Szósty

Kiedy około siódmej dziewczyna przyszła do mojego pokoju, po raz pierwszy byłem skłonny naprawdę uwierzyć w potęgę rządu Stanów Zjednoczonych. Nieznajoma była wysoką blondynką o złotych włosach. Oczy miała jednak kasztanowe, a nie błękitne, wargi pełne, proporcje doskonałe. Jednym słowem, niesamowicie przypominała Shirley Bryant.

Oznaczało to, że musiałem już od dłuższego czasu budzić zainteresowanie naszego państwa. Obserwowali mnie, znali typ kobiet, w których gustuję. Znaleźli taką, która dokładnie odpowiadała wymaganiom i jest w stanie z miejsca wzbudzić moje zainteresowanie. Czy oni sądzą, że Shirley była moją kochanką? A może stworzyli po prostu wyimaginowany wizerunek idealnej partnerki dla mnie. I okazało się, że jest to dziewczyna uderzająco podobna do Shirley. Przez całe życie (zupełnie nieświadomie) adorowałem jej sobowtóry.

Nieznajoma miała na imię Marta.

— Wcale nie wyglądasz jak Marta — stwierdziłem. — Marty są niskie, ciemnowłose, krępe i mają szerokie policzki. Zawsze czuć od nich papierosami.

— Tak naprawdę — odparła Marta — to nazywam się Sidney. Ale ci z rządu uważają, że tobie imię Sidney nie przypadłoby do gustu.

Sidney, czy też Marta, była naprawdę świetna w swojej roli. Zbyt dobrze grała, aby mówić prawdę. Podejrzewałem, że jest istotą stworzoną w laboratoriach rządowych specjalnie dla moich potrzeb. Spytałem, jak jest w rzeczywistości, a ona potwierdziła moje przypuszczenia.

— Później pokażę ci gniazdko — powiedziała.

— Jak często musisz ładować baterie?

— Dwa, czasami trzy razy dziennie. To zależy.

Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat i bardzo przypominała studentki kręcące się ciągle po campusie. Może była robotem, a może prostytutką, lecz jej zachowanie przeczyło takim podejrzeniom. Przypominała raczej żywą, inteligentną kobietę, która po prostu wypełnia swoje obowiązki. Nie śmiałem spytać, czy tego typu zajęcia to dla niej chleb powszedni.

Z powodu śniegu kolację zjedliśmy w hotelowej restauracji. Jej wnętrze urządzone było dość staromodnie, z sufitu zwisały żyrandole i ciężkie draperie, kelnerzy paradowali w strojach wieczorowych, a drukowany na papierze jadłospis liczył dobry jard długości. Ten widok sprawił mi największą przyjemność. Ciągłe menu z torebek i kostek zaczęło mnie już drażnić. Czułem się szczęśliwy, kiedy mogłem wybrać potrawy z długiej listy, a stojący obok żywy człowiek zapisywał wszystko skrupulatnie w notesiku, tak jak za dawnych czasów.

Rząd pokrywał rachunki. Nie żałowaliśmy sobie niczego. Świeży kawior, sałatka z ostryg, zupa żółwiowa, dwa razy Chateaubriand. Ostrygi były wyśmienite — delikatne, malutkie Olimpias z wytwórni Puget Sound. Nie można było im nic zarzucić, lecz osobiście tęskniłem za prawdziwymi ostrygami z lat mojej młodości. Po raz ostatni jadłem je w roku 1976 na Targach Dwusetlecia — tuzin kosztował wówczas pięć dolarów, a to z powodu skażenia wód oceanu. Mogę wybaczyć ludzkości wytępienie ptaka dodo, ale wytrucie wszystkich ostryg to już osobna historia.

Nieprzyzwoicie objedzeni, ruszyliśmy w stronę schodów wiodących na górę. Cudowną atmosferę wieczoru zakłóciła żenująca scena, która rozegrała się w holu. Paru chłopców z telewizji rzuciło się na mnie w poszukiwaniu sensacji.

— Profesorze Garfield…

— …czy to prawda, że…

— …parę słów na temat pańskiej teorii…

— …Vornan-19…

— Bez komentarza. Bez komentarza. Bez komentarza. Bez komentarza.

