ROZDZIAŁ V

Villemo nigdy nie potrafiła rozróżnić, co podczas tej długiej podróży było tylko snem, a co wydarzyło się naprawdę. Później twierdziła, że wielu rzeczy po prostu nie przeżyła.

Wzgórza wokół wioski rysowały się blado na tle nieba rozświetlonego wstającym słońcem. Łąki jeszcze były zielone, ale usychające powoli kwiaty zapowiadały nadchodzącą jesień. Był późny sierpień, nadal dość ciepło, ale któż mógł przewidzieć, jak długo potrwa ich wyprawa…

Na skraju lasu, tam gdzie droga zaczynała schodzić z wierzchołka, zatrzymali się i spojrzeli za siebie. Odjechali już tak daleko, że Grastensholm i Lipowa Aleja zniknęły niemal całkiem we wstającej mgle. Elistrand nie mogli w ogóle dojrzeć.

Tylko wieża kościelna ostro wznosiła się nad lekkim morzem mgły.

Urodziliśmy się po to, by odbyć tę wyprawę, myśleli. A co potem? Czy na zawsze już żegnamy nasz rodzinny dom? Wszystkich najbliższych?

Myśli Villemo i Dominika powędrowały do Szwecji, do syna, Tengela III. Miał silny charakter, poradzi sobie w życiu bez nich.

Gdyby tylko nie ta rozdzierająca tęsknota! Gdyby tylko mogli zobaczyć go jeszcze choć raz…

Wiedzieli, że to pragnienie jest wieczne. Nigdy nie przestaną marzyć, by ujrzeć go jeszcze raz, i jeszcze…

Niklas myślał o Irmelin i synu Alvie. Przyzwyczajony był mieć najbliższych przez cały czas blisko siebie. Teraz to się skończyło. Oddzielony od nich, rzucony w nieznane, nie wiadomo na jak długo…

Nikt nie wiedział, co ich czeka. Dominik wspomniał nawet coś o śmierci… Mówił, że ją wyczuwa.

Trójka ludzi o wyrażających skupienie twarzach, zatopionych w myślach, które uporczywie drążyły ich świadomość i w żaden sposób nie dawały się odpędzić.

Przed nimi jechała ich towarzyszka. Przystanęła, zaciekawiona, dlaczego się zatrzymali.

Mała Elisa była zachwycona. Nie przestawała się radować ani kiedy jechali przez głębokie lasy, ani kiedy przeprawiali się przez rzekę Dram na południe od kościoła w Heggen. Wprost szalała ze szczęścia, myśląc o czekającej ich przygodzie.

Villemo podjechała bliżej dziewczyny.

– Nigdy nie wyjeżdżałaś z domu, Eliso?

– Nigdy! Zaczęłam służyć w Lipowej Alei jeszcze wtedy, kiedy moja ukochana pani Eli leżała chora. Po jej śmierci przejmowałam coraz więcej obowiązków. A teraz odpowiadam za prowadzenie całego gospodarstwa, chociaż mam dopiero marne dwadzieścia jeden lat.

– Uważasz, że to dla ciebie za trudne?

– O nie, bardzo jestem dumna z powierzenia mi takiej odpowiedzialności. Mnie to cieszy – natychmiast odpowiedziała Elisa z radosną miną, wyrażającą oczekiwanie i nadzieję. – Moi rodzice już nie żyją, pokój niech będzie ich duszom, a pan Andreas jest dla mnie niemal jak ojciec. Mam, co prawda, młodsze rodzeństwo, które mieszka w naszej małej zagrodzie w lesie, ale oni świetnie sobie radzą sami, już mnie nie potrzebują. Przeniosłam się więc prawie na dobre do Lipowej Alei.

– Ale jeszcze nie wyszłaś za mąż? – uśmiechnęła się Villemo, słuchając opowiadania podekscytowanej dziewczyny.

Mężczyźni wstrzymali konie i jechali teraz tuż przed nimi, by nie uronić ani słowa z ich kobiecej paplaniny. Ciągle jeszcze nie było widać Noreflell.

