BIOFORMANT I DZIEWCZYNA

1

No i po wszystkim. Dracz zanotował ostatnie wskazania przyrządów, zahermetyzował aparaturę i skierował roboty do kapsuły lądującej. Później zajrzał do pieczary, w której mieszkał przez ostatnie dwa miesiące, i gdy z niej wychodził, zachciało mu się soku pomarańczowego. Pragnienie było tak silne, że doznał zawrotu głowy. Zbyt długie napięcie dawało o sobie znać. Ale dlaczego właśnie sok pomarańczowy? Diabli wiedzą dlaczego… W każdym razie pragnął, aby sok płynął stromym dnem groty, żeby wystarczyło pochylić się i chłeptać go do woli.

"Będziesz miał swój sok — pomyślał. — Będziesz śpiewał pieśni. (Jego pamięć wiedziała, w jaki sposób śpiewa się pieśni, nie miała jednak pewności, czy prawidłowo utrwaliła ten proces.) Będziesz miał ciche wieczory nad jeziorem… Wybierzesz sobie najbłękitniejsze jezioro świata i to takie, żeby na urwistym brzegu rosły kędzierzawe, rozłożyste sosny, a z grubej warstwy igliwia pod nimi wyglądały brązowe kapelusze borowików".

Dracz dotarł do pojazdu i zanim wszedł do środka, ostatni raz spojrzał na pofalowaną równinę, na kipiące lawą jezioro i czarne chmury na horyzoncie.

To byłoby wszystko. Nacisnął sygnał gotowości do startu. W kabinie pociemniało, a od pojazdu odskoczyła i pozostała na planecie niepotrzebna już pochylnia. W statku dyżurującym na orbicie zapłonęła biała lampka.

— Przygotujcie się do powitania gościa — powiedział kapitan.

W półtorej godziny później Dracz przeszedł tunelem łącznikowym na statek. Nieważkość utrudniała mu koordynację ruchów, ale poza tym nie sprawiała szczególnych kłopotów. Jemu w ogóle niewiele rzeczy sprawiało kłopoty. Tym bardziej że załoga zachowywała się powściągliwie i nie żartowała z niego. A żartów nieco się lękał, gdyż był bardzo zmęczony. Okres przeciążeń startowych spędził w sterówce, z ciekawością przyglądając się dyżurnej wachcie, leżącej w wannach amortyzacyjnych. Przeciążenia trwały dość długo i Dracz przez cały ten czas pełnił obowiązki dobrowolnego stróża. Nie zawsze dowierzał automatom, bo w ciągu ostatnich miesięcy przekonał się niejednokrotnie, że jest niezawodniejszy od nich. Teraz pilnie obserwował pulpit sterowniczy i w głębi duszy czekał na możliwość ingerencji. Ingerencja okazała się niepotrzebna.

2

O soku pomarańczowym marzył aż do Ziemi. W dodatku, jak na złość, sok pomarańczowy zawsze stał w mesie i dlatego Dracz nie wchodził tam, aby nie widzieć karafki z jaskrawożółtym płynem.

Dracz był na statku jedynym pacjentem doktora Domby'ego, jeśli w ogóle można ge było nazwać pacjentem.

— Mam kompleks niższości — skarżył się doktorowi. — Z powodu tego przeklętego soku.

— Tu nie o sok chodzi — powiedział Dom-by. — Twój mózg z równym powodzeniem mógł sobie ubrdać coś innego. Na przykład marzenie o puchowej poduszce.

— Ale ja chcą się napić soku pomarańczowego!

— I tak dobrze, że mówisz i słyszysz — burknął Domby. — Grunin miał znacznie gorzej.

— Wątpliwa pociecha — powiedział Dracz.

Domby był zaniepokojony. Trzy planety, osiem miesięcy katorżniczej pracy. Dracz gonił resztkami sił. Należało okroić program, ale ten uparciuch nie chciał nawet o tym słyszeć.

Aparatura szpitalika pokładowego była zbyt prymitywna, aby za jej pomocą można było Dracza przyzwoicie zbadać. Pozostawała intuicja, która ostrzegała o niebezpieczeństwie. Choć nie można jej było w pełni zaufać, doktor przy pierwszej łączności z Ziemią wysłał obszerny raport. Czytając go, Geworkian krzywił się z niesmakiem. Krzywił się dlatego, że nie lubił wielosłowia.

A Dracz aż do samej Ziemi czuł się paskudnie. Ciągle chciało mu się spać, lecz krótkie chwile zamroczenia nie przynosiły ulgi, tylko gnębiły okropnymi koszmarami.

3

Mobil instytutu bioformacji przycumował tuż przy włazie statku. Domby powiedział na pożegnanie:

— Odwiedzę was. Chciałbym się z wami zaprzyjaźnić.

— Wyobraźcie sobie, że się uśmiechnąłem — odparł Dracz. — Zapraszam nad błękitne jezioro.

W mobilu towarzyszył Draczowi jakiś nieznajomy młody człowiek. Najwyraźniej brzydził się Dracza i odpowiadając na jego pytania patrzył w okno. Dracz domyślił się, że chłopak nie będzie dobrym bioformistą, i przeszedł do kabiny kierowcy, w której siedział znajomy z instytutu, szofer Polaczek. Polaczek ucieszył się na jego widok.

— Nie sądziłem, że się z tego wykaraskasz — powiedział szczerze. — Grunin nie był od ciebie głupszy.

— Jakoś się udało — odparł Dracz. — Tyle tylko, że jestem bardzo zmęczony.

— To jest najniebezpieczniejsze. Wiem po sobie. Wydaje się człowiekowi, że wszystko jest w porządku, a mózg odmawia posłuszeństwa.

Polaczek miał smukłe, długie palce muzyka i pod jego dłońmi pulpit sterowniczy sprawiał wrażenie klawiatury fortepianu. Mobil leciał tuż pod niskimi chmurami i Dracz mógł oglądać z góry miasto i wypatrywać, co się w nim w czasie jego nieobecności zmieniło.

