13. Anioły nieba

Wstrzymując oddech Erg Noor śledził poczynania doświadczonych laborantów. Ogromna ilość przyrządów przypominała sterownię w statku kosmicznym, ale przestronna sala o szerokich, niebieskawych oknach przeczyła temu.

Pośrodku pokoju, na metalowym stole stała komora z grubych płyt rufolucytowych — materiału przepuszczającego promienie podczerwone jak i światło widzialne. Rury i przewody gęsto oplatały brązową emalię pojemnika wodnego, w którym więziono dwie czarne meduzy z planety gwiazdy żelaznej.

Eon Tal, z ręką ciągle jeszcze bezwładnie zwisającą, z daleka spoglądał na bęben automatycznego rejestratora. Na czole biologa perliły się kropelki potu.

Erg Noor zwilżył językiem wyschnięte wargi.

— Po pięciu latach podróży pozostał tam chyba jedynie proch — odezwał się ochrypłym głosem astronauta.

— Byłoby to dla nas ogromne nieszczęście — odparł biolog. — Chcąc określić charakter urazu, będziemy zmuszeni szukać po omacku i to może przez wiele lat.

— Pan nadal przypuszcza, że meduzy i krzyż uśmiercają zdobycz w sposób identyczny?

— Nie tylko ja tak sądzę. Grim Szar i wszyscy inni doszli do tego samego wniosku. Początkowo jednak przychodziły nam do głowy najrozmaitsze kombinacje. Wyobrażałem sobie, że czarny krzyż w ogóle nie ma nic wspólnego z planetą.

— Pamięta pan, ja również tak sądziłem. Ubzdurałem sobie, że to istota z dyskowatego statku, którego strzeże. Ale jeżeli się głębiej zastanowić, to jasne się staje, że nie ma sensu strzec tej niedostępnej twierdzy od strony zewnętrznej. Nasza próba otwarcia statku wykazała niedorzeczność takich przypuszczeń.

— Wyobrażałem sobie, że krzyż w ogóle nie jest organizmem żywym, raczej jakimś robotem ustawionym dla ochrony statku.

— Właśnie, właśnie! Teraz, oczywiście, zmieniłem zdanie. Czarny krzyż to żywa istota zrodzona w świecie mroku. Stwory te najprawdopodobniej żyją w dole, na równinie. Ten jeden ukazał się od strony przejścia pomiędzy zwałami skalnymi. Meduzy zaś jako lżejsze i bardziej ruchliwe zamieszkują płaskowyż, na którym wylądowaliśmy. Związek czarnego krzyża z dyskiem jest całkowicie przypadkowy, po prostu nasze urządzenia ochronne dotknęły tego odległego zakątka równiny, który pozostawał zawsze w ciemności poza gigantycznym dyskiem.

— A więc uważa pan, że zabójcze narządy krzyża i meduz są identyczne?

— Tak. U tych stworzeń, przebywających w tych samych warunkach, musiały ukształtować się takie same narządy. Gwiazda żelazna to źródło promieniowania cieplnego i elektryczności. Cała atmosfera planety jest silnie nasycona elektrycznością. Grim Szar uważa, że istoty te czerpały energię z atmosfery, wytwarzając takie skupienia jak nasze pioruny kuliste. Proszę tylko przypomnieć sobie ruch brunatnych gwiazdek na mackach meduz.

— Krzyż miał także macki, ale nie było…

— Po prostu nikt nie zdążył dostrzec. Ale charakter porażeń łącznie z paraliżem wyższego ośrodka jest taki sam u Nizy i u mnie. To zasadniczy dowód i zasadnicza nadzieja.

— Nadzieja? — zdziwił się Erg Noor.

— Rozumie się. Proszę spojrzeć — biolog wskazał prostą linię zapisu na bębnie — czułe elektrody zanurzone w pułapkę z meduzami nie wykazują nic. Potwory wlazły tam z pełnym ładunkiem swojej energii, która musiała pozostać w pojemniku po jego zapieczętowaniu. Izolacyjna ochrona kosmicznych naczyń żywnościowych chyba nie jest do przeniknięcia. To nie są przecie nasze lekkie, biologiczne skafandry. Proszę sobie przypomnieć, że krzyż, który poraził Nizę, panu nie wyrządził szkody. Jego ultradźwięk dotarł poprzez skafander osłabiając, wolę, ale ładunki paraliżujące okazały się bezsilne. Przeszyły one skafander Nizy, podobnie jak meduzy przebiły mój.

— Wynika stąd, że ładunek piorunów kulistych czy innych podobnych, który się znalazł w pojemniku, nadal tam pozostaje. Ale przyrządy nic nie wykazują…

— Na tym opieram moje nadzieje. Meduzy nie rozsypały się w proch.

— Rozumiem. Otorbiły się, ukryły się niby w kokonie.

— A tak. Takie postacie przystosowania są powszechne wśród J organizmów, którym grozi niebezpieczeństwo. Długie, lodowate noce czarnej planety, jej straszliwe huragany podczas „wschodu” i „zachodu” to są właśnie te niebezpieczeństwa. Okresy takie jednak stosunkowo szybko mijają i jestem pewien, że meduzy tak samo szybko się „przepoczwarzą j ą”, powracając do normalnego stanu ze stanu otorbienia. Jeżeli rozumowanie nasze jest słuszne, będziemy mogli bez większych trudności przywrócić naszym czarnym stworom ich zabójczą moc działania.

— Przez odtworzenie temperatury, atmosfery, oświetlenia i innych warunków czarnej planety?

— Tak. Wszystko już jest obliczone i przygotowane. Niedługo zjawi się Grim Szar. Zaczniemy przedmuchiwać pojemnik mieszaniną neonowo-tlenowo-azotową pod ciśnieniem trzech atmosfer. Wpierw się jednak przekonamy…

Eon Tal naradzał się z dwoma asystentami. Jakiś aparat podpełzł do brązowego pojemnika. Przednia płyta rufolucytowa odsunęła się, otwierając dostęp do niebezpiecznej pułapki.

Elektrody wewnątrz naczynia zostały zastąpione przez mikrozwierciadła z cylindrycznymi lampami. Jeden z asystentów stanął przy pulpicie teleaparatury. Na ekranie ukazała się wklęsła powierzchnia pokryta ziarnistym pyłem i mdło odbijająca promienie lamp — była to wewnętrzna ścianka pojemnika. Wolno i płynnie obracało się zwierciadło. Eon Tal mówił:

— Prześwietlenie promieniami Roentgena jest utrudnione, ponieważ izolacja jest zbyt silna. Toteż stosujemy bardziej skomplikowane sposoby.

Obrót zwierciadła uchwycił odbicie dna naczynia, a na nim dwie białe gałki w kształcie nieregularnych kuł, o porowatej, włóknistej powierzchni. Były podobne do uzyskanej niedawno kultury owoców drzew chlebowych o średnicy siedemdziesięciu centymetrów.

— Proszę połączyć TWF z wektorem Grima Szara — zwrócił się biolog do pomocnika.

Gdy uczony przekonał się o słuszności przypuszczeń kolegów, natychmiast przybiegł do laboratorium. Z zainteresowaniem oglądał przygotowane aparaty. Grim Szar nie przypominał tych wielkich uczonych, których cechuje imponujący wygląd i władcze usposobienie. Był podobny do Rena Boża; mfał również chłopięcy wygląd, tak bardzo nie harmonizujący z potęgą jego umysłu.

— Rozpruć szew! — polecił Grim Szar.