– O, nie, nie mam jeszcze męża – przyświadczyła Elisa. – Ale mam tylu zalotników, że ha! Tylko pan Andreas jest dla mnie bardzo surowy, jeśli chodzi o te sprawy. Obiecał moim rodzicom, Larsowi i Marit, że dobrze wyda mnie za mąż, a dopóki to nie nastąpi, będzie mocno trzymał mnie w ryzach. Wiecie, co powiedział?

– Nie?

– Że jestem zbyt wartościowa, żeby mnie zmarnować. Ni mniej, ni więcej, tylko nazwał mnie prawdziwym skarbem. – Roześmiała się, a w powietrzu jakby rozdzwoniły się dzwonki.

Wszyscy się uśmiechnęli.

– Ojciec miał rację – rzucił Niklas przez ramię. – Ale trochę figlowałaś z Alvem, moim synem?

– Trochę się droczyliśmy i zalecaliśmy do siebie, to prawda, ale żadne z nas nie miało nic poważnego na myśli. Tak już bywa, gdy chłopak i dziewczyna przyjaźnią się ze sobą. Ale nie mamy ani takiego samego wychowania, ani pozycji, ani też nie doznaliśmy bezlitosnego ukłucia strzały miłości. Czy to nie było ładnie powiedziane?

– O tak, bardzo ładnie.

Elisa westchnęła.

– Ale chciałabym poczuć kiedyś takie bezlitosne ukłucie! To brzmi cudownie!

Dominik z trudem hamował śmiech.

Elisa głosem pełnym radości mówiła dalej:

– A teraz zostałam wybrana, by towarzyszyć ślicznej pani Villemo i pięknym panom Niklasowi i Dominikowi. Prawie nie mogę uwierzyć, że spotkało mnie takie szczęście.

Villemo spoważniała.

– Nie boisz się Potwora?

Delikatnie zarysowane brwi Elisy ściągnęły się na moment, widać było, że myśli intensywnie.

– Potwora? Owszem, to brzmi trochę strasznie, ale przecież święcie przyrzekłam, że będę się chować i uciekać, gdy tylko zamajaczy gdzieś choćby czubek jego nosa. A i tak w to nie wierzę, to tylko takie ludzkie gadanie. Ale trochę mimo wszystko mnie to ciekawi. Wyobraźcie sobie, co by było, gdybyśmy tak naprawdę go spotkali!

– Nie masz się czego obawiać – uspokoiła ją Villemo. – Twoim zadaniem jest zajmować się sprawami praktycznymi, a my będziemy cię chronić i pilnować, byś nigdy nie znalazła się w pobliżu Potwora.

– Zająć się praktycznymi sprawami potrafię doskonale – oświadczyła Elisa z pewnością siebie i mówiła dalej, bardziej szczerze niż taktownie: – I to na pewno będzie konieczne, bo pani Villemo nigdy nie była do tego szczególnie zdolna. Pani należy do tych, którzy raczej nic nie będą jedli, niż przygotują sobie sami solidny posiłek.

– Oj, co prawda, to prawda – mruknął Dominik.

– Przez całą jesień prowadziłam kiedyś gospodarstwo pewnemu staruszkowi, mieszkającemu na opustoszałej wyspie – broniła się Villemo. – A w Tobronn musiałam harować jak wół.

– Ale czy to lubiłaś? – spytał Dominik.

– Nigdy! Nawet przez moment!

Elisa przysłuchiwała się im z rozradowanymi oczyma. Raz już zatrzymali się na posiłek i gorąca ją wtedy chwalili za pyszne jedzenie, które im podała. Promieniała szczęściem, przyjmując słowa uznania.

Jej koń był najbardziej objuczony, miała bowiem przy sobie wszystkie garnki i cały zapas pożywienia. Wiozła również lekkie wełniane derki, służące jako okrycie w nocy. Pozostali mieli przy sobie tylko rzeczy osobiste, jedynie pan Niklas zabrał wielki kosz, co do zawartości którego miała pewne podejrzenia. Ani chybi znajdował się tam słynny zbiór leczniczych środków i czarodziejskich ziół Ludzi Lodu. Że też odważyli się zabrać to ze sobą! I na co im to było?

Bała się myśleć o takich czarach. Wolała porozmawiać z panią Villemo.

