2. Epsilon Tukana

Cichy, szklisty brzęk zrodził się na stole z jednoczesnym zapaleniem się pomarańczowych i niebieskich światełek. Na przezroczystym przepierzeniu zaiskrzyły się kolorowe refleksy. Kierownik stacji kosmicznych Wielkiego Pierścienia Dar Wiatr śledził w dalszym ciągu światło Drogi Spiralnej. Jej gigantyczny pałąk wyrastał w górę ogromnym garbem, kreśląc wzdłuż morskiego wybrzeża matowożółtą pręgę odbicia. Nie odrywając od niej wzroku Dar Wiatr wyciągnął rękę i przesunął dźwigienkę na R.

Rozmyślań swoich jednak nie przerwał. Dziś w życiu tego człowieka nastąpić miała wielka zmiana. Rano z zamieszkanego pasa południowej półkuli przybył jego następca, Mven Mas, wybrany przez Radę Astronautyczną. Ostatnią akcję w obwodzie Pierścienia wykonają razem, a potem… Właśnie to „potem” jeszcze nie było zdecydowane. Dar Wiatr pełnił swoje obowiązki przez sześć lat. Wymagały one niewiarygodnego napięcia. Zmobilizował ludzi o wybitnych zdolnościach, wyróżniających się doskonałą pamięcią i szeroką wiedzą encyklopedyczną. Kiedy uporczywie zaczęło go opanowywać zobojętnienie do pracy i życia, charakterystyczne dla jednego z najcięższych schorzeń ludzkich, Evda Nal, sławny psychiatra, dokładnie go zbadała. Wypróbowany, stary sposób: muzyka molowych akordów w kabinie błękitnych snów poddanej działaniu uspokajających fal — nie odniósł skutku. Pozostawała więc tylko zmiana trybu życia i leczenie pracą fizyczną tam, gdzie jeszcze była stosowana.

Jego najmilsza przyjaciółka, historyk Veda Kong, zaproponowała mu u siebie pracę kopacza. Przy archeologicznych pracach wykopaliskowych maszyny nie mogły wykonywać całości robót. Etap końcowy wymagał pracy rąk ludzkich. Wprawdzie ochotników nie brakowało, ale Veda obiecywała mu długą podróż do okręgu prastarych stepów i życie w bezpośrednim kontakcie z przyrodą.

Veda Kong!.. Zresztą ona wie wszystko. Veda kocha Erga Noora, członka Rady Astronautycznej, szefa trzydziestej siódmej wyprawy kosmicznej. Erg Noor powinien był dać znać o sobie z planety Zirda. Ale jeśli dotąd brak łączności — a wszystkie obliczenia dotyczące lotów kosmicznych są wyjątkowo ścisłe — nie wypada myśleć o zdobyciu miłości Vedy! Łączy ich jednak wektor przyjaźni, a to rzecz najważniejsza. Mimo wszystko zgadza się u niej pracować!

Dar Wiatr przesunął dźwignię i przycisnął guzik. Pokój zalało jaskrawe światło. Kryształowa szyba okienna stanowiła ścianę pomieszczenia wysuniętego w przestrzeń ponad ziemią i morzem. Dar Wiatr pochylił tę ścianę, ku sobie tak, że otworzył się widok na gwiaździste niebo. Metalowa rama odcięła setki świateł, dróg, budowli i latarń morskich w dole, na wybrzeżu.

Uwagę Dara Wiatra zaprzątała tarcza chronometru galaktycznego o trzech koncentrycznych pierścieniach podziałki. Nadawanie i odbieranie komunikatów na obwodzie Wielkiego Pierścienia odbywało się według czasu galaktycznego. Jeden obrót Galaktyki dokoła osi stanowił dobę galaktyczną.

Kolejna i ostatnia dla niego akcja nadawczo-odbiorcza miała nastąpić o godzinie dziewiątej rano, zgodnie z czasem Obserwatorium Tybetańskiego, więc tu, w śródziemnomorskim obserwatorium Rady, o drugiej godzinie w nocy. Pozostało zatem niewiele więcej ponad dwie godziny czasu.

Aparat na stole znowu zamigotał i zabrzęczał. Za przepierzeniem ukazał się człowiek w jasnej szacie, mieniącej się jedwabistym blaskiem.

Był to pomocnik Dara Wiatra.

— Przygotowaliśmy się do nadania i odbioru — rzucił krótko, bez jakichkolwiek zewnętrznych oznak szacunku, chociaż w spojrzeniu malowało się uwielbienie dla zwierzchnika.

Dar Wiatr milczał. Milczał także pomocnik, przybrawszy swobodną postawę, godności i dumy.

— W sali sześciennej? — zapytał wreszcie Dar Wiatr i otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, zapytał, gdzie jest Mven Mas.

— Przy aparacie świeżości porannej. Jak mi się zdaje, jest zdenerwowany…

— Na jego miejscu byłbym także zdenerwowany — powiedział w zamyśleniu Dar Wiatr. — Tak właśnie było sześć lat temu…

Pomocnik aż się zaczerwienił z wysiłku, by przybrać maskę obojętności. Współczuł swemu szefowi z głębi gorącego, młodego serca. Zdawał sobie, być może, sprawę, że kiedyś sam przeżyje radości i troski tej odpowiedzialnej pracy. Kierownik stacji kosmicznych niczym nie zdradzał swoich uczuć — w jego wieku uchodziłoby to za nieprzyzwoite.

— Gdy się tylko zjawi Mven Mas, proszę go do mnie natychmiast wprowadzić.

Pomocnik wyszedł. Dar Wiatr zbliżył się do miejsca, gdzie przejrzyste przepierzenie było zaczernione od podłogi do sufitu, i szerokim gestem otworzył obydwa skrzydła drzwi, wprawione w płytę z różnokolorowego drzewa. Zajaśniało światło, płynące z głębi ekranu podobnego do zwierciadła.

Kierownik stacji kosmicznych włączył za pomocą osobnej dźwigienki „wektor przyjaźni” — bezpośredni kontakt między ludźmi związanymi głęboką przyjaźnią. Wektor przyjaźni łączył z sobą stale kilka miejsc najczęstszego pobytu człowieka — mieszkanie, miejsce pracy i ulubiony „kącik wypoczynku”.

Ekran zajaśniał. W jego głębi ukazały się rzędy szafek z filmami elektronowymi, które zastąpiły archaiczne fotokopie książek.

Kiedy ludzkość zaczęła się posługiwać jednolitym alfabetem zwanym liniowym — z powodu braku w nim znaków złożonych — filmowanie starych książek uległo dalszemu uproszczeniu i dokonywało się za pomocą mechanizmów automatycznych. Niebieskie, zielone i czerwone paski stanowiły znaki centralnych filmotek; przechowywano w nich wyniki badań naukowych, publikowanych zaledwie w dziesiątkach egzemplarzy. Wystarczyło zestawienie szeregu umownych znaków i filmoteka nadawała automatycznie całość tekstu książki-filmu. Ta zmechanizowana biblioteka stanowiła własność prywatną Vedy. Lekki trzask — obraz zniknął i na ekranie ukazał się inny pokój, także pusty. Wraz z drugim trzaskiem nastąpiło przeniesienie obrazu do sali ze słabo oświetlonymi stolikami pulpitowymi. Siedząca przy najbliższym stoliku kobieta uniosła głowę i Dar Wiatr rozpoznał miłą, pociągłą twarz o dużych błękitnych oczach, wydatnych, śmiało zarysowanych wargach i z lekka zadartym nosku. Życzliwy uśmiech czynił tę twarz jeszcze bardziej pociągającą.

— Vedo, pozostały dwie godziny. Trzeba się przebrać, a chciałbym, żeby pani przyszła do obserwatorium wcześniej.

Kobieta na ekranie uniosła ręce ku gęstym, jasnopopielatym włosom.

— Słucham cię, mój Darze — roześmiała się z cicha. — Idę do domu. Wesołość tonu nie zmyliła słuchu Dara Wiatra.

— Dzielna Vedo, niech się pani uspokoi. Każdy, kto występuje przed Wielkim Pierścieniem, kiedyś występował po raz pierwszy…

— Proszę nie tracić czasu po to, żeby mnie pocieszać — podniosła z uporem głowę. — Niebawem przyjdę.

Ekran zgasł. Dar Wiatr przymknął drzwi i skierował się w głąb, by powitać swego następcę. Mven Mas wszedł szerokim krokiem. Rysy twarzy i ciemnobrązowa barwa gładkiej i lśniącej skóry świadczyły o murzyńskim pochodzeniu. Z potężnych ramion spływał ciężkimi fałdami biały płaszcz. Mven Mas uścisnął obie dłonie Dara Wiatra w swoich mocnych, szczupłych rękach. Obaj byli wysokiego wzrostu. Wiatr, który pochodził z rosyjskiego ludu, wydawał się masywniejszy od smukłego Afrykańczyka.

