W świąteczny poranek obudziłem się dość późno. Jack i Shirley byli już najwyraźniej od paru godzin na nogach. W ustach czułem gorzki posmak i nie tęskniłem zbytnio za towarzystwem, nawet gospodarzy. Zszedłem do kuchni i po cichu zaprogramowałem sobie śniadanie, co było jednym z moich przywilejów. Wyczuli mój nastrój i nie próbowali się narzucać. Dozownik autokucharza wyrzucił z siebie tost oraz kubek soku pomarańczowego. Nie zwlekając pochłonąłem ów posiłek i zamówiłem na dokładkę czarną kawę. Następnie wrzuciłem brudne naczynia do zmywarki, uruchomiłem ją i wyszedłem z domu. Spacerowałem samotnie przez trzy godziny. Po powrocie czułem się oczyszczony. Dzień był zbyt chłodny na opalanie albo roboty w ogródku. Shirley zaprezentowała parę swoich rzeźb. Jack poczytał trochę własnych wierszy, ja zaś opowiedziałem z wahaniem o zastoju w pracy. Później spożyliśmy doskonałą wieczerzę składający się z pieczonego indyka i lampki zmrożonego Chablis.
Dni, które nastały później, składały się z chwil ukojenia. Uspokoiłem wreszcie skołatane nerwy. Czasami chodziłem samotnie po pustyni, czasami chodziliśmy razem. Pokazali mi te indiańskie ruiny. Jack klękał raz po raz wydobywając z piasku gliniane skorupy: trójkątne kawałki ceramiki pomalowane w czarne kreski i kropki. Wskazał palcem zapadnięte kontury studni, resztki ściany wzniesionej z grubo ciosanych kamieni i gliny.
— Czy to dzieło Indian Papago? — spytałem.
— Wątpię. Ciągle nie mam pewności, ale moim zdaniem to jest zbyt dobre jak na Papago. Przypuszczam, iż są to pozostałości po kolonii Indian Hopi sprzed około tysiąca lat, którzy dotarli tutaj z Kayenta. Shirley zaproponowała, że przywiezie mi parę kaset na temat archeologii, gdy będzie następnym razem w Tuscon. Nasz bank danych nie posiada żadnych szczegółowszych analiz tych terenów.
— Mógłbyś poprosić o parę opracowań — podsunąłem. — Bibliotece z Tuscon nie sprawiłoby większych problemów przesłanie ci kopii za pomocą datafonu. A jeśli nie dysponują odpowiednimi książkami, mogą ściągnąć je z Los Angeles. Cała idea sieci informatycznej opiera się na tym, żebyś był w stanie zdobyć wszelkie dane nie wychodząc z domu, a nie…
— Wiem — odparł spokojnie Jack. — Nie chciałbym jednak wszczynać sensacji. Mogę w każdej chwili zorganizować grupę archeologów. Będziemy zdobywać książki w tradycyjny sposób, chodząc do biblioteki.
— Jak dawno już wiesz o tym miejscu?
— Od roku — wyjaśnił. — Nie ma pośpiechu.
Podziwiałem jego niezależność. Jak tej parze udało się ułożyć sobie życie na pustyni? Poczułem zazdrość i przez chwilę zapragnąłem pójść w ich ślady. Szybko jednak się opamiętałem. Nie wytrzymałbym długo mieszkając z nimi, nawet gdyby zgodzili się na to. Zaś samotne życie w innym zakątku pustyni nie pociągało mnie szczególnie. Moim miejscem był uniwersytet. Wiedząc, iż w każdej chwili jestem w stanie skryć się u Bryantów, mogłem czerpać zadowolenie z pracy. Myśl ta przyniosła ze sobą falę radości; minęło zaledwie kilka dni, a ja znów zacząłem spoglądać z nadzieją na dalsze badania!
Czas płynął szybko. Adwent roku 1999 uczciliśmy wyprawiając niewielkie przyjęcie, na którym upiłem się nieco. Uleciało ze mnie całe napięcie. Eksplozja letnich upałów zalała pustynię zaraz na początku stycznia, hasaliśmy więc nago po dworze, bezmyślnie radośni. Kaktus w ich ogrodzie wypuścił kaskadę żółtych kwiatów, pszczoły przyleciały nie wiadomo skąd. Pozwoliłem, by wielki kosmaty trzmiel z nóżkami upapranymi pyłkiem wylądował na mym ramieniu. Nie próbowałem go wystraszyć ani strząsnąć. Po chwili uleciał ku Shirley i zaczął badać gorącą dolinę jej piersi; potem zniknął. Śmialiśmy się głośno. Któż bałby się takiego grubego trzmiela?
