JAK GO ROZPOZNAĆ?


Nad Wielkim Guslarem rozlegał się grzmot gigantofonów nadających radosne pieśni masowe. Słońce coraz odważniej przebijało się przez chmury. Bardzo zaaferowani pionierzy w białych koszulkach biegali we wszystkie strony, a mieszkańcy miasta przepływali tłumnie pod transparentami, rozpiętymi w poprzek ulic. Autobusy wycieczkowe z odległych miejscowości stanęły ciasnym rzędem na placu, na którym dawniej wznosiły się sukiennice, a obecnie rozpościerał skwer i strzelał w górę monumentalny, przykryty brezentem Pomnik Odkrywcy. Tego właśnie dnia, w siedemsetpięćdziesięciolecie grodu, miało się odbyć uroczyste odsłonięcie pomnika.

Mężczyźni z domu numer szesnaście siedzieli na podwórku wokół, stołu rozchwianego od gry w domino, czekali na strojące się kobiety i nudę oczekiwania skracali sobie rozmową o przeszłości i teraźniejszości.

Korneliusz Udałow, ubrany w białą koszulę z granatowym krawatem, z włosami zaczesanymi na bok, aby skryć łysinę, spierał się z Pogosjanem, który utrzymywał, że istnieją miasta znacznie wspanialsze i piękniejsze niż Wielki Guslar.

— Na przykład Erewan — mówił Pogosjan. — Dwa tysiące lat! 'Trzy tysiące lat! Pięć tysięcy lat na jednym miejscu!

— Tu nie o liczby chodzi — oponował Udałow. — Iwan Groźny o mało nie przeniósł tu stolicy z Moskwy.

— Facet był niegłupi — upierał się Pogosjan. — Rozmyślił się.

— Buntownicy przeszkodzili.

— Buntownicy też nie byli durnie.

— Trudno z tobą rozmawiać — wyznał Udałow. — Nie jesteś patriotą naszego rodzinnego miasta.

Stary Łożkin, ubrany w czarny garnitur pokryty na piersiach rzędami orderów i medali, zgodził się z Udałowem. Zatoczył ręką dookoła i powiedział:

— Nie na darmo nasi przodkowie nazwali Guslar Wielkim.

— Sami mieszkali, sami nazwali. Erewanu nikt nie nazywał wielkim. Po co nazywać? Każdy pies wie — zareplikował Pogosjan.

Rozmowa z kwestii ogólnych zboczyła na wycieczki osobiste i zmieniła się w zwyczajną pyskówkę. Sasza Grubin, który z okazji święta uczesał się i ogolił, słuchał tego, słuchał i wreszcie powiedział pozornie bez związku z głównym nurtem rozmowy:

— Wspaniale byłoby zasnąć i obudzić się za dwieście lat. I popatrzeć na nasz Guslar z dalekiej przyszłości.

Sąsiedzi przerwali kłótnie, pomyśleli i zgodzili się z Grubinem.

— Z drugiej strony — powiedział Udałow — na dwieście lat do tyłu też byłoby nieźle.

— To już lepiej na całe siedemset — odezwał się Wasilij Wasiljewicz. — Przybyłbyś do średniowiecza, a tu dokoła ludzie z kopiami i strzałami, zarośnięci i płacą podatki starożytnemu grodowi Kijowowi.

— Albo tatarsko-mongolskim najeźdźcom — poprawił go Łożkin.

— Może i najeźdźcom. Niedźwiedzie dokoła się szwendają, jelenie, dziki i tury. Ludziska bimber z miodu pędzą…

— Daliby ci oni popróbować tego miodowego bimbru! — zaoponował Grubin. — Oni by cię od razu rozpoznali.

— Jak? — zdziwił się Wasilij Wasiljewicz. Wszyscy roześmieli się, a Łożkin odpowiedział:

— Po odzieży by cię rozpoznali. I po akcencie. Oni przecież innym językiem mówili, starocerkiewnosłowiańskim.

— I zamiast miodu dostałbyś mieczem po karku — podsumował Grubin.

— Dobra, dobra! — nie poddawał się Wasilij Wasiljewicz. — Czyżbyście sądzili, że ja się do nich udam bez przygotowania? Najpierw poszedłbym do Akademii Nauk. Dajcie, powiedziałbym, konsultantów od starocerkiewnego języka. Poczytamy, popracujemy. Dajcie mi też muzealną odzież. Wtedy nie rozpoznają.

Sąsiedzi Wasilijowi Wasiljewiczowi nie uwierzyli. Zaczęli rozmawiać o podróżach w czasie. Jedni czytali o tym w literaturze fantastycznej, inni nie czytali, ale słyszeli.

