WZAJEMNOŚĆ


Misza Standal wstydził się bardzo sterczeć pod> oknami Aleny Wiszniak, ale w żaden sposób nie potrafił się od tego powstrzymać. Księżyc już wzeszedł i teraz skradał się nad Wielkim Guslarem, nurkując w półprzeźroczyste chmury i odrzucając je do tyłu niczym muślinowy tren, aby potem ukazać się światu w srebrzystej nagości. Poszczekiwały psy. Obok, po drugiej stronie parkanu miarowo dyszała Antarktyda, zła suka należąca do ciotki Aleny. Antarktyda nie szczekała, usiłowała tylko przecisnąć pysk przez szczeliny między sztachetami i odgryźć Miszy rękę.

Z okna padało na zarośla niepokojące, pomarańczowe światło. Ową niecodzienną poświatą rzucała lampa z abażurem, wisząca nisko nad stołem. Ciotka siedziała plecami do okna i piła herbatę. Alena czytała. Kiedy przewracała stronicę, poprawiała jednocześnie kosmyk włosów spadający na czoło, a Misza zachwycał się gestem ręki i kolorem kosmyka. Raz Alena w zamyśleniu odwróciła się do okna i Miszy wydało się, że ich spojrzenia spotkały się. Natychmiast osłabł i chwycił się parkanu. Zdążył jednak cofnąć rękę i Antarktyda kłapnęła jedynie zębami.

Ciotka poruszyła głową. Widocznie powiedziała coś do Aleny. Alena przesunęła dłonią po książce, żeby się nie zamknęła, wstała i ruszyła do drzwi. Misza cofnął się o krok. Trzasnęły drzwi, Alena wyszła na ganek i brzęknęła rączką wiadra. Antarktyda zawyła i trzema susami znalazła się przy ganku. W jej skomleniu Misza wyraźnie usłyszał plotkarską obmowę. Alena jednak nie zrozumiała. Powiedziała tylko:

— Pójdziesz ze mną do pompy?

Patrząc na sylwetkę Aleny, Misza czuł, że wiążą go z nią mocne nici gorącego uczucia. Pojmował nawet, że w jego nastrojach nastąpił moment tak krytyczny, że gotów jest podejść do dziewczyny i oświadczyć się. Przeszkadzała mu w tym zła suka, której trudno było się pozbyć.

Kiedy Misza w ten sposób rozmyślał, Alena podeszła do furtki i odsunęła rygiel. Jej cień wyrysował się ostro w prostokącie pomarańczowego światła. Antarktyda, nie czekając, aż furtka otworzy się całkowicie, wyskoczyła na ulicę, rzuciła się na Standala, chwyciła go za rękaw i zaczęła ciągnąć w kierunku Aleny. Misza opierał się. Alena rozpoznała łup Antarktydy i powiedziała:

— To wy, Misza? Prawie się przestraszyłam. Co wy tu robicie o tak późnej porze?

Misza w obecności Aleny krępował się walczyć z suką, starał się więc tylko tak trzymać rękę, żeby Antarktyda nie rozerwała mu rękawa.

— Przechodziłem tędy — odpowiedział.

Pies warknął głośniej, zarzucając Miszy kłamstwo.

— Dokąd to szliście? — zapytała Alena.

— Niedaleko, do sąsiedniego domu. Po prostu spacerowałem.

— Puść go, Anka — powiedziała Alena do suki. — On po prostu spacerował.

Alena poszła w stronę pompy. Pies nie puszczał Miszy, lecz prowadził go za swoją panią. W takiej sytuacji Misza zdecydował się kontynuować rozmowę.

— Chciałem was zobaczyć — powiedział. — Zatrzymałem się pod waszymi oknami.

— Zachowujecie się nieprzyzwoicie — oświadczyła Alena. — Wczoraj też peszyliście mnie swoimi spojrzeniami.

— Przepraszam — powiedział Misza. — Ja nienaumyślnie. Po prostu nie mogłem oczu oderwać.

— Nie dawałam wam żadnego powodu — powiedziała Alena. Następnie powiesiła wiadro na haku i zaczęła pompować wodę.

— Pozwólcie, że wam pomogę — powiedział Misza zapominając o psie.

— Jak chcecie — odrzekła Alena i wyprostowała się, ustępując mu miejsca. Misza pompował wodę, a pies zwisał mu na ręku. Musiał wobec tego pompując wodę jednocześnie podnosić i opuszczać psa. Alena patrzyła na księżyc.

— Chcielibyście znaleźć się tam? — zapytała.

— Powiedzcie swojej suce, żeby mnie puściła.

— Oj, jak śmiesznie — powiedziała Alena. -Anka, ile razy mam ci powtarzać? Widzicie, że ona mnie nie słucha. Będę musiała sama dopompować.

— Wiadro już dawno jest pełne — powiedział Misza. — Pompuję tylko po to, żeby was tu jak najdłużej zatrzymać.

— Dziwak — powiedziała Alena. — Dobranoc. I bądźcie uprzejmi nie włóczyć się za mną więcej. Jeśli ciocia się dowie, postara się o to, żeby was usunęli z pracy.

— Drobiazg — powiedział Misza. — Nie zależy mi na tej pracy. — Szli z powrotem ku furtce. Misza w jednej ręce niósł wiadro, a z drugiej zwisała mu suka.

— Jeszcze raz dobranoc — powiedziała Alena. — I zapamiętajcie sobie, że choć Anka jest zwykłą kundlicą, to potrafi człowieka zagryźć na śmierć. Następnym razem może was chwycić za gardło.

— Smutno mi bez was — odparł Standal. Antarktyda puściła Misze i wślizgnęła się do ogródka.

Misza poczekał, aż za Alena zamkną się drzwi i poszedł sobie. Postanowił, że nie zwlekając uda się do Głumuszki.

Głumuszka mieszkała za tartakiem na skraju starej poręby, w domu, który niegdyś jeszcze przed rewolucją należał do gajowego. Z biegiem lat gajowy, podążając za lasem, przeniósł się o jakieś dziesięć kilometrów za miasto, a w domu zmieniali się przypadkowi gospodarze, póki nie rzucili go na pastwę losu. I wtedy zamieszkała w nim Głumuszka.

Nikt nie wiedział, skąd przyszła i co dawniej robiła. Mieszkała w ruderze już drugi rok, żywiła się byle czym, do cerkwi i na cmentarz nie chodziła, zbierała butelki pozostawione w lasku podczas sobotnich pikników i odnosiła je do punktu skupu na bazarze.

Początkowo na Głumuszkę nikt nie zwracał uwagi. Raz tylko zajrzała do niej urzędniczka z ubezpieczalni, żeby zapytać o jej emeryturę, ale Głumuszka do emerytury nie miała żadnych uprawnień, a w dodatku powiedziała, że co miesiąc otrzymuje przekaz z Wołogdy, od siostrzenicy, co było nieprawdą. Głumuszka lubiła włóczyć się po lesie i zapuszczała się daleko, aż za Konopatówkę, a nawet za Sidorowskie Bagna. Zbierała zioła i grzyby. Kiedyś wyleczyła Miłowidową krowę, na której weterynarz już postawił krzyżyk. Potem zdarzyło się, że przyszła do biura tartaku i powiedziała strażnikowi, że nocą zostanie podjęta próba wywiezienia ciężarówki desek. Strażnik nie uwierzył, ale jednak trochę się zdenerwował, w związku z czym nie mógł zasnąć i zatrzymał półtoratonówkę z deskami. Otrzymał za to pochwałę, a o Głumuszcze opowiedział żonie. Żona z kolei spotkała kiedyś Głumuszkę na drodze i zapytała ją, co urodzi córka — chłopca czy dziewczynkę. Głumuszka poprosiła o dwa dni zwłoki i powiedziała, że chłopca. Syna nazwano Jurą, a żona strażnika przyniosła Głumuszce mendel jaj.