Minęło już niemal dziesięć lat od czasu, gdy Jack opuścił uniwersytet i zabrał Shirley na pustynię. Początek roku zawsze uświadamia nam nieuchronność przemijania. Jak się zdaje jednak, od mniej więcej dziesięciu lat nasz proces starzenia uległ, jak gdyby, zahamowaniu. Choć skończyłem już pięćdziesiątkę, miałem niezłą kondycję i z wyglądu przypominałem mężczyznę znacznie młodszego. Włosy wciąż miałem kruczo czarne, twarz bez śladu zmarszczek. Byłem z tego zadowolony, aczkolwiek nie miało to zasadniczego wpływu na stan moich badań. W pierwszym tygodniu roku 1999 nie byłem ani o krok bliżej sukcesu, aniżeli w pierwszym tygodniu roku 1989. Wciąż poszukiwałem potwierdzenia swej teorii, iż przepływ czasu jest dwukierunkowy i że przynajmniej na poziomie cząstek elementarnych można go odwrócić. Przez całą dekadę kręciłem się w kółko, nic nie wnosząc, choć moja sława, chcąc nie chcąc, rosła, zaś nazwisko podawano nie raz jako kandydaturę do nagrody Nobla. W przypadku gdy fizyk teoretyczny staje się postacią publiczną można mieć pewność, iż coś zwichnęło mu karierę albo badania utknęły w ślepym zaułku — sytuację taką opisuje doskonale zasada Garfielda. Dziennikarzom jawiłem się jako tajemniczy czarodziej, który pewnego dnia ofiaruje światu wehikuł czasu, sam sobie natomiast jako nieudacznik, który zabrnął w labirynt bez wyjścia.
Minione dziesięciolecie odcisnęło natomiast piętno siwizny na skroniach Jacka, lecz ogólnie rzecz biorąc wyszedł z tej metamorfozy obronną ręką. Nabrał muskulatury i krzepy, tracąc na dobre swoją wrodzoną chorobliwą bladość. Ciało miał silne i poruszał się z niewymuszoną gracją, która zastąpiła młodzieńczą niezdarność. Cera ściemniała mu od ciągłego przebywania na słońcu. Jack sprawiał wrażenie człowieka żywego, pewnego siebie, tryskającego energią, stracił gdzieś niegdysiejszą ociężałość i znużenie.
Shirley zyskała najwięcej. Zmiany zaszły w niej niewielkie, lecz wszystkie na korzyść. Pamiętałem ją jako dziewczynę szczupłą, wiecznie szczebioczącą, zbyt wiotką — zdawałoby się — w talii, by unieść pełen biust. Czas usunął owe usterki. Opalone na brąz ciało nabrało doskonałych proporcji. Przypominała Afrodytę spacerującą pod arizońskim niebem. Owszem, przytyła z dziesięć funtów, lecz każda uncja została rozlokowana wręcz perfekcyjnie. Shirley była bez skazy i posiadała, tak samo jak Jack, nieprzebrane zasoby witalności, tej niezachwianej pewności siebie, która kierowała jej ruchami i słowami. Uroda wciąż w niej dojrzewała. Za dwa, trzy lata zacznie razić oczy swym pięknem. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, że pewnego dnia przemieni się w słabowitą i pochyloną staruszkę. Ciężko było sobie uświadomić, że ta para jest tak samo skazana na bezlitosny wyrok nieodwracalnej zmiany, jak cała reszta śmiertelników.
Przebywanie w ich towarzystwie sprawiało czystą przyjemność. W drugim tygodniu postanowiłem poruszyć kwestię moich problemów z pracy. Jack słuchał z uwagą, chcąc zapewne wszystko zrozumieć, lecz chyba niezbyt nadążał za tokiem rozumowania. Czy to możliwe? Czy tak wybitny umysł mógł utracić całkowicie zdolność pojmowania fizyki? W każdym razie słuchał z zainteresowaniem, co mnie satysfakcjonowało. Błądziłem w ciemnościach, czułem, jakbym był obecnie znacznie dalej upragnionego odkrycia niż pięć czy osiem lat temu. Potrzebowałem wiernego słuchacza i znalazłem go w Jacku.
Cały problem tkwi w anihilacji antymaterii. Elektron wysłany w przeszłość zmienia ładunek na przeciwny — staje się pozytronem i natychmiast szuka swej antycząstki. A w tym wypadku znaleźć oznacza zginąć. W miliardowej części sekundy następuje niewielka eksplozja, w czasie której uwolniony zostaje foton. Proces odwrócenia czasu miałby zatem szansę powodzenia jedynie wtedy, gdybyśmy wysyłali cząstki do wszechświata pozbawionego wszelkiej materii.
Nawet gdybyśmy dysponowali dostateczną ilością energii, by przesyłać wstecz większe cząstki — protony, neutrony albo jądra helu — wciąż stalibyśmy w obliczu tego samego problemu. Każda rzecz wysłana w przeszłość ulegałaby natychmiastowej anihilacji, tworząc w efekcie jedynie nikły ślad ha skanerze. Prawdziwa podróż w czasie nie miała zatem najmniejszych szans powodzenia. Człowiek wysłany w przeszłość stałby się superbombą, założywszy, że istota żywa w ogóle jest w stanie znieść przemianę w antymaterię. Skoro ta część teorii nie rokowała większych nadziei, skoncentrowaliśmy swe wysiłki na zagadnieniu wszechświata pozbawionego materii. Szukaliśmy obszaru nicości, gdzie można by wysłać podróżnika w czasie, obserwując później jego zachowanie. Lecz to już przekraczało nasze możliwości.