Nagle Udałowowi wpadła do głowy interesująca myśl.

— Minie jakieś sto lat — powiedział on — i taka podróż stanie się całkiem powszednią możliwością. Wszak dla nauki nie istnieją żadne bariery. Turyści będą jeździć, naukowcy, podróżnicy. Powstanie masowy ruch w czasie, a życie stanie się do tego stopnia interesujące, że nawet nam się nie śniło. Powiedzmy, że uczniowie będą mieli chęć dowiedzieć się, jak tam było w starożytnym Egipcie. Nauczyciel przyciska guzik i już cała klasa gości u cesarzowej Kleopatry. Badajcie, powiada, dzieci, naszą mroczną przeszłość.

— To całkiem prawdopodobne — odparł Łożkin. — Trzeba będzie tylko ściśle przestrzegać zasad ruchu. Czytałem, co się dzieje, kiedy takie przepisy pogwałcić. W okresie mezozoicznym jeden zagapił się i rozdeptał motyla, a w rezultacie w Ameryce wybrali całkiem innego prezydenta.

Zamilkli. Pomyśleli. Potem Grubin powiedział:

— Tu nie ma żadnych wątpliwości. Gdyby takich zasad nie przestrzegali, to byśmy już tych gości z przyszłych lat nieraz spotkali u siebie. Jakbyś się nie maskował, natura zawsze zdradzi. Zdradzi wychowanie, nieznajomość jakiegoś drobiazgu, o którym wszyscy pozostali doskonale wiedzą. Skąd taki przybysz może na przykład wiedzieć, które miejsce zajmuje w lidze obwodowej nasza drużyna piłkarska?

— Szóste — odpowiedzieli chórem Pogosjan, Udałow i Wasilij Wasiljewicz.

— Widzicie — ucieszył się Grubin. — Na tym nas nie można złapać. A on by nie wiedział, bo już za sto lat odpowiednie dokumenty zostaną zniszczone.

— Ja też nie wiem — powiedział stary Łożkin. — Nie wiem nawet, która drużyna zajmuje pierwsze miejsce.

— „Metalowiec” z Serdobolska — wyjaśnił Pogosjan, Udałow i Wasilij Wasiljewicz.

— A ja nie wiem — upierał się Łożkin. — To znaczy, że ja także jestem podróżnikiem w czasie?

— Całkiem możliwe — rzekł Pogosjan i popatrzył surowo na Łożkina. — W tej kwestii nikomu nie wolno wierzyć.

— Nie bój się, Łożkin — wtrącił się zacny Grubin. — My ciebie znamy. W razie czego zaświadczymy, gdzie trzeba.

— Jeśli ktoś nie jest naszym człowiekiem, to Pogosjanowska żona, Berta — powiedział na to Udałow. — Wczoraj ciągnęła za ucho mojego Maksymka. Swój człowiek tak nie postępuje.

— Zasłużył sobie — powiedział Pogosjan. — Szybę rozbił. Teraz nie będzie więcej chuliganił.

— Gdybym spotkał przybysza z przyszłości — powiedział Grubin — od razu.bym mu zadał jakieś dwa lub trzy pytania.

— Nie zobaczysz żadnego przybysza — powiedział Pogosjan. — Co kulturalnego człowieka może zainteresować w naszej mieścinie?

— Jakże głęboko się mylisz! — wykrzyknął Łożkin. — Dzisiaj nasze miasto stanowi przedmiot zainteresowania w skali ogólnozwiązkowej. Z jednej strony mija siedemset pięćdziesiąt lat, z drugiej mamy odsłonięcie pomnika, to znaczy ktoś w górze oddał sprawiedliwość naszej wspaniałej przeszłości. Gości najechało ze wszystkich stron. Moskwa przez radio nadawała. Ja bym na miejscu potomków nie zastanawiał się ani przez chwilę, dokąd się wybrać na wycieczkę.

— Korneliusz! — zawołała przez okno Ksenia Udałowa. — Jesteśmy gotowe. Płaszcz weźmiesz?

— Nie wezmę!

— Deszcz się nie zapowiada — powiedział stary Łożkin. — W gazecie czytałem. A tam napisali, że wielki pisarz Pacchaweria przybył na uroczystości. Delegacja z Kamczatki. Tkaczka Fiodorowa-Dawydowa. Oczekuje się przybycia jednego z kosmonautów, którego nazwiska na razie nie podano. Nie licząc zwyczajnych turystów.

— Myślałby kto — rzucił pogardliwie Pogosjan, aby jego było na wierzchu. W rzeczywistości był szczerym, zapalonym patriotą Wielkiego Guslaru, ale o tym wiedzieli tylko jego krewniacy z Erewanu.