Tak rosła sława. Sława niezbyt trwała i niepewna, gdyż wraz ze wzrostem liczebności miłośników Głumuszkinego talentu mnożyli się również wrogowie, zawistnicy i sceptycy. Kontrowersje wokół jej osoby nasiliły się zwłaszcza po tym, kiedy Głumuszka, jak ludzie powiadali, skłoniła do małżeństwa ze Stołypinem przyjezdną kobietę, która miała narzeczonego w Ar-changielsku. Stołypin, kierowca z tartaku, zaprzeczał słuchom, że dostał od Głumuszki lubczyk, ale im uporczywiej zaprzeczał, tym mniej ludzie wierzyli. A młoda żona świata poza nim nie widziała.

Do Głumuszki biegały sprzedawczynie z Domu Towarowego, uczennice i uczniowie dziesiątej klasy, niektóre staruszki i gospodynie domowe. Pod osłoną nocy do jej okienka pukali również mężczyźni. Głumuszka z wolna omotała miasto Wielki Guslar swoim czarnoksięstwem, ale nikomu nie udało się złapać jej na gorącym uczynku. Kiedy do starej przyszło dwóch aktywistów z kółka ateistycznego i zażądało, aby za godziwą opłata przygotowała im środek przeciwko miejscowemu popowi, odpowiedziała im tak:

— Niepotrzebnie się wygłupiacie. Nie jestem czarownicą, a tym bardziej znachorką. Wstyd nawet wysłuchiwać takich propozycji od ludzi na pierwszy rzut oka kulturalnych. Idźcie z Bogiem, bo doniosę waszej dyrekcji.

Aktywiści musieli odejść z niczym.

Misza Standal, rzecz oczywista, odnosił się sceptycznie do opowiadań o umiejętnościach starej. Kiedyś nawet zaproponował redaktorowi swojej gazety napisanie materiału demaskującego szarlatankę, ale redaktor odrzucił do tyłu rzeźbioną, masywną głowę i odradził. Wytłumaczył przy tym, że starucha nie stwarza zagrożenia społecznego, a gazecie nie uchodzi zajmować się babskimi plotkami. Zaciekawiony tym wszystkim Misza wypytał konfidencjonalnie grono znajomych i nawet spotkał się z pewną niewiastą w średnim wieku, utrzymującą, że Głumuszka pogodziła ją z mężem. Niewiasta pracowała na stanowisku bibliotekarki w Technikum Rzecznym i trudno ją było posądzać o nadmierną zabobonność.

Misza uspokoił się, zapomniał o Głumuszce, zepchnął ją na samo dno świadomości. Niewykluczone, że Standal, nieetatowy publicysta gazety miejskiej, nigdy by już o czarownicy nie wspomniał, gdyby w odwiedziny do ciotki nie przyjechała Alena Wiszniak, mistrzyni sportu w tenisie, finalistka ogólnozwiązkowa mistrzostw w deblu, blondynka o czarnych oczach, w której natychmiast beznadziejnie się zakochał. Standal był mężczyzną o wyglądzie całkowicie niesportowym i nawet nie lubił chodzić na plażę, gdyż wstydził się swej białej cery i miękkiego brzucha. Poza tym nosił okulary i przypominał młodego Gribojedowa.

Misza przedsięwziął kilka prób zbliżenia się do Aleny Wiszniak. Przeczytał nawet w tym celu książkę o tenisie i zaprenumerował czasopismo „Tenis”. Przeprowadził też z Aleną wywiad, który nie ukazał się w gazecie, gdyż akurat zbliżały się pielenia i sianokosy oraz mistrzostwa świata w piłce nożnej. Chodził za Aleną po ulicach i gapił się na nią w miejscach publicznych, niewiele jadł i w swych korespondencjach mylił oczywiste fakty.

Misza Standal, człowiek inteligentny i zrównoważony, absolwent Uniwersytetu Leningradzkiego zapisał bardzo złymi rymami gruby brulion, schudł, wpadł w rozpacz i postanowił wreszcie pójść do Głumuszki, zdając sobie doskonale sprawę z tego, jak bardzo jest to głupie i nielogiczne. Ale w życiu następuje czasem taki moment, że rozsądek schodzi na dalszy plan. Rozsądek Miszy właśnie odszedł.


Misza po raz ostatni obrócił się w stronę pomarańczowego okna, zdjął okulary, przetarł je chusteczką, rozejrzał się nerwowo na boki i ruszył ku tartakowi, udając, że spaceruje, i zagrzewając się wspomnieniami o twarzy Aleny, opromienionej srebrzystym blaskiem księżyca. Po jej twarzy przebiegały cienie chmur, oczy wydawały się czarne i bezdenne, a zęby błyszczały, niczym odlane z księżycowej materii. Przy samym tartaku kończył się asfalt. Dalej była nierówna, gruntowa droga z głębokimi koleinami wyjeżdżonymi jeszcze podczas wiosennych roztopów. W głębi kolein pozostawała woda, a w każdej takiej kałuży odbijał się księżyc. Domki przedmieścia już spały i gapiły się ciemnymi oknami na późnego wędrowca. Latarnie stały daleko od siebie i cień Miszy wyrastał do niesłychanej długości, potem rozdwajał się, przekręcał i skracał w miarę zbliżania do następnej latarni. Za parkanami budziły się psy i wściekle obszczekiwały Misze aż do granic swoich podwórek. Miszy było nieco nieswojo, ale nie dlatego, żeby lękał się samotności, lecz raczej dlatego, że obawiał się spotkać, w tym miejscu i o tej porze, któregoś ze swych zwykłych, dziennych znajomych.

Za ostatnimi domami trzeba było skręcić z drogi w kierunku sosen. Księżyc świecił nadal. Ścieżka wiodąca do domu Głumuszki była doskonale widoczna, Misza więc bez trudu omijał korzenie podstawiane mu przez drzewa. Mimo woli przyspieszył jednak kroku i ostatnie metry, dzielące go od chatynki, przebył biegiem, jakby gonił ruszający właśnie pociąg. Dobiegł i zatrzymał się. Stał na polance. Dom Głumuszki wykrzywił się i jednym rogiem zapadł w ziemię. Dranice dachu, posiwiałe ze starości, błyszczały w świetle księżyca. Płot z nierównych kołków sprawiał wrażenie szeregu kopii, ustawionych przez wojów książęcej drużyny. Okiennice były zamknięte, ale spoza nich przebijało mętne światło. Głumuszka nie spała, ale czy go przyjmie? A może akurat ma klienta? Misza wyobraził sobie nawet, że klientem może być ktoś z redakcji. I wtedy konsekwencje będą okropne. Przestąpił z nogi na nogę, niczym skoczek wzwyż przed rozbiegiem. Nie pobiegł jednak, lecz zaczął wolniutko skradać się na palcach, aby najpierw zajrzeć przez szczelinę w okiennicach i przekonać się, czy może bezpiecznie wejść.

