Odpoczywając w Arizonie nie miałem o tym wszystkim zielonego pojęcia. Zresztą, gdybym nawet znał rozwój wypadków, to pewnie i tak uznałbym tę opowieść za niegodną uwagi. Zabrnąłem bowiem w ślepą uliczkę życia. Przepracowanie oraz brak namacalnych efektów moich badań sprawiły, iż poczułem się wyjałowiony i bezużyteczny. Przestałem zważać na sprawy toczące się poza obrębem mej własnej czaszki. Zakosztowałem w ascezie, a pośród rzeczy, których postanowiłem nie tykać owego miesiąca, znalazły się także wiadomości serwisu informacyjnego.
Gospodarze byli ludźmi niezwykle miłymi. Obserwowali już u mnie podobne kryzysy i wiedzieli, jak należy wówczas postępować. Potrzebowałem subtelnej mieszaniny troski oraz samotności i jedynie osoby obdarzone pewną dozą wrażliwości były w stanie zapewnić mi odpowiednią atmosferę. Nie skłamałbym wiele mówiąc, iż Jack oraz Shirley Bryantowie wielokrotnie ocalili mnie przed obłędem.
Z Jackiem pracowaliśmy wspólnie w Irvine przez pewien czas pod koniec dekady lat osiemdziesiątych. Przeszedł do nas prosto z M.I.T.[1], gdzie zebrał już wszystkie możliwe honory. Podobnie jak u większości byłych pracowników tej instytucji, jego dusza była bezbarwna, jakby skrępowana — naznaczona stygmatem zbyt długiego przebywania na wschodzie, zbyt wielu mroźnych zim i dusznych letnich dni. Z prawdziwą przyjemnością obserwowałem, jak przebywając w kraju, stopniowo budzi się z tego letargu niczym kwiat w promieniach słońca. Poznałem Jacka wkrótce po jego dwudziestych urodzinach: wysoki, raczej szczupły, grube loki rozrzucone w nieładzie, policzki wiecznie porośnięte szczeciną, podkrążone oczy, wąskie, niespokojne usta. Posiadał wszystkie charakterystyczne cechy, tiki i nawyki młodego geniusza. Przeczytałem jego pracę na temat fizyki cząstek elementarnych i muszę przyznać, że była znakomita. Należy pamiętać, iż odkrycia na polu fizyki to przeważnie owoc pasma nagłych olśnień, może natchnienia. Nie jest więc warunkiem koniecznym sędziwy wiek i szron na głowie, aby osiągnąć znaczący sukces. Newton przewrócił wszechświat do góry nogami jako nieopierzony młodzian. Einstein, Schroedinger, Heisenberg, Pauli oraz cała reszta pionierów swe największe odkrycia poczyniła przed ukończeniem trzydziestki. Czasami, jak w przypadku Bohra, przenikliwość przychodziła wraz z wiekiem, lecz przecież i Bohr także nie był jeszcze starcem, kiedy zaglądał do serca atomu. Tak więc, gdy mówię, iż praca Bryanta była znakomita, nie chodzi mi o to, że stanowił on przypadek wyjątkowo uzdolnionego młodzieńca. Chcę przez to powiedzieć, iż była znakomita w skali bezwzględnej i że Bryant osiągnął szczyty, nie będąc nawet dyplomantem.
Przez pierwsze dwa lata wspólnej pracy sądziłem, że jego przeznaczeniem jest zreformowanie fizyki. Posiadał tę dziwną moc, ten dar wszechmocnej intuicji, który druzgotał wszelkie wątpliwości. Dysponował również sporą dozą wytrwałości oraz uzdolnieniami matematycznymi, co wraz z intuicją pozwalało wyrwać prawdę z otchłani niewiadomego. Jego prace jedynie w bardzo nikłym stopniu zazębiały się z badaniami, które prowadziłem. Z biegiem lat zacząłem mój projekt dotyczący odwrócenia czasu coraz odważniej wprowadzać w sferę doświadczeń. Porzuciłem już stadium wczesnych hipotez. Spędzałem teraz większość czasu przy olbrzymim akceleratorze cząstek elementarnych, próbując wytworzyć siły, które — żywiłem taką nadzieję — będą zdolne wysłać fragmenty atomów w przeszłość. Jack wręcz odwrotnie — był czystym teoretykiem. Zajmował się siłami spajającymi atom. Oczywiście, nie było to nic nowego. Jack postanowił jednakże ponownie przestudiować niektóre pominięte wnioski z prac Yukawy z 1935 roku na temat mezonów. Po zapoznaniu się z owymi leciwymi już materiałami, w zasadzie obalił wszystko, co było wiadomo na temat spoiwa, które rzekomo łączyło atom w jedną całość. Wydawało mi się, że Jack zmierza prostą drogą w kierunku jednego z najbardziej rewolucyjnych odkryć w dziejach ludzkości: ustalenia fundamentalnych zależności rządzących formami energii, z których zbudowany jest nasz wszechświat. Była to kwestia, której rozwiązania wciąż bezowocnie poszukiwaliśmy.