Mechaniczne ramię rozcięło warstwę twardej masy emaliowanej, nie naruszając ciężkiej pokrywy. Węże doprowadzające mieszankę gazową włączono do zaworów. Silny reflektor promieni podczerwonych spełniał rolą gwiazdy żelaznej.

— Temperatura… ciążenie… ciśnienie… natężenie pola elektrycznego… — powtarzał dane przyrządów znajdujący się przy nich asystent. Po upływie pół godziny Grim Szar zwrócił się do astronautów.

— Chodźmy do sali wypoczynkowej. Trudno przewidzieć, kiedy się ożywią te kapsle. Jeżeli Eon ma słuszność, powinno to nastąpić szybko. Dyżurni nas zawiadomią.

Instytut Prądów Nerwowych wybudowano daleko od strefy mieszkalnej, na kresach stepowego rezerwatu. U schyłku lata ziemia wyschła i wiatr z charakterystycznym szelestem wpadał przez szeroko otwarte okna, niosąc lekki zapach wysuszonych traw.

Trzej badacze usiedli w wygodnych fotelach i w milczeniu spoglądali przez okna na falowanie gorącego powietrza ponad wierzchołkami rozłożystych drzew. Od czasu do czasu któryś z nich przymykał oczy, ale napięcie oczekiwania było zbyt duże, by pozwolić na drzemkę. Tym razem los nie wystawiał cierpliwości uczonych na zbyt długą próbę. Przed upływem trzech godzin zajaśniał ekran bezpośredniej łączności. Dyżurny asystent zawołał w podnieceniu:

— Pokrywa się rusza!

W mgnieniu oka wszyscy znaleźli się w laboratorium.

— Zamknąć na głucho komorę rufolucytową, sprawdzić hermetyczność! — zarządził Grim Szar. — Stworzyć w komorze warunki planety.

Lekki syk potężnych pomp, pogwizdywanie równoważników ciśnienia — i oto w komorze powstała atmosfera świata ciemności.

— Zwiększyć wilgotność i natężenie pola elektrycznego — polecił Grim Szar.

Wyraźny zapach ozonu napełnił laboratorium.

Nie zaszło nic nowego. Uczony marszczył brwi oglądając przyrządy i starając się wykryć błąd.

— Potrzebna jest ciemność! — zabrzmiał nagle donośny głos Erga Noora.

Eon Tal aż podskoczył.

— Jakże mogłem zapomnieć! Grim Szar nie był na gwieździe żelaznej, ale ja!..

— Okiennice polaryzujące! — zawołał uczony.

Światło zgasło. Laboratorium oświetlały tylko światełka przyrządów. Asystenci osłonili pulpit kotarami, tak że wszystko utonęło w mroku. Tu i ówdzie połyskiwały punkciki fosforyzujących wskaźników.

Dech czarnej planety owionął astronautów, wskrzeszając w pamięci straszliwe i porywające dni ciężkiej walki.

Upłynęło kilka minut w milczeniu, słychać było jedynie ostrożne ruchy Eona Tala, który za polaryzującym parawanem nastrajał ekran dla promieni podczerwonych.

Rozległ się słaby dźwięk, a potem ciężki odgłos upadku — wewnątrz rufolucytowej komory spadła pokrywa z pojemnika. Znajomy migot brązowych błyśnięć — to macki czarnego potwora ukazały się ponad brzegiem naczynia. Niespodziewanym rzutem stwór podskoczył w górę, rozciągając zasłonę ciemności nad całą komorą rufolucytową aż po strop. Tysiące brązowych gwiazdek zamigotały na powierzchni ciała meduzy, która wybrzuszyła się kopulasto, wpierając wyprostowane macki w dno komory. Również czarne widmo drugiego potwora uniosło się z komory, budząc mimowolny lęk swoimi szybkimi, bezdźwięcznymi ruchami. Jednakże, za mocnymi ścianami komory, w otoczeniu zdalnie kierowanych przyrządów, stwory planety mroku były bezsilne.

Przyrządy wymierzały, fotografowały, określały, wykreślały skomplikowane krzywe dokonując analizy ustroju potworów według różnorodnych fizycznych, chemicznych i biologicznych wskaźników. Umysł ludzki syntetyzował na nowo te tak bardzo jakościowo zróżnicowane dane, zapoznawał się ze strukturą nieznanych tworów grozy i podporządkowywał je własnym badaniom.

Każda mijająca godzina dawała Noorowi pewność odniesionego zwycięstwa.

Coraz większą radość zdradzał Eon Tal, coraz bardziej ożywiał się Grim Szar i jego młodzi asystenci.

Wreszcie uczony zbliżył się do Erga Noora.

— Może pan odejść spokojnie. My pozostaniemy tu do końca prac badawczych. Nie chciałbym włączać widzialnego światła — te meduzy nie znajdą przed nim ucieczki. A powinny dać odpowiedź na wszystkie pytania, które nas interesują.

— A dowiecie się?

— Po trzech, czterech dniach otrzymamy wyczerpujące dane. Ale już teraz można sobie wytworzyć pojęcie o działaniu struktury paraliżującej.

— Co umożliwi leczenie Nizy i Eona?

— Tak.

Dopiero teraz Erg Noor zdał sobie sprawę, jak wielki ciężar nosił w sobie od tamtego czarnego dnia czy też nocy. Szalona radość ogarnęła tego zawsze powściągliwego człowieka; z pewnym wysiłkiem musiał pokonać w sobie nagłą chęć uściskania niepozornego człowieczka — Grima Szara. Zaskoczony swoją reakcją Erg Noor opanował się, a na jego twarzy ukazał się znowu wyraz skupienia.

— Pańskie badania będą pomocne następnej wyprawie w walce z tymi stworami.

— Oczywiście. Teraz już dobrze poznamy wroga. Ale czy rzeczywiście do tego świata straszliwego ciążenia i mroku zostanie wysłana wyprawa?

— Niewątpliwie tak.


Rozpoczynał się ciepły dzień północnej jesieni.

Erg Noor kroczył powoli, bez zwykłej gwałtowności, stąpając bosymi stopami po wilgotnej trawie. Z przodu, na skraju lasu wysoka ściana cedrów przeplatała się z ogołoconymi z liści klonami, sterczącymi niby szare słupy dymu. Tu, w rezerwacie, człowiek nie wtrącał się do spraw przyrody. Pogmatwane zarośla wysokich traw i ich ostry, mieszany zapach miały swój niepowtarzalny urok.

Drogę przecięła rzeka. Erg Noor zszedł w dół po ścieżce. Wiatr marszczył migocącą w słońcu, przejrzystą wodę, pokrywając jej powierzchnię siatką drobnych fal. Pływały w niej kawałki mchu i wodorostów. Ich cienie kładły się niebieskawymi plamami na denny piasek. Po drugiej stronie rzeki kłoniły się pod wiatrem liliowe kwiaty dzwonków. Zapach mokrych łąk i czerwonych liści jesiennych radował serca ludzkie, w których pozostały jeszcze pradawne odczucia pierwotnego rolnika.

Jaskrawożółta wilga przysiadła na gałęzi, wydając ostry, kpiący gwizd.