Stara Łożkina wyszła na dwór i zapytała:

— Długo tak będziecie gęby strzępić? Zaczną bez nas.

— Idę, słoneczko, idę — odparł Łożkin. — My tutaj przeprowadziliśmy poważną dyskusję naukową.

— Pewnie, pewnie — nie uwierzyła Łożkina.

Łożkinowie pierwsi wyszli na ulicę. Za nimi ruszyli pozostali. Wszyscy natychmiast zapomnieli o rozmowie, tylko Udałow ciągle myślał o przybyszach. Myśl o możliwości spotkania na ulicy gościa z przyszłości tak go zafrapowała, że z wielką podejrzliwością zaczął wpatrywać się we wszystkich przechodniów. Zaczął też we wszystkich dostrzegać dziwne cechy, których dawniej nie zauważał, a które mogły wskazywać na obcoplemienność, na perfidne maskowanie.

Z przeciwka szedł prowizor Sawicz z żoną, kierowniczką Domu Towarowego. Wydawałoby się, że Udałow zna Sawicza od niepamiętnych lat, ale dzisiaj łysina aptekarza błyszczała nie po ziemskiemu, a w dodatku Sawicz jakoś nienaturalnie trzymał żonę pod rękę. Może Sawicza nasłali? Ale Udałow natychmiast odpowiedział sobie: nie. Wątpliwe, aby z powodu jednej uroczystości warto było potomkom kierować rezydenta do Guslaru. Jeśli tylko Sawicza nie zastąpili sobowtórem, to Udałow zna go od jakichś dwudziestu lat. Całkiem już uspokojony powiedział:

— Dzień dobry.

— Dzień dobry — odparli Sawiczowie.

Przeszło czterech sportowców w błękitnych dresach. Sportowcy śpieszyli na defiladę. Udałow zrozumiał, że gość z przyszłości może skryć się wśród sportowców, a wtedy nie sposób go będzie rozpoznać. Potem jednak odrzucił tę myśl. Ludziom przyszłości trudno będzie znaleźć taki strój, a wszystkie prawdziwe dresy są zaksięgowane.

Z każdym krokiem Udałow nabierał coraz większego przekonania, że przybysz przeniknął do Guslaru i że należy koniecznie go odszukać i szczerze z nim porozmawiać. To bardzo ważne. Nikt przecież przed Udałowem nie wychodził na ulicą z zamiarem wykrycia podróżnika w czasie w tłumie najzwyklejszych ludzi. A nowe, chociaż proste podejście do problemu, może kryć w sobie obietnicę wielkiego odkrycia naukowego.

— Korneliusz, co się z tobą dzieje? — zapytała Ksenia. — Dlaczego zostajesz w tyle?

Korneliusz popatrzył na Ksenię i własne dzieci zupełnie nowym wzrokiem. Ich raczej nie należało podejrzewać. Z nimi wszystko było chyba w porządku. Udałow poczuł jednak, że między nim a rodziną wyrasta mur obcości. Mężczyzna dążący do wzniosłego celu musi odrzucić powszednie troski i codzienne sprawy. Na wszelki wypadek zapytał żonę:

— Ksiusza, nie wiesz przypadkiem, które miejsce zajmuje w lidze obwodowej nasza drużyna piłkarska?

— Zwariował chłop! — odparła z przekonaniem Ksenia.

— Szóste, tatusiu, bo co? — zainteresował się ciekawski Maksymek.

— Zuch jesteś, synku — powiedział Korneliusz i zawstydził się swych podejrzeń.

— Nie odpowiedziałeś mi, co się z tobą dzieje? — zapytała z naciskiem Ksenia.

— Myślę — odparł Udałow.

— Jakoś dawno tego nie robiłeś — odpowiedziała Ksenia. — Patrz pod nogi, bo się przewrócisz.

Na skraju placu stały kioski z napojami chłodzącymi i z papierosami. Dopiero co postawiona trybuna wznosiła się przed pomnikiem spowitym w brezent. Ksenia zatrzymała się na widok Raisy Siemionowny, rejonowej lekarki. Zapragnęła w prywatnej niejako atmosferze omówić z nią wyniki swoich ostatnich analiz. Raisa Siemionowha ze wstrętem mrużyła oczy osłonięte ciemnymi okularami, ale na pytania odpowiadała, bo była związana przysięgą Hipo-kratesa. Udałow tymczasem kupił butelkę piwa i usiadł przy stoliku pokrytym błękitnym plastykiem. Te plastykowe stoliki, wyniesione ze stołówki, odgrywały rolę kawiarni na świeżym powietrzu.