Pod oknem rosły gęste łopiany i pokrzywy. Najpierw pod nogami Miszy z ogłuszającym trzaskiem złamał się patyk, a następnie sam Misza wpadł po kolana w niewidzialną jamę i w tej niewygodnej pozie znieruchomiał.

Drzwi otworzyły się.

— Wchodźcie — powiedział głos. — Nie ma co stać pod oknem.

Misza wyplątał się z łopianów i wszedł na ganek. Czuł się parszywie. Bo niby z jakiej racji włóczy się nocą po lesie i wystaje pod podejrzaną chatynką? Kto go do tego zmusza? Zaraz jednak odrzucił te myśli, gdyż kładły się brzydkim cieniem na czystym afekcie, jakim pałał do Aleny Wiszniak.

Za uchylonymi drzwiami nie było nikogo. Była jedynie niska, pusta sień, słabo oświetlona gołą żarówką zawieszona pod sufitem.

— Wycierajcie nogi — powiedział głos.

Misza posłusznie szurnął podeszwami po słomiance.

Żadnych innych wskazówek nie otrzymał, popchnął więc drzwi wiodące do izby. Drzwi otworzyły się miękko i bezszelestnie. Z izby uderzyło mu w twarz jaskrawe światło, jakie bywa w szpitalach i przychodniach lekarskich. Misza znalazł się w obszernym pomieszczeniu o równych, czysto wybielonych ścianach. Pod ścianami stały ławki. Na ławkach siedzieli ludzie, którzy jak na komendę odwrócili się w kierunku przybysza.

— Dobry wieczór — powiedział mężczyzna z zawiązanym policzkiem, w którym Misza rozpoznał Korneliusza Udałowa, kierownika komunalnego przedsiębiorstwa budowlanego. Co was tu sprowadza? Siadajcie obok, jest jeszcze trochę miejsca. Jak długo czekaliście na wizytę?

— Jaa…w ogóle nie czekałem — powiedział Misza. — Chyba sobie pójdę. Wpadnę jutro.

— Jutro nie ma co — powiedział Udałow. — Jutro nie przyjmują. A ja na przykład zapisałem się trzy dni temu.

Udałow otworzył dłoń, na której widniał, wy-rysowany ołówkiem kopiowym, wielki numer dwadzieścia osiem.

— Siadajcie — powiedział. — Jeśli drzwi były otwarte, to przyjmą. Nas już niewielu zostało.

Ponieważ Standal był ostatni i dla nikogo z obecnych nie stanowił konkurencji, do Udałowa przyłączyli się pozostali pacjenci.

— Siadajcie — rozległo się ze wszystkich stron. — Ona szybko przyjmuje.

I Misza usiadł na krawędzi ławki.

W poczekalni zastał sześć osób. Były to osoby bardzo różne i najwidoczniej różne też były przyczyny, które ich tam sprowadziły. Udałowa bolał ząb.

— Was też? — zapytał Udałow.

— Nie — odparł Misza.

— A ja trzy noce nie spałem. Poszedłem do przychodni, a dentystka mówi, że trzeba rwać. Wtedy żona do mnie: „Korneliusz, Głumuszka potrafi zamawiać. Ona naszemu Pogosjanowi zamówiła. Nawet nerwu nie trzeba było usuwać”. No to przyszedłem.

— A co z tym? — zapytał Misza półgłosem.

— Nie poznajecie? Ze stacji meteorologicznej.

— Ze stacji meteorologicznej?

— Co wy tam szepczecie — powiedział siedzący naprzeciw mężczyzna w kapeluszu nasuniętym nisko na oczy i z podniesionym kołnierzem płaszcza. — Ja bardzo bym prosił nie rozgłaszać!

— Jasna rzecz — zgodził się Udałow. — My tu wszyscy bez rozgłaszania. Jaki dureń się przyzna. Po prostu mój znajomy zainteresował się wami. No to mu powiedziałem, że jesteście ze stacji meteorologicznej. Nawet nazwiska nie wymieniłem.

— Wasz znajomy pracuje w naszej gazecie i całkiem możliwe, że go tu redakcja przysłała — odparł mężczyzna w kapeluszu. — Nie możemy mu zaufać.

— Z gazety? — zapytał grubas z kozłem na smyczy. — W takim razie lepiej sobie pójdźcie. Wcale nie mamy ochoty trafić do felietonu. I bez tego człowiek ma dość kłopotów. Ja się cieszę opinią!

Kozioł zadarł brodaty pysk, lekko uniósł przednie nogi, oparł się kopytami o kolana grubasa i polizał go w brodę.

— Niech idzie — powiedziała malutka kobieta zawinięta w szarą chustę, gdy grubas odpychał kozła.

— Ja nie z ramienia gazety — zapewnił gorąco Standal. — Daję słowo honoru! Ja z własnej inicjatywy.

Obite czarną ceratą drzwi do następnej izby otworzyły się i wyszedł z nich brodaty mężczyzna z plecakiem na ramionach. — Promieniał ze szczęścia i nie widział nikogo z obecnych.

Człowiek ze stacji meteorologicznej poderwał się, pospiesznie podbiegł pod drzwi i zapytał:

— Można wejść, czy sami zaprosicie?

— Zdejmijcie kapelusz — rozległ się głos z białej izby. — I wchodźcie. Przecież nie mogę do jutra was tu przyjmować.

— Po co on tu przychodzi? — zapytał znowu Misza, gdy tylko zamknęły się drzwi za pracownikiem stacji meteorologicznej.

— Prognozy opracowuje — odparł Udałow — i skarży się na los. Dziesięć pomyłek w ciągu dwóch tygodni. Klimat nam się ostatnio okropnie zepsuł i niczego nie można być pewnym, chociaż nad głowami latają sputniki meteorologiczne.

— A co ona ma z tym wspólnego?

— Powiadają, że potrafi, a on wyzbył się już wszelkiej nadziei. Chłopi go męczą. Pytają: kosić, czy poczekać. A co on może odpowiedzieć?

— Dziwne — powiedział Misza.

— A jednak — nalegał Udałow — ciekawe, z jaką sprawą przyszliście? Mam nadzieję, że nie przysłali was z redakcji, żeby zdemaskować?

— Ja mam sprawę prywatną — odparł Misza. — A ząb bardzo was boli?

— Teraz można wytrzymać. U mnie tak zawsze. Kiedy tylko przyjdę do lekarza, ból zaraz ustaje.

— To nerwy — powiedział mężczyzna z kozłem. Kozioł naciągał smycz, bo chciał wyjść na dwór.

— A zęby to w ogóle choroba nerwowa — poparła go kobieta w szarej chusteczce. — Wrzód też.

— A wy cierpicie na wrzód żołądka? — zapytał Misza.

— Nie — odparła kobieta. — Cierpię dlatego, że córka mi się za mąż wybiera. A jego jesienią biorą do wojska. Co tu mówić o zakładaniu rodziny! To znaczy, że nie jesteście z gazety?

— W ogóle to z gazety, ale teraz nie z gazety — wyjaśnił Misza.

— Jeśli potrzebujecie lubczyka powiedział mężczyzna z kozłem — to radzę zachować wyjątkową ostrożność.

— Nie, co wy — powiedział Misza i poczerwieniał.

— Jasne, że nie z gazety — powiedział mężczyzna dotychczas milczący, z wypłowiałymi brwiami, ubrany w wysokie myśliwskie buty i watowaną kurtkę. — Zakochał się. Patrzaj, Iwan, on się zakochał.