Będąc promotorem Jacka, śledziłem dość uważnie postęp jego prac. Obserwowałem, jak systematycznie zbiera tezy do pracy doktorskiej. Jednak gros wysiłków wciąż przeznaczałem na własne badania. Stopniowo i powoli docierały do mnie szersze wnioski płynące z jego prac. Z początku dostrzegałem jedynie aspekt czysto teoretyczny, później przekonałem się również o ich utylitarnym znaczeniu. Celem, jaki niewątpliwie przyświecał Jackowi, było zbadanie oraz wyzwolenie sił wiążących atom nie na drodze nagłej eksplozji, lecz kontrolowanego przepływu energii.
Sam Jack zdawał się tego nie dostrzegać. Wykorzystanie teorii fizycznych w praktyce nie miało dla niego znaczenia. Obracając się w sterylnym środowisku równań matematycznych, kwestie o szerszym znaczeniu traktował równie obojętnie, co wahania na giełdzie. Teraz widzę to wyraźnie. Prace Rutherforda na początku dwudziestego wieku były same w sobie również czystą teorią, lecz w konsekwencji doprowadziły do wybuchu słońca nad Hiroszimą. Ludzie małego ducha mogliby zagłębić się w istotę teorii Jacka i odkryć tam sposób na całkowite wyzwolenie energii atomowej. Nie chodzi tu przy tym o rozszczepienie ani syntezę. Każdy atom mógłby zostać otwarty i wydrążony. Filiżanka zwykłej ziemi napędziłaby generator o mocy liczonej w milionach kilowatów. Kilka kropel wody starczyłoby, aby statek kosmiczny dotarł na księżyc. To był ideał o jakim marzono przez wieki, a który teraz oto począł realizować się w badaniach prowadzonych przez Jacka.
Jednakże jego prace nie doczekały zakończenia.
Któregoś dnia, podczas trzeciego roku pobytu w Irvine, Jack przyszedł do mnie i oświadczył, że wstrzymuje prace nad swą teorią. Wyglądał nieswojo i mizernie. Stwierdził, że osiągnął punkt, w którym należy przystanąć i wszystko dokładnie rozważyć. Poprosił o zgodę na udział w pewnych badaniach eksperymentalnych, chcąc na pewien czas zmienić otoczenie. Naturalnie przychyliłem się do tego pomysłu.
Nie wspomniałem mu ani słowem o potencjalnych możliwościach wykorzystania jego prac w praktyce. To nie była moja działka. Odczułem jednak pewien rodzaj ulgi zmieszanej z odrobiną zawodu. Roztrząsałem konsekwencje ewentualnej rewolucji ekonomicznej, która stałaby się udziałem ludzkości w ciągu następnego dziesięciolecia. Każde gospodarstwo domowe miałoby swe własne niewyczerpalne źródło energii. Transport i komunikacja przestałyby zależeć od tradycyjnych nośników. Układ stosunków pracowniczych, na którym wspiera się nasze społeczeństwo, runąłby w gruzy. Mimo iż nie byłem zawodowym socjologiem, perspektywa daleko idących przemian poruszyła mnie. Gdybym kierował którąś z wielkich korporacji, natychmiast kazałbym zlikwidować Jacka Bryanta. Niewiele mnie to jednak w gruncie rzeczy obchodziło. Przyznaję, iż taka postawa niezbyt pochlebnie o mnie świadczy. Prawdziwy człowiek nauki brnie jednak ciągle naprzód, ślepy na wszelkie gospodarcze konsekwencje. Szuka prawdy, nawet gdyby owa prawda miała wstrząsnąć społeczeństwem. Tak nam nakazuje głos sumienia.
Podjąłem decyzję, że nie będę czynił żadnych przeszkód, gdyby Jack pragnął kiedyś powrócić do przerwanych badań. Nie będę żądał dalekowzrocznych analiz. Świadomość istnienia moralnego dylematu była mu obca, a ja nie miałem zamiaru nikogo pouczać.
Milczenie czyniło mnie odpowiedzialnym za ewentualną zagładę światowej gospodarki. Mogłem przecież jasno wyłożyć Jackowi, iż powszechne zastosowanie jego odkrycia zapewniłoby każdej istocie ludzkiej dostęp do nieskończonych zasobów energetycznych, co zburzyłoby równocześnie fundamenty społeczności i zdecentralizowałoby ludzkość. Dzięki temu mógłbym wszystko zatrzymać. Lecz milczałem. Nie wręczono mi jednak orderów za szlachetną postawę. Moralne rozterki poszły w zapomnienie, skoro Jack przerwał prace. Stanął w miejscu, nie musiałem zatem roztrząsać innych możliwości. Gdyby powrócił do badań, dylemat pojawiłby się na nowo. Czy można wspierać swobodny rozwój myśli naukowej kosztem zachwiania gospodarczym status quo. Iście szatański byłby to wybór.
Jack strawił niemal cały trzeci rok swego pobytu u nas w campusie, angażując się w zupełnie trywialne badania. Spędzał większość czasu przy akceleratorze, jakby nagle odkrył, że fizyka to również eksperymenty. Trudno było go stamtąd wyciągnąć. Nasz akcelerator był nowy i dysponował sporymi możliwościami — model z pętlą protonową i wtryskiwaczem neutronów. Działał w zakresie około tryliona elektronowoltów. Oczywiście obecne urządzenia przyspieszające biją go na głowę, lecz owego czasu był to prawdziwy kolos. Trakcja wysokiego napięcia, która dostarczała energię z zakładów jądrowych leżących na wybrzeżu Pacyfiku, sprawiała wrażenie wzniesionych tytanicznym wysiłkiem kolumn parami biegnących w dal. Ogromny gmach akceleratora lśnił jaskrawą łuną samozadowolenia. Jack był stałym gościem w tym budynku. Przesiadywał nieustannie przed ekranami, podczas gdy dyplomanci dokonywali elementarnych doświadczeń na wykrywanie neutrino i anihilacji antycząstek. Od czasu do czasu Jack manipulował coś przy konsolecie, by sprawdzić, jak idzie praca i poczuć się panem tych kapryśnych sił. Lecz owe badania nie miały praktycznie żadnego znaczenia. Były bezwartościowe. Jack po prostu marnował czas.
