojawiła się krew. Czerwona, ludzka krew.

– Czy ktoś mógłby mi opatrzyć rękę? Skaleczyłem się – poprosił, spoglądając w ciemność.

10

Pięciu czarnych rycerzy zebrało się w punkcie obserwacyjnym z widokiem na dolinę.

„Wstrzymuję oddech”, powiedział młody don Ramiro.

„I ja”, potwierdził starszy, don Federico. „Teraz są już niewidoczni”.

„Idą właściwą drogą”, zauważył don Sebastian. „Obawiałem się, że będą w nieskończoność tkwić w kościele w przeświadczeniu, że to już ostateczny cel”.

„Są na to zbyt inteligentni”, uśmiechnął się don Galindo. „To tamci drudzy, ci chciwi ludzie, wciąż wpadali w pułapki”.

„Czy myślicie, że nasi młodzi przyjaciele dotrą do celu?” spytał don Garcia.

„Są już teraz tak blisko”, odparł don Federico. Coś go jednak wyraźnie dręczyło. „Tylko że czai się inne niebezpieczeństwo”.

„Wamba?”

„Nie, nie, on jest zbyt niezdarny. Ale spójrzcie tam, w górę, na skalną ścianę!”

„Widzę ich. Wyglądają teraz na bardzo władczych. A schwytać ich nie możemy”.

„Ich zło jest teraz wielkie, to prawda”, potwierdził don Galindo z goryczą. „Czy Urraca, by nie mogła…?”

„Nie, demon czai się na jej duszę. Działa z rozkazu mistrza Ciemności”.

„Naprawdę się na nią czai?” spytał don Galindo cierpko.

„Trzeba się z tym liczyć. Demon to zawsze demon. Urraca musi trzymać się na uboczu”.

Don Sebastian zerkał w bok, na przeciwległą górską ścianę.

„Zastanawiam się, jakie znowu diabelstwo ci wykombinowali. Nasi przyjaciele powinni popatrzeć w górę”.

Don Ramiro westchnął: „To naprawdę bardzo denerwujące. Dłużej tego nie wytrzymam!”

„Tak, to trudne, bardzo trudne, w tej ostatecznej godzinie naszego losu. Teraz decyduje się nasza przyszłość”, oznajmił don Federico ponuro.

Cztery czarne cienie siedziały na przeciwległej górze i aż się trzęsły z napięcia, strachu i oczekiwania.

„Nie ma ich, zniknęli, czyżby znaleźli drogę?”

„A jeśli zbliżają się do świętego miejsca, to co mamy zrobić, co mamy zrobić?”

„Przecież nie znamy miejsca, oni muszą nam pokazać, gdzie się znajduje”.

„Ale obiecano nam zwielokrotnioną siłę, jeżeli tam dotrzemy”.

„Tak, tak, zwielokrotnioną siłę!”

Wygląd mieli straszny, ci rozpaleni pragnieniem zemsty mnisi. Gorszy niż kiedykolwiek przedtem, gorszy nawet niż w strasznej izbie tortur w Santiago de Compostela.

Bo właśnie otrzymali ostrzeżenie z piekielnej otchłani, dokąd mieli odwagę się zwrócić z prośbą o wypożyczenie demonów. Mistrz był z całej tej historii bardzo niezadowolony. Zarena kompletnie zawiodła, wróciła na dół do otchłani potwornie wściekła, aż się pieniła z gniewu i zawiści, mistrz musiał ją zamknąć w dole z nieczystościami, gdzie miała stać w śmierdzącej cieczy, dopóki jej emocje nie ostygną. Niepojęte było też zachowanie Tabrisa, niczego nie dokonał i za to wszystko mistrz oskarżał mnichów. To oni zaczęli, teraz będą musieli naprawić szkody.

Nie, nie mogą rzucić się na Tabrisa, do tego nie są przygotowani. Mistrz jednak był wściekły na tego człowieka, który przenosił się z jednej sfery do drugiej i nie mógł się zdecydować, czy jest żywy, czy umarły. Tak, na tego, który tak często wbija kij w szprychy piekielnych mocy.

Pod tym akurat względem mnisi się z mistrzem zgadzali. Tak jest, za żadne skarby młodzi ludzie nie mogą wygrać, a ten cały Jordi jest najgorszy, na pohybel mu. Śmierć, śmierć, śmierć!

