Jordi już od wczesnego dzieciństwa wiedział, jaki los jest mu pisany. Jego ojciec, kiedy miał dwadzieścia cztery lata, wziął swego pięcioletniego wówczas synka na rozmowę w cztery oczy i powiedział mu o przekleństwie. Przyrzekł jednak Jordiemu, że będzie je zwalczał, aby zarówno ojciec, jak i syn mogli przeżyć i by nikt z przyszłych pokoleń nie został nigdy dotknięty złym losem.
Niestety, ojcu się nie udało. Jordi jednak od tamtej pory zawsze zastanawiał się, czy historia nie mogłaby potoczyć się inaczej, gdyby tylko nie istniał Leon. Właśnie on bowiem przebywał w domu Nicolasa Vargasa w dniu jego śmierci i dwaj mężczyźni na pewien czas zostali tylko we dwóch. Później Nicolasa znaleziono martwego. Mówiło się, że zmarł na atak serca.
Jordi nie chciał wracać myślą do tamtych strasznych lat dzieciństwa, kiedy Leon wprowadził się do ich domu i został „ojcem” jego i Antonia. Wciąż było widać, że te lata są dla niego niczym niezabliźniona rana, choć Jordi był człowiekiem o gorącym sercu, łatwo skłonnym wybaczać. Dlatego właśnie starał się zapomnieć, istnieli bowiem ludzie, którym nie mógł udzielić swego wybaczenia.
W życiu pragnął jednego: pomóc swemu młodszemu bratu Antoniowi, w którym traumatyczne przeżycia z dzieciństwa pozostawiły głębokie ślady. Antonio opętany był nienawiścią, a to mogło stać się niebezpieczne.
Antonio był taki zdolny. Jordi jak tylko mógł starał się wspierać brata i zapewnić mu dobrą przyszłość.
On sam natomiast przynajmniej z pozoru pogodził się ze swoim losem. W przeciwieństwie do Antonia rozumiał powagę sytuacji.
Jordi jednak miał zamiar walczyć. Gdyby tylko zdołał odkryć, o co chodzi w tych wszystkich niewyjaśnionych wydarzeniach, być może byłby w stanie pokonać przekleństwo, tak by nie zagrażało ono już więcej przyszłym dzieciom Antonia. On sam nie mógł nawet myśleć o spłodzeniu dzieci, odziedziczyłyby wszak ciążącą nad rodziną klątwę. Nie chciał też jednak, by cierpiało pierworodne dziecko Antonia.
Ojciec pozostawił Jordiemu długi list, który był chłopakowi pomocą.
W liście tym ku swej głębokiej rozpaczy mógł przeczytać historię swej babki, nieszczęsnej Teresy, tej, która została zgwałcona jako piętnastolatka i wyrzucona z domu przez złą matkę, Emilię.
Właściwie słuchacze Jordiego postanowili mu nie przerywać, lecz Gudrun mimo wszystko się wtrąciła:
– To przecież historia bardzo podobna do historii Anne z naszej gałęzi rodziny!
– No właśnie! Wprawdzie nie były tym samym pokoleniem, lecz spotkał je podobny gorzki los. No i nie wiemy, czy ta wasza Anne również została zgwałcona.
– To prawda, ona na ten temat milczała jak grób, tak przynajmniej mówiono, i przez to podejrzewano, że wszystkiemu winna była jednak miłość. Podobno Anne w pełni ufała swemu ukochanemu i sama z wielką chęcią rzuciła mu się w ramiona. On tymczasem prawdopodobnie ją zdradził.
– Na pewno był czarusiem o nieodpartym wdzięku. Nigdzie ich nie brakuje – zauważyła Vesla z goryczą w glosie. – Wiadomo, co to za jeden?
– Tylko tyle, że nie był Hiszpanem. Podobno Anne szepnęła kiedyś, że pochodził z północy Europy. Spotkała go, gdy uciekła na północ. Opuszczona przez niego podążyła w rodzinne strony swego ojca.
Unni wysunęła teorię:
– Pewnie dlatego Morten ma taką jasną cerę. Hiszpańska krew całkiem się rozmyła. Ale wróć do swego opowiadania, Jordi.
– Dobrze. Z listu ojca dowiedziałem się tyle rzeczy o moim rodzie, że mogłem narysować to drzewo genealogiczne, jego hiszpańskie odgałęzienie. Później wytropiłem potomków Any Navarro, twoją linię, Mortenie. To było stosunkowo proste, ale gdy cofałem się w przeszłość, wszystko zatrzymywało się przy Santiago i jego ojcu pochodzącym najprawdopodobniej ze szlachetnego rodu de Navarra.
Unni zamyślona bębniła palcami w brzeg sofy.
– Co takiego, Unni? – odezwał się Jordi życzliwie. – Mów!
– Nie, nic, myślałam tylko… Pomyślałam… Jak przyjrzycie się uważniej temu drzewu, to jest jednak osoba, która być może miałaby nam to i owo do powiedzenia. Właśnie o tym Santiago.
Jordi wolno pokiwał głową, a wyraz twarzy Antonia zdradzał, że on również zrozumiał.
– Elio, prawda? – spytał Jordi. – Ja też już o nim myślałem. Bardzo możliwe, że on jeszcze żyje.
– Oczywiście – zapaliła się Unni. – Jeśli żyje, to ma zaledwie sześćdziesiąt sześć lat, to przecież żaden wiek.
– Masz rację – uśmiechnął się do niej Jordi, a oczy rozjaśniły mu się ciepłem i wyraźną sympatią dla dziewczyny. – Próbowałem już szukać Elia, na razie jednak bez rezultatu.
– Nie mogłeś sprawdzić w książce telefonicznej? – podsunęła Vesla.
Jordi popatrzył na nią tak chłodno i intensywnie, że aż zamigotało jej w oczach. Pokręcił głową ze smutnym uśmiechem.
– W hiszpańskich książkach telefonicznych każdy zamieszczony jest z dwoma nazwiskami. Powiedzmy Navarro, nazwisko jego ojca, dalej zaś jest nazwisko matki, którego nie znamy, imię natomiast zapisywane jest tylko inicjałem. Zamiast Elio mamy więc E. Jedyne, czym mogłem się kierować, to „Navarro, nieznane nazwisko panieńskie matki, E. „. A wiesz, ilu Navarrów jest w Hiszpanii? Gdybym przynajmniej wiedział, w jakim regionie kraju on może mieszkać! Niestety, nawet o tym nie miałem pojęcia.
– Wielka szkoda – stwierdziła Gudrun.
– Owszem, ale Antonio podsunął mi inny ślad…
– Ja? Co? Gdzie? Kiedy?
– Tegoroczne wydanie „Co, gdzie, kiedy?” – mruknęła Unni. – Mów dalej, Jordi!
– Muszę przyznać, że cała ta opowieść zaczyna się stawać nieco chaotyczna – powiedział Jordi. – Chyba straciłem wątek.
– Rzeczywiście, za dużo gadamy i za wiele pytamy – przyznała Gudrun. – Lepiej będzie, jak opowiesz o wszystkim po kolei, a my dopiero na koniec zadamy ci pytania. Możecie je sobie zapisywać, żeby nikt o niczym nie zapomniał.
Pomysł ten uznali za świetny. Unni miała przed sobą notes, teraz szczodrze rozdała wszystkim kartki, znalazła się też dostateczna liczba długopisów. Na pytanie Antonia Unni odrzekła, że przez cały czas notowała sobie rozmaite „dlaczego”, które jej przyszły do głowy. Mieli wszak, przyglądając się przeszłości, szukać odpowiedzi na wieje różnych pytań współczesności. Gdy Antonio i Morten pochwalili Unni, dziewczyna aż rozpromieniła się z dumy i przejęcia.
Wszystko było takie cudowne i wspaniale, życie nie mogło już być piękniejsze. Przyjaciele, piękny, jasny dzień, Jordi, poczucie więzi łączące ich wszystkich, te tak niezmiernie ciekawe sprawy…
Nim jednak dzień minął, radość Unni miała przygasnąć.
Na razie jednak nikt się nie domyślał, co się stanie.
Jordi oznajmił:
– Jest jeszcze jedna tylko rzecz, którą chciałbym wam pokazać, nim wrócę do swojej opowieści.
Wszyscy natychmiast skierowali na niego uwagę.
Jordi namyślał się chwilę, nim zaczął:
– Wspominałem o rozmowie z ojcem, która miała miejsce w roku jego śmierci. Pokazał mi on coś bardzo istotnego, co zobaczyłem znów kilka lat temu w innej formie, na innym materiale. Ojciec miał kawałek papieru, na którym ktoś dawno temu narysował prawdziwy znak, w jego pełnej pierwotnej formie. Skąd ojciec wziął ten papier, tego mi nie powiedział albo może ja zapomniałem, miałem przecież tylko pięć lat. Nigdy więcej nie widziałem tej kartki, chociaż przeszukiwałem cały dom. Ponieważ jednak zetknąłem się z tym znakiem całkiem niedawno, minionej nocy na Widmowym Dworze postarałem się naszkicować go z pamięci. Bardzo cię przepraszam, Mortenie – w oczach Jordiego zapaliły się ogniki wesołości – ale wydaje mi się, że zrozumiesz, dlaczego się śmiałem, kiedy zobaczyłem tę twoją szczotkę do zamiatania czy jak to nazwać. Znak był prawdopodobnie kopiowany niezliczoną ilość razy w ciągu wielu lat i przez to bardzo się uprościł i rozmył. Proszę, oto i on.
Wyjął kawałek papieru i rozłożył go.
– Ależ to przecież dwugłowy orzeł! – wykrzyknął Antonio. – Sądziłem, że jego miejsce jest w heraldyce rosyjskiej i niemieckiej.
– W Hiszpanii również był spotykany, w niektórych rodach. Ale to wcale nie jest orzeł, lecz dwugłowy gryf, a to, doprawdy, wielka rzadkość. W żadnym innym miejscu nie widziano nigdy podobnego herbu jak ten.
Wtrąciła się również Unni:
– Tak, tu jest napisane to, co mówiłeś: „VENCED SANCTUM OFFICIUM”. I „AMOR ILIMITADO SOLAMENTE”. Ale co oznaczają litery „G A C V N”?
– Do tego wrócimy później. Wasze oczy muszą jakoś znieść moje niezdarne próby artystyczne, swobodne rysowanie z pamięci może mieć bardzo różne skutki.
– Nie tak jednak dziwne jak to, że herb z upływem czasu przemienił się w miotłę – roześmiał się Morten.
– Ale co w środku czegoś tak pompatycznego jak rodowy herb robi zwyczajna sroka? – zastanawiała się Unni.
– To ma swoje dość konkretne wyjaśnienie. Jeszcze do tego wrócę. Ale… Czy tylko ja jestem głodny?
Nie, wszyscy przyznali się do ssania w żołądku, wspólnie przygotowali więc obiad, a podczas jedzenia rozmawiali o bardzo zwyczajnych sprawach.
Po posiłku znów usiedli, gotowi słuchać.
Szesnastoletni Jordi obudzi! się o szarym świcie, nieprzyjemnie roztrzęsiony jakby echem snu, którego z początku nie mógł przywołać w pamięci.
Z wolna wyławiał szczegół po szczególe.
To było coś przerażającego, duszącego. Trumny ustawione w grobowcu. On także leżał w jednej z trumien, wieko było zakryte. Znajdowały się tam również sarkofagi, zaglądał do nich, tak jak to można robić we śnie, bez żadnych przeszkód czy granic nie do pokonania.
Ani trochę nie spodobało mu się to, co zobaczył. W trumnach spoczywały zwłoki nietknięte do tego stopnia, że był w stanie rozróżnić piękne rysy twarzy, a także wyszukane staroświeckie stroje. Dostrzegł też sztylet wystający z piersi najbliżej spoczywającego ciała.
Bez względu na to, jak bardzo się wysilał, nie był w stanie przypomnieć sobie nic więcej poza odczuciem klaustrofobii, próbami uniesienia pokrywy i własnymi krzykami, których nikt nie słyszał, w tym miejscu bowiem nie było żadnego żywego człowieka.
Wciąż roztrzęsiony, z trudem chwytając oddech, Jordi zastanawiał się, czy w trumnach ujrzał rycerzy. Przypuszczał jednak, że musiało być inaczej. Ojciec opowiadał mu o rycerzach, a także o mnichach w służbie inkwizycji, których Jordi powinien się wystrzegać. Gdyby zobaczył ich na jawie, oznaczałoby to, że jego czas dobiegł końca.
Owszem, Jordi widział już obie te grupy, na razie jednak tylko w snach. Słyszał kuszące nawoływania mnichów, rycerze zaś bez końca go ponaglali. „Spiesz się, spiesz!”
Teraz nie miał kogo spytać o radę. Został sam i sam jeden ponosił odpowiedzialność za Antonia. Swój niepokój i lęk musiał odłożyć na bok.
Bardzo pragnął wyjechać do Hiszpanii, by tam na miejscu zająć się zbadaniem tajemnicy. Na razie, niestety, było to niemożliwe, nie miał ani czasu, ani pieniędzy. Dobrowolnie przestał się uczyć, żeby móc zarabiać pieniądze na wykształcenie Antonia. Brał wszystkie prace, jakie tylko mu proponowano, pod jednym warunkiem: musiały być dobrze płatne. Nocami zaś przesiadywał nad tłumaczeniami – z hiszpańskiego i na hiszpański.
Jego działania skomplikowały się naprawdę dopiero wtedy, gdy odkrył istnienie Mortena.
Wiedział, że musi chronić młodego chłopca. W jaki jednak sposób mógł to robić? Antonio i Morten nie mieszkali nawet w pobliżu. No, ale Morten miał jeszcze czas.
Wprawdzie Jordi był przygotowany, że coś takiego się zdarzy, lecz mimo wszystko pierwszy pergamin, który pojawił się w jego dwudzieste pierwsze urodziny, wywołał szok.