Czy robił to rzeczywiście jedynie po to, by trochę odsapnąć?
Czy raczej dostrzegł wreszcie możliwości zastosowania swych teorii i przeląkł się konsekwencji?
Nigdy go o to nie spytałem. W podobnych przypadkach czekam, aż młody człowiek sam przyjdzie ze swym dylematem. Nie chciałem ryzykować, że zarażę go własnymi wątpliwościami, z których on nie musiał sobie w ogóle zdawać sprawy.
Pod koniec drugiego semestru, który upłynął mu na mało istotnych doświadczeniach, Jack poprosił mnie drogą formalną o spotkanie konsultacyjne. A więc jednak, pomyślałem. Powiadomi mnie, iż rozumie, dokąd mogą zaprowadzić jego teorie, i spyta, czy dalsze badania są moralnie usprawiedliwione. Znajdę się wówczas między młotem a kowadłem. Czekałem na to spotkanie targany sprzecznościami.
— Widzisz, Leo, chciałbym przerwać pracę na uniwersytecie — oznajmił.
Byłem poruszony.
— Dostałeś lepszą ofertę?
— Nie wygłupiaj się. Rzucam fizykę.
— Rzucasz… fizykę…?
— Żenię się. Znasz może Shirley Frisch? Widziałeś ją już ze mną. Bierzemy ślub za tydzień od najbliższej niedzieli. Nie będzie wielkiej pompy, ale chciałbym, abyś wpadł.
— Co potem?
— Kupiliśmy dom w Arizonie. Na pustyni niedaleko Tuscon. Przeprowadzamy się.
— Co będziesz robił, Jack?
— Medytował. Trochę pisał. Jest parę kwestii filozoficznych, które chciałbym rozważyć.
— A pieniądze? — spytałem. — Twoja pensja uniwersytecka…
— Odziedziczyłem niewielki, niegdyś mądrze zainwestowany kapitał. Shirley również ma stały przychód. Nie jest tego wiele, ale jakoś damy sobie radę. Opuszczamy społeczność. Czułem, że nie da się tego dłużej przed tobą kryć.
Położyłem dłonie na biurku i przez chwilę uważnie obserwowałem knykcie. Czułem, jakby między palcami ktoś zaczął tkać pajęczyny.
— A co z twoimi teoriami, Jack? — spytałem w końcu.
— Porzucone.
— Byłeś tak blisko końca.
— Utknąłem w ślepym zaułku. Nie mogę ruszyć z miejsca. Nasze oczy spotkały się i przez chwilę nie odwracaliśmy wzroku. Czy chciał powiedzieć, iż nie ma dość odwagi, by ruszyć z miejsca? Czy jego odejście zostało spowodowane klęską na polu fizyki, czy też raczej moralnymi wątpliwościami? Chciałem zapytać. Czekałem jednak, aż sam wyjaśni.
Milczał. Na jego twarzy gościł sztywny, niepewny uśmiech. Po chwili oświadczył:
— Nie sądzę, Leo, abym mógł kiedykolwiek dokonać czegoś wartościowego w dziedzinie fizyki.
— To nieprawda…
— Nie sądzę nawet, abym chciał kiedykolwiek dokonać czegoś wartościowego w dziedzinie fizyki.
— Och!
— Wybaczysz mi? Pozostaniesz nadal moim przyjacielem? Naszym przyjacielem?
Poszedłem na ich ślub. Okazało się, że byłem jednym z czwórki zaproszonych gości. Pannę młodą znałem raczej słabo. Miała około dwudziestu dwóch lat, była ładną blondynką, absolwentką socjologii. Bóg raczy wiedzieć, w jaki sposób wiecznie zapracowany Jack zdołał ją poznać. Sprawiali wrażenie bardzo zakochanych. Ona była dość wysoka, sięgała Jackowi niemal do ramienia, włosy opadały jej złotą kaskadą na plecy, skórę miała opaloną w miodowym odcieniu, duże brązowe oczy i gibkie, wysportowane ciało. Bez wątpienia była piękna, a w krótkiej ślubnej sukience wyglądała promiennie i szczęśliwie, jak to zwykle panny młode. Ceremonia była krótka i odbyła się bez żadnych obrzędów religijnych. Później poszliśmy wszyscy na obiad, a gdy nadszedł zmierzch, młoda para cicho zniknęła. Gdy wróciłem owej nocy do domu, poczułem dziwną pustkę. Nie mając nic lepszego do roboty, przeglądałem stare papiery i natknąłem się tam na wczesne szkice teorii Jacka. Przez dłuższą chwilę gapiłem się na pospiesznie nabazgrane notatki, nie pojmując z nich niczego.
Minął miesiąc i otrzymałem zaproszenie na tydzień do Arizony.
