Nazajutrz w południe nasza szóstka — w towarzystwie Kralicka — wsiadła na pokład podziemnej kolejki zdążającej bezpośrednio do Nowego Jorku. Po godzinie przybyliśmy na miejsce — w samą porę, aby obejrzeć demonstrację apokaliptystów na dworcu. Dowiedzieli się, że Vornan-19 ma wylądować niebawem na nowojorskim lotnisku, urządzili więc huczne powitanie.
Weszliśmy do dworcowego holu i ujrzeliśmy morze spoconych, półnagich ciał. Smugi laserowego światła przecinały powietrze kreśląc litery, które układały się w chwytliwe slogany i zwyczajne wulgaryzmy. Miejscowa policja usiłowała utrzymać jaki taki porządek. Ponad wszystkim unosiło się głuche i bezładne zawodzenie — krzyk anarchii, z którego udało mi się wyłowić tylko słowa: „zagłada… ogień… zagłada…”
Helen McIlwain stanęła jak wryta, oczarowana widowiskiem. Apokaliptyści byli dla niej równie interesującym obiektem badań, co plemienni zaklinacze chorób. Ruszyła biegiem w stronę falującego tłumu, aby móc obserwować rozwój wypadków z bezpośredniej odległości. Kralick zawołał, chcąc ją powstrzymać, lecz było już za późno. Brodaty prorok kultu zagłady chwycił ją za ramię i zerwał misterną strukturę niewielkich kawałków tworzywa sztucznego, która stanowiła owego dnia całą jej garderobę. Fragmenty przyodziewku rozprysły się na wszystkie strony, odsłaniając pas ciała od szyi aż po kibić. W polu widzenia pojawiła się naga pierś, zaskakująco jędrna jak na kobietę w jej wieku, zaskakująco kształtna jak na kobietę tak wątłej postury. Helen była jednak zbyt zainteresowana i podekscytowana, aby zwracać uwagę na takie detale, jak brak ubrania. Uczepiła się kurczowo nowego adoratora, jakby chciała wyszarpać z niego esencję apokaliptyzmu. On tymczasem trząsł nią i szarpał w schizofrenicznej ekstazie. Trzech barczystych mężczyzn z obstawy ruszyło w tamtą stronę, aby uratować naszego etnologa. Pierwszy z nich został powitany przez Helen potężnym kopnięciem w krocze, po którym to ciosie odturlał się na bok. Natychmiast zalała go fala szturmujących fanatyków i więcej już go nie zobaczyliśmy. Pozostała dwójka wyciągnęła neurobicze i ostudziła nieco zapędy tłumu. Podniosły się okrzyki sprzeciwu. Krótkie i ostre jęki cierpiących zlały się z monotonnym zawodzeniem: „zagłada…ogień… zagłada”. Grupka półnagich dziewcząt, z rękami wspartymi na biodrach, niczym karnawałowy korowód, przedefiladowała przed naszymi twarzami zasłaniając widok. Kiedy ruchoma zasłona zniknęła wreszcie, spostrzegłem, że strażnicy oczyścili już teren wokół Helen i usiłowali wyrwać ją poza kordon fanatyków. Uczona silnie przeżyła tę przygodę.
— Zadziwiające — powtarzała nieustannie — zadziwiające, zadziwiające; co za podniecające szaleństwo!
A ściany wciąż wtórowały echem: „zagłada…ogień… zagłada…”
Kralick okrył Helen swoją marynarką, lecz ona odrzuciła ubranie, chcąc pewnie, by wszyscy podziwiali jej ciało. Niedługo potem udało nam się wydostać na zewnątrz. Kiedy mijałem drzwi, doleciał mnie straszliwy okrzyk bólu, górujący ponad wszystkimi innymi dźwiękami. Pomyślałem, że takie wycie może wydawać jedynie człowiek żywcem rozdzierany na kawałki. Nigdy jednak nie było mi dane ustalić, kto wówczas tak przeraźliwie krzyczał i dlaczego.
— …zagłada… — usłyszałem jeszcze, zanim znaleźliśmy się na zewnątrz.