– Pan Dominik jest naprawdę przystojny – powiedziała tak cicho by jej przypadkiem nie usłyszał. – Gdyby nie należał do was pani Villemo, na pewno nie omieszkałabym posłać mu kilku zalotnych spojrzeń. Tylko dla zabawy, nic więcej nie mam na myśli.

– Wierzę ci – roześmiała się Villemo. – Jesteś przyzwoitą dziewczyną.

– O tak! Tak przyzwoitą, że czasami staje się to całkiem nie do zniesienia. Zrozumcie, pani Villemo, myśl o chłopcach od wielu lat już nie daje mi spokoju, ciągnie i kusi.

– To całkiem naturalne. Ja też taka byłam w twoim wieku.

– Naprawdę? Pani? Ale śmiesznie! – Elisa była szczerze ucieszona. Ta informacja dodała jej odwagi. – Wiecie, kiedy mieszkałam w domu, jak większość dziewcząt miałam zalotników odwiedzających mnie w sobotnie noce. Łaskotali mnie, jasne, tu i tam, ale byłam jeszcze wtedy taka młoda, że tylko mnie to gniewało! Teraz myślę inaczej. W każdym młodzieniaszku dostrzegam mężczyznę i nie mogę się powstrzymać, by ukradkiem nie przyjrzeć się jego ciału – zwierzała się szeptem. – Ale chłopcy zawsze mają takie workowate ubrania, że trudno się czegokolwiek dopatrzyć!

Villemo zdawała sobie sprawę, że powinna odegrać rolę surowej damy i zganić dziewczynę za jej otwartość, ale nigdy nie weszła w rolę nudnej, wiecznie strofującej matrony z wyższych sfer, słuchała więc tylko rozbawiona.

Elisa paplała bez ustanku.

– Z panem Dominikiem jest inaczej. On jest taki przystojny, i cóż ma za ciało! Ale jest okropnie stary, to jasne, i tak bardzo w was zakochany, pani Villemo! To dobrze, bo bardzo do siebie pasujecie. Och, gdyby dla mnie znalazł się ktoś podobny do pana Dominika, tyle że młody. Chłopak, który wyglądałby tak jak on!

– Tengel, nasz syn, był tutaj dwa lata temu – uśmiechnęła się Villemo. – Co sądzisz o nim?

– Tak, rzeczywiście jest przystojny – przyznała Elisa. – Ale z kolei zdecydowanie za młody, to też niedobrze. A poza tym wszyscy z Ludzi Lodu stoją o tyle wyżej od nas, że nigdy nie myślę o miłości, gdy patrzę na mężczyznę z waszej rodziny. – Elisa westchnęła. – Nie, mam na uwadze chłopskich synów z parafii Grastensholm. Nie ma się czym chwalić, ale właśnie taki przypadnie mi w udziale: jakiś nieokrzesany wieśniak.

– Masz jeszcze sporo czasu na podjęcie decyzji, Eliso. Zobaczysz, że pewnego dnia, ot tak po prostu, pojawi się jakiś młody człowiek, który spełni wszystkie twoje oczekiwania.

– Ach, tak? – odezwała się Elisa z goryczą. – Kto taki? Może wędrowny kramarz? O, nie, pani Villemo, mieszkając w Lipowej Alei zasmakowałam już słodyczy dobrego wychowania. Tu właśnie tkwi błąd. Tym biednym wieśniakom z naszej parafii tak naprawdę nic nie brakuje. To ja mierzę za wysoko!

– Jakoś tego nie zauważyliśmy – znów uśmiechnęła się Villemo. – Spójrz teraz, jak zmienia się krajobraz. Zupełnie inna sceneria.

Na widok przepięknego pejzażu, który roztoczył się przed nimi, Elisa całkiem zapomniała o swych dziewczęcych rozterkach. Jakże wspaniała i wielka była Norwegia! Jechali już niemal cały dzień, a świat się jeszcze nie kończył!

Żadne z nich nie wiedziało jednak, że poprzedniego wieczoru kapitan Dristig odbył potajemną rozmowę ze swym oddanym szpiegiem.