Razem z Martą umknęliśmy do windy. Zamknąłem drzwi od swego pokoju za pomocą specjalnej blokady. Hotel, choć urządzony po staroświecku, pod tym względem nadążał za najnowszą modą. Wreszcie poczuliśmy się bezpieczni. Marta była wysoka i delikatna, cudownie pachniała. W jej ramionach zapomniałem o człowieku z przyszłości i apokaliptystach. Kurz zalegający moje laboratorium przestał się w ogóle liczyć. Jeśli doradcy prezydenta idą do nieba, to moim zdaniem Sandy Kralick powinien mieć tam zaklepane miejsce.

Rankiem zamówiliśmy śniadanie do pokoju. Potem wzięliśmy wspólnie prysznic, niczym młoda para i wyglądaliśmy przez okno na ulicę zasłaną białymi kleksami wczorajszego śniegu. Marta ubrała się; jej czarne perforowane wdzianko z tworzywa sztucznego zupełnie nie pasowało do mdłej aury poranka. Jednak, mimo wszystko, przyjemnie było na nią popatrzeć. Wiedziałem, że pewnie nigdy więcej już się nie spotkamy.

Wychodząc powiedziała cicho:

— Musisz mi kiedyś opowiedzieć o podróżach w czasie.

— Zupełnie się na tym nie znam. Żegnaj, Sidney.

— Marta.

— Dla mnie na zawsze pozostaniesz Sidney.

Odbezpieczyłem drzwi, a gdy dziewczyna wyszła, połączyłem się z hotelową centralką. Zgodnie z przewidywaniami, było mnóstwo telefonów na moje nazwisko, a wszystkich petentów odprawiono z kwitkiem. Telefonistka spytała, czy mam ochotę rozmawiać z panem Kralickiem. Odpowiedziałem, że owszem.

Podziękowałem mu za Sidney. Nie okazał wielkiego zaskoczenia. Spytał jedynie:

— Czy przyjdziesz na inauguracyjne spotkanie waszego komitetu? O drugiej w Białym Domu. Taka herbatka zapoznawcza.

— Jasne. Są jakieś wieści z Hamburga?

— Tylko złe. Vornan wzniecił zamieszki. Wszedł do jakiejś knajpy i zaczął przemawiać do siedzących w środku. Cała jego gadka sprowadzała się do stwierdzenia, iż najważniejszym osiągnięciem Niemców na przestrzeni dziejów było stworzenie Trzeciej Rzeszy. Zdaje się, że na tym kończy się jego wiedza o Niemcach. Zaczął wychwalać Hitlera i ludzie z ochrony w samą porę wyciągnęli go na zewnątrz. Nim przyjechały cysterny pianowe, spłonęło pół tuzina nocnych klubów.

Kralick uśmiechnął się zakłopotany.

— Może niepotrzebnie ci o tym powiedziałem. Wciąż nie jest za późno, aby złożyć rezygnację.

— Och, nie martw się, Sandy — odparłem. — Należę do waszej paczki na dobre i na złe. Nie mógłbym się teraz wycofać… szczególnie, po spotkaniu z Sidney.

— No to do zobaczenia o drugiej. Ktoś z naszych ludzi przyjdzie po ciebie, a potem pojedziecie tunelami. Nie chcę, aby ci szaleńcy z telewizji urwali ci głowę. Siedź spokojnie w pokoju i nikomu nie otwieraj, póki się nie zjawimy.

— W porządku — odparłem.

Odłożyłem słuchawkę, odwróciłem się na pięcie i spostrzegłem coś jakby kałużę zielonego śluzu rozlanego na podłodze przy drzwiach.

Nie był to śluz, lecz płynny nadajnik radiowy wypełniony po brzegi monomolekularnymi czujnikami dźwiękowymi. Ktoś podsłuchiwał mnie z korytarza. Podszedłem do drzwi i zacząłem nogą rozgarniać kałużę. Rozległ się słaby głos:

— Proszę tego nie robić, doktorze Garfield. Chciałbym z panem zamienić parę słów. Jestem z Połączonych Stacji…

— Spadaj.

Przestałem szurać stopą po podłodze. Resztę gęstej cieczy wytarłem ręcznikiem. Potem pochyliłem się nad parkietem i oznajmiłem na użytek przyklejonych do drewna pozostałości nadajnika.

— Moja odpowiedź w dalszym ciągu brzmi „Bez komentarza”. A teraz wynocha.