Jego sąsiad, strażak, który do tej pory drzemał z kaskiem opartym o donice z fikusem, obudził się i potwierdził.

— Spokojny, diabeł — powiedział mężczyzna w waciaku, wskazując na strażaka. — Już piąty raz przychodzi, przyzwyczaił się. A ja nie, nie mogę.

— Piąty raz? — zdumiał się Udałow. — A co mu się takiego stało?

— Węża parcianego zgubił — powiedział mężczyzna w waciaku. — Często gubi rozmaite przedmioty wyposażenia przeciwpożarowego.

— I ona znajduje?

— Za każdym razem — powiedział mężczyzna w waciaku. — Poprzednio trzy gaśnice mu odszukała. Dobry z niej człowiek, serdeczny. A mnie kłusownicy zamęczyli. Tajną ścieżkę znają. No to przyszedłem, żeby mi stara powiedziała, którędy ta ścieżka biegnie. Jestem ze straży rybackiej.

Wyszedł meteorolog, szybkimi ruchami zwijając mapę synoptyczną.

— No i jak? — zapytał go mężczyzna w waciaku.

— Od jutra pogoda będzie bez opadów! I to do końca tygodnia. Przecież mówiłem! — kapelusz meteorologa przewędrował z czoła na czubek głowy, twarz mu błyszczała od potu. — Segejda nie uwzględnił antycyklonu znad Antylów. A ja mu mówiłem, że zaczepi. On na to, że za daleko. A trzeba było uwzględnić.

Jako następna zniknęła za drzwiami kobieta w szarej chuście. Gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, z gabinetu zaczęło dobiegać mamrotanie, szybko wzmagające się do niewyraźnego krzyku. Widać kobiety kłóciły się. Po niespełna dwóch minutach kobieta w szarej chustce wbiegła do poczekalni, przyciskając do piersi zawiniątko z darami, które przyniosła Głumuszce.

— I nie przy chodźcie do mnie więcej ze swoimi wstrętnymi propozycjami! — krzyczała za nią czarownica. — Chcecie ludzi pozbawić szczęścia? Tak? No to się wam nie uda!

— Jestem matką! — krzyknęła niewiasta na odchodnym. — Ja złożę skargę!

— Następny — powiedziała Głumuszka.

Misza nie mógł jej dojrzeć, bo drzwi otwierały się w jego stronę i dobiegał zza nich jedynie swarliwy głos czarownicy.

— Iwan, teraz ty — powiedział mężczyzna w waciaku.

— Co zgubiliście? — zapytała Głumuszka, nie zamykając drzwi.

— Wąż gdzieś się zapodział. Porucznik mówi: ty, Sidorenkow, ostatni miałeś go w ręku. Ty, powiada, musisz go znaleźć.

— Przyjdź jutro o ósmej trzydzieści — powiedziała Głumuszka.

— Następny.

Wobec tego teraz przypada moja kolejka — powiedział mężczyzna w waciaku. Strażnik znów zapadł w drzemkę.

Niezwykłość oglądanych scen pozwoliła Standalowi zapomnieć na moment o ukochanej. Zamiast ciemnej chatynki, czarnego kota na piecu, ciężkiego, duszącego aromatu ziół i dekoktów była poczekalnia z fikusem. I synoptyk. I Iwan z wężem pożarniczym. Udając się do czarownicy, Misza Standal gardził sobą i przeklinał Alenę, która zmusiła go do podejmowania takich rozpaczliwych kroków. Ale właściwie ta haniebność, nienaturalność wyprawy do izdebki czarownicy łączyła się w jego świadomości z nieodwzajemnioną miłością, miłością bez wyjścia. A tymczasem znalazł zwyczajną przychodnię. Nieoficjalną, lecz powszednią różniącą się od przychodni rejonowej jedynie rodzajem dolegliwości pacjentów. Ku swojemu przerażeniu Standal zrozumiał nagle, że może uzyskać tu pomoc, ale nie wiedział już, czy istotnie tej pomocy pragnie.

— A wtedy ja jej mówię… — usłyszał nagle słowa grubasa z kozłem. — Albo ona mnie pokocha, albo będę zmuszony zwrócić się do sądu. Sytuacja bez wyjścia.

— Tak — zgodził się Udałow. — Sytuacja rzeczywiście bez wyjścia.

— Dostaję ci ja od niej lubczyk…

— Nareszcie — wymknęło się Standalowi.

— Co?

— Ja tylko tak, głośno myślałem.

Misza tymczasem myślał: wreszcie znalazł się człowiek, który nie gubił węża pożarniczego, nie interesuje się drogami cyklonów i nie poluje na kłusowników. Człowiek, który pokochał i oczekuje wzajemności.

— Dostaję ci od niej lubczyk i od razu biegnę tam. A ona na mnie z pyskiem. Wówczas powstał problem: jak ją tym lubczykiem napoić?

Z drzwi gabinetu wyszedł mężczyzna w waciaku, pogwizdując w zadumie jakąś pieśń masową. Obudził strażaka i wyszedł z nim na dwór, a do gabinetu wśliznął się Udałow. Grubas utracił wszystkich słuchaczy poza Standalem, wobec czego zapytał go:

— Mam kontynuować swoją opowieść?

— Tak, naturalnie — odparł Misza. — Ja mam taki sam problem.

— Również ona?

— Również. Ale nie słyszałem początku waszej historii i jeżeli nie weźmiecie mi tego za złe…

— Oczywiście, chętnie powtórzę. Tym bardziej że macie ten sam kłopot. Odejdź! Odejdź ode mnie! Nie lubię!

Te ostatnie słowa odnosiły się do kozła, który po psiemu łasił się do grubasa.

— A więc mam sąsiadkę, Aidę. Cholera, jakiej świat nie widział. Stara panna, sucha jak deska i tak dalej. Nienawidzę jej, a mnie doprowadzić do nienawiści nie jest łatwo. Dwa razy w ciągu ostatniego miesiąca niszczyła graniczny parkan, pomyje wylewa tylko pod moim oknem i w dodatku prześladuje mnie swoją pogardą. Żmija!

— To o niej mówiliście? — zapytał Standal.

— Pewnie, że o niej, żeby ją szlak trafił! Zrozumiałem, że jeszcze dzień takiej męczarni i albo trafię do domu wariatów, albo zaskarżę ją do sądu, albo posunę się do rękoczynów. I w dodatku ten przeklęty kozioł!

Grubas wskazał palcem kozła, który skorzystał z okazji i polizał go po palcu długim, szorstkim językiem.

— Ten kozioł regularnie, umyślnie wpuszczany do mojego ogrodu, zżera wszystkie płody mojej pozazawodowej pracy. Wszystkie. Przy czym najbardziej smakują mu słabe, delikatne pędy rzadkich roślin. Poszedłem ci ja więc do tej Głumuszki i otrzymałem od niej lubczyk. Wróciłem do domu i zacząłem się zastanawiać, w jaki by tu sposób zadać ten lubczyk mojej sąsiadce, zmusić ją do tego, aby traktowała mnie po ludzku i tym sposobem położyć koniec zastarzałym waśniom…

Z drzwi gabinetu wyszedł Korneliusz Udałow, miętosząc w ręku opatrunek, z którego wystawała przybrudzona wata.

— Dziękuję, towarzyszko doktor — powiedział do czarownicy. — Obawiałem się, że trzeba będzie rwać. A ja i tak już mam trzy mostki.