— Wydaje mi się, że dziś zajdzie coś ważnego — zaczął Mven Mas z tą ufną prostotą, jaka cechowała ludzi ery Wielkiego Pierścienia.

Dar Wiatr wzruszył ramionami.

— Coś ważnego nastąpi dla wszystkich trojga. Ja przekażę moją pracę, pan ją podejmie, a Veda Kong po raz pierwszy przemówi do wszechświata.

— Jest bardzo piękna? — odezwał się Mven Mas na pół pytająco, na pół twierdząco.

— Zobaczy pan. Zresztą, w komunikatach dzisiejszych nie ma nic szczególnego. Veda wygłosi odczyt dla planety KRZ 664456 + ESz 3252.

Mven Mas dokonał w pamięci zadziwiająco szybkiego obliczenia:

— Gwiazdozbiór Jednorożca, Gwiazda Ross 614, system planetarny znany od niepamiętnych czasów, ale jak dotąd ich mieszkańcy nie wykazali się niczym. Lubię starodawne słowa i nazwy — dodał Mven, a w jego głosie zabrzmiała ledwo dosłyszalna nuta przeprosin.

Dar Wiatr pomyślał, że Rada umie dobierać właściwych ludzi. Głośno zaś rzekł:

— Będzie więc panu dobrze z Juniusem Antem, który kieruje elektronowymi mechanizmami pamięciowymi. Sam siebie mianował kierownikiem wydziału lamp pamięci. Określenie to, oczywiście, pochodzi nie od lampki, ubogiego kaganka starożytności, lecz od pierwszych elektronowych przyrządów w szklanych, niezdarnych kloszach z wypompowanym powietrzem, które przypominały ówczesne żarówki elektryczne.

Mven Mas roześmiał się tak poczciwie i szczerze, że Dar Wiatr poczuł sympatię do tego człowieka.

— Lampy pamięci! Nasze sieci pamięciowe, korytarze ciągnące się całymi kilometrami, złożone z miliardów elementów-komórek! — Ale, ale ja tu puszczam wodze swoim uczuciom, a nie dowiedziałem się bardzo ważnej rzeczy. Kiedy przemówiła Ross 614?

— Pięćdziesiąt dwa lata temu. Zdołali już opanować język Wielkiego Pierścienia. Odległość do nich wynosi zaledwie cztery parseki. Odczyt Vedy odbiorą więc za trzynaście lat.

— A potem?

— Po odczycie odbiór. Od naszych przyjaciół otrzymamy zapewne jakieś wiadomości z Pierścienia.

— Przez sześćdziesiątą pierwszą Łabędzia?

— Oczywiście. Albo przez sto siódmą Wężownika, żeby się posłużyć waszą dawną terminologią.

Wszedł mężczyzna w srebrzystej szacie, jaką nosili członkowie Rady Astronautycznej, i pomocnik Dara Wiatra. Niewysoki, ruchliwy, o garbatym nosie, miał ciemne jak wiśnie oczy, których spojrzenie budziło sympatię. Przybyły pogłaskał się dłonią po okrągłej czaszce.

— Jestem Junius Ant — wymienił swoje nazwisko donośnym głosem, zwracając się do Mvena Masa.

Mven przywitał go z szacunkiem. Kierownicy mechanizmów pamięciowych przewyższali wszystkich swoją wiedzą. Oni to decydowali, co z otrzymanych komunikatów należało uwieczniać w pamięci, a co skierowywać na drogę powszechnej informacji lub do pałaców twórczości.

— Jeszcze jeden z brevanów — powiedział Junius Ant ściskając dłoń swego kierownika.

— Co takiego? — nie zrozumiał Mven Mas.

— Mój wymysł. To słowo pochodzi z łaciny. Tak przezwałem wszystkich żyjących krócej pracowników stacji kosmicznych, lotników floty międzygwiezdnej, techników tych zakładów, które produkują silniki dla statków kosmicznych. Do tej grupy oczywiście należymy także my obaj. Wszyscy żyjemy nie więcej niż połowę normalnego wieku. Cóż robić, za to przynajmniej żyje się ciekawie! Gdzie Veda?

— Wkrótce tutaj będzie — odpowiedział Dar Wiatr.

Jego słowa zagłuszyły zatrważające akordy, które zabrzmiały tuż po dźwięcznym uderzeniu galaktycznego chronometru.

— Sygnał ostrzegawczy dla całej Ziemi. Dla wszystkich stacji energetycznych, wszystkich fabryk, transportu i radiostacji. Po upływie pół godziny należy przerwać przypływ energii elektrycznej i zgromadzić w kondensatorach o dużej pojemności, by można było przebić atmosferę za pośrednictwem kanału promieniowania kierunkowego. Nasz proces nadawczy pochłania czterdzieści trzy procent energii ziemskiej. Odbiór, jedynie dla utrzymania kanału, osiem procent — wyjaśnił Dar Wiatr.

— Właśnie tak to sobie wyobrażałem — kiwnął głową Mven Mas.

Nagle w jego oczach o skupionym wyrazie zapłonął zachwyt. Dar Wiatr rozejrzał się. Dotąd nie zauważona przez nich, obok świecącej się, przezroczystej kolumny, stała Veda Kong. Na występ przywdziała jeden ze swoich najpiękniejszych strojów, najbardziej podnoszący kobiecą urodę, noszony tysiące lat temu w dobie kultury kreteńskiej.

Wielki węzeł popielatych włosów spiętrzonych wysoko nad karkiem zdawał się nie obciążać silnej i smukłej szyi. Ramiona miała obnażone, a piersi opięte stanikiem z błękitnej tkaniny. Szeroka i krótka niebieska spódnica haftowana w srebrne kwiaty nie osłaniała opalonych nóg w pantofelkach wiśniowej barwy. Na tle delikatnej karnacji płonęły faanty z planety Wenus — duże, podobne do rubinów kamienie wprawione z zamierzonym prymitywizmem w złoty łańcuch.

Mven Mas, który po raz pierwszy widział Vedę, przyglądał się jej z nie ukrywanym zachwytem.

Veda spojrzała z niepokojem na Dara Wiatra.

— Dobrze — odrzekł na jej nieme pytanie.

— Występowałam już wielokrotnie, ale nigdy w ten sposób — rzekła Veda Kong.

— Rada postępuje zgodnie ze zwyczajem. Komunikaty dla różnych planet zawsze wygłaszały piękne kobiety. Świadczy to o poczuciu piękna mieszkańców naszego świata i w ogóle ma swoją wymowę — kontynuował Dar Wiatr.

— Rada nie mogła uczynić lepszego wyboru! — zawołał Mven Mas. Veda spojrzała na Afrykańczyka przenikliwie.

— Pan jest samotny? — zapytała cicho, a otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, roześmiała się.

— Pan, zdaje się, ma mi coś do powiedzenia — zwróciła się do Dara Wiatra.

Przyjaciele wyszli na szeroki, mający kształt pierścienia taras i Veda z rozkoszą poddała twarz powiewowi świeżego morskiego wiatru.

Kierownik stacji kosmicznej opowiedział o swoim zamiarze udania się na teren wykopalisk i o wahaniach w wyborze pomiędzy trzydziestą ósmą wyprawą kosmiczną, antarktycznymi kopalniami podwodnymi i archeologią.

— O nie, byle tylko nie astronautyka! — wykrzyknęła Veda i Dar Wiatr zrozumiał, że popełnił nietakt. Zaaferowany osobistymi przeżyciami boleśnie dotknął nie zagojonego miejsca w duszy Vedy.

Wybrnięcie z przykrej sytuacji ułatwiły mu zatrważające akordy, jakie się rozległy w pobliżu tarasu.

— Już czas, za pół godziny musimy się połączyć z Pierścieniem! — Dar Wiatr ostrożnie ujął rękę Vedy. Zjechali ruchomymi schodami do głębokiego podziemia, do wyciosanej w skale komnaty.

Matowe płaszczyzny jej czarnych ścian wyglądały jak aksamitne. Przecinały je wyraźne linie kryształowych pasemek. Złociste, zielone, błękitne i pomarańczowe płomyki słabo oświetlały skale, znaki i cyfry. Szmaragdowe ostrza wskazówek drżały na czarnych półkolach, jak gdyby wszystkie te szerokie ściany przeżywały trwożne, napięte oczekiwanie.