Wreszcie pozbyłem się natręta. Nałożyłem blokadę na drzwi, tak że nawet pojedyncza molekuła nie byłaby w stanie prześliznąć się do środka i przeczekałem bezczynnie cały ranek. Krótko przed drugą pojawił się Sandy Kralick i przemycił mnie do tunelu wiodącego w stronę Białego Domu. Waszyngton to istny labirynt podziemnych przejść. Podobno można dojść tamtędy dosłownie wszędzie. Pod warunkiem, że zna się rozkład tuneli i dysponuje odpowiednimi kodami. Podziemia biegną wieloma kondygnacjami pod całym miastem. Słyszałem, że sześć poziomów niżej mieści się automatyczny burdel dla kongresmanów, zaś na wysokości centrum handlowego pewna agencja rządowa prowadzi podobno eksperymenty z mutantami, krzyżując ze sobą potwory, które nigdy nie widziały słonecznego światła. Moim zdaniem, owe historie są mocno niepewne, tak samo zresztą jak wszystko, co można usłyszeć na temat stolicy. Prawda, jeśli kiedykolwiek ją poznamy, okaże się zapewne stokroć okropniejsza od tych bajeczek.

Kralick zaprowadził mnie do pomieszczenia o ścianach pokrytych kutym brązem, gdzieś w zachodnim skrzydle Białego Domu. W środku czekało już czworo ludzi. Troje z nich rozpoznałem na pierwszy rzut oka. Wyższe szczeble elity naukowej tworzą niewielką kastę, zamkniętą, samowystarczalną. Wszyscy się znamy, bywamy na tych samych międzywydziałowych sympozjach. Od razu poznałem Lloyda Kolffa, Mortona Fieldsa i Aster Mikkelsen. Czwarta osoba, przysadzisty mężczyzna, wstał i oznajmił:

— Chyba się jeszcze nie znamy, doktorze Garfield. Jestem F. Richard Heyman.

— A, miło mi. Spengler, Freud i Marks, nieprawdaż? Pańskie opracowanie zapadło mi głęboko w pamięć.

Podałem mu rękę. Opuszki palców miał spotniałe, pewnie tak samo jak dłonie. Nie byłem w stanie tego jednak ustalić. Witał się bowiem w ten charakterystyczny sposób, w jaki zwykli się witać mieszkańcy środkowej Europy, podając nieufnie do uścisku jedynie same palce zamiast całej dłoni. Wymieniliśmy zwyczajowe formułki na temat niezwykłej przyjemności płynącej z naszego spotkania.

Należy mi się medal za te wszystkie bzdury, które musiałem wygadywać. O książce F. Richarda Heymana nie mam wielkiego mniemania — była tyleż nudna co powierzchowna; trudno o lepsze zestawienie. Wywiady, których regularnie udzielał popularnym czasopismom, nie wzbudzały również mojego entuzjazmu. Zajmował się w nich głównie obsmarowywaniem kolegów. Nie podobał mi się sposób, w jaki podawał rękę. Nawet jego nazwisko nie przypadło mi do gustu. Jak miałem zwracać się do „F. Richarda”, gdybyśmy przeszli na ty? „F”, „Dick”? A może „mój drogi Heymanie”? Był mężczyzną niewielkiego wzrostu, korpulentnym, o głowie wielkości kuli armatniej, obrośniętej w części potylicznej skąpymi rudymi włoskami. Brodę miał za to imponującą, kudliła się na policzkach i szyi zapewne po to, by ukryć podgardle i wielkie jak łysina jabłko Adama. Wąskie, rekinie wargi były ledwie widoczne spod zarostu. Oczy miał wodniste i niesympatyczne.

Do reszty zgromadzonych nie żywiłem wrogich uczuć. Znałem ich dość dobrze, wiedziałem, że są w swych specjalnościach fachowcami wysokiej klasy. Nigdy dotąd, podczas wielu przecież wspólnych dyskusji na forum naukowych periodyków, nie doszło między nami do poważniejszego sporu. Morton Fields z Uniwersytetu Chicagowskiego był psychologiem, wyznawcą tak zwanej szkoły kosmicznej, która wydawała mi się czymś w rodzaju świeckiego odłamu buddyzmu. Członkowie tej doktryny filozoficznej pragnęli odkryć tajemnice duszy, utożsamiając ją ze wszechświatem. W każdym razie brzmiało to nieźle. Z wyglądu Fields przypominał szeregowego pracownika jakiejś spółki, z dobrymi widokami na umiarkowanie szybki awans: zgrabna, muskularna sylwetka, wystające kości policzkowe, złociste włosy, wąskie usta, wypchnięty podbródek, pytający wzrok. Oczami wyobraźni widziałem, jak przez cztery dni w tygodniu wklepuje jakieś dane do komputera, a w weekendy bezlitośnie katuje piłeczkę golfową, uganiając się po zielonej trawce. Jego wygląd mógł jednak mocno zmylić.