– Na północ, tak? – powtarzał kapitan. – Jutro rano? widziałeś ślady? Pojedziemy za nimi, i to już dziś wieczorem. Jest jeszcze dostatecznie widno.

Zwinięto obozowisko i wielka gromada spragnionych krwi żołnierzy wyruszyła na górę. Tam, w świetle ostatnich promieni zachodzącego słońca, odnaleźli tropy Potwora. Szli za nimi, dopóki nie zapadł zmrok. Następnego ranka wyruszyli znów. Chwilami tracili ślady z oczu i dopiero po pewnym czasie udawało się je odnaleźć. Cały czas jednak mieli niewielką przewagę nad wysłannikami Ludzi Lodu.

Dominik nie potrzebował żadnych śladów, po których mieliby się poruszać, jego szczególne zdolności objawiły się w pełni. Niemal jak po sznurku posuwał się w stronę miejsca, gdzie schronił się Potwór. Bez wątpienia było to Noreflell.

Zatrzymali się, gdy się ściemniło. Elisa przygotowała posiłek, ich zdaniem godny bogów. Cały czas ćwierkała rozradowana, bo rozpierała ją duma, że się do czegoś przydaje i że są od niej uzależnieni. Jasne loki dziewczyny lśniły w blasku ogniska, w uśmiechu błyskały białe zęby. A uśmiechała się często. Jej poczucie humoru nie było zbyt wyrafinowane, ale zaraźliwe i cała trójka szybko zapomniała o niepokojach związanych ze spotkaniem z Potworem. Śmiali się, opowiadali dykteryjki. Prawdę mówiąc od dawna tak dobrze się nie bawili.

Wślizgnęli się pod derki i cisza zapadła nad traktami na północ od Sigdal, które minęli kilka godzin wcześniej. Ognisko się dopalało, znad żaru unosiła się tylko delikatna, cienka spirala dymu. Villemo, leżąca między Dominikiem a Elisą, przytuliła się do pleców męża i wsłuchiwała w dźwięki lasu, budzące się do życia nocą.

Musimy strzec tej dziewczyny, myślała. Jest taka wspaniała. Pod każdym względem. Żywiołowa, naturalna. Niewiele jest na świecie ludzi tego pokroju.

Z oddali rozległ się krzyk perkoza, najbardziej samotny ze wszystkich ptasich głosów w Norwegii. Leśne zwierzęta krążyły dookoła ogniska, jakby dziwiąc się obecności obcych stworzeń, które wdarły się w ich świat.

Nie podchodziły jednak zbyt blisko. Villemo wyczuwała, że po prostu tam są.

Rozespani, budzili się słysząc stanowczy głos Elisy.

– Wstawajcie, śpiochy, śniadanie już dawno gotowe! – powtarzała, zanosząc się swym perlistym, zaraźliwym śmiechem.

Wyruszyli szybko, wciąż wędrując coraz wyżej i wyżej. przyroda wokół nich zmieniała się powoli, świerkowy las ustąpił miejsca brzozom, coraz rzadszym w miarę jak zbliżali się do płaskowyżu.

Jednocześnie zmieniał się także i humor. Zaczęli od żartów i dowcipów, ale z czasem stawali się coraz bardziej milczący. Podświadomie czuli, że zbliżają się do celu, i powoli ogarniał ich lęk. Poddała mu się nawet Elisa, poruszona zwłaszcza powagą Dominika. Jego wyjątkowa intuicja powodowała, że z wielką pewnością siebie wiódł ich naprzód.

W pewnej chwili Niklas, jadący obok niego, zapytał wprost:

– Czy wyczuwasz jego bliskość?

– Tak. I nastroje również. Najpierw długo czułem, jak bardzo jest udręczony, zmęczony i zirytowany. Ale teraz pojawiło się coś nowego. Jakby przyjął pozycję obronną, Niklasie. Nie pojmuję, dlaczego.

– Ale zbliżamy się?

– Bardzo szybko. Wkrótce tam dotrzemy, on jest już tak blisko, że odczuwam wibracje.

– Uprzedź, kiedy powinniśmy się zatrzymać?

– Tak zrobię.