Geworkian powitał Dracza przy bramie. Zwalisty, błękitnooki starzec z wydatnym nosem siedział na ławce pod tabliczką "Instytut Bioformacji AN ZSRR". Dla Dracza i nie tylko dla Dracza Geworkian już dawno przestał być zwykłym człowiekiem i przekształcił się w pojęcie, w symbol instytutu.

— No tak — powiedział Geworkian. — Zupełnie się nie zmieniłeś. Doskonale wyglądasz. Już niemal po wszystkim. Mówię niemal, bo teraz ja się tobą zajmę, a ty będziesz odpoczywał i przygotowywał się.

— Do czego?

— Do picia tego pomarańczowego soku.

— To znaczy, że Domby doniósł o wszystkim, a moje sprawy bardzo źle stoją.

— Głupi jesteś i zawsze taki byłeś. Ale po co tu sterczymy? Możemy porozmawiać w środku.

W najbliższym budynku otworzyło się okno, z którego wyjrzały na raz trzy głowy. Alejką od drugiego laboratorium biegł z jakąś probówką w ręku Dima Dimow. Dima zawsze był roztrzepany.

— Nic nie wiedziałem — tłumaczył się Dima. — Dopiero teraz mi powiedzieli.

Dracz wpadł w błogi nastrój syna marnotrawnego, który właśnie wrócił do ojcowskiego domu i wie, że na palenisku trzeszczą smolne polana, a w kuchni pachnie pieczonym cielcem.

— Jak tak można! — napadł Dimow na Geworkiana. — Powinniście byli mnie zawiadomić. Osobiście!

— Pewnie, że nie ma w tym żadnej tajemnicy — odparł Geworkian przepraszającym tonem.

Dracz zrozumiał, dlaczego nie urządzono mu uroczystego powitania: nie było wiadomo, w jakiej formie wróci z wyprawy, a raport Domby'ego wzbudził tu widocznie popłoch.

— Doskonale wyglądasz — powiedział Dimow.

Ktoś zachichotał. Gerworkian syknął na gapiów, ale nikt na to nie zareagował. Nad alejką zwisały kiście kwitnącego bzu i Dracz wyobraził sobie jego wspaniały zapach. Chrabąszcze przelatywały nad głową niczym ciężkie pociski, a słońce zachodziło za szarym pałacykiem, w którym mieścił się hotel instytutu.

Weszli do hallu i na chwilę zatrzymali się przed portretem Grunina. Ludzie na innych portretach uśmiechali się. Grunin był poważny. Zawsze był bardzo poważny. Oraczowi zrobiło się smutno. Grunin był jedynym człowiekiem, który wiedział, znał, odczuwał pustkę i rozpaloną nagość tego świata, z którego właśnie wrócił.

4

Dracz już od dwóch godzin tkwił na stanowisku kontrolnym. Czujniki oblepiły go jak muchy, ich przewody oplatały niczym pajęczyna. Dima ślęczał nad przyrządami. Geworkian siedział pod ścianą, przeglądał taśmy i zerkał na tablice informacyjne.

— Gdzie będziesz nocował? — zapytał Geworkian.

— Chciałbym u siebie. Nie przemeblowaliście mojego pokoju?

— Jest taki, jaki był.

— No to u siebie.

— Nie radzę — powiedział Geworkian. — Byłoby lepiej, żebyś odpoczął w komorze ciśnieniowej.

— A jednak…

Jak uważasz. Jeśli chcesz spać w masce, nikt ci tego nie zabroni… — Geworkian zamilkł. Wykresy wcale mu się nie podobały, ale nie chciał, żeby Dracz to zauważył.

— Co was niepokoi? — zapytał Dracz.

— Nie wierć się — powiedział Dimow. — Przeszkadzasz.

— Zbyt długo żyłeś w warunkach polowych. Domby powinien był cię odwołać co najmniej dwa miesiące temu.

— Ale wówczas wszystko trzeba byłoby zaczynać od początku.

— No, no — powiedział Geworkian takim tonem, że nie było wiadomo czy potępia Dracza, czy też go chwali.

— Kiedy zamierzacie zacząć? — zapytał Dracz.

— Chociażby jutro. W ciągu nocy zanalizujemy wszystkie zapisy. Bardzo cię proszę, żebyś spał w komorze ciśnieniowej. To dla twojego dobra.

— Jeśli chodzi jedynie o moje dobro…. to pójdę do siebie.

— Proszę bardzo, nie jesteś nam na razie potrzebny.

"Moje sprawy nie stoją najlepiej — pomyślał Dracz kierując się ku drzwiom. — Stary nie jest w formie".

Bez pośpiechu ruszył w kierunku bocznego wyjścia, mijając po drodze rząd jednakowych, białych drzwi. Dzień pracy dawno się już skończył, ale instytut nie zamarł i nie zasnął. Zawsze przypominał Draczowi wielką klinikę z dyżurnymi pielęgniarkami, ostrymi dyżurami i pilnymi operacjami. Mały budynek mieszkalny dla kandydatów i dla tych, którzy dopiero co wrócili, mieścił się za laboratoriami, opodal boiska do siatkówki. Smukłe kolumienki pałacyku w świetle księżyca sprawiały wrażenie błękitnych. W domu świeciło się parę okien i Dracz na próżno usiłował sobie przypomnieć, które z nich przedtem należało do niego. Jak długo tu mieszkał?… Prawie pół roku… Wracając wieczorami do tego domu i wchodząc na pierwsze piętro liczył w myśli dni…

Nagle zatrzymał się. Zrozumiał, że już nie chce wejść do swego pokoju, rozpoznać wieszaka w przedpokoju, szczerby w schodach i rysy na balustradach. Nie chce zobaczyć dywanika przed swoimi drzwiami.