Pośrodku stało kilka foteli i duży, hebanowy stół, częściowo wsunięty w ogromny, mieniący się diamentowymi refleksami, półkolisty ekran ujęty w masywną, złotą ramę.

Dar Wiatr znakiem ręki przywołał do siebie Mvena Masa, wskazawszy pozostałym czarne, wysokie fotele. Mven Mas zbliżył się ostrożnie, na palcach, jak niegdyś jego przodkowie skradali się w sawannach do wielkich, drapieżnych zwierząt. Afrykańczyk wstrzymał oddech. Oto za chwilę w niedostępnej piwnicy kamiennej otworzy się okno na niezmierzone przestworza kosmosu i ludzie połączą się myślami ze swymi braćmi zamieszkującymi inne światy. Przedstawicielami ludzkości ziemskiej wobec wszechświata są teraz oni — ich pięcioro. Ale od dnia jutrzejszego on, Mven Mas, będzie kierował tą łącznością. Jemu zostaną powierzone wszystkie dźwignie o najwyższej mocy. Lekki dreszcz przebiegł przez plecy Afrykańczyka. Teraz dopiero zdał sobie dokładnie sprawę z tego, jak wielkie brzemię odpowiedzialności spadło mu na barki, z chwilą gdy wyraził zgodę na propozycję Rady. I kiedy spojrzał na Dara Wiatra, który bez pośpiechu manipulował uchwytami, w jego oczach błysnęło coś podobnego do tego zachwytu, z jakim patrzył na swego szefa jego młody pomocnik.

Rozległ się ciężki głos dzwonu, jak gdyby zadźwięczała masywna miedź. Dar Wiatr odwrócił się szybko i przesunął długą dźwignię. Dźwięk dzwonu umilkł. Veda Kong dostrzegła, że wąska płyta na prawej ścianie zajaśniała na całą wysokość komnaty. Ściany jakby się zapadły i znikły w bezkresnej dali. Ukazał się widmowy kontur piramidalnego szczytu górskiego uwieńczonego kolosalnym kręgiem z kamieni. Pod tą gigantyczną czapą kamienną tu i ówdzie widniały plamy najczystszego śniegu górskiego. Mven Mas rozpoznał drugi z najwyższych szczytów afrykańskich — Kenię.

Znów ciężkie, miedziane uderzenie wstrząsnęło podziemną salą, zmuszając wszystkich obecnych do wzmożenia czujności i napięcia uwagi.

Dar Wiatr ujął rękę Mvena Masa i położył ją na okrągłym uchwycie, w którym jakby płonęło oko granatu. Mven Mas posłusznie przesunął uchwyt aż do oporu. Teraz cała moc Ziemi, cała energia, otrzymywana z tysiąca siedmiuset sześćdziesięciu najpotężniejszych elektrowni, przerzucona została na równik, ku górze o pięciokilometrowej wysokości. Nad jej szczytem zamigotały wielobarwne błyski, zbiły się w kulę i strzeliły nagle wzwyż niby włócznia w prostopadłym locie, przeszywająca głębiny nieba. Z tej burzy światła wyrosła cienka kolumna podobna do trąby powietrznej. Po kolumnie wspinała się wzwyż, spiralnie oplatając jej powierzchnię, błękitna mgiełka.

Promienie przebijały atmosferę ziemską tworząc kanał umożliwiający transmisję do stacji kosmicznych. Kanał ten zastępował kabel. Tam, na wysokości trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów ponad Ziemią, wisiał satelita dobowy, wielka stacja obiegająca naszą planetę w ciągu doby w płaszczyźnie równika. Teraz stacja ta jak gdyby zatrzymała się nad górą Kenia, która była punktem wybranym dla stałej łączności ze stacjami kosmicznymi. Drugi wielki satelita obiegał glob na wysokości pięćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów wzdłuż południka, komunikując się z Tybetańskim Obserwatorium Nadawczo-Odbiorczym. Tam warunki tworzenia kanału przekazującego były lepsze, ale brak było ciągłej łączności. Te dwa satelity miały połączenie jeszcze z innymi stacjami automatycznymi, rozmieszczonymi dokoła globu ziemskiego.

Wąska płyta z prawej strony zgasła — kanał włączył się w stację odbiorcza satelity. Teraz zajaśniał perłowy, oprawny w złoto ekran. W jego środku ukazała się dziwacznie powiększona postać, która stopniowo stawała się wyraźniejsza i wreszcie uśmiechnęła się ogromnymi ustami. Gur Gan, jeden z obserwatorów dobowego satelity wyglądał na ekranie niby bajeczny gigant. Wesoło skinąwszy głową i wyciągnąwszy ogromną, trzymetrową rękę włączył stacje kosmiczne otaczające naszą planetę. Siła wysłana z Ziemi zespoliła je w jedną całość. Na wszystkie strony skierowały się czujne oczy odbiorników. Z mglistą, czerwoną gwiazdą w konstelacji Jednorożca, skąd niedawno zabrzmiał sygnał, lepiej można się było porozumieć z satelity 57, toteż Gur Gan natychmiast się z nim połączył. Kontakt Ziemi z jakąś inną gwiazdą mógł trwać tylko trzy kwadranse. Nie wolno więc było tracić ani jednej minuty.

Na znak Dara Wiatra Veda Kong stanęła na mieniący się sinawym blaskiem krąg metalowy przed ekranem. Niewidzialne promienie padały na nią z góry kaskadą, pogłębiając odcień jej opalenizny. Bezdźwięcznie podjęły pracę mechanizmy elektronowe, tłumaczące słowa Vedy na język Wielkiego Pierścienia. Po trzynastu latach odbiorniki planety ciemnoczerwonej gwiazdy zanotują nadawane drgania za pomocą znanych powszechnie symbolów i jeśli tam istnieje mowa, elektronowe mechanizmy tłumaczące przekształcą symbole, w dźwięki żywego, obcego języka.

„Szkoda tylko — myślał Dar Wiatr — że tamci, dalecy, nie dosłyszą dźwięcznego głosu kobiety Ziemi, nie pojmą jego wyrazistości. Kto wie, jak mają zbudowane uszy? Zapewne istnieją rozmaite typy słuchu. Tylko wzrok, który wyzyskuje część elektromagnetycznych drgań, jakie przenikają atmosferę, jest prawie taki sam w całym wszechświecie. Toteż tamci zobaczą czarującą, płonącą z podniecenia Vedę”.

Dar Wiatr nie odrywając oczu od na pół zakrytego lokiem, malutkiego ucha Vedy, przysłuchiwał się jej wykładowi.

Veda Kong mówiła zwięźle i jasno o głównych etapach rozwoju ludzkości. O jej rozbiciu na wielkie i małe narody, o ekonomicznych i ideologicznych różnicach, istniejących między nimi, i o ich wzajemnej wrogości. Czasy te nosiły miano Ery Rozbicia Świata. Nie rozwodziła się jednak na ten temat długo. Ludzi Ery Wielkiego Pierścienia nie interesowały opisy niszczących wojen, straszliwych cierpień czy wyliczanie rzekomo wielkich władców, co stanowiło treść książek historycznych, jakie się zachowały z Czasów Antycznych i Czasów Ciemnoty, czyli Wieku Kapitalizmu. Znacznie ważniejsza była historia rozwoju sił produkcyjnych, historia sztuki, nauki, walki o prawdziwego człowieka i o przyszłość ludzkości, tworzenia się nowych wyobrażeń o świecie i stosunkach społecznych, o obowiązkach i prawach człowieka, o szczęściu i o tym wszystkim, z czego wyrosło i zakwitło potężne drzewo komunistycznej społeczności na całej planecie.

W ostatnim stuleciu Ery Rozbicia Świata, tak zwanym Okresie Rozłamu, ludzie zrozumieli wreszcie, że wszystkie ich klęski pochodzą z żywiołowości z jaką się kształtował jeszcze od czasów przedhistorycznych układ stosunków społecznych; zrozumieli, że potęga i przyszłość ludzkości polega na pracy, na zjednoczonym wysiłku wolnych, wyzwolonych od ucisku ludzi, na wiedzy i przebudowie życia w oparciu o naukowe zdobycze. Poznano wreszcie zasadnicze prawa rozwoju społecznego, nacechowany dialektycznymi przeciwieństwami bieg dziejów, zrozumiano, że konieczne jest zaprowadzenie surowej dyscypliny społecznej, tym bardziej że wzrastało zaludnienie planety.

Walka starego z nowym nabrała szczególnej ostrości w Okresie Rozłamu, co doprowadziło do podziału świata na dwa obozy: starych, kapitalistycznych państw i nowych, socjalistycznych, których ustroje ekonomiczne były różne. W tym czasie odkryto pierwsze źródła energii atomowej. Upór obrońców starego świata omal nie doprowadził do katastrofy.