Lloyd Kolff był przedstawicielem filologów: potężnie zbudowany, krępy mężczyzna, dobrze po sześćdziesiątce, o pooranej bliznami, rumianej twarzy i długich ramionach goryla. Jego bazę wypadową stanowił Uniwersytet Columbia, gdzie był ulubieńcem studentów z powodu swej rubasznej bezpośredniości. Znał więcej pikantnych cytatów w sanskrycie niż ktokolwiek inny na przestrzeni ostatnich trzydziestu stuleci; używał ich regularnie i bez skrępowania. Jego życiową pasją było kolekcjonowanie sprośnych wierszyków, bez względu na epokę, bez względu na język. Swoją żonę — również filologa — zaciągnął zapewne na ślubny kobierzec, mrucząc po drodze gorące wyznanie w staroperskim. Dobrze mieć kogoś takiego w zespole, choćby jako przeciwwagę dla tego zarozumiałego bałwana, F. Richarda Heymana.

Aster Mikkelsen była biochemikiem z Michigan, członkiem grupy skupionej nad projektem sztucznej syntezy życia. Spotkałem ją na ubiegłorocznej konferencji A.A.A.S. w Seatle. Choć jej nazwisko brzmiało po skandynawsku, nie była jedną z tych nordyckich gigantek, na których punkcie mam prawdziwego fioła. Ciemnowłosa, delikatna, wiotka, emanowała aurą nieśmiałości. Nie mogła mieć więcej niż pięć stóp wzrostu i wątpię, żeby ważyła nawet sto funtów. Była kobietą około czterdziestki, choć wyglądała znacznie młodziej. W jej oczach migotały wojownicze ogniki, rysy twarzy miała wręcz klasyczne. Nosiła wyzywająco proste ubranie, jakby chciała w ten sposób podkreślić swą chłopięcą sylwetkę i dać do zrozumienia wszystkim lubieżnikom, że nie ma im nic do zaoferowania. Nagle przed oczyma stanęła mi absurdalna scena: Lloyd Kolff i Aster Mikkelsen leżą razem w łóżku. Wielkie połacie potężnego, włochatego ciała rozpostarte nad kruchą, wątłą postacią Aster. Jej rozchylone uda i chude łydki podrygują spazmatycznie, przywalone kilogramami tłuszczu, jej stopy kopią w pościel. Ten widok był tak obrzydliwy, że musiałem przymknąć oczy, aby go odpędzić. Dopiero po chwili zdołałem znów rozewrzeć powieki. Kolff i Aster stali nadal obok siebie, piramida cielska przy boku filigranowej nimfy. Oboje obserwowali mnie z niepokojem.

— Nic ci nie jest? — spytała Aster. Miała piskliwy, dziewczęcy głos.

— Myślałam już, że nam tu zemdlejesz.

— Jestem nieco zmęczony — skłamałem.

Nie wiedziałem, skąd wziął się ten dziwaczny obraz, ani dlaczego tak mną wstrząsnął. Aby pokryć zmieszanie, spytałem Kralicka, ile osób jeszcze dołączy do naszego komitetu. Wyjaśnił, że jedna, Helen McIlwain, sławny etnolog. Miała przyjść w każdej chwili. Jak na zawołanie, drzwi się rozwarły i do środka wkroczyła Helen we własnej osobie.

Któż nie słyszał o Helen McIlwain? Czego na jej temat jeszcze nie powiedziano? Orędowniczka kulturowego relatywizmu, pierwsza dama etnologów, zawzięta badaczka obrzędów dojrzewania i kultów płodności, która bez chwili wahania włączała się w plemienne orgie. Kobieta, która w poszukiwaniu wiedzy zapuściła się do kanałów Ouagadougu, aby skosztować pieczonego psa. Autorka fundamentalnych opracowań z zakresu technik masturbacji. Osoba, która na własnej skórze doświadczyła sposobów inicjacji seksualnej dziewic w mroźnych ostępach Sikkimu. Wydawało mi się, że Helen żyła od zawsze. Nieustannie dochodziły mnie wieści o jej bulwersujących wyczynach. Publikowała książki, za które w innej epoce spalono by ją od razu na stosie. Informowała opinię publiczną o sprawach, które były w stanie zszokować nawet przygotowanych na wszystko naukowców. Nasze drogi krzyżowały się nieraz, choć ostatnio następowało to dość rzadko. Wyglądała zaskakująco młodo i rześko, a musiała mieć już co najmniej pięćdziesiąt lat.