Sądziłem, że był to list jedynie pro forma i uprzejmie odmówiłem, myśląc że tego właśnie oczekiwali. Jack zadzwonił jednak i nalegał, abym przyjechał. Twarz miał jak zwykle poważną, lecz zielony ekran wyraźnie zdradzał, że napięcie i znurzenie zniknęło już z jego oblicza. Wobec tego przyjąłem zaproszenie. Ich dom, jak się przekonałem, stał na kompletnym odludziu, otoczony zewsząd połaciami burej pustym. Była to forteca światła i wszelkich wygód pośród morza nieprzyjaznej przyrody. Jack i Shirley byli mocno opalem, niezwykle radośni i połączeni cudowną nicią zrozumienia. Pierwszego dnia poszliśmy razem na długą przechadzkę po pustyni, bawiąc się obserwowaniem igraszek zajęcy, szczurów i jaszczurek. Przystawaliśmy często, kiedy gospodarze chcieli pokazać mi małe, sękate drzewka rosnące na samym skraju nieurodzajnych terenów albo wysokie kaktusy saguaro, których masywne, pofałdowane łodygi rzucały jedynie nikły cień na piaski.
Ich dom stał się moją kryjówką. Mogłem swobodnie tu przyjeżdżać, kiedy tylko poczułem potrzebę odosobnienia. Od czasu do czasu zresztą sami wysyłali do mnie zaproszenia, nalegali, abym korzystał z przywileju i wpadał, gdy tylko zechcę. Tak też się działo. Niekiedy mijało sześć, dziesięć miesięcy, a ja wciąż odwlekałem wyprawę do Arizony. Kiedy indziej odwiedzałem ich w pięć, sześć weekendów pod rząd. Nie było w tym specjalnej regularności. Wizyty zależały całkowicie od mojego samopoczucia w danej chwili, czegoś, co nazwałem wewnętrzną duszą. U nich aura była niezmienna, zarówno ta wewnętrzna jak i zewnętrzna; dni upływały w niczym nie zmąconej harmonii. Nie widziałem nigdy, aby się kłócili czy nawet lekko sprzeczali. Wiry niepokojów omijały ten dom, po dzień, w którym Vornan-19 przybił do ich przystani.
Nasze wzajemne stosunki stopniowo nabierały głębi, ciepła i serdeczności. Wydaje mi się, iż — jako człowiek Uczący już z górą czterdzieści lat — uosabiałem im dobrego wujaszka. Jack nie skończył jeszcze trzydziestki, a Shirley dopiero co weszła w drugie dziesięciolecie; jednakże nasza więź posiadała również głębsze podłoże. Ktoś mógłby nazwać to miłością. Seks nie odgrywał tutaj jednak żadnej roli, choć przyznam, iż gdyby los zetknął mnie z Shirley w innej sytuacji, to chętnie bym się z nią przespał. Z całą pewnością pociągała mnie fizycznie, Jej urok rósł stopniowo, wraz z wygasaniem płomienia słodkiej niewinności, który sprawił, iż zrazu patrzyłem na nią jako na dziewczę, a nie kobietę. I choć nasze wzajemne stosunki z Jackiem i Shirley stanowiły trójkąt, a wektory uczuć biegły w wiele stron, nigdy nie nastała chwila grożąca grzechem cudzołóstwa. Podziwiałem Shirley, lecz — jak mi się teraz zdaje — nie zazdrościłem Jackowi fizycznego kontaktu z nią. Nocą, gdy czasami dobiegały mnie odgłosy rozkoszy płynące z ich sypialni, jedyną moją reakcją była radość z ich szczęścia, nawet jeśli sam spoczywałem w kawalerskim łożu. Pewnego razu, uzgodniwszy to wcześniej, przyjechałem tam z przyjaciółką; był to błąd. Weekend okazał się zupełnie nieudany. Zrozumiałem wtedy, iż muszę przyjeżdżać sam i, co dziwne, dobrowolny celibat nie przeszkadzał mi. Byłem platonicznym ogniem w trójkącie tej miłości.
Z czasem zżyliśmy się tak bardzo, że opadły niemal wszystkie bariery. Gdy nastawały upały — to znaczy niemal zawsze — Jack miał zwyczaj paradować nago. Czemu nie? W sąsiedztwie nie było nikogo, kto mógłby protestować, a przecież nie musiał czuć się skrępowany w obecności własnej żony i najbliższego przyjaciela. Zazdrościłem mu tej swobody, lecz nie poszedłem w jego ślady, gdyż nie uważałem za stosowne obnażać się przed Shirley. Nosiłem zatem szorty. Sprawa była delikatnej natury, obrali więc — jak zwykle w takich wypadkach — bardzo subtelny sposób jej rozwiązania. Pewnego sierpniowego dnia, kiedy temperatura przekraczała grubo sto stopni, a olbrzymie słońce zdawało się zajmować czwartą część nieba, razem z Jackiem pracowaliśmy w ogródku, pielęgnując hodowlę pustynnych roślin, z których byli bardzo dumni. Gdy pojawiła się Shirley, niosąc piwo dla ochłody, spostrzegłem, iż tym razem nie założyła dwóch skrawków materiału, które zazwyczaj stanowiły całe jej odzienie. Podeszła zupełnie bez skrępowania, położyła tacę na ziemi, podała mi piwo, później Jackowi; oboje nie okazywali najmniejszego śladu zakłopotania. Wstrząs wywołany widokiem jej ciała był tyleż nagły, co krótkotrwały. Shirley normalnie, na co dzień, nosiła tak skąpy opalacz, że kształty jej piersi i pośladków nie stanowiły dla mnie najmniejszej tajemnicy. Tak więc to czy były one zakryte, czy też odkryte, nie miało faktycznie większego znaczenia.