W milczeniu posuwali się dalej. Elisa szeroko otwartymi oczyma rozglądała się dookoła. Nigdy przedtem nie była w górach. Imponował jej ich ogrom, uważała, że to jakby spojrzenie w wieczność. Tak musi wyglądać przed sionek niebios. Lekki ruch anielskiego skrzydła i już będą na górze.

Śledziła wzrokiem dwa kruki krążące wysoko nad nimi. Niczym nie zmąconą ciszę przerywał tylko ich krzyk.

– Nie stara się nawet zatrzeć swoich śladów – warczał kapitan Dristig; w jego oczach pojawiło się podniecenie i zdenerwowanie. Byli na Noreflell, spory kawałek przed niewielką grupką Ludzi Lodu.

Przez ostatnie godziny żołnierze bez trudu rozpoznawali dziwne ślady, gdyż ziemia tu była bagnista, nasiąknięta wodą. Kapitan zdawał sobie sprawę, że kolejny raz znalazł się blisko celu. Tropy były świeże, tu i ówdzie trawa pochylała się jeszcze pod ciężarem stóp.

Serce kapitana Dristiga mocno waliło z podniecenia, a także z powodu zmęczenia wspinaczką, choć do tego za nic by się nie przyznał. Zbyt wiele piwa wypił w ciągu swego życia, by teraz mógł się szczycić pierwszorzędną kondycją.

Jak dotąd przegrał walkę tylko z olbrzymem z podziemnego świata. Teraz jednak miał ze sobą gromadę wyborowych strzelców, wyposażonych w najnowsze strzelby – flinty, nauczył się też sporo na własnych błędach.

Przede wszystkim bestia nie była nietykalna. Udowodnili to już dawno temu.

Pozostawało pytanie, czy była nieśmiertelna, ale takimi bredniami kapitan Dristig nie zamierzał zawracać sobie głowy.

Dręczyła go myśl o ludziach, którzy również wyruszali w pościg za Potworem. Żołnierze widzieli ich u podnóża góry, kierujących się ku szczytowi. Nie poruszali się drogą, którą przybył Potwór. Skąd więc wiedzieli, że jest właśnie tu?

Mieli ze sobą dwie kobiety. Szaleńcy, co oni sobie myślą? Nikt lepiej od kapitana nie wiedział, jak śmiertelnie niebezpieczny jest Potwór.

Zabieranie kobiet na taką wyprawę było karygodną lekkomyślnością!

Potwór musi być moją zdobyczą! Nikt nie może odebrać mi chwały.

Na twarzy kapitana odmalowała się przebiegłość. A może lepiej będzie dopuścić tych głupków do bestii? Potwór szybko się z nimi rozprawi, a potem łatwo stanie się jego łupem?

Co miał do stracenia? A gdyby wbrew oczekiwaniom udało im się zgładzić Potwora…? Ta myśl jest zupełnie szalona, ale gdyby?

Hm, czwórka ludzi łatwo może zginąć na pustkowiu. Bez śladu. Kapitan mógłby triumfalnie zaciągnąć do Christianii ciało bestii i zbierać owoce sławy. Zostałby majorem, pułkownikiem, generałem. A może jeszcze wyżej? Otrzymałby szlachectwo, mianowanie na marszałka koronnego…

Dla jego ambicji nie istniały żadne granice.

Wiedział, że żołnierze go nie zdradzą. Im również zależy na okryciu się chwałą.

Z marzeń wyrwał go szept.

– Tam. Patrzcie tam. Czy to nie on?

Kapitan Dristig oddychał ciężko, twarz poczerwieniała mu z wysiłku, bowiem ci idioci, jego ludzie, nie chcieli zrobić żadnej przerwy we wspinaczce. On przecież nie mógł ich powstrzymywać, byłoby to poniżej jego godności. Uszczęśliwiony, że nareszcie osiągnęli cel, wdrapał się na sam wierzchołek, gdzie oczekiwali go podekscytowani żołnierze.

Przed nimi rozpościerała się płaska dolina, na przeciwległym krańcu zamknięta poszarpaną ścianą wysokości mniej więcej miejskiego muru.

Pod kamienną stromizną kryły się głębokie nisze, zagłębienia w skale. W jednym z nich siedział stwór, skulony, karkiem oparty o ścianę.