Zaraz za Korneliuszem Udałowem do poczekalni weszła malutka, pomarszczona staruszka w szarej, samodziałowej sukience i łapciach. Trzymała się bardzo prosto, a jej oczy błyszczały bystro i przenikliwie. Siwe włosy miała starannie przewiązane błękitną chusteczką.

— Dwóch zostało? — zapytała czarownica. Dwóch — odparł Misza, drętwiejąc z przerażenia.

— Wobec tego wchodźcie obaj. Problem macie podobny — powiedziała Głumuszka.

— Ja na ciebie, Misza, tutaj zaczekam — powiedział Udałow. — Nie spieszy mi się, a samemu iść nie bardzo przyjemnie.

Pierwszy do gabinetu wszedł kozioł, za nim grubas, a na końcu Misza.

— Siadajcie — powiedziała staruszka. — Zmęczyłam się coś dzisiaj. Niedługo inspektor finansowy się do mnie dobierze. Tyle będę miała ze swojej dobroci.

Czarownica usiadła przy starym biurku, wymazanym atramentem i pokrytym różnymi, nie zawsze przyzwoitymi napisami. Grubas zajął miejsce na krześle przed biurkiem, a Misza skromnie przycupnął na ławce u pieca.

Izba była czysto zamieciona i niemal pusta. Jedynie stary chodnik przecinał ją na ukos, a okienko zasłaniały dwie doniczki z geranium. Pod oknem stała oszklona szafka. W szafeczce były słoiki i butelki z papierowymi etykietkami. Na piecu suszyły się różne zioła.

— Wyście u mnie, dobry człowieku, już w tych dniach byli — powiedziała Głumuszka. — Coś nie tak wyszło?

— Nie tak — przyznał się grubas.

— Opowiadajcie — poleciła Głumuszka. -Tylko krótko.

— Przyszedłem do domu — powiedział grubas. — A ona na mnie już czeka. Z krzykami, że niby ja jej spodnią bieliznę ze sznurka ukradłem. Myślę sobie, w jaki sposób wytrzymać takie nerwowe napięcie, jak jej podrzucić lubczyk? Nie znalazłem wyjścia. A ona szaleje. Przemęczyłem się do wieczora…

— Krócej — powiedziała Głumuszka. Kozioł tupnął nogą. Nie spodobał mu się ton czarownicy.

— Ja krócej — zgodził się grubas. — Jak tylko się ściemniło, podkradłem się do jej okna i wlałem lubczyk do czajnika z esencją. Czajnik stał na parapecie. A potem widzę, że ona zamierza napić się herbaty, zdejmuje pokrywkę, wącha i mówi na głos: „Herbata stara, zwietrzała. Trzeba nową zaparzyć”. No i cały ten lubczyk wylała do wiadra z pomyjami, a wiadro wystawiła na dwór. Zanim zdążyłem zareagować, jej wredny i szkudny kozioł podszedł do tego wiadra i napił się pomyj. A z samego rana czekał już na mnie pod drzwiami, żeby miłość wyrazić, i od tej pory chodzi za mną jak przywiązany. Chciałem przed nim uciec, autobusami jeździłem, w domu się zamykałem, ale on przez okno włazi, a ta cholera Aida na cały świat krzyczy, a ja… Boże, jaki ja jestem nieszczęśliwy!

— Ciekawe — powiedziała staruszka. — Powiadacie, że kozioł was pokochał?

— A co, nie widać?

— On ma zupełnie inny metabolizm — powiedziała czarownica. — Nawet nie wiem, jak wam pomóc… A wy, młody człowieku, przestańcie się śmiać. Nie ma w tym nic śmiesznego. Człowiekowi się nie poszczęściło.

— Ja się nie śmieję — powiedział Misza, nie mogę spędzić z twarzy idiotycznego uśmiechu. — To tylko nerwowy grymas.

— Nie, ja się nie obrażam, rozumiem, że jestem śmieszny — powiedział grubas płaczliwym głosem. — Mnie miłość tej kobiety była potrzebna nie dla niskich korzyści, lecz dla uzyskania spokoju i zachowania delikatnych roślinek w moim ogródku.

— Roślinkom nic teraz nie grozi. Kozioł nie zrobi wam krzywdy.

— Ach, jeszcze i ten kozioł! — Grubasowi zabulgotało w gardle, a głowa opadła mu na blat biurka.

„Działa — myślał Misza. — Lubczyk działa! I będę mógł jutro wypróbować jego skuteczność”. Na duszy było mu trwożnie i wesoło. I znów przed oczami Miszy Standala zamajaczyła twarz Aleny opromieniona światłem księżyca. Ale tym razem jej wargi szeptały coś czułego. Zanim Misza zdołał zrozumieć ten szept, obok niego ciężko przemaszerował grubas z kozłem radośnie podskakującym do góry, a Głumuszka zadała Miszy pytanie:

— A wy, młody człowieku, w kim się zakochaliście?

— W dziewczynie — powiedział Misza. — W Alenie. Ona przyjechała w odwiedziny, mieszka u swojej ciotki. Wybaczcie mi z łaski swojej kłopot, który wam sprawiam.

— Nie szkodzi, nie szkodzi, to mój obowiązek — powiedziała Głumuszka. — Jaką uczelnię kończyliście?

— Uniwersytet Leningradzki. Wydział Filologiczny. A tutaj pracuję w gazecie jako nieetatowy publicysta. Mam dyplom uznania.

— Bardzo mi miło. A nie wstyd wam, młody człowieku, prosić zacofaną staruszkę o miłosne ziele? Przesiądźcie się tutaj, na krzesło, bo przez całą izbę niewygodnie się rozmawia.

Misza przesiadł się bliżej biurka i poczuł się od razu nieswojo, jak na egzaminie albo w dziale kadr.

— Jesteście podobni do młodego Gribojedowa — powiedziała w zadumie staruszka.

— Już mi to mówili — zgodził się Standal.

— Namiętność opanowała was nieoczekiwanie, czy też narastała stopniowo?

— Chyba nieoczekiwanie — powiedział Standal. — Ujrzałem ją i już.

— Chcę was uprzedzić — powiedziała Głumuszka — że wzajemność spowodowana sztucznymi środkami może z czasem zaniknąć, co doprowadzi do tragicznych następstw.

— Wiem. Ale dłużej już nie zniosę pogardy i obojętności. Wy, pewnie, nigdy się nie kochaliście.

— Ja? Kochałam i to nie raz — odparła Głumuszka.

— Przepraszam. Nie chciałem was dotknąć.

— Może jednak uciekniecie się do bardziej konserwatywnych metod? — powiedziała czarownica. — Może otoczycie dziewczynę troską, uwagą i czułością, wykażecie swą odwagę, uczciwość i szlachetność? Wtedy Alena was pokocha.

— Kiedy? — zaoponował Standal. — Za dziesięć dni moja ukochana wyjeżdża na zgrupowanie do Kaługi i nigdy więcej już jej nie zobaczę.

— Jak chcecie — powiedziała Głumuszka. — Zostaliście uprzedzeni. Wobec tego muszę was strofografować i zrobić analizę krwi.

— A nie można bez formalności? Dajcie mi po prostu lubczyk.

— Och, mój Boże — westchnęła staruszka. — Czyżbyście wy, człowiek kulturalny, wierzyli w takie brednie?

— Niby dlaczego mam nie wierzyć? Przecież widziałem rezultaty.