— Pragniecie stworzyć sztuczny wszechświat? — spytał Jack.
— Dokładnie.
— Jesteście w stanie?
— Teoretycznie. Na papierze. Tworzymy pewien wzór, który rozrywa ścianę czasowego continuum. Następnie w powstałą dziurę wpuszczamy elektron.
— Lecz w jaki sposób obserwujecie jego późniejsze zachowanie?
— Nie obserwujemy — odparłem. — I w tym właśnie cały problem.
— Jasne — mruknął Jack. — Jeśli w danym wszechświecie istnieje jeszcze coś poza jednym jedynym elektronem, wszechświat ów nie jest już zupełnie pozbawiony materii i następuje nie chciana anihilacja. Nie ma zatem sposobu, aby obserwować wynik doświadczenia.
— Nazywamy to zasadą niepewności Garfielda — oznajmiłem kwaśno. — Teraz rozumiesz, gdzie utknęliśmy?
— Próbowaliście już jakoś modelować ten wasz równoległy wszechświat?
— Jeszcze nie. Nie chcemy na razie nic zmieniać w tej przestrzeni, przynajmniej póki nie zyskamy pewności, że znaleźliśmy jakieś rozwiązanie. Musimy przeprowadzić więcej eksperymentów. Nie ma przecież sensu tworzyć wyrwy w czasoprzestrzeni, nie rozpatrzywszy uprzednio wszelkich możliwości i konsekwencji.
Jack podszedł i klepnął mnie lekko w ramię.
— Och, Leo, Leo, nie żałowałeś nigdy, że nie zostałeś fryzjerem?
— Nie. Ale są chwile, kiedy wolałbym, aby fizyka była choć ciut łatwiejsza.
— Wówczas każdy fryzjer mógłby zostać fizykiem. Wybuchnęliśmy śmiechem i ruszyliśmy razem na taras, gdzie Shirley leżała w słońcu czytając książkę. Było jasne, rześkie styczniowe popołudnie. Niebo miało kolor metalicznego błękitu, wielkie obłoki wisiały nad szczytami wzgórz, słońce było wielkie i gorące. Czułem się wypoczęty i spokojny. Podczas dwutygodniowego pobytu tutaj odrzuciłem precz nękające mnie problemy — stały się niejako udziałem innego człowieka. Gdyby udało mi się uwolnić umysł od wszelkich lęków i kłopotów, być może po powrocie do pracy odnalazłbym nowe siły do walki z przeciwnościami.
Cały kłopot w tym, że nie myślałem już o wytyczaniu nowych szlaków. Wciąż tkwiłem w starych schematach, a one już mi nie wystarczały. Chciałem, by człowiek z zewnątrz spojrzał na wszystko trzeźwym okiem i wskazał mi właściwą drogę. Potrzebowałem Jacka. Lecz Jack zerwał nić łączącą go niegdyś z fizyką. Postanowił, że jego błyskotliwy umysł pozostanie bezczynny.
Shirley, leżąca na tarasie przetoczyła się na plecy, usiadła i pokazała zęby w uśmiechu. Jej ciało lśniło kropelkami potu.
— Co was wyciągnęło na dwór?
— Desperacja — wyjaśniłem. — Maleje pole manewru.
— Usiądźcie i wystawcie twarze do słońca.
Nacisnęła przycisk, który wyłączył radio. Nie spostrzegłem, żeby grało, póki nie wygasły ostatnie dźwięki.
— Słuchałam właśnie najświeższych wiadomości o człowieku z przyszłości — oznajmiła Shirley.
— Kto to taki? — spytałem.
— Vornan-19. Przybywa do Stanów Zjednoczonych!
— Nie sądzę, abym słyszał cokolwiek…
Jack posłał Shirley ostrzegawcze spojrzenie. Pierwszy raz widziałem, aby ją strofował. Pobudziło to tylko moją ciekawość. Chcą przede mną coś ukryć?
— To czysta bzdura — zauważył Jack. — Shirley nie powinna zawracać ci tym głowy.
— Możesz wyjaśnić, co miałaś na myśli?
— Vornan-19 to żywa odpowiedź zesłana apokaliptystom — stwierdziła Shirley. — Twierdzi, że przybył z roku 2999 jako turysta. Pojawił się w Rzymie, zupełnie nagi wylądował na Hiszpańskich Schodach, a kiedy próbowano go aresztować, powalił policjanta dotknięciem palca. Od tego czasu uraczył nas najróżniejszymi niespodziankami i sensacjami.
— Głupi kawał — stwierdził Jack. — Pewnie jakiemuś wariatowi znudziła się opowiastka o świecie, który przestanie istnieć za rok i zaczął udawać przybysza z przyszłości. A ludzie mu wierzą. Takie to już czasy. Kiedy histeria jest sposobem na życie, tłum podąża za każdym świrusem.
— Przypuśćmy jednak, że Vornan-19 jest podróżnikiem w czasie! — nalegała Shirley.