Dzieląca ich odległość była na tyle duża, że dostrzegli zarys jego sylwetki, ale nie mogli widzieć ani rysów twarzy, ani też innych szczegółów. Spotkali już jednak Potwora wcześniej i nie mieli żadnych wątpliwości: to był on.

Z początku sądzili, że śpi lub też jest martwy, ale zauważyli nieznaczny ruch, gdy układał się wygodniej.

– Na dół! – syknął kapitan. – Chyba nas jeszcze nie spostrzegł.

Wszyscy ukryli się za górską granią. Konie, które na niewiele się zdały na ostatnich stromych wzniesieniach, szybko sprowadzono niżej, by znalazły się poza zasięgiem Potwora.

Starannie ładowano strzelby.

Gdyby była tu armata, z żalem pomyślał kapitan. Trafilibyśmy bez pudła!

Jakże jednak zaciągnąć działo tak wysoko?

– Odległość jest zbyt duża – orzekł. – Musimy podejść bliżej.

– W jaki sposób? – zapytał któryś z żołnierzy. – On zajmuje doskonałą pozycję. Pod skałą. Nie możemy więc zajść go od góry, a poza tym ma widok na pozostałe trzy strony.

Kapitan Dristig wyciągnął lunetę, na której wypożyczenie z zamku Akershus otrzymał specjalne pozwolenie, i przystawił ją do oka. Kiedy dzięki niej dokładnie ujrzał Potwora, raptownie odskoczył w tył.

– Ach, do stu piorunów! – wyrwało mu się. – To ci dopiero paskuda! Ale teraz śpi. Strzelcy wyborowi, czy widzicie te głazy na równinie? Musicie przekraść się tam i zastrzelić go. Zanim się obudzi.

Wszyscy pojęli groźbę, kryjącą się w ostatnich słowach. Żaden z nich nie miał ochoty na spotkanie z obudzonym duchem otchłani.

Dzień wysoko w górach był chłodny. Panowała tu niemal uroczysta cisza. W trawie poruszała się zaniepokojona siewka, wydając charakterystyczny świst. Nie potrafiła pojąć, czego w jej królestwie szukają ludzie.

Zajście Potwora z boku wydawało się niemożliwe. Wyglądało bowiem na to, że leżąca przed nimi równina jest szeroka na mile. Za wszelką cenę musieli dopaść przeciwległej skały, a głazy na środku równiny były chyba najlepszym punktem ataku. Znaleźliby się wtedy dostatecznie blisko, by wziąć bestię na cel.

Kapitan Dristig dał znak ośmiu swoim ludziom, wyborowym strzelcom. Otrzymali rozkazy i pokiwali głowami.

Potwór przecież śpi. Czegóż więc mieli się obawiać?

Bezszelestnie, z gotowymi do strzału strzelbami w rękach, przemknęli na otwartą przestrzeń. Gdy nie było już nic, co osłaniałoby ich w drodze do celu, odległość dzieląca ich od kamieni wydała się przeraźliwie wielka.

Jednak się nie bali. Z takiego dystansu nie mógł im nic zrobić, a gdyby wyszedł im naprzeciw, podziurawiliby jego ciało kulami ze srebra.

Tak, bowiem wszyscy jak jeden mąż naładowali broń srebrnymi kulami.

Daleko w górze, pod wysokim, białochmurnym nieboskłonem, krążyła para kruków. Wiatr szeleścił wśród zabłąkanych suchych grzebyczników.

Kapitan i jego ludzie, którzy z nim pozostali, wstrzymali oddech. Gdy tylko strzelcy dotrą na miejsce, inni także ruszą naprzód.

Ośmiu ludzi znalazło się w połowie drogi, kiedy Potwór nagle uczynił szybki ruch i zniknął za blokiem skalnym, który wcześniej uznali za część samej góry. Odbyło się to błyskawicznie, w sposób przypominający poruszanie się jaszczurki.

– Do diabła! – warknął kapitan Dristig.

Mężczyźni znajdujący się na otwartej przestrzeni padli na ziemię osłaniając oczy. Tylko jeden z nich zdołał rzucić się ku kamieniom.