Po srebrzystym niebie przepływały pierzaste obłoki. Erg Noor wgłębił się w mrok lasku, pachnący igliwiem i żywicą; po chwili wspiął się na wzgórek i otarł chusteczką spocone czoło. Zagajnik otaczający klinikę neurologiczną nie był duży, tak że Erg szybko znalazł się na drodze. Rzeczka kaskadami wpadała do basenów z mlecznego szkła. Kilkoro mężczyzn i kobiet w strojach kąpielowych przecięło drogę i pobiegło wśród pstrych kwietników. Woda jesienna chyba nie była bardzo ciepła, ale biegacze zachęcając się nawzajem okrzykami rzucili się do basenu i podpłynęli pod samą kaskadę kipiącej pianą wody. Noor mimo woli się uśmiechnął. Gdzieś z daleka, z fabryki czy farmy, dobiegło bicie zegara…

Erg, który większą część swego życia spędził na statku kosmicznym, z niebywałą mocą odczuł piękno rodzimej planety. Napełniało go uczucie wielkiej wdzięczności dla wszystkich ludzi, którzy brali udział w ratowaniu Nizy. Dziś spotkali się w klinicznym ogrodzie. Po naradzie z lekarzami postanowili razem wyjechać do północnego sanatorium neurologicznego. Gdy się tylko udało pomyślnie usunąć skutki paraliżu i zlikwidować zahamowania w korze mózgowej, wywołane przez ładunki macek czarnego krzyża, Niza całkowicie odzyskała zdrowie. Należało jej tylko po tak długim śnie kataleptycznym przywrócić dawną energię. Niza żywa i zdrowa! Ergowi wydawało się, że nigdy nie potrafi myśleć o tym bez radosnego podniecenia.

Dostrzegł samotną postać kobiecą, która szła w jego kierunku. Poznałby ją wśród tysiąca innych. Veda Kong. Veda, o której nie przestawać myśleć, dopóki się nie zorientował, że drogi ich są różne. Erg Noor przyzwyczajony do wykresów mechanizmów licznikowych wyobrażał sobie własne dążenie jako biegnącą w górę parabolę, Veda zaś swoją mentalnością tkwiła w głębinie minionych wieków. Ich drogi rozchodziły się coraz bardziej.

Tak dobrze znana twarz Vedy zadziwiła nagle Erga Noora swym podobieństwem do Nizy. Tak samo wąska, z szeroko rozstawionymi oczami, z wysokim czołem ponad jaskółczymi brwiami, z podobnie kpiarskim i czułym jednocześnie wyrazem wydatnych warg. Nawet taki sam z lekka zadarty nosek zdobił obydwie.

— Dlaczego pan mi się tak przygląda? — zdziwiła się Veda.

Wyciągnęła do Erga obydwie ręce, które ten przytulił do policzków. Veda lekko drgnęła i uwolniła dłonie. Erg uśmiechnął się.

— Chciałem podziękować tym rękom, które pielęgnowały Nizę… Wiem wszystko! Konieczna była stała opieka i pani zrezygnowała z interesującej wyprawy. Dwa miesiące!..

— Nie zrezygnowałam, tylko spóźniłam się czekając na „Tantrę”. A poza tym jestem zachwycona pańską Niza! Zewnętrznie łączy nas pewne podobieństwo, ale ona to prawdziwa towarzyszka zwycięzcy żelaznych gwiazd i kosmosu, towarzyszka oddana i rzetelna…

— Vedo!

— Ja nie żartuję, Erg! Czy pan nie czuje, że nie czas na żarty? Trzeba wyjaśnić z miejsca wszystko.

— Wszystko jest jasne. Ale ja dziękuję nie za siebie, za Nizę…

— Niech pan nie dziękuje. Byłoby mi ciężko, gdyby ją pan stracił.

— Rozumiem, ale nie wierzę znając Vedę Kong, której jest obce wszelkie wyrachowanie. Toteż moja wdzięczność nie wyczerpała się bynajmniej.

Erg Noor pogłaskał ramię młodej kobiety i ujął jej dłoń. Szli w milczeniu. Erg Noor przemówił pierwszy:

— Któż jest ten prawdziwy?

— Dar Wiatr.

— Dawny kierownik stacji kosmicznych. A więc tak.

— Nie poznaję pana. Używa pan nic nie znaczących słów.

— Widocznie się zmieniłem… Znam Dara Wiatra jedynie z pracy i sądziłem, że to także jeden z kosmicznych marzycieli.

— Tak jest. Jego umiłowaniem jest świat gwiazd, ale umie łączyć tę miłość z miłością Ziemi, jaka cechowała pradawnych rolników.

Erg spojrzał przelotnie na swą wąską dłoń muzyka i matematyka.

— Gdyby pani wiedziała, Vedo, jak bardzo kocham Ziemię teraz!..

— Po tych ciemnościach i po długiej podróży ze sparaliżowaną Niza? Oczywiście! Ale…

— Ale ta miłość, uważa pani, nie jest podstawą mego życia, tak?

— Właśnie. Jest pan prawdziwym bohaterem, a więc nie ogranicza się pan do jednego czynu. Z tej swojej miłości boi się pan uronić bodaj kroplę na Ziemię, aby zachować ją w całości dla kosmosu. Też w imię Ziemi.

— Vedo, w Czasach Ciemnoty spalono by panią na stosie!

— Mówiono mi już o tym… Oto skrzyżowanie. Gdzie pana obuwie?

— Zostawiłem w ogrodzie, kiedy szedłem, żeby panią spotkać. Wrócę po nie.

— Do widzenia. Moja rola skończona, a teraz na pana kolej. Gdzie się spotkamy? Czy dopiero przed odlotem pańskiego statku?

— Nie, nie, Vedo! Razem z Niza udajemy się do polarnego sanatorium na trzy miesiące. Proszę przyjechać do nas i przywieźć Dara Wiatra.

— Które to sanatorium? „Kamienne Serce” na wybrzeżu północnosyberyjskim czy też „Jesienne Liście” w Islandii?

— Już jest za późno, żeby jechać na Północ. Skierowano nas na półkulę południową, do „Białej Zorzy” na Ziemi Grahama.

— Zgoda. Jeżeli Dar Wiatr od razu nie wyruszy na odbudowę Satelity 57. Chyba najpierw muszą przygotować materiały…

— Cóż z niego za człowiek Ziemi, jeśli prawie rok będzie tkwił w niebie!

— Och, bez przycinków! W porównaniu z pańskimi fantastycznymi przestrzeniami, które nas rozdzieliły, jest to bardzo bliskie niebo.

— Pani żałuje, Vedo?

— Po co pan pyta? W każdym z nas tkwią dwie istoty: jedna wyrywa się do czegoś nowego, druga strzeże dawnego i rada by przy nim zostać. Wie pan sam, że przez powrót nigdy się nie osiąga celu.

— Ale żal pozostaje… jak wieniec na drogim grobie. Droga Vedo, proszę mnie pocałować!..

Młoda kobieta spełniła posłusznie prośbę astronauty, następnie odepchnęła go z lekka i poszła szybko w kierunku linii elektrobusowej. Erg Noor odprowadzał ją wzrokiem aż do chwili, gdy robot — kierowca zatrzymał wóz, w którego wnętrzu znikła jej czerwona suknia.

Veda także patrzyła na stojącego bez ruchu Erga Noora. W jej pamięci brzmiał natrętnie wiersz dawnego poety znany obecnie w postaci popularnej piosenki. Dar Wiatr zacytował go niegdyś Vedzie w odpowiedzi na jej czuły wyrzut:

I nie rozłączą nas nieba anioły,

Ni duchy głębin, ani ludzie źli,

Dopóki w sercach naszych miłość gości,

O moja cudna, Annabel-Li!

(E.A. Poe)

Było to wyzwanie rzucone siłom przyrody przez dawnego mężczyznę, który bez walki nie chciał oddać losowi ukochanej.