Samochody już na nas czekały. Zabrano nas do hotelu na Manhattanie. Ze sto dwudziestego piątego piętra roztaczał się wspaniały widok na śródmieście. Helen i Kolff bezwstydnie zażądali dwuosobowego apartamentu. Pozostali zajęli pokoje jednoosobowe. Kralick zaopatrzył każdego z nas na odchodnym w pokaźny stosik kaset, omawiających proponowane metody postępowania z Vornanem-19. Swój przydział odłożyłem od razu do szuflady. Spoglądając na ulicę w dole, dostrzegłem postacie sunące nieustannym potokiem po chodnikach; wzory, które formowały się i ulegały rozbiciu, od czasu do czasu jakiś zator, wymachujące ramiona, gesty rozdrażnionych mrówek. Czasami watahy chuliganów pędziły środkiem ulicy, wykrzykując coś na całe gardło. Apokaliptyści. Od jak dawna trwa taki stan? Straciłem kontakt ze światem. Nie rozumiałem dotąd, że w każdym momencie życia człowiek może napotkać na swej drodze chaos i jest wobec niego bezradny. Odwróciłem twarz od szyby. Do pokoju wszedł Morton Fields. Nie odmówił, kiedy zaproponowałem mu drinka. Wystukałem zamówienie na konsolce. Siedzieliśmy w milczeniu, sącząc rum. Miałem tylko nadzieję, że nie uraczy mnie przynudnawym monologiem naszpikowanym określeniami zaczerpniętymi z podręczników psychologii. Lecz takie monologi, nie były w jego stylu. Cechowały go raczej bezpośredniość, trzeźwość spojrzenia, czasami nawet uszczypliwość.
— Nie wydaje ci się, że to wszystko jest snem?
— Przybycie ambasadora z odległej przyszłości?
— Ta specyficzna atmosfera kulturowa. Nastrój fin de siecle.
— To było długie stulecie. Może świat czeka z niecierpliwością na jego zakończenie. Może szalejąca anarchia to tylko pewien sposób na huczne pożegnanie.
— Jest w tym trochę racji — przyznał Fields. — Vornan-19 to ktoś w rodzaju Fortynbrasa. Przybyłym, aby ukoić nasze niespokojne czasy.
— Tak sądzisz?
— Zawsze to jakieś wytłumaczenie.
— Jak dotąd nie okazał się osobą zbyt pomocną — odparłem. — Gdzie stąpnie, tam od razu powstają kłopoty.
— To nie jego wina. Nie przywykł jeszcze do obcowania z barbarzyńcami i wciąż narusza jakieś tabu. Dajmy mu trochę czasu, a gdy pozna nas lepiej, zacznie dokonywać cudów.
— Skąd ta pewność?
Fields w zamyśleniu tarł lewe ucho.
— Posiada dar zjednywania sobie ludzi. Nimb. Boski czar. Wyraźnie to widać, gdy się uśmiecha, zauważyłeś?
— Tak. Tak. Ale dlaczego sądzisz, że wykorzysta swe zdolności z pożytkiem dla nas, a nie zacznie na przykład dla rozrywki podburzać tłum? Przybył do nas jako zbawiciel czy zwykły turysta?
— Za parę dni dowiemy się wszystkiego z pierwszej ręki. Pozwolisz, że zamówię jeszcze jednego drinka?
— Zamów od razu trzy — poleciłem beztrosko. — To nie ja płacę rachunki.
Fields ochoczo spełnił tę prośbę. Jego bezbarwne oczy miały wyraźnie problemy z akomodacją, jakby nosił wzmacniacze rogówki i jeszcze nie nauczył się ich obsługiwać.
— Czy znasz jakiegoś faceta, który spał z Aster Mikkelsen? — spytał po chwili milczenia.
— Raczej nie. A powinienem?
— Tak się zastanawiam — może ona jest lesbijką?
— Wątpię — odparłem. — Czy to z resztą takie ważne?
— Wczoraj wieczorem próbowałem ją uwieść — oznajmił Fields, śmiejąc się cicho.
— Nie omieszkałem zauważyć.
— Byłem zupełnie pijany.
— To także rzuciło mi się w oczy.
— Kiedy usiłowałem zaciągnąć ją do łóżka, Aster powiedziała coś dziwnego — ciągnął Fields. — Oznajmiła mianowicie, że nie sypia z mężczyznami. Stwierdziła to całkiem beznamiętnie, jakby ta sprawa była najzupełniej zrozumiała dla wszystkich poza skończonymi idiotami. Zastanawiam się, czy Aster nie skrywa przypadkiem jakiejś tajemnicy, o której powinienem wiedzieć, a tymczasem nie mam zielonego pojęcia.