Widniał na nim ten sam znak, który kiedyś pokazał mu ojciec. Niestety, tu znak był tak zatarty, że po dwugłowym gryfie i napisach pozostały jedynie nieliczne ślady. Jordi cieszył się, że wcześniej miał okazję oglądać ten herb, bo inaczej nic nie zrozumiałby z rysunku.
Teraz jednak nie chciał już dłużej czekać. I po raz pierwszy zdecydował się na wyjazd do swej drugiej ojczyzny, Hiszpanii. Bez grosza w kieszeni, ze świadomością, że musi się spieszyć, autostopem przejechał przez Europę, a było to w czasach, kiedy autostopowiczów niechętnie zabierano. Mimo to zdołał dotrzeć na południe. Nie miał innego punktu wyjścia niż dawne rodzinne strony nad wielkimi słonymi jeziorami w okolicach Costa Blanca. Powrócił do San Miguel de Salinas.
To było bardzo przykre przeżycie. Napłynęły wspomnienia okrucieństw Leona. Okazało się również, że okolicę zabudowano letnimi domami, które należały do Anglików, Niemców i Skandynawów, Jordi ledwie poznawał, gdzie jest.
Wyjechał stąd jako sześciolatek. Nie znał ludzi, którzy teraz mieszkali w San Miguel de Salinas. Od pewnego czasu jednak rozmyślał nad pewną teorią. Nieustające kuszenie mnichów, powtarzających mu „Przybądź do Santiago”, wcześniej wyobrażał sobie jako wezwanie do Santiago de Compostela. Teraz jednak miał wątpliwości. Doprawdy, czy torturowanie i karanie heretyków śmiercią były tak powszechnie stosowane akurat w Santiago de Compostela? Czy pod tym względem bardziej nie zasłynęła Salamanca? No i co z Caceres?
Wszystkie te miejsca leżały zbyt daleko. Jordi nie miał możliwości się tam dostać, ale dowiedział się o istnieniu pewnego klasztoru, położonego w stosunkowo bliskiej odległości. Mieszkał w nim pewien uczony człowiek, który z całą pewnością mógł mu udzielić bardziej szczegółowych informacji.
Jordi bowiem usłyszał kiedyś, jak ktoś wspominał o istnieniu zakonu, który miał w swej nazwie słowo „Santiago”. A mógł to być zakon rycerski.
Od pewnego sąsiada, który znał niegdyś rodzinę Jordiego, choć on sam, rzecz jasna, nie pamiętał tego człowieka, udało mu się pożyczyć samochód. Otrzymał od niego też wskazówki, w jaki sposób szukać drogi do klasztoru franciszkanów Santa Ana dei Monte w Jumilla.
Krętymi leśnymi ścieżkami dotarł do klasztoru położonego na uboczu u stóp góry w sosnowym lesie, z rozległym widokiem na ciągnące się w dole doliny. W klasztorze urządzono teraz muzeum. Jordiego oprowadził po nim życzliwy administrator, o którego kościelną godność Jordi zapomniał spytać. W myślach nazywał go przeorem.
Tak, tak, człowiek ten słyszał o zakonie Santiago, założonym około roku 1170. Rycerze zakonni posiadali wielkie majątki ziemskie w dzikiej, pięknej górskiej okolicy Maestrazgo w Aragonii.
W owym czasie istniało bardzo wiele rozmaitych rycerskich zakonów, wśród nich templariusze, którzy zdobywali coraz większą władzę. W czternastym wieku papież rozwiązał ów zakon. W Hiszpanii spadek po oskarżonych o herezję templariuszach, wywodzących się od krzyżowców, przejęły rdzennie hiszpańskie zakony. Takim właśnie całkowicie hiszpańskim zakonem byli rycerze Santiago. W roku 1476 zmarł ich wielki mistrz, a królowa Izabela doprowadziła do tego, by nowym wielkim mistrzem zakonu został jej mąż, król Ferdynand, dzięki czemu zdobył on całkowitą władzę nad wszystkimi zakonami rycerskimi. Z czasem potęga rycerzy Santiago zaginęła.
No cóż, Jordi usiłował coś z tego wywnioskować, nie bardzo mu się to jednak udawało. Spytał miłego przeora o Santiago de Compostela. Czy możliwe, że kaci inkwizycji grasowali również i tam?
Niewiele się o tym mówiło, lecz przecież oni byli wszędzie. Dlaczego więc w tym mieście miałoby ich nie być?
Jordi podziękował przeorowi i pojechał z powrotem do San Miguel de Salinas.
Tak wiele, albo tak mało, zyskał podczas swej pierwszej podróży. Musiał wracać do Norwegii.
Upłynęły następne dwa lata wypełnione pracą. Jordi wprost płonął z chęci kolejnego wyjazdu do Hiszpanii, bo właśnie wtedy wywnioskował, że być może rozmowa z Eliem Navarro dałaby mu coś więcej. Musiał odnaleźć Elia. Niestety, niemal całe zarobki Jordiego pochłaniało wykształcenie Antonia.
Niekiedy w późne wieczory ciarki przechodziły mu po plecach, gdy pomyślał o swojej samotności. Mieszkał sam, Antonio bowiem dzielił mieszkanie z innymi studentami.
Jordi nie miał żadnej przyszłości. Zdobył sobie co prawda wielu przyjaciół w licznych miejscach pracy, oni jednak wiedli własne życie, a gdy dzień pracy się kończył, Jordi samotnie wracał do domu, do swoich tłumaczeń.
Samotność zaczęła doskwierać mu jeszcze dotkliwiej, kiedy znalazł pewną młodą dziewczynę, która obudziła w nim nieznane dotąd uczucia. Nie śmiał się jej pokazywać, ale ukradkiem odwiedzał miejsca, w których czasami bywała.
Odnosił wrażenie, jakby w tej dziewczynie odnalazł swą drugą połowę. Nie chciał nazywać ich bliźniaczymi duszami, bo określenia tego i tak nadużywano, a poza tym tak naprawdę bardzo niewiele wiedział o jej duszy. Po prostu ogromną przyjemność sprawiało mu patrzenie na nią, choć jednocześnie przynosiło też wielki ból.
Jordi wiedział przecież, że jest skazany na śmierć, zostały mu zaledwie dwa lata życia. Nie miał prawa choćby próbować wiązać się z kobietą na tak krótki czas, wszak taki związek mógł być powodem wielkiego cierpienia.
Dlatego właśnie starał się w samotności znosić swój smutek, ten, który czasami ściskał go w piersi tak mocno, że ledwie mógł oddychać, był niczym jękliwy ton z pradawnych lasów i bezludnych pustkowi, przesycony tęsknotą i udręką jak sama ziemia. Myślał o tej dziewczynie dniem i nocą, nie mógł zaznać spokoju, nie potrafił się skupić.
Jordi wiedział, że dziewczyna nazywa się Unni Karlsrud. Miała długie, ciemne włosy i ciemne oczy z długimi rzęsami. Uważał ją za nieskończenie piękną, lecz pewnego razu, kiedy był w towarzystwie dwóch kolegów z pracy, a ona akurat przechodziła z koleżanką, obaj koledzy zachwycili się właśnie koleżanką, a o Unni nie wspomnieli ani słowem. Ogromnie go to zdziwiło. Czyż oni nie widzieli czystej linii jej czoła, tego błysku poczucia humoru w oku, bezradnej samotności w onieśmielonym niekiedy spojrzeniu?
Nie, to jasne. Unni była niewysoka, może nawet nieco zbyt krępa, podczas gdy ta druga dziewczyna wyglądała jak prawdziwa walkiria o długich jasnych włosach. Zdaniem Jordiego jednak Unni otaczała aura charyzmy i gdy na nią patrzył, nogi się pod nim. uginały.
Dobry Boże, tak bardzo pragnął żyć. Chciał zobaczyć, w jakim kierunku podąży świat, pragnął poznać tę dziewczynę i przeżyć z nią całe swoje życie.
Kolejne zwoje pergaminów, które otrzymał, zawierały upomnienia i nakazy, by zmierzał dalej drogą, na którą wstąpił. Jaką drogą? zastanawiał się Jordi w duchu. Surowe twarze rycerzy prześladowały go wciąż we śnie, a jednocześnie wabiące okrzyki mnichów stawały się co – raz bardziej intensywne. Byli nieprzyjemnie natrętni, ich złe spojrzenia wprost się do niego lepiły, a gdy szeptali z naciskiem, kropelki śliny padały mu na twarz.
Po takich snach podrywał się z krzykiem i przez chwilę nie mógł złapać powietrza, zanim w końcu odzyskiwał spokój.
Życzenie mnichów było jasne jak słońce: Chcieli, aby udał się do Santiago, prawdopodobnie do Santiago de Compostela – na tereny stanowiące ich królestwo, gdzie bez trudu mogli go pojmać.
Mniej oczywiste było, czego oczekują od niego rycerze. Żądali pomocy – ale w czym?
Walka o Jordiego stawała się coraz bardziej gwałtowna. Dlaczego obu stronom tak zależało akurat na nim?
Dlatego, że starał się znaleźć odpowiedź? Dlatego, że podjął walkę i być może natrafił na jakiś ślad?
Nawet jeśli tak, to na jaki?
Chyba że…?
Chyba że te rzucone mimochodem przez Antonia słowa naprawdę coś oznaczały?
Próby odnalezienia Elia Navarro to jak szukanie igły w stogu siana. Ale to, co powiedział Antonio?
Było to w ostatnim roku życia Jordiego. Wkrótce miał skończyć dwadzieścia cztery lata i powoli ogarniała go coraz większa desperacja. Siedzieli we dwóch razem z Antoniem, jedząc lunch, była niedziela i mogli spędzić czas razem. Nie pamiętał już, jak doszło do rozmowy o Leonie, ale Antonio spytał: „Dlaczego właściwie Leon cię prześladował, kiedy byliśmy dziećmi? Czy wiesz, że pytał o ciebie nawet wtedy, gdy już zabrała go policja?”
Nie zabrzmiało to być może wcale jak nić, której warto się uchwycić, lecz Jordi ją złapał. Postanowił iść śladem Leona. Los również mu w tym sprzyjał. Przypadkiem zobaczył w gazecie ogłoszenie pewnego biura podróży: skromne wyjazdy po bardzo obniżonych cenach. Niesłychanie tania tygodniowa wycieczka do północno – zachodnich rejonów Hiszpanii, a więc akurat w okolice, które tak bardzo interesowały Jordiego (w przeciwieństwie do licznej rzeszy turystów, i zapewne dlatego tak tanie). Niestety, musiał pożyczyć trochę pieniędzy z konta, które założył dla Antonia.
Ostatniego wieczoru przed wyjazdem do Hiszpanii Jordi jak zwykle poszedł się przejść brzegiem morza. I nagle – a może raczej należałoby powiedzieć: powoli – uświadomił sobie, że dostrzega coś w oddali na skraju plaży.
Zmrużył oczy, by lepiej widzieć. To coś przypominało jeźdźca. Samotnego jeźdźca stojącego nieruchomo i przyglądającego mu się z uwagą, jak gdyby niepewnego, czy powinien się zbliżyć.
Ten obraz wkrótce zniknął.
Może to naprawdę był jeden z rycerzy? Może zrozumieli w końcu, że on rzeczywiście usiłuje odnaleźć odpowiedź na zagadkę, dotyczącą magicznej granicy dwudziestego piątego roku życia? I gdy to zrozumieli, postanowili mu się ukazać?
Jordi nie wiedział.
W Hiszpanii wszystko było tańsze niż w Norwegii. Jordi zabrał z sobą odpowiednią kwotę zaoszczędzonych pieniędzy. Poprzysiągł sobie, że po powrocie do Norwegii będzie po dwakroć ciężej pracował, by Antonio nie musiał przez niego cierpieć.
Głównym zadaniem, jakie sobie wyznaczył, było odnalezienie Elia. Na szukanie miał zaledwie pięć dni. Niestety, nie powiodło mu się. Nie wiedział nawet, od czego powinien zacząć poszukiwania. Wydawało mu się, że wie, lecz uliczka, w którą się zapuścił, okazała się ślepa.
Lepiej natomiast poszło mu z odnalezieniem tropu Leona. Zanim Jordi opuścił Norwegię, sprawdził, w jakim rejonie Hiszpanii Leon odbywał karę więzienia. Okazało się, i być może nie było to wcale takie nieoczekiwane, że miejscem tym było Santiago de Compostela. Miasto, do którego mnisi pragnęli ściągnąć Jordiego.
Twarze rycerzy, którzy najwyraźniej pragnęli go ostrzec, powiedziały mu, że z wyprawą w tamte rejony łączy się wielkie niebezpieczeństwo. Potwierdziły to jeszcze pochlebne uśmiechy mnichów.
Udało mu się wynająć stary samochód za przystępną cenę i wyruszył do Santiago de Compostela. Ku swemu zdumieniu i nie bez lekkiego przerażenia coraz częściej widywał samotnego jeźdźca, choć za każdym razem trzymał się on w bezpiecznej odległości. Wyraźne też się stało, że jeździec ostrzega go przed zbliżaniem się do katedry i jej otoczenia: klasztoru, zamku i innych potężnych budowli, pochodzących jeszcze z okresu średniowiecza i renesansu. Mnisi mogli kiedyś mieszkać w którymś z najstarszych budynków, to było ich królestwo i tu byli naprawdę niebezpieczni.
Jordi usłuchał więc ostrzeżeń rycerza.
Policja w Santiago de Compostela okazała się życzliwa. Owszem, Leon siedział w tutejszym więzieniu kilkakrotnie, miał bowiem na sumieniu wiele przestępstw. Od pewnego czasu jednak przebywał na wolności, wyszedł jakieś półtora roku, może dwa lata temu.
Czy wiedzieli, dokąd się skierował?
Tak, pytał o mężczyznę o nazwisku Elio Navarro Garcia, jednak w odnalezieniu go policja nie mogła Leonowi pomóc.