Kierowany pierwszym impulsem chciałem odwrócić wzrok, aby nie posądzono mnie o podglądactwo. Wyczułem jednak instynktownie, iż właśnie ten odruch pragnęła zniszczyć, więc ogromnym wysiłkiem woli postanowiłem sprostać jej oczekiwaniom. Być może zabrzmi to śmiesznie i niedorzecznie, ale zacząłem powoli chłonąć ją wzrokiem, niczym rzeźbę przepięknej roboty wystawioną na publiczny widok, a swoje uznanie i podziw okazywałem, studiując uważnie każdy szczegół. Umyślnie odwlekałem moment, gdy moje oczy spoczną na częściach dotąd nie widzianych: różowych wzgórkach sutek i złotawym wzniesieniu łona. Jej ciało dojrzałe i pełne połyskiwało w jaskrawym blasku słońca niczym natarte olejkiem, opalenizna pokrywała szczelnie całą skórę. Gdy ukończyłem wreszcie te szczegółowe, choć dość niedorzeczne oględziny, wychyliłem jednym haustem połowę puszki z piwem, wstałem i powoli ściągnąłem szorty.
Od tego czasu przestaliśmy dostrzegać we wzajemnej nagości jakiekolwiek tabu, co znacznie ułatwiło życie w tym niewielkim domu. Wstyd zaczął wydawać mi się — a chyba również im — rzeczą najzupełniej zbędną w naszych stosunkach. Pewnego razu, gdy grupa turystów pomyliła drogowskazy na skrzyżowaniu i dotarła pustynnym szlakiem aż do naszej siedziby, nie próbowaliśmy nawet okryć swych ciał, nie zdając sobie zupełnie sprawy z własnej nagości. Dopiero później zrozumieliśmy, dlaczego ludzie w samochodzie mieli takie zaszokowane miny, dlaczego tak szybko zawrócili i zniknęli za horyzontem.
Istniała jednak bariera, która nie została nigdy przekroczona. Nigdy nie poruszyłem przy Jacku tematu jego teorii fizycznych, jak również nie spytałem o przyczyny, dla których przerwał prace nad nimi.
Czasami rozmawialiśmy o sprawach zawodowych. Jack pytał wtedy, jak postępują badania nad moim projektem odwrócenia czasu. Zadawał parę ogólnikowych pytań, sprowadzając dyskusję na temat trudności, z jakimi się aktualnie borykam. Sądzę, że miał to być swoisty zabieg terapeutyczny.
Skoro przyjechałem do nich w odwiedziny, to z pewnością byłem w impasie i potrzeba mi pomocnej dłoni. Wszystko wskazywało na to, iż nie był na bieżąco z najnowszymi badaniami. Nigdzie w całym domu nie dostrzegłem ani jednej znajomej, zielonej okładki „Physical Review” czy „Physical Review Letters”. Nie mogłem tego do końca zrozumieć. Próbowałem wyobrazić sobie własne życie bez fizyki, lecz nie byłem w stanie wywołać nawet mglistego obrazu. A Jackowi jakoś się to udawało. Nie śmiałem zapytać za jaką cenę. Tylko on mógłby wyjawić mi prawdę.
Jack i Shirley wiedli spokojne, samotne życie w swym pustynnym raju. Sporo czytali, uzbierali potężną fonotekę i zakupili aparaturę, by nagrywać, a następnie odtwarzać najróżniejsze soniczne zlepianki. Shirley władała tym sprzętem. Niektóre jej dzieła były nawet niczego sobie. Jack układał wiersze, które wymykały się mojemu zrozumieniu. Czasami pisał artykuły o życiu na pustyni do specjalistycznych miesięczników. Twierdził, iż pracuje nad pewnym obszernym filozoficznym traktatem, którego nie było mi jednak dane nigdy obejrzeć. Uważam, iż w zasadzie oboje byli ludźmi ospałymi, nie mówię tego jednak w sensie negatywnym. Wypadli po prostu z maratonu życia, skoncentrowali się na sobie samych, niewiele produkowali, niewiele konsumowali, byli szczęśliwi. Nie mieli dzieci, bo tak zdecydowali. Opuszczali swą pustynną enklawę nie częściej niż dwa razy do roku, robiąc szybkie wypady do Nowego Jorku, San Francisco czy Londynu, a potem wracali z powrotem tam, gdzie był ich dom. Jack i Shirley mieli czworo albo pięcioro innych przyjaciół, którzy także ich odwiedzali, nigdy jednak nie spotkałem żadnego z nich. Nie sądzę również, aby ktokolwiek był im bliższy ode mnie. Przez większą część roku Jack i Shirley mieszkali zupełnie sami. Sporadyczne wizyty doskonale zaspokajały ich potrzebę kontaktu z ludźmi z zewnątrz. Nie bardzo wiedziałem, co tak naprawdę siedzi w tej parze, wydawać by się mogło, idealnie dopasowanej. Z zewnątrz mogli sprawiać wrażenie ludzi nieskomplikowanych — dwójka dzieciaków żyjących w symbiozie z przyrodą, biegających nago po rozpalonej, pustyni, jak gdyby poza zasięgiem całej podłości tego świata. Jeśli tkwiło w nich coś głębszego, czyniącego ich obojętność pozorną, wymykało się to mojemu rozumieniu. Mimo to kochałem ich i czułem, że wzajemnie się przenikamy, że każde stanowi jakąś część pozostałej dwójki. Okazało się to jednak złudzeniem — Jack i Shirley byli istotami obcymi i w efekcie opuścili ten świat, gdyż do niego nie należeli. Kto wie, może byłoby lepiej, gdyby do końca wytrwali na swym odludziu.