Elektrobus zbliżał się do odgałęzienia Drogi Spiralnej, a Veda wciąż jeszcze stała przy oknie, oparta o polerowaną poręcz, i nuciła przepojoną głębokim smutkiem piosenkę.

„Anioły — tak w dawnych czasach religijni Europejczycy nazywali wyimaginowane duchy nieba, zwiastuny woli bóstw. Anioł oznacza w języku starogreckim zwiastuna. Słowo zapomniane od wielu wieków…”

Na stacji Veda otrząsnęła się ze swych myśli, ale niebawem znów do nich powróciła.

— Zwiastuny nieba, kosmosu, tak by można nazwać Erga Noora, Mvena Masa i Dara Wiatra. Zwłaszcza Dara Wiatra, kiedy się znajdzie na bliskim, ziemskim niebie przy budowie satelity… — Veda uśmiechnęła się. — Ale w takim razie duchy głębin to my, historycy — powiedziała głośno i wsłuchana w brzmienie własnego głosu roześmiała się wesoło. — Tak, właśnie anioły nieba i duchy głębin! Czy się to tylko spodoba Darowi Wiatrowi?…


Niskie limby o czarnym igliwiu — odporna na zimno forma otrzymana drogą kultywacji specjalnie dla okolic Subantarktyki — uroczyście szumiały pod naporem nie słabnącego wiatru. Zimne powietrze płynęło bystrą rzeką niosąc z sobą niezwykłą świeżość, właściwą otwartym oceanom i wysokim górom. W górach w zetknięciu z wiecznym śniegiem upalny wiatr ma smak musującego wina. Tu oddech oceanu czuło się niemal dotykalnie, jako opływający ciało wiew wilgoci.

Budynki sanatorium „Biała Zorza” schodziły ku morzu stopniami szklanych ścian, przypominając swoimi zaokrąglonymi kształtami ogromne okręty dalekiej przeszłości. Bladomalinowe zabarwienie przestrzeni między oknami, klatkami schodowymi, i pionowymi kolumnami we dnie kontrastowo odbijało się od kopulastych mas czekoladowo-liliowych skał andezytowych poprzecinanych niebieskawo-szarymi ścieżkami, pokrytymi stopem syjenitu. Obecnie jednak noc podbiegunowego przedwiośnia stonowała wszystkie barwy swym specyficznym, białawym światłem, sączącym się jednocześnie z głębi nieba i morza. Słońce skryło się za płaskowzgórzem. Monumentalna zorza rozprzestrzeniała się na całą południową stronę. Był to odblask potężnych lodów kontynentu antarktycznego, lodów, które się zachowały na wysokim garbie jego połowy wschodniej, dokąd je usunęła wola ludzka, pozostawiając zaledwie jedną czwartą dawnej tarczy lodowcowej. Biała zorza lodowa, od której wzięło nazwę sanatorium, zmieniła wszystko w widmowy świat lekkiej światłości bez cieni i refleksów.

Czworo ludzi szło wolno w kierunku oceanu, stąpając po lśniącej srebrzyście ścieżce. Twarze mężczyzn idących w tyle robiły wrażenie rzeźb wykutych w szarym granicie, oczy kobiet przybrały zagadkową głębię.

Niza Krit tuliła twarz do futrzanego kołnierza narzutki Vedy Kong. Była podniecona. Veda przypatrywała się Nizie z lekkim zdziwieniem.

— Wydaje mi się, że najlepszą rzeczą, jaką kobieta może złożyć ukochanemu w darze, jest stworzenie go na nowo i tym samym przedłużenie życia swego bohatera. Przecież to już prawie nieśmiertelność.

— Mężczyźni rozumują inaczej — odparła Veda. — Dar Wiatr mówił mi, że nie chciałby mieć córki zbyt podobnej do ukochanej. Byłoby mu trudno zejść ze świata pozostawiając ją samą, bez swojej miłości, bez ochrony… To przeżytki dawnej zazdrości i potrzeba ochrony.

— A dla mnie jest nie do zniesienia myśl o rozłące z maleństwem, z moją najbardziej własną istotą — ciągnęła pochłonięta myślami Niza. — Oddać je na wychowanie zaraz po wykarmieniu!

— Rozumiem to, ale się nie zgadzam. — Veda zachmurzyła się, dziewczyna bowiem poruszyła bolesną strunę jej duszy. — Jedno z najważniejszych zadań ludzkości to przezwyciężenie ślepego instynktu macierzyńskiego. Jest rzeczą bezsporną, że tylko zbiorowe wychowanie dzieci przez specjalnie w tym celu kształconych i dobieranych ludzi może ukształtować człowieka naszej społeczności. Teraz się już nie spotyka egzaltowanej miłości macierzyńskiej, tak powszechnej w dawnych czasach. Każda matka wie, że cały świat jest życzliwie ustosunkowany do jej dziecka. Toteż instynktowna miłość wilczycy, zrodzona ze strachu o swoje małe, stopniowo zanika.

— Pojmuję to — odparła Niza — ale tylko rozumowo.

— A ja całym swym jestestwem czuję, że największe szczęście polega na sprawianiu radości innej istocie. Dostępne ono jest teraz każdemu człowiekowi bez względu na wiek. Jest to uczucie, którego w dawnych społeczeństwach doznawali jedynie rodzice, babki, dziadkowie, przede wszystkim zaś matki… Stała obecność przy maleństwie to przecież także przeżytek czasów, w których kobiety były skrępowane warunkami życia i nie mogły towarzyszyć swoim ukochanym. Wy oboje będziecie z sobą razem, póki się kochacie.

— Nie wiem, ale bywa, że czuję palące pragnienie, żeby obok mnie szło takie maluśkie, podobne do niego stworzonko… I… nie, nic nie wiem!

— Istnieje Wyspa Matki — Jawa. Tam żyją kobiety, które chcą same wychowywać swoje dzieci.

— O nie! Tego bym nie potrafiła. Czuję w sobie nadmiar sił i poza tym, byłam już raz w kosmosie…

Veda uśmiechnęła się życzliwie.

— Pani jest wcieleniem młodości, Nizo, i nie tylko w sensie fizycznym. Stykając się ze sprzecznościami życia, jak większość młodych, nie pojmuje pani, że są one właśnie samym życiem, że radość miłości niesie z sobą trwogi, troski i smutek tym silniejsze, im mocniejsza jest miłość. A pani się wydaje, że już pierwszy cios zadany przez życie potrafi człowieka złamać.

Wymawiając ostatnie słowa Veda doznała jakby olśnienia. Nie, nie sama tylko młodość była przyczyną trosk i pragnień Nizy!

Veda popełniła często spotykany błąd polegający na przekonaniu, że rany duszy goją się podobnie jak uszkodzenia ciała. Wcale tak nie jest! Jakże długo potrafi się jątrzyć rana psychiczna pod powłoką zupełnie zdrowego ciała! Czasami nieznaczny bodziec powoduje otwarcie rany. Tak było i z Niza — pięcioletni paraliż pozostawił pamięć o sobie we wszystkich komórkach ciała, podobnie jak groza spotkania z czarnym krzyżem, który jej omal nie pozbawił życia.

Zgadując tok myśli Vedy, Niza ozwała się głuchym głosem:

— Po przygodach na żelaznej gwieździe nie opuszcza mnie dziwne uczucie. W duszy pozostała trwożna pustka. Istnieje ona obok skłonności do radosnych uniesień. Nie tłumi ich, ale sama też nie wygasa. Aby z nią skutecznie walczyć, muszę być zajęta czymś, co mnie całkowicie pochłonie, co mi uniemożliwi przebywanie sam na sam z tamtym… Wiem teraz, co to jest kosmos dla pojedynczego człowieka, i chylę czoło przed pierwszymi bohaterami astronautyki.