Tak więc Jordi i Leon dotarli równie daleko, chyba że Leon zdążył już wytropić Elia i – co byłoby najgorsze – torturami zmusić go do wyjawienia ewentualnych tajemnic, potem zaś go zabić. Coś jednak podpowiadało Jordiemu, że Elio dobrze się ukrył i że miał ku temu bardzo istotne powody.
Elio musiał wiedzieć coś więcej na temat przeszłych pokoleń. Był bratem nieszczęsnych sióstr bliźniaczek, Any i Margarity, a jego stryjem był tajemniczy Santiago, którego ojciec nosił nazwisko „de Navarra”. Szlacheckie nazwisko, może wręcz książęce.
Jordiemu udało się przynajmniej poznać drugie nazwisko Elia. Ponieważ jednak „Garcia” to mniej więcej tyle samo co Berg, Holm czy Andersen w Norwegii, niewiele mu to pomogło.
Pomimo ciągłych zachęt rycerzy Jordi nie czynił żadnych postępów. Gdy przebywał w Santiago de Compostela, atmosfera wokół niego zaczynała stawać się coraz groźniejsza. Życie w mieście toczyło się w leniwym tempie, ludzie wyglądali na zadowolonych i szczęśliwych. Tylko Jordi widywał wśród cieni niezwykłe postaci mnichów w opończach, którzy śledzili go wzrokiem, jak gdyby tylko czekając na to, aż podejdzie dostatecznie blisko, by mogli otoczyć go swym złem i zadać powolną, pełną cierpienia śmierć.
Rycerze jednak zawsze wskazywali mu granicę. Owszem, dotąd, lecz dalej nie wolno się posunąć.
Również Jordi z początku z trudem odróżniał mnichów od rycerzy, nosili wszak podobne szaty. Miał jednak to szczęście, że ojciec zostawił mu list, wkrótce więc nauczył się ich rozpoznawać.
Czas płynął stanowczo zbyt szybko. Tydzień dobiegł końca i Jordi musiał wracać do domu, niezadowolony, że nie poczynił żadnych konkretnych postępów.
Ale właśnie wtedy coś się wydarzyło.
Pierwszego wieczoru, jaki po pobycie w Hiszpanii spędzał w domu, zszedł na brzeg morza. Nie kontaktował się jeszcze z Antoniem, musiał dokładnie sobie przemyśleć, czy przypadkiem podczas wyjazdu czegoś nie przeoczył.
I wtedy znów ujrzał samotnego jeźdźca na brzegu. Letni sezon dawno się już skończył, plaża była pusta, stali na niej tylko we dwóch.
Jordi czekał.
Postąpił kilka kroków naprzód.
Jeździec w mnisiej opończy po chwili wahania nakierował konia w jego stronę.
A jeśli to mnich?
Nie, mnisi nie jeżdżą konno.
Zbliżali się jeden do drugiego, bardzo niepewni siebie nawzajem.
Jordi się zatrzymał. Teraz już dobrze widział tego człowieka, był to przystojny, stosunkowo młody mężczyzna o ciemnych oczach, czarnych włosach, wypielęgnowanej brodzie i wąsach, otaczających zaciśnięte usta.
Jordiemu serce zabiło w piersi.
Jaki blady ten jeździec!
A ten odwrócił konia bokiem do Jordiego i popatrzył na niego surowo. Jordi pokłonił mu się z wielkim szacunkiem, inaczej postąpić nie śmiał, zresztą mężczyzna wręcz zmuszał do takiego zachowania.
I dokładnie tak samo, jak uczynił o wiele później Antonio, Jordi spytał:
– Que quiere? Czego sobie życzysz, panie?
Rycerz nie odpowiedział, pochylił się tylko nad Jordim z wyprostowaną ręką. W dłoni trzymał kawałek skóry, którą najwyraźniej pragnął wręczyć Jordiemu. Najpierw jednak podniósł ją do góry, tak by Jordi mógł ją zobaczyć.
Na skórze narysowano znak, lecz nie był to wcale ten, który Jordi już poznał. Patrzył na zupełnie nowy znak, składający się z dwóch skrzyżowanych linii. Na środku widniało słowo GASTEIZ, którego nie rozumiał. Jeździec trupio sinym paznokciem wskazał jakiś punkt na obrzeżu skóry, punkt nie mający nic wspólnego z liniami.
– Zapamiętam to sobie – powiedział Jordi po hiszpańsku.
Rycerz uroczyście skinął głową, podał mu kawałek skóry i zawrócił konia. Wkrótce potem zniknął w oddali.
Niewiele czasu zajęło Jordiemu stwierdzenie, że oto trzyma w ręku bardzo uproszczoną stylizowaną mapę.
Długo się nad nią zastanawiał.
Czy to znaczy, że moje wyjazdy do Hiszpanii były kompletnie pozbawione jakiegokolwiek sensu? Będąc tam, krążyłem po omacku na oślep, a tymczasem w domu, w Norwegii, dostaję to?
Chyba jednak było inaczej. Przypuszczał, że właśnie jego zainteresowanie całą sprawą i podjęcie próby rozwiązania zagadki stanowiły przyczynę, dla której otrzymał ów wyjątkowy podarunek.
Ale co, na miłość boską, może przedstawiać ta mapa? Przejrzał całą swoją wielką mapę Hiszpanii, milimetr po milimetrze, Hiszpania to przecież wielki kraj.
Nie znalazł żadnej miejscowości, która nosiłaby nazwę „Gasteiz”.
Czyżby chodziło o jakiś inny kraj? Sprawdził w leksykonie, przejrzał indeksy we wszystkich atlasach, jakie tylko znalazł. Bez rezultatu.
A może jednak nie jest to wcale nazwa miasta czy wioski? Czyżby to słowo znaczyło zupełnie coś innego?
Może nazwisko?
Jedyną osobą, z którą mógł porozmawiać na ten temat, był Antonio. Brat jednak przebywał na kilkumiesięcznym specjalistycznym kursie w Londynie. Jordi znów odczuł dławiący uścisk samotności i ogarnęła go panika z powodu nieubłaganego upływu czasu.
Wszystko spoczywało na jego barkach.
W rozwiązaniu tajemnicy owego „Gasteiz” dopomógł mu zupełny przypadek. Upłynął już blisko rok, Antonio dostał własny samochód, a wydatki na jego naukę i utrzymanie były pokryte. Jordi mógł w końcu zacząć myśleć również o sobie.
Uczcił to wyjściem na lunch, co zdarzało się bardzo wyjątkowo. Restauracja, którą wybrał, nie była też szczególnie luksusowa, po prostu podawano tam naprawdę smaczne jedzenie.
Właśnie wtedy kilka słów rzuconych przez dwie panie siedzące przy sąsiednim stoliku rozpaliło w nim nową iskrę.
Jedna z kobiet powiedziała ze śmiechem:
– I wyobraź sobie, że jeździliśmy w kółko, szukając miasta Mons, lecz bez względu na to, jak uważnie śledziliśmy mapę, dojeżdżaliśmy do miasta Bergen. W końcu kogoś oświeciło, przecież Belgia jest dwujęzycznym krajem, chodziło o to samo miasto!
Jordi kompletnie znieruchomiał, zapomniał o jedzeniu stygnącego makaronu.
Przecież doskonale wiedział, że na wschodnim wybrzeżu Hiszpanii miejscowości mają dwie nazwy, hiszpańską i katalońską, lecz różnice są naprawdę niewielkie, na przykład Alicante może się nazywać Ala – cant, zaś Elche – Elx.
Zapomniał jednak o innym rejonie kraju, o Baskonii. Język baskijski bardzo różnił się od hiszpańskiego, zapewne nazwy miejscowości również brzmiały w nim inaczej.
Musiał znaleźć dokładniejszą mapę.
By ją zdobyć, trzeba było iść do konsulatu hiszpańskiego. I rzeczywiście, tam w końcu odkrył, że Gasteiz to Vitoria!
Vitoria, wcale niemałe miasto.
Unni mogła mu była pomóc już dawno temu, miała przecież naprawdę świetną mapę Hiszpanii, ale w tamtym czasie jeszcze nie znała Jordiego, a on swoją mapę kupił w zwykłej norweskiej księgarni.
Wyraźne się stawało, że rycerze od dawna zaczynają się już niecierpliwić. Teraz nareszcie mógł posunąć się o krok naprzód.
W rozmowie telefonicznej, jaką jakiś czas wcześniej odbył z komendą policji w Santiago de Compostela, dowiedział się, że Leon znów trafił za kratki. Trochę to uspokoiło Jordiego, choć tym razem jednak znienawidzony ojczym miał w więzieniu spędzić zaledwie kilka miesięcy.
Jordi nie przejmował się faktem, że Leon wkrótce znajdzie się na wolności. Do tego czasu bowiem miała dla niego upłynąć granica dwudziestego piątego roku życia, a Antonio był nietykalny, przynajmniej dopóki nie spłodzi dziecka, wówczas bowiem przekleństwo spadnie na jego pierworodnego. Antonio jednak w ogóle o tym nie myślał, Jordi był z tego powodu trochę zasmucony, lecz odczuwał również ulgę.
Jemu samemu zostało zaledwie kilka tygodni do chwili, gdy wybije jego godzina.
Ostatniego dnia w pracy w porcie, gdyż właśnie tam dobrze płacili, przyszedł do Jordiego brygadzista i oznajmił, że jakaś pani chciałaby z nim rozmawiać.
Jordi zdziwiony zobaczył, że w jego stronę podchodzi piękna kobieta o bujnych kształtach, wyraźnie pochodząca z południowej Europy.
– Jordi Vargas? – spytała miękko. – Szukałam cię długo, dobrze się ukrywasz. Jest coś, co łączy nas ze sobą.
– Doprawdy? – zdumiał się Jordi.
– Mam przybranego syna, któremu pisana jest śmierć w dwudziestym piątym roku życia.
– Czy chodzi o Mortena? O Mortena Andersena?
– Właśnie tak.
W taki sposób Jordi poznał Flavię Cleve.
Wspaniale było mieć wreszcie sprzymierzeńca. Flavia wkrótce wybierała się do Włoch, myślała również o wyjeździe do Hiszpanii, może więc mogliby się tam spotkać?
Jordi bardzo chętnie na to przystał. Odbyli tego wieczoru niezwykle ważną rozmowę w eleganckim mieszkaniu Flavii.
Dobrze też było się dowiedzieć, że ktoś stara się ochraniać Mortena, Jordi bowiem nie bardzo sobie radził z pilnowaniem i jego, i Antonia. Na to mieszkali zbyt daleko od siebie. Na razie.
Jordi wyruszył więc na swoją trzecią, decydującą wyprawę do Hiszpanii. Tym razem był tak przejęty możliwością dotarcia do jakiegoś konkretnego miejsca dzięki wskazówkom na skórzanej mapie, że nie zdążył poczuć na karku oddechu śmierci.
Miał nadzieję, że przed wyjazdem zobaczy jeszcze Unni, niestety, nie spotkał jej i rozczarowany znalazł się w północnej Hiszpanii.
Miasto Vitoria, czyli Gasteiz, ani trochę go nie interesowało. Od razu wyruszył w kierunku wskazanym przez milczącego rycerza.
Ponieważ wciąż była zima, Pireneje otulała iskrząca się bielą pokrywa śniegu. Widział góry już z samolotu i zdumiał się, jak równo pokryte są śniegiem. Zadziwił go również ogrom obszaru Pirenejów, ich wysokie, lecz mimo to miękko uformowane szczyty. Przypominały wysokie fale na całkowicie białym morzu albo rozleniwiony sztorm, jeśli można się tak wyrazić.
Wynajął samochód i znalazł się teraz na przedłużeniu łańcucha górskiego, pomiędzy Pirenejami a Cordillera Cantabrica, Górami Kantabryjskimi. Krajobraz był tu niewypowiedzianie piękny i zmienny. Nie było wprawdzie śniegu, lecz Jordi jednak zmierzał ku wyżynom. Widział jelenie uciekające przed samochodem albo zastygające w milczącym zdumieniu i dzikie kozy z gatunków, których nazw nie znał.
Domy w nielicznych wioskach, które mijał, miały zadziwiająco wysokie boczne ściany i stały tak blisko siebie jak w mieście, były to jednak chłopskie zagrody.
Jordi czuł się wprost upojony pięknem tych okolic. Wynajęty samochód sprawował się dobrze, słońce świeciło mocno, zapowiadając już wiosnę, a po południu, akurat wtedy gdy kończyła się sjesta i mógł wreszcie coś przekąsić, dotarł do niewielkiej osady, w której, jak się wydawało, droga miała swój koniec. Tu domy był niższe, bardzo szczególne i niezwykle malownicze.
Jeśli dobrze zrozumiał tego rycerza – zjawę i jego mapę, to znalazł się wreszcie u celu.
Wszedł do baru i zamówił kilka tapas, czyli przekąsek. Jakiś bardzo stary człowiek z siwymi kosmykami brody, rękami i twarzą, które nie widziały wody w ciągu ostatnich dwóch tygodni, popatrzył na niego z ciekawością i nawiązała się rozmowa.
Jordi doskonale potrafił rozmawiać ze starszymi ludźmi, a ten człowiek na szczęście mówił po hiszpańsku, brał bowiem udział jako żołnierz w wielkiej wojnie domowej.
– Musiałeś być wtedy bardzo młody – uśmiechnął się Jordi, proponując staruszkowi ser, szynkę i wino.
– Byłem wtedy jeszcze chłopcem, ale walczyć już umiałem.
Rozpoczęła się długa opowieść o udziale w wojnie, wyraźnie mocno ubarwiona, lecz to w niczym nie przeszkadzało. Jordi słuchał cierpliwie, z umiarkowanym podziwem. Musiał bacznie się pilnować, by nie wspominać o ETA, bo przecież nigdy nie wiadomo, jaka będzie reakcja rozmówcy.
Kiedy opisy bohaterskich czynów dobiegły końca, na chwilę zapadła cisza, pełna zamyślenia, przerywana jedynie przez staruszka popijającego wino.