Co zobaczy w swoim pokoju? Siady życia innego Dracza, książki i przedmioty pozostawione w przeszłości… Zawrócił i poszedł w kierunku poligonu. Geworkian ma rację, noc trzeba spędzić w kabinie ciśnieniowej. Bez maski, która uprzykrzyła się na statku i jeszcze bardziej uprzykrzy się w ciągu najbliższych tygodni. Szedł na przełaj przez krzaki i spłoszył jakąś parkę. Zakochani całowali się na ławeczce ukrytej wśród bzu i ich białe kitle świeciły z daleka jak lampy ostrzegawcze. Dracz powinien ich zauważyć, ale nie zauważył. Tam, na planecie, nie mogło mu się to przydarzyć. Chwilowa utrata czujności oznaczała śmierć.

— To ja, Dracz — uspokoił zakochanych.

Dziewczyna roześmiała się.

— Okropnie się przelękłam — powiedziała. — Bardzo tu ciemno.

— Byliście tam, gdzie zginął Grunin? — zapytał chłopak bardzo poważnym tonem. Chciał pogadać z Draczem, zapamiętać tę noc i nieoczekiwane spotkanie.

— Tak, tam — odparł Dracz i nie zatrzymując się ruszył w stronę oświetlonych okien laboratorium poligonowego.

Aby dotrzeć do komory ciśnieniowej, musiał przejść korytarzem obok kilku sal roboczych. Zajrzał do pierwszej z nich. Sala była przedzielona przezroczystą przegrodą. Wydawało się, że przegrody w ogóle nie ma, a zielonkawa woda w niewytłumaczalny sposób sama utrzymuje się w powietrzu i nie spada na pulpit kontrolny, przy którym siedziały dwie szczuplutkie dziewczyny.

— Można wejść? — zapytał Dracz.

Jedna z dziewcząt odwróciła się.

— Oj! — zawołała — przestraszyłam się. Jesteście Dracz, dubler Grunina?

— Zgadza się. A kogo tu macie?

— Nie znacie go — powiedziała druga dziewczyna. — Przyjechał później. Nazywa się Fere, Stanisław Fere.

— Mylicie się, znam go — odparł Dracz: — Studiowaliśmy razem. On był na niższym roku.

Dracz niezdecydowanie przystanął przed ścianką, starając się w kłębowisku wodorostów wypatrzeć postać Ferego.

— Posiedźcie z nami — powiedziały dziewczęta. — Nam też się nudzi.

— Dziękuję.

— Poczęstowałabym was wafelkami…

— Dziękuję, nie jadam wafelków.

Dziewczęta roześmiały się.

— Humor wam dopisuje. A inni martwią się i denerwują. Stasio też się denerwuje.

Dracz wreszcie dojrzał Stanisława, który wyglądał jak brunatny wzgórek.

— Ale to tylko z początku, prawda — zapytała dziewczyna.

— Nie, nieprawda — odparł Dracz. — Teraz też się denerwuję.

— Niepotrzebnie — powiedziała druga dziewczyna. — Geworkian zrobi wszystko jak należy. To geniusz. Obawiacie się, że zbyt długo tam byliście?

— Trochę się boję, chociaż mnie uprzedzali, kazali wcześniej wracać…

5

Pewnie, uprzedzali go i to nieraz. Wówczas ludzie w ogóle nie bardzo wierzyli w celowość pracy Geworkiana. Nie ma sensu, powiadali, ryzykować, skoro są automaty. Ale instytut nadal istniał, gdyż bioformanci byli jednak potrzebni. Uznanie sceptyków przyszło wtedy, kiedy bioformanci Selwin i Skowroński zeszli pod wodę po batyskaf Yaltonena, który po utracie kabla utknął na głębokości sześciu tysięcy metrów. Robotów, które potrafiłyby zejść do rozpadliny i tam zorientować się, w jaki sposób uwolnić batyskaf i badaczy, jeszcze nie skonstruowano. A bioformanci zrobili wszystko, co należało.

— W zasadzie — powiedział wtedy Geworkian na jednej z licznych konferencji prasowych — nasza praca została przepowiedziana niejako przez setki twórców literatury fantastycznej i bajkopisarzy tak szczegółowo, że nie musimy już niczego wymyślać, lecz po prostu realizować ich pomysły. Przebudowujemy strukturę biologiczną człowieka zgodnie z zamówieniem, przygotowujemy go do wykonania określonej pracy. Pozostawiamy przy tym możliwość odwrócenia tej przebudowy. Najtrudniejszą bowiem częścią naszej działalności jest powrót do punktu wyjściowego. Biotransformacja winna przypominać odzież, skafander ochronny, który możemy zdjąć, gdy tylko przestanie być potrzebny. Zresztą nie zamierzamy konkurować z konstruktorami skafandrów, bo wkraczamy do akcji wtedy, gdy oni są bezsilni. Skafander do pracy na głębokości dziesięciu kilometrów jest zbyt ciężki i sztywny, aby istota w nim zamknięta mogła wykonywać pracę z taką samą łatwością, jak na powierzchni Ziemi. Ale na tej głębi doskonale czują się niektóre ryby i skorupiaki. W zasadzie możliwa jest taka przebudowa organizmu człowieka, aby funkcjonował on tak samo jak organizm ryby głębinowej. Gdy to jednak osiągniemy, powstanie inny problem. Nie wierzę w to, aby człowiek, który wie, że skazany jest do końca swych dni na przebywanie w oceanicznej głębi, w środowisku skorupiaków i ryb, mógł pozostać człowiekiem pełnowartościowym. Ale jeśli rzeczywiście potrafimy przywrócić człowiekowi jego pierwotną postać i naturalne środowisko ludzkie, to bioformacja będzie miała rację bytu i okaże się pożyteczna dla ludzkości.