— Jeśli jest nim istotnie, to chciałbym go spotkać — wtrąciłem. — Mógłby wyjaśnić mi parę kwestii dotyczących zjawiska odwrócenia czasu.
Zachichotałem, a potem nagle spoważniałem. To wcale nie było zabawne. Westchnąłem ciężko.
— Masz rację, Jack. To zwykły szarlatan. Po co tracimy w ogóle czas na dyskusję o takim wariacie?
— Ponieważ istnieje możliwość, że mówi prawdę. Shirley wstała i odrzuciła opadające na twarz pukle długich, złotych włosów.
— Wywiady przedstawiają go jako osobę niezwykle zagadkową. Opowiada o przyszłości w sposób bardzo przekonujący. Och, być może to tylko inteligentna maska, w każdym razie niewątpliwie jest intrygujący. To człowiek, którego chciałabym kiedyś spotkać.
— Kiedy pojawił się po raz pierwszy?
— W dniu Bożego Narodzenia — odparła Shirley.
— A więc w czasie mego pobytu u was? I cały czas milczeliście?
Shirley wzruszyła ramionami.
— Sądziliśmy, że śledzisz na bieżąco wiadomości ze świata i po prostu nie uznałeś tego wydarzenia za godne uwagi.
— Nie zbliżyłem się nawet do ekranu, odkąd tu przyjechałem.
— Zatem najwyższy czas nadrobić zaległości — poradziła.
Jack sprawiał wrażenie poirytowanego. Ze zdziwieniem odebrałem ten spór między nimi. Gdy Shirley wyraziła ochotę na spotkanie z podróżnikiem w czasie, na twarzy jej męża zagościł gniewny grymas. Ciekawe, pomyślałem. Skoro tak wielkie zainteresowanie okazuje ruchowi apokaliptystów, dlaczego neguje możliwość istnienia innych nieprawdopodobnych zjawisk?
Osobiście, do człowieka z przyszłości zachowywałem stosunek raczej neutralny. Oczywiście ta historia z podróżowaniem w czasie nieźle mnie ubawiła. Strawiłem połowę życia, by dowieść fizycznej niemożliwości zaistnienia takiego procesu, więc podobne twierdzenia wywoływały u mnie jedynie gniew i zły humor. Pewnie właśnie dlatego Jack usiłował ukryć przede mną najświeższe wiadomości. Uważał, jak sądzę, że nie ma sensu dręczyć mnie opowieściami parodiującymi me własne badania i przypominać o problemach, od których pragnąłem przecież umknąć. Lecz ja zdążyłem otrząsnąć się z przygnębienia, kwestia cofnięcia czasu nie wywoływała już desperacji. Miałem ochotę przyjrzeć się nieco bliżej temu oszustowi. Facet najwyraźniej oczarował Shirley, a wszystko, co było zdolne oczarować Shirley, ciekawiło i mnie.
Wieczorem, w czasie największej oglądalności, jedna z sieci informacyjnych puściła program dokumentalny o Vornanie-19, zamiast zazwyczaj emitowanego o tej porze głupkowatego show. Świadczyło to o rozmiarach zainteresowania, jakim cieszyła się owa historia. Jak sądzę, program ten adresowany był do takich jak ja Robinsonów Crusoe, którzy zupełnie nie orientowali się w sytuacji. Nadrobiłem zaległości.
Zasiedliśmy na pneumofotelach przed ściennym ekranem i cierpliwie przeczekaliśmy porcję reklam. W końcu donośny głos oznajmił:
— To, co za chwilę obejrzycie, jest po części komputerową symulacją.
Na ekranie pojawił się Plac Hiszpański w dniu Bożego Narodzenia. Grupki ludzi zaludniały schody i sam plac, jak gdyby komputer symulujący całą sytuację został zaprogramowany przez Tiepolego. W zgrabnie zrekonstruowane tło przypadkowych przechodniów wdarł się symulowany obraz Vornana-19, który zstąpił prosto z nieba po świetlistym łuku. Komputery radzą sobie doskonale w takich sprawach. Nie ma najmniejszego znaczenia, że obiektyw kamery nie zdołał uchwycić jakichś niespodziewanych wydarzeń, gdyż zawsze można wydobyć je z otchłani czasu za pomocą sprytnego montażu i odpowiednich wstawek. Ciekawe, jak przyszłe pokolenia historyków ocenią te symulacje… jeśli oczywiście świat przetrwa dostatecznie długo.