W końcu stary znów się odezwał:
– Masz w oczach żal, chłopcze. Czy chodzi o nieszczęśliwą miłość?
Jordi uśmiechnął się ze smutkiem. Zdecydował, że będzie szczery.
– Jestem śmiertelnie naznaczony. Właśnie dlatego tu przybywam. Chcę zobaczyć miejsce, o którym przed śmiercią mówił mój ojciec. Prosił, żebym tu przyjechał.
– Ach, tak?
– Nie powiedział mi jednak wszystkiego wyraźnie. Czy tu w okolicy jest coś niezwykłego? Jakieś bardzo stare miejsce albo budynek? Jeszcze z czasów… Cóż, nie wiem nawet, jak odległych. O ile dobrze zrozumiałem, z okresu rycerstwa.
– Mój ty świecie! – Na twarzy starca odmalowało się zatroskanie, intensywnie myślał. – No cóż, mamy kościół.
Jordi z powątpiewaniem popatrzył na budowlę.
– Nie, ojciec nie wspominał o żadnym kościele.
– O czymś innym? No… jest jeszcze wiadukt z okresu rzymskiego, ale niewiele z niego już zostało. To właściwie porośnięta mchem kupa kamieni.
Kolejna chwila namysłu.
– I oczywiście stara twierdza, ale ona jest przecież zrównana z ziemią, zostało po niej jedynie coś, co wygląda na zawaloną piwnicę. Nawet turyści się nią nie interesują, a oni przecież chcą oglądać wszystko co stare. Skoro ludzie uważają, że wszystko kiedyś było takie piękne, to dlaczego teraz budują takie paskudne domy?
– No właśnie – zgodził się z nim Jordi z głębi serca. – Wiesz, dziadku – podjął po namyśle – chyba przyjrzę się bliżej tej twierdzy. Nie wydaje mi się, żeby ojciec akurat o niej myślał, ale chciałbym ją przynajmniej wykluczyć. Gdzie ją znajdę?
Wyszli razem na ulicę, staruszek wskazał palcem.
– Samochodem daleko nie zajedziesz, musisz iść pieszo. Trzymaj się ścieżki, wtedy nie pobłądzisz. Ale niedługo już będzie ciemno, lepiej wstrzymaj się z tym do rana.
– Rano będę już daleko stąd – uśmiechnął się Jordi. Ogarnęło go podniecenie i nie chciał czekać przez całą noc. – Niestety nie mam latarki.
– Ja też nie – z żalem stwierdził stary.
– Wszystko na pewno pójdzie dobrze – odparł Jordi.
Serdecznie podziękował za miłe towarzystwo, a staruszek żegnał go ze łzami: „Ty nie możesz umrzeć, masz przecież takie dobre oczy”. A potem Jordi pojechał samochodem tak daleko, jak tylko się dało. Droga coraz bardziej się zwężała i stawała coraz bardziej wyboista. I nagle zmieniła się ledwie w ścieżkę.
Tam zatrzymał się i wysiadł. Słońce chowało się już za górami, ale Jordi był zbyt niecierpliwy. Nie pomyślał o tym, że gdy tylko słońce zgaśnie, nadciągnie chłód, dlatego też spokojnie ruszył pachnącą ścieżką ubrany jedynie w koszulkę z krótkim rękawem.
Czuł zapach szałwii, tymianku i lawendy, unoszący się z niskich, rozrzuconych tu i ówdzie po zboczu krzewów. A potem słońce zniknęło, uderzył go chłód ciągnący od pokrytych śniegiem szczytów. Jordi zadrżał z zimna. Powinien być mądrzejszy. Przecież jako dziecko chodził zimą spieczonymi słońcem ulicami Orihueli i znajdował cień, który sprawiał wrażenie mroźnego, tak wielkie występowały różnice temperatur. Tu zaś było jeszcze gorzej.
No i nie wziął latarki. Za bardzo się spieszył i zachował się tak, jakby miał klapki na oczach; jedyne, co posiadało dla niego jakiekolwiek znaczenie, to dotarcie do celu.
Ścieżka wciąż pozostawała stosunkowo wyraźna, z nieba sączyło się trochę światła, chociaż w Hiszpanii prędko robiło się ciemno. O tym wiedział bardzo dobrze. Jeśli ruiny twierdzy nie leżą w zbytnim oddaleniu, to dotrze…
Nie zdążył pomyśleć zdania do końca, a już gwałtownie się zatrzymał.
Budowla była do tego stopnia zrównana z ziemią, iż należało powiedzieć, że właściwie przestała istnieć. Mało brakowało jednak, a Jordi wpadłby w dziurę, kryjącą się wśród krzaków.
– To przecież niebezpieczne – mruknął.
Niemożliwe, żeby jego celem było miejsce tak prymitywne. Znów popełnił błąd, wyruszył w niewłaściwym kierunku i zmarnował jakże cenny czas.
Zapadła już taka ciemność, że zaglądanie do jamy w ziemi byłoby pozbawione jakiegokolwiek sensu. Jordi ledwie widział, gdzie jest. Jak zdoła dostrzec cokolwiek w zawalonej piwnicy pod ziemią?
Ale czy to piwnica? Czy w takich starych budowlach były piwnice? Raczej chyba kry… krypty…
Powoli przestawał myśleć.
Nie był już sam.
Pięciu jeźdźców bezszelestnie zjawiło się za jego plecami. Zsiedli ze swych czarnych wierzchowców i powitali go dostojnie, lecz w milczeniu, jak gdyby chcieli oznajmić:
„Szanujemy cię, lecz to my jesteśmy panami”.
Dali znak, że ma iść za nimi.
Jordiemu serce waliło w piersi tak mocno, iż obawiał się, że straci przytomność.
Dotarł we właściwe miejsce.
Dwóch z nich szło przodem, trzej za jego plecami. Posuwali się w dół nierównych, wytartych schodów. Jordiemu ciarki przechodziły po plecach na myśl o tej potężnej eskorcie dawno zmarłych już rycerzy. Nie tylko w grocie panował dojmujący wilgotny chłód, od nich również biło lodowate zimno.
Obciągnięta rękawicą dłoń wskazała pochodnię wiszącą na ścianie. Jordi ją zdjął, po omacku odnalazł w jej pobliżu krzesiwo. Wprawdzie nigdy nie był skautem, okazał się jednak dostatecznie inteligentny, by skrzesać iskry, które wystarczyły do zapalenia pochodni.
Rozejrzał się dokoła. Nie chciał się przyglądać swoim towarzyszom, na szczęście ci dwaj, którzy szli przed nim, byli obróceni do niego plecami. Widział jedynie ich ciemne peleryny i naciągnięte na głowy kaptury.
Rzeczywiście, wszystko się tu zawaliło. Na podłodze z ziemi wśród oderwanych kamiennych bloków ledwie się można było dopatrzyć nielicznych śladów. Nie, tu zapewne nikt nie przychodził, w to miejsce nie zaglądały nawet ciekawskie urwisy. W migotliwym świetle trzaskającej pochodni Jordi spostrzegł, że na ostatnich stopniach musi się przeciskać między zwałowiskami gruzu. Rycerze prześlizgnęli się przez nie bez najmniejszego trudu. Jordi również zdołał się jakoś przedrzeć, choć bardzo się obawiał nie zabezpieczonego sklepienia.
Chyba jeszcze nigdy tak się nie bał. Rozpaczliwie starał się zachować zimną krew.
Dalej przejście wyglądało na zamknięte. Ci dwaj jednak, którzy szli przodem, odwrócili się – Jordi aż jęknął na widok ich zasnutych bielmem oczu i trupio bladych twarzy – i bez słowa pokazali, czego sobie życzą.
Miał przesunąć jeden z kamiennych bloków.
Jak, na miłość boską, ośmieli się to zrobić? Przecież to oznacza zagładę, zarówno dla niego, jak i dla tego, co pozostało z tej ruiny!
Pomyślał jednak, że ludzie musieli chodzić po tym dachu i że on jakimś cudem wytrzymał. Poza tym Jordi nie miał wyboru. To rycerze tutaj rozkazywali, a ich władza była podwójna. Po pierwsze, wywodzili się z wysokiego rodu, po drugie zaś, nie mieli żadnego szacunku dla współczesności.
Jordi odstawił pochodnię i z całej siły zaparł się o kamień.
Ciężki blok ze zdumiewającą lekkością przesunął się na bok, a za nim ukazał się krótki korytarz. Jordi, idąc za rycerzami, musiał mocno się schylić, ale to był najmniejszy problem. Do świadomości chłopaka zaczynało docierać, że będzie musiał stawić czoło znacznie większym wyzwaniom.
Zaczynała się też w nim budzić pewna myśl.
Wyraźnie było widać, że rycerze życzą sobie, aby im w czymś pomógł. I nie chodzi jedynie o odsunięcie kamienia. Czekało coś znacznie ważniejszego. Ale być może są w mocy uczynić coś dla niego w zamian?
Oni i moc? Przecież nie byli w stanie poruszyć nawet kamiennego bloku.
Światło pochodni wydobyło z ciemności kryptę. Nie było w niej trumien, lecz wciąż stały tu kamienne katafalki.
Jordi zdumiony ponad wszelkie granice poświecił na znak widniejący na kamiennej tablicy umieszczonej na ścianie. Dwugłowy gryf. Taki, jakiego widział na kartce, którą pokazywał mu ojciec. Na ścianach widniały również inne znaki i te Jordi także dobrze znal. To były uproszczone symbole umieszczane na pergaminach przychodzących później, jak również w innych miejscach.
Jordi pochylił się w przód, żeby koniuszkami palców dotknąć wielkiej, kamiennej tablicy.
W tej chwili poczuł silne uderzenie w głowę, mało brakowało, a z powodu intensywnego bólu upuściłby pochodnię. Jakby cios miał oznaczać: Niczego nie dotykaj!
Zdumiony i urażony odwrócił się do ubranych na podobieństwo mnichów szlachciców.
– Czego ode mnie chcecie? – spytał.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Czekał. Przyglądał się im po kolei. Rozpoznał najmłodszego, tego, którego spotkał na brzegu morza. Jeden z rycerzy był bardzo stary, trzej pozostali w średnim wieku albo trochę powyżej. Wszyscy nosili brody, czarne bądź siwe, poza tym w ich twarzach nie dało się dostrzec żadnego podobieństwa.
Patrzenie na nich nie było zbyt przyjemne.
Wśród panującej w krypcie ciszy Jordi uświadomił sobie coś niezwykłego.
Oni do niego przemawiali, nie wypowiadając słów, sączyli swoje myśli w jego głowę.
Tak go to zaskoczyło, że dech zaparło mu w piersiach i aż musiał oprzeć się o ścianę.
Z początku miał trudności ze zrozumieniem ich „wypowiedzi”, w końcu jednak pojął, że rycerze myślą w starym języku hiszpańskim, dość znacznie się różniącym od współczesnego. Gdy jednak nauczył się odsiewać słowa i przepuszczać do swej świadomości jedynie czyste myśli, a ponadto poprosił, by przemawiali pojedynczo, poszło już lepiej.
Głos zabrał najstarszy z rycerzy. Wyglądało też na to, że on ma największą władzę.
Jordiemu w oczach migotało od patrzenia na straszną zjawę. Zmusił się jednak do zachowania spokoju i godności, a także do prób uzyskania rozsądnych odpowiedzi.
„Nasz czas ucieka – zaczął starzec. – Jeśli nikt tam nie dotrze, będziemy przeklęci”.
– Nie dotrze do czego?
„Istnieje pewne miejsce, ukryte… „
Stary zacisnął usta, jak gdyby reagując na ostrzeżenie pozostałych.
– Powiedz mi, gdzie to jest, tak bym mógł wam pomóc.
„Nie możemy nic powiedzieć. Jesteśmy związani więzami milczenia, nie mamy mocy, by je zerwać”.
Jordi mówił do nich zwyczajnie, na głos.
– Czy nie jest również możliwe, abyście porozumiewali się ze mną słowami?
Stary rycerz pokręcił głową.
„Ci piekielni mnisi, których usta nie powinny wymawiać słów o wierze w Boga, ci, którzy nas torturowali, obcięli nam języki. Próba mówienia w takich okolicznościach jest poniżej naszej godności”.
Jordi zadrżał.
– O ile dobrze rozumiem, spadło na was przekleństwo. A tego zesłać nie potrafią chyba nawet krwiożerczy mnisi?
„Tak, dotknęło nas przekleństwo. Nas i naszych potomków”.
– Wśród nich i mnie – skonstatował Jordi.
„Tak”.
– Ale kto był w mocy to uczynić?
Jordi usłyszał teraz fragmenty historii, przynajmniej te, które zdołali mu przekazać. Nie dowiedział się wprawdzie, w jaki sposób może pomóc rycerzom, mieli jednak możliwość odkrycia przed nim pewnych rzeczy.
Poznał ich nazwiska, ale wciąż nie wiedział, na czym polegały ich przewinienia. Nie zdradzili mu żadnych szczegółów, o tym bowiem nie wolno im było mówić. Poznał również imiona tych, którzy nie pozwolili im zaznać spokoju.
W czasach współczesnych rycerzom żyło dwoje potężnych czarnoksiężników. Jednym z nich był ohydny czarownik Wamba, z pochodzenia Wizygot. Był sprzymierzeńcem wrogów rycerzy. Tą drugą była czarownica Urraca, Hiszpanka wysokiego rodu, która stała po stronie rycerzy. Tych dwoje stoczyło między sobą zaciekłą walkę.
Miała ona miejsce w Santiago de Compostela, nie w wielkiej katedrze, do której pielgrzymowały tłumy, tam bowiem żaden czarnoksiężnik ani wiedźma nie mieli wstępu, lecz w pewnym małym kościele, jednym z pierwszych, jakie zbudowano w mieście. Kościół ten teraz już nie istniał, na jego miejscu wzniesiono inne wspaniale budowle.