— Pleciecie głupstwa, Standal. Nie chcecie chyba powiedzieć, że o dwa kilometry od miasta Wielki Guslar mieszka czynna czarownica, innymi słowy wiedźma?

— A jak mam was nazywać?

— Jak chcecie; eksperymentatorką, filantropką, przybyszką z sąsiedniego układu gwiezdnego, która spóźniła się na swój statek, wreszcie laureatką Nagrody Nobla w dziedzinie genetyki.

— Ale nie zaprzeczacie, że jesteście czarownicą?

— Wcale nie chciałam, żeby ludzie tak o mnie mówili. Stańcie pod ścianą, zaraz włączę oświetlenie. Przesuńcie się trochę w lewo. Wcale tego nie chciałam. Żyłam sobie cicho i spokojnie, prowadziłam wyrywkowe obserwacje, zbierałam w lesie puste butelki i sprzedawałam je po dwanaście kopiejek sztuka. Reszta była dziełem czystego przypadku. Wystarczy, możecie siadać. Dajcie mi serdeczny palec lewej ręki. Gdzie to się spirytus zapodział? Nie wiecie przypadkiem, czy do apteki przywieźli wreszcie watę? Tak, na czym to stanęłam? Aha, wszystko było dziełem przypadku. Pokochałam mieszkańców tego miasta i nie potrafiłam odmówić im pewnych drobnych usług. Skoro wiem więcej niż oni, umiem więcej od nich i mogę pomóc w nieszczęściu, czy mam moralne prawo odmówić? Nie wyrywajcie palca! Będę zmuszona ukłuć was jeszcze raz. Wstydźcie się! Dorosły człowiek, beznadziejnie zakochany, a boi się zwyczajnej

— A po co wam moja krew? — zapytał Standal.

Czarownica wycisnęła kilka kropelek do probówki, zatkała ją tamponem z waty, potrząsnęła i obejrzała pod światło.

— Grupa B — powiedziała. — Grupa B ze zwiększoną zawartością białych ciałek.

— Nic nie rozumiem — powiedział Standal.

— Wcale nie musicie rozumieć. Ludzie uwierzyli, że jestem osobą dosyć tajemniczą, może nawet wiedźmą. Nie chciałam wyprowadzać ich z błędu. A wasza krew potrzebna jest do przygotowania substancji, którą nazywacie lubczykiem. Substancja ta, zawierająca wasz kod genetyczny, po zmieszaniu z pożywieniem obiektu waszej namiętności, nieznacznie przebuduje jego strukturę nerwową. Innymi słowy staniecie się jakby bliźniętami o identycznej krwi. Nie, źle to sformułowałam. Staniecie się bliscy duchem. Ona nabierze do was sympatii tego samego rodzaju, jaką wy odczuwacie do niej. Mogłabym wytłumaczyć to dokładniej za pomocą wzorów, ale z waszym humanistycznym wykształceniem nic z tego nie zrozumiecie. Mój Boże, jak ja się stęskniłam za inteligentnym, wykształconym człowiekiem! Nawet przed wami zaczynam otwierać duszę. Najwyższy czas wracać do domu!

— A więc to jednak czary?

— Masz ci los! Tłumaczy człowiek, tłumaczy, a on znów swoje. Czarów i cudów nie ma. Jest chemia. A dlaczego macie zwiększoną zawartość białych ciałek? Zęby nie dokuczają?

— Prawie nie. A jak wytłumaczycie historię ze złodziejami w tartaku albo odszukiwanie zagubionego sprzętu pożarniczego, albo wreszcie ząb Udałowa? To wszystko też chemia?

— Nie wierzycie mi. Widzę, że nie wierzycie. Sprzęt odszukałam przy pomocy zwykłego detektora. Trzymam go na piecu. Złodziei wykryłam lokatorem telepatycznym, który zresztą zepsuł mi się i nie da się naprawić z powodu braku części zamiennych. To wszystko jest takie proste, że nawet wstyd o tym mówić. Muszę zresztą przyznać, że bez telepatolokatora pracuje się znacznie trudniej. Przyjęłam zasadę, aby pomagać wyłącznie tym ludziom, których intencje są czyste i szlachetne. Do pewnego stopnia. A jaką mogę mieć pewność, że nie popełniłam błędu?

— Ale moje intencje są zupełnie czyste.

— Wątpię. Chcecie zawrócić w głowie niewinnej dziewczynie. No i dobra. Ja i tak niedługo wyjeżdżam.

Głumuszka ustawiła na biurku najrozmaitsze słoiki i flakoniki, coś mieszała, wywoływała w naczyniach syk i zmiany barwy.

— Wolałabym, żebyście przyszli jeszcze raz, ale obawiam się, że nie będziecie mieli dość odwagi. Wstyd wam nie pozwoli. Przecież nie spodziewaliście się zastać u mnie takiej klienteli? Nie bójcie się, zaraz dostaniecie ten swój lubczyk.


Udałow odprowadził Misze niemal do samego domu. Szef przedsiębiorstwa budowlanego nie zrobił tego z sympatii do Standala, lecz po-prostu dlatego, że lękał się samotnie wracać przez ciemne miasto. Udałow był gadatliwy, jak człowiek, który nieoczekiwanie pozbył się kłopotu.

— Weźmy tego kozła — mówił — zadziwiająca historia! Taka miłość ze strony cuchnącego zwierzaka. A ona mi nawet do ust nie zaglądała, tylko przyłożyła coś do policzka i już. Kanał, powiada, oczyszczony, płuczcie usta dwa razy dziennie ciepłym roztworem sody. Sody, powiada, a ja tej sody zupełnie nie znoszę. Mam zbyt rozwiniętą wyobraźnię…

Księżyc zaszedł, latarnie świeciły czerwonym blaskiem. Kiedy przechodzili obok domu Aleny, Standal usiłował nie patrzeć w jej okna. Butelkę z lubczykiem zaciskał w kieszeni, aby przypadkiem nie wypadła albo się nie wylała jej zawartość.

— No i widzicie — kontynuował tymczasem Udałow, zaglądając w twarz Standalowi. — Zadziwiająca historia… Żyjemy w drugiej połowie dwudziestego wieku, w dobie elektroniki i rakiet. A pod bokiem niczym relikt przeszłości mieszka sobie staruszka, która potrafi dokonywać niektórych cudów. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym sam nie zobaczył. Z jednej strony zabobon, z drugiej zaś jeszcze nie do końca wyjaśnione możliwości ludzkiej psychiki. Wszak nie na darmo ludzie wierzyli w czary. Znaczy dawniej, za cara. I teraz też jeszcze niektórzy wierzą. W dobie elektroniki.

— Może ona was z pomocą elektroniki wyleczyła — powiedział Misza.

— Ha, ha, śmieszne. Z pomocą elektroniki! I wam elektroniczny lubczyk dała? Rozumiem. I kozła też z pomocą elektroniki?

— Czym to się może skończyć? — powiedział Standal.

— O sobie mówicie? Pokocha. Jeszcze jak pokocha. Są już precedensy.

— Chodzi mi o staruszkę. Nie powinna mieszkać wśród nas.

— I to się nazywa wdzięczność! Felieton napiszecie? — oburzył się Udałow.

— Jaki tam felieton!

— Właśnie! Jesteśmy na miejscu. Życzę szczęścia w miłości. Udałow ruszył w stronę swojego domu, który stał kilkaset metrów dalej, a Standal ostrożnie wydobył wolną ręką klucz i powoli włożył go do zamka, aby nie obudzić gospodyni mieszkania, od której wynajmował pokój.