Kaci inkwizycji podniecali się tak, aż ich wyschłe organy nabrały znowu życia. Przysięgali sobie, że zmiażdżą Jordiego, unicestwią go na wieki, ale pragnęli też móc zemścić się na niej, na tej przeklętej, piekielnej, pozbawionej serca morderczyni mnichów.

Dobrze, dobrze, po prostu ją zlikwidujcie. Ona jest kompletnie nieinteresująca, nie ma co się nią przejmować. Jordiego jednak mistrz życzył sobie mieć w otchłani i to było żądanie niepodlegające dyskusji. Musi dostać jego wciąż się wymykającą duszę! Jordi był skrajnie niebezpieczny, chociaż mistrz nie wiedział dokładnie dlaczego.

I przypomnijcie Tabrisowi o jego obowiązkach. Jordi i Urraca mają się znaleźć tutaj, wszyscy inni mają zniknąć. A tamci, którzy kręcą się po dolinie? Nie ma się czym przejmować, ci pozabijają się sami. W swojej zachłannej głupocie wymordują się nawzajem.

Tak jest, dostaniecie z powrotem waszą siłę, a nawet będzie ona większa niż przedtem. U celu otrzymacie z powrotem całą złą moc. Nie, nie, dziewięciu waszych braci, którzy teraz są duchami, nie dostaniecie. Już mówiłem, że oni odeszli na Zawsze! Zostali zamknięci w swojej własnej izbie tortur.

Mistrz nie lubił być konfrontowany z własnymi niepowodzeniami, nie chciał przyznać, że dusze złych katów nie dotarły do niego. To znowu zasługa Urraki.

Ale już niedługo ją dopadnie!

11

Na dole, w zielonej dolinie, Tommy wciąż się odwracał, w końcu szedł niemal tyłem i wlókł się niemiłosiernie.

– Spiesz się, Tommy, bo nas zostawią – poganiała go Emma.

– Musimy się trzymać z tymi typami? – spytał poirytowany. – Nie możemy iść sami?

– A dokąd? Wygląda na to, że tylko hrabia wie, dokąd zmierzamy.

– Nie byłbym tego taki pewny – burknął Tommy. – A poza tym nie podoba mi się, żeśmy tak zostawili Kenny’ego.

– Tamci mają ze sobą lekarza, zajmą się nim.

– Nie podoba mi się to, powiedziałem. Nie porzuca się kumpla w taki sposób.

– Dlaczego ty się przez cały czas oglądasz?

– Bo coś słyszę. Mam wrażenie, że ktoś nas śledzi.

– Phi! Wyobrażasz sobie. Pospiesz się zaraz, bo jak nie, to ciebie też zostawię!

To ożywiło Tommy’ego. Za nic nie chciał zostać sam w tej przeklętej dolinie.

Podzielili skarb między siebie i Tommy był przekonany, że dostał najmniej ze wszystkich. A mimo to złote monety i te jakieś drobiazgi, które dostał, ciążyły mu okropnie, był zgrzany i spływał potem.

Raz jeszcze rozejrzał się dookoła, ale gęsty las nie pozwalał nic zobaczyć. Mimo to śmiertelnie bał się czegoś, czego nie widział, a słyszał też ledwo, ledwo.

Czy droga do skalnego tunelu naprawdę jest aż taka długa? Wygląda, jakby się nigdy nie miała skończyć!

Zresztą nie szli też żadną drogą, przedzierali się raczej między drzewami i zaroślami. Gdzieś w przodzie majaczyła im ponad lasem biała górska ściana. Czy już nigdy tam nie dotrą?


Również hrabia złościł się, że to tak daleko.

– Jak tylko znajdziemy się w tunelu, natychmiast ich zgubimy – oznajmił Andersenowi.

Sługa wahał się.

– A czy nie lepiej byłoby… – wymownie przeciągnął ręką po gardle.

– O takich sprawach nie chcę nawet słyszeć – uciął hrabia. – Ale jest nas za wielu do tego złota.

Thore sprawiał wrażenie zadowolonego. Otrzymał odpuszczenie grzechów za to, co zrobił z Kennym. Najpierw wprawdzie hrabia nakrzyczał na niego, ale czynił to bez przekonania. Pozostała trójka nie miała pojęcia o losie kompana. I tak było najlepiej.