Tu za czasów życia rycerzy inkwizycja prowadziła swoje procesy sądowe, wątpliwego charakteru. Tutaj kaci, jeszcze bardziej wątpliwego charakteru mnisi, mieli swoje narzędzia tortur. Miasto bowiem położone było zbyt daleko od Salamanki i nie wszystkich pogan, heretyków, Żydów i innych niewiernych dało się przetransportować aż tutaj. Można powiedzieć, że powstała swego rodzaju filia, wyszukana komnata tortur dla najbardziej zatwardziałych grzeszników na północy, tych, którzy podawali w wątpliwość istnienie jedynego Boga.
Tych pięciu rycerzy zajmowało dość szczególną pozycję, wiadomo było, że są dobrymi katolikami. Na ich sumieniu ciążyły grzechy innego rodzaju, ale co tam! Tu przecież znajdowały się wszelkie możliwe narzędzia, które będą w stanie ugiąć ich sztywne karki.
„Mnisi” być może kiedyś, w czasach wczesnej młodości, okazywali pokorę w swej wierze. Rosnąca jednak z czasem nietolerancja połączona z królewskim odkryciem, że oto można pozbyć się kłopotliwych wrogów w dość prosty sposób, pod płaszczykiem zwalczania herezji, sprawiała, że mnisi stali się twardzi i żądni władzy. Ogarniał ich coraz większy fanatyzm, a zachętę stanowiło stanowisko wielkiego inkwizytora względem tych, którzy myśleli inaczej. W przekonaniu mnichów Bóg patrzył przychylnie na ich poczynania, których celem było wyplenienie heretyków. Dręczyli, zadawali cierpienie, okaleczali i mordowali w przeświadczeniu, że robią to dla Boga.
Nie była to cała prawda. Nie tylko tym się kierowali. Być może nie zdawali sobie z tego sprawy, lecz w brutalnym torturowaniu i zabijaniu przynajmniej niektórzy odkrywali niezmierną rozkosz.
Oczywiście nie wszyscy mnisi byli tacy, ale sąd inkwizycyjny doskonale wiedział, co robi, posługując się najgorszymi indywiduami.
Owego dnia, tego strasznego ostatniego dnia życia rycerzy, w starym kościele panował półmrok. Światło wpadało jedynie przez witraże w oknach, malując na posadzce niewyraźny, migotliwy wzór.
Pięciu rycerzy było w tym momencie już bliskich śmierci. Wisieli na narzędziach tortur i zamglonymi, na pół oślepionymi oczyma obserwowali zadziwiającą walkę. Z ust ciekła im krew, nieustannie zanosili się kaszlem, by nie pozwolić się zadławić krwi spływającej do gardła.
Nagle pojawiło się kilku mnichów, ciągnąc z triumfem jakąś olbrzymią istotę. Dwóch rycerzy rozpoznało w niej budzącego grozę Wambę, czarownika, o którym mówiono, że żyje już co najmniej sto lat. Zapewne nie była to prawda, lecz plotki, które trafiły na podatny grunt. Wamba był jednak dostatecznie brudny, obdarty i obszarpany, aby przypisywać mu tak sędziwy wiek. Gardłowo wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe dla nikogo słowa, ale mnisi, uradowani, ciągnęli go pod sklepienie kościoła.
Sykiem rozkazywali mu, co ma robić, a Wamba, wywodzący się z dawnego potężnego ludu Wizygotów, który tak jak on znajdował się w żałosnym stanie upadku, brzydził się wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z rycerstwem. Bez wahania więc skazał pięciu rycerzy na wieczną tułaczkę. Po wsze czasy i jeszcze dłużej mieli jeździć konno, błąkać się, nie zaznając spoczynku, jeśli nie zgodzą się na odkrycie swej tajemnicy.
Wówczas zjawiła się Urraca. Piękna, choć starzejąca się już kobieta czym prędzej pospieszyła do kościoła, usłyszawszy, że pojmano dumnych rycerzy. Przerażona skryła się w cieniu, żal ściskał jej serce. Przybyła zbyt późno, by ich ocalić, to było jasne.
Czarownica wiedziała, co uczynili rycerze. Sama brała w tym udział. Teraz tylko ona znała prawdę. Nie zamierzała jednak nic mówić, nie tutaj i nie teraz.
Gdy jednak oszołomiony napitkami mnichów Wamba, pomrukując coś, z trudem wystąpił naprzód i wypowiedział swoje przekleństwo, Urraca ukazała się w rozszczepionym świetle wpadających do środka promieni słońca.
Czarownica nie miała mocy unicestwienia kary, lecz jedynie jej złagodzenie. Krzyknęła, że jeśli któryś z potomków rycerzy zdoła rozwiązać ów tajemniczy węzeł, jaki zawiązali ich przodkowie, to rycerze odzyskają spokój.
Jej śmiałość rozdrażniła Wambę. Rzucił na kobietę zaklęcie, lecz ona w porę się uchyliła.
Czarownik zawołał wtedy chrapliwym głosem:
„Trudno im będzie tego dokonać, ty czarownico bez znaczenia! Pierworodni, jedyni, którzy będą w stanie ocalić swych nędznych przodków, zdołają przeżyć zaledwie dwadzieścia pięć zim. Nie będą mieli czasu na znalezienie odpowiedzi, nie starczy im czasu na spłodzenie dzieci… „
„O tym ostatnim nic nie wiesz, obrzydliwa zmoro z otchłani! Gdyby nawet w istocie nie zdążyli, zadanie przejdzie na pierworodnych ich rodzeństwa. Takie wyjście szlachetni rycerze muszą mieć, a ich rody tak łatwo nie wymrą!”
Wamba zgodził się na ten kompromis. Żadne z nich bowiem nie było w stanie całkowicie odwrócić czarów drugiego.
„Ci twoi żałośni rycerze nie będą natomiast mieli możliwości przekazania swoim potomnym, co ci muszą robić. Zaklinam im głosy, nie wolno im rozmawiać na ten temat”.
„Ten czar drogo będzie kosztował twoich złych przyjaciół” – odgryzła się Urraca. Trudno jej było oddychać w dusznej, przerażającej atmosferze wśród odoru palonego ciała i ciepłej jeszcze krwi. Ogarnęła ją wielka rozpacz, lecz wciąż nie chciała się poddać.
„Nie wyobrażaj sobie, że twoim katom, mordercom, ujdzie to płazem. Skazuję ich teraz na oślepienie wielką zdobyczą, jaką przyniesie rozwiązanie zagadki. Przez całe wieki będą jej szukać”.
Tym razem Wamba, pomimo zamroczenia umysłu, zareagował bystro.
„Ha, tym samym sprzedałaś swoich przyjaciół! To oznacza bowiem, że moi przyjaciele mnisi będą deptać twoim rycerzom po piętach i dręczyć ich nawet w świecie duchów, dopóki ci nie ujawnią tajemnicy”.
„Jaką korzyść będą z tego mieli? Jako duchy nie zdołają dotrzeć ani do tajemnicy, ani do moich przyjaciół, ani też do ich potomków. Lędźwie mnichów nie spłodziły żadnego dziecka, więc w ich pożałowania godnych uczynkach nie pomoże im żaden potomek”.
„Tak ci się wydaje, czarownico” – zaśmiał się drwiąco jeden z trzynastu katów, którzy pełni uniesienia i zachwytu obserwowali całą tę scenę ze swych miejsc przy narzędziach tortur. Po ich gładkich czaszkach płynął pot, złe twarze pokryte były sadzą, a na ramionach, widocznych spod podwiniętych rękawów szat, rany czerwienią odcinały się od czerni. W torturowanie więźniów włożyli całą duszę i nawet nie zauważyli, że sami odnieśli obrażenia.
Ręka Urraki podniosła się do góry. Jej palce wskazały na tego mnicha, który się odezwał.
„To znaczy, że winien jesteś również cudzołóstwa. Bądź przeklęty, szatański pomiocie!”
Syknęła coś niezrozumiałego, a katów inkwizycji zostało teraz jedynie dwunastu.
Pozostali byli tym wyraźnie wstrząśnięci.
„Odpowiesz za to, wiedźmo!” – wrzasnął Wamba.
Tylko jeden z rycerzy wciąż pozostawał przy życiu. Po nie mających końca dniach, wypełnionych nieznośnym bólem i upokorzeniem, pozostali musieli się poddać. Ich chrapliwe oddechy umilkły.
Pozostały przy życiu rycerz przesłoniętymi mgłą cierpienia oczami patrzył, jak Wamba potężnym zaklęciem zsyła na Urracę śmiercionośną błyskawicę.
Wreszcie również i ten rycerz, najmłodszy, zmarł. Jego oczy zgasły. Z tych, którzy znali tajemnicę, nie pozostał już nikt.
Stary rycerz zakończył swą opowieść. Jego blada twarz pod mnisim kapturem wyraźnie się uspokoiła.
„Resztę już znasz” – przekazał swoje myśli Jordiemu, który nagle poczuł, że ciało ma napięte jak stal w obronie przed zimnem i emocjami.
Rycerz wysokiego rodu podjął:
„Jeździliśmy konno przez stulecia, bez chwili wytchnienia, szukając kogoś, kto zdoła rozwiązać zagadkę i wyzwoli nas spod przekleństwa. I kto będzie w stanie uratować również naszych nieszczęsnych potomków. Patrzyliśmy, jak wymierają, jedna gałąź po drugiej. Na początku dziedzictwo przekazane zostało wszystkim dzieciom, które miało nas pięciu. Lecz już w następnym pokoleniu przekleństwo spadło jedynie na pierworodnych lub na najstarsze dzieci ich rodzeństwa. Zaczęliśmy więc od kilku gałęzi, jak zapewne rozumiesz, było to zasługą Urraki. Późniejsze pokolenia długo opierały się śmiertelnej klątwie, jaka na nich spadła. Powoli jednak rody wymierały. Teraz nasza nadzieja wiąże się zaledwie z garstką ludzi”.
– To już zrozumiałem – odparł Jordi, z całych sił starając się nie szczękać zębami.
„Dobrze. Liczyliśmy na ciebie, ty bowiem jesteś najsilniejszy z tych, którzy obecnie żyją. Ale twój czas upłynął!”
Jordiemu serce zaczęło walić jak młotem.
– Wiem, że tak jest.
„Zostało ci zaledwie kilka dni na to, by rozwiązać naszą zagadkę, a tym samym nas wyzwolić, lub na to, by spłodzić dziecko”.
– Niestety, nic już nie mogę uczynić! – krzyknął Jordi. – Czas jest zbyt krótki na to, by znaleźć coś, co jest mi zupełnie nieznane. Nie chcę też wyrządzać dziecku ogromnej krzywdy, jaką byłoby obarczenie go tak ciężkim brzemieniem.
„To znaczy, że dziedzictwo przejdzie na przyszłe dziecko twego brata”.
– Ach, nie!
„Pozostaje więc tylko jedna możliwość: Znajdź odpowiednią kobietę dla młodego Mortena”.
Myśli w głowie Jordiego wirowały gorączkowo. Ach, Morten, Morten, jakże ocalić tego chłopca!
Myśli starego były monotonne, hipnotyzujące.
„Znajdź najpiękniejszą, najlepszą i najmądrzejszą kobietę, jaką tylko znasz, dla tego młodego chłopca. Jeśli o ciebie chodzi, jest już za późno, ale dziedzictwo nie umrze, a nie chcesz, by obarczone nim zostały ewentualne przyszłe dzieci twego brata. Znajdź więc tę najlepszą, jaką znasz”.
– To jakbym utoczył krwi z własnego serca – szepnął Jordi, czując smutek przygniatający go do ziemi.
„Innego wyjścia nie ma”.
– Zaczekajcie, zaczekajcie! – powiedział bez tchu. Pewna myśl, która wcześniej przyszła mu do głowy, przebudziła się na nowo.
Popatrzyli na niego z uwagą. Jordi był tak podniecony, że zapomniał o konieczności trzymania pochodni w górze. Teraz podniósł ją od nowa.
– Darujcie mi jeszcze dziesięć lat! Przysięgam, że uczynię wszystko, by rozwiązać zagadkę i was uwolnić.
Popatrzyli na siebie, długo, w milczeniu. Jordi nie był w stanie wychwycić myśli, jakie między sobą wymieniali.
Wreszcie stary odwrócił się w jego stronę, zaś pozostali wpatrywali się w Jordiego z przyrodzoną arystokracji chłodną dumą.
„Nie wiemy, czy mamy dość mocy, by to uczynić. A dziesięć lat z całą pewnością przekracza nasze możliwości. Być może jednak jesteśmy w stanie darować ci pięć lat, lecz nie wiemy tego na pewno. Ale to będzie cię drogo kosztować”.
Nadzieja uczyniła Jordiego lekkomyślnym.
– Mówcie, ile. Spełnię wszystko, o co poprosicie.
Rycerze zesztywnieli.
„My nigdy nie prosimy – krótko odrzekł najstarszy. – My żądamy i obdarzamy łaską. Dostaniesz jeszcze pięć lat, jeśli zgodzisz się przystąpić do naszej gromady”.
Jordi poczuł, że blednie.
„To jedyne, co możemy zrobić. Nie mamy żadnej władzy nad żywymi, a zaklęcie Wamby wciąż zachowało swoją moc. Nie wiemy też, do jakiego stopnia Urraca zdołała złagodzić przekleństwo, tak więc… jedynie jeśli zgodzisz się towarzyszyć nam w drodze przez życie zmarłych, możesz otrzymać ten czas”.
Życie zmarłych? Cóż za paradoks!
– Czy ja również będę wtedy zmarłym?
Rycerz zawahał się.
„Prawdopodobnie tak, ale to trudno stwierdzić. Jedno natomiast musisz wiedzieć: Jesteśmy w mocy obdarzyć cię zdolnością przebywania wśród ludzi w taki sposób, by oni nie zwracali na ciebie uwagi. Nie będziesz niewidzialny, lecz stanie się tak, jakbyś w ogóle nie istniał”.