— Zdaje mi się, że rozumiem — odparła Veda. — Byłam na zagubionych wśród oceanu wysepkach Polinezji. Tam, w chwilach samotności, sam na sam z morzem, ogarniała mnie niezmierna tęsknota, smutek, jakbym słyszała płynącą z dali beznadziejną pieśń. Zapewne pamięć pierwotnego osamotnienia świadomości mówi człowiekowi o tym, jaki był bezbronny i słaby w swojej klatce-duszy. Tylko wspólna praca i wspólna myśl może go uratować. Przypływa statek, zagubiony w bezmiarze wód, ale nieobjęty ocean już się zmienia. Garstka towarzyszy i statek — to już osobny świat dążący do dostępnych i podporządkowanych mu przestrzeni. Podobnie dzieje się ze statkiem kosmicznym. Ale samotność w obliczu kosmosu… — Veda wzdrygnęła się. — Nie wiem, czy człowiek ją zniesie.

Niza jeszcze mocniej przytuliła się do Vedy.

— Jakże słuszne jest to, co pani mówi. Toteż chcę wszystko naraz…

— Pokochałam panią. Teraz już rozumiem pani decyzję… Uważałam ją za szaloną.

Niza w milczeniu uścisnęła rękę Vedy i dotknęła twarzą jej chłodnego policzka.

— Czy tylko pani wytrwa, Nizo? To przecież takie trudne!

— O jakich trudnościach pani mówi, Vedo? — odwrócił się Erg Noor słysząc ostatnie słowa. — Czyżbyście się zmówili z Darem Wiatrem? Już od pół godziny namawia mnie, abym przekazał młodzieży moje doświadczenia astronauty, a nie wybierał się do lotu, z którego się nie wraca.

— I cóż, przekonał pana?

— Nie. Moje doświadczenie astronauty będzie bardziej przydatne wyprawie „Łabędzia” i doprowadzeniu go do celu — Erg Noor wskazał jasne, bezgwiezdne niebo, gdzie poniżej Małego Obłoku Magellana powinien pod Tukanem i Wężem Wodnym płonąć Archernar — drogą, której nie odbył jeszcze ani jeden statek Ziemi czy Pierścienia!

Zza płaskowzgórza błysnął rąbek słońca, którego promienie rozproszyły tajemniczy welon białej zorzy. Czworo przyjaciół zatrzymało się na brzegu morza. Ocean oddychał chłodem, obmywając spadzisty brzeg burzliwymi falami. Veda Kong z ciekawością patrzyła na staIową wodę, szybko ciemniejącą na głębinie i nabierającą w promieniach słonecznych fioletowego odcienia lodu.

Niza Krit stała tuż obok w swym niebieskawym futerku i takiej samej czapeczce, spod której wysuwała się chmura rudych włosów. Według swego zwyczaju dziewczyna lekko podrzucała głowę w górę. Dar Wiatr spoglądał na nią z mimowolnym podziwem i nagle się zachmurzył.

— Panu nie podoba się Niza? — z przesadnym oburzeniem zawołała Veda.

— Pani wie, że jestem nią zachwycony — odrzekł ponuro Dar Wiatr — ale wydaje mi się tak mała i krucha w stosunku do tego…

— W stosunku do tego, co mnie czeka? — wyzywająco rzuciła Niza. — Po Ergu atakuje pan z kolei mnie.

— Wcale nie zamierzam tego robić — poważnie i ze smutkiem odparł Dar Wiatr — ale mój żal jest zupełnie naturalny. Przepiękny twór mojej ukochanej Ziemi musi zginąć w otchłani ciemności kosmicznej i w jej potwornym zimnie. To nie kaprys, nie współczucie, Nizo, tylko smutek po stracie.

— Pan to odczuwa podobnie jak ja — rzekła Veda. — Co za kontrast: Niza, migotliwy płomyk życia, i martwe lodowate przestworza!

— Robię więc wrażenie wątłego kwiatu? — zapytała dziewczyna. Dziwny ton jej głosu powstrzymał Vedę od dania twierdzącej odpowiedzi.

— Któż bardziej ode mnie lubi walczyć z zimnem! — dziewczyna zerwała z głowy czapkę i wstrząsnąwszy rudymi kędziorami zdjęła futerko.

— Co pani robi, Nizo? — zawołała Veda Kong rzucając się w jej stronę.

Ale Niza już wbiegła na skałę wystającą nad falami i podała Vedzie swoje ubranie.

Skoczyła i zanurzyła się w zimnych falach oceanu. Vedę przejął dreszcz na myśl o chłodzie, jakiego musi doznać kąpiący się o tej porze. Niza spokojnie odpływała dalej, przecinając szybkimi ruchami rąk fale.

Veda Kong śledziła ją z zachwytem.

— Niza to dobra towarzyszka dla polarnego niedźwiedzia, a nie dla Erga Noora. Czy pan, człowiek północy, da się zakasować?

— Pochodzę z północy, ale wolę ciepłe morza — wyrzekł żałośnie Dar Wiatr zbliżając się niechętnie ku brzegowi.

Już rozebrany zanurzył palce u nogi w wodę, próbując jej temperatury, i z głośnym okrzykiem rzucił się na spotkanie stalowej fali. Trzy szerokie uderzenia rąk wyniosły go na grzebień fali, z którego ześliznął się w dół. Tylko wieloletni trening i kąpiel w ciągu całego roku uratowały prestiż Dara Wiatra. Tracił oddech i po chwili przed oczyma zawirowały mu czerwone kręgi. Kilkoma gwałtownymi zanurzeniami i skokami przywrócił zdolność oddechu. Wypłynął zsiniały, drżący i razem z Niza pognał pod górę. Już po kilku minutach rozkoszowali się ciepłem futrzanych okryć.

— Im lepiej poznaję panią — szepnęła Veda — tym mocniejsze jest moje przekonanie, że Erg Noor nie pomylił się w wyborze. Pani, a nie kto inny, doda mu otuchy w ciężkiej chwili, pocieszy i potrafi ustrzec…

Policzki Nizy oblał rumieniec.

Przy śniadaniu spożywanym na wielkiej wieży tarasu, wibrującej pod wpływem wiatru, Veda często napotykała zamyślone i czułe spojrzenie dziewczyny. Siedzieli w milczeniu jak ludzie, którzy się mieli rozstać na długo.

— Przykro poznać takich ludzi i więcej już ich nie ujrzeć — odezwał się Dar Wiatr.

— A może pan…? — zaczął Erg Noor.

— Mój wolny czas minął. Ja już muszę wędrować w górę. Grom Orm już czeka.

— Pora i na mnie — dodała Veda. — Zanurzę się w swoją głębię, w niedawno odkrytą pieczarę stanowiącą skrytkę w Epoce Rozbicia Świata.

— „Łabędź” będzie gotów w połowie przyszłego roku, montaż i przygotowania rozpoczniemy za sześć tygodni — cicho powiedział Erg. — Kto jest teraz kierownikiem stacji kosmicznych?

— Na razie Junius Ant, ale on nie chce się rozstawać z mechanizmami pamięciowymi, a Rada jeszcze nie zatwierdziła kandydatury Emba Onga, inżyniera-fizyka ze stacji „F” na Labradorze.

— Nie znam go.