— Możesz zapytać Sandy’ego Kralicka — podsunąłem. — On ma dossier każdego z nas.
— Na to mnie nie stać. To znaczy, takie postępowanie byłoby niegodziwe.
— Zabieganie o romans z Aster?
— Nie, łażenie za tym biurokratą, aby wyciągnąć jakieś informacje. Wolę raczej, aby ta sprawa została między nami.
— Między nami profesorami? — podsunąłem.
— W pewnym sensie.
Fields wyszczerzył zęby w uśmiechu — wyczyn, który musiał go wiele kosztować.
— Widzisz, stary, nie chcę zawracać ci głowy moimi sprawami. Myślałem tylko, że może wiesz coś o jej…
— Skłonnościach?
— Właśnie.
— Nie mam na ten temat zielonego pojęcia. Jest doskonałym biochemikiem — stwierdziłem. — Jest typem człowieka, który podchodzi do wszystkiego z dużą rezerwą. To wszystko, co wiem na jej temat.
Niedługo potem Fields wreszcie sobie poszedł. Kiedy otworzył drzwi, doszedł mnie sprośny rechot Lloyda Kolffa grzmiący po korytarzach. Czułem się jak więzień. Może by tak zadzwonić do Kralicka i poprosić, aby znów podesłał mi Martę-Sidney? Zdjąłem ubranie i wszedłem pod prysznic, czekając cierpliwie aż molekuły wody zmyją ze mnie apatię i kurz, jakie osiadły na mnie w czasie podróży z Waszyngtonu. Później trochę czytałem. Kolff podarował mi swoją najnowszą książkę: antologię fenickiej metafizycznej liryki miłosnej, którą przetłumaczył. Fenicjan uważałem zawsze za doskonałych lewantyńskich kupców, którzy nie mieli czasu na pisanie poezji, obojętnie — erotycznej czy jakiejkolwiek innej. A wierszyki były, trzeba przyznać, ogniste i pikantne. Nie śniło mi się dotąd, że istnieje tyle sposobów na opisanie kobiecych narządów płciowych. Strofy przyozdobiono długimi łańcuchami przymiotników — istny katalog wyuzdania. Ciekawe, czy Kolff sprezentował egzemplarz antologii Aster Mikklesen.
Musiałem się zdrzemnąć. Około piątej obudził mnie szelest kartek papieru wylatujących ze szczeliny informacyjnej w ścianie. Kralick przesłał każdemu plan pobytu Vornana-19. Nie było tam żadnych rewelacji: nowojorska giełda, Wielki Kanion, parę fabryk, jakiś indiański rezerwat oraz — opatrzone znakiem zapytania — Luna City. Ciekawe, czy będziemy musieli mu towarzyszyć w tej wyprawie na Księżyc. Pewnie tak.
Wieczorem przy kolacji Helen i Aster wdały się w długą dysputę nad jakąś sprawą, o której ja osobiście nie miałem zielonego pojęcia. Okazało się, że moje krzesło sąsiaduje z fotelem Heymana. Byłem więc, siłą rzeczy, zmuszony prowadzić rozmowę na temat spenglerowskich interpretacji ruchu apokaliptystów. Lloyd Kolff opowiadał sprośne historyjki w kilkunastu językach naraz, Fields zaś słuchał śmiertelnie znudzony i tęgo popijał. Przy deserze dołączył do nas Kralick z miłą wiadomością, że Vornan-19 właśnie wsiada na pokład promu, zmierzającego prosto w stronę Nowego Jorku i należy się go spodziewać jutro w południe. Życzył nam powodzenia.
Nie pojechaliśmy na lotnisko powitać Vornana; Kralick wietrzył kłopoty. Nie bez racji zresztą. Zostaliśmy w hotelu i na ekranach oglądaliśmy uroczystość przybycia gościa z odległej przyszłości. Na miejscu zgromadziły się dwie rywalizujące grupy. Widać było tłumy apokaliptystów, lecz ten obraz nikogo już nie dziwił — ostatnimi czasy wielkie manifestacje apokaliptystów stały się zjawiskiem powszechnym. Nieco bardziej zaskakiwała mnie obecność około tysiąca demonstrantów, których — z braku lepszego określenia — nazwano „uczniami” Vornana. Przybyli, aby oddać mu cześć. Operator z lubością ukazywał ich oblicza. Nie były podobne do wykrzywionych obłędem twarzy apokaliptystów. Nie, tę grupę tworzyli głównie zorganizowani, karni przedstawiciele klasy średniej. W ich manifestacji nie widać było nic z żywiołu Dionizji. Dostrzegłem zdeterminowane twarze, zaciśnięte usta, trzeźwe spojrzenia i obleciał mnie strach. Apokaliptyści reprezentowali szumowiny naszego społeczeństwa, obiboków, wykolejeńców. Ci, którzy przybyli, aby oddać pokłon Vornanowi, byli mieszkańcami niewielkich, podmiejskich domków, drobnymi ciułaczami, rannymi ptaszkami, pracusiami — słowem kręgosłupem Ameryki. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Helen McIlwain.