Cóż za wysublimowana różnica! Jordi nie bardzo to wszystko rozumiał.
Starzec jeszcze nie skończył.
„Istotne dla ciebie jest również to, byś wiedział, że nie wolno ci się z nikim wiązać, nawet w myślach i uczuciach. Masz się skupić wyłącznie na jednym: na swoim przyszłym zadaniu. Zapewnimy ci swoistą ochronę, damy ci aurę chłodu, przez którą nikt nie będzie chciał przeniknąć”.
Wydawało się to niezwykle ciężkie i trudne do zaakceptowania.
Rycerz czekał na odpowiedź Jordiego.
„Robimy to dla ciebie, ponieważ nasza sytuacja jest rozpaczliwa. Jest was już niewielu, a tamci pozostali nie są dostatecznie silni. Jeśli tobie się nie powiedzie, przypadnie nam w udziale błąkać się po świecie po wsze czasy. Ty zaś jako człowiek bez tożsamości otrzymasz zwielokrotnioną moc”.
Jordiemu przez głowę myśli przelatywały jak burza. Jaką ma alternatywę? Śmierć za dwa, może trzy tygodnie?
– Obiecuję – rzekł wreszcie. – Przyrzekam wykonać to, czego żądacie. W zamian proszę, abyście spełnili moją prośbę i dali mi jeszcze pięć lat.
Rycerze potwierdzili, że tak się stanie. Starzec gestem uspokojenia położył mu dłoń na ręce. Potem Jordi mógł z powrotem wspiąć się na schody i wyjść w czarną noc.
Pięciu rycerzy dosiadło koni, wkrótce zniknęli mu z oczu. Został sam. Cienko ubrany, w mroku i chłodzie. Jedyną oznaką życia, jaka w ogóle do niego docierała, było dobiegające z oddali wycie psa.
I właśnie wtedy ujrzał na przedramieniu piekące wypalone piętno. Znak. Owego uproszczonego stylizowanego dwugłowego gryfa. Przerażony szepnął:
– Mój Boże, co ja też zrobiłem?
Jordi, odstawiwszy wynajęty samochód, powrócił do swego skromnego hotelu. W myślach miał taki chaos, że nawet nie próbował doprowadzić do tego, by cokolwiek się w nich wykrystalizowało. Był na to zbyt zmęczony, cały też się trząsł od wykluwającego się przeziębienia. Zresztą nic dziwnego, po takiej nocy!
Skulił się w łóżku i naciągnął na siebie jeszcze dodatkowy koc, lecz mimo to nie przestawał drżeć z zimna.
Gdzieś w środku nocy zbudził go koszmar o torturach. Leżał zlany potem, łóżko przypominało saunę, a w głowie huczało.
Jordi był rzeczywiście chory. Antonio otrzymał wiadomość, która w istocie nie mijała się z prawdą.
Rano Jordi zaraz po przebudzeniu zatelefonował do Flavii.
– Gdzie… gdzie jesteś? – spytał, nie będąc w stanie zapanować nad dreszczami ani też nad szczękaniem zębami.
Flavia była już w Madrycie i przerażona obiecała przybyć natychmiast.
Jeszcze bardziej się przeraziła, gdy go zobaczyła. Flavia była jednak kobietą czynu. Natychmiast postarała się przenieść Jordiego do domu swego przyjaciela w Madrycie, powiadomiła biuro podróży o tym, że Jordi nie wraca z nimi samolotem do domu, i zajęła się pielęgnacją chorego.
Jordi niewiele pamiętał z tamtych dni. Od czasu do czasu widywał przez chwilę jakiegoś wychudzonego mężczyznę o chorobliwym wyglądzie, który był najwidoczniej przyjacielem Flavii, a zarazem gospodarzem tego domu, kilkakrotnie też odwiedzał go lekarz. Poza tym czuwała nad nim Flavia.
Wyglądało na to, że jego stan wcale się nie poprawia. Jak gdyby obrażeń doznała również dusza Jordiego. Ale pewnego dnia po zastrzyku zrobionym przez lekarza Jordi, z trudem chwytając oddech, zdołał odbyć rozmowę z Flavią.
Nie orientował się, ile wolno mu powiedzieć, był jednak zmuszony uczynić z niej swą powiernicę. Rycerze wszak otwarcie mówili o wielu sprawach, w tajemnicy utrzymywali jedynie samą przyczynę ich nieszczęścia, a i to również dlatego, że ich słowa zamykały się, gdy tylko zaczynali poruszać ten temat.
Jordi przekazał więc Flavii tyle, ile jego zdaniem mógł powiedzieć. Najwięcej mówił o własnych widokach na przyszłość.
Z początku Flavia nie chciała mu wierzyć. Zauważyła jednak, że w miarę upływu dni stan Jordiego coraz bardziej się pogarsza.
Zbliżały się jego dwudzieste piąte urodziny.
Poprzedzającego dzień urodzin wieczoru odbyli długą rozmowę i przygotowali pewien plan. Przyjaciel Flavii reprezentujący władze również w tym uczestniczył i pomagał.
Jeśliby Jordi zmarł zwyczajną śmiercią, obiecali uczynić wszystko, by wyprawić mu piękny pogrzeb. Gdyby jednak wydarzenia następnego dnia potoczyły się pod jakimkolwiek względem nietypowo, wiedzieli dokładnie, co mają robić.
Jordi czuł się bezpiecznie, mając tych dwoje przy sobie. Patrzył na nich oczyma rozpalonymi gorączką i próbował dziękować. Oni to rozumieli i mocno ściskali go za rękę.
W końcu Jordi zapadł w coś w rodzaju śpiączki, stracili z nim wszelki kontakt.
Flavia czuwała przy chłopaku przez całą noc. Widać było wyraźnie, że Jordi przeżywa coś wyjątkowo przykrego, to dało się wyczytać z jego twarzy. Bardzo nad tym bolała, bo zdążyła już polubić tego samotnego młodzieńca, który tak bardzo troszczył się o innych. W ręku zaciskała list, ten, który Jordi napisał do młodszego brata na wypadek, gdyby nigdy już mieli się nie spotkać.
Około północy nastąpiła przemiana.
On walczy ze śmiercią, pomyślała Flavia, przejęta i rozczarowana.
Rozpoczął się dzień dwudziestych piątych urodzin Jordiego.
Tamtego wieczoru przed urodzinami Jordi osunął się w wielką ciemność.
Nie był to jednak wcale pusty mrok. Nie potrafił określić tego uczucia bliżej, miał jednakże wrażenie, jakby wokół niego znajdowały się przedmioty albo ludzie.
W miarę upływającego czasu te niewidzialne „wizje” nabierały mocy. Słyszał szepczące głosy. Miał wrażenie, jakby ktoś przekradał się wzdłuż ścian wokół niego, ostrożnie i delikatnie jak kot krążący dokoła zdobyczy, w każdej chwili gotów uderzyć.
Z wolna ciemność zaczęła blednąć. Niewiele, lecz oddzieliły się szare cienie. Te szepty…
Teraz słyszał to już wyraźnie: „Santiago, przybądź do Santiago!”
Przecież ja tam byłem, pomyślał zamroczony. Ale nie zbliżyłem się dostatecznie, więc mnie nie złapaliście.
W starym kościele w Santiago de Compostela rycerze dokonali żywota. Kiedy to było? Ten stary o tym wspominał, pod koniec piętnastego wieku. Ale dokładnej daty Jordi nie pamiętał.
W każdym razie było to jeszcze przed Kolumbem. Czy przed czasami wielkiego inkwizytora Tomása de Torquemady? Jordiemu wydawało się, że tak, choć nie miał. takiej pewności. W każdym razie było to na początku panowania Ferdynanda i Izabeli. To znaczy kiedy?
Nie był zbyt mocny w historii Hiszpanii, na to pytanie lepiej odpowiedziałby Antonio. Jordi nie miał przecież kiedy się uczyć.
Czyżby klucz do tej zagadki tkwił w dacie śmierci pięciu rycerzy?
Mózg miał zbyt zamroczony, by sprawnie myśleć. Był w stanie jedynie wychwytywać wrażenia, nie potrafił nawet ustawić przy nich znaku zapytania, a tym bardziej ich wyjaśnić.
Unni, już nigdy nie zobaczy Unni!
A jeśli nawet, to i tak nie będzie mógł do niej dotrzeć. Musiał oddać ją Mortenowi Andersenowi, który, rzecz jasna, ogromnie się z tego ucieszy.
Czy on, Jordi, będzie w stanie żyć w takich okolicznościach?
Tak, musi ratować Antonia i jego ród. Musi ratować Mortena. Musi też pokonać klątwę, ciążącą na rycerzach.
Czuł teraz, jak wszystkie siły opuszczają ciało. Czyżby rozpoczęła się kolejna doba? Ta doba, w której wybije jego godzina?
To również dzień urodzin Mortena, ale on ma zaledwie dwadzieścia lat i jeszcze nie wie, co go czeka.
Coś działo się z Jordim.
Umieram, pomyślał. Ach, Boże, nie mogę oddychać. Nie chcę żadnych bolesnych zmagań ze śmiercią, chcę tylko spokojnie zasnąć.
Mnisi są tutaj. Stoją tak blisko i wpatrują się we mnie. Czekają z nadzieją, są straszni. Ach, nie, nie!
To bardzo boli, nie chcę tego, nie wytrzymam! To wysysa siły z mego serca. Czuję tę straszną, dojmującą bezradność, tę słabość, kiedy serce nie ma już więcej mocy. W płucach szarpie, brakuje mi powietrza, ratunku!
Chcę się z tego wyrwać, lecz nie mogę się ruszyć.
Zwykła walka ze śmiercią nie może być tak bolesna jak to. Czytałem gdzieś, że zaledwie jedna śmierć na sto bywa trudna, w pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach wszystko odbywa się bardzo spokojnie. Po prostu przyjemne przejście w inny stan. W tych obliczeniach nie brano pod uwagę wypadków.
To, czego doświadczam, nie jest ani trochę normalne.
Głowę Jordiego wypełnił potworny huk, w uszach zaczęło wibrować, miał wrażenie, że popękają mu bębenki, i to od wewnątrz. Wydawało mu się, że krzyczy z bólu, lecz również i ten krzyk był wewnętrzny.
O, nie, to nie jest zwyczajna agonia. W jego wnętrzu odbywała się walka pomiędzy dwiema siłami, tą cielesną, zwyczajną, jego ciała, które mówiło, że oto nadszedł już koniec…
I czegoś jeszcze.
Przeraźliwy, straszny huk rozszarpywał go na kawałki. Próbował od niego uciekać, wydawało mu się, że się poruszył, nie wiedział jednak, czy to prawda. I nagle zapadła kompletna cisza.
Taka cisza, jakby szedł przez okolicę pokrytą śniegiem.
Jeśli istniał jakiś świat zewnętrzny, pokój w Madrycie, Flavia i jej przyjaciel Pedro, do Jordiego nic z tego nie docierało. Wokół niego nie dał się słyszeć najmniejszy nawet szelest, jak gdyby postradał słuch.
Czy to już śmierć? zastanawiał się. Ale przecież ja myślę!
Po tej gwałtownej bitwie powinien słyszeć uderzenia własnego serca, powinno ono walić niczym rozkołysane kościelne dzwony.
Nie, jednak nic takiego się nie działo. Nie był w stanie nawet się zorientować, czy oddycha. Mnisi zniknęli, dzięki Bogu choć za to.
Potem zjawiska dźwiękowe znów powróciły, tym razem jednak były inne, łatwiej dawało się je wytrzymać.
Rozległa się chóralna pieśń głębokich basów. Chór mnichów, wielu tysięcy głosów.
Jordi wykształcił w sobie głęboką awersję wobec mnichów, wiedział jednak, że to uczucie bardzo niesprawiedliwe. Tej prawdy zdążył już się nauczyć. Z tysiąca mnichów dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu miało czyste serca. Aż do samounicestwienia poświęcali się służbie bliźnim albo przeciwnie, oddaleni od świata, zatapiali się w uwielbieniu dla Boga i jego dzieł.
Wiele dobrego zrobili na przestrzeni dziejów, także dzięki swoim przekazom pisemnym i zgłębianiu wiedzy. Nie wolno o tym zapominać.
Dlaczego musi cokolwiek pamiętać? Wszak godzina jego śmierci już wybiła. Ale przecież ciągle myśli! Pewien filozof powiedział kiedyś dawno temu: „Myślę, więc jestem”. W tej chwili to dotyczyło Jordiego. Być może. Cóż człowiekowi wiadomo o zaświatach? Przekona się dopiero ten, kto umrze.
Przed Jordim otworzyło się coś wielkiego. Jakaś krypta, ciemniejsza od tej ciemności, która jemu wydawała się czarna.
Wejdź tam, Jordi!
To on sam się do tego zachęcał.
Czy starczy mu odwagi?
W każdym razie z miejsca, gdzie teraz przebywał nie było żadnej drogi odwrotu.
Czy ta totalna, ostateczna ciemność mnie teraz otoczy? Czy to będzie nirwana?
Nie, nirwanę wyobrażał sobie jako coś jasnego, ciepłego i przesyconego spokojem.
Jordi nie zdążył jeszcze zdecydować, co powinien robić, a mroczna pustka już go otoczyła, wchłonęła, wciągnęła do środka. Jak się zorientował, gnał teraz dzikim pędem poprzez epoki. Wśród tej ciemności, w której zaznaczały się odcienie szarości, widział twarze, stroje, budynki z rozmaitych stuleci. Słyszał złośliwe śmiechy, wybuchające i znikające na podobieństwo dzwonków ostrzegających przed przejazdem kolejowym. Słyszał krzyki, przerażone głosy, dzikie parskanie koni, wokół niego wirowały sceny z różnych czasów. A potem znów zapadła cisza. Znów był w stanie rozróżnić chóralną pieśń, choć prawdopodobnie towarzyszyła mu przez cały ten czas. Teraz jednak była słaba, daleka, pojawiły się w niej jeszcze głębsze tony, przypominające najgłębsze dźwięki organów.