— W ogóle jest mało znany, ponieważ w Akademii Granic Wiedzy zajmuje się kwestią mechaniki megalofalowej.

— Cóż to takiego?

— Duże rytmy kosmosu, gigantyczne fale wolno rozchodzące się w przestrzeni. Przez nie, na przykład, dadzą się wyrazić sprzeczności przy prędkościach światła, dających w wyniku wartości względne większe od jednostki absolutnej… Wszystko to jednak nie jest jeszcze rozpracowane.

— A Mven Mas?

— Pisze książkę o stanach emocjonalnych. Do swego osobistego użytku też nie ma wiele czasu. Akademia Stochastyki i Badania Przyszłości wyznaczyła go na doradcę pańskiego „Łabędzia”. Gdy tylko zostaną zebrane odpowiednie materiały, będzie się musiał pożegnać z książką.

— Szkoda! To ważny temat. Czas najwyższy na zrozumienie wartości sił emocjonalnych — stwierdził Erg Noor.

— Obawiam się, że Mven Mas nie jest zdolny do chłodnej analizy — ozwała się Veda.

— Tak też być powinno, w przeciwnym wypadku nie napisałby nic wybitnego — odparł Dar Wiatr podnosząc się jednocześnie z miejsca.

— Do następnego spotkania! Kończcie jak najszybciej wasze sprawy, bo się nie zobaczymy inaczej — Niza i Erg uścisnęli dłonie przyjaciołom.

— Zobaczymy się — powiedział Dar Wiatr z przekonaniem. W najgorszym razie spotkamy się na pustyni El Homra przed startem.

— Przed startem — zgodzili się astronauci.

— Chodźmy, aniele nieba — Veda wzięła Dara Wiatra pod ramię udając, że nie dostrzega zmarszczki między jego brwiami. — Zapewne dokuczyła już panu Ziemia?


Dar Wiatr stał, z trudem utrzymując równowagę na chwiejnej podstawie jako tako skleconego rusztowania, i spoglądał w dół w straszliwą otchłań między ruchomymi chmurami. Tam była nasza planeta, której ogrom czuło się nawet tu, w odległości pięć razy większej od jej średnicy. Widoczne były szarawe kontury kontynentów i ciemno-fioletowe — mórz.

Dar Wiatr poznawał znane mu ze zdjęć jeszcze od czasów dzieciństwa zarysy. Oto wklęsła linia przekreślona poprzecznie pasmami gór. Po prawej stronie lśni morze, po lewej, na wprost — wąska dolina podgórza. Miał szczęście: chmury rozsunęły się akurat nad tym wycinkiem planety, na którym pracuje właśnie Veda. Tam, u stóp prostych stoków spiżowociemnych gór znajduje się gdzieś starodawna pieczara, zbiegająca obszernymi tarasami w dół, w głąb Ziemi. Tam Veda wykrywa wśród zakurzonych i niemych odłamków dawnego życia te drobiny prawdy historycznej, bez której nie można rozumieć współczesności ani przewidywać przyszłości.

Dar Wiatr, przechylony przez platformę z rowkowanych arkuszy brązu cyrkonowego, przesłał w myśli pozdrowienie do tego odległego punktu znów kryjącego się pod napływającymi z zachodu, pierzastymi chmurami, które połyskiwały jaskrawym blaskiem. Nocna ciemność wznosiła się tam niby ściana ozdobiona błyskami gwiazd. Warstwy chmur nasuwały się jedna nad drugą niczym olbrzymie tratwy. Pod nimi, w ciemniejącej przepaści, powierzchnia Ziemi przesuwała się ku ścianie mroku, jak gdyby na zawsze pogrążając się w niebyt. Delikatna zorza zodiakalna otulała planetę od strony zacienionej, połyskując w czarnej otchłani kosmosu.

Nad oświetloną stroną planety zawisła błękitna zasłona obłoczna odzwierciedlająca potężne światło stalowoszarego Słońca. Kto by spojrzał na chmury bez zaciemniających filtrów, niechybnie postradałby wzrok, podobnie jak ten, komu przyszłaby myśl obrócenia się w stronę groźnego źródła światła bez ochrony, jaką stanowi ośmiusetkilometrowa warstwa atmosfery. ziemskiej. Krótkofalowe, przenikliwe promienie Słońca — pozafiołkowe i rentgenowskie — biegły potężnym potokiem, zabójczym dla każdego życia. Łączyła się z nimi nieustanna ulewa cząstek kosmicznych. Nowo wybuchające gwiazdy wysyłały w przestrzeń swoje śmiercionośne promienie. Tylko skuteczna ochrona skafandrów ratowała pracujących od zagłady.

Dar Wiatr przerzucił pas ochronny na drugą stronę i ruszył po belce wspornika w kierunku Wielkiej Niedźwiedzicy. Gigantyczna rura była już połączona i miała przebiegać wzdłuż całego przyszłego satelity. Z obydwu jej końców wznosiły się ostre trójkąty podtrzymujące ogromne dyski emanatorów pola magnetycznego. Gdy zostaną ustawione baterie, które przetworzą błękitne promieniowanie Słońca w prąd elektryczny, można będzie usunąć zabezpieczenia i posuwać się wzdłuż magnetycznych linii zasilających, mając na piersi i na plecach płyty kierunkowe.

— Chcemy pracować także w nocy — zabrzmiał nagle w jego hełmie głos młodego inżyniera Kada Lajta. — Oświetlenie obiecał nam dać komendant „Ałtaja”!

Dar Wiatr spojrzał w dół, gdzie niby uśpione ryby wisiały rakiety towarowe. Wyżej, pod płaskim parasolem stanowiącym ochronę przed meteorytami i Słońcem, pływała w przestrzeni zmontowana z arkuszy wewnętrznego poszycia tymczasowa platforma, na której sortowano i układano dostarczone przez rakiety części. Tam też się skupiali, jak rój pszczół, pracownicy połyskując niczym świętojańskie robaczki, gdy odbijające promienie skafandry wychylały się spod parasola. Sieć olinowań i przewodów wychodziła z czarnych otworów rakiet. Wyżej, wprost nad zmontowanym rusztowaniem, grupa ludzi przybierając dziwaczne, często nawet śmieszne pozycje, krzątała się dokoła ciężkiej maszyny. Jeden tylko pierścień z brązu berylowego o powłoce borazonowej ważyłby na Ziemi co najmniej sto ton. Tutaj ten olbrzym posłusznie zwisał na cienkiej linie, która miała wyrównywać prędkości własne obiegu dokoła Ziemi wszystkich tych jeszcze nie zmontowanych części.

Pracujący tu ludzie, gdy się przyzwyczaili do bardzo małej siły ciążenia, nabrali sprawności i zręczności w ruchach. Jednakże tych sprawnych pracowników mieli zastąpić niebawem nowi. Długotrwała praca w warunkach zredukowanej siły ciążenia powodowała zmiany w krwiobiegu, które mogłyby trwać nadal po powrocie na Ziemię i spowodować ciężkie schorzenie, czyniące ze zdrowych ludzi inwalidów. Toteż każdy przebywał na satelicie nie więcej, niż sto pięćdziesiąt godzin roboczych i powracał na Ziemię po przejściu kwarantanny reaklimatyzacyjnej na stacji „Rozdroże”, obiegającej planetę na wysokości dziewięciuset kilometrów.

Dar Wiatr, kierując budową, starał się nie przemęczać fizycznie, mimo że nieraz gorąco pragnął pomóc w pracach, aby je przyspieszyć. Musiał wytrwać tu, na wysokości pięćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów, przez kilka miesięcy.