— Oczywiście — powiedziała. — To jest kontrrewolucja, reakcja na wyczyny apokaliptystów. Ci szarzy ludzi upatrują w Vornanie apostoła, który przybył, aby znów zaprowadzić ład na świecie.
Fields był podobnego zdania.
Pomyślałem o leżących ciałach i różowych udach w sali tanecznej ogrodów Tivoli.
— Jeśli sądzą, że Vornan ma zamiar komukolwiek pomóc, to spotka ich srogi zawód — stwierdziłem. — Dotychczas sprawia wrażenie uosobienia skrajnego chaosu.
— Może zajdzie w nim jakaś przemiana, kiedy spostrzeże, jak wielką władzę sprawuje nad tłumem swych uczniów.
Spośród wszystkich tych zatrważających rzeczy, jakie ujrzałem i usłyszałem w czasie pierwszych dni pobytu gościa, teraz z perspektywy czasu wydaje mi się, że ciche słowa Helen McIlwain były najbardziej złowieszcze.
Rząd, rzecz jasna, miał niezwykle bogate doświadczenie w organizowaniu podniosłych uroczystości. Prasa roztrąbiła wszem i wobec, że Vornan ma wylądować na takim to a takim pasie startowym. Tymczasem lot zakończył się zupełnie gdzie indziej, po drugiej stronie płyty lotniska, a na spodziewane miejsce lądowania przybył prom z Meksyku, podstawiony specjalnie w tym celu. Policja otoczyła demonstrantów kordonem i trzeba przyznać, że poszło jej to bardzo sprawnie. Lecz gdy obie grupy rzuciły się w stronę lotniska, mur tarcz pękł pod potężnym naporem. Apokaliptyści zmieszali się z uczniami Vornana i nie można już było rozróżnić kto jest kim. Operator ukazał na zbliżeniu pulsujący tłum ludzkich ciał, lecz zaraz potem umknął obiektywem w bok, odkrywszy, że zamieszanie przeradza się stopniowo w regularne starcie. Tysiące postaci kłębiły się przy promie, którego bladoniebieski kadłub lśnił tajemniczo w mdłym świetle styczniowego słońca. Tymczasem o milę dalej, na przeciwległym krańcu lotniska, Vornan-19 wysiadł bez przeszkód z prawdziwego promu. Następnie odleciał helikopterem na spotkanie z nami, a cysterny pianowe opróżniały swą zawartość na głowach rozgorączkowanych demonstrantów. Kralick uprzedził nas telefonicznie, iż gość zmierza właśnie w stronę hotelu, który służył nam w Nowym Jorku jako kwatera główna.
Kiedy Vornan-19 kroczył w stronę naszego pokoju, poczułem, ogarniającą mnie nagle, niepowstrzymaną chęć ucieczki.
W jaki sposób mogę wyrazić w słowach natężenie tego wrażenia? Mogę powiedzieć, że w moich myślach w jednej, krótkiej chwili puściły wszystkie cumy pętające wszechświat i Ziemia zaczęła dryfować w bezkresnej pustce. Mogę powiedzieć, że wydawało mi się, iż wędruję po świecie, który nie posiada struktury, spoiwa, sensu. Niezaprzeczalnie była to chwila czystego strachu. Całe to moje ironiczne, prześmiewcze, sarkastyczne pozerstwo opuściło mnie w godzinę największej próby. Zostałem sam, bez pancerza cynizmu, nagi pośród porywistego wiatru. Stanąłem w obliczu faktu, że za chwilę ujrzę wędrowca spoza naszego czasu.