Jednakże nowy ustrój społeczny musiał zwyciężyć, mimo że zwycięstwo to uległo zwłoce na skutek opóźnienia się w rozwoju świadomości społecznej. Przebudowa świata na zasadach komunistycznych jest nie do pomyślenia bez radykalnej zmiany ekonomiki, to znaczy bez zlikwidowania nędzy, głodu oraz ciężkiej, wyczerpującej pracy. Z kolei przemiany ekonomiczne wymagały niezwykle skomplikowanego aparatu kierownictwa produkcji i dystrybucji.

Komunistyczna organizacja społeczeństwa nie od razu objęła wszystkie kraje i narody. Wytępienie nienawiści, a szczególnie zakłamania jako skutku wrogiej propagandy, narastającej podczas walk ideologicznych w Okresie Rozłamu, wymagało ogromnych wysiłków. Niemało błędów popełniono wprowadzając nowe stosunki międzyludzkie. Gdzieniegdzie dochodziło do powstań wznieconych przez zwolenników starego ładu, którzy możliwość pokonania trudności, jakie się piętrzyły przed ludzkością, widzieli we wskrzeszeniu dawnego ustroju.

Nowy ustrój rozprzestrzeniał się na całej Ziemi konsekwentnie i nieuchronnie; wszystkie ludy i rasy przekształciły się w zgodną, mądrą rodzinę.

Rozpoczęła się Era Zjednoczenia Świata, na którą złożyły się epoki: Związku Krajów, Różnych Języków, Walki o Energię i Wspólnego Języka.

Rozwój nowych form życia stawał się coraz szybszy, tak że każda następna epoka przeżywała się szybciej niż poprzednia. Władza człowieka nad przyrodą wzrastała w zadziwiającym tempie.

W czasach starożytnych fantazjowano na temat wspaniałej przyszłości. Ludzie marzyli o wyzwoleniu człowieka od pracy. Pisarze głosili, że praca od dwu do trzech godzin dziennie na rzecz wspólnego dobra zapewni ludzkości dobrobyt i obiecywali, że czas pozostały będzie wolny od wszelkich zajęć.

Poglądy te zrodziły się ze wstrętu, jaki budziła wówczas ciężka, przymusowa praca.

Rychło jednak ludzkość zrozumiała, że praca twórcza, zgodna z przyrodzonymi zdolnościami człowieka, podobnie jak nieustanna walka z przyrodą i rozwiązywanie coraz nowych problemów nauki, jest dźwignią jej szczęścia. Rozwój cybernetyki, techniki automatycznego sterowania, szeroko zakrojona oświata, wszechstronne wykształcenie społeczeństwa, jego wysoka kultura fizyczna — wszystko to pozwalało na zmianę zawodów, szybkie opanowanie nowych dziedzin i na zorganizowanie wielokierunkowej działalności naukowej. Zadaniem sztuki było wychowanie społeczeństwa i organizacja życia. Nadeszła najwspanialsza w dotychczasowym rozwoju ludzkości Era Pracy powszechnej, obejmująca wieki: Uproszczenia Rzeczy, Przebudowy, Pierwszej Obfitości i Kosmosu.

Wynalazek skupiania energii elektrycznej, dzięki któremu powstawały akumulatory o ogromnej pojemności i niewielkie silniki o olbrzymiej mocy, był doniosłą techniczną rewolucją czasów nowszych. Jeszcze wcześniej nauczono się przy użyciu półprzewodników wiązać skomplikowane sieci słabych prądów i wytwarzać automatycznie kierowane mechanizmy. Technika stała się sztuką, którą cechowała iście jubilerska precyzja, a jednocześnie była potęgą w skali kosmicznej.

Jednakże konieczność dania każdemu wszystkiego spowodowała bardzo istotne uproszczenia w życiu ludzkim. Człowiek przestał być niewolnikiem rzeczy, a opracowanie podstawowych wzorców i modeli pozwoliło na wytwarzanie wszelkich mechanizmów ze stosunkowo nielicznych elementów. Przypominało to zasadę struktury organicznej, według której istoty żywe o wyższej organizacji zbudowane są z prostych komórek: komórka powstaje z białka, białko z polipeptydów itd. Ukrócenie marnotrawstwa środków spożywczych charakterystycznego dla wieków poprzednich zapewniło pożywienie miliardom ludzi. Wszystkie siły społeczeństwa, zużywane w starożytności na zbrojenia, na utrzymywanie ogromnych sił zbrojnych i na propagandę polityczną, skierowano obecnie ku pracy nad pokojową organizacją życia i na polu nauki.

Na znak Vedy Kong Dar Wiatr przycisnął guzik. Obok pięknej prelegentki ukazał się duży globus.

Brązowe linie zakreślone na globusie poniżej trzydziestego równoleżnika południowej i północnej szerokości oznaczają nieprzerwane łańcuchy osiedli miejskich, skoncentrowanych na wybrzeżach ciepłych mórz, w strefach łagodnego klimatu. Ludzkość nie zużywała już tak ogromnej ilości energii cieplnej na opalanie mieszkań w czasie zimowej niepogody i produkowanie ciężkiej odzieży.

Najbardziej zagęszczone były osiedla wokół basenu Morza Śródziemnego, kolebki kultury ludzkiej. Pas podzwrotnikowy został dwukrotnie poszerzony wskutek roztopienia biegunowych czap lodowych.

Na północy rozciąga się olbrzymia strefa łąk i stepów, gdzie się wypasają niezliczone stada zwierząt domowych.

W południowej części półkuli północnej i w północnej części półkuli południowej istniały kiedyś pasy spalonych słońcem suchych pustyń. Dziś zostały przekształcone w ogrody. Dawniej były tu pola stacji termoelektrycznych, skupiających energię słoneczną.

W strefie tropikalnej zorganizowano masową produkcję roślinnych i środków odżywczych, co było tysiąc razy bardziej opłacalne niż w strefach zimniejszych. Już dawno po otrzymaniu z pomocą światła słonecznego sztucznych węglowodanów, cukrów i kwasu węglowego zaprzestano uprawy roślin cukrowych. Tania, produkcja przemysłowa pełnowartościowego białka odżywczego na razie przekracza nasze możliwości. Dlatego też uprawia się bogate w białko rośliny i grzyby na lądzie i olbrzymie pola wodorostów w oceanach. O uproszczonym sposobie otrzymywania tłuszczów odżywczych dowiedzieliśmy się za pośrednictwem ośrodka Informacji Wielkiego Pierścienia; wszelkie witaminy i hormony wyrabiamy więc z węgla kamiennego. Gospodarka wiejska nowego świata nie ma obowiązku wytwarzania wszystkich artykułów żywnościowych, jak to było w dawnych czasach. Jeśli chodzi o cukier, tłuszcze i witaminy, nasze możliwości wytwórcze są nieograniczone. Do produkcji białka służą ogromne przestrzenie lądów i mórz. Ludzkość od dawna została wyzwolona ze strachu głodu, który ją gnębił przez dziesiątki tysięcy lat.

Jedna z największych uciech ludzkich, zamiłowanie do podróży, pragnienie zmiany miejsca, to dziedzictwo po naszych przodkach — myśliwych wędrujących z miejsca na miejsce w poszukiwaniu nędznego pożywienia. Obecnie całą planetę spowija Droga Spiralna, której ogromne mosty łączą poprzez cieśniny wszystkie kontynenty.

Veda przeciągnęła palcem wzdłuż srebrzystej nici i odwróciła globus.

Drogą Spiralną nieustannie przebiegają pociągi elektryczne. Setki tysięcy ludzi mogą z wielką szybkością przenosić się ze strefy zamieszkania do stref stepów, gór i pól, gdzie nie ma miast, tylko czasowe obozy mistrzów chowu bydła, zasiewów, przemysłu leśnego czy górniczego. Całkowita automatyzacja wszystkich fabryk i elektrowni, a także stacji energetycznych sprawiła, że budowanie w ich pobliżu miast lub większych osiedli było zbyteczne. Znajdują się tam domy jedynie dla nielicznych dyżurnych, obserwatorów, mechaników i monterów.

Planowa organizacja życia zlikwidowała zabójczy wyścig szybkości. Pociągi Drogi Spiralnej biegną z szybkością dwustu kilometrów na godzinę. Szybkobieżnymi statkami, rozwijającymi prędkość tysięcy kilometrów na godzinę można się posługiwać jedynie w nieszczęśliwych wypadkach.