Przy stoliku siedziało już dwóch kierowców autobusowych, którzy przywieźli turystów. Kierowcy klęli na czym świat stoi jakiegoś sierżanta ze sto dziesiątego kilometra. Udałow poczęstował kierowców papierosami i również trochę powymyślał sierżantowi, którego nigdy na oczy nie widział. Podtrzymywał w ten sposób rozmowę.

Ale tylko znikoma część świadomości Korneliusza zaprzątnięta była rozmową z szoferami. Jego oczy myszkowały po placu, przeskakiwały z jednej grupy ludzi na drugą, bo nie było czasu do stracenia. Jak dzisiaj człowiek przegapi przybysza, to nigdy więcej go już nie dopadnie.

W przejściu między stolikami zjawił się niemłody mężczyzna. Trzymał w ręku butelkę i szklankę, poruszał się niepewnie i nie mógł znaleźć wolnego miejsca. Udałowa coś ukłuło w serce. Szósty, siódmy, ósmy zmysł nakazał mu: „Spokojnie, Udałow. To on”.

— Przysiądź się do nas — jakby zgadując myśli Udałowa powiedział jeden z kierowców, ten, który miał na imię Kola.

I w tej samej chwili malutki, znikomy, niezauważalny dla innych szczegół rzucił się Korneliuszowi w oczy: mężczyzna siadając nie podciągnął do góry nogawek, jak to robi każdy człowiek, któremu zależy na zachowaniu kantów. Korneliusz zastrzygł uszami i wpił się wzrokiem w twarz przybysza. Twarz była nazbyt zwyczajna. Ani zanadto gładka, ani zbytnio pomarszczona. Niczym maska. Mężczyzna trzymał pod pachą czarną, zniszczoną teczkę z mosiężnym zamkiem. Z teczki wystawały rękawy czerwonego swetra czy bluzy. Spodnie turysty były trochę za krótkie i wymięte. Jak z młodszego brata. Między przyszwą wysokich kamaszy a mankietem spodni widniały kraciaste skarpetki. Oczy kryły się za przydymionymi szkłami.

Ów mężczyzna mógł okazać się jedyną szansą. Korneliusz patrzył na jego zwyczajne, wygolone policzki i czekał, co powie przybysz. Przecież nie można człowieka zapytać: „A wy z jakiego wieku naszej ery?” Turysta pił piwo malutkimi łyczkami i milczał. — No i jak wam smakuje piwo? — zapytał go szofer Kola.

— Guslarskie „Żygułowskie” — dodał Udałow. — Jeszcze przed rewolucją słynęło.

— Wiem — odparł krótko mężczyzna i uśmiechnął się nieśmiało. — Już dawno chciałem spróbować.

— A wy skąd jesteście? — zapytał szofer Kola.

— Z Moskwy — odparł mężczyzna. — Umyślnie przyjechałem.

„Słusznie — pomyślał Udałow. — O Wołogdzie mówić nie powinien, bo mogą się znaleźć świadkowie. A Moskwa duża”.

— Mają ludzie zdrowie — powiedział starszy z kierowców. — U was w Moskwie pomników brakuje, czy co?

„Zuch — pochwalił go Udałow w myśli. — Idzie mi na rękę”.

— Pomniki bywają różne, towarzyszu — odparł mężczyzna. — Ja od wielu lat studiuję historię rosyjskiej północy, historię podboju Uralu i Syberii. Ten pomnik bardzo wiele mówi. Od dawna czekałem na jego odsłonięcie. Ale jakoś nigdy dotąd nie mogłem się wybrać.

— Gdybyście wybrali się wcześniej, pomnika by nie było.

Ale podróżnik w czasie nie dał się zaskoczyć. Odpowiedział natychmiast i to prawie bez akcentu:

— Ten pomnik powinien był stanąć wiele lat temu i w mojej wyobraźni istniał już od dawna.

— Pasja to wielka rzecz — powiedział starszy z kierowców. — Przyniosę jeszcze trochę piwa. Nasza grupa zostaje tu na noc i sierżant nam nie straszny.

— Dziękuję, ja już nie będę pił — powiedział przybysz, ale poznał po oczach szoferów, że mają niezachwiany zamiar i wyjął z kieszeni dziesiątkę.

Nie zdążył jeszcze włożyć ręki do kieszeni, a Udałow już wiedział, że dziesiątak będzie prosto spod prasy. Wiedział też, że jeśli oddać banknot do analizy, to okaże się, że sporządzono go nie wczoraj, lecz pojutrze.

Kierowca naturalnie nie wziął pieniędzy, przyniósł pół tuzina butelek i kiedy piwo już się skończyło, musiał biedny przybysz sam pójść do kiosku i przynieść dalsze cztery butelki.