Podział skarbu zajął im mnóstwo czasu, bo te bezwstydne drobne złodziejaszki chciały znać wartość każdego najmniejszego przedmiotu. Hrabia absolutnie nie był zadowolony z rezultatu. Najpierw spotkało go rozczarowanie, że skarb jest taki mały, a potem konieczność dzielenia się z tą bandą… Odwrócili się.

– Kto to woła? Thore skrzywił się.

– Ten idiota Tommy, krzyczy, że ktoś za nim idzie, czy coś.

– Co za głupoty!

Mimo woli jednak hrabia przyspieszył kroku tak, że Thore dyszał ciężko, chcąc za nim nadążyć.

Tyle dziwnych rzeczy jest w tej dolinie. Nigdy nie wiadomo.

– No, nareszcie! Tutaj las się kończy. Ale… Ale gdzie jest wejście?

12

Siedmioro młodych przyjaciół kontynuowało swoją wędrówkę we wnętrzu góry. Raz po raz natrafiali na odgałęzienia, zawsze jednak znajdowali właściwą drogę. W pewnym momencie słyszeli cieknącą wodę i przestraszyli się, ale była to tylko żyła wodna, ciągnąca się wzdłuż koryta, którym podążali. Wkrótce szmer ucichł i odetchnęli z ulgą.

W końcu jednak stało się to, czego wszyscy się obawiali: podziemny korytarz się skończył, pionowa ściana zamykała dalszą drogę.

– Będziemy musieli przebyć z powrotem tę całą odległość? – zawodził Morten. – I wrócić do kościoła?

Juana usiadła na ziemi i starała się ukryć płacz.

– Nie – powiedziała Unni stanowczo. – Coś mi się tu nie zgadza. – Do diabła, idziemy przecież korytem wyschłej rzeki, a rzeki nie zachowują się w ten sposób. Nie kończą się pionową ścianą. Ani się tak nie zaczynają. Mowy nie ma!

Mężczyźni się ożywili i zaczęli świecić latarkami we wszystkie szpary i pęknięcia.

Juana, która siedziała na ziemi, zawołała:

– Zaczekajcie no! Sprawdźcie tutaj, pod ścianą. Antonio ukucnął i przytknął rękę do miejsca, które wskazywała Juana.

Po chwili uśmiechnął się:

– Przeciąg!

Sprawdzali wszyscy po kolei. Spod zamykającej rzekę ściany ciągnęło chłodne powietrze. Wprawdzie tylko w jednym miejscu, na kilku centymetrach szerokości, ale jednak.

– Ciekawe, czy będziemy musieli się przebijać na drugą stronę – zastanawiała się Unni. – Może mieczem? Po centymetrze dziennie?

– Nie – odparł Jordi. – Ale przecież możemy spróbować wsunąć tam miecz.

Nic to nie dało, otwór okazał się za mały.

Trzeba było zrobić przerwę na myślenie. I zastanawiać się po ciemku, bo jednak należało oszczędzać baterie. Juana siedziała obok Mortena i przez ubranie czuła ciepło jego ciała. Chyba zwariowałam. Myśleć o seksie teraz, kiedy siedzimy zamknięci we wnętrzu góry, a wszyscy są przemarznięci i zrozpaczeni?

1 w dodatku o seksie z Mortenem? Który naprawdę nic dla mnie nie znaczy.

Ale z drugiej strony, jest przecież takim samym facetem jak wszyscy inni.


Może promieniała z niej jakaś energia, bo Morten nieoczekiwanie zauważył, że przecież siedzi tuż przy nim kobieta. Poczuł, że ma erekcję, uznał to jednak za rezultat długiego życia w cnocie. Kiedy to było ostatnio? Z Sissi? Nie. Z Moniką? Tak, ale specjalnej satysfakcji nie doznał. Monika nie znała słowa spontaniczność. Była dobrze wychowaną panną z porządnej rodziny. Uznawała tylko pozycję na misjonarza i nic więcej, rzecz całą poprzedzały staranne przygotowania. Nie żadna gra wstępna, to by było w porządku. Nie, chodziło o przygotowania: dokładnie zaciągnięte zasłony, drzwi na klucz, żadnych rodziców w domu, pościelone łóżko, prezerwatywa, po czym kładła się na plecach i resztę zostawiała jemu. Nie, och, żadnych pocałunków w niewłaściwe miejsca. Raz tylko okazała wielką odwagę i wzięła jego męską dumę w usta. Zaraz jednak tak ją przeraziła własna śmiałość, że wszystko popsuła. I to była ich ostatnia próba.