W Okresie Rozłamu dokonano odkrycia energii wewnątrzatomowej. Uczeni już wówczas potrafili wyzwalać znikomą część tej energii i przekształcali ją w wybuch cieplny, którego zabójcze właściwości wykorzystywano niezwłocznie jako broń. Zgromadzono zapasy straszliwych bomb, które następnie, gdy na świecie zapanował komunizm, starano się wyzyskać dla celów pokojowych jako źródło energii. Zrozumiano jednak, że promieniowanie jest niebezpieczne dla życia ludzkiego, i produkcja energii atomowej została ściśle ograniczona. Prawie w tym samym czasie astronomowie drogą badań fizycznych dalekich gwiazd wykryli dwa nowe sposoby otrzymywania energii wewnątrzatomowej — Q i F, bardziej skuteczne i wolne od niebezpiecznych produktów rozpadu.

Obydwa te sposoby stosujemy do dziś, jakkolwiek dla silników astronautycznych ma zastosowanie jeszcze jedna forma energii atomowej — anamezon, odkryty podczas dokładnej obserwacji wielkich gwiazd Galaktyki poprzez Wielki Pierścień.

Wszystkie nagromadzone od dawna zapasy dawnych materiałów termojądrowych — promieniotwórczych izotopów uranu, toru, itp. — zdecydowano zniszczyć, gdy wykryto sposób usunięcia produktów ich rozpadu poza atmosferą ziemską. W wieku Przebudowy umieszczono nad biegunami sztuczne słońce, dzięki czemu lody uległy masowemu roztopieniu i zmienił się klimat całej planety. Woda oceanów podniosła się o siedem metrów, polarne fronty chłodu gwałtownie się zmniejszyły, co pociągnęło za sobą osłabienie pasatów, wysuszających strefy pustynne w okolicach podzwrotnikowych. Wiatry huraganowe i wszelkie inne gwałtowne zaburzenia pogody ustały.

Ciepły step sięgał sześćdziesiątego równoleżnika, a pola i lasy przekroczyły siedemdziesiąty.

Kontynent antarktyczny, w trzech czwartych wyzwolony z lodu, okazał się skarbnicą rud całej ludzkości. Nowo odkryte bogactwa kopalne miały tym większe znaczenie, że na starych kontynentach zostały w znacznej mierze wyeksploatowane dla prowadzenia wojen w minionej epoce.

Zanim jeszcze nastąpiła zasadnicza zmiana klimatu, dokonano budowy ogromnych kanałów i przebito pasma górskie, aby zrównoważyć krążenie mas powietrznych i wodnych planety. Wieczne pompy dielektryczne dopomogły w nawodnieniu nawet wysokogórskich obszarów pustynnej Azji.

Możliwości produkcyjne środków spożywczych wzrosły wielokrotnie, a nowe tereny stały się zdatne do zamieszkania. Ciepłe morze śródlądowe zaczęto wyzyskiwać dla uprawy bogatych w białko wodorostów.

Dawne wątłe statki żeglugi planetarnej mimo wszystko umożliwiły dotarcie do najbliższych planet naszego systemu słonecznego. Ziemię opasał wieniec sztucznych satelitów, które ułatwiły człowiekowi poznanie kosmosu. Właśnie wtedy, czterysta osiem lat temu, zaszedł wypadek tak ważny, że uznano go za początek nowej ery Wielkiego Pierścienia.

Od dawna myśl ludzka usiłowała wynaleźć sposób przekazania na dalekie odległości obrazów, dźwięków i energii bez pośrednictwa jakichkolwiek przewodników. Setki tysięcy uczonych pracowało nad tym zagadnieniem w Akademii Promieniowań Kierunkowych. Stało się to możliwe, gdy odkryto sposób obejścia prawa: „Strumień energii jest proporcjonalny do sinusa kąta rozproszenia promieni”. Wówczas równoległe wiązki promieni zapewniły stałą łączność ze sztucznymi satelitami, a więc i z całym kosmosem. Chroniący życie ekran najonizowanej atmosfery stanowił wieczną przeszkodę w nadawaniu i odbiorze. Bardzo dawno, jeszcze w ciągu trwania Ery Rozbicia Świata, uczeni nasi stwierdzili, że z przestrzeni kosmicznych dochodzą na Ziemię potężne strumienie fał radiowych. Wraz z ogólnym promieniowaniem gromad gwiezdnych i galaktyk docierały do nas z kosmosu w Obwodzie Wielkiego Pierścienia sygnały nadawcze i komunikaty spaczone, na pół wygasłe w atmosferze. Nie rozumieliśmy ich jeszcze wtedy, choć już umieliśmy odbierać owe tajemnicze sygnały, uważając je za promieniowanie martwej materii.

Uczony Kam Amat, Hindus z pochodzenia, wpadł na pomysł przeprowadzenia na sztucznych satelitach doświadczeń z odbiornikami obrazów. W ciągu kilkudziesięciu lat zestawiał cierpliwie coraz nowe kombinacje zakresów.

Kam Amat wyłowił w eterze komunikat nadany z systemu planetarnego gwiazdy podwójnej, noszącej nazwę Łabędzia 61. Na ekranie ukazał się niepodobny do nas, ale ponad wszelką wątpliwość osobnik ludzki i wskazał napis, ułożony z symboli Wielkiego Pierścienia. Napis ten odczytano dopiero po dziewięćdziesięciu latach. Zdobi on obecnie pomnik Karna Amata i brzmi następująco: „Pozdrawiamy was, bracia, którzy wchodzicie do naszej rodziny! Oddzieleni przestrzenią i czasem, jednoczymy się w kręgu wielkiej siły”.

Język symboli, wykresów i map Wielkiego Pierścienia okazał się łatwy do rozszyfrowania dla ludzi na tym szczeblu rozwoju, który już został osiągnięty. Po dwustu latach mogliśmy już rozmawiać z sobą za pomocą mechanizmów tłumaczących. Nawiązaliśmy łączność z systemami planetarnymi bliższych gwiazd, odbieramy i nadajemy obrazy życia różnych światów. Niedawno odebraliśmy wieści od czternastu planet wielkiego ośrodka życia Deneba w Łabędziu, kolosalnej gwiazdy o mocy świetlnej czterech tysięcy ośmiuset słońc, znajdującej się od nas w odległości stu dwóch parseków. Rozwój myśli przebiegał tam innymi drogami, ale osiągnął nasz poziom.

A ze światów starodawnych, z kulistych gromad naszej Galaktyki i olbrzymiej, zamieszkanej przestrzeni dokoła ośrodka galaktycznego przychodzą dziwne obrazy i widowiska, dotąd jeszcze nie wyjaśnione, niepojęte. Są utrwalone przez mechanizmy pamięciowe i przekazywane do Akademii Granic Wiedzy. Tak bowiem nazywa się organizacja naukowa opracowująca zagadnienia postawione dopiero przez naukę współczesną. Staramy się zrozumieć mentalność, która w ciągu milionów lat odbiegła prawdopodobnie daleko od naszej umysłowości, inne bowiem były tam drogi rozwoju od organizmów niższych do istot myślących.

Veda Kong odwróciła się od ekranu, w który wpatrywała się jak zahipnotyzowana, i rzuciła pytające spojrzenie w stronę Dara Wiatra. Ten z uśmiechem skinął głową na znak uznania. Veda uniosła dumnie głowę, wciągnęła ręce i zwróciła się do tych niewidzialnych, którzy po upływie trzynastu lat mieli usłyszeć jej słowa i ujrzeć jej obraz:

— Taka jest nasza historia. Trudna, zawiła i długa była droga wiodąca na wyżyny wiedzy. Wołamy do Was: jednoczcie się z nami w Wielkim Pierścieniu, pomóżcie nam rozprzestrzeniać we wszechświecie potęgę rozumu i pokonać martwą, bezwładną materię!

Głos Vedy zabrzmiał triumfalnie; zadźwięczała w nim, zda się, moc wszystkich pokoleń ludzi ziemskich, którzy się wznieśli tak wysoko, że już sięgali poza granice własnej Galaktyki, ku dalszym gwiezdnym wyspom wszechświata.

Rozległ się przeciągły miedziany brzęk — to Dar Wiatr przesunął uchwyt, wyłączając nadawczy strumień energii. Ekran zgasł. Na przejrzystej płycie po prawej stronie pozostał świecący słup nadawczo-odbiorczego kanału.

Zmęczona Veda cicho zwinęła się w kłębek w głębi wielkiego fotela. Dar Wiatr posadził przy stole kierowniczym Mvena Masa, sam zaś pochylił się nad jego ramieniem. Nagle ekran w złotej oprawie zniknął, a na jego miejsce ukazała się nieprawdopodobna głębia.