To był strach przed abstrakcją, która nabiera realnych kształtów. Można dużo mówić o projekcie odwrócenia czasu, można nawet wysłać parę elektronów w niedaleką przeszłość, lecz to wszystko w dalszym ciągu pozostaje tylko abstrakcją. Nigdy nie widziałem elektronu ani nie jestem w stanie sprecyzować, gdzie zaczyna się przeszłość. A tu nagle materia kosmosu zostaje rozdarta i czuję na twarzy wicher przyszłości. Choć z całych sił próbowałem przywołać dawny sceptycyzm, okazało się to ponad moje siły. Boże, miej mnie w swej opiece — uwierzyłem w autentyzm Vornana. Dziwna aura wypełniła pomieszczenie, nim jeszcze do niego wszedł. Trząsłem się cały jak galareta. Helen McIlwain stała bez ruchu, wyczekując. Fields wyglądał na solidnie podenerwowanego. Kolff i Heyman sprawiali wrażenie lekko zakłopotanych. Nawet Aster, zawsze szczelnie spowita lodową zasłoną, wydawała się do głębi poruszona. Wiedziałem, że oni wszyscy czuli to samo co ja.
Vornan-19 wkroczył do środka.
W czasie ubiegłych dwóch tygodni tak często widywałem tego człowieka na ekranach, że czułem, jakbym go znał od wieków. Lecz kiedy wstąpił między nas, zrozumiałem, że jest istotą na tyle obcą, iż wymyka się wszelkiemu poznaniu. Ślady tego uczucia pozostały w mej duszy na wiele miesięcy. Vornan był dla mnie kimś, kto zawsze stoi trochę z boku.
Był nieco niższy niż się spodziewałem — może o dwa cale przerastał Aster Mikkelsen. Mając po jednej stronie potężnego Kralicka, a po drugiej zwalistego Kolffa, sprawiał wrażenie przytłoczonego. W rzeczywistości jednak był panem sytuacji. Obrzucił nas przelotnym spojrzeniem, a potem rzekł:
— Niezwykle miło z waszej strony, że zadaliście sobie tyle trudu. Czuję się zaszczycony.
Boże, miej mnie w swej opiece. Ja uwierzyłem.
Każdego z nas kształtują wydarzenia, jakie miały miejsce za jego życia. Wszystkie wydarzenia — wielkiej i małej wagi. Nasze utarte poglądy, nasze uprzedzenia — to wszystko jest dziełem mieszanki zdarzeń, które osadzają się w nas w formie wspomnień. Moją dojrzałą osobowość ukształtowały niewielkie wojny, które wybuchały raz po raz na całym świecie, próby z bronią jądrową, które pamiętam z dzieciństwa, szok po zabójstwie Kennedy’ego, wytępienie krewetek w Atlantyku, słowa, jakie szeptała moja pierwsza kochanka, triumf komputeryzacji, blask arizońskiego słońca na mojej nagiej skórze. Kiedy rozmawiam z innymi ludźmi, wiem, że łączy mnie z nimi jakaś wieź, że uformowały ich te same wydarzenia, które miały wpływ na moją duszę, że mamy jakieś wspólne punkty zaczepienia.
Co nadało kształt myślom Vornana?
Wydarzenia, z którymi ja nie mam nic wspólnego. Ta świadomość napawała lękiem. Matryca, która wytłoczyła jego osobowość, była całkowicie odmienna. Ten człowiek przybył ze świata, który mówi innymi językami; świata, który posiada dziesięć stuleci zupełnie nieznanej historii; świata, który wykształcił odmienną kulturę i podlega być może obcym żądzom. Przez chwilę krótką jak mgnienie oka ujrzałem oczyma wyobraźni wyidealizowany świat zielonych pól i błyszczących wieżyc, obłaskawionej pogody i podróży do gwiazd; świat nieokiełznanych pomysłów i niewyobrażalnych osiągnięć. I czułem, że cokolwiek podpowie wyobraźnia, w rzeczywistości okaże się niewystarczające. Zabraknie wspólnych punktów odniesienia.
Przeklinałem w duchu, że dopuściłem do siebie podobne myśli.
Tłumaczyłem sobie, że to mężczyzna wyrosły w mojej rzeczywistości, sprytny manipulator ludzkimi uczuciami.
Spróbowałem odzyskać dawny sceptycyzm. Nic z tego nie wyszło.