Ubrana była — jakby to rzec — dość ekstrawagancko. Jej ramiona owijała plastykowa przepaska, z której zwisały czarne włókna, przypominające do złudzenia ludzkie włosy. Być może nawet, były nimi w istocie. Owe długie, jedwabiste i gęste pasma tworzyły zwartą kaskadę, która sięgała do pół uda — przedmiot pożądania każdego fetyszysty. W tym przybraniu z włosów było coś dzikiego i pierwotnego — brakowało tylko obrączki w nosie i rytualnych blizn na policzkach. Sądzę, że pod spodem nie nosiła bielizny. Gdy szła, raz po raz można było dostrzec różowe ciało wyzierające spod oryginalnego stroju. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że widzę sutek jej piersi i skrawek gładkiego pośladka. Jednak, mimo wszystko, długie, lśniące i delikatne pasma tego zmysłowego kostiumu, który okrywał niemal całą jej postać, były tak zwarte i gęste, że do naszych oczu docierało tylko to, co Helen uważała za stosowne. Zgrabne, szczupłe ramiona miała odkryte. Łabędzia szyja wyrastała z godnością ponad włochaty kostium, a jej własne włosy, w kolorze kasztanów, śmiało mogły z nim konkurować. Widok był niecodzienny, fantastyczny, niesamowity i dość absurdalny. Gdy Helen wkroczyła dumnie do pomieszczenia, rzuciłem okiem na Aster Mikkelsen i dostrzegłem na jej twarzy wyraz lekkiego rozbawienia.

— Przepraszam za spóźnienie — oznajmiła Helen swoim donośnym kontraltem. — Zasiedziałam się w The Smithsonian. Zaprezentowali mi przecudny zestaw noży do obrzezania wykonanych z kości słoniowej!

— A miałaś już okazję, żeby je wypróbować? — spytał Lloyd Kolff.

— Jakoś nie bardzo. Ale, mój drogi, nic straconego. Po tym idiotycznym posiedzeniu moglibyśmy tam wrócić, a ja z rozkoszą dokonałabym zabiegu. Na tobie.

— Za późno o sześćdziesiąt trzy lata — odparł ze śmiechem Kolff. — Powinnaś wiedzieć. Z pewnym zaskoczeniem muszę stwierdzić u ciebie zanik pamięci, Helen!

— Och, masz rację mój drogi! Absolutną rację! Przepraszam stokrotnie. Jak mogłam zapomnieć!

Falując włochatym kostiumem podbiegła do Kolffa i pocałowała go w szeroki policzek. Sanford Kralick zagryzł wargę. Najwyraźniej jego komputer coś przeoczył. F. Richard Heyman wiercił się niespokojnie, na twarzy Fieldsa pojawił się uśmiech, zaś Aster sprawiała wrażenie śmiertelnie znudzonej. Powoli nabierałem pewności, że spędzimy wspólnie niezapomniane chwile.

Kralick głośno odchrząknął.

— Teraz, skoro jesteśmy już w komplecie, chciałbym prosić o chwilę uwagi…

Zaczął wprowadzać nas w tajniki zadania. Korzystał przy tym z pomocy ekranów ściennych, kości z danymi, syntetyzerów dźwięku oraz całej baterii tym podobnych ultranowoczesnych urządzeń. Wszystko po to, aby przekonać nas o potrzebie pośpiechu oraz ważkości całej misji. Krótko mówiąc, naszym zadaniem było wyciągnięcie z przybycia Vornana maksimum korzyści. Mieliśmy także nie spuszczać oka z naszego gościa i w miarę możliwości zapobiegać bardziej bulwersującym wyczynom. Przy okazji, dla własnej satysfakcji, mogliśmy również ustalić czy od początku mówił prawdę, czy też był tylko sprytnym oszustem.