Veda Kong, która po raz pierwszy widziała ten cud, westchnęła głęboko. Rzeczywiście, nawet ludzie doskonale znający drogi skomplikowanej interferencji fal świetlnych, dzięki którym uzyskiwano taką głębokość i szerokość widzenia, bywali zaskoczeni tym widokiem.

Ciemna powierzchnia obcej planety zbliżała się rosnąc z sekundy na sekundę. Był to bardzo rzadko spotykany system gwiazdy podwójnej, gdzie dwa słońca tak się równoważyły nawzajem, że orbita ich planety była zupełnie prawidłowa i mogło na niej powstać życie. Obydwa słońca, pomarańczowe i czerwone, mniejsze niż nasze, oświetlały lodowisko martwego morza. W tym świetle lód wydawał się czerwony. Na skraju płaskich, czarnych gór, w tajemniczym, fioletowoczarnym blasku stał ogromny gmach. Promień widzenia padł na jego dach, potem jakby go przeszył i wszyscy ujrzeli mężczyznę o szarej skórze, okrągłych, sowich oczach, w obwódkach ze srebrnego puchu. Był wysoki i smukły, miał długie, podobne do macek kończyny. Człowiek ten dziwacznie potrząsał głową, jakby oddając szybki ukłon, i skierował swoje beznamiętne, podobne do obiektywów oczy na ekran. Otwarły się bezzębne usta osłonięte podobną do nosa, miękką klapą skóry. W tej samej chwili zabrzmiał delikatny, melodyjny głos mechanizmu tłumaczącego.

— Zaf Ftet, kierownik informacji sześćdziesiąt jeden Łabędzia. Dziś nadajemy dla żółtej gwiazdy STL3388 + 04ŻF…

Dar Wiatr i Junius Ant zamienili spojrzenia, a Mven Mas uścisnął Dara Wiatra za rękę. Były to galaktyczne sygnały Ziemi, ściślej — słonecznego systemu planetarnego. Niegdyś obserwatorzy z innych planet uważali go za jednego wielkiego satelitę Słońca, okrążającego je w ciągu pięćdziesięciu dziewięciu lat ziemskich. Jeden raz w tym okresie przypada koniunkcja Jowisza i Saturna, powodując dostrzegalne dla astronomów z bliskich gwiazd odchylenie Słońca. Ten sam błąd popełniali także nasi astronomowie w stosunku do wielu systemów planetarnych, o których istnieniu wiedziano już w czasach starożytnych.

Junius Ant sprawdził działanie mechanizmu pamięciowego i dane czujności zegarowego pogotowia z jeszcze większym pośpiechem niż na początku odbioru.

Beznamiętny głos tłumacza elektronowego kontynuował:

— Stwierdzamy zupełnie dobry odbiór z gwiazdy… — znów posypały się cyfry i szereg urywanych dźwięków — dokonany przypadkowo, nie w czasie transmisji Wielkiego Pierścienia. Nie znają jeszcze języka Pierścienia i zużywają niepotrzebnie energię, nadając w czasie godzin milczenia. Odpowiadaliśmy im w czasie ich transmisji. Wyniki staną się znane w przybliżeniu za trzy dziesiąte sekundy… — Głos umilkł. Przyrządy sygnałowe świeciły się dalej z wyjątkiem zgasłego zielonego oka.

— Te, dotąd nie wyjaśnione, przerwy w nadawaniu pochodzą może z przepływu legendarnego pola obojętnego pomiędzy nami a planetą, jak to nazywają astronauci — tłumaczył Vedzie Junius Ant.

— Trzy dziesiąte sekundy galaktycznej, to znaczy, że trzeba będzie czekać około sześciuset lat — burknął ponuro Dar Wiatr. — Ciekawe, po co nam to?

— O ile zrozumiałem — odezwał się Mven Mas — gwiazdą, z którą tamci nawiązali łączność, jest Epsilon Tukana w gwiazdozbiorze nieba południowego. Jej odległość wynosi dziewięćdziesiąt parseków. To już sięga granic naszej stałej łączności. Nie ustanowiliśmy jej jeszcze poza obrębem Deneba.

— Ale przecież odbieramy i środek Galaktyki, i gromady kuliste? — rzekła Veda Kong.

— Nieregularnie, przypadkowo albo też poprzez mechanizmy pamięciowe innych członków Wielkiego Pierścienia, tworzących wyciągnięty w przestrzeń łańcuch — odrzekł Mven Mas.

— Komunikaty nadane tysiące i dziesiątki tysięcy lat temu nie giną w przestrzeni i w końcu docierają do nas — dodał Junius Ant.

— To znaczy, że o życiu i wiedzy ludzi z innych, bardziej odległych światów wnioskujemy z ogromnym opóźnieniem, na przykład dla strefy środka Galaktyki dwudziestu tysięcy lat?

— Tak, to obojętne, czy te komunikaty otrzymujemy za pośrednictwem zapisów pamięciowych bliższych światów, czy też chwytają je nasze stacje. Widzimy odległe światy, jakimi były w bardzo dawnych czasach. Patrzymy na dawno zmarłych i zapomnianych w swoim świecie ludzi.

— Czyżbyśmy, osiągnąwszy tak wielką władzę nad przyrodą, byli w tym wypadku bezsilni? — z dziecięcym oburzeniem zawołała Veda. — Czyż doprawdy nie można dotrzeć do odległych światów inną drogą niż z pomocą promienia falowego czy fotonowego?

— Jakże panią doskonale rozumiem, Vedo! — odezwał się Mven Mas.

— Akademia Granic Wiedzy pracuje nad zagadnieniami przezwyciężenia przestrzeni, czasu i siły przyciągania — wtrącił Dar Wiatr — ale jak dotąd uczeni nie doszli jeszcze do stadium doświadczeń…

Nagle zielone oko zaświeciło na nowo i Veda znów odczuła zawrót głowy na widok ekranu zagłębiającego się w otchłań przestworzy. Ostro zaznaczone brzegi obrazu świadczyły o tym, że nie jest to bezpośredni odbiór, lecz odtworzony z mechanizmu pamięciowego.

Najpierw ukazała się powierzchnia planety, widoczna oczywiście ze stacji-satelity. Ogromne, bladofioletowe, upiorne słońce, rozżarzone niemal do stanu płynności, zalewało swymi przeszywającymi promieniami błękitną atmosferę i osłonę obłoczną planety.

— Otóż i ono, słońce planety Epsilon Tukana, gwiazda o wysokiej temperaturze klasy B9. Jej blask jest równy blaskowi siedemdziesięciu ośmiu naszych słońc — wyszeptał Mven Mas.

Dar Wiatr i Junius Ant skinęli potwierdzająco.

Słońce zmieniło kształt, jak gdyby się zwężając i opuszczając na samą powierzchnią nieznanego świata.

Wysoko wznosiły się okrągłe, jakby odlane z brązu kopuły gór. Nieznany minerał czy też metal o ziarnistej budowie jarzył się w białym migotliwym świetle błękitnego słońca. Nawet w dalekim od doskonałości odbiorze aparatury nieznany świat jaśniał uroczyście, z jakąś zwycięską wspaniałością.

Refleksy promieni wieńczyły kontury mosiężnych gór srebrzysto-różową koroną, której odbicie tworzyło szeroką, świetlistą drogę w powolnych falach fioletowego morza. Woda o barwie ametystu czyniła wrażenie ciężkiej i połyskiwała od wewnątrz czerwonymi światełkami, tworzącymi jakby skupienia żywych, małych oczek. Fale lizały podnóże masywnej, olbrzymiej figury stojącej na brzegu w dumnej samotności. Postać kobieca wyrzeźbiona w ciemnoczerwonym kamieniu odrzuciła w tył głowę i jakby w ekstazie sięgała wyciągniętymi ramionami głębi płomiennych niebios. Mogłaby być córą Ziemi. Całkowite podobieństwo do postaci ludzkiej działało nie mniej wstrząsająco niż niezwykłe piękno rzeźby, w której jednoczyła się potężna siła i uduchowienie. Była jakby ucieleśnieniem marzenia ziemskiego rzeźbiarza. Z polerowanego, czerwonego kamienia posągu tchnęło jakieś tajemnicze, pociągające nieznanym urokiem życie.

Pięcioro ziemskich ludzi w milczeniu patrzyło na zadziwiający nowy świat. Z piersi Mvena Masa wyrwało się przeciągłe westchnienie. Już pierwsze spojrzenie na posąg wzbudziło w nim nastrój radosnego oczekiwania.

Naprzeciwko posągu, na wybrzeżu, srebrne, koronkowe wieże oznaczały początek szerokich, białych schodów wznoszących się swobodnie ponad gąszczem smukłych drzew o turkusowym listowiu.