Opadająca z nieba postać była naga, lecz programiści ominęli dość kłopotliwą sprawę zeznań zakonnic, ukazując przybysza jedynie od tyłu. Jestem pewien, że nie była to kwestia pruderii. Telewizja okazała bowiem sporą odwagę przy prezentacji zamieszek apokaliptystów, z których relację oglądaliśmy niedawno razem z Jackiem i Shirley. Sieci informacyjne z wyraźnym upodobaniem przedstawiają szczegóły anatomiczne ludzkiego ciała, gdy tylko podpada to pod decyzję sądu najwyższego, nakazującą dziennikarzom rzetelność w przedstawianiu faktów. Osobiście nie mam nic przeciwko takiemu przemycaniu nagości. Gołe ciało to tabu, które należało już dawno wyplenić z ludzkiej świadomości. Moim zdaniem, potrzeba więcej starań, by ośmielić w tej materii skostniałe społeczeństwo, nawet poprzez prezentacje gołych tyłków w serwisach informacyjnych. Jednak o milimetr za fasadą rzetelności kryje się zawsze tchórzostwo. W relacji nie pokazano lędźwi Vornana-19, gdyż trzy zakonnice przysięgły, że skrywał je mglisty obłok. Łatwiej ominąć sporną kwestię niż ryzykować urażeniem dewotów, zarzucając świętym siostrom składanie fałszywych zeznań.
Obserwowałem z uwagą jak Vornan-19 dokonuje inspekcji placu, a potem wchodzi niespiesznie po Hiszpańskich Schodach. Uśmiechnąłem się widząc podnieconego policjanta biegnącego za nim co sił, zdejmującego kurtkę i nagle padającego na ziemię jakby był rażony niewidzialnym piorunem.
Potem nastąpiła wymiana zdań między gościem a Horstem Kleinem. To już rozegrano bardziej pomysłowo. Skorzystano bowiem z usług samego Kleina, który rozmawiał z symulowanym obrazem przybysza. Młody Niemiec odgrywał własną partię, zaś komputer powtarzał to, co według Kleina mówił Vornan.
Sceneria uległa zmianie. Znaleźliśmy się nagle wewnątrz jakiegoś pomieszczenia, którego ściany i sufit zdobiła mozaika z wielokątów. Delikatna, termoluminescencyjna poświata rzucała nikły blask na twarze zgromadzonych. Vornan-19 dał się dobrowolnie aresztować, nikt bowiem nie był w stanie nawet go tknąć z powodu elektrycznych wyładowań, które natychmiast powalały napastnika. Przybysz został poddany gruntownemu przesłuchaniu. Mężczyźni stojący dookoła byli niepewni, wrodzy, zaskoczeni i wściekli. To była również symulacja. Nikt przecież nie myślał wówczas o nagrywaniu zeznań na żywo.
Vornan-19 płynną angielszczyzną powtórzył jeszcze raz wszystko to, co już powiedział Horstowi Kleinowi. Policjanci wciąż jednak wypytywali niestrudzenie o wszystkie fakty. Vornan spokojnie, jakby rozumiejąc ich nienawiść, parował zarzuty.
Kim był? Gościem. Skąd przybył? Z roku 2999. W jaki sposób? Dzięki systemowi transportu czasowego. W jakim celu przybył do nas? Aby na własne oczy obejrzeć czasy średniowiecza. Jack parsknął śmiechem.
— Niezłe. Uważa nas za średniowiecznych kmiotków!
— Mówi całkiem przekonująco — stwierdziła Shirley.
— To wszystko dzieło programistów — zauważyłem. — Jak na razie nie usłyszeliśmy ani jednego żywego słowa.
Ten stan rzeczy nie trwał jednak długo. Dziennikarz prowadzący program skwitował wypadki ostatnich dziesięciu dni w paru zdaniach, a następnie opowiedział ze szczegółami, jak Vornan-19 zajął najbardziej ekskluzywny apartament w wytwornym hotelu Via Vento, jak przyjmował tam wszystkich zainteresowanych swoją osobą, jak nabył ogromną szafę modnych fatałaszków, wynajmując na swe usługi jednego z najdroższych rzymskich krawców. Kwestia wiarygodności stała jakby na uboczu. Najbardziej zaskoczyła mnie łatwość, z jaką Rzym zaakceptował jego opowieść. Czy ludzie naprawdę uwierzyli, że przybył z przyszłości? Czy raczej była to jedynie zmowa z ich strony, nieszkodliwa gra?
Na ekranie pojawiły się grupki apokaliptystów stojące przed hotelem i nagle pojąłem, dlaczego ów żart spotkał się z tak życzliwym przyjęciem. Vornan-19 przynosił światu nadzieję. Akceptując go, ludzie akceptowali przyszłość. Apokaliptyści próbowali zanegować istnienie przyszłości. Obserwowałem ich z uwagą: groteskowe maski, pomalowane twarze, swobodne pozy, transparenty uniesione wysoko w górę, głośne okrzyki. RADUJCIE SIĘ! KONIEC JEST BLISKI! Grozili pięściami w stronę hotelowych okien i obrzucali budynek pojemnikami z płynną farbą. Chwilę później brudne mury ociekały strugami czerwieni i błękitu. Mężczyzna z przyszłości był wrogiem ich kultu. Społeczność żyjąca w strachu przed nadchodzącą zagładą, naturalną koleją rzeczy zwróciła swe twarze ku niemu, z nową nadzieją. W erze apokalipsy wszelkie cuda są mile widziane.
— Ubiegłej nocy w Rzymie — oznajmił spiker — Vornan-19 odbył swą pierwszą konferencję prasową. Pytania zadawało mu trzydziestu reporterów reprezentujących największe stacje informacyjne z całego świata.