— No i jak? — zapytał Udałow, kiedy mężczyzna, chwiejąc się nieco na nogach, wrócił do stolika. Sprzedawczyni niczego nie zauważyła?

— A co miała zauważyć? — zapytał mężczyzna i zaczął świdrować Udałowa przenikliwym spojrzeniem zza okularów. Udałow zmieszał się.

— Nic — odparł. — Żartowałem.

— Na jakiż to temat był pan uprzejmy żartować, jeśli wolno spytać?

„Ale charakter mają ci nasi potomkowie!” — pomyślał Udałow, ale nie powiedział tego na głos i zaczął się wykręcać.

— Jest taki dowcip — powiedział. — Dwóch facetów postanowiło robić fałszywe pieniądze. Zrobili banknot czterorublowy. Poszli do sąsiada, żeby im rozmienił. Sąsiad wziął czterorublówkę i dał w zamian dwa papierki po dwa ruble.

Nikt się nie roześmiał, tylko starszy kierowca zapytał:

— A banknoty czterorublowe bywają?

— Nie! — odparł twardo podróżnik w czasie. — Wiem z całą pewnością, że Radziecki Bank Emisyjny nie wypuszczał i nie wypuszcza banknotów w odcinkach dwu-i czterorublowych.

— Za zdrowie ministra finansów! — zaproponował Kola. — Aby i nadal nie mącił nam w głowie i wypłacał pensje dziesiątkami.

— Nowiutkimi — wtrącił Udałow.

— Nam bez różnicy, stare czy nowe — odparł Kola.

— Ach, o to wam chodzi? — domyślił się mężczyzna. — Mam dużo nowych papierków. Przed samym odjazdem dostałem premię.

Wyjął z kieszeni plik nowiutkich, lśniących banknotów. Co najmniej dwadzieścia sztuk.

— Takimi właśnie mi wypłacili.

— Gdzie? — zapytał szybko Udałow.

Ale nie uzyskał odpowiedzi, bo wtrącili się kierowcy.

— Czegoś się do człowieka przyczepił? — zapytał Kola. — Gdzie należało, tam wypłacili. Nie nasza sprawa.

Gość z przyszłości patrzył na Udałowa z głęboką niechęcią i marszczył brwi. Demaskatorskie pytania były mu nie w smak.

„Nie szkodzi, jeszcze cię przyciśniemy do muru — myślał Udałow. — Znajdziemy ważkie argumenty”.

Na trybunie przed pomnikiem pojawili się ojcowie miasta i goście honorowi. Towarzysz Biełow podszedł do mikrofonu. Ludzie nadstawili uszu.

— Pójdę już. Dziękuję — powiedział przybysz.

— Ja z wami — rzekł Udałow.

— Obejdę się bez waszego towarzystwa — odparł mężczyzna, błysnął okularami i zaczął bokiem, niczym krab, przeciskać się w pobliże trybuny.

— Daj ty mu wreszcie spokój — powiedział szofer Kola. — Niech sobie spaceruje.

— Trzeba — zamknął dyskusję Udałow. — To nie nasz człowiek.

Natychmiast tego zresztą pożałował, bo obudził ciekawość kierowców.

— W jakim sensie nie nasz? — zapytał starszy z nich. — Nie bądź, bracie, taki tajemniczy!

— Mam pewne podejrzenia — odparł Udałow i dał nura w tłum, aby dopędzić przybysza. W głowie mu szumiało od wypitego piwa, chętnie by poleżał na trawce, ale nie mógł sobie na to pozwolić, gdyż od całkowitego zdemaskowania potomka dzielił go tylko jeden krok.

— Korneliusz! — zawołała Ksenia, dojrzawszy w tłumie jego łysinę. — Dokąd to?!

Na szczęście akurat wtedy towarzysz Biełow dał znak ręką, orkiestra dęta huknęła, brezent opadł i obnażył spiżowy Pomnik Odkrywcy.

Nagle Udałow ujrzał wprost przed sobą plecy przybysza, który nie zauważył zbliżającej się pogoni, gdyż był właśnie zajęty. Zapisywał mianowicie dane wywiadowcze. Udałow uprzejmie zaczekał, aż mężczyzna skończy notatki, bo szpieg i tak nie miał dokąd uciekać.

Wreszcie przemówienia skończyły się, przybysz schował notes do teczki i wtedy dopiero Udałow trącił go delikatnie w ramię.

— Wy tutaj? — zdumiał się mężczyzna. — O co chodzi?

— O to, żebyście się do wszystkiego szczerze przyznali.

— Zdumiewacie mnie — odparł przybysz i spróbował zniknąć w tłumie.

Ale Udałow trzymał go mocno za połę marynarki.