Uśpione postaci warstwami ułożone na sobie, niczym w cmentarnej ziemi spoczywające tak przez stulecia. Spokojnie śniące swe śmiertelne sny.
I on był tutaj, przytomny. Przyglądał się temu wszystkiemu. Kim był? Czy tu było jego miejsce? Czy on również miał teraz szukać miejsca swego spoczynku? Czy też był tutaj obcy?
Chóralna pieśń ucichła. Wokół niego zaczynało się rozjaśniać, wizje zniknęły.
– On znów oddycha, Pedro!
Głosy ze świata żywych?
Ten sam kobiecy głos:
– To trwało przez całą noc. Byłam już pewna, że go straciliśmy.
Męski głos z bliska:
– Jordi, Jordi, słyszysz nas?
Spróbował kiwnąć głową, ale nic z tego nie wyszło.
– Trzymam cię za rękę, Jordi – powiedziała Flavia. – Możesz mnie uścisnąć?
Potworny wysiłek pochłonął wszystkie jego siły.
– Tak. On żyje i jest przytomny, Pedro! Ale co się z nim działo?
Inny głos należący do mężczyzny:
– Zrobię mu zastrzyk z czymś na wzmocnienie.
A więc był tu lekarz. To znaczy, że źle z nim się działo.
Doprawdy, można tak powiedzieć!
To dziwne, ale nie widział ani rycerzy, ani też mnichów inkwizycji w makabrycznych wizjach w podróży poprzez epoki, także poprzez ich czas.
Czyżby mnisi go nie zauważyli? No, ale rycerze powinni tam przecież być.
Cóż, może to była jego osobista podróż.
Zastrzyk pomógł, już czuł się silniejszy.
Jordi otworzył oczy.
Jak oni dziwnie wyglądają? Jak gdyby patrzył na nich przez wodę albo przez łzy. Jakby stali po drugiej stronie akwarium. Albo za szybą z nierównego szkła.
Uśmiechnął się do nich.
Odpowiedzieli mu drżącymi uśmiechami.
Jordi zrozumiał niepewność swych opiekunów dopiero później tego dnia, gdy ujrzał swoje odbicie w lustrze. Przyzwyczaił się już do owego poblasku, jaki miał przed oczami, lecz kredowobiała twarz, którą zobaczył w lustrze, naprawdę go przeraziła.
Flavia po długiej nocy czuwania poszła się położyć.
– Nie mogę się tak pokazać ludziom – oświadczył wzburzony Jordi Pedrowi. – Czy pozwolisz mi przez kilka dni korzystać z twojego balkonu, żebym mógł się trochę opalić?
– Oczywiście. Twoja skandynawska zimowa skóra nie zdążyła podczas pobytu w Hiszpanii zażyć zbyt wiele słońca.
– No tak, to prawda.
Jordi stanął już na nogi. Gorączka spadła, niewątpliwie był na drodze do wyzdrowienia.
Tak to wyglądało z pozoru. Co działo się w jego wnętrzu, o tym nie śmiał nawet myśleć.
– Trochę słońca dobrze ci zrobi – stwierdził Pedro. – Ogrzejesz też ciało. Nigdy w życiu jeszcze nie spotkałem kogoś, kto by miał takie zimne ręce jak twoje.
Jordi sam czuł ów chłód. Rycerz mówił wszak o aurze zimna, która będzie go otaczać. Jordi wprawdzie nie widział jeszcze pary, która by się wokół niego unosiła, lecz rzeczywiście było mu zimno.
Pedro powiedział życzliwie:
– Doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie dla ciebie, jeśli za jakieś trzy dni pojedziesz w tajemnicy do domu. Bilet już załatwiliśmy. Wyślemy wiadomość do Antonia, że nie żyjesz, urna dotrze później. Wtedy nikt już nie będzie pamiętał, że samolotem leciał taki pasażer.
Jordiego aż zapiekło w sercu, kiedy pomyślał o tym, jak bardzo zasmuci młodszego brata, ale nie pozostawiono mu wyboru.
Teraz musiał już wracać do Norwegii. Wprawdzie w Hiszpanii także miał wiele do zrobienia, powinien na przykład odszukać Elia, dowiedzieć się czegoś więcej o rycerzach, ale na to był zbyt zmęczony. Musiał jechać do domu i odzyskać siły. Może Antonio potrzebuje ochrony? Albo Morten?
Unni…
Nie, o niej nie wolno mu myśleć. Teraz jeszcze mniej niż kiedykolwiek.
Nie mógł się pokazać żadnemu z nich. Jordi stał się nie istniejącym człowiekiem.
Mimo wszystko Unni była pierwszą osobą, jaką spotkał, gdy jego samolot wylądował w Oslo.
Szedł przez halę odlotów, by coś sprawdzić, i zobaczył, jak Unni idzie wprost na niego przez wielkie pomieszczenie, w którym głosy niosły się echem.
Jordi doznał takiego szoku na jej widok, że krew napłynęła mu do twarzy i zapomniał „się unicestwić” jak powinien.
Ich spojrzenia się skrzyżowały. Spostrzegł, że Unni aż drgnęła. Patrzyła na niego oczami, które cały czas się rozszerzały, jak gdyby go poznawała. To jednak było niemożliwe, przecież nigdy wcześniej go nie widziała, co do tego miał całkowitą pewność. Zaraz jednak spuściła wzrok i rozeszli się każde w swoją stronę.
Wkrótce jednak ujrzał ją znów. Stała przed stanowiskiem odprawy bagażowej i, mocując się z jakąś papierową tubą, upuściła bilety na ziemię.
Jordi wahał się zaledwie przez chwilę, nie mógł oprzeć się pokusie, musiał podejść i jej pomóc. Uważał to zresztą po prostu za swój obowiązek, taką już miał naturę.
Usłyszał, jak Unni odzywa się zatroskana do eleganckiej kobiety za ladą:
– Miałam spotkać się z rodzicami przy tej rzeźbie, ale udało mi się zgubić i trafiłam do hali przylotów. Oni na pewno weszli już do hali tranzytowej, mam przynajmniej taką nadzieję. Ojej, nie mogę utrzymać tej tuby, to mojego ojca…
Kolejka za nią już zaczynała pojękiwać.
Jordi uratował dziewczynę od całkowitego upokorzenia. Unni zaś bardzo się zarumieniła od tej jego troskliwości. Teraz już w ogóle przestała sobie radzić ze swoimi rzeczami, a potem serdecznie mu dziękowała za pomoc przy odprawie.
Jordi przez cały czas nie odezwał się ani słowem, starał się także nie dotykać jej dłoni, tak by dziewczyny nie przeraziło jego zimno. Odszedł z lotniska z rozgrzanym sercem i krwią tętniącą w żyłach.
Nie mógł wrócić do swego dawnego mieszkania, przecież uchodził za zmarłego, poszukał więc sobie małego mieszkanka, w którym nic nie zakłócałoby mu spokoju i skąd mógł bez przeszkód wyruszać na obserwację swego brata, by go chronić.
To były marne lata. Oczywiście Jordi nie przez cały czas musiał się starać, by ludzie go nie widzieli, to zresztą byłby zbyt duży wysiłek. „Znikał” jedynie w krytycznych sytuacjach. Zwykli ludzie mogli na niego patrzeć, ile tylko chcieli, to nie o nich chodziło.
Wiele wieczorów spędził w swoim maleńkim pokoiku, rozmyślając o Unni, a wówczas naprawdę było mu trudno. Bez względu na to, jak długo analizował w myślach swą sytuację, wiedział, że musi zrezygnować z najważniejszego w życiu marzenia – marzenia o tej dziewczynie. Gdyby nie zawarł paktu z rycerzami, spoczywałby teraz w grobie. Gdyby nie dbał o przyrzeczenia złożone rycerzom i mimo wszystko się z nią skontaktował, i tak otaczająca go aura lodowego chłodu odgrodziłaby ich od siebie.
Skulił się w swoim skromnym pokoju, podciągnął nogi i objął je rękami, a głowę zwiesił na kolana. Zamknął się w swoim niedużym świecie smutku.
Antonio bardzo interesował się dziewczętami, kiedy dorósł. Lubił miłosne podboje, bez końca się zakochiwał, a wkrótce znajdował kolejną dziewczynę, jeszcze lepszą. Dwa lata trwało, nim się wyszumiał. Dwa lata, kiedy dawał ujście swej bezgranicznej radości życia i samolubstwu. Teraz Antonio dojrzał, bardzo poważnie zajął się studiami.
Jordi nigdy nie przeżył podobnego okresu burzy i naporu. Dzieciństwo zniszczone przez brutalność Leona, później zaś dźwigana w pojedynkę odpowiedzialność za życie Antonia uczyniły z Jordiego niezwykle poważnego młodego człowieka. Do chwili, gdy w jego świecie pojawiła się Unni, w jego życiu uczuciowym panowała kompletna pustka. Długo, bardzo długo obserwował ją tylko z daleka, śnił o niej i marzył…
A teraz pierwsze zetknięcie. Bał się, że go zdradził jego czuły uśmiech, ale przecież ponowne spotkanie z Unni nie wchodziło w grę, złożył wszak obietnicę rycerzom. Nigdy też w tej krótkiej przyszłości, jaka została mu ofiarowana, nie będzie mógł zapomnieć, że i tak należy do ich świata.
Gdyby tylko zdołał uwolnić rycerzy od przekleństwa!
Ale spotkanie z Unni przyczyniło mu wiele cierpień. Miał wrażenie, że jest rozdzierany pomiędzy nie mającą kresu tęsknotą a przyrzeczeniem złożonym rycerzom. Oczywiście sam prosił ich o pomoc, lecz fakt, że wkrótce po zawarciu owego przeklętego paktu spotkał Unni, był niezwykle trudny do zniesienia. Przypomniał mu natychmiast, jak wiele utracił.
Przez te cztery lata, które upłynęły od pamiętnego spotkania z rycerzami, miał coraz więcej problemów. Znów pojawił się Leon, Jordi ujrzał go znacznie wcześniej niż Antonio. Łotr wraz ze swoją bandą rozpoczął nagonkę na Mortena i Antonia, Jordi miał więc ręce pełne roboty. Mnisi wciąż go szukali, na szczęście bez powodzenia, wiedzieli jedynie, że pojawiło się coś bądź ktoś, kto posiada siłę dla nich niepojętą. Nie miał czasu ponownie wyruszyć do Hiszpanii i jeśli chodziło o obietnicę złożoną rycerzom, nie posuwał się dalej. Nic więc dziwnego, że z czasem zaczęli się niecierpliwić.
Obietnicę tę w pewnym sensie teraz złamał. Pozwolił się rozpoznać swoim przyjaciołom. Nie sądził jednak, by rycerzom wyrządziło to jakąś szkodę, raczej wprost przeciwnie.
Ostatnie dwa tygodnie były dla Jordiego niezwykle trudne.
Jordi zakończył opowieść. Nie zdradził się z uczuciami, jakie żywił dla Unni, jedynie beztrosko opowiedział o spotkaniu na lotnisku. Dziewczyna rozjaśniła się w szerokim, mokrym od łez uśmiechu i z radością pokiwała głową, szczęśliwa, że i on to pamięta. Z tym jednym wyjątkiem słuchający otrzymali pełne sprawozdanie.
Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Dzień miał się już ku końcowi, na dworze powoli zaczynało się ściemniać. Miękki zmierzch otulił mityczną wyspę Selję zaklętą poświatą.
Kiedy milczenie się przedłużało, Jordi powiedział zażenowany:
– Doskonale zrozumiem, jeśli nie zechcecie mi uwierzyć.
– Och, ale wierzymy! – zapewniła Unni czym prędzej i zaraz lekko się zawstydziła tego, że przemówiła w imieniu wszystkich.
– Ja również ci wierzę – podchwycił Antonio.
Vesla zerknęła na niego i gdy spostrzegła, jak bardzo jest poważny, i ona nie chciała być gorsza.
– Ja także – kiwnęła głową, chociaż w jej myślach panował kompletny chaos.
– Ja nie mam żadnych powodów, żeby ci nie wierzyć, Jordi – powiedziała Gudrun. – Zetknęłam się ze zbyt wieloma niepojętymi rzeczami. A ty, Mortenie? Widzę, że odwracasz głowę.
Młody chłopak drgnął.
– Co takiego? Ja… no, tak, wierzę.
Nie zabrzmiało to całkiem przekonująco, lecz nikt tego nie skomentował.
– A teraz miały być pytania – ożywiła się Unni.
– Chwileczkę, chwileczkę – zaprotestowała Gudrun. – Muszę przygotować kolację. I dajcie Jordiemu chwilę odpocząć, mówił przecież tyle czasu.
– Wszystko w porządku – uśmiechnął się Jordi, lecz bez wątpienia wyglądał na zmęczonego. – Dziesięć minut na pytania, czy tak będzie dobrze?
– Tyle musi wystarczyć – stwierdziła Gudrun.
Unni nie zwlekała.
– Powiedziałeś, że rycerz, który dał ci tę mapę, był najmłodszy. Ten, którego ja spotkałam, był stary, ale nie prastary.
Jordi bardzo się ucieszył, że miał wreszcie uzasadniony powód, by popatrzeć Unni w oczy.
– Musiałaś spotkać jednego z tych, których nazywam typami pośrednimi.
Unni kiwnęła głową, lecz na język cisnęło jej się więcej pytań.
– Dlaczego tekst na tych zwojach, które dostajecie, jest hiszpański? Przecież rycerze wysyłają jedynie ten pierwszy, niemal całkowicie zatarty, a nie wmówicie mi, że to mnisi wysyłają następne!
– Możesz dopuścić w końcu kogoś innego do głosu? – przerwał jej Morten z dosyć kwaśną miną.
Jordi popatrzył na niego.