— One powinny dźwięczeć! — szepnął Dar Wiatr do ucha Vedy, wskazując wieżę. Veda skinęła głową.

Aparat nadawczy nowej planety w dalszym ciągu wysyłał wciąż inne, bezdźwięczne obrazy.

Przez sekundę były widoczne białe ściany o szerokich występach, przecięte portalem z błękitnego kamienia, i oto na ekranie ukazało się wysokie pomieszczenie, pławiące się w jaskrawym świetle. Matowoperłowa barwa żłobkowanych ścian nadawała wszystkiemu, co się znajdowało w tej sali, niewymowną wyrazistość. Przy szmaragdowej płycie stała grupa osób.

Płomiennie czerwona barwa ich skóry odpowiadała odcieniowi posągu. Nie było w tym dla Ziemian nic nadzwyczajnego — niektóre plemiona Ameryki Środkowej, sądząc wedle zachowanych z czasów starożytnych zdjęć, miały podobną, może tylko cokolwiek jaśniejszą barwę skóry.

W sali było dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Obie pary różniły się strojami. Para stojąca przy zielonej płycie miała na sobie złociste, krótkie, podobne do wytwornych kombinezonów szaty zaopatrzone w kilka spinek. Tamtych zaś dwoje spowijały długie płaszcze o barwie perlistej, jaką miały ściany.

Pierwsza para wykonywała płynne ruchy, dotykając ukośnie naciągniętych strun, umocowanych z lewej strony płyty. Ściana z polerowanego szmaragdu czy szkła stała się przejrzysta. W takt owych ruchów w krysztale płynęły jeden za drugim obrazy. Zjawiały się i nikły tak szybko, że nawet tacy wytrawni obserwatorzy, jak Junius Ant i Dar Wiatr, z trudnością rozumieli ich sens.

W kolejnym następowaniu po sobie mosiężnych gór, fioletowego oceanu i turkusowych lasów była cała historia planety. Oczom astronautów ukazał się świat zwierzęcych i roślinnych form, czasami zupełnie niezrozumiałych, kiedy indziej pięknych, które mijały niby widma dalekiej przeszłości. Wiele zwierząt i roślin zdawało się wykazywać podobieństwo do tych kształtów życia, które przechowała kronika warstw kory ziemskiej. Wysoko się wspinała drabina form doskonalącej się coraz bardziej żywej materii. Nieskończenie długa droga rozwoju wydawała się każdemu mieszkańcowi Ziemi jeszcze dłuższa, bardziej męcząca i trudniejsza niż jego własny rodowód.

W widmowym blasku aparatury zamigotały nowe obrazy: płomienie wielkich ognisk, skupiska ogromnych głazów na równinach, bitwy toczone z drapieżnymi zwierzętami, uroczystości pogrzebowe i religijne. Ale oto na całej szerokości płyty wyrosła postać męża okrytego płaszczem z pstrej skóry zwierzęcej. Jedną ręką wsparty o włócznię, drugą wznosił ku gwiazdom szerokim władczym gestem i postawił nogę na powalonym u swoich stóp potworze o sztywnej grzywie i wyszczerzonych, długich kłach. Na drugim planie stał rząd kobiet i mężczyzn trzymających się parami za ręce i, jak się zdawało, śpiewających jakąś pieśń.

Obraz znikł, a na tym miejscu, gdzie się ukazywały migotliwe widziadła tajemniczych światów, majaczyła już tylko ciemna powierzchnia polerowanego kamienia.

Wtedy para w złocistych szatach odeszła na prawo, a ich miejsce zajęła para druga. Błyskawicznym i niemal niedostrzegalnym ruchem zostały odrzucone płaszcze i na perłowym tle ścian ukazały się ciemnoczerwone ciała. Mężczyzna wyciągnął obydwie ręce ku kobiecie, która odpowiedziała na to uśmiechem tak dumnej i olśniewającej radości, że Ziemianie zamienili z sobą spojrzenia. W perłowej sali dalekiego, zagubionego w bezmiarach kosmosu świata owa para rozpoczęła powolny taniec. Był to zresztą nie tyle taniec, co układ póz w tanecznym rytmie. Owa para najwidoczniej miała za zadanie okazać doskonałość, piękno linii i plastyczną prężność swych ciał. W tej rytmicznej wymianie ruchów odgadywało się monumentalną i jednocześnie smutną muzykę, stanowiącą jakby wspomnienie niezliczonych i bezimiennych ofiar wciąż naprzód postępującego życia, dzięki którym powstała tak piękna i myśląca istota, jaką jest człowiek.

Mvenowi wydało się, że słyszy symfonię czystych, wysokich tonów podbudowaną dudniącym i miarowym rytmem niskich brzmień. Veda Kong ścisnęła dłoń Dara Wiatra, ale ten nie zwrócił na to uwagi. Junius Ant patrzył stojąc nieruchomo i wstrzymując oddech.

Mieszkańcy Tukana byli tak bardzo podobni do Ziemian, że stopniowo zacierało się wrażenie inności tego świata. Ci czerwonoskórzy odznaczali się takim pięknem fizycznym, jakiego człowiek na Ziemi jeszcze nie osiągnął, a jakie żyło jedynie w marzeniach i tworach artystów, wcielając się w niewielką tylko liczbę ludzi.

„Im trudniejsza i dłuższa była droga ślepej ewolucji od dzikiego zwierzęcia do istoty myślącej, tym bardziej podziwu godna jest doskonałość wyższych form życia, a tym samym i ich piękno — myślał Dar Wiatr. — Już od dawna ludzie Ziemi zrozumieli, że piękno polega na instynktownym wykształceniu przez istoty myślące celowości budowy swych organizmów i przystosowywaniu się do określonych przeznaczeń. Im różnorodniejsze są te przeznaczenia, tym piękniejsza staje się forma. Mieszkańcy Tukana są z pewnością wielostronniejsi i zręczniejsi od nas. A może ich cywilizacja kładła większy akcent na fizyczny i umysłowy rozwój człowieka kosztem techniki? Nasza kultura przez długi czas była opanowana przez technicyzm i dopiero z nastaniem ustroju komunistycznego weszła na drogę doskonalenia samego człowieka”.

Taniec się skończył. Młoda dziewczyna wyszła na środek sali, po czym uniosła ramiona i twarz ku sufitowi. Światło skupiało się teraz jedynie na niej.

Spojrzenia Ziemian powędrowały mimo woli za jej wzrokiem. Na suficie było wyobrażone rozgwieżdżone niebo. Znajdujące się na nim obce gwiazdozbiory nie wywoływały żadnych skojarzeń. Dziewczyna poruszyła ręką i oto na jej palcu wskazującym ukazała się niebieska kulka. Z kulki trysnął srebrzysty promień, który się przekształcił w ogromny wskaźnik. Okrągła plamka świetlista na końcu promienia zatrzymywała się kolejno raz na jednej, to znów na drugiej gwieździe. Wówczas na szmaragdowej płycie ukazywały się obrazy pustynnych bądź zaludnionych planet. Pod czerwonymi, niebieskimi, fioletowymi i żółtymi słońcami płonęły z przygnębiającą beznadziejnością kamieniste lub piaszczyste przestrzenie. Czasami promienie dziwnego, ołowianego słońca powoływały do życia na swych planetach płaskie kopuły i spirale nasycone elektrycznością, pływające na podobieństwo meduz w gęstej, pomarańczowej atmosferze lub po oceanie. W systemie czerwonego słońca rosły drzewa fantastycznie wysokie, o śliskiej, czarnej korze; wyciągały ku niebu, jakby w rozpaczy, miliardy wykrzywionych konarów. Inne planety były całkowicie zalane wodą. Olbrzymie żywe wyspy, ni to zwierzęce, ni to roślinne, pływały wszędzie, poruszając na spokojnej gładziźnie niezliczonymi, kudłatymi mackami.

— Oni nie mają w pobliżu planet z wyższymi formami życia — rzekł nagle Junius Ant, śledzący nieprzerwanie mapę nieznanego nieba.

— Nie — odparł Dar Wiatr — z jednej strony leży płaski układ gwiezdny, jedna z późniejszych formacji Galaktyki. Ale wiemy, że układy płaskie i kuliste, zarówno nowsze, jak i dawniejsze, występują obok siebie na przemian. Od strony Eridana mają układ, w którym żyją istoty myślące. Należy on do Wielkiego Pierścienia.

— WR 4955 + MO 3529… i tak dalej — wtrącił Mven Mas. — Ale czemu tamci nie wiedzą o tym?

— Układ został przyłączony do Wielkiego Pierścienia dwieście siedemdziesiąt pięć lat temu, a ten komunikat nadano wcześniej.