— Zrozumcie — powiedział — że wy tam wszyscy powinniście być niezmiernie humanitarni i rozumni. No więc jak już wpadłeś, to przynajmniej sobie trochę porozmawiamy.

— Dlaczego wam się wydaje, że jesteśmy humanitarni i rozumni? — zdziwił się przybysz. — Gdzie to wyczytaliście?

— Zakładam — odparł Udałow. — Bo inaczej nie byłoby sensu żyć na tym świecie.

— Bardzo szlachetny punkt widzenia — powiedział przybysz — ale do mnie się nie odnosi. Jestem zwykłym egoistą, który bez najmniejszego pożytku dla innych przeżył większość swoich lat… Egoistą, który kocha pieniądze i nie kocha własnej żony. Zapewniam was, że mówię najszczerszą prawdę.

— Dobra, dobra! Wszędzie trafiają się kaleki moralne. Jako wyjątki potwierdzające regułę — powiedział Udałow. — Chciałbym do was przyjechać.

— No to przyjeżdżajcie — powiedział przybysz.

— No to przyjadę — rzekł Udałow.

— Osiedlić się? — zapytał przybysz.

— Tak. Albo czasowo.

— Wielu chce — powiedział przybysz. Nastąpiła pauza. Udałow pragnął coś jeszcze powiedzieć, dać dowód gościnności, nawiązać serdeczny kontakt.

— A u nas tu okolica też nie najbrzydsza — powiedział w końcu. — Tereny wprost zachwycające. Las, wzgórza, polowanie na cietrzewie.

— Polowanie jest wielkim okrucieństwem — powiedział gość z przyszłości. — Zwierzęta należy chronić, starać się zrozumieć, a nie wyniszczać.

— Słusznie — poparł go Udałow, który w zeszłym tygodniu wybierał się na polowanie, ale zaspał i myśliwi udali się na łowy bez niego. — Całkowicie się z wami zgadzam. Co innego posiedzieć sobie z wędką…

— A jaka różnica? — zapytał surowo przybysz. — Czy ryba nie chce żyć?

— Pewnie, że chce — westchnął Udałow.

I znów nastąpiła pauza. Kontakt nie wychodził. Mężczyzna w roztargnieniu przysłuchiwał się oracjom i rozglądał dokoła, wypatrując w tłumie drogi ucieczki.

— Ale wielu porządnych ludzi — powiedział wreszcie Udałow — było zapalonymi myśliwymi. Weźcie na przykład Turgieniewa. To zeszło-wieczny literat, autor książki „Zapiski myśliwego”.

— Czytałem — odparł przybysz. — A jednak mordowanie żywych istot jest amoralne!

— On baptysta, czy co? — rozległ się głos za plecami Udałowa.

Udałow odwrócił się i zobaczył szofera Kolę, który powodowany ciekawością i chęcią udzielenia pomocy Korneliuszowi w jego łowach na obcego człowieka, przecisnął się pod trybuna i słyszał całą rozmowę.

Przybysz błysnął okularami i odparł:

— Jeśli chcecie się dowiedzieć, czy mam ideały — odpowiem, że mam. Jeśli macie na myśli wiarę w jakiegoś Boga, to nie.

— Sam pewnie schaboszczakiem się zażera — powiedział Kola do Udałowa, wyjął paczkę „Biełomorów” i zapalił. — A szerzy szeptaną propagandę przeciwko hodgwli.

Przybysz z przyszłości nie był dość silny, aby walczyć z dwoma przeciwnikami naraz. Wywinął się więc i ze zręcznością, zadziwiającą u człowieka w jego wieku, prześlizgnął się pod łokciem sąsiada, dał nura w tłum i zaczął przedzierać się ku skrajowi placu. Udałow chciał pogonić za nim, ale szofer Kola, który wyraźnie nadużył piwa, puścił mu w twarz kłąb dymu i powiedział zdecydowanie:

— Nie wygłupiaj się, nie pędź za człowiekiem. Wytłumacz lepiej, co w nim takiego jest? Sam czuję, że nie to, ale nie potrafię sformułować.

— Ee… tam, takie tam prywatne sprawy — spróbował wykręcić się Udałow.

— Nie, tak nie da rady — odparł Kola — gadaj!

Trzymał Udałowa mocno za klapy, ludzie zaczęli się już na nich spoglądać i Udałow, lękając się awantury, powiedział:

— Chodźmy stąd.

— Chodźmy — zgodził się Kola.

Wydostali się z tłumu. Piwo bulgotało w głowie. Przybysza nie było widać. Pogoń za człowiekiem z przyszłości nie powiodła się. Chociaż było całkiem możliwe, że on wcale nie przyjechał z przyszłości.