Dotarł do nich jedynie po to, by z krzykiem wypuścił broń z ręki, po czym zachwiał się i upadł na głazy.

– Do diabła – powtórzył kapitan.

Nic więcej nie miał do powiedzenia.

Tym razem nie zabrał ze sobą pastora, uważał więc, że wolno mu kląć tyle, ile mu się żywnie podoba. Duchowni okazali się bezsilni wobec Potwora.

Od kamieni do niszy w skalnej ścianie nie było wcale daleko. Strzelcy doskonale by sobie poradzili, gdyby bestia nie zniknęła.

Widzieli już, że Potwór nadal jest groźny.

Jeszcze raz ich przechytrzył. Kapitan płonął gniewem.

Sytuacja jego ludzi na otwartej przestrzeni była nie do pozazdroszczenia. Nikt nie wiedział, w jaki sposób Potwór zabija. Po prostu uśmiercał.

Niektórzy usiłowali się wycofać, pełzając jak raki. Odważniejsi starali się dotrzeć do głazów, podczas gdy kolejna ofiara z krzykiem wyrzuciła ramiona w powietrze.

Już dwóch ludzi, myślał kapitan. Tak się nie da. W ten sposób nigdy go nie dostaniemy.

Śmierć drugiego strzelca tak przeraziła pozostałych, że wszyscy rzucili się do ucieczki w bezpieczne miejsce za górskim grzbietem. Mogli walczyć z widzialnymi wrogami, uzbrojonymi w znaną im broń. Tu jednak w grę wchodziły czary.

Już niemal dotarli do zbawczych kamieni, gdy dwaj kolejni, ledwie odwrócili się do Potwora plecami, padli na ziemię. Kapitan zamknął oczy i jęknął.

– Zabija nawet, kiedy są tyłem – szepnął do siebie. – Nie jest więc tak, jak sądziliśmy, że niebezpieczeństwo kryje się tylko w jego oczach. Jest jeszcze gorzej!

Potwór znów się pokazał. Stanął teraz wyprostowany i wpatrywał się w nich, ogromny i przerażający. W szczelinach skalnych rozbrzmiewało jękliwe wycie wiatru, a kruki, które dostrzegły padlinę, szybowały, wbijając w ziemię czarne, zimne oczy.

– Stój tam, czarci pomiocie! – warknął kapitan Dristig, doprowadzony do ostateczności, wściekły i zawiedziony. – Kiedyś i tak cię dostanę! Nawet gdybym miał cię gonić aż na kraniec świata! I teraz też jeszcze nie skończyłem, możesz być tego pewny!

Nie oczekiwał żadnej odpowiedzi i żadnej też nie uzyskał.

– Nie mogliście przynajmniej zabrać stamtąd tych drogich strzelb tchórze durnie?! – wrzeszczał na swoich ludzi, usiłując zrzucić na kogoś winę. – Zaatakujemy go wszyscy naraz – mówił później. – Ilu nas jest? Około dwudziestu pięciu? Wystarczy! Podzielimy się i rozejdziemy na wszystkie strony. Zaatakujemy go wzdłuż ściany, jednocześnie z obu kierunków. Nie będzie miał czasu zabić nas wszystkich.

Z powątpiewaniem popatrzyli na skałę, pod którą siedział Potwór. Możliwości przeżycia nie wydawały się duże.

– Ktoś w końcu zdoła go trafić – wysyczał dowódca przez zęby.

Na twarzach ludzi odbiło się niedowierzanie. Myśleli pewnie, że sam kapitan Dristig nie zdecyduje się na przeprawę na drugą stronę. Będzie siedział bezpiecznie, a potem zbierze zasługi.

Wtedy właśnie nieco dalej na górskim grzbiecie pojawili się Niklas i Dominik wraz ze swymi towarzyszkami.

Pod wysokim niebem zapadła złowieszcza cisza. Potwór zastygł wyczekująco na widok nowych prześladowców, kapitan mocno zacisnął zęby, a dopiero co przybyła czwórka jednym jedynym spojrzeniem ogarnęła całą scenę.

Niklas powiedział:

– Widzę, że było tu gorąco.

Загрузка...