Po kolei witaliśmy się z Vornanem, głośno wymawiając swe nazwiska. Stał pośrodku pokoju, wyniosły, i słuchał jak recytowaliśmy swoje naukowe specjalności. Filolog, biochemik, etnolog, historyk, psycholog — padały kolejno nazwy.
— Jestem fizykiem, specjalistą w dziedzinie zjawiska odwrócenia czasu — oznajmiłem, kiedy przyszła pora na mnie i czekałem, jakie wywoła to wrażenie.
— Bardzo ciekawe — zauważył Vornan. — Na tak wczesnym stadium rozwoju cywilizacyjnego odkryliście już zjawisko odwrócenia czasu! Panie Garfield, musimy w najbliższym czasie porozmawiać na ten temat.
Heyman wystąpił o krok do przodu i szczeknął:
— Co pan rozumie przez zwrot „na tak wczesnym stadium rozwoju cywilizacyjnego”? Jeśli sądzi pan, że jesteśmy bandą zawszonych jaskiniowców…
— Franz — szepnął Kolff i chwycił Heymana za ramię. Dowiedziałem się wreszcie co oznacza literka F w nazwisku „F. Richard Heyman”. Kralick posłał mu gniewne spojrzenie. Ostudziło to nieco jego zapędy. Nie wita się gościa, nawet mocno podejrzanego, rzucając mu na samym wstępie rękawicę w twarz.
— Na jutro przygotowaliśmy wycieczkę po dzielnicy bankowej — oznajmił Kralick. — Resztę dnia możemy spędzić w bibliotece, aby się trochę odprężyć. Czy brzmi to…
Vornan nie zwracał zupełnie uwagi na to, co dzieje się dookoła. Sunąc w jakiś przedziwny sposób, przeciął całe pomieszczenie, aż stanął twarzą w twarz z Aster Mikklesen.
— Moje ciało jest mokre od potu po długiej podróży — oznajmił cicho. — Pragnę się obmyć. Czy zechciałabyś wyświadczyć mi ten honor i wraz ze mną zażyć kąpieli?
Szczęki opadły nam z wrażenia. Wiedzieliśmy doskonale, że Vornan uwielbia wysuwać dość obraźliwe propozycje. Nie spodziewaliśmy się jednak, że nastąpi to tak szybko, i że ich obiektem będzie Aster. Morton Fields ruszył przed siebie, sztywno i ciężko niczym kamienny olbrzym, chcąc najwyraźniej wyciągnąć Aster z kłopotliwego położenia. Lecz Aster nie potrzebowała niczyjej pomocy. Z wdziękiem i bez chwili wahania przyjęła zaproszenie Vornana do wspólnej kąpieli. Helen uśmiechnęła się szeroko. Kolff zamrugał. Fields zaczął coś niewyraźnie bełkotać. Vornan zaś skłonił się lekko — zgiąwszy kolano oraz plecy, co wyglądało tak, jakby nie za bardzo wiedział, jak należy składać pokłony — i wyprowadził Aster na korytarz. Wszystko odbyło się tak szybko, że staliśmy jak ogłuszeni, nic nie pojmując.
— Nie możemy mu pozwalać na takie rzeczy — wybąkał wreszcie Fields.
— Aster nie zgłaszała zastrzeżeń — zauważyła Helen. — A to w końcu jej sprawa.
Heyman uderzył pięścią w otwartą dłoń.
— Składam rezygnację! — krzyknął zapalczywie. — To przecież jakaś niedorzeczna farsa! Natychmiast wycofuję swoją kandydaturę!
Kolff i Kralick zmierzyli go gniewnym wzrokiem.
— Franz, opanuj się — wrzasnął Kolff, a Kralick dodał niemal jednocześnie:
— Doktorze Heyman proszę o…
— A przypuśćmy, że to mnie zaprosiłby do wspólnej kąpieli? — rzucił gniewnie Heyman. — Mamy spełniać każdą jego zachciankę? Nie zamierzam brać dalej udziału w tej żałosnej błazenadzie!
— Nikt nie każe panu spełniać wszystkich jego żądań, doktorze Heyman — oznajmił Kralick. — Panna Mikkelsen wyraziła zgodę z własnej i nieprzymuszonej woli. Uczyniła tak w imię zgody i przyjaźni, z pobudek naukowych. Jestem z niej dumny. Niemniej, mogła odmówić i pan na jej miejscu miałby prawo…
— Franz, złotko, szkoda, że tak szybko złożyłeś rezygnację — oznajmiła ze smutkiem Helen McIlwain. — Pragnąłeś przecież omówić z naszym gościem kwestię kształtu następnego tysiąclecia? Nigdy już nie nadarzy ci się taka okazja. Szczerze wątpię, czy pan Kralick pozwoli ci na rozmowę z Vornanem, jeśli opuścisz nasz zespół. A sam doskonale wiesz, jak wielu historyków marzy, aby zająć twoje miejsce.