Udałow, całkiem już zrezygnowany, wziął od Koli papierosa i opowiedział mu uczciwie, jak na spowiedzi, o wszystkich swoich podejrzeniach.

Kola okazał się niegłupi. Zrozumiał zasadniczą ideę, ale odniósł się do niej krytycznie. Miał wątpliwości podobne do tych, które wysuwał Pogosjan:

— Po co niby człowiek miałby wlec się z przyszłości do Guslaru, nawet w święto?

— Nic nie rozumiesz — powiedział Udałow, opierając się o szeroką, woniejącą benzyną pierś kierowcy. — Chociaż jesteś moim przyjacielem, to jednak nie rozumiesz, jaką dzisiaj szansę straciliśmy. Przecież mogliśmy go o wszystko wypytać.

Kola popatrzył na Udałowa ze współczuciem, przesunął na czubek głowy ośmiokątną, estońską czapkę, wypluł niedopałek i powiedział:

— A ty się, stary, nie przejmuj. Jeśli będzie trzeba, twój Kola każdego chojraka potrafi przyprzeć do ściany. On cię skrzywdził? Skrzywdził, nie mów, że nie! To go znajdziemy i przyciśniemy. Ty tylko Mikołajowi powiedz. Powiedz, a zaraz przyprzemy. Idziemy łapać tego szpiega.

Przyjaciel Mikołaj szedł przodem nie bardzo pewnym, zamaszystym krokiem. Udałow dreptał z tyłu i mamrotał:

— Źle mnie zrozumiałeś, Kola. On mnie nie skrzywdził. Z nim tak nie wolno…

— Nie zostawaj w tyle — powiedział Kola. — Jego już od dawna szukają. W notesiku zapisywał, a mięsa nie je. Zaraz my go o wszystko wypytamy! Nie wykręci się.

Gość z przyszłości uciekł w stronę rzeki, pod mury wielkiego soboru. Dotarł do zielonej ławki ustawionej na skwerze, usiadł i znowu otworzył swój notes. Z ławeczki nie było widać placu. Docierał do niej jedynie odległy gwar głosów i poszczególne słowa oratorów, wzmocnione przez gigantofony. Ale okrężna droga wybrana na chybił trafił przez Kolę i Udałowa doprowadziła ich właśnie do skwerku. Właśnie do tej ławki.

Na widok prześladowców przybysz wepchnął notes do kieszeni, złapał teczkę i chciał zniknąć. Ale Kola go rozpoznał.

— Stój! — powiedział. — Ręce do góry! Nie próbuj uciekać!

— Ani mi się śni — odparł z godnością przybysz. — Jeśli potrzebujecie pieniędzy, weźcie, ile trzeba. Ja mam skromne potrzeby.

Chciał wyjąć swoje nowiutkie banknoty, ale Udałow powstrzymał go gestem.

— Nie jesteśmy rabusiami — powiedział. — Źle nas zrozumieliście.

— Nie jesteśmy rabusiami — powiedział Kola. — Nas nie da rady przekupić. My cią zdemaskowaliśmy. Zjawiłeś się do nas z przyszłości. Przyznaj się!

Udałow spojrzał na Kolę z wyrzutem. Taka bezpośredniość mogła wszystko zepsuć.

— To nieprawda — odparł przybysz. — Wy mi tego nigdy nie udowodnicie.

— Wcale nie musimy ci tego dowodzić — powiedział Kola. — Zaraz cię zrewidujemy i znajdziemy fałszywe dokumenty.

— Nie mam przy sobie dokumentów — powiedział przybysz. — Zostawiłem je w hotelu.

— Oni nie biorą ze sobą dokumentów — zgodził się Udałow. — To nawet całkiem rozsądne. Może zresztą wtedy już nie będzie dokumentów.

— To już wszystko? — zapytał przybysz. — Mogę sobie iść?

— Przyznasz się, to pójdziesz — odparł Kola.

— Zastanówcie się — przekonywał Udałow. — Czy to warto tak się upierać? My tracimy czas, wy tracicie czas. A my się wami interesujemy wyłącznie z naukowego punktu widzenia. I z żadnego innego.

— Tak jest — powiedział Kola. — Nas forsą nie zblatujesz.

Przybysz zmarszczył brwi i nad czymś się zastanawiał. Widać zrozumiał, że nie zdoła uciec i że lepiej będzie istotnie szczerze się do wszystkiego przyznać, a potem pójść swoją drogą.

— No! — ponaglał go Udałow. — Z jakiego jesteście wieku?

Przybysz westchnął głęboko. Spod przydymionych szkieł potoczyły się łzy.

W tej samej chwili dwie dziewczyny w spodniach i kolorowych bluzeczkach pojawiły się na stopniach soboru.