A ile tego było w sumie? Morten przyłapał się na tym, że siedzi i próbuje policzyć. Cztery razy, jeśli pominąć ten ostatni, nieudany. I za każdym razem on czuł, że czegoś został pozbawiony.

A przed Moniką? Podniecające spotkanie z Emmą, kiedy jednak on nie był w stanie niczego zdziałać.

No, a wcześniej, przed Emmą? Długo był niepełnosprawny po wypadku… nie, w ogóle niczego nie potrafił sobie przypomnieć.

Morten był więc całkiem po prostu wygłodniały, jeśli chodzi o bliskość kobiety. A tu siedzi Juana, która nie ma żadnego faceta, i opiera się całym ciałem o jego ramię i biodro.

Czy ktoś zauważył, że Morten Zmaga się z wielką erekcją? Nie, chyba nie, w tych ciemnościach…

Milczenie przerwał Antonio:

– Wiecie co – zaczął, jakby miał im coś bardzo ważnego do zakomunikowania.

Nie, nikt nic nie wiedział.

– Pamiętacie, że uderzyłem się w kolano, prawda? Nie chciałem o tym za dużo gadać, ale bolało mnie przez cały czas, zwłaszcza podczas tego długiego marszu. A wspinaczka po kamienistym podłożu dała się porządnie we znaki naszym stopom. No i teraz już mnie nic nie boli, ani kolano, ani stopy.

– Mnie też nic nie boli! – zawołała Juana w zachwycie. – A mam takie wrażliwe podeszwy.

Okazało się, że nikt na nic nie cierpi. Nie bolą ich ani nadwyrężone stawy, ani poocierana skóra, ani siniaki… Wszystko zniknęło.

Kiedy otrząsnęli się ze zdumienia tą trudną do pojęcia przemianą, Jordi powiedział:

– Wiecie co ja myślę? Otóż moim zdaniem to gryfy wysyłają nam ostatnie pozdrowienie, zanim znikną. Pierwszy gryf sprowadził na nas progreso. Postęp lub sukces. I przecież odnieśliśmy sukces, czy też uzyskaliśmy postęp. Weszliśmy do wewnętrznego lochu z mieczem i skarbem. Kolejny gryf oznacza salud – zdrowie. No więc teraz wszyscy są w znakomitej formie, prawda?

Owszem, musieli przyznać, że to prawda.

– Ale one od początku miały taką moc – powiedziała Sissi. – To nie tylko ostatnie pozdrowienie dla nas, nic w końcu nieznaczących.

– Tak, gryfy są kluczami – przyznał Jordi. – To jest ich właściwe zadanie.

Teraz zostały im jeszcze trzy gryfy. Miguel powiedział:

– Jako nieczłowiek muszę stwierdzić, że nie jesteście nic nieznaczącymi istotami.

Rozgrzały ich te słowa. Dziękowali mu nieśmiało.

– Tak, ale wszyscy muszą przyznać, że wpakowaliśmy się po uszy – westchnął Morten. – Powinniśmy byli chyba wybrać którąś z odnóg. Albo wyjść przez otwór, z którego widzieliśmy dolinę. To tutaj jest przecież beznadziejne, prawdziwy dead end. Jordi zacisnął zęby.

– Ale to musi być tutaj. Nic innego nie jest możliwe.

Bo przecież Unni ma rację: żadna rzeka nie zaczyna się ani nie kończy w ten sposób. Oni znowu tu coś wykombinowali. Pytanie tylko co?

Ponownie zapalono latarki. Bez słowa całe towarzystwo wstało z ziemi i wszyscy zaczęli uważnie szukać. Tyle że nikt nie wiedział, co tak naprawdę chcieliby znaleźć.

Sytuacja wydawała się beznadziejna. Aż do chwili, gdy…

– Ja coś widzę! – zawołał Miguel, który kierował światło swojej latarki wysoko na jedną ze ścian. – To bardzo niewyraźne, nie jestem pewien, ale… Juana, to litery!

Загрузка...