Niespodziewanie obraz rozmyła fala bezładnych barw, z której po chwili wyłoniła się nagrana relacja z konferencji. Tym razem nie była to jednak symulacja. Vornan stał tam we własnej osobie, na żywo, pierwszy raz ukazując się moim oczom.
Byłem wstrząśnięty.
Nie potrafię znaleźć innego słowa. Przez wzgląd na moje późniejsze z nim kontakty, pozwólcie, że wyjaśnię pewną kwestię: z początku uważałem go jedynie za dość pomysłowego oszusta. Pusty śmiech mnie ogarniał, gdy słyszałem jego opowieści. Czułem niechęć do wszystkich, którzy — niezależnie od motywów — postanowili brać udział w tej idiotycznej zabawie. Jednak ten pierwszy raz, gdy ujrzałem przybysza, wywarł na mnie zupełnie nieoczekiwane wrażenie. Mężczyzna spoglądał z ekranu uważnym wzrokiem, spokojny i wypoczęty, zaś jego obecność wydawała się znaczyć coś więcej niż zdolny był przekazać trójwymiarowy obraz.
Był mężczyzną szczupłym, niewysokim, o wąskich ramionach, smukłej kobiecej szyi i zgrabnej głowie uniesionej dumnie do góry. Miał wyraziste rysy twarzy: wystające kości policzkowe, kanciaste skronie, mocny podbródek, wydatny nos. Czaszka była nieco zbyt duża w porównaniu z resztą ciała; wysoko sklepiona, dłuższa niż szersza, a budowa potylicy z pewnością zainteresowałaby niejednego frenologa z uwagi na nader ciekawe wybrzuszenia i guzy. Owe nadzwyczajne cechy budowy nie były jednak na tyle dziwaczne, aby wzbudzić sensację na ulicach wielkiego miasta.
Włosy miał krótko przycięte, szare tak samo jak oczy. Mógł liczyć od trzydziestu do sześćdziesięciu lat. Jego skóra była gładka. Nosił bladoniebieską tunikę, uszytą z prostotą, która świadczyła o doskonałym smaku, a szyję owinął apaszką w kolorze wiśni — jedynym kolorowym akcentem stroju. Sprawiał wrażenie opanowanego, dostojnego, czujnego, inteligentnego, czarującego i nieco wzgardliwego. Przed oczyma stanął mi od razu błękitny kot syjamski, który był niegdyś moim ulubieńcem.
Przybysz miał w sobie dwuznaczną zmysłowość rasowego kocura, a że każdy taki zwierzak posiada zagadkową domieszkę żeńskiego pierwiastka, również i Vornan tego nie uniknął, emanował aurą wypielęgnowanej pantery. Nie chcę przez to wcale powiedzieć, że był eunuchem albo bezpłciowcem, a raczej hermafrodytą, osobnikiem dwupłciowym, zdolnym czerpać i przynosić przyjemność każdemu i wszystkiemu. Pragnę tu podkreślić, że takie było moje pierwsze wrażenie, nieskażone jeszcze tym, co na temat Vornana odkryłem dopiero później.
Daną osobę charakteryzują głównie oczy i usta. Tam też skupiała się moc Vornana. Wargi miał wąskie, usta nieco zbyt szerokie, zęby bez skazy, uśmiech rażąco jasny. Błyskał nim niczym latarnia morska, emanując nieskończonym ciepłem i troską, by zgasić go niespodziewanie, tak że usta pozornie znikały, a cała uwaga obserwatora przenosiła się na zimne, przenikliwe oczy. Na osobowość Vornana składały się dwie zasadnicze cechy: nieustające pragnienie miłości, wyrażane przez olśniewający uśmiech oraz wyrachowana oziębłość, o czym świadczył kamienny blask oczu. Szarlatan czy nie, z pewnością był niezwykłym człowiekiem i mimo niechęci, jaką darzyłem wszelkiego rodzaju zgadywanki, czułem przemożną potrzebę oglądania go na żywo. Symulacja jego osoby, którą oglądałem parę chwil wcześniej, posiadała wszystkie te same cechy zewnętrzne co oryginał, lecz zagubiła gdzieś całą jego moc. Vornan na żywo emanował magnetyzmem, którego brakowało komputerowej kukle.
Kamera trzymała go na wizji przez prawie pół minuty — wystarczająco długo, aby zaobserwować frapującą łatwość, z jaką sterował uwagą. Później obiektyw objął resztę sali, ukazując zgromadzonych reporterów. Nigdy nie interesowałem się bohaterami ekranu, rozpoznałem więc jedynie paru z nich. Fakt, iż światowe gwiazdy dziennikarstwa uznały przybycie Vornana godnym uwagi, świadczył sam za siebie. Dowodził ogromnego wpływu, jaki wywarł ów człowiek na społeczność naszego globu, podczas gdy my gnuśnieliśmy na pustyni. Kamera zatoczyła półkole, ukazując symbole naszej ery gadżetów: agregat zasilający urządzenia nagrywające, tępy pysk komputerowego złącza, drąg, z którego zwisały mikrofony, sieć sensorów głębi, które umożliwiały trójwymiarową relację oraz niewielki laser cezowy występujący w roli reflektora. Zazwyczaj wszystkie te akcesoria były starannie maskowane, lecz tym razem grały rolę pierwszoplanową — pewnie aby pokazać, że i my, ludzie średniowiecza, również znamy parę bajerów.