Okazało się, że co do tej ostatniej kwestii zdania w naszej grupie są podzielone. Helen McIlwain była szczerze przekonana, iż Vornan przybył z przyszłości; co więcej upatrywała w tym coś mistycznego. Morton Fields podzielał jej zdanie, choć nie robił wokół całej sprawy aż tyle szumu. Uważał, że przybycie mesjasza z przyszłości, który miałby pomóc nam w tych czasach próby, byłoby czymś symbolicznym i jak najbardziej pożądanym. Skoro Vornan spełniał wymagania stawiane kandydatowi na mesjasza, Fields z radością zaakceptował jego obecność. Drugi obóz tworzyli: Lloyd Kolff (uważał, że historyjka opowiedziana przez Vornana jest sama w sobie dość komiczna i nie wymaga komentarza), F. Richard Heyman (dostawał szkarłatnych plam na twarzy na samą myśl o podróżach w czasie), no i rzecz jasna ja sam. Aster Mikkelsen zachowała neutralność w tej kwestii, a może była po prostu agnostykiem. Kierowała się naukowym obiektywizmem: nie miała zamiaru uwierzyć w przybysza z przyszłości, skoro jak dotąd nawet go nie widziała.

Pierwszą część tego kulturalnego, akademickiego sporu odbyliśmy tuż przed nosem Kralicka, dokończyliśmy go zaś wieczorem przy kolacji. Nasza szóstka siedziała wokół stołu w Białym Domu, służący donosili nieustannie najróżniejsze przysmaki, a wszystko oczywiście na koszt podatników. Drinki serwowano w szczególnej obfitości. W naszym małym, kiepsko dobranym zespole zarysowała się pewna polaryzacja. Kolff i Helen musieli ze sobą niegdyś sypiać i wcale nie ukrywali, że mają zamiar podtrzymać dobrą tradycję. Taki ostentacyjny brak skrępowania wyraźnie drażnił Heymana, który musiał cierpieć akurat na ostre zaparcie. Morton Fields również przejawiał pewne zainteresowanie osobą Helen, a im więcej popijał, tym stawał się śmielszy w dawaniu dowodów tego zainteresowania. Jednakże Helen pozostawała głucha na jego zapędy, gdyż obecnie pociągał ją starszawy, korpulentny, szwargoczący w sanskrycie Falstaff — Kolff. Zatem Fields skierował swe wysiłki w kierunku Aster Mikkelsen, która niestety przejawiała równie wielkie zainteresowanie seksem, co nasz stół biesiadny. Udaremniała wszelkie zakusy z wprawą i opanowaniem świadczącym o wieloletnim doświadczeniu. Ja, stary rozpustnik, trzymałem się cały czas z boku; siedziałem jak niemy posąg i obserwowałem swych wykształconych kolegów w akcji. Pomyślałem, że jest to przecież grupa osób dobrana starannie pod kątem braku stwierdzonych niesnasek i osobistych urazów. Biedny Sandy Kralick sądził, że zebrał sześciu nieskazitelnych uczonych, którzy będą służyć swemu narodowi z żarliwym poświęceniem. Nie byliśmy ze sobą nawet ośmiu godzin, a już powstały pierwsze pęknięcia w tym monolicie. Co będzie, kiedy dołączy do nas nieobliczalny Vornan-19? Ogarnął mnie niepokój.

Bankiet dobiegł końca około północy. Rząd pustych butelek po winie przyozdabiał nasz stół. Pojawili się ludzie z ochrony rządu i oznajmili, że odstawią nas do tuneli.

Okazało się, iż Kralick rozlokował nas w hotelach rozrzuconych po całym mieście. Fields w nieco żałosny sposób zaproponował Aster odprowadzenie do pokoju, ale udało jej się go jakoś spławić. Helen i Kolff zniknęli razem, trzymając się za ręce. Gdy weszli do windy, spostrzegłem, że jego dłoń wędruje pod włochatym kostiumem naszego powabnego etnologa. Wróciłem do hotelu. Nie włączyłem ekranu, aby sprawdzić, czego szczególnego dokonał Vornan-19 w czasie minionego dnia. Sądziłem, zresztą zupełnie słusznie, jak się okazało, że pod koniec tygodnia będę już miał powyżej uszu wszelkich historii o nim, i że dziś mogę z czystym sumieniem odpuścić serwis informacyjny.

Spałem naprawdę kiepsko. Cały czas śniła mi się Helen McIlwain. Nigdy dotychczas nie miewałem koszmarów, w których rudowłosa kobieta, spowita w przebranie z ludzkich włosów, dokonuje na mnie aktu obrzezania. Mam nadzieję, że ten sen nie powtórzy się więcej… nigdy więcej.

Загрузка...