W owym czasie przeprowadzano dopiero pierwsze doświadczenia. Na Ziemi i na Marsie. Chętnych było pod dostatkiem, a nawet więcej. Glacjologowie i speleolodzy, wulkanolodzy i archeolodzy potrzebowali dodatkowych rąk, oczu, skóry, płuc, skrzeli… Pracownicy instytutu mówili nowicjuszom, że nie wszyscy bioformanci chcieli się z tymi nowymi organami rozstawać. Opowiadali im bajeczkę o speleologu, wyposażonym w skrzela i ogromne, widzące w ciemności oczy, który wręcz uciekł ze stołu operacyjnego, na którym chciano mu przywrócić ludzki wygląd… Powiadali, że uciekinier od tej pory ukrywa się w wypełnionych lodowatą wodą, bezdennych grotach Qintano-Roo, czuje się znakomicie i dwa razy na miesiąc przysyła do "Speleogical Reviev" obszerne artykuły na temat swoich odkryć, wydrapane krzemieniem na wyszlifowanych płytkach grafitu.

Kiedy Dracz pojawił się w instytucie, miał na swym koncie pięć lat lotów kosmicznych, wystarczające doświadczenie w kierowaniu pracą robotów budowlanych i pół tuzina publikacji na temat epigrafiki Monów. Grunina wtedy już przygotowywano do biotransformacji i Dracz został jego dublerem. Przygotowywali ich do pracy na ogromnych, rozżarzonych planetach, wśród szalejących ognistych burz i wirów atmosferycznych, na planetach z niezwykle wysokim ciśnieniem i z temperaturami dochodzącymi do ośmiuset stopni. Planety te trzeba było jednak zagospodarować, gdyż stanowiły prawdziwy skarbiec cennych metali i mogły stać się wręcz niezastąpionymi laboratoriami dla fizyków.

Grunin zginął w trzecim miesiącu pracy i gdyby nie upór Dracza, Geworkian — sam Geworkian! — nie zdołałby zwalczyć oponentów. Dla Dracza zaś, a Geworkian i Dimow doskonałe o tym wiedzieli, najtrudniejsza była transformacja. Najtrudniej było budzić się rano ze świadomością, że dziś w mniejszym stopniu jest się człowiekiem niż było się wczoraj, a jutro zostanie z tego człowieka jeszcze mniej. Dracz był przygotowany na najgorsze, Geworkian i Dimow omawiali z nim wszystkie jego właściwości konstrukcyjne, eksperci przynosili mu do zatwierdzenia próbki jego skóry i przestrzenne modele jego przyszłych oczu. To było ciekawe i to było ważne. Ale nie potrafił do końca uświadomić sobie prostego w końcu faktu, że dotyczy to właśnie jego ciała. Dracz widział Grunina przed odlotem i pod wieloma względami miał być podobny do Grunina, a właściwie stanowić udoskonalony model tego, co formalnie nadal nazywano Gruninem, lecz nie miało niczego wspólnego z portretem wiszącym w hallu laboratorium centralnego. W dzienniku Grunina, napisanym sucho i rzeczowo, znalazły się słowa: "Diabelnie smutno żyć bez języka. Nie daj ci Boże, Dracz, odczuć to na własnej skórze". Dlatego Geworkian uczynił wszystko, żeby Dracz mógł mówić, chociaż mocno skomplikowało to biotransformację, a dla Dracza oznaczało kilka dodatkowych godzin, spędzonych na stole operacyjnym i w gorących wannach z płynami biologicznymi, w których narastały nowe fragmenty jego ciała. Najgorsza więc była obserwacja własnej przemiany i stała walka z irracjonalnym strachem, że zostanie się takim na zawsze.

6

Dracz znakomicie rozumiał obecny stan Ferego. Fere miał pracować w jadowitych, bezdennych bagnach Chronosa. Dracz był w znacznie lepszej sytuacji. Mógł pisać, rysować, znajdować się wśród ludzi, mógł deptać zielone trawniki instytutu, podchodzić do pałacyku z białymi kolumnami. Fere zaś do końca swojej wyprawy, do chwili, póki mu nie przywrócą ludzkiej postaci, był skazany na świadomość, że od ludzi musi dzielić go co najmniej gruba szyba. Fere wiedział, co go czeka, i dołożył wiele starań, aby zyskać prawo do tych tortur. Ale teraz…

Dracz postukał w szybę.

— Nie budźcie go — powiedziała jedna z dziewcząt.

Brunatny wzgórek wyprysnął w chmurze szlamu i potężna, stalowoszara płaszczyzna rzuciła się do przodu. Dracz cofnął się instynktownie. Płaszczka znieruchomiała o centymetr od szyby. Jej ciężki, nieruchomy wzrok hipnotyzował.

— One są potwornie drapieżne — powiedziała dziewczyna, a Dracz uśmiechnął się w duchu. Jej słowa odnosiły się do innych, prawdziwych płaszczek z Chronosa, co nie znaczyło, że Fere jest mniej drapieżny od tamtych. Rają ostrożnie przytknęła ostry pysk do przegrody i wpatrywała się w Dracza. Fere nie poznał go.

— Zapraszam cię nad błękitne jezioro — powiedział Dracz.

…Malutka kabina operacyjna następnej sali roiła się od młodych ludzi, którzy odpychali się nawzajem od grubych iluminatorów i wyrywając sobie z rąk do rąk mikrofon, udzielali komuś sprzecznych rad.

Dracz zatrzymał się za plecami doradców. Przez iluminator dojrzał wśród wypełniającej salę lekkiej mgiełki jakąś dziwaczną postać. Ktoś błękitny i niezręczny unosił się w powietrzu pośrodku sali, spazmatycznymi ruchami wyskakiwał do góry, ginął z pola widzenia i pojawiał się znów w szkle iluminatora z zupełnie innej strony, niż można się było tego spodziewać.