Konferencję prasową rozpoczęło pytanie zadane z charakterystycznym londyńskim akcentem:
— Panie Vornan, czy mógłby pan określić ogólne zamierzenia pańskiej wizyty?
— Oczywiście. Przybyłem z przyszłości, aby przekonać się osobiście o życiu człowieka w erze wczesnotechnologicznej. Wyruszyłem z roku 2999, według waszej rachuby czasu. Zamierzam odwiedzić większe ośrodki cywilizacyjne i zebrać pełne świadectwo o tej epoce, aby po powrocie móc je zaprezentować moim przyjaciołom.
Odpowiadał płynnie, bez oznak wahania. Nie czuć było nawet śladu akcentu: w podobny sposób mówią po angielsku komputery, składając podstawowe fonemy w słowa i zatracając przez to regionalną wymowę. Doskonała barwa głosu oraz dykcja nasuwały jednoznaczne przypuszczenie, iż mężczyzna ów nauczył się języka in vacuo, korzystając z jakiegoś urządzenia uczącego. Fin, Bask albo Uzbek żyjący w dwudziestym wieku, ucząc się angielskiego z taśm, mówiłby bardzo podobnie. Sam głos Vornana był dźwięczny, przyjemny w słuchaniu.
— Dlaczego nauczył się pan akurat angielskiego? — ciągnął rozmówca.
— Wydawał się być najbardziej popularnym językiem w średniowieczu.
— U was wyszedł już z użycia?
— Nie, ale funkcjonuje w bardzo zmienionej formie.
— Proszę opowiedzieć coś o świecie przyszłości. Vornan uśmiechnął się czarująco i spytał spokojnym głosem:
— Co mianowicie?
— Jak wygląda populacja?
— Nie jestem pewien. Przynajmniej kilkanaście miliardów ludzi.
— Czy sięgnęliście już do gwiazd?
— Och tak, oczywiście.
— Jak długo żyją ludzie w roku 2999?
— Aż do śmierci — odparł uprzejmie Vornan. — To znaczy, aż zdecydują się umrzeć.
— A gdyby nie zdecydowali się nigdy?
— Przypuszczani, że żyliby dalej. Naprawdę nie mam pojęcia.
— Jakie państwa stoją na czele?
— Nie ma już podziału na państwa. Jest tylko Centrala i luźno rozrzucone osiedla. To wszystko.
— Co to jest Centrala?
— Dobrowolna społeczność obywateli. W pewnym sensie jest to miasto, ale i coś więcej.
— Gdzie leży?
Vornan-19 zmarszczył lekko brwi.
— Na jednym z głównych kontynentów. Zapomniałem, jak to się u was nazywa.
Jack rzucił mi szybkie spojrzenie.
— Starczy już, co? To szajbus. Nie potrafi nawet sklecić zgrabnej historyjki!
— Nie, niech leci — poprosiła Shirley.
Sprawiała wrażenie zafascynowanej. Jack szykował się już, aby coś odpowiedzieć, więc szybko wtrąciłem:
— Tak, popatrzmy jeszcze chwilkę. To zdumiewający przypadek.
— …zatem macie tylko jedno miasto?
— Owszem — odparł Vornan. — Mieszkają tam ci, którzy cenią sobie życie we wspólnocie. Nie robią tego wcale z przyczyn ekonomicznych. Każdy jest w pełni samowystarczalny. U was fascynuje mnie szczególnie to wasze wzajemne powiązanie. Na przykład kwestia pieniędzy — bez nich głodujecie, chodzicie obdarci. Mam rację? Nie posiadacie niezależnych środków produkcji. Jak sądzę, nie opracowaliście dotąd metody przemian energii, prawda?
— To zależy, co masz na myśli mówiąc „przemiana energii” — odrzekł szorstko ktoś z amerykańskim akcentem. — Rodzaj ludzki zna sposoby uzyskiwania energii, odkąd zapłonęło pierwsze ognisko.
— Mam na myśli wydajną przemianę energii — wyjaśnił Vornan z wyrazem zakłopotania na twarzy. — Pełne wykorzystanie mocy zawartej w pojedynczym… hmm… pojedynczym atomie. Nie znacie tego procesu?
Spojrzałem na Jacka z ukosa. Ściskał podnośnik swego pneumofotela z wyrazem udręki na twarzy. Odwróciłem pospiesznie wzrok, jakbym pogwałcił czyjąś najsekretniejszą prywatność. Zrozumiałem, że pytanie zadane przed dekadą doczekało się wreszcie choć częściowej odpowiedzi.
Kiedy skupiłem uwagę ponownie na ekranie, Vornan wyczerpał już temat przemian energii.