Czerwonoskóra dziewczyna strząsnęła z palca niebieską kulkę i zwróciła się ku widzom z wyciągniętymi ramionami. Zdawało się, że zamierzała uściskać kogoś niewidzialnego, kto stał przed nią. Potem odrzuciła głowę do tyłu i otworzyła usta, jakby rzucała w lodowaty mrok międzygwiezdnych przestworzy gorący zew do ludzi innych światów.

Nie było w niej śladu surowości, jaka cechowała rzeźbione twarze ziemskich czerwonoskórych. Okrągłe oblicze o małym nosku, szeroko rozstawione, ogromne oczy niebieskiej barwy, małe usta przywodziły raczej na myśl ludy zamieszkujące północne obszary globu ziemskiego. Gęste, czarne włosy nie były twarde. Z całej postaci dziewczyny tchnęła radość życia i pewność siebie, która na widzach sprawiała wrażenie wewnętrznej siły.

— Czy oni rzeczywiście nic nie wiedzą o Wielkim Pierścieniu? — prawie jąknęła Veda Kong chyląc głową przed piękną siostrą z kosmosu.

— Teraz pewnie wiedzą — odezwał się Dar Wiatr — przecież to, co widzimy, odbyło się przed trzystu laty.

— Osiemdziesiąt osiem parseków — zahuczał niski głos Mvena Masa. — Ci wszyscy, których widzieliśmy, nie żyją od dawna.

Jakby dla potwierdzenia jego słów, zjawisko cudownego świata znikło. Zgasł także i zielony wskaźnik łączności. Transmisja się skończyła.

Wszyscy zapadli w głęboką zadumę. Pierwszy ocknął się Dar Wiatr. Gryząc wargi z wyrazem przykrości, szybko poruszył rączkę wykonaną z kamienia granatu. Wyłączenie energii ozwało się dudniącym, metalicznym hukiem, uprzedzającym inżynierów stacji energetycznych o tym, że należy obecnie skierować potężny strumień do właściwych kanałów. Zakończywszy manipulacje przy aparaturze, kierownik stacji kosmicznych ponownie zwrócił się do swoich towarzyszy.

Junius Ant przeglądał pokreślone kartki.

— Część mnemogramu (pamięciowego zapisu) z mapą gwieździstego nieba na suficie należy niezwłocznie przesłać do Instytutu Nieba Południowego — powiedział do młodego pomocnika Dara Wiatra.

Tamten spojrzał na Juniusa Anta ze zdziwieniem, jak gdyby budząc się z niezwykłego snu.

Surowy uczony zataił uśmiech — czyż oglądane zjawisko nie było w rzeczy samej wizją cudownego świata, przekazaną przed trzema wiekami? Świata, który ujrzą teraz miliardy ludzi na Ziemi oraz na stacjach Księżyca, Marsa i Wenus.

— Miał pan rację, Mvenie — uśmiechnął się Dar Wiatr — mówiąc jeszcze przed odbiorem, że dziś zajdzie coś niezwykłego. Po raz pierwszy od czterystu lat istnienia Wielkiego Pierścienia z głębi wszechświata przyszła wieść o planecie zamieszkanej przez naszych braci, bliskich nam nie tylko rozumem, ale i budową ciała. Cieszy mniej nadzwyczaj to odkrycie. Dobrze się zaczyna pańska działalność. Ludzie czasów starożytnych uważaliby to za dobrą wróżbę, nasi psychologowie zaś powiedzieliby, że zaszedł wypadek pokrzepiający na duchu i mogący odegrać rolę bodźca do dalszej…

Dar Wiatr zreflektował się nagle: czuł, że jest podniecony i za dużo mówi. Gadatliwość w epoce Wielkiego Pierścienia była uważana za jedną z najhaniebniejszych wad człowieka, toteż zamilkł nie kończąc zdania.

— Tak, tak! — odezwał się z roztargnieniem Mven Mas.

Junius Ant wyczuł w jego głosie i sposobie bycia pewną rezerwę. To go zastanowiło. Veda Kong lekko pogłaskała palcem dłoń Dara Wiatra i skinęła na Afrykańczyka.

„Może jest zbyt wrażliwy” — pomyślał Dar Wiatr i przyjrzał się uważnie swemu następcy.

Ale Mven Mas szybko się zorientował i znowu stał się spokojnym, uważnym specjalistą. Ruchome schody przeniosły ich na górę, ku szerokim oknom i wygwieżdżonemu niebu, równie dalekiemu, jak w ciągu trzydziestu tysięcy lat istnienia człowieka — ściślej: tej jego odmiany, która nosi miano Homo Sapiens.

Mven Mas i Dar Wiatr musieli jeszcze tu pozostać.

Veda Kong szepnęła Darowi, że nigdy nie zapomni tej nocy.

— Wydawałam się sobie tak bardzo godną politowania — kończyła z uśmiechem zadającym kłam tym smutnym słowom.

Dar Wiatr zrozumiał, co miała na myśli, i przecząco potrząsnął głową.

— Jestem pewien, że gdyby owa kobieta zobaczyła panią, Vedo, byłaby dumna ze swojej siostry. Naprawdę, nasza Ziemia nie jest gorsza od ich świata! — Twarz Dara Wiatra promieniała miłością.

— No, drogi przyjacielu, to tylko w pańskich oczach — uśmiechnęła się Veda. — Niech pan spyta Mvena Masa!.. — Żartobliwie osłoniła oczy ręką i znikła za załomem ściany.

Kiedy wreszcie Mven Mas pozostał sam, już dniało. W chłodnawym, nieruchomym powietrzu rozlało się szare światło, morze i niebo nabrały kryształowej przejrzystości. Morze miało srebrzysty, a niebo różowy odcień.

Mven Mas długo stał na balkonie obserwatorium wpatrując się w znajome zarysy budynków.

Na niewysokiej płaszczyźnie dźwigała się wzwyż olbrzymia aluminiowa arkada, przekreślona dziewięcioma równoległymi pasami aluminiowymi, oddzielonymi od siebie opalowokremowymi srebrzysto-białymi szybami plastycznymi — gmach Rady Astronautycznej. Przed gmachem wzniesiono pomnik pierwszych ludzi, którzy wyruszyli w przestrzenie kosmiczne. Stok stromej góry sięgającej obłoków wieńczył statek astronautyczny starodawnego typu — rybokształtna rakieta, mierząca swym nosem w niedostępne jeszcze wyżyny. Długi rząd ludzi wspinał się z trudem po zboczu, okrążając cokół pomnika — piloci statków rakietowych, fizycy, astronomowie, biolodzy, śmiali pisarze-fantaści…

Świt jarzył się już na kadłubie starodawnego statku kosmicznego i na lekkich, ażurowych konturach gmachów, a Mven Mas wciąż i jeszcze przemierzał balkon szerokimi krokami. Ani razu jak dotąd nie doznał takiego wstrząsu. Wychowany według zasad ogólnie obowiązujących w dobie Wielkiego Pierścienia, przeszedł trudny kurs wychowania fizycznego i przeszedł z powodzeniem „próbę sprawności Herkulesa”, nazwaną tak na pamiątkę pięknych mitów starożytnej Hellady. Próbie tej musiał się poddać każdy młodzieniec j ś kończący szkołę. Jeśli dobrze wywiązał się z zadania, uznawano go za godnego wyższego szczebla wykształcenia.

Mven Mas pracował w Tybecie zachodnim, zaopatrując tamtejsze kopalnie w wodę, opiekował się lasem araukarii na płaskowzgórzu Nahebta w Ameryce Południowej i tępił rekiny, które znowu ukazały się przy brzegach australijskich. Jego życiowy hart i wybitne zdolności pozwoliły mu odbyć długoletnią naukę i przygotować się do trudnej i odpowiedzialnej działalności. Dziś, kiedy zaraz na początku nowej pracy dane mu było zetknąć się z dalekim światem tak wiele mającym wspólnego z Ziemią, w duszy Mvena Masa zadrgała jakaś nieznana struna. Poczuł, jakby się rozwarła przed nim otchłań, dokoła której chodził przez długie lata swego życia nie przeczuwając jej istnienia. Tak silne było pragnienie nowego spotkania z planetą gwiazdy Epsilon Tukana — ze światem, który ucieleśniał najpiękniejsze baśni ludzkości. Nigdy nie zapomni czerwonej dziewczyny, jej wyciągniętych i przywołujących rąk, jej rozchylonych ust!..

To, że od owego cudownego świata dzieliła go przestrzeń dziewięćdziesięciu lat świetlnych, że nie istniała żadna techniczna możliwość dotarcia doń, nie osłabiało, lecz wzmagało palącą tęsknotę.

Загрузка...