— Szerzej skrzydła, szerzej! Podkul łapy! — krzyknął do mikrofonu rudy Murzyn, ale zaraz mikrofon wyrwała mu dziewczęca ręka:

— Nie słuchaj go, nie słuchaj. On zupełnie nie potrafi się wcielić w twoją postać. Wyobraź sobie…

Dracz nie dowiedział się jednak, co miał sobie wyobrazić ten, który znajdował się w sali. Istota za iluminatorem znikła. Zaraz potem z głośnika dobiegł odgłos głuchego uderzenia, a dziewczyna zapytała rzeczowo:

— Bardzo się potłukłeś?

Odpowiedzi nie było.

— Otwórzcie właz — powiedziała pulchna niewiasta z grubym warkoczem, ułożonym w koronę wokół głowy.

Rudy Murzyn nacisnął guzik i niewidzialna dotychczas osłona włazu odpełzła w bok. Z otworu powiało przenikliwym zimnem. Minus dwadzieścia, zauważył odruchowo Dracz. Ciepłe powietrze z kabiny wpadło do wnętrza sali i o-twór włazu wypełnił się gęstą mgłą. W tumanie pary zmaterializował się bioformant. Murzyn podał mu maskę:

— Załóż, tu jest zbyt dużo tlenu.

Osłona włazu wróciła na miejsce.

Bioformant nieporadnie starając się nikogo nie potrącić złożył pokryte puchem skrzydła. Zbyt cienkie ręce i nogi drżały mu jak w febrze. — Zmęczyłeś się? — zapytała pulchna niewiasta.

Człowiek-ptak kiwnął głową.

— Trzeba zwiększyć powierzchnię nośną skrzydeł — powiedział rudowłosy Murzyn.

Dracz powoli wycofał się do korytarza. Opanowało go bezmierne zmęczenie. Marzył teraz tylko o tym, żeby dotrzeć do komory ciśnieniowej, zdjąć maskę i usnąć.

7

Następnego dnia rano Geworkian zrzędził, burczał i bez powodu czepiał się laborantów. Dracza powitał tak, jakby ten poprzedniego dnia mocno mu dopiekł, a kiedy Dracz zapytał: "Ze mną jest coś niedobrze?" — w ogóle mu nie odpowiedział i zajął się przeglądaniem taśmy.

— Nic strasznego — powiedział Dimow, który najwidoczniej tej nocy ani na moment nie zmrużył oka. — Tego właśnie się spodziewaliśmy.

— Spodziewaliśmy się?! — ryknął Geworkian. — Niczego nie oczekiwaliśmy! Pan Bóg stworzył ludzi, a my ich kroimy na nowo! A potem dziwimy się, jeżeli coś nie wychodzi!

— Ale co ze mną?

— Nie ma powodu, abyś trząsł się ze strachu.

— Moje ciało nie jest do tego przystosowane.

— A ja powtarzam: nie ma powodu! Skleimy cię z powrotem. Ale zajmie to więcej czasu, niż myśleliśmy.

Dracz nie odpowiedział.

— Zbyt długo siedziałeś w swoim obecnym ciele. Jesteś teraz nowym gatunkiem, rodzajem, rodziną i rzędem istot rozumnych. A każdy gatunek ma własne dolegliwości i choroby. Zamiast obserwować swoje reakcje i oszczędzać siebie, bawiłeś się w eksperymentatora, jakbyś chciał sprawdzić, przy jakich obciążeniach twoja cielesna powłoka rozleci się w diabły.

— Gdybym tego nie robił, nie wykonałbym zadania, które mi zlecono.

— Bohater — parsknął Geworkian. — Twoje obecne ciało choruje. Tak, choruje własną, nie znaną medycynie dolegliwością. I dlatego będziemy musieli cię remontować w miarę transformacji i to tak, żeby mieć pewność, że nie staniesz się potworem lub cyborgiem. Ale to jest nasz kłopot. Będziemy musieli cię jeszcze zbadać, a na razie możesz sobie iść, dokąd chcesz i robić to, na co masz ochotę.

8

Dracz zrobił to, czego nie powinien robić: wyszedł za bramę instytutu i ruszył w dół, ku rzece. Dreptał wąską alejką parku, poprzecinaną słonecznymi promieniami, patrzył na swój krótki cień i myślał, że jeśli przyjdzie mu u-mrzeć, to jednak lepiej zrobić to w zwykłej, ludzkiej postaci. Wtedy właśnie zobaczył dziewczynę. Szła alejką w górę, co parę kroków zatrzymywała się, przechylała głowę i przyciskała dłoń do ucha. Jej długie włosy pociemniały od wody. Dziewczyna była bosa i śmiesznie podkurczała palce u nóg, aby nie pokaleczyć ich na ostrym żwirze. Dracz chciał zejść z alejki i ukryć się za krzakiem, aby jej nie straszyć, ale nie zdążył. Dziewczyna już go zobaczyła.

Zobaczyła ciemnoszarego, jakby ołowianego żółwia, na którego pancerzu, niczym mniejszy żółwik, wznosiły się półkula głowy z jednym wypukłym, cyklopim okiem, podzielonym na mnóstwo owadzich komórek. Żółw sięgał jej do pasa i sunął na krótkich grubych łapach wysuwających się spod pancerza. Wydawało się, że jest ich bardzo dużo, dziesięć, a może nawet więcej. W przedniej, stromej ściance pancerza widniało kilka otworów, z których wystawały końce macek. Pancerz był porysowany, w niektórych miejscach pokrywały go rozchodzące się promieniście płytkie pęknięcia, jakby ktoś chciał rozłupać żółwia ostrym dłutem lub strzelał doń pociskami przeciwpancernymi. Żółw wyglądał złowieszczo, niczym starodawna maszyna bojowa.

Dziewczyna znieruchomiała z ręką przyciśniętą do ucha. Chciała uciec albo krzyczeć, lecz nie odważyła się uczynić ani jednego, ani drugiego.

"Ale ze mnie dureń! — pomyślał Dracz. — Tracę reakcję".