W owym tygodniu przed Świętami Bożego Narodzenia, kiedy Vornan-19 zstąpił na świat, udałem się do ich enklawy, szukając spokoju. Praca straciła dla mnie cały swój czar, znużenie przywiodło mnie na skraj desperacji. Od piętnastu lat żyłem na krawędzi wielkiego odkrycia, a że krawędzie nie kojarzą się jedynie z bezdennymi otchłaniami, ale również przywodzą na myśl średnio głębokie przepaście, przeto mozolnie usiłowałem przebyć jedną z nich. Podczas wspinaczki szczyt wciąż umykał mi w dal, aż w końcu poczułem, że to, co wydawało mi się szczytem, jest jedynie moim złudzeniem. Czymkolwiek ono było, nie przedstawiało dostatecznej wartości, by płacić tak ogromny haracz. Podobne momenty całkowitego zwątpienia zdarzały mi się regularnie. Zdawałem sobie sprawę, że są irracjonalne. Przypuszczam, że każdy musi raz po raz przeżyć chwile strachu, iż zmarnował życie; może poza tymi, którzy zmarnowali je rzeczywiście i dzięki miłosierdziu opatrzności nie mieli o tym pojęcia. No bo cóż można rzec o człowieku, który strawił cały żywot wypełniając niebo lśniącym, krzykliwym obłokiem propagandy? Co rzec o urzędniczynie, który duszę zaprzedał wypisywaniu upomnień z biblioteki? Co rzec o projektancie karoserii, maklerze giełdowym, przewodniczącym studentów? Czy oni wszyscy przeżyli kiedykolwiek kryzys wartości?
Ja natomiast zdecydowanie wpadłem w szpony rozpaczy. Dalsze badania stanęły pod znakiem zapytania, myślami ulatywałem w stronę Jacka i Shirley. Na krótko przed Świętami zamknąłem biuro, kazałem odkładać pocztę i udałem się do Arizony. Nie krępowały mnie zajęcia semestralne ani wakacje uniwersyteckie — pracowałem, gdy czułem potrzebę, wyjeżdżałem, kiedy miałem ochotę.
Droga z Irvine do Tuscon zabrała mi trzy godziny jazdy samochodem. Wprowadziłem wóz na pierwszą z brzegu nitkę transportową biegnącą w kierunku gór i pozwoliłem, by niosła mnie na wschód, wzdłuż błyszczącego szlaku. Resztą zajął się elektroniczny mózg w Sierra Nevada. Nieomylnie odłączył mnie od reszty składu zdążającego w stronę Phoenix i skierował do Tuscon. Po drodze wyhamował prędkość trzystu mil na godzinę, dostarczając mnie całego i zdrowego na dworzec, gdzie znów przejąłem stery wozu. Na wybrzeżu padał deszcz i było dość chłodno, lecz tutaj słońce świeciło jasno, a temperatura przekraczała osiemdziesiąt stopni. Zatrzymałem się w Tuscon, aby naładować baterie wozu. Zapomniałem uczynić to przed wyjazdem, przez co okradłem firmę Edison z południowej Kalifornii na sumę kilku dolarów. Potem ruszyłem w głąb pustym. Pierwszy odcinek pokonałem autostradą międzystanową nr 89, następnie po około kwadransie skręciłem na szosę, aby po chwili zboczyć także i z tej arterii na wąską ścieżynę, wiodącą do serca pustyni. Większość tych terenów należy do Indian Papago i dlatego właśnie uniknęły one plagi uprzemysłowienia gnębiącej Tuscon. W jaki sposób Jack i Shirley uzyskali prawa do swojego kawałka ziemi, do dziś nie mam pojęcia. Żyli tutaj samotnie, co wydaje się nieprawdopodobne u progu dwudziestego pierwszego wieku. Istnieją jednak w Stanach Zjednoczonych podobne miejsca, gdzie można umknąć i skryć się. Ostatni, pięciokilometrowy odcinek przebyłem po ubitym, ziemnym szlaku, któremu można było nadać miano drogi jedynie dzięki semantycznej żonglerce. Czas przestał odgrywać rolę. Mogłem pójść w ślady jednego z mych elektronów i cofnąć się aż do zarania świata. Była to pustka, która wysysa cierpienie ze skołatanej duszy, podobnie jak ciepło ujarzmia dzikie pląsy molekuł.
Na miejsce przybyłem późnym popołudniem. Za plecami pozostawiłem głębokie ślady kół i spaloną ziemię. Po lewej stronie widniały purpurowe szczyty gór spowite obłokami.