— …wyprawę dookoła świata. Pragnę zakosztować wszystkiego, co oferuje wasza epoka. A zacznę od Stanów Zjednoczonych Ameryki.
— Dlaczego?
— Aby ujrzeć proces dekadencji w trakcie jego trwania. Gdy odwiedza się upadającą cywilizację, najlepiej rozpocząć wizytę od jej najpotężniejszego komponentu. Mam wrażenie, iż źródło chaosu, który was pochłonie, już teraz odnaleźć można właśnie w Stanach Zjednoczonych. Dlatego więc zamierzam tam właśnie rozpocząć poszukiwanie symptomów.
Mówił dobrotliwym tonem w trybie bezosobowym, jak gdyby upadek naszej społeczności rozumiał się sam przez się, a wspominanie o czymś tak oczywistym nie niosło żadnych podtekstów obraźliwych. W chwilę później błysnął swym uśmiechem, tak promiennym, że zgromadzeni zapomnieli natychmiast o mroku kryjącym się w jego słowach.
Konferencja dobiegała końca w ospałej atmosferze. Sporadyczne pytania o świat Vornana i sposób, w jaki dotarł do naszej epoki spotykały się w odpowiedzi z niejasnymi ogólnikami. Mówił, iż na dany temat udzieli bliższych informacji przy następnej okazji albo stwierdzał wprost, że nie ma o tym pojęcia. Szczególnie wykrętnie odpowiadał na pytania dotyczące wypadków czekających nasz świat w niedalekiej przyszłości. Wszyscy zrozumieli, że gość pragnie zakończyć spotkanie. Odniosłem wrażenie, że nie ma zbyt wysokiego mniemania o naszych osiągnięciach. Był nieco zaskoczony, odkrywszy, iż na tak wczesnym etapie rozwoju historycznego wiemy, co to jest elektryczność, energia atomowa i podróże kosmiczne. Nie krył swego lekceważenia, lecz co dziwne, jego zarozumiałość nie wywoływała wcale irytacji. A kiedy wydawca kanadyjskiego faxikuriera spytał: „A tak szczerze mówiąc, twoim zdaniem, uwierzymy w całą tę historię?” Vornan odparł uprzejmie: „Cóż, dla mnie osobiście możecie nie uwierzyć ani jednemu słowu. Naprawdę nie zrobi mi to większej różnicy”.
Kiedy relacja dobiegła końca, Shirley zwróciła się do mnie:
— Ujrzałeś właśnie legendarnego człowieka, przybysza z dnia jutrzejszego. Co o nim sądzisz, Leo?
— Rozbawił mnie szczerze.
— A przekonał?
— Nie bądź naiwna. To tylko zgrabnie obmyślona kaczka dziennikarska, która ma komuś przynieść określone korzyści. Lecz jedno trzeba przyznać: facet potrafi być czarujący.
— Faktycznie — przyznała Shirley. Spojrzała na męża.
— Jack, kochanie, czy miałbyś coś przeciwko, gdybym się z nim przespała? Jestem pewna, że ci z przyszłości zdołali wymyśleć parę nowych łóżkowych numerków. Warto by się czegoś od nich nauczyć.
— Bardzo zabawne — odburknął Jack.
Twarz pociemniała mu z wściekłości. Shirley widząc to, zaraz umilkła. Zaskoczyła mnie jego gwałtowna reakcja na tę w sumie żartobliwą i niewinną propozycję. Sądziłem, iż ich związek jest dość solidny, aby umieli znosić figlarne żarciki. Chwilę później przyszło mi jednak do głowy, że może Jacka wcale nie zdenerwowała uwaga Shirley o intymnym kontakcie z Vornanem. Może wciąż trawił słowa przybysza o całkowitej przemianie energii, o zdecentralizowanym świecie, gdzie każdy stanowi odrębną, samowystarczalną jednostkę…
— Wybaczcie — poprosił i wyszedł z pokoju. Wymieniliśmy z Shirley zakłopotane spojrzenia. Zagryzła wargę, szarpnęła niesforny kosmyk włosów i powiedziała cicho:
— Przepraszam, Leo. Wiem, co go gnębi, lecz muszę milczeć.
— Nie szkodzi. Ja też się chyba domyślam.
— Tak, ty jeden byłbyś w stanie.
Odsłoniła okno. Dostrzegłem Jacka stojącego na tarasie, wspartego na poręczy, pochylonego lekko naprzód i wpatrzonego w ciemniejącą pustynię. Błyskawica przecięła szczyty gór wznoszących się na zachodzie, a zaraz potem nadleciał podmuch porywistego wiatru. Strugi deszczu spłynęły po szybie. Jack pozostał bez ruchu, niczym posąg, pozwalając, by burza chłostała go z całą swą zaciętością. Pod stopami poczułem cichy pomruk domowego krwioobiegu. To pompy zaczęły wsysać deszczówkę do cystern; przyda się na później. Shirley podeszła bliżej i położyła mi dłoń na ramieniu.
— Boję się — szepnęła. — Leo, naprawdę się boję.