— Przepraszam — powiedział żółw. Głos równy i mechaniczny wydobywał się spod metalowej maski, osłaniającej głowę aż po samo oko. Oko pulsowało, jakby dzielące je przegródki były miękkie i elastyczne.

— Przepraszam, że was przestraszyłem. Nie chciałem tego.

— Jesteście… robotem? — zapytała dziewczyna.

— Nie, bioformantem — odparł Dracz.

— Przygotowujecie się do wyprawy na jakąś planetę? — zapytała dziewczyna.

Chciała odejść, ale odejść znaczyło pokazać, że się boi. Stała więc i pewnie liczyła w myśli do stu, żeby opanować lęk.

— Już wróciłem — powiedział Dracz. — Proszę iść dalej, proszę na mnie nie patrzeć.

— Dziękuję! — wykrzyknęła z ulgą dziewczyna i na palcach, zapominając o ostrych kamykach, obiegła Dracza półkolem. Już z daleka krzyknęła:

— Do widzenia!

Odgłos jej kroków utonął w szmerze liści i gorączkowej krzątaninie majowego lasu. Dracz wyszedł nad brzeg rzeki i zatrzymał się przy ławce stojącej na niewielkim urwisku. Wyobraził sobie, że siada na ławce i na myśl o tym serce podeszło mu do gardła. "Dobrze byłoby — pomyślał — skoczyć z urwiska i koniec". Była to jedna z najgłupszych myśli, jakie nawiedziły go w ciągu ostatnich miesięcy. Przecież z równym powodzeniem mógł skoczyć do Niagary i też nic by mu się nie stało. Kompletnie nic. Bywał w znacznie gorszych sytuacjach.

Dziewczyna wróciła. Podeszła cicho, usiadła na ławce i patrzyła wprost przed siebie, położywszy wąskie dłonie na kolanach.

— Pomyślałam z początku, że jesteście jakąś maszyną. Czy bardzo dużo ważycie?

— Tak. Jestem ciężki.

— Wiecie, tak jakoś pechowo nurkowałam, że do tej pory nie mogę wytrząsnąć wody z ucha. Warn to się kiedyś zdarzało?

— Zdarzało się — powiedział Dracz.

— Mam na imię Krystyna. Mieszkam tu w pobliżu u znajomych, do których przyjechałam w odwiedziny. Przestraszyłam się jak idiotka, uciekłam i pewnie was obraziłam.

— Nic podobnego. Ja uciekłbym od razu.

— Gdy tylko odeszłam, zaraz sobie przypomniałam. Wróciliście z tych samych planet, na których pracował Grunin, prawda? Pewnie było bardzo ciężko?

— To już jest poza mną, a jeśli wszystko dobrze pójdzie, za miesiąc mnie nie poznacie.

— Naturalnie, że nie poznam.

Na wietrze jej włosy szybko wysychały.

— Wiecie — powiedziała Krystyna — jesteście moim pierwszym znajomym kosmonautą.

— Cieszą się. Studiujecie?

— Mieszkam w Tallinie i tam studiuję. Mam szczęście. Na świecie jest bardzo wielu zwyczajnych kosmonautów i szalenie mało takich…

— Chyba około dwudziestu.

— A czy potem, kiedy odpoczniecie, znowu, zmienicie ciało? Staniecie się rybką albo ptakiem?

— Tego się jeszcze nie robi. Nawet jedna transformacja to dla człowieka zbyt wiele.

— Szkoda.

— Dlaczego?

— Bo to bardzo interesujące, kiedy można wszystkiego doświadczyć.

— Wystarczy jeden raz.

— Jesteście czymś zdenerwowani, zmęczeni?

— Tak — powiedział Dracz.

Dziewczyna ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła pancerza.

— Coś czujecie?

— Należałoby uderzyć młotem, abym coś poczuł.

— To przykre. Pogładziłam was.

— Chcecie wyrazić mi współczucie?

— Bo co?

"…Współczuje mi — pomyślał Dracz. — Zupełnie jak w baśni: piękna pokocha bestię, a wtedy bestia zmieni się w pięknego młodzieńca. Geworkian ma problemy, czujniki, wykresy, a ona rozczuliła się nade mną i nie musi więcej zaprzątać tym sobie głowy. Najwyżej poszuka jeszcze w pobliżu czerwonego kwiatuszka, aby było jak należy…" — Kiedy wyzdrowiejecie, przyjedźcie do mnie. Mieszkam pod Tallinem, w osiedlu nad brzegiem morza. Cisza, dokoła sosny. Na pewno świetnie u mnie odpoczniecie.

— Dziękuję za zaproszenie — powiedział Dracz. — Muszę już iść, bo moi opiekunowie, spostrzegą się i zaczną mnie szukać.

— Odprowadzę was, jeśli można.

Szli wolno, gdyż Krystyna myślała, że Dra-czowi będzie tak wygodniej, a Dracz, który mógł prześcignąć każdego ziemskiego szybkobiegacza, wcale się nie spieszył. Cierpliwie opowiadał jej o rzeczach, których nie sposób opisać słowami. Krystynie wydawało się, że wyobraża sobie wszystko bardzo dokładnie, chociaż w istocie jej wyobrażenia nie miały niczego wspólnego z rzeczywistością.

— Jutro też przyjdę na brzeg — powiedziała Krystyna. — Nie wiem tylko o której.

— Jutro chyba będę zajęty — odparł Dracz. — No, zobaczymy — powiedziała Krystyna. — Zobaczymy…

9

Dracz podszedł do Polaczka, który grzebał w silniku mobila, i zapytał go, gdzie jest Geworkian.

Polaczek odparł, że szef jest w swoim gabinecie. Przylecieli do niego jacyś wulkanolodzy, pewnie będą przygotowywać nowego bioformanta.