Łańcuch ten zakręcał stopniowo w stronę granicy meksykańskiej, gubiąc w tyle płaską, kamienistą pustynię. Nowoczesny dom Bryantów był tu jedynym intruzem. Całą posiadłość otaczał wyschnięty strumień, który dawno zapomniał, co to znaczy woda. Zaparkowałem samochód i udałem się w stronę budynku.
Mieszkali w dwupiętrowym, liczącym już dobre dwadzieścia lat domostwie, wzniesionym z drewna sekwojowego oraz szkła, wyposażonym w słoneczny taras na tyłach. Pod domem znajdował się system podtrzymywania życia: reaktor Fermiego, który napędzał uzdatniacze powietrza, obieg wodny, układ grzewczy i oświetleniowy. Raz na miesiąc przyjeżdżał inspektor z Tuscon Elektric, by sprawdzić stan urządzeń. Tego wymagało prawo wszędzie tam, gdzie ze względów finansowych zrezygnowano z trakcji napowietrznej, a w zamian zainstalowano niezależny agregat. Magazyn o powierzchni pięćdziesięciu jardów kwadratowych umieszczony pod budynkiem zapewniał zaopatrzenie w żywność na około miesiąc, zaś filtry wodne gwarantowały niezależność od miejskich hydrociągów. Cywilizacja mogłaby zniknąć z powierzchni ziemi, a Jack i Shirley żyliby jeszcze przez długie tygodnie w zupełnej nieświadomości.
Shirley siedziała akurat na tarasie, zajęta pracą nad soniczną rzeźbą. Przędła jakiś zwiewny kształt z poplątanej włóczki i lśniących tkanin. Ta dziwaczna konstrukcja wydawała z siebie ptasi świergot, który mimo swej delikatności niósł ze sobą olbrzymią moc. Ujrzawszy mnie, przerwała pracę, wstała i ruszyła ku mnie biegiem, z wyciągniętymi ramionami. Gdy pochwyciłem ją w objęcia i przycisnąłem do piersi, poczułem jak część znużenia ulatuje w niebyt.
— A gdzie Jack? — spytałem.
— Pisze coś. Zaraz do nas dołączy. A na razie pozwól, że pomogę ci się nieco rozgościć. Mój drogi, wyglądasz strasznie!
— Wszyscy mi to mówią.
— Jakoś temu zaradzimy.
Chwyciła moją walizkę i ruszyła w stronę domu. Zuchwałe rozkołysanie jej bioder oraz nagich pośladków wprawiło mnie w dobry nastrój i jakby nieco odświeżyło. Uśmiechnąłem się półgębkiem, gdy jej gibka postać zniknęła za progiem. Byłem pośród przyjaciół. Odnalazłem dom. Czułem, że mógłbym spędzić tu wiele miesięcy.
Poszedłem do swojego pokoju. Shirley zdążyła już wszystko przygotować: świeżą pościel, parę czasopism na sekretarzyku, nocną lampkę na stole, notes, pióro oraz dyktafon, gdybym chciał utrwalić jakieś pomysły. Po chwili dołączył Jack. Wetknął mi w garść butelkę piwa. Przymknęliśmy oczy, sącząc zimny napój.
Jeszcze tego wieczoru Shirley wyczarowała cudowny obiad, a potem, gdy upalny dzień przeistoczył się już definitywnie w chłodny zmierzch, usiedliśmy w saloniku, aby porozmawiać. Nie spytali ani słowem o moje badania i błogosławiłem ich za to. Dyskutowaliśmy natomiast sporo na temat ruchu apokaliptystów, gdyż gospodarze byli wyraźnie zafascynowani tym kultem zagłady, który ogarnął tyle umysłów.
— Prześledziłem starannie ich historię — oznajmił Jack. — Orientujesz się co nieco w tej materii?
— Nie za bardzo.
— Wszystko wskazuje na to, że podobne sekty powstają co tysiąc lat. Gdy nadchodzi schyłek milenium, zaczynają głosić, że koniec świata jest blisko. W roku 999 sprawa przybrała bardzo poważny obrót. Z początku opowieściom o zagładzie wiarę dali jedynie wieśniacy, lecz później także wysocy urzędnicy kościelni zaczęli trząść portkami i tak się zaczęło. Nastały czasy orgii modlitewnych, choć nie tylko.
— A gdy nastał rok 1000? — spytałem. — Świat nie zginął. Co się stało z kultem apokaliptystów?
— Doznali przykrego rozczarowania — odparła ze śmiechem Shirley. — Ale trudno nauczyć ludzi zdrowego rozsądku.
— W jaki sposób apokaliptyści wyobrażają sobie zagładę świata?
— W ogniu — wyjaśnił Jack.
— Kara Boża?
— Oczekują wojny. Wierzą, że przywódcy wszystko już przygotowali i spuszczą z uwięzi piekielny ogień, gdy nastanie pierwszy dzień nowego tysiąclecia.
— Od pół wieku nie mieliśmy wojny światowej — stwierdziłem. — Broń atomowa została użyta po raz ostatni w roku 1945. Czy nie można zatem przyjąć założenia, iż z biegiem lat nauczyliśmy się skutecznie zapobiegać apokalipsie?
— Istnieje jeszcze teoria kumulowania katastrof — odparł Jack. — Stany uporządkowane dążą do wybuchu. Spójrz na te wszystkie małe wojny: Korea, Wietnam, Bliski Wschód, Południowa Afryka, Indonezja…
— Mongolia i Paragwaj — dodała Shirley.