— Ach — powiedziała jedna z nich, nie zauważając dramatycznej sceny. — Jakie zachwycające siedemnastowieczne freski! Jaka ekspresja!..

— A piec z malowanych kafli? Widziałaś, Nelli, ten cudowny piec?

— Widziałam. Patrz, kto tam jest na dole! Dziewczęta zbiegły ze schodów i podeszły do mężczyzn.

— Sergiuszu Piotrowiczu! — szczebiotały jedna przez drugą. — Mieliście całkowitą, absolutną rację! Sąd Ostateczny ma niekanoniczną kompozycję! Guslarska szkoła istniała! Rappa-port poniósł klęskę!

„Sprowadził posiłki przy pomocy telepatii — pomyślał Udałow. — Teraz ich jest troje, a nas tylko dwóch. A te dziewczyny to może nawet nie dziewczyny, tylko milicjanci”.

— Co za szczęście! — wykrzyknął przybysz. — A ja już straciłem nadzieję, że was tu zobaczę!

— Grożą wam? — zapytała podejrzliwie jedna z dziewcząt, wwiercając się wzrokiem w Udałowa.

— Nic podobnego! — powiedział szofer Kola i pociągnął Udałowa za rękaw.

— Zaraz wszyscy nasi tu będą — powiedziała dziewczyna.

„Ilu ich tu jest? — pomyślał Udałow. — Przecież, jeśli wydam im się niebezpieczny, mogą mnie zlikwidować”.

I rzeczywiście, w drzwiach świątyni ukazali się pozostali, co najmniej dziesięciu ludzi z aparatami fotograficznymi, notesami i kamerami filmowymi, wysocy i niscy, młodzi i starzy, a razem z nimi Helena Siergiejewna z miejskiego muzeum.

„Oj, niedobrze” — pomyślał Udałow, posłusznie wycofując się w ślad za Kolą.

— A oto i profesor! — wykrzyknął jeden z przybyszów.

— Wydział historii sztuki rad jest powitać swojego szefa przy tych starożytnych murach.

— Sergiusz Piotrowicz!

— Sergiusz Piotrowicz! — sypało się ze wszystkich stron.

— Szanujecie swojego profesora? — zainteresował się Kola.

— Pewnie — powiedziała dziewczyna. — On nas wszystkich wychował! Jego cały świat zna!

Oddalając się w wianuszku swych uczniów i współpracowników, profesor obejrzał się i mrugnął do Udałowa. Cieszył się, że zdołał się pozbyć namolnych wariatów.

Udałow poczuł do niego głęboką wdzięczność. Przecież uczony mógł zawołać milicję. Opadł na ławkę i zwiesił głowę. Kola usiadł obok niego, zapalił nowego papierosa i powiedział:

— Nie poszczęściło się nam, przyjacielu Korneliuszu. Ale pomysł miałeś obiecujący.

— Trzeba o nim jak najprędzej zapomnieć. Bądź człowiekiem i nikomu o tym ani słowa.

— Co tam ja, siądę za kółko i tyle mnie widzieli. A ty na co liczyłeś? Gdyby on rzeczywiście był stamtąd?

— No, żeby opowiedział nam o świetlanej przyszłości.

— Taaak — przeciągnął Kola. — Pójdę już. Niezły jesteś chłop, tylko masz trochę nierówno pod sufitem. Już w szkole nas uczyli, że takich podróży nie może być. Masz tu na pamiątkę! — wsunął coś Korneliuszowi do górnej kieszonki marynarki i odszedł. Obejrzał się, pomachał-ręką i uśmiechnął się przyjaźnie.

Udałow nie kwapił się z powrotem na plac. Polowanie na profesora mógł zobaczyć ktoś ze znajomych. Nieładnie. Sięgnął do kieszeni, żeby sprawdzić, co też szofer Kola zostawił mu na pamiątkę. Była to kartka papieru, kalendarzyk formatu karty do gry, jakie ludzie przezorni noszą na wszelki wypadek w portfelach. Na górze kalendarzyka widniał złoty napis: „KALENDARZ NA ROK 2075”.

Na odwrocie kartki był obrazek — miasto z długimi domami, nad nimi unoszą się aparaty latające i świeci słońce. Obrazek był przestrzenny i mikroskopijne listeczki na drzewach leciutko szeleściły w powiewie wietrzyku przyszłości.

— Stój! — krzyknął Udałow w pustkę. -Potem powiedział: — Ech, Kola!

Pod obrazkiem nagle pojawił się napis:

„Pomysł miałeś dobry, ale później się omyliłeś. Nie miej do mnie żalu”.

Udałow nigdy już nie zobaczył szofera Koli.


Przełożył TADEUSZ GOSK

Загрузка...