Dracz poszedł w stronę gmachu głównego. W pokoiku przed gabinetem Geworkiana było pusto. Dracz uniósł się na tylnych łapach i zdjął z biurka Mariny Antonowny arkusz papieru i ołówek. Położył papier na podłodze, ujął ołówek w mackę i spróbował narysować profil Krystyny. Drzwi do gabinetu były nie domknięte i dobiegał stamtąd głęboki bas Geworkiana. Później inny głos, nieco wyższy, powiedział:

— Nie mówimy o Draczu, przecież powinni być inni bioformanci tego rodzaju!

— Nie, nie ma nikogo, absolutnie nikogo — odburknął Geworkian.

— Oprócz Dracza.

Dracz zbliżył się do drzwi. Teraz słyszał każde słowo. Był potrzebny wulkanologom, a Geworkian nie zgadzał się. Dracz chwilę przysłuchiwał się kłótni, a potem pchnął drzwi. Źle obliczył siłę pchnięcia i drzwi odskoczyły jak uderzone armatnim pociskiem.

Nastąpiła niema scena. Trzy twarze zwrócone ku ogromnemu żółwiowi. Jeden z wulkanologów okazał się różowiutkim grubaskiem.

— Jestem Dracz — powiedział Dracz do grubaska, aby od razu rozproszyć jego zdumienie. — Mówiliście o mnie.

— Nie zapraszałem cię! — wrzasnął Geworkian.

— Mówcie — zwrócił się Dracz do tęgiego wulkanologa.

Grubasek niezdecydowanie chrząknął i popatrzył na Geworkiana.

— Chodzi o to — wtrącił się drugi wulkanolog, suchy i jakby nieco nadwęglony — że mamy erupcję Góry Jesiennej na Kamczatce. Sądzimy, to znaczy jesteśmy pewni, że jeśli nie przeczyści się głównego, zatkanego skałami kanału, lawa popłynie na zachodnie zbocze. Na zachodnim zboczu jest stacja techniczna. Niżej, w dolinie, duże osiedle i fabryka…

— A na ewakuację nie ma czasu?

— Ewakuacja jest w toku. Ale nie zdążymy zdemontować fabryki. Nawet na zwinięcie stacji potrzebujemy trzy dni. Poza tym o cztery kilometry za fabryką zaczyna się Kujajewsk. Skierowaliśmy do krateru mobil 2 materiałem wybuchowym. Po prostu wyrzuciło go na zewnątrz. Dobrze jeszcze, że nie spadł na stację… Geworkian rąbnął pięścią w stół.

— Dracz, ja ci nie pozwalam! Tam panują krytyczne temperatury. Nawet wyższe od krytycznych. To samobójstwo!

— Pozwolicie — powiedział Dracz.

— Idiota — warknął Geworkian. — Wybuch może przecież nie nastąpić.

— Nastąpi — powiedział smutno grubas. Dracz skierował się ku drzwiom. Suchy wulkanolog poszedł za nim. Grubas został, wzruszył ramionami i powiedział do Geworkiana:

— Zastosujemy wszelkie możliwe środki bezpieczeństwa. Absolutnie wszystkie.

— Nic podobnego — powiedział Geworkian. — Lecę z wami.

Włączył wideoselektor i wywołał Dimowa.

— To cudownie — powiedział grubas. — Po prostu cudownie.

Przechodząc przez pokoik sekretarki, Dracz chwycił macką leżącą na podłodze kartkę z profilem Krystyny, zwinął ją w twardą kulkę i wrzucił do kosza. Ruchy macek były tak szybkie, że idący o krok za nim wulkanolog niczego nie spostrzegł.

10

Podwieźli go mobilem na krawędź starego krateru. Zmęczony miejscowy wulkanolog w okopconym hełmie (w ciągu ostatnich trzech dni wielokrotnie usiłował dotrzeć do głównego kanału) powtórzył instrukcje, które Dracz znał już na pamięć.

— Szczelina jest widoczna stąd, oczywiście wtedy, kiedy dym się rozprasza. Zejdziecie nią osiemdziesiąt metrów w dół. Droga jest wolna, sondowaliśmy. Zejdziecie i założycie ładunki. Potem wrócicie, a my je zdalnie odpalimy. Spadek dochodzi tam do sześćdziesięciu stopni. Dacie radę?

Wulkanolog tylekroć miał do czynienia z sondami automatycznymi, robotami budowlanymi i innymi maszynami przypominającymi tego żółwia, że stale musiał powtarzać sobie w duchu, iż stoi przed nim człowiek, bioformant, do którego należy zwracać się na "wy". W dodatku ten piekielny wulkan potwornie go wymęczył.

— Dam radę — odparł Dracz. — Sześćdziesiąt stopni potrafię jeszcze pokonać.

Zanim zdjął maskę i oddał ją wulkanologowi, powiedział:

— Proszę nie zgubić maski. Jeszcze mi się przyda. Bez niej jestem głuchy i niemy.

— A jak będziecie oddychać?

— Nie będę oddychał. Prawie nie będę. Tlen mi szkodzi.

— Będę na was czekał tutaj — powiedział wulkanolog, ale Dracz już go nie słyszał.

Stoczył się po łagodnym zboczu do krateru i na sekundę przystanął u wylotu szczeliny. Z góry sypał się popiół i drobne kamyki.

Nieco z boku, nad samą krawędzią krateru, unosiły się w powietrzu dwa mobile. W jednym byli wulkanolodzy, w drugim zaś Geworkian i Dimow.