Słowa te podziałały z natychmiastowym skutkiem. Myśl, że jakiś rywal miałby jako pierwszy rozmawiać z Vornanem i dokonać wielkiego odkrycia, przyprawiła Heymana o dreszcze. Zaraz też zaczął coś niewyraźnie bąkać, że wcale nie złożył jeszcze prawdziwej rezygnacji, a jedynie straszył, że wycofa się z komitetu. Kralick odczekał chwilę, obserwując jak Heyman wije się jak ryba na haczyku, po czym oświadczył, że puszcza w niepamięć cały niefortunny incydent. Wymusił jednak obietnicę, że podobna sytuacja już nigdy się nie powtórzy.
Fields, podczas całej tej wymiany zdań, stał wpatrzony tępo w drzwi, za którymi zniknęli Vornan i Aster.
— Powinieneś chyba sprawdzić, co się tam wyprawia — oznajmił głucho po dłuższej chwili.
— Zapewne biorą kąpiel — wyjaśnił Kralick.
— Mówisz to z zadziwiającym spokojem — wykrzyknął Fields. — A jeśli wysłałeś ją w towarzystwie maniakalnego mordercy? Pewne symptomy, jakie odkryłem w postawie i wyrazie twarzy tego człowieka, świadczą dobitnie, że nie należy mu ufać.
Kralick uniósł nieznacznie brwi.
— Doprawdy, doktorze Fields? Czy zechciałby pan przedstawić nam wyczerpujący raport na ten temat?
— Poczekam z tym jeszcze — odparł posępnie. — W każdym razie uważam, że naszym obowiązkiem jest zapewnić bezpieczeństwo pannie Mikkelsen. Za wcześnie jeszcze, aby przypuszczać, że przybysz podlega oraz respektuje prawa i zakazy naszej społeczności, zatem…
— To prawda — poparła go Helen. — Może on ma w zwyczaju składać ofiarę z czarnowłosej dziewicy w każdy czwartkowy poranek. Pod żadnym pozorem nie wolno nam zapominać, że ten człowiek nie myśli naszymi kategoriami.
Jednostajny ton jej głosu sprawił, że nie można było w żaden sposób ustalić czy mówi serio, czy też żartuje. Osobiście jednak skłaniałem się do tej drugiej możliwości. Jeśli zaś chodzi o niepokój Fieldsa, dawał się on wytłumaczyć dziecinnie łatwo: połamawszy sobie zęby na Aster, z zawiścią obserwował błyskawiczne postępy Vornana. Jego wściekłość doprowadziła w końcu do tego, że Kralick wyjawił przypadkowo pewien fakt, którego z pewnością nie zamierzał wyjawiać.
— Vornan znajduje się pod ciągłym nadzorem moich ludzi — wyjaśnił Kralick. — Dysponujemy kompletnym, dźwiękowym i wizualnym zapisem jego pobytu. Nie sądzę, aby Vornan zdawał sobie sprawę, że jest nieustannie obserwowany i byłbym niezwykle wdzięczny, gdybyście państwo nie ujawniali tego faktu. W każdym razie pannie Mikklesen nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
Fields był wyraźnie zdumiony. My zresztą także.
— To znaczy, że pańscy ludzie obserwują ich cały czas? Nawet teraz?
— Popatrzcie sami — rzekł Kralick poirytowanym głosem. Chwycił za słuchawkę domofonu i wykręcił jakiś numer.
Ścienny ekran zajarzył jaskrawym światłem, ukazując obraz przekazywany przez urządzenia szpiegowskie. Naszym oczom ukazał się kolorowy, trójwymiarowy wizerunek Aster i Vornana-19.
Byli zupełnie nadzy. Vornan stał tyłem do kamery. Aster widzieliśmy natomiast od przodu; ciało miała drobne, filigranowe, o piersiach dwunastolatki.
Stali razem pod prysznicem. Kobieta szorowała plecy mężczyźnie.
Sprawiali wrażenie ludzi szczęśliwych.