— Tak. Średnio jeden konflikt co siedem, osiem lat. Każdy tworzy ciąg odwetowych akcji, które dają motyw do kolejnych ataków, służących temu, aby wcielić w życie doświadczenia wyciągnięte z ostatniej wojny. W ten sposób rośnie agresja, co rzekomo doprowadzi w efekcie do rozpętania Ostatniej Wojny. A ma ona wybuchnąć i dobiec końca l stycznia roku 2000.
— Wierzysz w tę historię? — zapytałem.
— Osobiście? Nie bardzo — odparł Jack. — Po prostu przedstawiam jedną z teorii. Jak na razie nie widać oznak nadchodzącej zagłady, lecz przyznaję, iż diagnozę opieram jedynie na tym, co dotarło na ekrany. Niemniej, apokaliptyści potrafią zawrócić w głowie. Shirley, puść tę kasetę z rozruchami w Chicago, dobrze?
Wsunęła taśmę do odtwarzacza. Cała tylna ściana wybuchła feerią barw i rozpoczęła się nagrana relacja. Ujrzałem wieże Lake Shore Drive i Michigan Boulevard. Dostrzegłem dziwaczne postacie sunące autostradą, plażą, brzegiem zamarzniętego jeziora. Większość pomalowała się w krzykliwe pasy, jak wariaci na przepustce. Byli częściowo nadzy, lecz nie tą niewinną nagością co Jack i Shirley w upalne dnie, ale wyuzdaną i wulgarną nagością rozkołysanych piersi i umazanych pośladków. Wszystko zostało tu obliczone na wywołanie szoku: ożyły groteski Hieronima Boscha. Nagie ciała szaleńców obnażały nicość świata, skazanego ponoć na zagładę. Nie miałem dotąd pojęcia o istnieniu tego ruchu. Zaskoczył mnie widok dorosłej już kobiety wybiegającej przed kamerę, zataczającej piruet, zakasującej spódniczkę, kucającej i sikającej prosto na twarz leżącego mężczyzny. Obserwowałem jawną rozpustę, groteskową plątaninę ciał, grupy kopulujących ludzi. Niesamowicie gruba kobieta leżała rozciągnięta na plaży, śmiejąc się radośnie do młodzieńców obskakujących ją dookoła. Góry mebli płonęły jasnym ogniem. Oszołomieni policjanci oblewali tłum pianą, lecz nie zapuszczali się w głąb.
— Świat powoli ogarnia czysta anarchia — mruknąłem. — Od jak dawna już to trwa?
— Od lipca — odparła cicho Shirley. — Nic nie słyszałeś?
— Byłem bardzo zajęty.
— Obecnie przeżywamy wyraźne przesilenie — oznajmił Jack. — Z początku, w latach 93-94, był to ruch skupiający garstkę szaleńców na Środkowym Wschodzie. Byli przeświadczeni, iż należy rozpocząć intensywne modły, bo dzień zagłady nadejdzie już za niecałą dekadę. Postanowili nawracać i głosić prawdę o apokalipsie. W końcu ich posłanie padło na podatny grunt zbiorowej psychozy. Kult wymknął się spod kontroli. Przez ostatnie pól roku lansowano pogląd, iż nie warto marnować czasu na nic poza zabawą, gdyż koniec jest blisko.
Wzruszyłem ramionami.
— Masowe szaleństwo?
— Coś w tym guście. Na wszystkich kontynentach powstały grupy ludzi głęboko przeświadczonych, że bomby spadną na świat w rok od daty l stycznia. Jedzcie, pijcie i weselcie się. To chwytliwe hasło. Trudno sobie wyobrazić histerię, jaka zapanuje za rok, kiedy nadejdzie ostatni tydzień naszego świata. Może jedynie nasza trójka ocaleje.
Siedziałem wpatrzony w ekran jeszcze przez parę chwil, rozmyślając.
— Wyłącz odtwarzacz — poprosiłem w końcu.
Shirley zachichotała. — Jak to się stało, że o niczym nie słyszałeś, Leo?
— Żyłem w kompletnym oderwaniu od rzeczywistości.
Ekran pociemniał. Kolorowe demony z Chicago wciąż przemykały po zakamarkach mojego umysłu. Świat staje na głowie — pomyślałem — a ja niczego nie widzę.
Shirley i Jack spostrzegli, jak wielkie wrażenie wywarły na mnie przepowiednie apokaliptystów o zagładzie, więc delikatnie zmienili temat rozmowy. Zaczęli opowiadać o pradawnych ruinach indiańskiej budowli, które odkryli na pustyni zaledwie parę mil od swego domu. Wkrótce poczułem się bardzo zmęczony i gospodarze posłali mnie do łóżka. Po kilku minutach Shirley zajrzała ponownie do mojego pokoju. Stała bez ubrania, a jej nagie ciało lśniło w drzwiach niczym świąteczny lampion.
— Potrzeba ci czegoś, Leo?
— Dziękuję, wszystko w porządku — odparłem.
— Wesołych świąt, mój drogi. A może zapomniałeś również i o tym? Jutro mamy Boże Narodzenie.
— Wesołych świąt, Shirley.
Posłałem jej całusa, a ona zgasiła światło. Kiedy smacznie spałem, Vornan-19 zstąpił na świat w odległości sześciu tysięcy mil od mojego łóżka. I odtąd nic już nie było takie samo jak przedtem. Dla nikogo.