Noc spędził bardzo niespokojnie, często budził się i odpędzał koszmary. Śniło mu się, że Głumuszka zmusza go do picia rozmaitych paskudztw i grozi wszczęciem postępowania sądowego.


Ranek był słoneczny i pogodny. Standal długo wpatrywał się we flakonik z lubczykiem, zanim odtworzył w pamięci wszystkie szczegóły nocnej wyprawy.

Pewnie mi się to jednak śniło — powiedział na głos i już zamierzał wyrzucić buteleczkę przez okno, gdy nagle ujrzał przez nie Alenę idącą w kierunku bazaru z koszykiem na zakupy w raku. Alena promieniowała takim blaskiem, że Standal zacisnął buteleczkę w dłoni i popędził do umywalni, aby dokończyć formalności porannych ablucji i pospieszyć na bazar za Aleną.

Rozminął się z nią, zaczai szukać na okolicznych ulicach, wpadł w rozpacz i zamierzał już pomknąć w stronę jej domu, ryzykując spotkanie ze złą Antarktydą, gdy nagle dojrzał postać Aleny za zwierciadlaną witryną sklepu spożywczego. Wszedł do środka i ogromnie się speszył.

Najwięcej klientów było w dziale monopolowym. Misza rzucił się tam, wcisnął w kolejkę przy samej ladzie za plecami jakiegoś zwalistego mężczyzny. Alena tymczasem kupowała ser oraz masło i nie widziała go. — Co wam podać, młody człowieku — zapytała ekspedientka.

— Puszkę soku mango — odparł Standal.

— To w dziale warzywniczym — powiedziała ekspedientka ze zdziwieniem. — Nie widzicie, że handluję napojami wyskokowymi, bodajby je szlag trafił?!

— Tak, tak, widzę — powiedział Standal. — Doskonale widzę.

Alena spojrzała w jego stronę, wobec czego Misza nieco przysiadł.

— Jakiś nienormalny — powiedział któryś z klientów.

— Normalniejszy od was — odparła sprzedawczyni z nieoczekiwanym rozdrażnieniem w głosie. — Normalniejszy, bo chce się napić naturalnego produktu.

Standal na ugiętych nogach przekradał się do działu warzywniczego. Alena wyszła już ze sklepu, wobec czego bez dalszych przeszkód kupił sobie puszkę soku z mango.

Brakowało mu jeszcze szklanki. Ukradł ją w samoobsługowej stołówce, ukrył pod koszulą i jak na złość akurat w tej samej chwili, podszedł do niego redakcyjny kolega, kierownik działu listów. Standalowi koszula odstawała na brzuchu i kolega zrezygnował z podania mu ręki. Westchnął współczująco i delikatnie się odwrócił.

„No tak — pomyślał znękany Standal, lawirujący między stolikami w kierunku wyjścia — jeszcze tego tylko brakowało, żeby w robocie koledzy zaczęli gadać, że jestem alkoholikiem i w dodatku mam lepkie ręce”.

Wyszedł na ulicę i natychmiast zrozumiał, że wszystkie jego starania były daremne. Alena zniknęła. Misza pomknął ulicą Puszkina, skręcił w Czerwonoarmiejską, zajrzał do księgarni. Alena jakby się pod ziemię zapadła.

Wtedy Misza Standal, ściskając w jednym ręku puszkę soku mangowego, w drugim zaś skradzioną szklankę, poszedł, gdzie go oczy poniosą.

Nogi same przywiodły go do parku. Aleje zalane były porannym słońcem, poprzekreślane cieniami starych lip i całkowicie puste. Misza wyszukał ustronną ławeczkę w cieniu rozłożystego drzewa, usiadł na niej i oddał się rozpaczy. Tak wszystko doskonale się zapowiadało i tak paskudnie skończyło. A teraz w dodatku iść trzeba do stołówki i zwracać szklankę, ryzykując spotkanie z innym redakcyjnym kolegą… Można zresztą poczekać i użyć szklanki zgodnie z przeznaczeniem.

Standal wyjął z kieszeni scyzoryk, zrobił w puszce dwie dziurki i właśnie zamierzał ugasić pragnienie egzotycznym sokiem, gdy usłyszał czyjeś kroki.

Uniósł głowę.

Do ławeczki zbliżała się Alena Wiszniak. Bez najmniejszego wysiłku niosła ciężki koszyk z zakupami i patrzyła na Standala spokojnymi, brązowymi oczyma.

— Zachciało się pić? — zapytała, a Standal spróbował ukryć za plecami rękę z puszką, jakby go przychwycono na wstydliwej czynności.

— Co z wami?

Alena wznosiła się nad Misza, niczym posąg greckiej bogini, a słoneczne promienie przenikały przez jej bujne włosy i złociły brzoskwiniowy puszek na policzkach. Na ten widok Standal odzyskał spokój. Zrozumiał bowiem, że nie boi się już pięknej Aleny, że dziewczyna niebawem przestanie się nad nim znęcać, przestanie patrzeć z wysoka.

— Postawię koszyk na ławce — powiedziała Alena. — A skąd wzięliście szklankę? Przynieśliście z domu?

— Ukradłem — powiedział Standal.

— To bardzo nieładnie — zauważyła Alena. — Poczęstujecie mnie sokiem? Okropnie się zmęczyłam.

— Naturalnie — ucieszył się Standal, bo zdobycz sama szła mu w ręce. — Przecież ja na was czekałem.

— Doprawdy?

Nastąpiła chwila niezręcznego milczenia. Alena przymrużonymi oczyma patrzyła na słońce i zachowywała się tak, jakby początkowo zamierzała za moment wstać i pójść sobie, ale ranek był taki piękny i rozleniwiający, że nie mogła się na to zdobyć. Standal zapomniał o lubczyku i z zapartym tchem wpatrywał się w czarujący profil dziewczyny.

Chyba sobie pójdę — powiedziała nagle Alena. — Zapomnieliście o mnie.

— Poczekajcie! — wykrzyknął Standal. — Dlaczego? Ja o was pamiętani.

— Wobec tego spełnijcie obietnicę.

— Obietnicę?

— Słuchajcie, Standal. Zachowujecie się dziwnie. Chce mi się pić, a wy dusicie puszkę w ręku, jakbyście żałowali mi odrobiny zwyczajnego mangowego soku.

— Tak, tak — powiedział Standal i przechylił puszkę. Gęsty żółty płyn przeleciał obok szklanki, wobec czego Alena wyciągnęła rękę i pomogła Standalowi. Rękę miała miękką i ciepłą.

Standal przypomniał sobie o lubczyku. Trzeba było nalać go do szklanki i to tak, żeby Alena tego nie zauważyła.

— Starczy już — powiedziała Alena. — Dla mnie starczy, bo dla was nic nie zostanie.

— Zaraz powiedział Standal, stawiając puszkę z sokiem na ławce i odsuwając rękę ze szklanką jak najdalej od Aleny. Wolną ręka usiłował otworzyć w kieszeni buteleczkę z lubczykiem.

Patrząc na jego niezręczne ruchy, Alena roześmiała się i cały park rozbrzmiał srebrzystymi dzwoneczkami jej głosu.

— Popatrzcie! powiedział Standal, patrząc ponad jej głową. — Szybciej! Alena odwróciła się, a Standal wyszarpnął flakonik i opróżnił go do szklanki.