Szczelina okazała się znacznie szersza, niż można było oczekiwać, Dracz zaczął więc szybko schodzić w dół, odruchowo rejestrując skład gazów. Temperatura podnosiła się, ale nadal była niższa od krytycznej. Potem zbocze zrobiło się bardziej strome i musiał schodzić zakosami, chwilami zwisając na dwóch mackach. Pozostałą parą macek przyciskał do piersi ładunki wybuchowe. Góra sapnęła i Dracz przyssał się do ściany, aby nie wzlecieć do góry wraz z fontanną gazów. Musiał się spieszyć, bo czuł, że szczeliny na zachodnim stoku zaczęły się już pogłębiać. Zejście było coraz trudniejsze. Ściany komina niemal zetknęły się ze sobą i Dracz musiał przeciskać się między ruchomymi, rozkołysanymi głazami. Zeszedł już na siedemdziesiąt metrów. Temperatura gazów osiągnęła czterysta stopni. Przypomniał sobie wykres — aby skalny korek krateru rozbić doszczętnie, musi przejść jeszcze około pięciu metrów. Można było wprawdzie, zgodnie z instrukcją, założyć ładunki już tutaj, ale te pięć metrów dawało całkowitą gwarancję powodzenia. Otwór pod sobą zauważył w ostatniej chwili, a właściwie domyślił się go na widok tryskającej z niego rozżarzonej pary.

…Temperatura skoczyła nagle o jakieś sto stopni. Już odczuwał ciepło. Wulkan zatrząsł się jak w ataku kaszlu. Dracz spojrzał w górę. Droga powrotna jeszcze się nie zamknęła. Wślizgnął się do gorącej rozpadliny.

Szczelina rozszerzyła się ku dołowi tworząc worek. Dno tego worka przypominało rzadkie sito. Taki sam żar dopadł go kiedyś, na drugiej planecie. Stamtąd mógł uciec. I uciekł.

Przymocował ładunki do najpewniejszej płyty skalnej. Ale ta najpewniejsza płyta też dygotała jak w febrze. A zachodni stok pękał już jak zetlałe płótno.

Podciągnął się na jednej macce do górnego otworu. Gazy tryskające z dołu paliły ciało, góra szarpnęła się i macka urwała się. Jak sznurek. Dracz zdołał się utrzymać, momentalnie przyssawszy się pozostałymi trzema do pionowej ściany. W tej samej chwili fala uderzeniowa — pewnie gdzieś na górze obsunęła się kamienna lawina — rzuciła go na dno kamiennego worka.

Dracz nie bał się. Nie miał czasu na strach. Czuł, jak spiekają mu się wnętrzności. Ciśnienie gazów w kamiennej pieczarze rosło i coraz bardziej utrudniało ruchy. Zawiniły dodatkowe metry. Przez chwilę wydawało się, że już wypełzł ze szczeliny i widzi szare niebo nad głową. Szarpnął się ku górze, rozpaczliwie i wściekle… Jutro Krystyna przyjdzie nad rzekę. Geworkian, który czeka na niego w mobilu, ma bardzo słabe serce…

Wygramolił się do wylotu przywalonego złomami bazaltu. Obmacał kamienie szukając szczeliny i zrozumiał, że wszystko sknocił. Wulkanolodzy nie odpalą ładunków, dopóki stąd nie wyjdzie. Będą czekać, będą liczyć na cud. Nawet nie zaczną bombardować korka z powietrza. Będą czekać. Spróbują uratować go, chociaż to niemożliwe i dlatego mogą zginąć ludzie, a z pewnością zniknie wszystko, co znajduje się na zachodnim zboczu i niżej na równinie.

Dracz działał ostrożnie i przezornie, starając się nie stracić przytomności. To było w tej chwili najważniejsze. Wrócił do jamy, z której przed chwilą z takim trudem się wydostał, skoczył w dół i znalazł się obok płaskiej płyty, na której leżały ładunki. Płyta zachowywała się tak, jakby zaraz chciała puścić się w tany. Pomyślał: "Jak to dobrze, że nie mam zakończeń nerwowych na powłoce zewnętrznej, bo inaczej umarłbym już z bólu". Oparzone macki były bardzo nieporadne. Przeszło co najmniej półtorej minuty, zanim Draczowi udało się rozkręcić jeden z ładunków i przekształcić go w detonator. Doskonałe znał te ładunki, gdyż używał ich na tamtych planetach. Normalnie wybuchały jedynie pod wpływem odpowiedniego sygnału, ale jeśli znało się ich konstrukcję, można było włączyć zapłon samemu.

Pomyślał, że kiedy skończy pracę, to przed odpaleniem ładunków pozwoli sobie na kilka sekund zwłoki, aby o czymś pomyśleć, wspomnieć coś, jak przystoi umierającym. Ale kiedy kończył, okazało się, że tych sekund dla siebie już nie ma.

Eksplozja nastąpiła nieoczekiwanie dla wszystkich, poza zmęczonym wulkanologiem, który leżał za głazami i myślał tak samo jak Dracz. Wulkan drgnął i ryknął. Wulkanolog natychmiast rozciągnął się na kamieniach. Dwa mobile krążące w pobliżu krateru uleciały w bok niczym suche liście. Piloci ledwie zdołali przejąć nad nimi kontrolę. Pomarańczowa lawa trysnęła w stare koryto i niczym spieniony sok pomarańczowy zaczęła wypełniać krater. Wulkanolog rzucił się w dół zbocza, wiedział bowiem, że strumień lawy za parę minut przebije się na jego stronę.

11

Krystyna przyszła nad rzeczkę. Było zupełnie ciepło. Wykąpała się, potem usiadła na ławce i trochę poczytała. A Dracza ciągle nie było. Czekała na niego aż do zmierzchu. W drodze powrotnej zatrzymała się przed bramą instytutu i zobaczyła, że z lądowiska startuje wielki mobil. Dziewczyna myślała, że pewnie w tym mobilu Dracz leci na jakieś zadanie. Dlatego nie mógł przyjść. Kiedy jednak wróci, z pewnością przyjdzie nad rzeczkę i stanie obok ławki. No cóż, będzie tam przychodzić codziennie, dopóki tu mieszka.

W wielkim mobilu wieziono do Moskwy Geworkiana. Tam, przy wulkanie, jeszcze jakoś się trzymał, a po powrocie ciężko zaniemógł. Miał bardzo słabe serce i uratować go mogli tylko w Moskwie.

Przełożył TADEUSZ GOSK

Загрузка...