Praca nocna umożliwiała przyspieszenie terminu powrotu młodych przyjaciół na Ziemię i powołanie zmiany przed właściwym czasem. Drugi statek planetarny przydzielony do budowy, „Barion”, znajdował się na pustyni w Arizonie, gdzie przy ekranach telewizyjnych i pulpitach mechanizmów rejestracyjnych czuwał Grom Orm.

Decyzja prowadzenia prac bez przerw, w godzinach lodowatej nocy kosmicznej mogła znacznie przyspieszyć montaż. Dar Wiatr nie chciał rezygnować z takiej możliwości. Monterzy otrzymawszy pozwolenie, rozproszyli się na wszystkie strony, rozwieszając jeszcze bardziej skomplikowaną pajęczynę przewodów i olinowań. Statek planetarny „Ałtaj”, który był bazą mieszkalną dla pracowników budowy, dotąd wiszący nieruchomo przy belce wspornikowej, nagle odcumował liny z blokami, wiążące jego właz z rusztowaniem satelity. Długie strugi oślepiających płomieni trysnęły z jego silników. Ogromne cielsko statku obróciło się szybko. Ani jeden dźwięk nie przeszył przestrzeni międzyplanetarnej. Sprawnemu dowódcy „Ałtaja” wystarczyło zaledwie kilku wybuchów silnika dla odejścia na wysokość czterdziestu metrów od miejsca budowy i obrócenia swych reflektorów lądowania ku platformie montażowej. Pomiędzy statkiem a rusztowaniem na nowo poprowadzono liny komunikacyjne i cała masa zawieszonych w przestrzeni przedmiotów znów uzyskała względną nieruchomość, nie przerywając jednocześnie swego krążenia dokoła Ziemi z szybkością około dziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę.

Z położenia mas obłocznych Dar Wiatr wywnioskował, że budowa znalazła się obecnie ponad antarktycznym rejonem planety, co oznaczało, że wejdzie niebawem w cień rzucany przez Ziemię. Udoskonalone ogrzewacze skafandrów nie są w stanie całkowicie oprzeć się lodowatemu oddechowi przestrzeni kosmicznej i biada temu podróżnikowi, który by przez lekkomyślność zużył zbyt szybko energię swoich baterii! W ten sposób zginął architekt montażu, ukrywszy się przed nagłym deszczem meteorytów w wyziębionym wnętrzu otwartego kadłuba rakiety, w którym już nie doczekał się przejścia na stronę słoneczną… Inny inżynier został zabity przez meteoryt. Wypadków takich nie możną przewidzieć, nie można im także zapobiec z góry. Budowa satelity zawsze pociąga za sobą ofiary. Prawa stochastyki, których co prawda nie da się stosować do tak drobnych pyłków jak pojedynczy ludzie, powiadają, że największe niebezpieczeństwo zagraża właśnie jemu, Darowi Wiatrowi… Jest przecież najdłużej ze wszystkich na tej wysokości otwierającej dostęp wszelkim możliwym przypadkom… Ale głos wewnętrzny mówił mu, że jego osobie nic złego się nie przydarzy. I jakkolwiek podobna pewność siebie czyniła wrażenie niedorzecznej u człowieka o umyśle matematyka, jednakże bardzo ułatwiała mu spokojne balansowanie na belkowaniach i kratach otwartego, niczym nie chronionego rusztowania w otchłani czarnego nieba.

Montaż części konstrukcji na Ziemi przeprowadzały specjalne mechanizmy noszące nazwę embriotektów, ponieważ pracowały na zasadzie rozrostu żywego organizmu. Oczywiście, cząsteczkowa budowa istoty żywej, realizowana przez odziedziczone mechanizmy cybernetyczne była bardziej skomplikowana, jako podporządkowana nie tylko fizyko-chemicznemu doborowi, ale i nie rozszyfrowanej jeszcze rytmice falowej. Jednak żywe organizmy rosły jedynie w warunkach ciepłych roztworów jonizowanych cząstek, gdy embriotekty pracowały zazwyczaj w prądach spolaryzowanych, w świetle lub w polach magnetycznych. Znaki i symbole zaznaczone na poszczególnych członach za pomocą promieniotwórczego talu orientowały prawidłowo i ściśle detale łączone przez mechanizmy, tak że montaż odbywał się z szybkością i ścisłością, która by niechybnie zadziwiła każdego niewtajemniczonego. Tu, na wysokości, nie było owych mechanizmów montażowych, tak że budowa satelity przypominała staromodny proces budowlany, polegający na czynnościach rąk ludzkich. Mimo wszystkie niebezpieczeństwa praca ta budziła takie zainteresowanie, że ciągnęły do niej tysiące ochotników. Doświadczalne stacje psychologiczne ledwie nadążały z przebadaniem wszystkich chętnych.

Dar Wiatr dotarł do fundamentów mechanizmów słonecznych, które rozłożyły się wachlarzowato dokoła ogromnego łożyska z aparatem sztucznego ciążenia, i włączył swoją baterię grzbietową do kontaktu łańcucha sprawdzającego. W telefonie jego hełmu rozległa się nieskomplikowana melodia. Wtedy równolegle włączył szklaną płytę z widocznym na niej, wykreślonym cienkimi, złotymi liniami schematem. Zabrzmiała ta sama melodia. Dar Wiatr przesunął dwie skale i dwa punkty czasowe pokryły się z sobą. Wówczas stwierdził, że nie było różnicy nie tylko w melodii, ale i w jej tonacji. Ważny fragment przyszłego mechanizmu zmontowano bez zarzutu. Można było rozpocząć montaż emanacyjnych silników elektrycznych. Dar Wiatr wyprostował ramiona zmęczone długim dźwiganiem skafandra i pokręcił głową. Ruch wywołał chrzęst w kręgach szyi zbolałych wskutek długiego unieruchomienia w hełmie. Dar Wiatr szczęśliwie posiadał odporność na psychozy rozpowszechnione wśród pracujących poza atmosferą ziemską — na śpiączkę pozafiołkową i na wściekliznę podczerwoną. Dzięki temu mógł wykonać powierzone sobie zadanie.

Już niedługo pierwsze poszycie uchroni pracujących od przygnębiającej samotności w otwartym kosmosie, nad otchłanią bez nieba i bez ziemi!

Od „Ałtaja” oderwał się niewielki przyrząd ratunkowy, który przemknął jak strzała obok budowy. To wysłano holownik po rakiety automatyczne z kolejnym ładunkiem. Najwyższy czas! Lecące w przestrzeni rakiety z ludźmi i materiałami zbaczały ku nocnej stronie Ziemi. Holownik wracał ciągnąc za sobą trzy długie, rybokształtne konstrukcje, które by na Ziemi ważyły po sto pięćdziesiąt ton każda, nie licząc paliwa.

Rakiety połączono z innymi, już przycumowanymi do platformy montażowej. Dar Wiatr krótkim rzutem przeniósł się na drugą stronę rusztowania, lądując wśród techników kierujących wyładowywaniem. Omawiano tu plan pracy nocnej. Dar Wiatr godził się na to, żądał jednak wymiany wszystkich baterii indywidualnych na nowe, które by zapewniły trzydziestogodzinne, nieprzerwane ogrzewanie skafandrów, nie licząc zaopatrzenia w prąd latarń i radiotelefonów.