— Co się stało? — Alena znów patrzyła na Misze, ale buteleczka powędrowała już za oparcie ławki. Standal głęboko odetchnął.

— Bardzo śmieszny gołąb — powiedział. — Już odleciał.

Alena napiła się i oddała szklankę Miszy. Misza wylał do niej resztę soku i zaczał pić nie spuszczając oczu z dziewczyny. Sok ściekał mu na koszulę, ale nie zauważył tego, bo lękał się, że Alena odejdzie, obrazi się, a wówczas lubczyk nie podziała.

— Wystarczy — powiedziała Alena. — Ktoś tutaj idzie. Zuch jesteście, Misza. Tylko nie bójcie się mnie. Traktuję was zupełnie inaczej niż sądzicie.

"Zaczęło się" — pomyślał Misza z drżeniem w sercu.

— Jestem bardzo nieśmiała i dopiero teraz nabrałam trochę odwagi. Kiedy wczoraj odeszliście, napisałam do was list. Nie pogniewaliście się?

— Wczoraj? — zapytał głupio Misza.

— A czemu się dziwicie?

— Wczoraj — powtórzył tępo Misza.

— Pomyślałam sobie… Dajcie mi jeszcze trochę soku. Zachowuję się jak mała dziewczynka…

Alena upiła soku, postawiła szklankę na ławce, Standal poruszył się niezręcznie, szklanka wywróciła się i reszta soku wylała się na ziemię.

— Weźcie — powiedziała Alena, podając Miszy błękitną kopertę.

Chwyciła koszyk i uciekła aleją.

Misza rozerwał kopertę.

"Misza! Wybaczcie, że was niepokoję, ale chyba jestem głupia i zbyt szczera. Ale kiedy ujrzałam was po raz pierwszy, takiego mądrego i podobnego do młodego Gribojedowa, zrozumiałam nagle, że już od kilku lat marzyłam o spotkaniu właśnie z wami… Nie gniewajcie się, że traktowałam was tak nieuprzejmie, a nawet pogardliwie, lecz obawiałam się, że domyślicie się moich prawdziwych uczuć…" Misza czytał list i po plecach biegały mu mrówki, a całym ciałem wstrząsały dreszcze szczęścia i wstydu. Ślepy dureń!… Wróble i inne ptaszęta licznym stadkiem zebrały się u jego nóg i piły resztki rozlanego soku. Misza nagle powiedział sobie: — A co będzie, gdy plus dodać plus uczyni minus? Co będzie, jeśli Alena po tym soku przestanie mnie kochać?

Poderwał się z ławki i pobiegł aleją, starając się dopędzić Alenę i do wszystkiego się przyznać. Biegł tak szybko, że przechodnie rozpryskiwali się przed nim na wszystkie strony i głośno wyrażali niezadowolenie z jego manier, a ptaki, już zakochane w Miszy, krążyły nad jego głową i starały się usiąść mu na ramiona, aby dać wyraz swoim uczuciom. Misza dopędził Alenę przed jej domem, akurat przy ulicznej pompie.

Stali tam bardzo długo, a suka Antarktyda wściekała się za ogrodzeniem. Denerwował ją nie tylko Misza, lecz także ptaki, oszalałe od soku i miłości. Misza gadał jak najęty, Alena zaś patrzyła nań ufnymi brązowymi oczyma, zapominając, że trzyma w ręku ciężki kosz z zakupami.

Wieczorem Misza namówił Alenę na spacer do tartaku, bo niczym mordercą ciągnęło go na miejsce przestępstwa. Alena wiedziała o jego nocnej wyprawie do czarownicy, ale nie miała mu tego za złe, śmiała się i straszyła, że po wypiciu soku z lubczykiem pokocha on siebie bardziej niż wszystkich pozostałych ludzi łącznie z Alena. Misza odrzucał taką możliwość i rozpaczliwie walczył z miłością do samego siebie. A miłość ta nieustannie narastała i ciągnęła go przed lustro, aby mógł spojrzeć w swą przystojną, inteligentną twarz.

— Nie szkodzi — powiedziała Alena. — Przynajmniej nie będziecie teraz już tacy nieśmiali jak dawniej. To wam pomoże w życiu.

— W naszym życiu — poprawił ją Standal.

Doszli do lasku za tartakiem. Znów świecił księżyc i znów w jego blasku twarz Aleny wydawała się w trójnasób piękna i zagadkowa.

— Oto i chatka — powiedział Standal. — Pewnie znów w środku czeka kolejka pacjentów. Warto byłoby Głumuszce podziękować.

— Za co? — zdziwiła się Alena.

— Za wszystko. Za dobroć. Mogliście mnie przecież nie zauważyć.

— Niegodziwiec — powiedziała Alena bez szczególnej złości. — Chcieliście ukraść moje uczucia, oszołomić mnie czarodziejską trucizną.

Nie, wcale się nie gniewała. Pochlebiało jej nawet, że młody dziennikarz z jej powodu był u czarownicy.

— Coś nie widać światła — powiedział Standal. — Czyżby dzisiaj nie przyjmowała?

Stali na skraju polanki, w cieniu sosen. Drzwi izby otworzyły się bezszelestnie i Głumuszka, ubrana w swoją samodziałową sukienkę i błękitną chusteczkę, wyszła na zewnątrz i żwawo pobiegła w stronę pobliskiej rzeczki. Standal otworzył usta, aby zawołać staruszkę, lecz Alena trąciła go łokciem.

— Milcz — szepnęła.

Czarownica zatrzymała się na brzegu, wydobyła zza pazuchy jakiś czarny przedmiot i skierowała go ku górze. W niebo trysnął ostry promień światła.

— Dziwna babcia — wyszeptała Alena.

Minęła minuta, dwie…Coś rozbłysło na niebie, a po chwili miękko opadł stamtąd ogromny latający talerz i zawisł nad ziemią. Z włazu w jego dnie wysunęła się drabinka sznurowa.

Głumuszka zrzuciła z siebie sukienczynę, chusteczkę oraz perukę i przekształciła się w dwu-nogą smukłą istotę, dokładnie taką samą jak te, które schodziły po sznurowej drabinie na ziemię.

— Nareszcie! — powiedziała Głumuszka. Przybysze zatrajkotali coś w odpowiedzi, prawdopodobnie nakłaniając ją do pośpiechu.

— Nie — odparła Głumuszka i wskazała ręką w kierunku chaty.

Dwunogie istoty pobiegły tam i pomogły Głumuszce przenieść do statku kilka skrzynek i zawiniątek.

— Dziękuję — powiedział do Głumuszki jeden z przybyszów.

Ich mowa nie przypominała żadnego z ziemskich języków, lecz Alena i Misza doskonale ją rozumieli, gdyż słowa dźwięczały im w głowach.

— Dziękuję. Znaleźliście się w ciężkich warunkach, sami na obcej planecie, ale mimo to nie zapomnieliście o potrzebach nauki. W ciągu dwóch lat zebraliście bezcenny materiał etnograficzny. Mam nadzieję, że nikomu nie zdradziliście swej prawdziwej istoty? Nie ujawniliście swoich nadludzkich możliwości?

Głumuszka chwilę milczała, ale potem odpowiedziała bardzo pewnym głosem:

— Nie, kapitanie.

Statek odleciał na swoją gwiazdę bezdźwięcznie jak się pojawił. Alena z Miszą wzięli się za ręce i wolno poszli w kierunku miasta.

Przełożył TADEUSZ GOSK

Загрузка...