– Unni zadaje bardzo mądre pytania. I wszyscy będziecie mieć czas na to, żeby mnie wypytać. – A zwracając się do dziewczyny, powiedział: – Nie, to rzeczywiście nie mnisi. Późniejsze listy pisze Pedro i wysyła je za pośrednictwem Flavii albo moim.
– Pedro? – dość niechętnie zainteresował się Mor – ten. – A co jego łączy z tą sprawą?
Na twarzy Jordiego malowała się powaga.
– Pedro jest jednym z nas, Mortenie. Nie jest wprawdzie z nami spokrewniony, bo pochodzi z rodu innego z rycerzy, ale jest ostatni ze swej gałęzi. Jego starszy brat zmarł w wieku dwudziestu pięciu lat, Pedro natomiast jest chory, nie może mieć dzieci. Ani więc rycerze, ani mnisi nie biorą go pod uwagę. Dla nas jednak jest bardzo cenny.
– Rozumiem – powiedziała Gudrun.
– Co oznacza: „Jedynie bezgraniczna miłość”? – chciał wiedzieć Antonio.
– Pytałem o to rycerzy, lecz nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.
– A te gile? I te wstrętne czarne gawrony? – tym razem spytał Morten.
– Na to również mi nie odpowiedzieli. To chyba część najgłębszej tajemnicy, tej, której rycerze ani nie mogą, ani nie są w stanie wyjawić – powiedział Jordi. – Dotyczy to również owego miejsca, o którym ów stary rycerz wspomniał, lecz inni mu przerwali. Ale ja również mam pytanie. Do ciebie, Gudrun. Co takiego twoja córka Sigrid usłyszała wówczas za kuchennym oknem? Wtedy, gdy ktoś ją wzywał? A potem rozległ się odgłos, jakby kogoś bito. Kogo?
Gudrun pokręciła głową.
– Moja Sigrid nigdy się tego nie dowiedziała, ale dzień później przy brzegu znaleziono jakiegoś utopionego mężczyznę. Nie pochodził stąd. Policja jednak mówiła, że nie żył już, zanim prawdopodobnie wrzucono go do wody.
– Stwierdzono w końcu, co to za jeden?
– Owszem, po długich poszukiwaniach. To był jakiś narkoman z Oslo. Nikt nie pojmował, czego mógł szukać w Selje.
– Jeden ze sługusów Leona – mruknął Antonio. – Prawdopodobnie przekupiony obietnicą dostarczenia narkotyków. Miał pewnie wywabić Sigrid z domu, a potem ją zabić.
– To brzmi bardzo wiarygodnie – przyznał Morten. – Ale kto go uśmiercił?
– Nikt – odparła Gudrun. – Po wyrazie jego twarzy sądzono, że czegoś się śmiertelnie przestraszył. Większość narkomanów ma bardzo słabe serca, niewiele więc trzeba, aby tak się stało. A potem zapewne ludzie Leona wrzucili go do wody.
– Przestraszony na śmierć – powtórzył Antonio zamyślony. – Przestraszony objawieniem się rycerzy.
– Z całą pewnością. Przybyli ratować Sigrid i wręczyć jej pergamin, ten pierwszy. Leżał przecież na podwórzu pod końskimi kopytami – powiedział Morten, który wreszcie się ożywił i wygłaszał naprawdę inteligentne uwagi. Niekiedy potrafił być nieznośnie arogancki i odnosić się do przyjaciół z pogardą, innym razem wprost oczarowywał. Unni i Vesla wiedziały, że taka huśtawka nastrojów, a zwłaszcza mniej sympatyczne stany, pojawiły się u niego po wypadku. Czekały, aż chłopak wreszcie znowu stanie się sobą, a mogły na to liczyć, ponieważ wracał do zdrowia.
– Nad jedną rzeczą wiele się zastanawiałam – powiedziała Unni. – Nad czymś, o czym Sigrid pisze w swoim pamiętniku, tuż przed śmiercią. Wspomniała, że zna już część odpowiedzi, że ją zrozumiała.
– Zaczekaj chwilę! – Vesla podniosła rękę do góry. – Ja również o tym myślałam, odkąd Antonio o tym opowiedział. I wydaje mi się, że wiem, o co chodziło Sigrid. Ale pozwólcie mi najpierw przeczytać jej pamiętnik, dopiero później to wyjaśnię.
– Mam wrażenie, że wszyscy czekamy na to wyjaśnienie – stwierdził Antonio, a pozostali pokiwali głowami.
Gudrun wstała.
– Upłynęło już zapowiedziane dziesięć minut, a ja okropnie zgłodniałam.
– Pomożemy ci w kuchni – oświadczyli goście i wszyscy tam się przenieśli.
Gudrun wyszła jeszcze po pocztę, a oni zabrali się do przygotowania kolacji. Trochę tu było ciasno, Mor – ten więc usiadł, ustępując miejsca innym. Wyglądało natomiast na to, że zarówno Unni, jak i Vesla doskonale się czują, będąc tak blisko Jordiego i Antonia. Vesla miała zaczerwienione policzki, a oczy Unni błyszczały. Czy tylko przypadkiem dłonie jej i Jordiego zetknęły się w szafce z talerzami? To wprawdzie dość idiotyczne miejsce, ale mimo wszystko!
Wróciła Gudrun. Na jej twarzy malował się wyraz najwyższego zdumienia. Wszyscy znieruchomieli, patrząc na nią pytająco.
Kobieta musiała mocno wziąć się w garść, by wreszcie móc przemówić:
– To leżało w skrzynce – szepnęła i położyła na stole stary, zniszczony zwój pergaminu.
Nikt nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa.
W końcu ciszę przerwał Antonio:
– Co, na miłość boską, ma to oznaczać?
– Czy to nie jest pierwszy pergamin? – spytała Gudrun.
– Owszem – odparli jednocześnie Jordi i Morten. Każdy z nich przecież swego czasu otrzymał podobną przesyłkę.
– Ojej! – jęknęła nagle Unni.
Popatrzyli na nią. Dziewczyna wyglądała na przerażoną nie na żarty.
– Jaka dzisiaj data? – spytała niewyraźnie, jakby zesztywniał jej język.
Gudrun odpowiedziała na jej pytanie.
– Ojej! – westchnęła znów Unni. – Całkiem się pogubiłam. Tyle się ostatnio działo!
– Z czym się pogubiłaś? – przyciskał Morten.
– Z czasem. Dzisiaj są moje urodziny. Moje… – Głos jej zamarł i słabym szeptem wydusiła z siebie: – Moje dwudzieste pierwsze urodziny.
Wybałuszyli oczy.
– No, nie! – zdenerwował się Morten. – Przecież ty nie jesteś…
– Przestań! – przerwał mu Antonio. – Unni już od dawna jest wmieszana w tę sprawę. Wielu rzeczy nie rozumiemy, jeśli chodzi o jej osobę.
– I to jeszcze ilu! Ale ta jest chyba najważniejsza.
Morten tylko kręcił głową, Antonio jednak był surowy.
– Teraz, Unni, chyba najlepiej zrobisz, sprawdzając swoją tablicę genealogiczną.
– Ależ ja ją znam! – zaprotestowała dziewczyna. – Są tam jedynie robotnicy, wieśniacy, paru kupców, komornicy… Wiem o swojej rodzinie wszystko aż do siedemnastego wieku, bo ojciec interesował się historią rodu. Historia kończy się na komornikach z odległych dolin.
– A skąd u ciebie taka ciemna karnacja? – łagodnie spytał Jordi.
– Tego… nie wiem – odparła zmieszana. – Mama i ojciec są rzeczywiście stosunkowo jaśni.
– Kochana Unni – rzekła Gudrun, kładąc dziewczynie ręce na ramionach. – Chyba powinnaś zadzwonić do swojej mamy.
– Rozumiem – powiedziała Unni żałosnym, ściszonym głosem. – Ale co będzie, jeśli ich zasmucę?
– Nie ma na to rady – stwierdził Jordi. – Twoje życie może być zagrożone, musisz poznać prawdę.
Popatrzyła na niego, kiwnęła głową i przełknęła ślinę.
– Możesz skorzystać z telefonu w salonie – poradziła Gudrun. – Tam będziesz mogła swobodnie rozmawiać.
Unni przeszła do salonu. Wszystko wydawało jej się jednym wielkim chaosem, było jej również bardzo przykro. Nie chciała tego, co miało nastąpić, nie wiedziała, co ma mówić.
Niech matka odbierze telefon, błagała w duchu, bo jeśli tylko mam innego ojca… Wtedy może być naprawdę trudno.
Dzięki Bogu, słuchawkę podniosła matka.
– Mamo, wyniknęło coś, co mnie zmusza do zadania ci bardzo osobistego pytania. I błagam, powiedz prawdę!. Ogromnie was kocham oboje i tak naprawdę dla mnie to nie ma większego znaczenia, po prostu muszę się dowiedzieć, najzupełniej teoretycznie…
Nie, to, co mówi, nie ma sensu. W końcu zdecydowała się i wypaliła:
– Czy ja jestem adoptowana?
To była długa rozmowa, popłynęło też wiele łez. Matka chciała wiedzieć, dlaczego. Unni wykręciła się białym kłamstwem.
W końcu wróciła do kuchni. Przyjaciele nie posunęli się nawet o milimetr dalej ani w nakrywaniu do stołu, ani w przygotowywaniu posiłku. Cały czas na nią czekali.
Unni załkała.
– Tak, zostałam adoptowana. Tylko oni mi o tym nie powiedzieli. To bardzo niemądre z ich strony, ale przecież chcieli dobrze.
– Świetnie to rozumiemy – uspokajała ją Gudrun.
– Wciąż jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, pod tym względem nic się nie zmieniło. Oni są moimi rodzicami i basta.
– Skąd pochodzisz? – spytał Jordi.
– Z Chile.
Antonio zmarszczył brwi.
– Ale nie wyglądasz na Indiankę?
– Bo też i nią nie jestem, nie całkiem. Jestem Kreolką. Nie wiem, ile mam w sobie krwi południowoeuropejskiej, a ile indiańskiej. Matka również tego nie wiedziała. Moja biologiczna matka zmarła podobno w wieku dwudziestu pięciu lat, ojciec jest nieznany. Moja matka była rzeczywiście z pochodzenia Hiszpanką, mogę być nawet w pełni hiszpańską Kreolką.
Jordi pokiwał głową.
– Wielu ludzi z północnej Hiszpanii wyemigrowało do Chile.
Unni ożywiła się.
– Ale jak to możliwe, że zebraliśmy się tu wszyscy z wyjątkiem tego Hiszpana Pedra? Chodzi mi o to, że jakaś dramatyczna historia z dawnych czasów z Hiszpanii miałaby skupić wszystkich w to wciągniętych w tym samym niewielkim miasteczku w Norwegii? To przecież szaleństwo! Tak, tak, wiem, że jesteśmy teraz tu nad morzem, ale mam na myśli miasto, w którym zwykle mieszkamy. Wszyscy w tym samym miejscu?
– Nasze miasto wcale nie jest niewielkim miasteczkiem! – zaprotestował Morten.
– Ach, zamknij się! W każdym razie nie jest wcale duże! – prychnęła Unni. Była tak wstrząśnięta tym, czego się przed chwilą dowiedziała, że ledwie się opanowała, by nie uderzyć Mortena.
– To wszystko nie jest wcale tak przypadkowe, na jakie wygląda – odezwał się Jordi z powagą i nie bez poczucia winy. – Wcale nie tak znów łatwo było was zebrać.
– Czy to ty…? – wybuchnął Morten.
– Mniej lub bardziej, owszem. Byłem zupełnie nieprzygotowany na to, czego teraz dowiedziałem się o Unni, ale poza tym trochę wami manipulowałem, do tego muszę się przyznać. Miałem jak najlepsze zamiary. Kiedy mieszkaliście tak daleko od siebie, nie byłem w stanie opiekować się wami. Rzeczywiście, namówiłem Antonia, żeby zaczął pracować w szpitalu w tym samym mieście, w którym mieszkał Morten. Mało brakowało, a Morten przeniósłby się do Oslo, pamiętasz? Zdołałem temu zapobiec rozmaitymi listami i działaniami, o których nie wiecie. I to właśnie ja… to ja wmówiłem sobie, że Unni będzie właściwą dziewczyną dla Mortena. No, ale o tym wspominałem już wcześniej.
Patrzyli na niego zaskoczeni. Jak on zdołał wszystko to zrobić?
Nad wyspą Selją zapadał zmrok. Panowała taka cisza, że zaczęli się zastanawiać, gdzie się podziały wszystkie krzyki mew. Ptaki najwidoczniej udały się już na nocny spoczynek.
Trudno sobie wyobrazić, że gdzieś istnieje jakieś normalne życie.
Jordi sprawiał nagle wrażenie straszliwie zmęczonego, jak gdyby na jego barkach spoczęły wszelkie cierpienia tego świata.
– Cóż, przyjaciele, po ostatnim wstrząsie chyba najwyższy czas przedstawić was tym pięciu rycerzom.
Gudrun pobladła.
– Nie, nie tutaj – uspokoił ją Jordi. – Jutro przecież wybieramy się na wyspę w poszukiwaniu pamiętnika młodej Anne. Tam będziemy mieli spokój, prawda?
– Owszem, w okolicach klasztoru jest bardzo spokojnie – odparła Gudrun. – O tej porze roku nie ma żadnych turystów.
– A ci, którzy boją się tego spotkania, mogą zostać w domku. Vesla?
– Nie, jadę z wami – odpowiedziała, przelotnie zerknąwszy na Antonia.
– A ty, Gudrun? I Morten?
– Co mogę stracić, wyruszając z wami? – wzruszyła ramionami Gudrun.
Morten odetchnął głęboko.
– Spróbujcie tylko jechać beze mnie!
– Wobec tego ustalone, wyruszamy jutro.
Wszyscy popatrzyli po sobie. Mają zostać przedstawieni grupce rycerzy z piętnastego wieku?
Wyrazili już, może trochę zbyt prędko, zgodę. Ale, do diabła, z każdym dniem stawali się coraz bardziej zahartowani!