Cała budowa dała nura w ciemność jak w niezmierzoną głębinę, tylko miękkie, popielate światło zodiakalne długo jeszcze oświetlało szkielet przyszłego satelity, stygnący na skutek spadku temperatury do minus stu osiemdziesięciu stopni. Jeszcze bardziej niż we dnie — dawało się we znaki wzmożone przewodnictwo. Najmniejsze zużycie izolacji w narzędziach, bateriach czy akumulatorach otulało leżące w pobliżu przedmioty w niebieski odblask prądu rozpływającego się wprost po powierzchni. Przesyłanie prądu w potrzebnych kierunkach stawało się niemożliwe.

Najgęstszy mrok kosmosu nastąpił razem ze wzmożonym zimnem. Gwiazdy świeciły niby jaskrawe, przeszywające igły. Niewidoczny i niedosłyszalny lot meteorytów stawał się jeszcze bardziej przerażający w godzinach nocnych. Na powierzchni ciemnej kuli, w dole, wśród prądów powietrznych połyskiwały naelektryzowane kolorowe obłoki, następowały iskrowe wyładowania o olbrzymiej sile, rozciągały się pasma rozrzedzonej światłości, długie na tysiące kilometrów. Huraganowe wiatry, silniejsze od burzy ziemskiej, pomykały w górnych warstwach powłoki powietrznej.

Nasycona promieniowaniami Słońca i kosmosu atmosfera nie przerywała ani na chwilę swej ożywionej pracy mieszania energii, co niezwykle utrudniało utrzymywanie łączności między placem budowy a rodzimą planetą.

Nagle coś się zmieniło w zagubionym wśród mroku światku. Dar Wiatr nie od razu zrozumiał, że to zapłonęły reflektory „Ałtaja”. Ciemność sczerniała jeszcze bardziej, zbladły okrutne gwiazdy, ale platforma i rusztowanie ostro wystąpiły w blasku białego światła. Po kilku minutach „Ałtaj” zmniejszył napięcie, tak że światło stało się żółte i złagodniało. Statek planetarny oszczędzał energię swych akumulatorów. Znowu jak we dnie ruszyły się kwadraty i elipsy arkuszy poszycia, siatki kondygnacji umacniających, cylindry i rury pojemników, przesuwając się powoli na wyznaczone im miejsca w szkielecie satelity.

Dar Wiatr namacał poprzeczną belkę, chwycił się blokowych trzymadeł i odepchnąwszy się nogą, skoczył w górę. Przy samym włazie do statku planetarnego nacisnął znajdujące się w trzymadłach hamulce, wstrzymał swój rozpęd, żeby nie uderzyć głową w zamknięte drzwi.

W komorze przejściowej nie utrzymywano normalnego ciśnienia ziemskiego, ażeby zmniejszyć stratę powietrza przy wchodzeniu i wychodzeniu większej liczby pracowników. Toteż Dar Wiatr nie zdejmując skafandra wszedł do drugiej komory i tu dopiero wyłączył hełm.

Prostując ciało zbolałe wskutek długiego noszenia skafandra, stąpał energicznie po wewnętrznym pokładzie i rozkoszował się swym normalnym ciężarem. Sztuczna grawitacja statku planetarnego działała bez przerwy. Stać pewnie na twardym gruncie, nie być już drobną muszką, zagubioną w niepewnej i trwożnej pustce, to niewymowna przyjemność. Miękkie oświetlenie, ciepło, wygodny fotel — wszystko to nęciło, aby ułożyć się wygodnie i o niczym nie myśleć. Dar Wiatr odczuwał rozkosz, jakiej doznali jego przodkowie, a która go tak zadziwiała w staroświeckich powieściach. Po długiej wędrówce pustynią, lasem czy pokrytymi lodem górami ludzie czuli się podobnie wchodząc do ciepłego mieszkania, do domu, ziemianki czy wojłokowej jurty. I wtedy, tak jak tu, cienkie ściany dzieliły człowieka od wrogiego świata, zachowując dla niego ciepło i światło, umożliwiając odpoczynek i planowanie dalszych spraw.

Dar Wiatr odepchnął od siebie myśl o fotelu i książce. Należało nawiązać łączność z Ziemią — jaśniejące w wysokości oświetlenie nocne mogło zaalarmować pracowników śledzących budowę ze swych obserwatoriów. Ponadto trzeba uprzedzić o konieczności nadesłania uzupełnień przed terminem.

Łączność została nawiązana pomyślnie — Dar Wiatr rozmówił się z Gromem Ormem nie za pomocą szyfrowej sygnalizacji, lecz za pośrednictwem TWF, który na każdym statku planetarnym dysponował wielką mocą. Stary przewodniczący był zadowolony i z miejsca zatroszczył się o dobór nowej załogi i o szybką wysyłkę części składowych.

Po wyjściu ze sterowni „Ałtaja” Dar Wiatr minął bibliotekę, przerobioną na sypialnię, z dwoma kondygnacjami łóżek. Kabiny, jadalnie, kuchnię, boczne korytarze i dziobową salę silników również zaopatrzono w łóżka dodatkowe. Statek planetarny, zmieniony na bazę stacji, był przepełniony. Ledwie powłócząc nogami szedł Dar Wiatr korytarzem wyłożonym płytami ciepłej w dotyku masy plastycznej, leniwie otwierał i zatrzaskiwał hermetyczne drzwi.

Myślał o astronautach, którzy spędzali dziesiątki łat w podobnych statkach, bez nadziei opuszczenia ich i wyjścia na zewnątrz przed upływem niezmiernie odległego terminu. Przebywa tu zaledwie szósty miesiąc, co dzień opuszcza ciasne pomieszczenie mieszkalne i pracuje w przygnębiającym przestworzu pustki międzyplanetarnej. Już od dłuższego czasu opanowuje go bolesna tęsknota do ukochanej Ziemi — do jej stepów, morza, wrzących życiem ośrodków pasa mieszkalnego. A Erg Noor, Niza i jeszcze dwudziestu członków załogi „Łabędzia” będą musieli spędzić w statku kosmicznym dziewięćdziesiąt dwa lata względne, czyli sto czterdzieści lat ziemskich, wliczając w to powrót statku na rodzimą planetę. Nikt z nich nie będzie żył tak długo! Ich ciała zostaną spalone i pogrzebane tam, w bezkresnej dali, na planetach zielonej gwiazdy cyrkonowej…

Albo też zakończą życie w czasie lotu, a wtedy, zamknięci w rakiecie pogrzebowej, ruszą do ostatniego lotu w kosmos… Tak wypływały niegdyś w otwarte morze grzebalne łodzie jego dalekich przodków unosząc na sobie martwych bojowników. Ale bohaterów, którzy by się godzili na dożywotnie uwięzienie w statku i którzy by startowali do lotu bez nadziei, że wrócą — nie było jeszcze w historii ludzkości. Ale nie! To nie jest słuszne. Veda miałaby tu zasadniczy powód do wyrzutu. Jakże mógł zapomnieć bezimiennych bojowników o wolność i godność człowieka w dawnych czasach, zdecydowanych na stokroć gorsze i straszne — na dożywotnie więzienie w wilgotnych lochach, na tortury. Tak, tamci bohaterowie byli silniejsi i godniejsi podziwu nawet od tych współczesnych, którzy startują do lotu w kosmos ku niezbadanym, dalekim światom!

A on sam, Dar Wiatr, który ani razu jeszcze nie porzucał na dłużej rodzimej planety, jest w porównaniu z nimi wszystkimi marnym człowiekiem, jakimś tam aniołem nieba, jak go kpiąco nazywa umiłowana Veda Kong!

Загрузка...